16962

Szczegóły
Tytuł 16962
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16962 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16962 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16962 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KEWIN J. Andersen DOUG BEASON ISKRA Przekład Wojciech Szypuła &. AMBER Tytuł oryginału IGNITION Ilustracja na okładce ALFREDO GONZALES Redakcja stylistyczna WANDA MONASTYRSKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta AGNIESZKA CZECZOT-MALISZEWSKA DANUTA WOŁODKO Biblioteka Publiczna ,Ar>rr, Wrocław, ul. Szewska 78 Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1997 by Kevin J. Anderson and Doug Beason For the Polish translation © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998 ISBN 83-7169-767-8 / Kobietom i mężczyznom, pracownikom NASA, amerykańskiego programu kosmicznego, którzy wciąż rozpalają nasze sny o przyszłości. Od autorów Pracując nad tą książką zgłębiliśmy wiele aspek- tów funkcjonowania NASA, Ośrodka Kosmicznego im. Kennedy'ego, Centrum Kosmicznego im. Johnsona, pro- gramu Ariane Europejskiej Agencji Kosmicznej oraz innych instytucji, ale celowo wprowadziliśmy pewne zmiany. Niektóre budynki - szczególnie hangar monta- żowy i Centrum Kontroli Startów - przenieśliśmy w in- ne miejsca, wybrane zaś procedury zabezpieczające NASA zmieniliśmy, nie chcąc ujawniać tak ważnych z punktu widzenia bezpieczeństwa narodowego infor- macji. Prolog Kosmodrom Arianespace Kourou, Gujana Francuska P rzesycone wilgocią powietrze działało jak szkło powiększające, potęgując upał panujący w dżungli porastającej wybrzeże Gujany Francuskiej. Niedaleko na północ od miasteczka Kourou patrole zamykały właśnie wszystkie bramy kosmo- dromu i dokonywały inspekcji ogrodzenia; trwały przygotowania do startu rakie- ty Ariane 44L, flagowego okrętu Europejskiej Agencji Kosmicznej. Po niedawno wyciętych w południowoamerykańskiej dżungli drogach krą- żyli strażnicy w mundurach khaki, patrolujący bagniste, nisko położone tereny Centrum Kosmicznego w Gujanie. Jeden z nich przystanął i zapalił papierosa. Uzbrojeni mężczyźni kręcili się po okolicy w błogiej nieświadomości, nie zda- jąc sobie sprawy z istnienia grupy sabotażystów, którzy przeniknęli do wnętrza kompleksu. Odliczanie przed startem Ariane już trwało. Mr. Phillips, siedzący na miękkim fotelu starannie zamaskowanego dżipa, uniósł lornetkę. Pedantycznie nastawił ostrość. Mimo nieznośnego gorąca miał na sobie nieskazitelnie biały garnitur i krawat. Jego ruchy cechowała oszczęd- ność i dokładność - można było odnieść wrażenie, że z góry zaplanował wszyst- kie gesty, łącznie ze zgięciem małego palca. Obserwował strzelającą w niebo kon- strukcję pojazdu na ELA-2, z którego startowały wszystkie Ariane 4. Imponujące, pomyślał. Doprawdy imponujące. Śnieżnobiałą chusteczką otarł perlący mu się na czole pot i przygładził pasemko ciemnych włosów. Gdyby nie zwracał uwagi na najmniejsze drobiazgi, dałby się pokonać większym. Upał dawał mu się we znaki. Pogoda w niczym nie przypominała chłodnej, wilgotnej aury Connecticut, gdzie spędził większość młodych lat. Jednak natych- miast kazał sobie zapomnieć o chwilowych niewygodach, odsuwając je w cień, tak jak wiele przeszkód w życiu. Siedzący obok niego w samochodzie młody, opalony mężczyzna z grzywą rudych włosów rozgniótł właśnie jakiegoś owada. 7 - Cholerne robale - stwierdził i jeszcze dwa razy uderzył się w ramię, choć robak z pewnością już nie żył. - Po tutejszej wilgoci, Floryda będzie istnym ra- jem. Na sto procent. Mr. Phillips wykrzywił usta w uśmiechu. - Jedno zadanie na raz, Rdzewiak - odrzekł. -1 przestań się kręcić, bo nie mogę się dobrze przyjrzeć. Na Florydzie też będzie okropnie wilgotno, ale to przecież tylko chwilowe niedogodności. Kontemplował sylwetkę rakiety niczym piękną kobietę: wysoka, smukła, za- kończona czerwoną, pękatą głowicą 44L, przypominała lśniącą, białą lancę, u pod- stawy otoczoną czterema mniejszymi rakietami. Niestety, ten egzemplarz nie wzniesie się na orbitę. Nie dziś - i nigdy później. Z przodu, oparty o maskę dżipa, stał Jacąues, blondyn o włosach tak jasnych, że przypominał albinosa, chociaż opalał się na ładny, złotawy kolor. W dłoni trzy- mał detonator zamontowany w pudełku nie większym od paczki papierosów. Ja- cąues zawsze miał talent do materiałów wybuchowych. Mr. Phillips sprawdził czas na wyciągniętym z kieszeni zegarku. Cierpliwo- ści, nakazał sobie w myślach i poprawił krawat. Z drugiej kieszeni wyjął mięto- wego cukierka. Nagle z lewej rozległ się szelest krzaków. Mr. Phillips podniósł wzrok i uj- rzał umundurowanego strażnika, który właśnie wyłonił się z dżungli, idąc jedną z wąskich dróżek dojazdowych. Śniada skóra zdradzała indiańskie pochodzenie. Miał lustrzane okulary przeciwsłoneczne, a w ręce trzymał opuszczony ku ziemi karabin. Na widok elegancko ubranego mężczyzny i jego towarzyszy, siedzących spokojnie w dżipie, stanął jak wryty. Usta Mr. Phillipsa ściągnęły się w wąską kreskę na widok zmieszania na jego twarzy. Strażnik podniósł broń i powiódł nią po zebranych. - Halte! Qu 'est-ce que vousfaites la? Je vous arrete! - rzucił ostro po fran- cusku. Na całym patrolowanym obszarze miało nie być żadnych przypadkowych widzów. Poirytowany Mr. Phillips odwrócił się do niego plecami. Nie dość już mieli kłopotów, żeby dostać się do strefy strzeżonej? Najpierw łapówka, potem musieli się, w dość przykry sposób, pozbyć urzędnika, który ich wpuścił, a teraz kolejne utrudnienie... Ale Mr. Phillips uwzględniał w swoich planach i taką możliwość. Jacąues włożył detonator do kieszeni. W udawanym geście poddania uniósł obie ręce nad głowę. Chce wiedzieć, co tu robimy, Mr. Phillips - przetłumaczył słowa strażni- ka. - Ma kiepski akcent. Poza tym aresztuje nas. Czyżby? - Mr. Phillips