KEWIN J. Andersen DOUG BEASON ISKRA Przekład Wojciech Szypuła &. AMBER Tytuł oryginału IGNITION Ilustracja na okładce ALFREDO GONZALES Redakcja stylistyczna WANDA MONASTYRSKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta AGNIESZKA CZECZOT-MALISZEWSKA DANUTA WOŁODKO Biblioteka Publiczna ,Ar>rr, Wrocław, ul. Szewska 78 Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1997 by Kevin J. Anderson and Doug Beason For the Polish translation © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998 ISBN 83-7169-767-8 / Kobietom i mężczyznom, pracownikom NASA, amerykańskiego programu kosmicznego, którzy wciąż rozpalają nasze sny o przyszłości. Od autorów Pracując nad tą książką zgłębiliśmy wiele aspek- tów funkcjonowania NASA, Ośrodka Kosmicznego im. Kennedy'ego, Centrum Kosmicznego im. Johnsona, pro- gramu Ariane Europejskiej Agencji Kosmicznej oraz innych instytucji, ale celowo wprowadziliśmy pewne zmiany. Niektóre budynki - szczególnie hangar monta- żowy i Centrum Kontroli Startów - przenieśliśmy w in- ne miejsca, wybrane zaś procedury zabezpieczające NASA zmieniliśmy, nie chcąc ujawniać tak ważnych z punktu widzenia bezpieczeństwa narodowego infor- macji. Prolog Kosmodrom Arianespace Kourou, Gujana Francuska P rzesycone wilgocią powietrze działało jak szkło powiększające, potęgując upał panujący w dżungli porastającej wybrzeże Gujany Francuskiej. Niedaleko na północ od miasteczka Kourou patrole zamykały właśnie wszystkie bramy kosmo- dromu i dokonywały inspekcji ogrodzenia; trwały przygotowania do startu rakie- ty Ariane 44L, flagowego okrętu Europejskiej Agencji Kosmicznej. Po niedawno wyciętych w południowoamerykańskiej dżungli drogach krą- żyli strażnicy w mundurach khaki, patrolujący bagniste, nisko położone tereny Centrum Kosmicznego w Gujanie. Jeden z nich przystanął i zapalił papierosa. Uzbrojeni mężczyźni kręcili się po okolicy w błogiej nieświadomości, nie zda- jąc sobie sprawy z istnienia grupy sabotażystów, którzy przeniknęli do wnętrza kompleksu. Odliczanie przed startem Ariane już trwało. Mr. Phillips, siedzący na miękkim fotelu starannie zamaskowanego dżipa, uniósł lornetkę. Pedantycznie nastawił ostrość. Mimo nieznośnego gorąca miał na sobie nieskazitelnie biały garnitur i krawat. Jego ruchy cechowała oszczęd- ność i dokładność - można było odnieść wrażenie, że z góry zaplanował wszyst- kie gesty, łącznie ze zgięciem małego palca. Obserwował strzelającą w niebo kon- strukcję pojazdu na ELA-2, z którego startowały wszystkie Ariane 4. Imponujące, pomyślał. Doprawdy imponujące. Śnieżnobiałą chusteczką otarł perlący mu się na czole pot i przygładził pasemko ciemnych włosów. Gdyby nie zwracał uwagi na najmniejsze drobiazgi, dałby się pokonać większym. Upał dawał mu się we znaki. Pogoda w niczym nie przypominała chłodnej, wilgotnej aury Connecticut, gdzie spędził większość młodych lat. Jednak natych- miast kazał sobie zapomnieć o chwilowych niewygodach, odsuwając je w cień, tak jak wiele przeszkód w życiu. Siedzący obok niego w samochodzie młody, opalony mężczyzna z grzywą rudych włosów rozgniótł właśnie jakiegoś owada. 