1806
Szczegóły |
Tytuł |
1806 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1806 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1806 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1806 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Michael Crichton
Linia Czasu
Wst�p
NAUKA POD KONIEC WIEKU
Wszystkie wielkie mocarstwa przysz�o�ci b�d� imperiami umys�u.
WinstonChurchill,1953
Je�eli si� nie zna historii, nie zna si� niczego.
Edward Johnston, 1990
Nie jestem ciekaw przysz�o�ci. Interesuje mnie przysz�o�� przysz�o�ci.
Robert Doniger, 1996
Sto lat temu, u schy�ku XIX wieku, naukowcy byli przekonani, �e dysponuj� precyzyjnym fizycznym opisem naszej rzeczywisto�ci. Jak uj�� to Alastair Rae, "pod koniec ubieg�ego stulecia wszystko wskazywa�o, i� znane s� ju� fundamentalne prawa rz�dz�ce wszech�wiatem materialnym"1. Wielu uczonych twierdzi�o nawet, �e badania w zakresie fizyki zosta�y prawie zako�czone; nie spodziewano si� �adnych wielkich odkry�, trzeba by�o jedynie dopracowa� niekt�re szczeg�y.
W drugiej po�owie ostatniej dekady zaobserwowano jednak kilka zaskakuj�cych zjawisk. Roentgen odkry� promienie zdolne przenika� ludzkie cia�o i z powodu tych zdumiewaj�cych w�a�ciwo�ci nazwa� je promieniami X. Dwa miesi�ce p�niej Henri Bec�uerel zauwa�y� przypadkiem, �e blenda uranowa emituje co�, co zaczernia klisz� fotograficzn�. A w roku 1897 odkryto elektron, b�d�cy no�nikiem energii elektrycznej.
Fizycy s�dzili, �e nowe odkrycia da si� jako� wyt�umaczy� w ramach istniej�cych teorii. Nikt nie podejrzewa�, i� w ci�gu nadchodz�cych pi�ciu lat zrodzi si� zupe�nie nowa koncepcja budowy wszech�wiata, a wraz z ni� powstan� rewolucyjne technologie, kt�re w XX wieku niewyobra�alnie zmieni� codzienne �ycie.
Gdyby w roku 1899 powiedzie� jakiemu� fizykowi, �e za sto lat satelity kr���ce po niebie b�d� przesy�a� do naszych dom�w ruchome obrazy, a bomby o ogromnej mocy zagro�� bytowi wszystkich istot �ywych na ziemi; �e do walki z chorobami b�dzie si� stosowa� antybiotyki, przeciw kt�rym zarazki chorobotw�rcze zaczn� wynajdowa� w�asn� bro�; �e kobiety uzyskaj� prawo g�osu i b�d� stosowa� pigu�ki w celu kontroli urodzin; �e codziennie miliony ludzi b�d� lata� w powietrzu maszynami zdolnymi do startu i l�dowania bez udzia�u cz�owieka, a podr� nad Atlantykiem odbywa� si� b�dzie z pr�dko�ci� trzech tysi�cy kilometr�w na godzin�; �e ludzie dotr� na Ksi�yc, a potem przestan� si� nim interesowa�; �e przez mikroskop b�dzie mo�na zobaczy� pojedyncze atomy, a przez kieszonkowy telefon bez drutu, wa��cy zaledwie kilkadziesi�t gram�w, rozmawia� z osob� oddalon� o tysi�ce kilometr�w; i �e wi�kszo�� tych cud�w b�dzie uzale�niona od urz�dze� o rozmiarach znaczka pocztowego, skonstruowanych na podstawie nowej teorii zwanej mechanik� kwantow� - gdyby o tym wszystkim powiedzie� fizykowi, z pewno�ci� uzna�by nas za szale�c�w.
Wielu tych wynalazk�w nie spos�b by�o przewidzie� w 1899 roku, poniewa� wed�ug uznawanych powszechnie teorii naukowych wydawa�y si� niemo�liwe. Inne, na przyk�ad samolot, nie k��ci�y si� z teoriami, ale skala ich wykorzystania ca�kowicie przechodzi�a poj�cie �wczesnych specjalist�w. Konstrukcja maszyny lataj�cej by�a do ogarni�cia my�l�, lecz obecno�� w powietrzu dziesi�ciu tysi�cy samolot�w r�wnocze�nie przekracza�a wszelkie wyobra�enia.
�mia�o zatem mo�na powiedzie�, �e u progu XX wieku nawet najt�sze umys�y �wiata nauki nie mia�y najmniejszego poj�cia o tym, co nadchodzi.
* * *
Teraz, u progu XXI stulecia, fizycy zn�w s� przekonani, �e natura �wiata materialnego zosta�a dostatecznie wyja�niona, i nie oczekuj � �adnych rewolucyjnych odkry�. Smutne do�wiadczenia powstrzymuj� ich przed publicznym wyg�aszaniem podobnych opinii, lecz spos�b my�lenia nie uleg� wi�kszej zmianie. Niekt�rzy posuwaj� si� do stwierdzenia, �e ca�a nauka zbli�a si� ku ko�cowi, poniewa� nie zosta�o ju� nic istotnego do odkrycia1.
Sto lat temu nic nie zapowiada�o nadchodz�cych zmian i tak samo jest teraz, u schy�ku XX wieku nie wiemy, co przyniesie przysz�o��. Najbardziej perspektywiczna wydaje si� technika kwantowa. Od kilku lat podejmowane s� pr�by opracowania nowych technologii wykorzystuj�cych podstawowe cechy rzeczywisto�ci wewn�trzatomowej, kt�ra mo�e zrewolucjonizowa� nasze pogl�dy w kwestii tego, co jest mo�liwe, a co nie.
Technika kwantowa stoi w jawnej sprzeczno�ci z naszym zdroworozs�dkowym pojmowaniem �wiata. W jej ramach urz�dzenia dzia�aj� same, bez potrzeby zasilania, a wiele rzeczy da si� znale��, nawet je�li si� ich nie szuka. Komputer o niezwyk�ej mocy obliczeniowej mo�e istnie� wewn�trz jednej cz�steczki. Dane przemieszczaj� si� nieustannie mi�dzy dwoma punktami bez �adnych po��cze� i sieci informacyjnych. Odleg�e obiekty mo�na bada�, nie maj�c z nimi jakiejkolwiek styczno�ci. Maszyny matematyczne wykonuj� obliczenia w innych czasoprzestrzeniach, a dobrze znana z powie�ci fantastycznonaukowych teleportacja jest czym� powszednim, wykorzystywanym na wiele r�nych sposob�w.
W latach dziewi��dziesi�tych badania w dziedzinie techniki kwantowej zacz�y przynosi� pierwsze rezultaty. W 1995 roku uda�o si� przes�a� supertajn� kwantow� wiadomo�� na odleg�o�� sze��dziesi�ciu kilometr�w, co sugeruje, �e w nadchodz�cym stuleciu mo�e powsta� og�lno�wiatowa kwantowa sie� informatyczna w rodzaju Internetu. W Los Alamos fizycy zmierzyli grubo�� ludzkiego w�osa za pomoc� promienia laserowego, kt�ry wcale nie pada� na obiekt, a jedynie "m�g� by�" na niego skierowany. Ten zdumiewaj�cy "kontrrzeczywisty" efekt zach�ca do dalszych bada� nad pomiarami nieingerencyjnymi, nazywanymi kr�tko "znajdowaniem czego� bez szukania".
Wreszcie w 1998 roku, r�wnocze�nie w trzech laboratoriach, w Innsbrucku, Rzymie oraz w Kalifornii2, zademonstrowano kwantow� teleportacj�. Fizyk Jeff Kimble, kierownik zespo�u badawczego z Kalifornijskiego Instytutu Technicznego, zapowiedzia�, �e ju� nied�ugo kwantow� teleportacj� da si� zastosowa� do obiekt�w materialnych. "Stan kwantowy ka�dego bytu mo�na przenie�� do innego bytu (...). Wiemy ju�, jak tego dokona�"3. Nie odpowiedzia� wprost na pytanie, czy mo�liwa jest teleportacja ludzi, da� jednak do zrozumienia, �e mo�na spr�bowa� na przyk�ad z przenoszeniem bakterii.
Kwantowe osobliwo�ci, sprzeczne z logik� i zdrowym rozs�dkiem, nie przyci�gn�y dot�d uwagi szerokiej opinii publicznej, ale wkr�tce to nast�pi. Prawdopodobnie ju� w pierwszym dziesi�cioleciu nowego wieku wi�kszo�� fizyk�w z ca�ego �wiata zajmie si� wybranymi aspektami techniki kwantowej4.