uniósł brwi w wyrazie zdumienia. Cicho jak kobra i szybko niczym jeleń, z krzewów za plecami strażnika wy- łoniła się gibka blondynka. Z pochwy przy pasie dobyła wąski sztylet, tak ostry, że z powodzeniem zastąpiłby szpikulec do lodu. Nie wahając się ani chwili, bez- szelestnie pokonała dzielące ją od żołnierza dziesięć metrów. Ten poruszył gło- wą, jak gdyby coś jednak usłyszał, ale w tym samym momencie kobieta zaatako- 8 wała, zatapiając sztylet w jego plecach. Ostrze aż po rękojeść zagłębiło się w krę- gosłupie, zupełnie jakby wydłubywała mięso kraba ze skorupy. Strażnik dygotał i podrygiwał niczym żaba z przeciętym stosem pacierzowym. Palce ześliznęły mu się z osłony spustu i upuścił broń. Kobieta szarpnęła nad- garstkiem i wyrwała broń z rany. Towarzyszący temu cichy dźwięk przypominał mlaśnięcie. Żołnierz upadł na błotnistą ziemię, jakby odcięto mu zasilanie. - Dziękuję, Yvette - powiedział Mr. Phillips. - Masz jak zwykle idealne wy- czucie czasu. Kobieta nonszalanckim gestem wytarła ostrze o szeroki, błyszczący liść kau- czukowca i schowała sztylet do pochwy. Rdzewiak nie odrywał wzroku od stojącej na stanowisku rakiety. Należało dogadać się z Morym, żeby użył jednego ze swoich stingerów, tak jak w Chinach. Dawno byśmy już wrócili na plażę, żeby sobie popływać. Na sto procent - zakończył i parsknął śmiechem. Wtedy mieliśmy inny cel, Rdzewiak - Mr. Phillips mówił do niego, jak cier- pliwy ojciec do syna. W przeciwieństwie do pozostałych członków ekipy Rdze- wiak nie był zawodowcem i należało go trochę podszkolić. - W Chinach udowod- niliśmy, że potrafimy przeniknąć do strefy ściśle strzeżonej. Tutaj chcemy pokazać, że możemy potajemnie podłożyć ładunek i odpalić go, kiedy będzie to nam na rękę. To dlaczego nie wysadzimy rakiety teraz, kiedy jeszcze stoi na ziemi? Cze- mu czekamy na start? - Rdzewiak rozgniótł kolejnego robaka. Czekając kontrolujemy sytuację. Efekt będzie o wiele większy... Bardziej poruszający. Pewnie - odparł Rdzewiak, najwyraźniej nieczuły na niuanse wypowiedzi zwierzchnika. No, ale przecież nikt nie płacił rudzielcowi za myślenie. - Po pro- stu chciałbym już usłyszeć wielkie bum. Długonoga Yvette, blondynka o włosach również jasnych, jak czupryna Ja- cques'a, podeszła do dżipa. Oczy obojga, identycznie bladobłękitne, niczym top- niejący w słońcu lód, spotkały się i cicho zamienili parę słów po francusku. Yvet- te przesunęła dłonią po ramieniu mężczyzny, po czym zaczęli się całować, zapominając o reszcie zespołu. Oddychając coraz gwałtowniej, otworzyli usta do bardzo głębokiego pocałunku. Palce Jacques'a zataczały coraz ciaśniejsze kręgi wokół prawej piersi Yvette... - Będziecie mieli jeszcze mnóstwo czasu! - Mr. Phillips klasnął w dłonie. Yvette i Jacąues oderwali się od siebie, spoceni i podnieceni. - A teraz patrzcie na zegarki. Została już niecała minuta. Centrum Obserwacyjne dla VIP-ów „Tukan" na kosmodromie Kourou za- projektowano wprawdzie z myśląo wygodzie licznie odwiedzających to miejsce dostojników, ale pułkownik Adam „Lodowiec" Friese widział tu zaledwie kilka rzędów ławek ocienionych płócienną markizą. Kurz, wilgoć i lejący się z nieba żar sprawiały, że na aluminiowych ławkach ledwie dawało się usiedzieć. Nie, żebyrobiło mu to jakąś różnicę-jako astronauta sprawdził sięjużw o wiele cięższych warunkach. Poza tym w tej chwili i tak najbardziej interesowało go wido- 9 wisko, czyli start Ariane 44L. Tym, co naprawdę mu przeszkadzało, nie był ani upał, ani prymitywne warunki, lecz obecność siedzącej tuż obok drobnej kobiety. Eleganc- ka, dystyngowana powierzchowność skrywała istny wulkan energii. Kobieta miała krótko przycięte złotawobrązowe włosy, których ułożeniu najwyraźniej nie przeszka- dzały pot ani wilgoć; podobnie zresztą jak perfekcyjnemu makijażowi. Rzadko się malowała, tym razem jednak wyglądała jak administratorka w każdym calu. To znak, że wciąż pnie się w górę zawodowej drabiny. Przynajmniej nie przestajesz się uśmiechać, Lodowiec - rzuciła półgęb- kiem Nicole Hunter. Reprezentuję tu wszystkich astronautów - odparł chłodno. Jak lodowiec. Ona również była astronautką i pilotem marynarki... przynajmniej dopóki nie- dawno jej się nie odmieniło. - To mój zawodowy obowiązek. Taaa, oboje przecież jesteśmy profesjonalistami. Nosiła barwną, choć konserwatywną w stylu bluzkę i spódnicę, pod którą założyła rajstopy. Ależ musiało jej być gorąco. Poza tym... Rany, miała złote kolczyki i delikatny naszyjnik. Znał ją już od wielu lat, ale nigdy, nawet gdy byli ze sobą naprawdę blisko, nie przyszłoby mu do głowy, żeby jej kupić biżuterię. To nie w stylu „Pantery". Znacznie łatwiej potrafił wyobrazić ją sobie w dresie, biegnącą obok niego na porannej przebieżce... Albo ubraną w kombinezon astronauty, siedzącą w symu- latorze w Centrum Kosmicznym im. Johnsona. Mrużyła wtedy oczy, wpatrzona w kontrolki, i mechanicznie rozwiązywała stawiane przed nią kolejno problemy. Z Lodowcem tworzyli najlepszą parę, zespół, który z pewnością powinien zostać włączony w skład załogi na najbliższy lot wahadłowcem... Już niebawem. Jakież więc było jego zdumienie, gdy Nicole porzuciła służbę w marynarce, żeby zostać cywilną astronautką. A potem znów zmieniła zdanie i wróciła - KB, jak mówili, czyli po kursie bezpośrednim - do administracji NASA. Wróciła po sześciomiesięcznych stu- - diach MBA, i to nie byle gdzie - na Harvardzie! Jeszcze jedno cudowne dziecko, na najlepszej drodze do stanowiska kierownika startu przy najbliższym locie. Tymczasem Lodowca wybrano na dowódcę promu - bez niej. Z głośników umieszczonych na stojącej nieopodal wieży rozległ się przery- wany trzaskami komunikat w kalekim francuskim. Lodowiec nie rozumiał ani sło- wa, co nie przeszkadzało mu śledzić zmieniających się na zegarze cyferek. Już niedługo. Wiercił się na niewygodnym siedzeniu. Pocił się straszliwie, ale za żadne skarby nie dałby tego po sobie poznać. I tak dobrze, że nie włożył dziś munduru marynarki, bo byłoby mu jeszcze cieplej. Poza tym, skoro Nicole mogła w tych warunkach wyglądać schludnie, on również. Patrząc na nią odczuwał kłucie w sercu, choć nigdy nie okazywał głębszych uczuć. Nie mógł zrozumieć, dlaczego się wycofała i przyłączyła do tych wszyst- kich gogusiów zza biurek, zamiast zostać z nim, odwalać prawdziwą robotę - zapracowywać na prawdziwą sławę. Cóż, nie ulegało wątpliwości, że sztuka kom- promisu była obca im obojgu. 