7 - Cholerne robale - stwierdził i jeszcze dwa razy uderzył się w ramię, choć robak z pewnością już nie żył. - Po tutejszej wilgoci, Floryda będzie istnym ra- jem. Na sto procent. Mr. Phillips wykrzywił usta w uśmiechu. - Jedno zadanie na raz, Rdzewiak - odrzekł. -1 przestań się kręcić, bo nie mogę się dobrze przyjrzeć. Na Florydzie też będzie okropnie wilgotno, ale to przecież tylko chwilowe niedogodności. Kontemplował sylwetkę rakiety niczym piękną kobietę: wysoka, smukła, za- kończona czerwoną, pękatą głowicą 44L, przypominała lśniącą, białą lancę, u pod- stawy otoczoną czterema mniejszymi rakietami. Niestety, ten egzemplarz nie wzniesie się na orbitę. Nie dziś - i nigdy później. Z przodu, oparty o maskę dżipa, stał Jacąues, blondyn o włosach tak jasnych, że przypominał albinosa, chociaż opalał się na ładny, złotawy kolor. W dłoni trzy- mał detonator zamontowany w pudełku nie większym od paczki papierosów. Ja- cąues zawsze miał talent do materiałów wybuchowych. Mr. Phillips sprawdził czas na wyciągniętym z kieszeni zegarku. Cierpliwo- ści, nakazał sobie w myślach i poprawił krawat. Z drugiej kieszeni wyjął mięto- wego cukierka. Nagle z lewej rozległ się szelest krzaków. Mr. Phillips podniósł wzrok i uj- rzał umundurowanego strażnika, który właśnie wyłonił się z dżungli, idąc jedną z wąskich dróżek dojazdowych. Śniada skóra zdradzała indiańskie pochodzenie. Miał lustrzane okulary przeciwsłoneczne, a w ręce trzymał opuszczony ku ziemi karabin. Na widok elegancko ubranego mężczyzny i jego towarzyszy, siedzących spokojnie w dżipie, stanął jak wryty. Usta Mr. Phillipsa ściągnęły się w wąską kreskę na widok zmieszania na jego twarzy. Strażnik podniósł broń i powiódł nią po zebranych. - Halte! Qu 'est-ce que vousfaites la? Je vous arrete! - rzucił ostro po fran- cusku. Na całym patrolowanym obszarze miało nie być żadnych przypadkowych widzów. Poirytowany Mr. Phillips odwrócił się do niego plecami. Nie dość już mieli kłopotów, żeby dostać się do strefy strzeżonej? Najpierw łapówka, potem musieli się, w dość przykry sposób, pozbyć urzędnika, który ich wpuścił, a teraz kolejne utrudnienie... Ale Mr. Phillips uwzględniał w swoich planach i taką możliwość. Jacąues włożył detonator do kieszeni. W udawanym geście poddania uniósł obie ręce nad głowę. Chce wiedzieć, co tu robimy, Mr. Phillips - przetłumaczył słowa strażni- ka. - Ma kiepski akcent. Poza tym aresztuje nas. Czyżby? - Mr. Phillips uniósł brwi w wyrazie zdumienia. Cicho jak kobra i szybko niczym jeleń, z krzewów za plecami strażnika wy- łoniła się gibka blondynka. Z pochwy przy pasie dobyła wąski sztylet, tak ostry, że z powodzeniem zastąpiłby szpikulec do lodu. Nie wahając się ani chwili, bez- szelestnie pokonała dzielące ją od żołnierza dziesięć metrów. Ten poruszył gło- wą, jak gdyby coś jednak usłyszał, ale w tym samym momencie kobieta zaatako- 8 wała, zatapiając sztylet w jego plecach. Ostrze aż po rękojeść zagłębiło się w krę- gosłupie, zupełnie jakby wydłubywała mięso kraba ze skorupy. Strażnik dygotał i podrygiwał niczym żaba z przeciętym stosem pacierzowym. Palce ześliznęły mu się z osłony spustu i upuścił broń. Kobieta szarpnęła