16997
Szczegóły |
Tytuł |
16997 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16997 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16997 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16997 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kathleen E. Woodiwiss
Kwiat i płomień
Z angielskiego przełożyła
Iwona Chamska
Kiedyś rozgorze ten płomień,
co wszystko wokół niszczy,
i nagie zostawi wzgórze.
Lecz z pierwszym oddechem wiosny
nieśmiały kwiat znów wyłoni
swą piękną twarz pośród zgliszczy.
Olśniewającą urodą urąga on płomieniom,
by je na zawsze okiełznać.
1
23 CZERWCA 1799
Gdzieś w szerokim świecie czas z pewnością przelatywał niby na skrzydłach, ale na
angielskiej prowincji jakby z trudem stąpał przez wrzosowiska na pokaleczonych stopach.
Wszystko toczyło się tu powoli i boleśnie.
Gorące, duszne powietrze trwało w bezruchu. Nad drogą wisiał kurz, przypominając o
przejeżdżającym kilka godzin wcześniej powozie. Pod gęstą mgłą, podnoszącą się znad
pobliskich moczarów, przycupnęła niewielka farma. Stojąca wśród strzelistych cisów pokryta
strzechą chata z otwartymi okiennicami i uchylonymi drzwiami zdawała się przyglądać
czemuś osłupiała, jakby ktoś z niej zażartował. Niedaleko chyliła się ku ziemi dawno nie
reperowana stodoła z nie ociosanych bali, a tuż za nią walczył o przetrwanie w bagnistej
glebie wąski pasek pszenicy.
W domu Heather leniwie obracała w dłoniach ziemniaki, skrobiąc je raczej niż
obierając tępym nożem. Mieszkała w tej chacie już od dwóch lat, ale najchętniej wymazałaby
te lata z życia. Nie mogła już prawie przypomnieć sobie tych szczęśliwych dni, zanim ją tu
przywieziono, czasu dorastania, kiedy jej ojciec, Richard, jeszcze żył. Mieszkała z nim w
wygodnym domu w Londynie, nosiła modne stroje i miała co jeść. Tak, wtedy było jej lepiej.
Nawet te noce, kiedy ojciec zostawiał ją samą ze służbą, nie wydawały się już tak straszne.
Rozumiała teraz jego samotność, żal i tęsknotę za dawno zmarłą małżonką, piękną irlandzką
dziewczyną, w której się zakochał, którą poślubił, a potem stracił przy narodzinach ich
jedynego dziecka. Rozumiała teraz pociąg ojca do hazardu, chociaż to właśnie ta okrutna
rozrywka pozbawiła go życia, a Heather domu i poczucia bezpieczeństwa, pozostawiając ją
na łasce jedynych krewnych: tchórzliwego wuja i swarliwej ciotki.
Dziewczyna otarła czoło i pomyślała o ciotce Fanny po-legującej w izbie obok.
Niełatwo było z nią żyć. Nic jej nie mogło zadowolić. Nikogo nie lubiła. Matkę Heather, żonę
swego szwagra, uważała za gorszą. Wywodziła się wszak z tych okropnych buntowników,
Irlandczyków. Tak samo myślała o jej córce. Nie było dnia, by „prawdziwa" Angielka nie
przypomniała Heather, że jest w połowie irlandzkiej krwi. Nienawiść tak zmąciła rozum
Fanny, że zaczęła wierzyć, iż dziewczyna jest czarownicą. Może sprawiła to zazdrość, bo
Fanny Simmons nigdy nie była piękna, podczas gdy Heather odznaczała się niezwykłą urodą i
wdziękiem. Ową urodę odziedziczyła po matce.
Domy gry zażądały spłaty długów Richarda, zabierając prawie wszystko, co posiadał.
Po śmierci szwagra Fanny pośpieszyła do Londynu. Z tytułu pokrewieństwa zagarnęła
niewielki majątek, jaki jeszcze pozostał osieroconej bratanicy męża. Zanim ktokolwiek się
temu sprzeciwił, sprzedała resztę dóbr po Richardzie i schowała pieniądze do swojej
sakiewki. Heather pozostała tylko jedna różowa suknia, której ciotka i tak zabraniała jej nosić.
Dziewczyna wyprostowała obolałe plecy i westchnęła.
- Heather Simmons!
Słowa dochodziły z sąsiedniej izby. Dało się też słyszeć skrzypienie łóżka, z którego
podnosiła się ciotka.
- Ty obiboku, przestań bujać w obłokach i zabieraj się do roboty. Myślisz, że to
wszystko samo się zrobi, a ty będziesz się lenić? W tej szkole dla panienek, do której cię
wysłali, nie nauczyli cię niczego pożytecznego, nic poza czytaniem i jakimiś dyrdymałami!
Potężna kobieta człapała po brudnej podłodze do kuchni, gdzie Heather próbowała
myśleć o czymś innym.
- Widzisz, co ci to dało? Teraz muszą cię utrzymywać krewni. Twój ojciec był głupi,
właśnie tak, głupi. Przepuścił pieniądze. Myślał tylko o sobie. A to wszystko przez tę
latawicę, co się z nią ożenił, tę irlandzką dziewkę. - Ostatnie słowa wyrzuciła z siebie jak
najgorsze przekleństwo. - Żeśmy próbowali mu powiedzieć, żeby się z nią nie żenił, ale nie
słuchał. Musiał sobie wziąć tę Brennę!
Heather słyszała te złe słowa tyle razy, że znała je już na pamięć. Nie zmąciły zresztą
jej wspomnień o ojcu.
- Był dobrym ojcem - odparła tylko.
- To twoje zdanie, panienko - prychnęła kobieta. - Widzisz, w co cię wpakował? W
przyszłym miesiącu skończysz osiemnaście lat, a nie masz posagu. Bez tego nie znajdziesz
chłopa, który by się z tobą ożenił. Nie wiem już, co robić, żebyś się nie włóczyła. Tu
wszystkie chłopy wiedzą, jaka była twoja matka. Ty jesteś taka sama! A ja nie chcę w tym
domu żadnych bachorów!
Heather siedziała skulona, a ciotka wciąż wrzeszczała, przeszywając ją świdrującym
spojrzeniem i kiwając groźnie palcem.
- To diabelska sprawka, że jesteś do niej taka podobna! Tak jak twoja matka
zrujnowała twojego ojca, tak i ty zrujnujesz każdego chłopa, co na ciebie spojrzy. Bogu
dziękować, że przysłał cię do mnie. On jeden wiedział, że tylko ja mogę cię uratować od
ognia piekielnego i potępienia, które ci były przeznaczone. Zrobiłam, co mogłam. Sprzedałam
te nieskromne suknie. Jesteś taka próżna, więc to tylko dla twojego dobra. Moje stare suknie
dobrze ci służą.
Mimo przygnębienia Heather omal się nie roześmiała. Stare suknie wisiały na niej jak
worki, bo ciotka ważyła dwa razy tyle co ona. Fanny nie pozwoliła ich nawet zwęzić,
dziewczyna mogła tylko skrócić spódnice, bo inaczej by się w nie zaplątała.