10 Z „Tukana" Lodowiec doskonale widział pole startowe ELA-2. Ariane stała przy wysokim rusztowaniu przypominającym prostokątny wafelek. Stalowa kon- strukcja zdawała się drżeć w migotliwym świetle upalnego dnia. Zdobiło ją logo Europejskiej Agencji Kosmicznej - wpisane w niebieski okrąg pogrubione, małe litery: esa. Wszędzie wokół pułkownika siedzieli elegancko ubrani ludzie, Przysłaniając oczy patrzyli wyczekująco ku wschodowi i zawieszonemu nisko nad horyzontem, porannemu słońcu. Znajdowali się wśród nich miejscowi politycy i inne ważne osobistości, ale w lepkim, równikowym klimacie wszyscy wyglądali na równie znudzonych. W górach wznoszących się ponad nadbrzeżną równiną obozowali tubylcy. Zaopatrzeni niczym na piknik w owoce i prowiant, szykowali się do oglądania widowiska. Lodowiec słyszał, że wśród ludzi mieszkających w pobliżu Centrum Kosmicznego obserwowanie startów rakiet należało do popularnych rozrywek. Trwało odliczanie. Napięcie rosło; coraz więcej gości kręciło się niespokoj- nie na ławkach, jakby koniecznie chcieli lepiej widzieć. Chciałbym, żeby coś już się zaczęło dziać - mruknął Lodowiec. Cierpliwość nigdy nie była twoją najmocniejszą stroną - skomentowała Nicole. W krótkofalówce coś zatrzeszczało. Zniecierpliwiony Mr. Phillips odpiął ją od paska; cały zespół miał przestrzegać absolutnej ciszy w eterze, bez względu na wymyślne procedury kodowania, które stosowali. - Wpadliśmy, Mr. Phillips! - z głośnika dobiegł zniekształcony przez deko- der głos Mory'ego. - Któryś ze strażników zauważył mnie i Bilę. Wskoczył do dżipa i odjechał, zanim zdążyliśmy go zabić. Nie wiem, czy już nie wezwał po- mocy przez radio. - Nieważne - odparł Mr. Phillips. - Zostało niecałe trzydzieści sekund. To tylko przejściowe niedogodności... - Tu Duncan - z radia dobiegł kolejny głos, z wyraźnym australijskim akcen- tem. - Nie ma się czym martwić, mam go. Za chwilę przejedzie przez... przery- waną. ..linię. Rozległ się stłumiony przez gęstą roślinność odgłos wybuchu małej miny przeciwpiechotnej. Mr. Phillips wcisnął przycisk „talk". - Świetna robota, Duncan. Jego rozmówca potwierdził odbiór komplementu dwoma szybkimi trzaskami w głośniku. - Dziesięć sekund. Mam nadzieję, że nie wstrzymają startu - Mr. Phillips obejrzał się na Jacques'a, pieszczotliwie gładzą- cego detonator. - Bądź gotów, żeby odpalić, gdyby przerwali odliczanie. Jeśli nie przerwą, możemy usiąść wygodnie i podziwiać widowisko. Tuż przed nim przefrunęła para szafirowych motyli, całkowicie nieświado- mych zbliżającego się wielkiego wydarzenia. W powietrzu dawało się wyczuć napięcie, jakby.cały świat wstrzymał oddech. Na stanowisku ELA-2 odliczanie dobiegło końca. Iskra. 11 Cztery silniki pierwszego stopnia Viking-5 rozbłysły równocześnie; w tej sa- mej chwili odpaliły także cztery doczepione na zewnątrz rakiety-dopalacze Vi- king-6. Płomienie przemieszane z białymi spalinami przesłoniły całe stanowisko. Kłęby czarnego dymu odbiły się od betonowego fartucha ochronnego i spowiły rakietę. W znacznej odległości od miejsca startu rozległ się ryk pierwszych sygnałów alarmowych, ale całkowicie zaginął w huku towarzyszącym startowi Ariane. Mr. Phillips usłyszał narastające wycie syreny, jednak Ośrodek Kosmiczny był tak ogromny, że z pewnością mieli dość czasu. Biała iglica bezzałogowej Ariane 44L wzniosła się w powietrze na kolumnie ognia i oderwała się od rusztowania. - Teraz, Mr. Phillips? - Jacques odwrócił się do niego z detonatorem w ręku. Mr. Phillips nie odrywał wzroku od wspaniałej rakiety. Podziwiał ją jako osiągnięcie techniczne, czuł respekt przed imponującą mocą silników. Całość przy- wodziła mu na myśl odwróconą tubę rzymskich ogni, wspartą na rozpalonej do białości kuli plazmy. Cudowne - powiedział. Rakieta wznosiła się coraz wyżej i wyżej, przy- spieszając i uwalniając się stopniowo od brzemienia grawitacji. Teraz, Mr. Phillips? - powtórzył niecierpliwie Jacąues. Tak - szepnął Mr. Phillips w odpowiedzi. - Teraz. Jacques wcisnął guzik, odpalając ładunki wybuchowe ukryte za jednym z głów- nych Vikingów-5. Wznosząca się ciągle Ariane 44L nagle rozkwitła w ognistą kulę. W kilka sekund później rozległ się grzmot jak po uderzeniu pioruna; podmuch przygiął mangrowe zarośla. Mr. Phillips obserwował rosnącą chmurę odłamków i dymu z mieszanymi uczuciami. Co za szkoda, że musieliśmy zniszczyć takie arcydzieło techniki, po- myślał. Jeszcze przez kilka chwil stał bez ruchu. Potem się otrząsnął. - Znakomity występ - podsumował i klasnął w dłonie - gratuluję wszystkim. A teraz wezwijcie cały zespół do punktu zbiórki, zanim ktoś nas odkryje - z roz- koszą odetchnął pełną piersią. - To tyle, jeśli chodzi o ćwiczenia. Czas zacząć przygotowania do głównego pokazu. Lodowiec zerwał się z ławki. Nie rozumiał, co się stało. Wypadek? A jeśli niezupełnie? Tuż przed startem usłyszał słabe buczenie syren alarmowych. Nie mogąc zrozumieć nakładających się na siebie francuskich komunikatów dla publiczności, ze zmrużonymi oczami wpatrywał się w przymglony obraz. Nad miejscem upadku rakiety kłębił się dym przetykany buchającymi wściekle pło- mieniami. Pułkownik przypomniał sobie scenę katastrofy „Challengera"... Zebrane pod markizą VIP-y kręciły się niespokojnie i dyskutowały podeks- cytowanym głosem. Pojazdy służb zabezpieczających pędziły błotnistymi droga- mi w kierunku terenu zamkniętego. 