nad- garstkiem i wyrwała broń z rany. Towarzyszący temu cichy dźwięk przypominał mlaśnięcie. Żołnierz upadł na błotnistą ziemię, jakby odcięto mu zasilanie. - Dziękuję, Yvette - powiedział Mr. Phillips. - Masz jak zwykle idealne wy- czucie czasu. Kobieta nonszalanckim gestem wytarła ostrze o szeroki, błyszczący liść kau- czukowca i schowała sztylet do pochwy. Rdzewiak nie odrywał wzroku od stojącej na stanowisku rakiety. Należało dogadać się z Morym, żeby użył jednego ze swoich stingerów, tak jak w Chinach. Dawno byśmy już wrócili na plażę, żeby sobie popływać. Na sto procent - zakończył i parsknął śmiechem. Wtedy mieliśmy inny cel, Rdzewiak - Mr. Phillips mówił do niego, jak cier- pliwy ojciec do syna. W przeciwieństwie do pozostałych członków ekipy Rdze- wiak nie był zawodowcem i należało go trochę podszkolić. - W Chinach udowod- niliśmy, że potrafimy przeniknąć do strefy ściśle strzeżonej. Tutaj chcemy pokazać, że możemy potajemnie podłożyć ładunek i odpalić go, kiedy będzie to nam na rękę. To dlaczego nie wysadzimy rakiety teraz, kiedy jeszcze stoi na ziemi? Cze- mu czekamy na start? - Rdzewiak rozgniótł kolejnego robaka. Czekając kontrolujemy sytuację. Efekt będzie o wiele większy... Bardziej poruszający. Pewnie - odparł Rdzewiak, najwyraźniej nieczuły na niuanse wypowiedzi zwierzchnika. No, ale przecież nikt nie płacił rudzielcowi za myślenie. - Po pro- stu chciałbym już usłyszeć wielkie bum. Długonoga Yvette, blondynka o włosach również jasnych, jak czupryna Ja- cques'a, podeszła do dżipa. Oczy obojga, identycznie bladobłękitne, niczym top- niejący w słońcu lód, spotkały się i cicho zamienili parę słów po francusku. Yvet- te przesunęła dłonią po ramieniu mężczyzny, po czym zaczęli się całować, zapominając o reszcie zespołu. Oddychając coraz gwałtowniej, otworzyli usta do bardzo głębokiego pocałunku. Palce Jacques'a zataczały coraz ciaśniejsze kręgi wokół prawej piersi Yvette... - Będziecie mieli jeszcze mnóstwo czasu! - Mr. Phillips klasnął w dłonie. Yvette i Jacąues oderwali się od siebie, spoceni i podnieceni. - A teraz patrzcie na zegarki. Została już niecała minuta. Centrum Obserwacyjne dla VIP-ów „Tukan" na kosmodromie Kourou za- projektowano wprawdzie z myśląo wygodzie licznie odwiedzających to miejsce dostojników, ale pułkownik Adam „Lodowiec" Friese widział tu zaledwie kilka rzędów ławek ocienionych płócienną markizą. Kurz, wilgoć i lejący się z nieba żar sprawiały, że na aluminiowych ławkach ledwie dawało się usiedzieć. Nie, żebyrobiło mu to jakąś różnicę-jako astronauta sprawdził sięjużw o wiele cięższych warunkach. Poza tym w tej chwili i tak najbardziej interesowało go wido- 9 wisko, czyli start Ariane 44L. Tym, co naprawdę mu przeszkadzało, nie był ani upał, ani prymitywne warunki, lecz obecność siedzącej tuż obok drobnej kobiety. Eleganc- ka, dystyngowana powierzchowność skrywała istny wulkan energii. Kobieta miała krótko przycięte złotawobrązowe włosy, których ułożeniu najwyraźniej nie przeszka- dzały pot ani wilgoć; podobnie zresztą jak perfekcyjnemu makijażowi. Rzadko się malowała, tym razem jednak wyglądała jak administratorka w każdym calu. To