Ciotka zauważyła minę Heather i parsknęła.
- Ty niewdzięczna mała nędzarko! Gdzie byś dziś była, gdybyśmy cię z twoim wujem
nie przygarnęli? Jakby twój tatko miał choć krztynę rozumu, wydałby cię za jakiegoś chłopa,
ale nie, on wolał cię zatrzymać przy sobie. Myślał, żeś za młoda do zamęścia. Cóż, teraz już
za późno. Umrzesz jako stara panna. O to już ja zadbam!
Fanny wróciła do drugiej izby, rzucając na odchodnym ostrzeżenie, by Heather się
pośpieszyła, bo jak nie, to posmakuje rózgi. Dziewczyna, która niejednokrotnie czuła na
plecach razy wymierzane przez ciotkę, nie śmiała już nawet westchnąć, choć była bardzo
zmęczona. Wstała przed świtem, by przygotować wszystko na przyjęcie brata Fanny, który
listownie zapowiedział swój przyjazd.
Zaraz po otrzymaniu listu ciotka poleciła Heather wysprzątać dom i przygotować
jedzenie. Sama nawet raz czy dwa przyłożyła rękę do przygotowań, ustawiając filiżankę na
spodku. Heather wiedziała, że ów gość to ktoś, kogo Fanny bardzo ceniła. Słyszała o nim
wiele wspaniałych opowieści i domyślała się, że brat to jedyna istota wśród łudzi i zwierząt,
która choć trochę obchodziła ciotkę. Wuj John potwierdził domysły dziewczyny, mówiąc jej,
że nie ma rzeczy, której Fanny by nie zrobiła dla brata. Było ich tylko dwoje. Dziesięć lat
starsza Fanny wychowywała brata od niemowlęcia, ale ostatnio nieczęsto ją odwiedzał.
Czerwona kula słońca wisiała już nisko na zachodzie, kiedy przygotowania zostały
zakończone. Fanny sprawdziła, czy Heather wywiązała się ze swoich obowiązków. Poleciła
jeszcze dziewczynie wyjąć więcej świec.
- To już pięć lat minęło, od kiedy ostatni raz widziałam brata. Wszystko ma być
piękne na jego przyjazd. Mój Willy przywykł do Londynu i nie chcę, by coś mu się tu nie
spodobało. On nie jest taki jak twój wuj ani ojciec. On ma głowę na karku i dużo pieniędzy.
Nie zobaczysz go w domach gry, jak trwoni majątek, i nie siedzi bezczynnie na zadku jak
twój wuj. To chłop, co się zowie. Nie ma w caluśkim Londynie takiego sklepu z odzieżą jak
jego. Ma nawet człowieka, co na niego pracuje.
Na koniec przykazała Heather, by poszła się umyć.
- No i wdziej różową suknię, co ci ją dał ojciec - dodała. - Ta będzie dobra. Nie chcę,
żeby mój brat William widział cię w tych szmatach.
Heather odwróciła się zdziwiona. Przez dwa lata jej różowa suknia wisiała nie
noszona. Teraz mogła ją założyć. Nawet jeśli to tylko dla brata ciotki, Heather cieszyła się z
tej sposobności. Od wieków nie miała na sobie nic ładnego, uśmiechnęła się więc uradowana.
- O, widzę, że jesteś zadowolona. Myślisz tylko o swoim wyglądzie! - Fanny podeszła
bliżej i pokiwała palcem przed nosem Heather. - To szatańskie sprawki. Pamiętaj, że Pan w
niebiesiech wie, jakim jesteś dla mnie ciężarem. - Westchnęła, jakby męczył ją ten
obowiązek. - Najlepiej, żebyś wyszła za mąż i zniknęła z mojego domu. Ale żal mi człowieka,
co by cię miał poślubić, zresztą bez posagu i tak nic z tego nie będzie. Jeszcze jedno,
panienko. Upnij włosy. Tak będzie lepiej.
Heather przeszła przez pokój za zasłonę oddzielającą jej niewielki kącik. Usłyszała, że
ciotka wychodzi z domu, i dopiero wtedy pozwoliła sobie na buntowniczą minę. Była zła, ale
bardziej na siebie niż na ciotkę. Zawsze była tchórzem i wyglądało na to, że tak już
pozostanie.
Kącik, który jej przydzielono, był ciasny, ale mogła się tu przynajmniej schronić przed
brutalnością opiekunki. Westchnęła i pochyliła się, by zapalić świeczkę na niewielkim stoliku
obok wąskiego łóżka.
Gdybym była silniejsza i bardziej odważna, pomyślała, pokazałabym ciotce, gdzie jej
miejsce. Gdybym choć raz ośmieliła się stawić jej czoło. Ale żeby z nią walczyć, musiałabym
być Samsonem!
Nalała wcześniej przyniesionej gorącej wody do miski i pośpiesznie się rozebrała.
Potarła myjką niewielki kawałek pachnącego mydła, które zwykle bardzo oszczędzała, i myła
się nim, z lubością wdychając delikatną woń.
Potem włożyła różową suknię, która zakryła brzydkie halki. Ponieważ suknię uszyto
przed laty, kiedy Heather była młodsza, stanik ciasno opinał piersi dziewczyny. No i ten
dekolt... Chyba zbyt głęboko wycięty. Cóż, innej sukienki nie miała.
Wyszczotkowała włosy, aż zaczęły lśnić w świetle świecy. Zgodnie z poleceniem
ciotki związała je nad karkiem, pozostawiając kilka pasemek spływających na plecy i dwa
niesforne loki po obu stronach twarzy. Przejrzała się w kawałku potłuczonego szkła, który
służył jej za lustro, i kiwnęła głową. Wyglądała lepiej, niż się spodziewała.
Po drugiej stronie kotary dały się słyszeć czyjeś kroki, a potem głęboki, suchy kaszel.
Kiedy Heather wyszła ze swojego kącika, wuj zapalał akurat fajkę.
John Simmons nie dbał o swój wygląd. Jego koszula nosiła ślady tłuszczu, a pod
paznokciami osadziła się gruba warstwa brudu. Kiedy tak stał, pochylony i zniszczony ciężką
pracą, wyglądał na znacznie więcej niż swoje pięćdziesiąt lat. Ale sprawił to nie tylko
codzienny trud. W równym, a może nawet większym stopniu przyczyniła się do tego jego
despotyczna żona, która nie szczędziła mu upokorzeń.
Spojrzał na bratanicę. Coś na kształt bólu przebiegło przez jego twarz. Potem jednak
uśmiechnął się i rzekł:
- Pięknie dziś wyglądasz, moje dziecko. To z okazji wizyty Williama?
- Ciocia Fanny pozwoliła mi, wujku - odparła.
- Tak, wierzę - westchnął. - Pragnie, żeby był zadowolony, ale to zimny człowiek.
Kiedy raz wybrała się do Londynu, by go odwiedzić, nie chciał z nią mówić. Teraz Fanny nie
ma już odwagi tam jechać, boi się, żeby go nie rozzłościć, a jemu to zdaje się odpowiada. Ma
bogatych przyjaciół i woli nie przyznawać się do ubogiej krewnej.