* * *
Nie nale�y si� zatem dziwi�, �e ju� w po�owie lat dziewi��dziesi�tych kilka korporacji podj�o badania w tej dziedzinie. W 1991 roku powsta�o Fujitsu Quantum Devices. Dwa lata p�niej IBM powo�a� specjalny zesp� badawczy pod kierunkiem Charlesa Bennetta1. Wkr�tce ich �ladem pod��y�o ATT i inne firmy, a tak�e wy�sze uczelnie, na przyk�ad Cal Tech - Kalifornijski Instytut Techniczny, oraz instytucje rz�dowe, jak chocia�by laboratorium w Los Alamos. Nie pozosta�a r�wnie� w tyle firma badawcza o nazwie ITC. Dzi�ki wsp�pracy z naukowcami z Los Alamos ITC osi�gn�o znaczne rezultaty ju� w pierwszej po�owie ostatniego dziesi�ciolecia, a w 1998 roku jako pierwsze znalaz�o praktyczne zastosowanie rozwijaj�cej si� b�yskawicznie techniki kwantowej.
Zarz�d firmy utrzymuje, �e rewelacyjne wynalazki przynios� ludzko�ci same korzy�ci, jednak rezultaty tak zwanej ekspedycji ratunkowej dowodz� czego� wr�cz przeciwnego. W czasie wyprawy jeden z jej cz�onk�w zgin�� bez �ladu, drugi odni�s� powa�ne obra�enia. Dla m�odych naukowc�w, kt�rzy na ochotnika wzi�li udzia� w ekspedycji, pionierska technologia kwantowa, zwiastun XXI wieku, okaza�a si� zgubna.
Zdarzenia roku 1357 s� typowym przyk�adem �wczesnych wojen lokalnych. Sir Oliver de Yannes, angielski hrabia szlachetnego serca, mia� pod swoj� piecz� miasta Castelgard i La Roque nad rzek� Dordogne. Ten "po�yczony w�adca" rz�dzi� �askawie i sprawiedliwie, dlatego by� uwielbiany przez lud. W kwietniu ziemie sir Olivera najecha�a hulaszcza zgraja dw�ch tysi�cy brigandes, zdeprawowanych rycerzy dowodzonych przez niejakiego Arnauta de Cervole, wydalonego z zakonu mnicha znanego jako Arcykap�an. Po spaleniu Castelgard Cervole zorganizowa� wypraw� na pobliski klasztor Sante-M�re, wyci�� w pie� zakonnik�w i zdewastowa� os�awiony m�yn wodny nad Dordogne. P�niej ruszy� w po�cig za sir Oliverem do zamku La Roque, gdzie wywi�za�a si� krwawa bitwa.
Oliver broni� swego bastionu z m�stwem i odwag�. �wcze�ni kronikarze przypisuj� jednak liczne bitewne sukcesy hrabiego jego doradcy, niejakiemu Edwardusowi de Johnesowi. Niewiele wiadomo o tym cz�owieku. Wok� jego postaci, jak wok� Merlina, naros�o mn�stwo legend. Mawiano, �e potrafi� znika� w b�ysku �wiat�a. Kronikarz Audreim podaje, i� Johnes pochodzi� z Oksfordu, wed�ug innych �r�de� mia� by� mediola�czykiem. Podr�owa� z licznym gronem uczni�w, prawdopodobnie nale�a� wi�c do w�drownych m�drc�w, oferuj�cych swe rady ka�demu, kto tylko chcia� za nie zap�aci�. Bez w�tpienia zalicza� si� do ekspert�w w zakresie artylerii i stosowania prochu strzelniczego, b�d�cych w tamtej epoce absolutn� nowo�ci�...
Ostatecznie hrabia Oliver straci� sw�j warowny zamek, gdy zdrajca otworzy� naje�d�com ukryte przej�cie i wpu�ci� rycerzy Arcykap�ana za mury. Podobne akty zdrady by�y rzecz� powszechn� w�r�d skomplikowanych intryg owych czas�w...
Na podstawie Wojny stuletniej we Francji M.D. Backes, 1996
Coraz�n
Je�li kogo� nie szokuje teoria kwantowa, to znaczy, �e jej nie rozumie.
NielsBohr, 1927
Nikt nie rozumie teorii kwantowej.
Richard Feynman, 1967
Dan Baker �a�owa�, �e zgodzi� si� jecha� tym skr�tem. Krzywi� si� bole�nie, kiedy jego nowy mercedes S500 sedan podskakiwa� na wybojach bitej drogi prowadz�cej w g��b rezerwatu Indian Nawaho w p�nocnej Arizonie. Krajobraz stawa� si� coraz bardziej dziki. Na wschodzie wyrasta�y brunatnoczerwone mesas, na zachodzie a� po horyzont ci�gn�a si� pustynia. Przed godzin� min�li n�dzn� wiosk� przycupni�t� w cieniu skalnego urwiska - kilka brudnych chat z ko�ci�kiem i drewnian� szko��. Od tamtej pory nie widzieli nawet ogrodzenia dla byd�a. Nie spotkali �adnego samochodu. Dochodzi�o po�udnie i s�o�ce pra�y�o niemi�osiernie. Baker, czterdziestoletni in�ynier budownictwa z Phoenix, zaczyna� si� coraz bardziej niepokoi�, tym bardziej �e jego �ona Liz, architekt i artystyczna dusza, nie przejmowa�a si� takimi drobiazgami jak zapasy benzyny czy wody. Tymczasem bak auta by� w po�owie pusty, a silnik grza� si� niebezpiecznie.
- Jeste� pewna, �e dobrze jedziemy? Liz pochyli�a si� nad map� i powiod�a palcem wzd�u� wyznaczonej trasy.
- Wszystko na to wskazuje. Wed�ug przewodnika powinni�my skr�ci� pi�� kilometr�w za kanionem Coraz�n.
- Min�li�my Coraz�n dwadzie�cia minut temu. Musieli�my przeoczy� drogowskaz.
- My�lisz, �e mo�na przeoczy� tak� faktori�?
- Sk�d mog� wiedzie�? - burkn��, wpatruj�c si� w krajobraz za szyb�. - tutaj nic nie ma. Mo�e jednak zmienisz zdanie? S�ynne dywany Nawah�w mo�na kupi� w Sedonie. Maj� du�y wyb�r wzor�w...
- To marne podr�bki - rzuci�a pogardliwie.
- Na pewno s� prawdziwe, skarbie. Zreszt� dywan to tylko dywan.
- Gobelin.
- Niech ci b�dzie, gobelin. - Westchn�� ci�ko.
- To nie to samo - powiedzia�a Liz z naciskiem. - W Sedonie mo�na kupi� tylko imitacje dla turyst�w, z akrylu, nie z we�ny. Chc� mie� taki gobelin, jaki sprzedaj� w rezerwacie.
- Jak sobie �yczysz.
I tak nie potrafi� zrozumie�, po co im jeszcze jeden dywan - czy te� gobelin - Nawah�w, skoro maj� ich ju� kilkana�cie. Liz rozk�ada�a je po ca�ym domu, ale cz�� le�a�a upchni�ta na dnie szafy.
Przez pewien czas jechali w milczeniu. Powietrze nad drog� falowa�o od �aru, ca�y teren wygl�da� jak srebrzysta powierzchnia jeziora. Pojawia�y si� na niej mira�e, domy i sylwetki ludzi, kt�re szybko znika�y, kiedy podjecha�o si� bli�ej. Byli na pustkowiu.
Baker znowu westchn��.
- Naprawd� musieli�my przeoczy� skrzy�owanie.
- Przejedziemy jeszcze par� kilometr�w - zawyrokowa�a jego �ona.
- Ile?
- Nie wiem. Kilka.
- Ile konkretnie, Liz? Musimy zdecydowa�, jak d�ugo jeszcze b�dziemy si� zag��bia� w pustyni�.
- Przez dziesi�� minut.
- Dobra. Dziesi�� minut.
Wpatrywa� si� we wska�nik poziomu paliwa, kiedy Liz nagle unios�a d�o� do ust i krzykn�a:
- Dan!
Szybko przeni�s� wzrok na drog�. Mign�a mu sylwetka ubranego na br�zowo m�czyzny stoj�cego na poboczu. Co� �upn�o z prawej strony auta.
- Bo�e! - zawo�a�a Liz. - Potr�ci�e� go!
- Co takiego?
- Przejecha�e� cz�owieka!
- Niemo�liwe. Trafili�my ko�em na jak�� dziur�.
Spojrza� w lusterko. M�czyzna nadal sta� na poboczu, zaraz jednak znikn�� w g�stym ob�oku py�u unosz�cego si� za samochodem.
- Nie mog�em go potr�ci�, bo ci�gle tam stoi.
- Dobrze widzia�am, Dan. Uderzy�e� go.
- Wykluczone, skarbie.
Jeszcze raz spojrza� w lusterko. Nie zobaczy� nic poza chmur� kurzu.
- Lepiej zawr��my - uzna�a Liz.
- Po co?