znak, że wciąż pnie się w górę zawodowej drabiny. Przynajmniej nie przestajesz się uśmiechać, Lodowiec - rzuciła półgęb- kiem Nicole Hunter. Reprezentuję tu wszystkich astronautów - odparł chłodno. Jak lodowiec. Ona również była astronautką i pilotem marynarki... przynajmniej dopóki nie- dawno jej się nie odmieniło. - To mój zawodowy obowiązek. Taaa, oboje przecież jesteśmy profesjonalistami. Nosiła barwną, choć konserwatywną w stylu bluzkę i spódnicę, pod którą założyła rajstopy. Ależ musiało jej być gorąco. Poza tym... Rany, miała złote kolczyki i delikatny naszyjnik. Znał ją już od wielu lat, ale nigdy, nawet gdy byli ze sobą naprawdę blisko, nie przyszłoby mu do głowy, żeby jej kupić biżuterię. To nie w stylu „Pantery". Znacznie łatwiej potrafił wyobrazić ją sobie w dresie, biegnącą obok niego na porannej przebieżce... Albo ubraną w kombinezon astronauty, siedzącą w symu- latorze w Centrum Kosmicznym im. Johnsona. Mrużyła wtedy oczy, wpatrzona w kontrolki, i mechanicznie rozwiązywała stawiane przed nią kolejno problemy. Z Lodowcem tworzyli najlepszą parę, zespół, który z pewnością powinien zostać włączony w skład załogi na najbliższy lot wahadłowcem... Już niebawem. Jakież więc było jego zdumienie, gdy Nicole porzuciła służbę w marynarce, żeby zostać cywilną astronautką. A potem znów zmieniła zdanie i wróciła - KB, jak mówili, czyli po kursie bezpośrednim - do administracji NASA. Wróciła po sześciomiesięcznych stu- - diach MBA, i to nie byle gdzie - na Harvardzie! Jeszcze jedno cudowne dziecko, na najlepszej drodze do stanowiska kierownika startu przy najbliższym locie. Tymczasem Lodowca wybrano na dowódcę promu - bez niej. Z głośników umieszczonych na stojącej nieopodal wieży rozległ się przery- wany trzaskami komunikat w kalekim francuskim. Lodowiec nie rozumiał ani sło- wa, co nie przeszkadzało mu śledzić zmieniających się na zegarze cyferek. Już niedługo. Wiercił się na niewygodnym siedzeniu. Pocił się straszliwie, ale za żadne skarby nie dałby tego po sobie poznać. I tak dobrze, że nie włożył dziś munduru marynarki, bo byłoby mu jeszcze cieplej. Poza tym, skoro Nicole mogła w tych warunkach wyglądać schludnie, on również. Patrząc na nią odczuwał kłucie w sercu, choć nigdy nie okazywał głębszych uczuć. Nie mógł zrozumieć, dlaczego się wycofała i przyłączyła do tych wszyst- kich gogusiów zza biurek, zamiast zostać z nim, odwalać prawdziwą robotę - zapracowywać na prawdziwą sławę. Cóż, nie ulegało wątpliwości, że sztuka kom- promisu była obca im obojgu. 10 Z „Tukana" Lodowiec doskonale widział pole startowe ELA-2. Ariane stała przy wysokim rusztowaniu przypominającym prostokątny wafelek. Stalowa kon- strukcja zdawała się drżeć w migotliwym świetle upalnego dnia. Zdobiło ją logo Europejskiej Agencji Kosmicznej - wpisane w niebieski okrąg pogrubione, małe litery: esa. Wszędzie wokół pułkownika siedzieli elegancko ubrani ludzie, Przysłaniając oczy patrzyli wyczekująco ku wschodowi i zawieszonemu nisko nad horyzontem, porannemu słońcu. Znajdowali się wśród nich miejscowi politycy i inne ważne osobistości, ale w lepkim, równikowym klimacie wszyscy wyglądali na równie