12 Lodowiec zacisnął dłoń w pięść. Instynkt i lata treningu kazały mu jakoś za- reagować na kryzysową sytuację. Astronautów uczono, że powinni działać, a nie siedzieć bezczynnie i tylko przyglądać się wydarzeniom. Teraz zaś miał zostać na miejscu jako bierny obserwator, zmuszony polegać na umiejętnościach innych ludzi. Czuł narastającą irytację z powodu niemożności reakcji, miał wrażenie, jakby go spętano. Siłą woli nakazał sobie spokój. To nie jego wielka chwila, nie jego misja, nie jego program kosmiczny. - Pantera - odezwał się do Nicole, choć nie spojrzał w jej stronę. Nie do końca udało mu się ukryć sarkazm w głosie. - Teraz, kiedy jesteś taką szychą, mam nadzieję, że nie pozwolisz, żeby coś takiego przydarzyło się podczas twojej służby - otworzył dłoń i ponownie zacisnął pięść. Nicole pokręciła głową, nie odrywając wzroku od miejsca niedawnego wy- buchu. - Możesz się założyć. 1. Ośrodek Kosmiczny im. Kennedy'ego Sześć miesięcy później O trzeciej nad ranem w dniu startu Ośrodek Kosmiczny im. Kennedy'ego tęt- nił życiem niczym Times Square w sylwestrowy wieczór. Na drogach do- jazdowych - Kennedy Parkway, Phillips Parkway, NASA Parkway - tłoczyły się pojazdy, mijając kolejne punkty kontroli. Lśniący ciąg świateł przywodził na myśl wijącą się gąsienicę. Z dala od najruchliwszych okolic, za bramami i barykadami, za które wstęp miał tylko upoważniony personel, stary, rozlatujący się pontiac firebird zatrzymał się na porośniętym ostrą trawą poboczu. W miękkim gruncie odcisnęło się wiele śladów opon. Do baraku straży pozostał dosłownie rzut kamieniem. Dzięki za podwiezienie, mały. Nie ma za co, Lodowiec. Uważaj na siebie... I nie złam sobie już niczego więcej. Lodowiec chrząknął, wysiadając z samochodu swojego młodszego brata. Poruszał się stanowczo za wolno, jak na kogoś, kto jeszcze parę tygodni temu chlubił się szczytową formą. Ten cholerny gips spowalniał go niczym kula na łańcuchu: oblepili mu stopę, kostkę i łydkę niemal po samo kolano. A wszystko przez nędzne parę złamanych kości, i to tych najmniejszych. Wyglądał teraz jak powykręcana artretyzmem starowinka, a nie najlepszy astronauta NASA. Były najlepszy astronauta, pomyślał gorzko. Z odległości trzech mil wpatrywał się w oświetlony prom kosmiczny usta- wiony na najbliższym stanowisku startowym. „Atlantis". W blasku reflektorów widział obłoki pary unoszące się ze zbiorników ciekłego tlenu i wodoru. Wieża startowa, masywne, betonowe osłony przeciwogniowe i cała reszta Kompleksu Startowego 39A wyglądały surrealistycznie w ciemnościach panujących na trzy godziny przed świtem. Zaledwie przed dwoma dniami na sąsiednie stanowisko, 39B, wytoczono drugi wahadłowiec, „Endeavour". Ale przygotowywano go do innej misji i kto inny miał dowodzić, więc dla Lodowca nie miało to znaczenia. 15 Załoga promu -jego załoga - ubiera się teraz w kombinezony, przygoto wuje się, je śniadanie... Szkolił się z tymi ludźmi przez cały rok, kierował nimi pochlebstwami, prośbą i groźbą zachęcał ich do wytrwania w przygotowaniacl do startu. Stali się najlepszymi na świecie specjalistami... którzy teraz muszi sobie radzić bez najlepszego na świecie dowódcy. Amos, jego brat, podsunął wyżej opadające mu na czubek nosa okulary w gru bych oprawkach. „Okulary do kontroli urodzin", jak nazywali je między sob astronauci: żadna dziewczyna nie zbliżyłaby się bliżej niż na pięćdziesiąt metró\ do gościa noszącego takie starocie. Cóż, Amos spędzał znacznie więcej czas przed monitorem komputera niż przed lustrem. Wychylił się teraz z siedzenia kie rowcy. - Tylko mnie w coś nie wpakuj, Lodowiec - powiedział na widok lecąceg nad drogą śmigłowca służb bezpieczeństwa NASA, który zagłuszył jego słowi Z głupawym uśmieszkiem czekał, aż hałas ucichnie. Zdjął jedną rękę z kierown cy i przesunął nią po ciemnej, rozczochranej czuprynie. Nie udało mu się prz; wołać do porządku ani jednego niesfornego kosmyka. -Nie wystawiłbym cię na takie ryzyko, mały. Raczej sam siebie w coś wp kuję. Oficjalnie Lodowiec powinien siedzieć w domu i odpoczywać, ale gdzie tar zadzwonił do Amosa, jedynej osoby, której mógł całkowicie zaufać, że nie chla nie, komu nie należy. Kilka śmigłowców NASA patrolowało okolice stanowiska startowego, cz sem zapuszczając się również nad ocean, aby odszukać ciekawskich widzów, z mierząjących śledzić start z jachtów podrygujących na falach Atlantyku. Wysol ponad nimi samolot specjalny Air Force C-130 zataczał ciasne kręgi wokół k smodromu, starając się za pomocą czujników podczerwonych zlokalizować ewe tualnych niepożądanych gości. Gdzieś w dżungli, otaczającej Kompleks Start wy, rozmieszczono oddziały strażników, ale z powodzeniem mogli znajdować s o kilka kilometrów od Centrum. Przyjdziesz na spotkanie Towarzystwa Kosmicznego w przyszłym tyg dniu? - zapytał z nadzieją w głosie Amos. - Mógłbyś powiedzieć, jak ocenis dokonania misji. Poza tym za to, co dla ciebie zrobiłem, masz wobec mnie spc dług. Skoro taka jest twoja cena... - wąskie wargi Lodowca wygięły się w cl rakterystycznym, cierpkim uśmiechu: najpierw unosił się lewy kącik ust, pot dołączał do niego prawy. To świetnie! - młodszy brat czasem przypominał pułkownikowi szczęt ka, który strasznie chciałby, żeby ktoś go kochał. Lodowiec pochylił się nad siedzeniem pasażera i zajrzał do plecaka. M przenośny telewizor i drobna przekąska wydawały mu się zaskakująco ciężl Wolałby mieć tu teraz nieduży nadajnik radiowy, żeby kontaktować się z zało ale w NASA mogliby to naprawdę ciężko przeżyć. - Zobaczymy się po lunchu, mały. Pozdrów ode mnie Cecelię. Pracuje ( z tobą na rannej zmianie, prawda? Tylko bądźcie grzeczni. 