William Court okazał się żywym portretem swej siostry, był nawet tego samego
wzrostu, o głowę wyższy od Heather. Może tylko nie tak otyły jak Fanny, ale dziewczyna
przypuszczała, że ta różnica zatrze się za kilka lat. Mężczyzna miał okrągłą twarz, wystającą
szczękę i wydętą dolną wargę, wciąż lśniącą od śliny. Ocierał ją koronkową chusteczką,
siąkając przy tym dziwnie. Podał Heather na powitanie spoconą, miękką dłoń, a kiedy
pochylił się, by ucałować jej małą rączkę, poczuła mdłości.
Elegancki ubiór gościa świadczył o jego guście, ale afektowane zachowanie sprawiało,
że nie wydawał się Heather interesujący. Może William Court był bogaty, ale jej z pewnością
się nie podobał.
Ciotka Fanny z upiętymi ciasno wokół głowy siwymi włosami, w zbyt obcisłej sukni i
fartuchu, krążyła koło brata jak kura wokół pisklęcia. Heather nigdy nie widziała, by
kiedykolwiek okazywała tyle troski jakiejkolwiek istocie. Williamowi Courtowi najwyraźniej
odpowiadało takie nadskakiwanie. Dziewczyna nawet nie starała się słuchać, o czym Fanny
rozmawia z bratem. Dopiero w czasie obiadu, kiedy William zaczął mówić o najświeższych
wieściach z Londynu, nastawiła uszu. Może dowie się czegoś o swoich dawnych
przyjaciółkach?
- Napoleon zbiegł i mówi się, że powrócił do Francji po porażce w Egipcie. Nelson dał
mu niezłą nauczkę. Do kaduka, pomyśli dwa razy, nim znów zadrze z naszymi okrętami! -
rzekł William.
Heather zauważyła, że mówił poprawniej niż siostra, i zastanawiała się, czy uczęszczał
do jakiejś szkoły.
Ciotka Fanny otarła usta wierzchem dłoni i rzuciła ze złością:
- Pitt nie wiedział, o czym gada, jak mówił, żeby Francuzów zostawić w spokoju.
Teraz ma ich po uszy, Irlandczyków też. Ja bym ich wszystkich...
Heather zagryzła wargę.
- Irlandczycy! Ha! To banda dzikusów, jeśli chcesz wiedzieć! Nie wiedzą, co dla nich
dobre! - ciągnęła ciotka Fanny.
- Pitt próbuje ich teraz zjednoczyć. Może mu się uda w przyszłym roku - wtrącił
wujek John.
- I wtedy nam wszystkim poderżną gardła! - wykrzyknęła ciotka.
Heather spojrzała ze współczuciem na wuja, który spuścił wzrok i jednym haustem
wypił swoje piwo. Westchnął i rzucił tęskne spojrzenie na dzban. Niestety, despotyczna
połowica dobrze go pilnowała. Zrezygnowany odstawił kufel i powrócił do fajki.
- Jankesi są tacy sami! Najchętniej by nas wymordowali! Ale my im jeszcze pokażemy
- nie ustawała gospodyni.
William zachichotał, aż zatrzęsły mu się policzki.
- Lepiej nie przyjeżdżaj do Londynu, droga siostro, bo oni czują się w porcie jak we
własnym domu. Bywa, że paru dostaje za swoje, ale są przebiegli i trzymają się razem. Kiedy
wybierają się do miasta, zawsze idą w grupie. Nie lubią pływać na brytyjskich statkach. Taak,
są ostrożni. Nie którzy nawet mają czelność nazywać się dżentelmenami, na przykład ten
Washington. A teraz mają następnego głupca, Adams się zwie. Wybrali go sobie na króla. To
oburzające! Ale to nie potrwa długo. Wrócą, skomląc jak psy!
Heather nie znała żadnych Jankesów. Cieszyła się więc, że jej ciotka i pan Court
rozprawiali o nich, a nie o Irlandczykach. Myśli dziewczyny znów odpłynęły gdzieś daleko i
siedziała tak, jak jej się zdało, całą wieczność.
Ciotka Fanny przywróciła dziewczynę do grona żywych, wyciągając rękę przez stół i
boleśnie szczypiąc jej dłoń. Heather podskoczyła. Potarła miejsce, gdzie robił się czerwony
ślad, i spojrzała na ciotkę, starając się powstrzymać łzy.
- Pytałam, czy chciałabyś uczyć w szkole dla panienek lady Cabot. Mój brat mówi, że
chyba uda mu się znaleźć ci pracę - warknęła ciotka Fanny.
Heather nie mogła uwierzyć własnym uszom.
- Słucham?
William Court zaśmiał się i wyjaśnił:
- Mam znajomości w tej szkole i wiem, że szukają dobrze wychowanej, młodej damy,
a ty masz doskonałe maniery i ładnie mówisz. Wierzę, że nadajesz się na tę posadę. Jak
rozumiem, uczęszczałaś do szkoły w Londynie, a to mogłoby pomóc. Może w przyszłości
mógłbym zaaranżować dla ciebie małżeństwo, tak byś weszła do dobrej rodziny z Londynu.
Szkoda marnować takie wdzięki i maniery na zapadłej farmie. Oczywiście, gdybym
aranżował ci małżeństwo, mu siałbym dać ci posag. Spodziewam się, że mi go zwrócisz,
kiedy już złapiesz męża. Myślę, że ta sprytna sztuczka może być korzystna dla nas obojga. Ty
potrzebujesz posagu, a ja mogę ci go dać. Oczywiście w formie pożyczki, z której
otrzymałbym później procent i którą byś mi spłaciła. Nikt nie musiałby wiedzieć o naszej
umowie, a jak sądzę, jesteś dość bystra, by zdobyć pieniądze, kiedy już będziesz zamężna.
Czy zatem posada u lady Cabot ci odpowiada?
Heather nie była przekonana co do pomysłu małżeństwa, ale chciała uciec z farmy, od
ciotki Fanny i tego strasznego życia na wsi! Chciała znów znaleźć się w Londynie wśród
ludzi z towarzystwa. To byłoby wspaniałe! Nie śmiała wierzyć własnemu szczęściu. Gdyby
nie palący ślad po uszczypnięciu, sądziłaby, że śni.
- Mów, dziecko. Co ty na to? - nalegał William. Ledwo mogła powstrzymać radość.
Nie wahała się długo.
- To bardzo miło z pana strony - odrzekła. - Z radością przyjmuję pana propozycję.
William zaśmiał się znów.
- Dobrze! Dobrze! Nie będziesz żałowała. - Zatarł ręce. - Do Londynu musimy
wyruszyć jutro. Zbyt długo byłem w podróży i trochę zaniedbałem interesy. Muszę ulżyć
memu po mocnikowi. Będziesz jutro gotowa, moje dziecko? - Machnął koronkową
chusteczką i jeszcze raz otarł grube usta.