znudzonych. W górach wznoszących się ponad nadbrzeżną równiną obozowali tubylcy. Zaopatrzeni niczym na piknik w owoce i prowiant, szykowali się do oglądania widowiska. Lodowiec słyszał, że wśród ludzi mieszkających w pobliżu Centrum Kosmicznego obserwowanie startów rakiet należało do popularnych rozrywek. Trwało odliczanie. Napięcie rosło; coraz więcej gości kręciło się niespokoj- nie na ławkach, jakby koniecznie chcieli lepiej widzieć. Chciałbym, żeby coś już się zaczęło dziać - mruknął Lodowiec. Cierpliwość nigdy nie była twoją najmocniejszą stroną - skomentowała Nicole. W krótkofalówce coś zatrzeszczało. Zniecierpliwiony Mr. Phillips odpiął ją od paska; cały zespół miał przestrzegać absolutnej ciszy w eterze, bez względu na wymyślne procedury kodowania, które stosowali. - Wpadliśmy, Mr. Phillips! - z głośnika dobiegł zniekształcony przez deko- der głos Mory'ego. - Któryś ze strażników zauważył mnie i Bilę. Wskoczył do dżipa i odjechał, zanim zdążyliśmy go zabić. Nie wiem, czy już nie wezwał po- mocy przez radio. - Nieważne - odparł Mr. Phillips. - Zostało niecałe trzydzieści sekund. To tylko przejściowe niedogodności... - Tu Duncan - z radia dobiegł kolejny głos, z wyraźnym australijskim akcen- tem. - Nie ma się czym martwić, mam go. Za chwilę przejedzie przez... przery- waną. ..linię. Rozległ się stłumiony przez gęstą roślinność odgłos wybuchu małej miny przeciwpiechotnej. Mr. Phillips wcisnął przycisk „talk". - Świetna robota, Duncan. Jego rozmówca potwierdził odbiór komplementu dwoma szybkimi trzaskami w głośniku. - Dziesięć sekund. Mam nadzieję, że nie wstrzymają startu - Mr. Phillips obejrzał się na Jacques'a, pieszczotliwie gładzą- cego detonator. - Bądź gotów, żeby odpalić, gdyby przerwali odliczanie. Jeśli nie przerwą, możemy usiąść wygodnie i podziwiać widowisko. Tuż przed nim przefrunęła para szafirowych motyli, całkowicie nieświado- mych zbliżającego się wielkiego wydarzenia. W powietrzu dawało się wyczuć napięcie, jakby.cały świat wstrzymał oddech. Na stanowisku ELA-2 odliczanie dobiegło końca. Iskra. 11 Cztery silniki pierwszego stopnia Viking-5 rozbłysły równocześnie; w tej sa- mej chwili odpaliły także cztery doczepione na zewnątrz rakiety-dopalacze Vi- king-6. Płomienie przemieszane z białymi spalinami przesłoniły całe stanowisko. Kłęby czarnego dymu odbiły się od betonowego fartucha ochronnego i spowiły rakietę. W znacznej odległości od miejsca startu rozległ się ryk pierwszych sygnałów alarmowych, ale całkowicie zaginął w huku towarzyszącym startowi Ariane. Mr. Phillips usłyszał narastające wycie syreny, jednak Ośrodek Kosmiczny był tak ogromny, że z pewnością mieli dość czasu. Biała iglica bezzałogowej Ariane 44L wzniosła się w powietrze na kolumnie ognia i oderwała się od rusztowania. - Teraz, Mr. Phillips? - Jacques odwrócił się do niego z detonatorem w ręku. Mr. Phillips nie odrywał wzroku od wspaniałej rakiety. Podziwiał ją jako osiągnięcie techniczne, czuł respekt przed imponującą mocą silników. Całość przy- wodziła mu na myśl odwróconą tubę rzymskich ogni, wspartą na rozpalonej do białości kuli plazmy. Cudowne - powiedział. Rakieta