16 , i Na twarz Amosa wystąpił szkarłatny rumieniec zawstydzenia. -Niektórzy z nas mają swoje obowiązki w dniu startu - znów podsunął opadające okulary. - Też bym tak chciał - Lodowiec wyjął z wozu plecak i zarzucił go na ramię. Miał na sobie cienką bawełnianą koszulę i szorty w maskujących kolorach, dzięki czemu łatwo mógł ukryć się w wysokiej trawie. Po wschodzie słońca temperatura będzie szybko rosła. Na razie powietrze przyjemnie chłodziło jego masywne uda, ale pod tym rzekomo superlekkim opatrunkiem z gipsu i włókna szklanego szyb- ko zrobi mu się gorąco. Na złamaną nogę założył nieprzemakalny „but księżyco- wy", na wypadek, gdyby musiał pokonywać wyjątkowo nierówny teren. Cieszył się, że przynajmniej może chodzić. Trzasnął drzwiczkami pontiaca i, kulejąc, udał się w kierunku bramy. Stary samochód ruszył powoli i na chwilę zatrzymał się przy baraku straży, ale jeden z ludzi machnięciem ręki dał mu znać, żeby wjechał na teren kosmodromu. Mniej niż milę za bramą Amos zjedzie do bunkra z przekaźnikami komunikacyjnymi. Robota, którą wykonywał, była równie zbędna, jak wymiona u byka, ale procedu- ry NASA przewidywały obecność dwóch żywych obserwatorów, nadzorujących transmisję wideo, podczas wszystkich startów do lotów załogowych, choć wszystko odbywało się całkowicie automatycznie. Na zawieszonej na słupie tabliczce widniał napis: STREFA STARTU - WSTĘP WZBRONIONY! Lodowiec ostrożnie zmierzał w kierunku baraku. Przez jego otwarte drzwi sączyło się na zewnątrz światło. Tuż obok stał terenowy trój- kołowiec. Zamieszkujące mokradła owady i żaby czyniły hałas niczym muzycy na koncercie rockowym. Strażnik miał tego ranka dużo roboty: kręciło się tu sporo ludzi, musiał spraw- dzić mnóstwo identyfikatorów. Zdawałoby się, że strażnicy powinni wykazywać największą czujność podczas wytężonych przygotowań do startu, ale Lodowiec wiedział doskonale, że najgorzej bywa, kiedy nic się nie dzieje, a znudzeni war- townicy za każdym krzakiem widzą terrorystów. Mężczyzna w mundurze wyszedł przed budynek. Głową prawie dotykał fra- mugi drzwi, miał spory brzuch i czarne, sumiaste, przetykane siwizną wąsy. Sta- nął w smudze światła z wnętrza baraku i na widok pułkownika oparł rękę na ka- burze pistoletu. Stań tak, żebym cię widział - polecił. Lodowiec roześmiał się, ale się nie zatrzymał. Wyluzuj się, Salvador, ty stary capie. Dają wam w ogóle kule do nich? Strażnik wyraźnie się odprężył. Lodowiec! - krzyknął z twardym, hiszpańskim akcentem. - Co tu, u diabła, robisz? W taki dzień jak dziś powinieneś siedzieć w domu, na najlepszym miejscu. Najlepsze miejsce dla mnie to kokpit promu, Salvador. Ale nie pozwolą lecieć komuś, kto ma złamaną nogę. - Lodowiec przeczesał ręką brązowe włosy, przycięte krótko dzięki czemu nie sprawiały kłopotu przy zakładaniu rozmaitych hełmów. Salvador zaśmiał się i podrapał po brodzie. Miałem na myśli miejsca dla VIP-ów i wszystkich tych ważniakow z Kon- troli Startu. Tam jest moja załoga - prychnął Lodowiec. -1 nie ma mowy, żebym oglą- dał ich start do spółki z jakąś cholerną zgrają biurokratów-nielotów! W tych ich klimatyzowanych pokojach nie uświadczysz ani jednego prawdziwego astronau- ty. - Oczyma wyobraźni widział niezliczone kamery telewizyjne i dziennikarzy z dyktafonami, proszących go o „smutną opowieść" o tym, jak to przez głupi wypadek stracił szansę dowodzenia promem w tej misji; w duchu słyszał pytania, na które musiałby odpowiadać. Reporterzy więcej uwagi poświęciliby jemu, niż samemu startowi wahadłowca. Takie historie, jak jego, mają więcej „smaczku". Nie wiedziałem, że uważasz swojąPanterę za biurokratkę - SaWador uniósł brwi. - A mógłbyś się tam z nią spotkać. Widać, że od dawna sam siedzisz w tej szopie, stary. Dzisiaj prędzej roz- szarpałaby mnie na strzępy niż pozwoliłaby mi się zbliżyć. Poza tym teraz to jest Nicole, nie żadna Pantera. Wystarczyło osiem miesięcy poza służbą i już zrobiła się z niej prawdziwa, stuprocentowa urzędniczka. Królowa zimy będzie w swoim żywiole. Zajęta wszyst- kimi tymi dygnitarzami w sali dla VIP-ów nawet nie zauważy, że Lodowca tam nie ma. - Czy to znaczy, że zamierzasz dotrzymać mi towarzystwa? - SaWador ru- chem ręki zaprosił go do baraku. - Czuję się zaszczycony. Niewielu ludzi przy- jeżdża drogą ze wschodu, przez Canaveral - pokręcił głową. - Cieszę się, że nie stoję dziś przy bramie dla turystów. Ależ tam musi być bajzel! Lodowiec mruknął coś pod nosem, przekraczając próg. Salvador zadbał o małe pomieszczenie, przekształcając je w wygodny punkt obserwacyjny. W oknach wisiały zasłonki w niebiesko-białą kratę. Telewizor, odbierający kablówkę i na- stawiony na kanał specjalny NASA, wyświetlał zbliżenie „Atlantis". Na jednej ze ścian wisiały cztery monitory podłączone do obwodów wideo w bunkrze transmi- syjnym Amosa. Nad drzwiami SaWador poprzypinał w dwóch rzędach odznaki członków załóg licznych misji, dla których pracował. Stary strażnik pilnował tej bramy, odkąd Lodowiec sięgał pamięcią; urósł do rangi symbolu tak samo, jak wiekowe platformy startowe Redstone, dziś zapomniane, pordzewiałe i wchło- nięte przez dżunglę. - Doceniam twoją gościnność, stary, ale tym razem wolałbym zostać sam - odrzekł Lodowiec. Położył plecak na wąskim blacie obok czarnego telefonu i znów zaczął grzebać w środku. -Zamierzam wejść na teren kosmodromu i znaleźć so- bie wygodny punkt obserwacyjny, tak gdzieś kilometr, dwa od stanowiska - wresz- cie znalazł to, czego szukał. Wyjął naszywkę wielkości męskiej dłoni, z wyszyty- mi orłem i niedźwiedziem sięgającymi ku gwiazdom. - Przyda ci się do kolekcji. To jedna z oryginalnych odznak, z moim nazwiskiem. Jeśli się nie mylę, istnieje tylko sześć takich. SaWador odstawił na biurko filiżankę z kawą i wziął naszywkę. Zmrużył oczy, a potem uśmiechnął się jak dzieciak, któremu właśnie trafiła się rzadka karta ba- seballowa. Dostrzegł wyszyte u góry