Heather sprzątała ze stołu przepełniona nowym uczuciem, wiedziała, że już dłużej nie
będzie w tym domu służącą. Nawet nie zmuszała się do rozmowy z ciotką, która uważnie ją
obserwowała. Kiedy Heather znalazła się w swoim kąciku za kotarą, myślała, jaka to będzie
radość znaleźć się z dala od ciotki Fanny. Każda praca w Londynie będzie lepsza niż życie
pod butem tej kobiety i znoszenie upokorzeń, a nawet bicia. Nie będzie już musiała słuchać
ostrych słów, znosić napadów złości, a może nawet znajdzie się ktoś, kto będzie o nią dbał.
Przygotowania do podróży nie zajęły dziewczynie wiele czasu, bo posiadała tylko to,
co miała na sobie dziś i co będzie nosiła jutro. Następnego popołudnia Heather jechała już
powozem Williama Courta do Londynu. Z ciekawością rozglądała się dookoła. Dopiero teraz
dostrzegła zieleń pól i piękno wrzosowisk. Nigdy przedtem nie zwracała na to uwagi.
Pan Court okazał się miłym i troskliwym opiekunem. Chętnie opowiadał o nowinkach
z Londynu. Heather śmiała się, słuchając historyjek z królewskiego dworu. W pewnej chwili
zwróciła uwagę na to, że jej nowy opiekun przygląda się jej w jakiś dziwny, nieprzyjemny
sposób. Szybko jednak odwrócił wzrok i dziewczyna odetchnęła z ulgą.
Było już ciemno, kiedy dotarli do rogatek Londynu. Heather czuła się bardzo
zmęczona, więc gdy powóz zatrzymał się przed sklepem Williama Courta, odetchnęła z ulgą.
Wewnątrz na półkach zobaczyła jedwabie, muśliny, batysty, atłasy i satyny w różnych
kolorach i wzorach. Heather zaskoczył ogromny wybór tkanin i z zachwytem zaczęła dotykać
to jednej, to drugiej, nie zwracając nawet uwagi na mężczyznę siedzącego przy biurku w
drugim końcu sklepu. William Court zaśmiał się na widok rozgorączkowanej dziewczyny,
biegającej po sklepie.
- Później będziesz miała więcej czasu na obejrzenie wszystkiego, moja droga. Poznaj
mego pomocnika. To pan Thomas Hint.
Heather odwróciła się i zobaczyła małego, garbatego człowieczka, który wydał się jej
najbrzydszym mężczyzną, jakiego w życiu widziała. Miał okrągłą twarz, krótki i szeroki nos,
wytrzeszczone oczy i grube, wydęte usta, które nieustannie oblizywał, przypominając przez to
jaszczurkę, którą kiedyś widziała na farmie. Odziany był w drogi, szkarłatny jedwab,
poplamiony jedzeniem. Uśmiechnął się jedną stroną twarzy, co przypominało okrutny
grymas. Dziewczyna nie mogła pojąć, dlaczego William zatrudnia kogoś takiego w swoim
sklepie. Była pewna, że wystraszył więcej klientek, niż zachęcił do kupna. Ktoś, kto chciał od
niego kupować, musiał mieć szczególny gust.
Jakby w odpowiedzi na jej myśli Court powiedział:
- Ludzie przyzwyczaili się do Thomasa. Mamy tu wiele klientek, bo wiedzą, że znamy
się na swojej robocie. Praw da, Thomas?
W odpowiedzi usłyszeli niezrozumiałe mruknięcie.
- A teraz, moja droga, pokażę ci moje apartamenty na górze - ciągnął William. -
Jestem przekonany, że ci się spodobają.
Potem poprowadził Heather na tyły sklepu. Przez przejście zasłonięte kotarą przeszli
do małego pokoju. Dalej były schody prowadzące do ciemnego, niewielkiego korytarza, a tam
kolejne drzwi. Były masywne, ale bardzo proste. William otworzył je z uśmiechem, a Heather
zaskoczona tym, co za nimi zobaczyła, złapała głęboki oddech. Pokój wypełniały stylowe
meble. Na wspaniałym perskim dywanie razem z dwoma pasującymi do niej fotelami stała
czerwona, obita atłasem kanapka. Na jasno pomalowanych ścianach wisiały obrazy olejne i
gobeliny. Dziewczyna z zachwytem patrzyła na czerwone zasłony wykończone złotymi
wstążkami i chwostami. Na stołach, tuż obok mosiężnych świeczników, umieszczono kruche
figurki z porcelany. Każdy znajdujący się tu drobiazg wybrano starannie i najwyraźniej nie
szczędzono na nic pieniędzy.
William otworzył drzwi znajdujące się w tym pokoju i przepuścił Heather przodem. W
drugim pomieszczeniu dziewczyna dostrzegła ogromne loże z baldachimem, zasłonięte
atłasem w niebieskim odcieniu. Niewielka komoda pasowała do łóżka, a na niej stał ciężki
kandelabr i misa świeżych owoców. Przy niej umieszczono ostry srebrny nożyk.
- Och, jak tu elegancko! - westchnęła tylko.
Zażył odrobinę tabaki i uśmiechnął się, patrząc, jak Heather podchodzi do lustra
stojącego obok łóżka.
- Lubię się rozpieszczać pięknymi drobiazgami, moja droga.
Gdyby teraz się odwróciła, zrozumiałaby, co miał na myśli. Szybko popatrzył w bok,
by nie dostrzegła jego pożądliwego spojrzenia.
- Musisz być zmęczona, Heather.
Podszedł do szafy i otworzył ją. W środku wisiała spora kolekcja damskich ubrań.
Przeglądał je, póki nie znalazł beżowej sukienki z koronką, w której lśniły malutkie świecące
punkciki podszyte cielistym materiałem. Była to sukienka piękna i droga.
- Możesz się w to ubrać na kolację, moja miła - uśmiechnął się. - Uszyto ją na pewną
młodą dziewczynę, ale nigdy po nią nie przyszła. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego, bo
przecież jest to jedna z najpiękniejszych, jakie zaprojektowałem, ale pewnie okazało się, że
nie może sobie na nią pozwolić. - Spojrzał na Heather spod wpółprzymkniętych powiek. - Jej
strata, a twój zysk. To mój podarek dla ciebie. Załóż ją, a będę bardzo szczęśliwy.
Ruszył w stronę drzwi, mówiąc:
- Wysłałem Thomasa, by kazał kucharce przygotować nam posiłek. Zaraz będzie
gotowy, proszę więc, byś nie pozbawiała mnie swego uroczego towarzystwa na zbyt długo.
Jeśli potrzebujesz jeszcze czegoś do ubrania, zawartość szafy jest do twojej dyspozycji.
Heather uśmiechnęła się niepewnie, przyciskając piękną suknię, jakby nie mogła
uwierzyć, że należy do niej. Kiedy William zamknął za sobą drzwi, odwróciła się powoli do
lustra.
W domu ciotki nie przeglądała się w lustrze, czasem tylko spojrzała w potłuczony
kawałek szkła czy na powierzchnię wody w cebrzyku. Prawie już nie pamiętała, jak wygląda.