wznosiła się coraz wyżej i wyżej, przy- spieszając i uwalniając się stopniowo od brzemienia grawitacji. Teraz, Mr. Phillips? - powtórzył niecierpliwie Jacąues. Tak - szepnął Mr. Phillips w odpowiedzi. - Teraz. Jacques wcisnął guzik, odpalając ładunki wybuchowe ukryte za jednym z głów- nych Vikingów-5. Wznosząca się ciągle Ariane 44L nagle rozkwitła w ognistą kulę. W kilka sekund później rozległ się grzmot jak po uderzeniu pioruna; podmuch przygiął mangrowe zarośla. Mr. Phillips obserwował rosnącą chmurę odłamków i dymu z mieszanymi uczuciami. Co za szkoda, że musieliśmy zniszczyć takie arcydzieło techniki, po- myślał. Jeszcze przez kilka chwil stał bez ruchu. Potem się otrząsnął. - Znakomity występ - podsumował i klasnął w dłonie - gratuluję wszystkim. A teraz wezwijcie cały zespół do punktu zbiórki, zanim ktoś nas odkryje - z roz- koszą odetchnął pełną piersią. - To tyle, jeśli chodzi o ćwiczenia. Czas zacząć przygotowania do głównego pokazu. Lodowiec zerwał się z ławki. Nie rozumiał, co się stało. Wypadek? A jeśli niezupełnie? Tuż przed startem usłyszał słabe buczenie syren alarmowych. Nie mogąc zrozumieć nakładających się na siebie francuskich komunikatów dla publiczności, ze zmrużonymi oczami wpatrywał się w przymglony obraz. Nad miejscem upadku rakiety kłębił się dym przetykany buchającymi wściekle pło- mieniami. Pułkownik przypomniał sobie scenę katastrofy „Challengera"... Zebrane pod markizą VIP-y kręciły się niespokojnie i dyskutowały podeks- cytowanym głosem. Pojazdy służb zabezpieczających pędziły błotnistymi droga- mi w kierunku terenu zamkniętego. 12 Lodowiec zacisnął dłoń w pięść. Instynkt i lata treningu kazały mu jakoś za- reagować na kryzysową sytuację. Astronautów uczono, że powinni działać, a nie siedzieć bezczynnie i tylko przyglądać się wydarzeniom. Teraz zaś miał zostać na miejscu jako bierny obserwator, zmuszony polegać na umiejętnościach innych ludzi. Czuł narastającą irytację z powodu niemożności reakcji, miał wrażenie, jakby go spętano. Siłą woli nakazał sobie spokój. To nie jego wielka chwila, nie jego misja, nie jego program kosmiczny. - Pantera - odezwał się do Nicole, choć nie spojrzał w jej stronę. Nie do końca udało mu się ukryć sarkazm w głosie. - Teraz, kiedy jesteś taką szychą, mam nadzieję, że nie pozwolisz, żeby coś takiego przydarzyło się podczas twojej służby - otworzył dłoń i ponownie zacisnął pięść. Nicole pokręciła głową, nie odrywając wzroku od miejsca niedawnego wy- buchu. - Możesz się założyć. 1. Ośrodek Kosmiczny im. Kennedy'ego Sześć miesięcy później O trzeciej nad ranem w dniu startu Ośrodek Kosmiczny im. Kennedy'ego tęt- nił życiem niczym Times Square w sylwestrowy wieczór. Na drogach do- jazdowych - Kennedy Parkway, Phillips Parkway, NASA Parkway - tłoczyły się pojazdy, mijając kolejne punkty kontroli. Lśniący ciąg świateł przywodził na myśl wijącą się gąsienicę. Z dala od najruchliwszych okolic, za bramami i barykadami, za które wstęp miał tylko upoważniony personel, stary, rozlatujący się pontiac firebird zatrzymał się na porośniętym ostrą trawą poboczu. W miękkim gruncie odcisnęło się wiele śladów opon. Do baraku