nazwiska: FRIESĘ, GREEN, BURNS. , / To prawdziwa gratka dla kolekcjonera! Jeszcze tydzień temu zamierzali wyprodukować tysiące takich naszywek - Lodowiec uśmiechnął się smutno. - Ale stało się tak, że masz jedyną w swoim rodzaju. Na pozostałych znajduje się nazwisko doktora Marca Franklina. W oddali rozbrzmiewał warkot silników śmigłowców NASA, przeczesują- cych teren za pomocą czujników podczerwieni. Niebawem wzejdzie słońce i sen- sory zwariują. Wysoko na niebie chmury zabarwiły się różem, upodabniając się do kolorowej waty cukrowej. Ocean na horyzoncie płonął ciemną czerwienią. Lodowiec wstał z trudem i zarzucił plecak na ramię. - Muszę iść. Salvador pociągnął łyk kawy, wciąż przyglądając się z podziwem naszywce. Kiwnięciem głowy wskazał rząd monitorów. -Uważaj na moje czujniki. Nie chciałbym, żebyś uruchomił alarm, bo wtedy mnie wyleją! Spokojna głowa - zaśmiał się Lodowiec. - Mógłbym się po całym tym terenie poruszać z zamkniętymi oczami. A poza sensorami uważaj na aligatory, dzikie świnie i węże - rzucił za nim Salvador. - Mogą się do ciebie podkraść znienacka, kiedy zejdziesz z drogi. Będą wolały nie zaczynać ze mną- pułkownik odwrócił się w stronę waha- dłowca i dzielącej go od niego gęstej, nieprzebytej dżungli. Ruszył przed siebie, nie spuszczając wzroku z lśniącego giganta. Niebawem załoga „Atlantis" zacznie zajmować miejsca w pojeździe. Jego załoga. A on zostanie. 2. Stanowisko startowe 39A J adący windą w górę wieży wspornika Jacques cały lepił się od potu w robo- czym skafandrze. Przed świtem na Florydzie panował przyjemny chłód, o wiele milszy od wiecznego gorąca równikowej gujańskiej dżungli, a mimo to Jacques czuł się jak we wnętrzu szybkowaru. To dobrze - zawsze lepiej pracował, kiedy robiło się gorąco. Dwaj pozostali technicy NASA - dla odmiany prawdziwi - towarzyszący mu w windzie, opowiadali sobie o wspaniałych poprzednich startach. Jacques nie podnosił głowy, udając całkowicie zatopionego w lekturze instrukcji, którą wyjął z kieszeni skafandra. U jego stóp, na stalowej kratownicy podłogi, spoczywał ulep- szony zestaw narzędzi. „Przez całe dwa tygodnie przygotowywał się do tej akcji, oswajał z procedu- rami, ćwiczył" na sucho. Zdobył aktualny identyfikator i kody dostępu. Biorąc pod uwagę, że podczas gorączkowych przygotowań do startu kręciło się przy „Atlantis" blisko tysiąc techników, miał duże szanse prześliznąć się nie zauważo- ny, przynajmniej dopóki nie zwróci na siebie czyjejś uwagi. Siatka zabezpieczeń mogła sprawiać wrażenie szczelnej, ale panujący wszędzie rozgardiasz ułatwiał sprawę. Dźwig szarpnął i zatrzymał się na poziomie 195: właz dla załogi. Drzwi się otwarły i Jacques zesztywniał na widok trójki techników stojących przy zasilaczu windy. Nie spodziewał się tu nikogo. Natychmiast jednak uświadomił sobie, że mężczyźni czekają zapewne na przybycie astronautów. Wychodząc, jeden z jadą- cych z nim techników odwrócił się do Jacques'a i uniósł kciuk, wskazując wyż- sze poziomy zewnętrznego zbiornika. Powodzenia na górze. Powodzenia - odparł Jacques, usiłując ukryć francuski akcent. Ktoś mógł- by go zapamiętać. Z ulgą przyjął klekot zamykających się drzwi. Winda z niskim buczeniem ruszyła w górę, ku rampie, którą doprowadzano do zbiornika ciekły tlen. Jacques 20 oparł nogę o pudło z narzędziami, jakby w obawie o bezpieczeństwo znajdującej się w środku dziesięciokilogramowej niespodzianki. Pod pewnymi względami zadanie okazało się łatwiejsze od przeniknięcia na teren startu Ariane. Mimo iż NASA zatrudniała przy programie wahadłowców ponad czternaście tysięcy ludzi, jej urzędnicy czuli się na tyle pewnie, że za jed- nym zamachem wymieniali cały zespół przygotowujący start - około tysiąca osób. Stanowczo za dużo, żeby strażnicy mogli wszystkich zapamiętać i każdego spraw- dzić. Musieli więc polegać na wyrafinowanych systemach nadzoru wideo i iden- tyfikatorach. Jacąues uśmiechnął się na myśl o smukłej Yvette i jej zadaniu. Po- winna właśnie wchodzić do bunkra transmisyjnego, więc niebawem kamery przestaną sprawiać kłopoty. Jak w zegarku. W planach Mr. Phillipsa wszystko chodziło jak w zegarku. Klekocząca winda zatrzymała się ponownie, tym razem na wyższym poziomie wieży. Znalazłszy się na wysokości stu kilkudziesięciu metrów ponad ogromnym, osmalonym stanowiskiem startowym, Jacąues mógł bez przeszkód podziwiać roz- ległą panoramę Ośrodka Kosmicznego. W ciemnościach przedświtu cała okolica rozbłyskiwała światełkami niczym przystrojona łańcuchami lampek choinka. Nieco dalej na północ, na stanowisku 39B, obok podobnego kratownicowe- go wspornika stał drugi wahadłowiec. Kawałek dalej znajdowały się wieże starto- we rakiet „Tytan". Port kosmiczny Ameryki, pomyślał Jacąues. Po dzisiejszym dniu już nigdy nie będzie taki sam. Skąpana w białym świetle reflektorów rampa, prowadząca do wlotu tlenu, miała szerokość dwóch metrów. Zaczynała się tuż przy wyjściu z windy i kończy- ła na szczycie rdzawopomaranczowego zbiornika zewnętrznego. Prom był jedną wielką bombą; wystarczyłaby mała iskierka, żeby ją odpalić. Jacąues wziął pudełko z narzędziami i wyszedł na rampę. Rozejrzał się do- okoła, mrużąc oczy od ostrego światła. Na drugim końcu pomostu dostrzegł tech- nika zajętego sprawdzaniem przepływu tlenu do zbiornika. Stalowa drabinka pro- wadziła w dół, do stosu otwartych metalowych beczek. Kamerę systemu monitorującego zbiornik zainstalowano na drugim końcu rampy. Winda znajdo- wała się poza jej polem widzenia. Jacąues nie widział w pobliżu innych kamer. To dobrze. Byli zatem sami. Zgodnie z regulaminem założył maskę tlenową, żeby nie nawdychać się szko- dliwych gazów. Najpierw zapiął suwak, potem kryjącą zamek patkę na rzepy. Lu- dzie z NASA zawsze bardzo troszczyli się o bezpieczeństwo. Otworzył dopływ tle- nu i kilka razy głęboko odetchnął. Wyczucie czasu to klucz do sukcesu. Jak w zegarku. Pomachał opatuloną w rękawicę dłonią, dając znak drugiemu technikowi, aż w końcu zwrócił na siebie jego uwagę. - Przepraszam, mógłbyś tu na moment podejść? - Luźna, biała maska tłumiła jego głos, pomagając ukryć akcent. - Coś jest nie tak. Technik zakręcił zawór bezpieczeństwa i ciężkim krokiem ruszył po rampie w stronę Jacques'a. Zerknął spod swojej maski, usiłując dostrzec identyfikator przybysza. 