A wyglądała jak jej matka na portrecie. Żywy obraz matki! Nie rozumiała tylko, dlaczego
ludzie zapamiętali Brennę jako piękność. Heather uważała, że piękne mogą być tylko wysokie
kobiety o jasnoblond włosach. To takie damy bywały na dworze i o nich czytała jeszcze jako
dziewczynka. Ona, ciemnowłosa, nie miała nic wspólnego z ideałem kobiecej urody.
Heather zmyła ze swego ciała trudy dnia, a w szafie znalazła świeżą bieliznę.
Wkładając ją, zaczerwieniła się ze wstydu. Halka była przezroczysta i mocno wycięta, tak że
ledwie przykrywała piersi. Dziewczyna pomyślała, że grzeszy nieczystością, ale zaraz się
uśmiechnęła.
Kto mnie zobaczy? pomyślała. Chyba tylko ja sama! Potem zabrała się za
szczotkowanie włosów. Układała lśniące loki w modną fryzurę, podpinając je, by nie opadały
na twarz. Miast związać włosy w prosty kok, upięła je na kształt kaskady stopniowo
spływającej na plecy. Przyjrzała się swemu dziełu, a potem wzięła nożyk do owoców i
obcięła pasemka po bokach, tak by miękkie loki wisiały nad uszami. Uśmiechnęła się z
zadowoleniem, pomyślawszy, w jaką złość wpadłaby ciotka, gdyby ją zobaczyła.
Wreszcie włożyła beżową suknię. Dopiero teraz dostrzegła, że nie jest już
dziewczynką, ale w pełni rozwiniętą kobietą. No cóż, pomyślała, przecież za miesiąc kończę
osiemnaście lat. Czuła się jednak dziwnie. Suknia była niemal przezroczysta i Heather
wyglądała w niej nieskromnie, uwodzicielsko i kusząco, tak jakby umiała postępować z
mężczyznami, a nie jak niewinna dziewczyna.
Wreszcie wyszła z sypialni. William Court zmienił tymczasem podróżny strój na
droższy i bardziej elegancki surdut i przyczesał przerzedzone włosy.
- Moja droga - rzekł - twoja uroda sprawia, iż żałuję, że nie jestem młodszy. Słyszałem
opowieści o kobietach równie pięknych jak ty, ale nigdy nie widziałem takiej na własne oczy.
Heather mruknęła coś w podziękowaniu za komplement, ale jej uwaga skupiła się na
jedzeniu, które właśnie przyniesiono. Stół zastawiono kryształami, porcelaną i srebrem,
jedzenie ustawiono z boku. Zauważyła pieczone kuropatwy, ryż, krewetki polane masłem,
ciasta i kandyzowane owoce. W karafce czekało lekkie wino.
W tej samej chwili William cieszył oczy innymi apetycznymi detalami, wodząc
wzrokiem po ciele Heather. Nie próbował już ukrywać pożądania.
Przysunął swoje krzesło do krzesła Heather i rzucił z uśmiechem:
- Pozwól sobie usługiwać, piękna damo!
Heather skinęła i patrzyła, jak William nakłada jedzenie.
- Kucharka to nieśmiała kobieta. Przygotowuje mi jedzenie na każde żądanie, a potem
śpieszy się do domu tak, że prawie jej nie widuję. Sprząta wszystko z równym pośpiechem.
Rzadko ją tu spotykam. Ale, jak się wkrótce przekonasz, to najlepsza chef de cuisine.
Zaczęli jeść. Heather zdumiała ilość pożywienia, jaką pochłonął mężczyzna.
Zastanawiała się, czy po zakończeniu posiłku będzie w stanie się podnieść. Potężne szczęki
wciąż przeżuwały kolejne kęsy, a kiedy skończył rozkoszować się wyśmienitą kuropatwą i
słodkimi plackami, oblizał zatłuszczone palce i z lubością cmoknął.
- Kiedy rozpoczniesz pracę u lady Cabot, będziesz miała okazję przebywać z
mężczyznami z wyższych sfer, a z twoją urodą staniesz się najbardziej poszukiwaną
dziewczyną, jaka znalazła się w tym towarzystwie.
Zaśmiał się, popatrując na nią znad kieliszka.
- Jest pan niezwykle uprzejmy - odparła grzecznie, choć uznała, że po winie pan
William stał się zbyt rubaszny. Niewiele wiedziała o mężczyznach. Tylko nieliczni
odwiedzali szkoły dla dziewcząt, a ci, którzy tam bywali, byli już dawno żonaci i przychodzili
w interesach.
- Tak - uśmiechnął się lekko wstawiony. - Ale oczekuję sowitej zapłaty za moje
wysiłki. Dom lady Cabot to zupełnie inne miejsce niż te, które znałaś wcześniej - mówił dalej.
- Madame i ja jesteśmy wspólnikami i dbamy, by tylko naprawdę najprzedniejsze panny
przekraczały nasze progi. Musimy być wybredni, bo miejsce to jest odwiedzane przez bardzo
bogatych ludzi, a oni mają wysokie wymagania. Ale ty zbijesz tam fortunę.
Heather uznała, że William jest tak podpity, że sam nie wie, co mówi. Starała się nie
ziewać, choć czuła już działanie wina i miała ochotę wślizgnąć się do łoża.
William zaśmiał się.
- Zdaje mi się, że cię zmęczyłem swoim gadaniem, moja droga. Widzę, że musimy
dokończyć tę rozmowę jutro. - Podniósł dłoń, kiedy chciała zaprotestować. - Nie chcę słyszeć
sprzeciwu. Musisz już iść spać. Jako żywo, ja też już zaczynam tęsknić za odpoczynkiem.
Sprawi mi przyjemność myśl, że zaśniesz na miękkich poduszkach.
Heather poszła do sypialni. Słyszała, jak William chichocze, kiedy zamykała za sobą
drzwi. Oparła się o nie i uśmiechnęła się, zadowolona. Nareszcie wszystko w jej życiu się
zmieni. Czuła, jak po winie lekko kręci jej się w głowie. Zatańczyła przed lustrem, potem
przystanęła i ukłoniła się samej sobie.
- Droga lady Cabot, jak znajdujesz mój strój? Jeśli ten ci się podoba, powinnaś, pani,
zobaczyć suknie, które dała mi ciotka.
Śmiejąc się pląsała po pokoju, a potem otworzyła drzwi szafy, by sprawdzić jej
zawartość. Uznała, że William nie będzie miał nic przeciwko temu. Wybrała kilka sukien, by
się im przyjrzeć, przyłożyć do siebie przed lustrem i pomarzyć, że jest ich właścicielką.
Nie usłyszała uchylających się za nią drzwi, ale kiedy otworzyły się na oścież,
odwróciła się i ujrzała stojącego w progu Williama ubranego w szlafrok. Stała, patrząc na
niego zaskoczona. Dopiero teraz zrozumiała, że zastawił na nią pułapkę. Oczy mężczyzny
płonęły w czerwonej twarzy, obleśny uśmieszek wykrzywiał grube usta. Zamknął drzwi na
klucz, a potem leniwie pomachał kluczem, jakby się drażniąc z Heather, po czym schował go
do kieszeni. Obrzucił dziewczynę spojrzeniem. Jej strach zdawał się go bawić.
- Czego pan chce? - wydusiła.