Baker nie mia� �adnych w�tpliwo�ci, �e �ona si� myli. Na pewno nie potr�cili tego cz�owieka. Ale gdyby tak si� sta�o, gdyby by� cho�by lekko ranny, czeka�a ich d�uga przerwa w podr�y. Nie wr�ciliby do Phoenix przed noc�. M�czyzna na tym odludziu m�g� by� tylko Indianinem. Trzeba by�oby go odwie�� do szpitala lub przynajmniej do najbli�szego miasta, czyli do Gallup le��cego sporo w bok od ich trasy...
- Wydawa�o mi si�, �e ju� wcze�niej chcia�e� zawr�ci�.
- Owszem.
- W takim razie wracajmy.
- Wola�em si� z tob� nie spiera�, Liz.
- Nie opowiadaj mi bajek, dobrze?
Baker westchn�� g�o�no i zahamowa�.
- W porz�dku, ju� zawracam.
Manewrowa� ostro�nie, �eby si� nie zakopa� w sypkim czerwonym pyle na poboczu. Wreszcie wykr�ci� i ruszy� z powrotem.
* * *
- Matko Boska...
Gwa�townie zatrzyma� samoch�d i wyskoczy� zza kierownicy. A� zabrak�o mu tchu, kiedy zwali� si� na niego s�oneczny �ar. Musia�o by� co najmniej pi��dziesi�t stopni.
Kiedy kurz wreszcie opad�, Dan dostrzeg� cz�owieka le��cego przy drodze. By� to starzec po siedemdziesi�tce. Z wysi�kiem pr�bowa� d�wign�� si� na nogi. Mia� sko�tunion� brod�, rozleg�� �ysin� i blad� cer�. Nie przypomina� Indianina z plemienia Nawaho. Jego dziwaczna br�zowa szata opada�a fa�dami a� do kostek. Chyba jaki� w�drowny kaznodzieja, pomy�la� Baker.
- Nic si� panu nie sta�o? - zapyta�, ujmuj�c go pod rami�.
Starzec zani�s� si� kaszlem.
- Nie. Nic mi nie jest - wycharcza�.
- Chce pan wsta�? - Baker poczu� ogromn� ulg�; nie zauwa�y� nigdzie �lad�w krwi.
- Zaraz.
- A gdzie pa�ski samoch�d? - Rozejrza� si� dooko�a.
M�czyzna zn�w zakas�a�, g�owa opad�a mu bezw�adnie, jakby wypatrywa� czego� w piachu.
- Dan, on chyba jest chory - powiedzia�a Liz.
- Na to wygl�da.
Starzec sprawia� wra�enie, jakby by� w g��bokim szoku. Baker rozejrza� si� po raz drugi. We wszystkie strony, jak okiem si�gn��, rozci�ga�o si� tylko pustkowie, rozmywaj�ce si� w oddali w rozedrgan� mgie�k�.
Nigdzie nie by�o drugiego samochodu.
- Jak on si� tu dosta�?
- Czy to wa�ne? Musimy go zawie�� do szpitala.
Baker chwyci� nieznajomego pod pachy i pom�g� mu stan�� na nogi. Wyczu�, �e dziwne ubranie jest grube i sztywne, jakby z filcu. Ale m�czyzna wcale nie by� spocony. Przeciwnie, sk�r� mia� zimn�, prawie lodowat�. Zawis� na Danie ca�ym ci�arem i bezwolnie da� si� wyprowadzi� na drog�. Liz otworzy�a tylne drzwi.
- Mog� chodzi�, mog� brodzi� - wymamrota� starzec.
- Tak, oczywi�cie.
Baker ostro�nie posadzi� go w �rodku. Nieznajomy po�o�y� si� na sk�rzanym siedzeniu i podci�gn�� kolana do brzucha. Pod grub� sukman� mia� zwyk�e ubranie, wytarte d�insy, kraciast� flanelow� koszul �, na nogach adidasy. Dan zatrzasn�� drzwi. Liz usiad�a na swoim miejscu. Zawaha� si� z r�k� na klamce. Jak starzec znalaz� si� na pustyni? I dlaczego nie poci� si� pod grubym okryciem? Jakby przed chwil� wysiad� z samochodu. Mo�e zasn�� za kierownic�? Mo�e w�z zjecha� z drogi i rozbi� si� na pustyni? Mo�e zosta� kto� we wraku?
Z tylnego siedzenia dolecia� st�umiony g�os:
- Daj�e spok�j, rzu� to z boku. Zaraz wracaj, czeka praca, i to jaka...
Dan przeszed� na drug� stron� drogi. Zauwa�y� ma��, g��bok� dziur� w nawierzchni. Ju� chcia� pokaza� j� �onie, ale si� rozmy�li�.
W pyle na poboczu nie znalaz� �adnych �lad�w opon, za to wyra�ne by�y �lady zostawione przez m�czyzn�. Prowadzi�y prosto na pustyni�. Wychodzi�y z odleg�ej o trzydzie�ci metr�w niecki, cz�ci naturalnego zag��bienia. Poszed� po �ladach. Stan�� na kraw�dzi do�u i zajrza� do �rodka. I tam nie by�o samochodu. Spomi�dzy kamieni wy�lizn�� si� przestraszony w�� piaskowy. Danowi a� ciarki przesz�y po plecach.
Na stromym zboczu, metr od kraw�dzi co� po�yskiwa�o w s�o�cu. Kucn��, �eby si� lepiej przyjrze�. By�a tam ma�a bia�a kostka ceramiczna. Przypomina�a fragment porcelanowego izolatora elektrycznego. Podni�s� j�. Uderzy�o go, �e jest zimna. Mo�e wykonano j� z tego nowego materia�u poch�aniaj�cego ciep�o? - pomy�la�.
Obejrza� j� dok�adniej. Przy kraw�dzi zauwa�y� ciemne litery ITC. Z boku znajdowa� si� okr�g�y przycisk. Co by si� sta�o, gdyby go nacisn��? Zerkn�� na boki i szybko to zrobi�.
Nic nie zadzia�o.
Wcisn�� jeszcze raz. Zn�w nic.
Szybkim krokiem wr�ci� do samochodu. Starzec spa� na tylnym siedzeniu. G�o�no chrapa�. Liz siedzia�a ze wzrokiem utkwionym w map�.
- Najbli�sze miasto to Gallup - oznajmi�a.
- Wiem - odpar�, uruchamiaj�c silnik.
* * *
Wr�cili na autostrad� i skr�cili na po�udnie. Teraz mogli przyspieszy�. Nieznajomy ci�gle spa�. Liz obrzuci�a go podejrzliwym spojrzeniem:
- Dan...
- Tak?
- Widzia�e� jego r�ce? Nie. A co? Sp�jrz na palce.
Baker szybko zerkn�� przez rami�. Palce m�czyzny by�y zaczerwienione do linii �rodkowych staw�w.
- Pewnie poparzy� je na s�o�cu.
- Same palce? Czemu nie ca�e d�onie?
Dan wzruszy� ramionami.
- Zreszt� wcze�niej nie by�y takie czerwone - doda�a Liz. - Wygl�da�y normalnie, kiedy wsadza�e� go do samochodu.
- Mo�e po prostu nie zwr�ci�a� na nie uwagi, skarbie.
- Zwr�ci�am uwag�, bo pomy�la�am, �e ma zrobiony manikiur. Po co takiemu staruchowi na pustyni wymanikiurowane paznokcie?
- Rzeczywi�cie - mrukn�� Baker, spogl�daj�c na zegarek. - Ciekawe, ile trzeba b�dzie czeka� w szpitalu. Pewnie kilka godzin. - Westchn��. Autostrada bieg�a prosto a� po horyzont.
W po�owie drogi do Gallup starzec si� obudzi�. Zakas�a� i mrukn��:
- Tam jeste�my? Gdzie jeste�my? Jak si� pan czuje? - zapyta�a Liz.
- Czuje? We �bie ko�uje.
- �wietnie, po prostu �wietnie. Jak panu na imi�?
Starzec zamruga�.
- Quanto va piana do w��cz�gi sk�ania.
- Ale jak si� pan nazywa?
- Tak samo dzi�ki gamom.
- Wszystko rymuje - wtr�ci� Baker.
- Zauwa�y�am.
- Widzia�em program w telewizji. Rymowanie mo�e oznacza� schizofreni�.
- Rymowanie to czasu zgrywanie - podsumowa� nieznajomy i zacz�� �piewa� na ca�y g�os. Niemal rycza� na znan� melodi� Johnny'ego Denvera:
- Quanto va piana do w��cz�gi sk�ania, w rodzinne strony gna t� star� czarn�, brukowan� drog�, Quanto va piana do tu�aczki pcha...
- O rety... - j�kn�� Dan.
- Prosz� pana - zacz�a Liz. - Czy mo�e pan powiedzie�, jak si� nazywa?
- Z niebem zabawa, grozi nies�awa. Drobne osobliwo�ci nie tworz� parzysto�ci.
Baker westchn��.
- To jaki� czubek, skarbie.
- W innych okoliczno�ciach nazwa�abym go dosadniej... - Liz nie chcia�a si� jednak podda�. - S�yszy mnie pan? Jak mamy si� do pana zwraca�?