21 - Ej, tobie przecież nie wolno wchodzić na ten poziom - zmarszczył brwi. - Co tu robisz? Jacques wskazał znajdujące się w dole, poza zasięgiem kamery, beczki. Mam tu problem. Pomożesz mi? Jaki znowu problem? - technik podszedł bliżej. Błyskawicznym ruchem Jacąues zakleszczył jego szyję w zgięciu ramienia i szarpnął z całej siły. Rozległ się stłumiony trzask i ciało mężczyzny zwiotczało mu w rękach. - Mój błąd, mon ami - mruknął pod nosem Jacques. - Problem został roz- wiązany. * * * Następny etap. Siedemdziesiąt metrów powyżej platformy startowej, na wysokości dachu sporego wieżowca, długa kratownica rampy kończyła się małą „czapeczką" na szczycie zbiornika. Pod „czapeczkę" pompowano ciepły azot, dzięki czemu schło- dzony tlen nie powodował kondensacji pary wodnej z wilgotnego powietrza. Osia- dający na kadłubie wahadłowca lód mógłby przy starcie uszkodzić statek. Jacąues, w skafandrze i w masce nie różniący się niczym od reszty techni- ków, kręcił się w pobliżu wlotu zbiornika, chwilami niedbale opierając się o ba- rierkę. Pod okiem kamer zachowywał się tak, jakby szukał rosnących na metalu grud lodu. Stopniowo garbił się coraz bardziej, żeby lepiej się przyjrzeć zbiorni- kowi, aż wreszcie zniknął z monitorów kontrolnych i sięgnął do pudła z narzę- dziami. Wyjął z niego plastikowy pojemnik z ładunkami wybuchowymi i odbior- nik radiowy, podłączony do detonatora. Całość pomalowano na taki sam rudopomarańczowy kolor, jaki miało piankowe pokrycie zbiornika. Jacąues przy- kleił urządzenie do zewnętrznej powierzchni zbiornika i upewnił się, że mocno się trzyma. Rampa doprowadzająca tlen znajdowała się na najwyższej z trzech podob- nych konstrukcji, wbudowanych we wspornik. Na minutę i czterdzieści pięć se- kund przed startem przewody dostarczające tlen zostaną odłączone od zbiornika i rampa się cofnie. Od tej chwili nikt już nie dotrze do bomby. Po zdetonowaniu ładunków głów- ny zbiornik i dopalacze na paliwo stałe załatwią sprawę. Zadowolony z przebiegu operacji, Jacąues zszedł po rampie do windy. Obej- rzał się przez ramię na znajdujący się o poziom niżej magazyn. Z miejsca, w któ- rym teraz stał, nikt nie zauważyłby ukrytego w schowku ciała. Zwłoki spłoną w wysokiej temperaturze, czy to w wyniku startu, czy też wy- buchu „Atlantis" - cokolwiek miałoby nastąpić wcześniej. Jacąues wsunął dłoń do kieszeni i namacał nieduży nadajnik. Wciskając przy- cisk nadał, trwający mikrosekundę, zaszyfrowany sygnał do Mr. Phjllipsa. Na- stępny etap zakończony. 3. Centrum Kontroli Startów G dyby Nicole Hunter nie lubiła dreszczyku emocji i towarzyszącego mu ude- rzenia adrenaliny, w życiu nie zniosłaby piekielnego chaosu, jaki panował w Centrum Kontroli Startów. Tylko że Nicole wprost uwielbiała mieć władzę; wolała być dyrygentem, a nie tylko muzykiem w orkiestrze. Na stanowisku 3 9A, trzy mile od Centrum, stał prom kosmiczny „Atlantis", skąpany w powodzi światła reflektorów. Odliczanie przebiegało bez przeszkód. Z zewnątrz ukryty wśród mokradeł i gęstych zarośli Ośrodek im. Kennedy'ego zdawał się cichy i spokojny. Zbliżał się świt. Tu jednak, w CKS, Nicole miała na głowie setki spraw, musiała dopilno- wać tysięcy szczegółów i drobiazgów, z których każdy czyhał na nią i na szansę przerwania odliczania. Krótko mówiąc - typowa misja, choć pierwsza, przy której to ona pełniła funkcję kierownika startu. Wszystkie oczy kierowały się na nią. W sali kontroli lotu pracowała setka świetnie wyszkolonych mężczyzn i ko- biet, zasiadających przy stu, z pozoru identycznych, stanowiskach komputero- wych. Przy każdym z nich znajdował się beżowy telefon, drukarka, dwa moni- tory i mnóstwo lampek. Całe to miejsce przypominało znacznie pomniejszone centrum kontroli lotów z czasów misji księżycowych Apollo. Zmniejszenie liczby stanowisk komputerowych należało przypisać między innymi ogromnemu po- stępowi technologicznemu, jaki nastąpił w tej dziedzinie - i ten właśnie powód Nicole podawała oficjalnie reporterom, darząc ich podkreślonym delikatną szminką uśmiechem. Jednak główna przyczyna leżała gdzie indziej - całe lata drastycznych cięć w budżecie doprowadziły do skurczenia się stanowiska do- wodzenia. Nicole nie znosiła określeń w stylu „ograniczanie" czy „zmniejszanie", ale odkąd znalazła siew szacownym gronie kadry kierowniczej, musiała nauczyć się całego mnóstwa nowych wyrazów. Już jako astronautka przywykła bardzo staran- nie dobierać słowa podczas rozmów z przedstawicielami mediów, ale o stopień 23 wyżej, w administracji, przekonała się, że powinna zachować o wiele większą czujność, jeśli chce po prostu przeżyć. Oparła dłonie na szczupłych biodrach i na wpół świadomym ruchem odrzuci- ła opadający na czoło kosmyk włosów. Nigdy dotąd nie musiała aż tak dbać o swój wygląd: o makijaż, fryzurę, strój... Kiedy jeszcze była astronautką, a tym bar- dziej pilotem w marynarce, nie darzyła szczególnym szacunkiem speców od kon- taktów z mediami, pracujących dla NASA. Teraz jednak szkolenia już się skoń- czyły, a przed nią stało zadanie poważniejsze niż reprezentowanie NASA na szkolnej akademii. Kamery telewizyjne nie znały litości i poza dopilnowaniem wszystkich procedur przy starcie musiała jeszcze wyglądać tak, aby nikt nie miał wątpliwości, że to ona kontroluje sytuację. Przeszła przez największe skupisko stanowisk komputerowych, niczym ge- nerał na inspekcji