- Przyszedłem po zapłatę za wyrwanie cię z tej okropnej wsi - odrzekł. - Jesteś tak
kuszącą dziewczyną, że nie mogłem ci się oprzeć. Dzięki twojej naiwności bez trudu
zabrałem cię od mojej głupiej siostry. Kiedy już się tobą nasycę, pozwolę ci dołączyć do
reszty dziewcząt lady Cabot. Tam nie będziesz się nudzić. Z czasem pozwolę ci nawet
poślubić jakiegoś bogatego człowieka, któremu się spodobasz. -Podszedł o krok bliżej. - Nie
musisz się bać, moje dziecko. Twój mąż będzie trochę zawiedziony, kiedy zaprowadzi cię do
łoża, ale nie ośmieli się głośno narzekać.
Postąpił do przodu, a Heather cofnęła się ze strachem.
- Mam zamiar cię posiąść, moja droga - powiedział zadowolony z siebie. - Nie masz
więc powodu ze mną walczyć. Jestem bardzo silny. Mogę użyć przemocy, jeśli taka twoja
wola, ale bardziej odpowiada mi uległość.
Potrząsnęła głową.
- Nie - wykrztusiła ledwie żywa ze strachu. - Nie! Nigdy mnie nie dostaniesz! Nigdy!
William zaśmiał się tylko. Rozbierał ją pożądliwym spojrzeniem, tak że przycisnęła
rękę do łona, broniąc się przed natrętnym wzrokiem. Próbowała przemknąć ku drzwiom, ale
okazał się szybszy i chwycił ją wpół. Walczyła, ale była znacznie słabsza. Usta Williama
wędrowały coraz wyżej, a Heather odchylała się, by nie sięgnął twarzy, i próbowała go
kopnąć. Przycisnął ją do stołu jeszcze mocniej, niemal pozbawiając tchu. Przerażona niemal
do nieprzytomności, przypomniała sobie o kandelabrze, który stal na stole, i sięgnęła po
niego. Niestety, zamiast chwycić, strąciła go na podłogę. Potem jej dłoń trafiła na nożyk do
owoców. Schwyciła go desperacko.
Owładnięty żądzą William nie zwracał uwagi na to, co robiła Heather, póki nie poczuł
ostrza noża tuż przy swym boku. Dziewczyna skrzywiła się z bólu, kiedy palce mężczyzny
zacisnęły się na jej przegubie, ale się nie poddawała. Nie miała jednak szans - William bez
większego trudu wyjął nóż ze słabej dłoni. Heather przestała się szamotać i upadła na podłogę
tuż pod stopy Williama, który runął do przodu wprost na wypolerowaną podłogę. Korzystając
z tego, Heather poderwała się, gotowa do ucieczki. Wtedy William powoli odwrócił się na
plecy. Z powiększającej się wolno czerwonej plamy na jego piersi wystawała rękojeść ostrego
nożyka do owoców.
- Wy... wyciągnij to - dyszał.
Pochyliła się i z lękiem położyła dłoń na rękojeści, ale zaraz odsunęła się od rannego.
Ze strachu przycisnęła ręce do ust.
- Proszę - charczał - pomóż mi.
Przerażona przygryzła własną dłoń i w panice rozejrzała się dookoła. W sercu
dziewczyny walczyły obrzydzenie i strach. Jeśli umierał...
- Heather, pomóż mi... - jęknął jeszcze raz.
Potem ucichł. Nie wiadomo jakim cudem Heather odzyskała siłę i spokój. Pochyliła
się nad leżącym i wstrzymując oddech, ujęła nóż. Kiedy go wyciągnęła, William
westchnąwszy stracił przytomność. Heather chwyciła ręcznik, odchyliła szlafrok i przycisnęła
go do rany. Odruchowo położyła dłoń na piersi mężczyzny, ale nie wyczuła bicia serca.
Sprawdzała, czy tli się w nim jeszcze życie. Przytknęła mu dłoń do ust i nosa. Przyłożyła
ucho do piersi, nic nie usłyszała. Wtedy powrócił strach. Teraz nie czuła już potrzeby ani siły,
by z nim walczyć.
- Boże drogi, co ja uczyniłam - wyszeptała przerażona.
Muszę sprowadzić pomoc, pomyślała. Ale kto mi uwierzy, mnie, obcej w tym
mieście? Więzienie Newgate pełne jest kobiet, które twierdzą, że ktoś chciał je napaść i dostał
tylko to, na co zasłużył. Nie uwierzą, że to był wypadek! Wyobraziła sobie surowego
sędziego w długiej peruce, a twarz pod peruką była twarzą ciotki Fanny, która wydawała
bezlitosny wyrok:
„...o świcie dnia jutrzejszego zostanie zabrana do więzienia Newgate, a tam...”
Długo trwała w bezruchu, aż wreszcie zrozumiała, że powinna stąd uciec.
To było proste. Nie może tu siedzieć, kiedy znajdą ciało Williama.
Wciąż sparaliżowana strachem, zmusiła się do przeszukania jego kieszeni, by
odnaleźć klucz. Musiała to zrobić.
Własne ubranie zawinęła w znalezioną w szafie chustę, zawiniątko przycisnęła do
piersi i ruszyła do drzwi. Zatrzymała się na chwilę, potem otworzyła drzwi na oścież i
pobiegła, najszybciej jak mogła, przez salonik, korytarz, w dół po schodach w kierunku
sklepu za kotarą. Kiedy wyciągnęła dłoń, by ją odsłonić, poczuła paniczny strach. Za kotarą
ktoś stał. Przyśpieszyła. Ktoś ją gonił. Nie miała jednak odwagi odwrócić się, aby sprawdzić
kto. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe.
Wybiegła na ulicę, wciąż bojąc się obejrzeć za siebie. Nie wiedziała, dokąd biegnie.
Może, jeśli sama się zgubi, zgubi też tego, kto ją ściga. Ale dlaczego nie słyszała za sobą
kroków? Czy to jej serce tak głośno bije, że nic innego nie słyszy?
Biegła przez ulice Londynu, obok sklepów i domów, świecących złowrogo oknami w
ciemności. Nie zwracała uwagi na zaciekawionych i oglądających się za nią ludzi.
Wkrótce była tak zmęczona, że mimo strachu zatrzymała się i oparła o chropowatą
ścianę. z wysiłku płuca płonęły jej przy każdym wdechu. Kiedy się trochę uspokoiła, poczuła
w nozdrzach sól i zapach morza. Podniosła głowę i otworzyła oczy. Gęsta mgła ścieliła się na
brukowanych uliczkach. Ciemność spychała ją w dół. W dalekim rogu płonęła pochodnia.
Heather przyglądała się światłu, ale nie była w stanie zebrać dość odwagi, by znów wejść w
szarą i mglistą noc. Zresztą i tak nie wiedziała, dokąd uciekać. Nie wiedziała, którędy.
Słyszała chlupot wody o molo, skrzypienie masztu i od czasu do czasu stłumiony głos. Ale
odgłosy zdawały się dochodzić zewsząd.
- Tam jest, do diaska! To ona! Tak, to ona! Chodźmy, George, łapmy ją.