- M�wcie mi Gordon! - hukn�� starzec. - Mo�e by� Gordon, mo�e by� Stanley. I tak zostanie w rodzinie.
- Ale... Prosz� pana...
- Nie m�cz go, Liz - mrukn�� Baker. - Mo�e si� troch� uspokoi. Przed nami jeszcze kawa�ek drogi.
Nieznajomy zn�w rykn�� na ca�y g�os:
- Do rodzinnych stron, stara czarna magia, przykra jak nostalgia, a wie�niacza piana do w��cz�gi sk�ania... - Umilk� niespodziewanie, lecz po chwili zn�w zacz�� �piewa�.
- Bo�e - j�kn�a Liz. - D�ugo b�dziemy musieli to znosi�?
- Lepiej nie pytaj.
* * *
Uprzedzi� telefonicznie izb� przyj��, kiedy wi�c zatrzyma� mercedesa przed kremowo-czerwonym portalem oddzia�u urazowego szpitala Mc Kinleya, sanitariusze czekali ju� z noszami na w�zku. Starzec da� si� na nich po�o�y�, ale gdy zacz�li zapina� pasy zabezpieczaj�ce, o�ywi� si� i krzykn��:
- Precz z �apami! Precz z pasami!
- To dla pa�skiego bezpiecze�stwa - wyja�ni� sanitariusz.
- To twoje zdanie, mnie nie omamisz! Bezpiecze�stwo to ostatnie schronienie �ajdak�w!
Baker patrzy� z podziwem, jak sanitariusze wprawnie radz� sobie z niesfornym pacjentem. Po�o�yli go delikatnie, lecz stanowczo, i zapi�li pasy. Nie mniejsze wra�enie zrobi�a na nim energiczna, drobna, ciemnow�osa kobieta w bia�ym fartuchu, kt�ra wysz�a z budynku.
- Nazywam si� Beverly Tsosie - powiedzia�a, wyci�gaj�c r�k� na powitanie - jestem lekarzem dy�urnym.
Odprowadzi�a spojrzeniem szamocz�cego si� i protestuj�cego m�czyzn�, kt�rego sanitariusze powie�li do izby przyj��. Z g��bi korytarza dolecia� jeszcze g�o�niejszy okrzyk:
- Quanto va piana do w��cz�gi sk�ania...
Wszyscy siedz�cy w poczekalni patrzyli na dziwnego pacjenta. Baker zauwa�y� dziesi�cioletniego ch�opca z r�kaw gipsie, kt�ry spojrza� na m�czyzn� z wyra�nym zainteresowaniem i szepn�� co� do matki.
Starzec zawy� przeci�gle:
- Dooo rooodziiinnych strooon!...
- Od jak dawna jest w takim stanie? - zapyta�a doktor Tsosie.
- Od pocz�tku, od kiedy go znale�li�my.
- By� spokojny tylko wtedy, kiedy spa� - doda�a Liz.
- Straci� przytomno��?
- Nie.
- Skar�y� si� na nudno�ci? Wymiotowa�?
- Nie.
- Gdzie go pa�stwo znale�li? Za Coraz�n?
- Tak. Osiem, mo�e nawet dwana�cie kilometr�w za kanionem.
- To zupe�ne pustkowie.
- Zna pani te okolice?
- Wychowa�am si� tam - odpar�a z u�miechem. - W Chinle.
Sanitariusze z pacjentem znikn�li za wahad�owymi drzwiami oddzia�u. Krzyki nieco przycich�y.
- Prosz� tu zaczeka� - powiedzia�a doktor Tsosie. - Wr�c�, gdy tylko b�dziemy mieli wst�pne rozpoznanie. Troch� to potrwa. Mog� pa�stwo przez ten czas zje�� lunch.
* * *
Beverly Tsosie pracowa�a w szpitalu uniwersyteckim w Albuquerque, od pewnego czasu jednak przyje�d�a�a na dwa dni w tygodniu do Gallup, �eby opiekowa� si� swoj� babk�. Chc�c troch� dodatkowo zarobi�, bra�a dy�ury na Oddziale urazowym szpitala McKinleya. Podoba�y jej si� nowoczesne wn�trza, kremowo- czerwona kolorystyka i atmosfera typowego szpitala rejonowego, dobrze s�u��cego miejscowej spo�eczno�ci. I polubi�a Gallup, znacznie mniejsze od Albuquerque. Czu�a si� swojsko w�r�d wsp�plemie�c�w.
Zazwyczaj na uraz�wce panowa� spok�j. Pojawienie si� nadzwyczaj o�ywionego, krzykliwego pacjenta wzbudzi�o wi�c zainteresowanie. Kiedy Tsosie wesz�a za zas�onk�, m�czyzna by� ju� rozebrany z grubej br�zowej szaty. Sanitariusze zdejmowali mu adidasy. Wci�� si� szamota�, a� trzeba by�o mocniej zapi�� pasy bezpiecze�stwa. Nie bez wysi�ku �ci�gni�to z niego d�insy. Flanelowa koszula rozerwa�a si� podczas zdejmowania.
Nancy Hood, siostra oddzia�owa, orzek�a, �e nie ma si� czym przejmowa�, bo koszula i tak by�a ju� zniszczona. Przez lew� pier� ci�gn�o si� ukosem d�ugie, byle jak zszyte rozdarcie.
- Pewnie sam j� naprawia�. Powinien poprosi� jak�� kobiet�, zrobi�aby to du�o lepiej. Nieprawda. - Sanitariusz podni�s� koszul� do �wiat�a. - W tym miejscu wcale nie by�a zszywana, materia� jest ca�y. Dziwne, kraciasty wz�r nie pasuje do siebie, dolna cz�� jest wi�ksza od g�rnej...
- Tak czy inaczej, nie ma czego �a�owa� - powt�rzy�a oddzia�owa. Rzuci�a koszul� na pod�og� i zwr�ci�a si� do Tsosie: - Chcesz go od razu zbada�?
Pacjent by� zbyt rozgor�czkowany.
- Nie, zaczekam. Za�� mu wej�cia na obu r�kach. Przeszukaj kieszenie, mo�e ma jakie� dokumenty. W przeciwnym razie trzeba b�dzie zdj�� mu odciski palc�w i przefaksowa� je do Waszyngtonu, �eby sprawdzili w centralnym rejestrze.
* * *
Dwadzie�cia minut p�niej Tsosie zaj�a si� ch�opcem, kt�ry z�ama� r�k� podczas meczu szkolnej dru�yny futbolowej. Nosi� okulary i wygl�da� nad wiek powa�nie, ale sprawia� wra�enie szczeg�lnie dumnego z typowo sportowej kontuzji.
Nancy Hood zajrza�a za parawan i powiedzia�a:
- Przeszukali�my tego faceta.
- I co?
- Nie znale�li�my niczego, ani portfela, ani kart kredytowych, ani kluczy. Mia� przy sobie tylko to.
Poda�a lekarce z�o�on� kartk� papieru. Przypomina�a wydruk komputerowy. Zag�szczenia kropek uk�ada�y si� w regularny geometryczny wz�r. Na dole by�o napisane: "kla. ste. mere".
- Klastemere? M�wi ci to co�?
Nancy pokr�ci�a g�ow�.
- Wed�ug mnie to psychopata.
- Nie mog� da� mu nawet �rodk�w uspokajaj�cych, dop�ki si� czego� o nim nie dowiem. Zabierzcie go na prze�wietlenie g�owy. Sprawdzimy, czy nie ma �adnych uraz�w albo wylew�w.
- Zapomnia�a�, �e na radiologii jest remont? Na zdj�cie trzeba czeka� ca�ymi dniami. Nie lepiej wsadzi� go pod rezonans magnetyczny? Sprawdzimy wszystko za jednym zamachem.
- Masz racj�. Zr�bcie tak - poleci�a Tsosie.
Nancy zawr�ci�a ju�, lecz po chwili si� cofn�a:
- Mam dla ciebie niespodziank�. Jest tu Jimmy, ten policjant.
* * *
Baker nie m�g� usiedzie� na miejscu. Jak podejrzewa�, musieli czeka� w izbie przyj��. W szpitalnym barze zjedli lunch - meksyka�skie piero�ki z mi�sem w ostrym sosie paprykowym. Gdy wr�cili, czeka� ju� na nich m�ody policjant. Po kr�tkiej rozmowie wyszli na parking. Policjant dokona� szczeg�owych ogl�dzin samochodu. Wodzi� nawet delikatnie d�oni� po b�otnikach i drzwiach z prawej strony. Dan poczu� si� jak przest�pca. Chcia� zaprotestowa�, ale si� rozmy�li�. Wr�cili do poczekalni. Zadzwonili do domu i zawiadomili c�rk�, �e b�d� w Phoenix p�niej, ni� planowali, mo�e nawet dopiero nazajutrz rano.