podlegających mu oddziałów. Miała na sobie białą jedwab- ną bluzkę, kurtkę od munduru marynarki wojennej i obcisłe spodnie; nic szcze- gólnego, ale wystarczyło, żeby nadać jej wygląd profesjonalistki, postawić o stopień wyżej od zadziornych astronautów i pilotów-oblatywaczy. Czuła się znakomicie, znalazłszy się w samym centrum zainteresowania. Drobna, nie- wysoka Nicole nie była bynajmniej kruchą istotką, lecz istnym wulkanem ener- gii; nie miała wyboru, chcąc sprostać rygorom treningu astronautycznego i do- trzymać kroku Lodowcowi. Na szczęście jej obecność w sali kontroli lotów nikogo nie deprymowała. Nicole nie oczekiwała zresztą po tych ludziach innej reakcji. Podniosła wzrok na umieszczoną na antresoli przeszkloną widownię dla VIP- ów, skąd kilkunastu zaproszonych gości przyglądało się krzątaninie w CKS. Do obowiązków Nicole należało także przyjmowanie z należytym szacunkiem sza- cownych osobistości, ale nie wszyscy dzisiejsi goście doczekali się życzliwego przyjęcia. Tyłem do znajdującej się w dole tętniącej życiem sali stał senator Charles Boorman. Wypowiadał się właśnie przed kamerami, starannie dobierając słowa, żeby nikt nie przekręcił później jego wypowiedzi. Ilekroć znajdował się poza zasięgiem kamer, sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Nicole zdenerwowała się. Zwyczajowo polityka NASA nie przewidywała sprowadzania dziennikarzy do CKS, ale senator uznał, że jego te zasady nie obo- wiązują. -Nie macie chyba nic do ukrycia, prawda? - zapytał z bladym uśmiechem na ustach, choć oczy miał śmiertelnie poważne. I oto pracownicy Centrum musieli zakrzątnąć się szybciutko i przygotować miejsce paparazzim Boormana. Senator nie miał ochoty zasiadać na zewnątrz, na przygotowanej opodal Banana Creek trybunie dla gości, podobnej do tej, z której Nicole i Lodowiec oglądali katastrofę Ariane w Gujanie Francuskiej. Nie podobała mu się rów- nież specjalnie ogrodzona NASA Causeway, skąd miałby doskonały widok na wschód, w kierunku stanowisk startowych. Nicole podejrzewała, że Boorman zamierza pogadać sobie przed kamerami na temat CKS, jego luksusu, klimaty- zacji i gorącej kawy. Nie był aktywnym przeciwnikiem programu kosmiczne- 24 go; po prostu nie poświęcał mu ani odrobiny uwagi, stojąc twardo na stanowi- sku: „najpierw rozwiążmy wszystkie problemy na Ziemi, później przyjdzie czas na gwiazdy". Tym razem obowiązki zmusiły go do uczestniczenia w starcie wa- hadłowca. Hunter zacisnęła usta na widok ponurej twarzy senatora, rozświetlonej w tej chwili jakimś wewnętrznym ogniem, niczym oblicze nawiedzonego kaznodziei. Mężczyzna wymachiwał potężnymi ramionami, jakby właśnie przedstawiał ko- misji senackiej wszystkie wady nowego traktatu, który wymaga jego rekomenda- cji, zanim zostanie ratyfikowany. Nieraz już wyrażał głośno swoje wątpliwości na temat wspólnych rosyjsko-amerykańskich przedsięwzięć kosmicznych, strasząc, że w ten sposób otworzy się czarną dziurę, gotową pochłonąć dowolne sumy pie- niędzy. Wolał realizować rozmaite projekty na terenie własnego kraju, ajeszcze lepiej - własnego stanu. Teraz właśnie przedstawiał swoje poglądy, choć musiał wiedzieć, że w tym miejscu, i to w dniu startu „Atlantis", taka opinia raczej nie przysporzy mu popu- larności. Ale przynajmniej zwracał na siebie ogólną uwagę, a o to przede wszyst- kim mu chodziło. Nicole zaś nie pozostało nic innego, jak być dla niego miłą... przynajmniej oficjalnie. Nauczyła się tego podczas wytężonego szkolenia na sta- nowisko kierownika. - O czym też teraz mówi nasz dystyngowany dżentelmen? - zwróciła się z py- taniem do jednego z techników. Mężczyzna postukał w słuchawki, zapatrzony w tłumiącą hałas wykładzinę na suficie, jakby cały czas przysłuchiwał się tamtej rozmowie. - Nic nowego, zupełnie nic - z przegródki na blacie obok komputera wyjął rolkę papieru toaletowego i, oderwawszy spory kawałek, wytarł kurz z monitora. Senator odwrócił się twarzą do głównej sali i Nicole odniosła wrażenie, że patrzy wprost na nią. Kamery podążyły zajego ruchem, więc przywołała na twarz olśniewający uśmiech i pomachała do reporterów. Miała nadzieję, iż nakręcili jej występ. Na wielkim zegarze odliczającym czas do startu migały kolejne cyfry. Ze- wsząd odzywały się dzwonki telefonów: zgłaszały się kolejne posterunki, odpo- wiednie służby meldowały o zakończeniu testów. Gdzieś bardzo blisko zabrzmiał kolejny brzęczyk. Jeden z techników łączności podniósł słuchawkę i zaczął wy- pisywać kolejne cyferki na jej monitorze. Pani Hunter - wyciągnął w jej stronę słuchawkę - meldunek z bunkra trans- misyjnego. Odbiorę tutaj - podeszła do najbliższego stanowiska i włączyła się na linię. Dzień dobry, pani Hunter. Mówi Amos Friese z bunkra transmisyjnego... Brat Lodowca. Daj spokój, Amos. Wiem, kim jesteś - roześmiała się, mimo że wspomnie- nie Lodowca nie należało do najprzyjemniejszych. Amos był zawsze cichy i nie- śmiały, żył w cieniu wielkiego brata, ale przecież miał okazję uczestniczyć w wy- starczająco wielu przyjęciach i imprezach dla załóg promów, żeby czuć się przy niej swobodnie. - Co masz mi do przekazania? 25 - Czy nie odzywała się moja zastępczyni, Cecelia? Cecelia Hawkins? - zapy- tał nerwowo Amos. - Miała tu przyjechać przede mną, ale kiedy przyszedłem, bunkier był pusty. A klimatyzacja włączona. Pięknie, pomyślała Nicole, krzywiąc się w duchu na myśl o kolejnym dupe- relu, którym powinna się zająć; przesuwamy start na później, bo gdzieś się nam zapodział jeden z techników. Jednak starała się nie podnosić głosu; Amos łatwo się denerwował. Jaki ma priorytet? Eee... Drugi poziom. Nicole odetchnęła z ulgą. Zatem dziewczyna jest tam potrzebna tylko do nad- zoru jakiegoś zautomatyzowanego systemu. Amos, widziałeś, ilu ludzi się tu dziś pcha. Może utknęła w korku. Mamy jeszcze mnóstwo czasu. Nie denerwuj się. Ocz