Heather odwróciła się i zobaczyła dwóch marynarzy idących w jej kierunku. To oni za
nią szli. Nie wiadomo dlaczego wydawało jej się, że to pan Hint. Nie mogła się ruszyć z
miejsca. Nie mogła uciec. Musiała stać tak i czekać, aż ją zabiorą.
- Witam, panienko - powiedział starszy i uśmiechnął się do swojego kompana. - Ta się
na pewno spodoba kapitanowi, co, Dickie?
Ten drugi oblizał usta i spojrzał na piersi Heather.
- Tak, ta mu będzie pasować.
Heather drżała pod spojrzeniami mężczyzn, wiedziała, że znalazła się w pułapce.
Mogła tylko starać się być dzielna.
- Dokąd mnie zabieracie? - udało jej się wydusić. Dickie zaśmiał się i szturchnął
koleżkę w bok.
- Jaka spryciula, co nie? Spodoba mu się. Czasem mi nawet szkoda, że to nie ja mam
takie kobitki.
- Tu niedaleko, panienko - odparł starszy - na statek handlowy Fleetwood. Chodźmy.
Szła za starszym mężczyzną, a młodszy postępował z tyłu, nie dając jej szansy
ucieczki. Zastanawiała się, dlaczego zabierają ją na statek. Musi być tam areszt. To nie miało
już zresztą znaczenia. Jej życie też nie miało już znaczenia. Posłusznie weszła za starszym
mężczyzną po trapie i podała mu dłoń, kiedy pomagał jej wejść. Prowadził ją po pokładzie do
drzwi, które przed nią otworzył. Przeszli przez niewielki korytarzyk aż do innych drzwi na
jego końcu.
Weszli do kabiny kapitana i wtedy na ich widok wstał wysoki mężczyzna. Gdyby
strach nie mącił myśli Heather, zwróciłaby pewnie uwagę na jego muskularne ciało i
intensywnie zielone oczy. Płowego koloru bryczesy ciasno opinały mu biodra, a biała, luźna
koszula, rozpięta aż do pasa, ukazywała szeroki, muskularny tors pokryty czarnymi włosami.
Nos miał wąski i prosty prócz niewielkiego garbu u nasady. Długie bokobrody podkreślały
szczupłość twarzy, czarne włosy lśniły jak skrzydła kruka, a skóra zbrązowiała mu od słońca.
Ukazał w uśmiechu białe zęby, a Heather przebiegł dreszcz.
- Dobrzeście się spisali, chłopcy. Musieliście pewnie długo szukać.
- Nie, kapitanie - odparł starszy z mężczyzn. - Kręciła się po nabrzeżu. Przyszła
chętnie.
Mężczyzna skinął i obszedł Heather dookoła, nie dotykając jej. Stała jak zaczarowana,
a oczy koloru szmaragdu przyglądały się jej śmiało. W swej cienkiej sukience dziewczyna
czuła się naga. Pragnęła, by przykryła ją ciemność. Kapitan zatrzymał się przed nią z
uśmiechem, ale ona spuściła oczy i pokornie czekała na jakiś znak.
Była tak przerażona i zmęczona, że niemal straciła poczucie rzeczywistości. To
prawda, nie przypominała sobie, by sąd urzędował na pokładzie jakiegoś statku, ale w końcu
uznała, że zostanie pewnie wysłana do jakichś odległych kolonii jako winna morderstwa.
O Boże, pomyślała, zabiłam człowieka, zostałam schwytana, a teraz muszę przyjąć
karę.
Jej myśli zatrzymały się na tym stwierdzeniu. Była winna. Schwytano ją. Nie miała
nic do powiedzenia na swoją obronę. Nie słyszała, jak zamykają się za nią drzwi, nie
zauważyła, że dwaj marynarze wyszli. Dopiero słowa kapitana sprawiły, że się ocknęła.
Zaśmiał się i szarmancko ukłonił.
- Witam wśród żywych, moja pani, i śmiem zapytać o imię.
- Heather - mruknęła cicho. - Heather Simmons, panie.
- Ach - westchnął. - Malutki, kuszący kwiatek z wrzosowisk. To piękne imię i pasuje
do pani. Ja nazywam się Brandon Birmingham. Przyjaciele mówią do mnie Bran. Czy jadła
już pani?
Skinęła głową.
- Może więc odrobinę wina. To przednia madera - dodał, podnosząc jedną z wielu
karafek stojących na małym stole.
Powoli potrząsnęła głową i spuściła w dół wzrok. Zaśmiał się cicho i podszedł bliżej.
Wziął zawiniątko ze starym ubraniem, które do siebie przyciskała, i rzucił je na krzesło.
Patrzył wciąż na Heather, zachwycony jej młodością, urodą i suknią, która wydała mu się
błyszczącym welonem okrywającym jej ciało. W złotym blasku widział przed sobą małą
kobietkę, szczupłą, z pełnymi, okrągłymi piersiami, które kusząco wypełniały stanik sukni.
Podszedł bliżej i szybkim ruchem objął talię Heather. Podniósł dziewczynę i przykrył
jej usta pocałunkiem. Poczuła zapach podobny do zapachu brandy, którą tak lubił jej ojciec.
Była zbyt zaskoczona, by się opierać. Patrzyła na siebie jakby z boku, tak jakby opuściła
własne ciało. Rozbawiło ją, że jego język wsunął się pomiędzy jej wargi, sprawiło jej to
nawet przyjemność. Mężczyzna, wciąż uśmiechnięty, odsunął się od Heather. Oderwał od niej
dłonie, a ona westchnęła zdziwiona, bo jej suknia leżała teraz na podłodze. Popatrzyła na
niego przez ułamek sekundy, zanim pośpiesznie pochyliła się, by schwycić suknię, ale znowu
silne dłonie podniosły Heather do góry. Znów była w jego ramionach. Tym razem walczyła,
bo w nagłym olśnieniu zrozumiała, do czego zmierzał. Czuła, że przegrywa, bo jeśli uchwyt
Williama Courta zdawał się jej żelazny, to ten mężczyzna cały zrobiony był z hartowanej
stali. Nie mogła się uwolnić, zaczęła więc bezładnie uderzać dłońmi w jego tors. Z trudem
łapała oddech, kiedy usta mężczyzny wędrowały po jej wargach, twarzy i piersiach. Poczuła
jego dłonie na plecach. Z łatwością rozwiązał wstążki i zdjął jej halkę. Na chwilę udało jej się
uwolnić z uścisku. Zaśmiał się chrapliwie i wykorzystał tę chwilę, by zdjąć wysokie buty i
koszulę.
- Umiesz, pani, walczyć, ale nie mamy wątpliwości, kto zwycięży.
Oczy płonęły mu namiętnością, kiedy patrzył na Heather nagą, znacznie piękniejszą,
niż sobie wyobrażał. Ona zaś stała bez ruchu, przerażona, po raz pierwszy widziała nagiego
mężczyznę. Gdy postąpił o krok, z piskiem rzuciła się do ucieczki, ale on chwycił ją za ramię.