I czekali. Ko�o czwartej Baker poszed� do recepcji, �eby zapyta� o stan pacjenta.
- Jest pan krewnym? - spyta�a piel�gniarka.
- Nie, ale...
- W takim razie prosz� zaczeka� w poczekalni. Lekarz nied�ugo z panem porozmawia.
Usiad� obok Liz i westchn�� ci�ko. Zaraz jednak wsta�, podszed� do okna i wyjrza� na sw�j samoch�d. Policjanta nie by�o ju� na parkingu, za wycieraczk� �opota�a na wietrze jaka� kartka. Baker nerwowo zab�bni� palcami o parapet. W takich miasteczkach zawsze spotyka si� jakie� k�opoty, wszystko si� mo�e zdarzy�. Im bardziej przed�u�a�o si� oczekiwanie, tym niezwyklejsze my�li przychodzi�y mu do g�owy. Starzec wpad� w �pi�czk� i nie b�d� mogli wyjecha� z Gallup, dop�ki si� nie obudzi. Zmar� i zostan� oskar�eni O morderstwo. Nie by�o dowod�w, ale szeryf m�g� ich wzywa� na przes�uchania co najmniej przez cztery dni.
Wreszcie kto� si� zjawi� w poczekalni. Nie by�a to jednak drobna lekarka, lecz policjant. Mia� najwy�ej dwadzie�cia par� lat, starannie wyprasowany mundur i d�ugie w�osy. Na plakietce nad kieszonk� widnia�o nazwisko JOHN WAUNEKA. Baker przez chwil� si� zastanawia�, z jakiego plemienia pochodzi. Prawdopodobniej z Hopi albo Nawaho.
- Pa�stwo Baker? - zapyta� uprzejmie Wauneka i przedstawi� si�. - Rozmawia�em przed chwil� z dy�urn� lekark�. Sko�czy�a wst�pne badania. W�a�nie ogl�da wyniki rezonansu magnetycznego. Nic nie wskazuje na to, aby tego cz�owieka potr�ci� samoch�d. Obejrza�em pa�stwa w�z. Nie ma �adnych wgniece� ani zadrapa�. Pewnie trafili�cie na dziur� w drodze i pomy�leli�cie, �e wpad� wam pod ko�a. Tamta droga jest do�� kiepska.
Dan spojrza� na �on�. Patrzy�a policjantowi w oczy.
- Wyjdzie z tego? - zapyta�a.
- Tak, raczej tak.
- Wi�c mo�emy ju� wraca� do domu? - wtr�ci� Dan.
- Nie oddasz tej rzeczy, kt�r� znalaz�e�, kochanie?
- Ach, tak. - Baker wyci�gn�� z kieszeni ceramiczn� kostk�. - To le�a�o na pustyni, niedaleko miejsca, gdzie go znale�li�my.
Policjant obr�ci� bia�y prostopad�o�cian w palcach.
- ITC - odczyta� na g�os. - Gdzie dok�adnie pan to znalaz�?
- Jakie� trzydzie�ci metr�w od drogi. Pomy�la�em, �e ten cz�owiek jecha� samochodem, usn�� za kierownic� i si� rozbi�. Przeszed�em wi�c kawa�ek po �ladach, ale nie znalaz�em wozu.
- Co� jeszcze?
- Nie, to wszystko.
- Dzi�kuj�. - Wauneka wsun�� kostk� do kieszeni i na chwil� zastyg� bez ruchu. - By�bym zapomnia�. - Wyj�� z�o�on� kartk� i rozpostar� j� ostro�nie. - Znale�li�my przy nim tylko to. Widzieli pa�stwo wcze�niej ten wydruk?
Baker zmarszczy� brwi i przyjrza� si� uwa�nie skupiskom czarnych kropek na papierze.
- Nie - odpar�. - Nie mam poj�cia, co to jest.
- To nie pa�stwo dali mu ten schemat?
- Nie, sk�d.
- I nie wie pan, co mo�e przedstawia�?
- Ju� m�wi�em, nie mam poj�cia.
- A ja chyba si� domy�lam - powiedzia�a w zamy�leniu Liz.
- Naprawd�? - zainteresowa� si� policjant.
- Tak... Pozwoli pan?... - Ostro�nie wzi�a wydruk z d�oni Wauneki.
Baker znowu westchn��. W jego �onie obudzi�a si� zawodowa ciekawo��.
Ogl�da�a tajemnicz� kartk� pod �wiat�o, obraca�a pod r�nymi k�tami. Dan �wietnie to zna�. Usi�owa�a za wszelk� cen� zamaskowa� sw�j b��d - przecie� nawet policjant przyzna�, �e musieli trafi� ko�em na dziur� w drodze i na pewno nie potr�cili cz�owieka. To z jej winy sp�dzili prawie ca�y dzie� w szpitalnej poczekalni. Dlatego teraz stara�a si� uzasadni� strat� czasu, skierowa� uwag� m�a na inne sprawy.
- Tak - powiedzia�a w ko�cu. - Ju� wiem. To architektoniczny przekr�j ko�cio�a.
Baker popatrzy� na kartk� i spyta� podejrzliwie:
- Ko�cio�a?
- Oczywi�cie, to rzut poziomy. Widzisz? Tu jest d�u�sze rami� krzy�a, nawa g��wna... To bez w�tpienia ko�ci�, Dan. Na ca�ym wydruku punkty uk�adaj� si� we wsp�rodkowe prostok�ty. Wygl�da to jak... Tak, to mo�e by� nawet klasztor.
- Klasztor? - powt�rzy� zdumiony Wauneka.
- Tak mi si� zdaje. �wiadczy o tym tak�e podpis. Pierwsza cz��, "kla.", to prawdopodobnie skr�t od klasztoru. Jestem przekonana, �e to poziomy rzut jakiego� klasztoru.
Poda�a wydruk Waunece. Baker popatrzy� na zegarek.
- Naprawd� musimy ju� jecha�.
- Oczywi�cie. - Indianin pospiesznie schowa� kartk�. - Dzi�kuj� za pomoc i przepraszam, �e musieli pa�stwo tak d�ugo czeka�. �ycz� mi�ej podr�y.
Dan obj�� �on� w talii i bez s�owa poci�gn�� w kierunku drzwi. Wyszli na zalany s�o�cem parking. Nie by�o ju� tak gor�co. Nad wschodnim horyzontem unosi�o si� kilka du�ych balon�w. Gallup s�yn�o jako o�rodek baloniarstwa. Podeszli do samochodu. Kartka za wycieraczk� okaza�a si� reklam�wk� przecenionej turkusowej bi�uterii z pobliskiego sklepu. Dan zgni�t� j� w d�oni i szybko usiad� za kierownic�. Liz zaj�a swoje miejsce i z r�koma skrzy�owanymi na piersiach patrzy�a przed siebie. Przekr�ci� kluczyk w stacyjce.
- W porz�dku. Przepraszam - powiedzia�a tonem, kt�ry sugerowa�, �e niczego wi�cej nie powinien oczekiwa�.
Cmokn�� j� w policzek.
- Nic si� nie sta�o. Dobrze zrobi�a�. Uratowali�my facetowi �ycie.
U�miechn�a si� lekko.
Baker wyjecha� z parkingu i ruszy� w kierunku autostrady.
Po dawce �agodnych �rodk�w nasennych m�czyzna usn��. Maska tlenowa zas�ania�a mu p� twarzy. Oddycha� powoli, rytmicznie. Beverly Tsosie konsultowa�a niezwyk�y przypadek z Joe Nieto, internist�. Pochodzi� z plemienia Apacz�w Mescalero i s�yn�� z trafnych diagnoz.
- Bia�y m�czyzna ko�o siedemdziesi�tki. Przywieziony w stanie skrajnego rozkojarzenia, dezorientacji i nadzwyczajnego o�ywienia. Stwierdzi�am nieznaczn� arytmi� serca i lekko podwy�szony poziom enzym�w, poza tym �adnych uraz�w.
- Na pewno nie zosta� potr�cony przez samoch�d?
- Na pewno. Ciekawe, �e znaleziono go b��kaj�cego si� na pomoc od kanionu Coraz�n. To zupe�ne pustkowie, nic tam nie ma w promieniu dwudziestu kilometr�w.
- I co z tego?
- Facet nie ma �adnych objaw�w udaru s�onecznego. Ani odwodnienia, ani ketozy, ani nawet zaczerwienionej sk�ry.
- My�lisz, �e kto� go porzuci�? Mia� do�� dziadka nie rozstaj�cego si� z pilotem od telewizora?
- Owszem, tak przypuszczam.
- A co si� sta�o z jego palcami?
- Nie wiem. To wygl�da na brak kr��enia. Palce s� ca�kiem zimne, coraz bardziej siniej�, zachodzi nawet obawa gangreny. Bez wzgl�du na przyczyn�, ich stan wyra�nie si� pogorszy� od czasu przyj�cia do szpitala.
- Cukrzyca?
- Nie.
- Mo�e choroba Raynauda?