straży pozostał dosłownie rzut kamieniem. Dzięki za podwiezienie, mały. Nie ma za co, Lodowiec. Uważaj na siebie... I nie złam sobie już niczego więcej. Lodowiec chrząknął, wysiadając z samochodu swojego młodszego brata. Poruszał się stanowczo za wolno, jak na kogoś, kto jeszcze parę tygodni temu chlubił się szczytową formą. Ten cholerny gips spowalniał go niczym kula na łańcuchu: oblepili mu stopę, kostkę i łydkę niemal po samo kolano. A wszystko przez nędzne parę złamanych kości, i to tych najmniejszych. Wyglądał teraz jak powykręcana artretyzmem starowinka, a nie najlepszy astronauta NASA. Były najlepszy astronauta, pomyślał gorzko. Z odległości trzech mil wpatrywał się w oświetlony prom kosmiczny usta- wiony na najbliższym stanowisku startowym. „Atlantis". W blasku reflektorów widział obłoki pary unoszące się ze zbiorników ciekłego tlenu i wodoru. Wieża startowa, masywne, betonowe osłony przeciwogniowe i cała reszta Kompleksu Startowego 39A wyglądały surrealistycznie w ciemnościach panujących na trzy godziny przed świtem. Zaledwie przed dwoma dniami na sąsiednie stanowisko, 39B, wytoczono drugi wahadłowiec, „Endeavour". Ale przygotowywano go do innej misji i kto inny miał dowodzić, więc dla Lodowca nie miało to znaczenia. 15 Załoga promu -jego załoga - ubiera się teraz w kombinezony, przygoto wuje się, je śniadanie... Szkolił się z tymi ludźmi przez cały rok, kierował nimi pochlebstwami, prośbą i groźbą zachęcał ich do wytrwania w przygotowaniacl do startu. Stali się najlepszymi na świecie specjalistami... którzy teraz muszi sobie radzić bez najlepszego na świecie dowódcy. Amos, jego brat, podsunął wyżej opadające mu na czubek nosa okulary w gru bych oprawkach. „Okulary do kontroli urodzin", jak nazywali je między sob astronauci: żadna dziewczyna nie zbliżyłaby się bliżej niż na pięćdziesiąt metró\ do gościa noszącego takie starocie. Cóż, Amos spędzał znacznie więcej czas przed monitorem komputera niż przed lustrem. Wychylił się teraz z siedzenia kie rowcy. - Tylko mnie w coś nie wpakuj, Lodowiec - powiedział na widok lecąceg nad drogą śmigłowca służb bezpieczeństwa NASA, który zagłuszył jego słowi Z głupawym uśmieszkiem czekał, aż hałas ucichnie. Zdjął jedną rękę z kierown cy i przesunął nią po ciemnej, rozczochranej czuprynie. Nie udało mu się prz; wołać do porządku ani jednego niesfornego kosmyka. -Nie wystawiłbym cię na takie ryzyko, mały. Raczej sam siebie w coś wp kuję. Oficjalnie Lodowiec powinien siedzieć w domu i odpoczywać, ale gdzie tar zadzwonił do Amosa, jedynej osoby, której mógł całkowicie zaufać, że nie chla nie, komu nie należy. Kilka śmigłowców NASA patrolowało okolice stanowiska startowego, cz sem zapuszczając się również nad ocean, aby odszukać ciekawskich widzów, z mierząjących śledzić start z jachtów podrygujących na falach Atlantyku. Wysol ponad nimi samolot specjalny Air Force C-130 zataczał ciasne kręgi wokół k smodromu, starając się za pomocą czujników podczerwonych zlokalizować ewe tualnych niepożądanych gości. Gdzieś w dżungli, otaczającej Kompleks Start wy, rozmieszczono oddziały strażników, ale z powodzeniem mogli znajdować s o kilka