Pochyliła się i wbiła zęby w jego rękę. Syknął z bólu, a wtedy wyrwała mu się. Potknęła się
jednak i upadła wprost na jego koję. Prawie natychmiast przycisnął swoim ciałem wijącą się
dziewczynę. Każdy jej ruch tylko wzmagał jego determinację.
- Nie - krzyknęła Heather. - Zostaw mnie! Zostaw! Zachichotał i mruknął jej do ucha:
- Och, nie, nie, moja żądna krwi mała dziewko. O, nie, nie teraz.
Uniósł się, uwalniając dziewczynę od swego ciężaru, ale tylko na chwilę. Poczuła jego
męskość na swych udach, a potem wszedł w nią. Jęknęła z bólu, a wtedy Brandon zamarł i
spojrzał na nią zdumiony. Leżała bez sił na poduszce, kręcąc bezradnie głową. Ostrożnie
dotknął policzka dziewczyny i mruknął coś cicho i niezrozumiale, ale ona zamknęła oczy i nie
patrzyła na niego. Początkowo poruszał się w niej delikatnie, całując włosy i czoło, pieszcząc
ciało dłońmi. Nie mogąc opanować namiętności, stopniowo stawał się coraz gwałtowniejszy.
Teraz z każdym jego ruchem Heather rozdzierał ból. Łzy nabiegły jej do oczu.
Kiedy przyszło spełnienie i odsunął się od niej, odwróciła się do ściany. Leżała,
szlochając cicho i przykrywając głowę rogiem koca. Brandon Birmingham podniósł się i ze
zdziwieniem patrzył na plamę krwi na prześcieradle. Nie pojmował, co się tu naprawdę stało.
Spokój dziewczyny i przyzwolenie, kiedy weszła do kabiny, potem lekki, przekorny opór,
wreszcie płacz i sprzeciw... Czy ta dziewczyna zmuszona była uprawiać nierząd z biedy? Nie
wskazywały na to jej ubiór i zachowanie, jednak jej szczupłe dłonie nie były tak delikatne jak
dłonie damy.
Potrząsnął głową, owinął się szlafrokiem i poszedł nalać sobie porządną porcję
brandy. Pił długo i patrzył przez okienko, skąd zazwyczaj oglądał świat. Był obcy w tym
kraju, który kiedyś jego rodzice nazywali domem. Przestał zresztą być im domem wkrótce po
ich ślubie. Jego ojciec, arystokrata z duszą podróżnika, zainteresował się Ameryką i tam się
przeniósł na stałe. Teraz oboje rodzice nie żyli już od dziesięciu lat. Matka zmarła na
gorączkę bagienną, a kilka miesięcy później ojciec złamał kark, ujeżdżając jednego z tych
dzikich koni, które tak uwielbiał. Birminghamowie zostawili po sobie dwóch synów, a synom
*sporą fortunę: starszemu, czyli jemu, plantację i dom, a młodszemu o imieniu Jeff pieniądze i
sklep w Charlestonie. Właśnie to miasto pokochali jego rodzice i nazywali je tak, jak on teraz,
domem. Zrodzony z upartego i dzikiego ojca i spokojnej, cichej matki, Brandon Birmingham
miał życie pełne przygód. Odebrał staranne wykształcenie, ale ulegając namowom ojca,
zaciągnął się na statek. Wiele dowiedział się o żegludze, nauczył się żyć na morzu, aż
wreszcie zdobyte doświadczenie pozwoliło mu objąć dowodzenie na jednostce handlowej.
Ale nie całe swe życie spędził na morzu. Wcześniej nauczył się prowadzić plantację i z
rozrzewnieniem wspominał dzieciństwo na wsi.
To był teraz jego główny cel: osiąść na stałe na własnej ziemi i cieszyć się życiem.
Przed opuszczeniem Charlestonu powziął postanowienie, że to będzie jego ostatnia podróż.
Teraz, kiedy sytuacja polityczna w Europie, a zwłaszcza we Francji, zmieniała się jak w
kalejdoskopie, nie warto było ryzykować majątku i życia. Brandon zdecydował, że znów
weźmie na siebie zarządzanie plantacją i założy rodzinę. Uśmiechnął się. To dziwne, jak
miłość do ziemi może zmusić mężczyznę do robienia rzeczy, które wcześniej nie przyszły mu
do głowy. Miał zamiar ożenić się z Luizą Wells, choć jej nie kochał i wiedział, że jej
prowadzenie się pozostawia wiele do życzenia. Podjął tę decyzję tylko dlatego, że chciał
odzyskać ziemię. Ojciec Brandona otrzymał niegdyś od króla Jerzego znaczne obszary i
założył na nich plantację. Pewną część gruntów sprzedał rodzinie Wellsów, teraz jednak,
kiedy po śmierci rodziców Luiza została sama, owe grunty leżały odłogiem. Luiza miała
długi. Wydała pieniądze, odziedziczone po ojcu, i sprzedała wszystko prócz kilku
niewolników, którzy usługiwali jej na co dzień. Kupcy w Charlestonie dawno odmówili jej
kredytów. Luiza była więc bardzo zadowolona, że dzięki owemu kawałkowi ziemi złapała
najlepszą partię w mieście. Brandon wiele razy próbował odkupić ziemię, oferując przyzwoitą
cenę, ale choć Luiza bardzo potrzebowała pieniędzy, odmawiała. Udawała przy tym bezradne
niewiniątko, choć Brandon znal plotki, jakie krążyły na jej temat. Kiedy już zaciągnęła go do
łóżka, uznał, że ma spore doświadczenie w tej materii, i właściwie nie mógł narzekać.
Zmarszczył brwi. To dziwne, nie był wcale zazdrosny o tych wszystkich mężczyzn,
których miała przed nim. Czyżby był zbyt zimny na to, by pokochać czy choćby poczuć
zazdrość o kobietę, którą zamierzał poślubić? Starał się zaspokajać wszystkie jej zachcianki,
dbał o nią, ale to nie mogła być miłość. Gdyby kiedykolwiek poczuł choćby małe ukłucie
zazdrości, kiedy jego narzeczona patrzyła na innego, czułby się teraz lepiej. Przynajmniej
miałby cień nadziei, że ją kiedyś pokocha. Ale znał ją całe życie, czyli trzydzieści parę lat, i
wątpił, czy po ślubie coś się może zmienić.
Jeff stwierdził, że Brandon oszalał, kiedy usłyszał o jego zaręczynach. Brandon może i
oszalał, ale dobrze wiedział, co robi, i nawet jeśli nie był tak zazdrosny jak jego ojciec, to na
pewno odziedziczył jego upór. Zawsze konsekwentnie dążył do wytyczonego celu. Nie
potrafił też siedzieć bezczynnie. Nawet po śmierci rodziców, gdy odziedziczył po nich
dochodową plantację, nie poprzestał na zbieraniu owoców ich pracy. Poprosił brata, by zajął
się plantacją, a sam nabył statek handlowy i zaczął pływać, pomnażając fortunę.
Odstawił pusty kieliszek i podszedł do swojej koi. Dziewczyna w końcu zasnęła, ale
nie był to spokojny sen, raczej w