- Nie.
Nieto pochyli� si� i uwa�nie obejrza� palce starca.
- Siniej� tylko same ko�ce. To objaw dystalny.
- Zgadza si� - przyzna�a Tsosie. - Gdyby nie przywieziono go z pustyni, powiedzia�abym, �e ma odmro�enia.
- Sprawdza�a� poziom metali ci�kich? Mo�e to rezultat jakiego� zatrucia, na przyk�ad kadmem lub arsenem? To by wyja�nia�o nie tylko stan palc�w, ale tak�e demencj�.
- Pobra�am pr�bki krwi, ale poziom metali ci�kich oznaczaj� w szpitalu uniwersyteckim w Albuquerque. Na wyniki trzeba b�dzie poczeka� co najmniej trzy dni.
- Masz jego kart�? Wiesz o nim cokolwiek?
- Nic. Poinformowali�my biuro os�b zaginionych i przes�ali�my faksem odciski palc�w do centralnego rejestru w Waszyngtonie. Odpowied� dostaniemy najwcze�niej za tydzie�.
- M�wisz, �e by� o�ywiony, ha�a�liwy? Co wykrzykiwa�?
- Proste rymowanki, w k�ko to samo. Co� o Gordonie i Stanleyu. A najcz�ciej powtarza�: Quanto va piana do w��cz�gi sk�ania.
- Quanto? To po w�osku?
Tsosie wzruszy�a ramionami.
- Nie wiem, nie znam w�oskiego.
- Moim zdaniem to w�oskie s�owa...
Za ich plecami rozleg� si� cichy g�os:
- Przepraszam...
Popatrzyli przez otwarte drzwi na ch�opca w okularach, kt�ry siedzia� w poczekalni razem z matk�.
- Chirurg jeszcze nie przyszed�, Kevin - powiedzia�a Tsosie. - Bez niego nie nastawimy ci r�ki.
- On na pewno nie m�wi� po w�osku - odpar� dzieciak. - Powtarza�: kwantowa piana.
- S�ucham?
- Kwantowa piana. M�wi� o kwantowej pianie.
Oboje podeszli do ch�opca. Nieto wygl�da� na rozbawionego.
- A co to jest ta kwantowa piana? Ch�opiec �mia�o spojrza� lekarzowi w oczy.
- Na podstawowym, subatomowym poziomie struktura czasoprzestrzeni nie jest regularna, liniowa. S� tam p�cherzyki, jak w pianie. A poniewa� wyst�puj� na poziomie kwantowym, nazwano to kwantow� pian�.
- Ile masz lat? - spyta� internista.
- Jedena�cie.
- On du�o czyta - wyja�ni�a matka ch�opca. Jego ojciec pracuje w Los Alamos.
Nieto pokiwa� g�ow�.
- I do czego s�u�y ta kwantowa piana?
- Do niczego. Po prostu taka jest struktura wszech�wiata, oczywi�cie na poziomie subatomowym.
- Dlaczego ten facet mia�by o niej m�wi�?
Bo jest znanym fizykiem - rzek� Wauneka, kt�ry w�a�nie pojawi� si� W drzwiach poczekalni. W r�ku trzyma� kartk�. - Otrzymali�my depesz� dotycz�c� niejakiego doktora Josepha Trauba, siedemdziesi�ciojednoletniego fizyka cia� sta�ych, specjalisty od materia��w nadprzewodz�cych. Dzi� oko�o po�udnia jego zagini�cie zg�osi�a macierzysta firma, ITC Research z Black Rock.
- Black Rock? To chyba gdzie� ko�o Sandii? - Od miasteczka w �rodkowej cz�ci Nowego Meksyku dzieli�o ich kilka godzin drogi. - Jakim cudem dosta� si� do Coraz�n w Arizonie?
- Nie wiem - odpar�a Beverly - ale...
Przerwa� jej brz�czyk alarmowy.
* * *
Wszystko sta�o si� b�yskawicznie. Jimmy Wauneka by� oszo�omiony. Starzec uni�s� g�ow� z poduszki, popatrzy� na nich szeroko otwartymi oczyma i zwymiotowa� krwi�. Wn�trze maski tlenowej zrobi�o si� czerwone, stru�ki krwi �ciek�y na po�ciel i zabryzga�y �cian�. M�czyzna charcza�, krztusi� si�.
Beverly i Nieto skoczyli w jego stron�. Wauneka pobieg� za nimi.
- Przekr�� mu g�ow� na bok! - zawo�a� internista, dopadaj�c wezg�owia ��ka. - Obr�� go!
Tsosie jednym ruchem zerwa�a mask� tlenow�. Usi�owa�a przekr�ci� g�ow� pacjenta, lecz stawia� wyra�ny op�r. Dusi� si�, oczy wychodzi�y mu z orbit. Wauneka podbieg� z drugiej strony. Chwyci� obur�cz g�ow� m�czyzny i przekr�ci�. Potem uj�� go pod rami� i obr�ci� na bok. Starzec odkaszln�� krwi�.
- Odsysacz! - krzykn�a Beverly, wskazuj�c rurk� wisz�c� na �cianie.
Wauneka odwr�ci� si�. Podtrzymuj�c jedn� r�k� pacjenta, drug� chcia� si�gn�� po odsysacz, ale po�lizn�� si� w ka�u�y krwi na pod�odze. Musia� z�apa� si� por�czy ��ka, �eby nie straci� r�wnowagi.
- Potrzebna pomoc! - zawo�a�a Tsosie. - Gdzie ten odsysacz?!
Przykl�k�a i wepchn�a m�czy�nie dwa palce w usta, chc�c wyci�gn�� mu j�zyk. Zanim Wauneka stan�� pewnie na nogach, Nieto zdj�� ju� ko�c�wk� odsysacza z haczyka. Poda� j� policjantowi i rzuci� si� do zaworu. Beverly b�yskawicznie rozdzieli�a plastikowe rurki i w�o�y�a je do ust i nosa pacjenta. Ruszy�a pompa, przezroczyste w�yki natychmiast wype�ni�y si� krwi�. Starzec zakas�a�, chrapliwie wci�gn�� powietrze. Z ka�d� chwil� wyra�nie s�ab�.
- To mi si� nie podoba - powiedzia�a Tsosie. - Mo�e lepiej...
Postukuj�cy rytmicznie monitor pracy serca zacz�� jednostajnie piszcze�.
- Cholera! - j�kn�a Beverly. Mia�a zakrwawiony fartuch i bluzk�. - Elektrody! Dajcie elektrody!
Nieto trzyma� ju� ko�c�wki defibrylatora. Wauneka odsun�� si�, robi�c miejsce Nancy Hood. Poczu� nieprzyjemny zapach; pu�ci�y zwieracze konaj�cego. Policjant zrozumia�, �e pacjent umiera. Nieto umie�ci� elektrody na piersi m�czyzny.
- Gotowe.
Wy�adowanie elektryczne szarpn�o bezw�adnym cia�em, a� zadzwoni�y szklane fiolki na p�ce nad ��kiem. Alarmowy brz�czyk monitora piszcza� nadal.
- Zaci�gnij zas�onki, Jimmy - poleci�a Beverly.
Wauneka obejrza� si� i zobaczy� w otwartych drzwiach sali ch�opca w okularach, kt�ry przygl�da� si� reanimacji z rozdziawionymi ustami. Szybko zasun�� zas�onk�.
* * *
Godzin� p�niej zm�czona Beverly Tsosie usiad�a przy biurku w rogu sali, �eby wypisa� akt zgonu. Przynajmniej w tym dokumencie nie zostan� �adne wolne miejsca, pomy�la�a. Zacz�a wype�nia� kolejne rubryki. Do sali wszed� Wauneka. Przyni�s� jej kubek gor�cej kawy.
- Dzi�ki - mrukn�a. - M�g�by� poszuka� numeru telefonu do ITC? Musz� ich zawiadomi�.
- Sam ich powiadomi� - rzek�, k�ad�c d�onie na jej ramionach. - Mia�a� ci�ki dzie�.
Zanim zd��y�a cokolwiek odpowiedzie�, przysun�� telefon na skraj biurka, otworzy� notes i wybra� numer. U�miecha� si� do niej, czekaj�c na po��czenie.
- ITC Research - zg�osi�a si� operatorka centrali.
- M�wi James Wauneka z departamentu policji w Gallup. Dzwoni� w sprawie waszego zaginionego pracownika, Josepha Trauba.
- Prosz� chwil� zaczeka�, po��cz� pana z kierownikiem dzia�u personalnego.
Przez par� minut nic si� nie dzia�o, w s�uchawce rozbrzmiewa�a komputerowa muzyka. Zakry� mikrofon d�oni� i zapyta� cicho:
- Jeste� z kim� um�wiona na obiad? A mo�e wybierasz si� do babci?
Nie podnios�a g�owy. Wci�� starannie wype�nia�a rubryki.
- Jad� do babci - odpar�a po chwili. Wzruszy� ramionami.
- Tak tylko pyta�em...
- Ona wcze�nie k�adzie si� spa�, ko�o �smej.
- Naprawd�? - U�miechn�a si� szeroko, nadal nie podnosz�c g�owy.
- Tak.
Wauneka odpowiedzia� r�wnie szerokim u�miechem.
- To wspaniale.
- Jasne.
W s�uchawce pstrykn�o i kobiecy g�os zapowiedzia�:
- Prosz� si� nie roz��cza�, zaraz b�dzie z panem rozmawia� wiceprezes zarz�du, doktor Gordon.
- Dzi�kuj�. - Sam wiceprezes?
Jeszcze raz co� pstrykn�o i rozleg� si� m�ski, powa�ny g�os:
- S�ucham, John Gordon.
- M�wi James Wauneka z departamentu policji w Gallup. Dzwoni� ze szpitala McKinleya. Niestety, mam dla pana z�e wie�ci.
* * *
Z panoramicznego okna sali konferencyjnej centrali ITC rozci�ga� si� widok na pi�� budynk�w kompleksu badawczego w Black Rock, sk�panych w z�ocistych promieniach popo�udniowego s�o�ca. W oddali nad pustyni� zbiera�y si� czarne burzowe chmury. �aden z dwunastu cz�onk�w zarz�du nie by� w nastroju do podziwiania widok�w. Pili kaw� przy ma�ym stoliku w rogu sali, oczekuj�c niecierpliwie na rozpocz�cie zebrania. Nie dziwi�a ich p�na pora.
Prezes firmy, Robert Doniger, cierpia� na chroniczn� bezsenno�� i zwykle zwo�ywa� posiedzenia na wiecz�r. Cieszy� si� tak wielkim autorytetem, i� �aden z wiceprezes�w czy g��wnych udzia�owc�w ITC nie o�miela� si� protestowa�.
Ale teraz Doniger si� sp�nia�. Jego zast�pca, John Gordon, domy�la� si� powodu. Nie przestaj�c rozmawia� przez telefon kom�rkowy, ruszy� w kierunku wyj�cia. Poprzednio pracowa� w biurze projektowym lotnictwa wojskowego i wci�� wygl�da� jak zawodowy oficer. Granatowy garnitur mia� starannie wyprasowany, a czarne buty wypolerowane do po�ysku.
- Tak, rozumiem - rzuci� kr�tko do s�uchawki.
Wyjrza� na korytarz. Jak podejrzewa�, Doniger kr��y� tam nerwowo i z przej�ciem m�wi� co� p�g�osem do stoj�cej nieruchomo pod �cian� Diane Kramer, radcy prawnego firmy. W�a�nie zacz�� gro�nie wymachiwa� jej palcem pod nosem. Najwyra�niej by� w�ciek�y.
* * *
Trzydziestoo�mioletni Robert Doniger by� b�yskotliwym fizykiem. I miliarderem. Mimo poka�nego brzuszka i rozleg�ej siwizny tryska� energi�. ITC by�o trzeci� za�o�on� przez niego firm�. Dwie poprzednie przynosi�y poka�ne zyski, nie mia�o to jednak wi�kszego wp�ywu na jego surowy, bezwzgl�dny styl zarz�dzania. Prawie wszyscy podw�adni si� go bali.
Na co dzie� chodzi� w lu�nych bawe�nianych spodniach i swetrze, ale na posiedzenia zarz�du wk�ada� granatowy garnitur. Wygl�da� w nim jak nastolatek, kt�remu rodzice kazali si� elegancko ubra�.
- W ka�dym razie bardzo dzi�kuj� za wiadomo��, panie Wauneka - powiedzia� Gordon do aparatu. - Za�atwimy wszelkie formalno�ci... Tak, zrobimy to jak najszybciej... Jeszcze raz bardzo dzi�kuj�. - Przerwa� po��czenie i zwr�ci� si� do Donigera: - Traub nie �yje. Zidentyfikowano zw�oki.
- Gdzie?
- W Gallup. W�a�nie dosta�em wiadomo�� od gliniarza. Dzwoni� ze szpitala.
- Co by�o przyczyn� �mierci?
- Jeszcze nie wiedz�. Prawdopodobnie rozleg�y zawa� serca. Stwierdzili te� brak kr��enia w palcach. Chc� przeprowadzi� sekcj� zw�ok. Podobno tak ka�� przepisy.
Doniger lekcewa��co machn�� r�k�.
- Niech si� odpieprz�, sekcja niczego nie wyka�e. Traub zmar� z powodu b��d�w transkrypcyjnych, a tego nie stwierdz� za �adne skarby. Po co mi zawracasz g�ow� takimi bzdurami?
- Bo w�a�nie umar� jeden z twoich pracownik�w, Bob.
- Zgadza si� - powiedzia� Doniger lodowatym tonem. - Tylko co z tego? Cholernie ma�o mog� zrobi� w tej sprawie. Przykro mi. Wy�lij w moim imieniu wieniec na jego pogrzeb. Dopilnuj tego, dobra?
W takich chwilach Gordon robi� kilka g��bszych oddech�w i powtarza� w my�lach, �e Doniger niczym si� nie r�ni od innych m�odych, bezwzgl�dnych przedsi�biorc�w. T�umaczy� te� sobie, �e pomijaj�c sarkazm, w gruncie rzeczy prezes ma racj�. Ci�gle musia� sobie przypomina�, i� szef niemal w ka�dej sytuacji zachowuje si� tak samo.
* * *
Doniger by� geniuszem. Ju� w szkole podstawowej czyta� akademickie podr�czniki in�ynierii. Kiedy mia� dziewi�� lat, potrafi� naprawi� prawie ka�de urz�dzenie elektroniczne; dop�ty grzeba� w lampowych odbiornikach radiowych i telewizyjnych, dop�ki nie znalaz� usterki. Gdy matka raz za razem ostrzega�a, �e �miertelnie porazi si� pr�dem, odpowiada� kr�tko: "Nie b�d� idiotk�". Kiedy zmar�a jego ukochana babci a, spokojnie poinformowa� matk�, �e starsza pani by�a mu winna dwadzie�cia siedem dolar�w, i teraz od niej oczekuje zwrotu pieni�dzy.
W wieku osiemnastu lat uzyska� absolutorium z fizyki na Uniwersytecie Stanforda i podj�� prac� w Laboratorium Fermiego pod Chicago. Po p� roku z�o�y� wym�wienie, oznajmiwszy dyrektorowi, �e fizyka cz�stek elementarnych to zaj�cie dla wariat�w. Wr�ci� na uczelni�, gdzie zaj�� si� dziedzin� jego zdaniem znacznie bardziej obiecuj�c�: magnetyzmem cia� nadprzewodz�cych.
Dzia�o si� to w czasach, kiedy naukowcy wszelkich specjalno�ci porzucali prac� na uniwersytetach i przechodzili do prywatnych firm, oferuj�cych im o wiele wy�sze dochody. Po roku Doniger za�o�y� TechGate, przedsi�biorstwo produkuj�ce maszyny do trawienia p�ytek krzemowych w procesie wytwarzania uk�ad�w scalonych. Stosowa� opracowan� przez siebie now� metod�, a gdy w�adze uniwersytetu zaprotestowa�y, twierdz�c, �e kradnie wyniki prac, jakimi kierowa� na uczelni, odpar� kr�tko: "Zaskar�cie mnie albo zamknijcie si� raz na zawsze".
W�a�nie w TechGate ujawni� si� jego bezkompromisowy styl zarz�dzania firm�. Podczas spotka� z zespo�ami naukowc�w Doniger zajmowa� miejsce w k�cie sali, rozparty wygodnie w fotelu, i od czasu do czasu rzuca� kr�tkie pytania: "I co z tego?", "Dlaczego jeszcze si� tym nie zaj�li�cie?", "Do czego to ma s�u�y�?". Je�li odpowied� go satysfakcjonowa�a, mamrota�: "Mo�e...". Nikt nigdy nie us�ysza� z ust szefa wi�kszej pochwa�y. Je�eli natomiast nie by� zadowolony z odpowiedzi, co zdarza�o si� znacznie cz�ciej, wykrzykiwa�: "Rozum ci odj�o?!" ,,Aspirowa� do tytu�u idioty roku?!", "Chcesz umrze� na g�upot�?!", "To si� kupy nie trzyma!". Gdy co� go rozz�o�ci�o, rzuca� d�ugopisami i notesami, wrzeszcz�c: "Kretyni! Pieprzeni imbecyle!".
Pracownicy TechGate ze stoickim spokojem znosili wybryki "Kostuchy Donigera", bo by� naprawd� genialnym fizykiem, lepszym od nich. Doskonale zna� problemy, z jakimi si� borykali, a j ego krytyka niezmiennie okazywa�a si� trafna. Rz�dy �elaznej r�ki przynios�y jednak rezultaty. W ci�gu dw�ch lat TechGate przebi�o si� do czo��wki firm w swojej bran�y.
W tysi�c dziewi��set osiemdziesi�tym czwartym Doniger sprzeda� TechGate za sto milion�w dolar�w. "Time" umie�ci� jego nazwisko w�r�d pi��dziesi�ciu przedsi�biorc�w poni�ej dwudziestego pi�tego roku �ycia, "kt�rzy ukszta�tuj� ostatnie lata tego stulecia". Na li�cie znalaz� si� obok Billa Gatesa i Steve'a Jobsa.
* * *
- Szlag by to trafi�! - warkn�� Doniger, odwracaj�c si� do Gordona. - Wszystko musz� za�atwia� sam? Jezu! Gdzie znaleziono Trauba?
- Na pustyni, w rezerwacie Nawaho.
- A dok�adnie?
- Dwana�cie kilometr�w na p�noc od Coraz�n. Zdaje si�, �e to zupe�ne pustkowie.
- Dobra. �ci�gnij Baretto z ochrony i ka� mu odstawi� samoch�d Trauba do Coraz�n. Niech pojedzie na pustyni�, przedziurawi opon�, zostawi tam w�z i wraca.
Diane Kramer, ciemnow�osa trzydziestoletnia prawniczka ubrana w czarn� garsonk�, chrz�kn�a.
- Nie powinni�my tego robi�, Bob - powiedzia�a mentorskim tonem. - To preparowanie dowod�w...
- Oczywi�cie, �e preparowanie, dok�adnie o to mi chodzi! Pr�dzej czy p�niej kto� zacznie si� zastanawia�, jak Traub znalaz� si� na �rodku pustyni. Wi�c trzeba podrzuci� tam jego samoch�d.
- Ale nie wiemy dok�adnie, gdzie...
- Niewa�ne. Zr�bcie, jak powiedzia�em.
- To oznacza, �e Baretto i jeszcze kto� b�d� musieli si� dowiedzie�...
- Kogo to obchodzi? Zajmij si� tym, Diane.
Zapad�a cisza. Kramer wbi�a wzrok w pod�og�. By�a wyra�nie niezadowolona.
- Pos�uchaj - Doniger zwr�ci� si� do Gordona. - Pami�tasz, jak Garman waha� si� z wyborem oferty pracy? Pami�tasz, jak� plotk� pu�cili�my wtedy do prasy?
- Owszem.
- Wtedy te� si� zamartwia�e� - prezes u�miechn�� si� chytrze i wyja�ni� Kramer: - Garman by� gruby jak �winia. �ona przestawi�a go na �cis�� diet� i szybko zacz�� traci� na wadze. Pu�cili�my plotk�, �e jest chory na raka i zamierzamy wycofa� nasz� ofert�. Zaprzecza� wszystkiemu, ale �e wygl�da� na chorego, nikt mu nie wierzy�. W ten spos�b znalaz� si� w naszym zespole. Wys�a�em jego �onie wielki kosz owoc�w. - Za�mia� si� g�o�no. - Nikt si� nie zorientowa�, �e celowo rozpuszczamy plotki. Teraz te� wszystko b�dzie w porz�dku, Diane. Biznes to biznes. Odprowad�cie ten cholerny samoch�d na pustyni�.
Pokiwa�a g�ow�, nie podnosz�c wzroku.
- A potem - ci�gn�� Doniger - chcia�bym si� dowiedzie�, w jaki spos�b, do cholery, Traub dosta� si� do sali tranzytowej. Odby� ju� bardzo wiele wypraw i nagromadzi� zbyt du�o b��d�w transkrypcyjnych. Przekroczy� dopuszczalny limit. Nie wolno mu by�o wi�cej wyrusza�. Nie mia� zreszt� wst�pu do sali tranzytowej, kt�ra jest podobno pilnie strze�ona. Wi�c jak si� tam dosta�?
- Podejrzewamy, �e mia� kart� wst�pu obs�ugi technicznej, prowadz�cej konserwacj� urz�dze� - odpar�a Kramer. - Zaczeka� do wieczornej przerwy mi�dzy zmianami i uruchomi� maszyn�. Sprawdzamy to jeszcze.
- Nie chc�, �eby�cie cokolwiek sprawdzali - sykn�� Doniger. - Macie zlikwidowa� luki w ochronie, Diane.
- Zrobimy to, Bob.
- Mam nadziej�, do diab�a. Stoimy teraz wobec trzech problem�w, a Traub jest najmniej istotnym z nich. Dwa pozosta�e s� znacznie wa�niejsze. O niebo wa�niejsze.
* * *
Doniger mia� zdumiewaj�cy dar przewidywania biegu wydarze�. W tysi�c dziewi��set osiemdziesi�tym czwartym roku sprzeda� TechGate, bo doszed� do wniosku, �e b�yskawiczny rozw�j uk�ad�w scalonych wkr�tce natknie si� na barier� technologiczn�. Wtedy wydawa�o si� to nierealne. �rednio co p�tora roku ulega�a podwojeniu moc obliczeniowa wytwarzanych procesor�w, podczas gdy ich ceny mala�y o po�ow�. Doniger stwierdzi� jednak, �e jest to mo�liwe wy��cznie dzi�ki upychaniu coraz wi�kszej liczby element�w we wsp�lnej obudowie uk�adu scalonego, a tego procesu nie da si� ci�gn�� bez ko�ca. Ostatecznie musia�o doj�� do takiego zag�szczenia obwod�w, �e uk�ady zacz�yby si� topi� od wydzielanego przez siebie ciep�a. Oznacza�o to, �e istnieje granica mocy obliczeniowej komputer�w. I mimo �e zdawa� sobie spraw�, i� rynek b�dzie si� nadal domaga� coraz szybszych i wydajniejszych procesor�w, stosowane dotychczas technologie ogranicz� dalszy rozw�j.
Sfrustrowany wr�ci� do swoich wcze�niejszych zainteresowa� magnetyzmem cia� nadprzewodz�cych. Za�o�y� drug� firm�, Advanced Magnetics. Szybko uzyska�a ona kilka patent�w, g��wnie dotycz�cych skaner�w rezonansu magnetycznego, dzi�ki kt�rym dokonywa� si� w�wczas przewr�t w medycynie. Od ka�dego wyprodukowanego skanera firma otrzymywa�a �wier� miliona dolar�w honorari�w patentowych. "To dojna krowa", orzek� pewnego razu Doniger, "i r�wnie interesuj�ca jak hodowla kr�w mlecznych". Szukaj�c ci�gle nowych wyzwa�, w roku tysi�c dziewi��set osiemdziesi�tym �smym sprzeda� r�wnie� Advanced Magnetics. Mia� wtedy dwadzie�cia osiem lat, a jego maj�tek szacowano na miliard dolar�w. Doniger uwa�a� jednak, �e nie da� jeszcze z siebie wszystkiego.
Rok p�niej, w tysi�c dziewi��set osiemdziesi�tym dziewi�tym, za�o�y� ITC.
* * *
Jednym z idoli Donigera by� fizyk Richard Feynman, kt�ry ju� na pocz�tku lat osiemdziesi�tych rozwa�a� budow� komputera wykorzystuj�cego kwantowe w�asno�ci atom�w. Teoretycznie taki "kwantowy komputer" mia�by miliardy razy wi�ksz� moc obliczeniow� od produkowanych dot�d maszyn, jednak pomys� Feynmana zak�ada� powstanie ca�kiem nowej technologii, kt�ra by�aby sprzeczna z uznawanymi prawami i kt�r� trzeba by stworzy� od podstaw. Nikt nie potrafi� skonstruowa� komputera kwantowego, wi�c idea Feynmana szybko posz�a w zapomnienie.
Ale nie dla Donigera.
W tysi�c dziewi��set osiemdziesi�tym dziewi�tym roku zacz�� pracowa� nad stworzeniem takiego urz�dzenia. Pomys� by� tak rewolucyjny i zarazem ryzykowny, �e Doniger przed nikim nie zdradzi� si� ze swymi zamierzeniami. Nowej firmie nada� niewiele m�wi�c� nazw� ITC - International Technology Corporation. Jej g��wne biura za�o�y� w Genewie, �ci�gn�wszy do wsp�pracy grup� utalentowanych fizyk�w z CERN.
Przez kilka lat nie by�o nic s�ycha� ani o Donigerze, ani o jego firmie. Przypuszczano, �e wycofa� si� z czynnej dzia�alno�ci. Ostatecznie cz�sto spotyka�o si� przedsi�biorc�w, kt�rzy ograniczali prowadzenie interes�w, gdy ju� zbili maj�tek.
Kiedy w tysi�c dziewi��set dziewi��dziesi�tym czwartym roku "Time" opublikowa� kolejn� list� dwudziestu pi�ciu ludzi poni�ej czterdziestki maj�cych najwi�kszy wp�yw na kszta�towanie gospodarki, nie by�o w�r�d nich Roberta Donigera.
W tym samym roku ITC przenios�a si