kilometrów od Centrum. Przyjdziesz na spotkanie Towarzystwa Kosmicznego w przyszłym tyg dniu? - zapytał z nadzieją w głosie Amos. - Mógłbyś powiedzieć, jak ocenis dokonania misji. Poza tym za to, co dla ciebie zrobiłem, masz wobec mnie spc dług. Skoro taka jest twoja cena... - wąskie wargi Lodowca wygięły się w cl rakterystycznym, cierpkim uśmiechu: najpierw unosił się lewy kącik ust, pot dołączał do niego prawy. To świetnie! - młodszy brat czasem przypominał pułkownikowi szczęt ka, który strasznie chciałby, żeby ktoś go kochał. Lodowiec pochylił się nad siedzeniem pasażera i zajrzał do plecaka. M przenośny telewizor i drobna przekąska wydawały mu się zaskakująco ciężl Wolałby mieć tu teraz nieduży nadajnik radiowy, żeby kontaktować się z zało ale w NASA mogliby to naprawdę ciężko przeżyć. - Zobaczymy się po lunchu, mały. Pozdrów ode mnie Cecelię. Pracuje ( z tobą na rannej zmianie, prawda? Tylko bądźcie grzeczni. 16 , i Na twarz Amosa wystąpił szkarłatny rumieniec zawstydzenia. -Niektórzy z nas mają swoje obowiązki w dniu startu - znów podsunął opadające okulary. - Też bym tak chciał - Lodowiec wyjął z wozu plecak i zarzucił go na ramię. Miał na sobie cienką bawełnianą koszulę i szorty w maskujących kolorach, dzięki czemu łatwo mógł ukryć się w wysokiej trawie. Po wschodzie słońca temperatura będzie szybko rosła. Na razie powietrze przyjemnie chłodziło jego masywne uda, ale pod tym rzekomo superlekkim opatrunkiem z gipsu i włókna szklanego szyb- ko zrobi mu się gorąco. Na złamaną nogę założył nieprzemakalny „but księżyco- wy", na wypadek, gdyby musiał pokonywać wyjątkowo nierówny teren. Cieszył się, że przynajmniej może chodzić. Trzasnął drzwiczkami pontiaca i, kulejąc, udał się w kierunku bramy. Stary samochód ruszył powoli i na chwilę zatrzymał się przy baraku straży, ale jeden z ludzi machnięciem ręki dał mu znać, żeby wjechał na teren kosmodromu. Mniej niż milę za bramą Amos zjedzie do bunkra z przekaźnikami komunikacyjnymi. Robota, którą wykonywał, była równie zbędna, jak wymiona u byka, ale procedu- ry NASA przewidywały obecność dwóch żywych obserwatorów, nadzorujących transmisję wideo, podczas wszystkich startów do lotów załogowych, choć wszystko odbywało się całkowicie automatycznie. Na zawieszonej na słupie tabliczce widniał napis: STREFA STARTU - WSTĘP WZBRONIONY! Lodowiec ostrożnie zmierzał w kierunku baraku. Przez jego otwarte drzwi sączyło się na zewnątrz światło. Tuż obok stał terenowy trój- kołowiec. Zamieszkujące mokradła owady i żaby czyniły hałas niczym muzycy na koncercie rockowym. Strażnik miał tego ranka dużo roboty: kręciło się tu sporo ludzi, musiał spraw- dzić mnóstwo identyfikatorów. Zdawałoby się, że strażnicy powinni wykazywać największą czujność podczas wytężonych przygotowań do startu, ale Lodowiec wiedział doskonale, że najgorzej bywa, kiedy nic się nie dzieje, a znudzeni war- townicy za każdym krzakiem widzą terrorystów. Mężczyzna w mundurze wyszedł przed budynek. Głową prawie dotykał fra- mugi drzwi, miał spory brzuch i czarne, sumiaste, przetykane siwizną wąsy. Sta- nął w smudze światła z wnętrza baraku i na widok pułkownika oparł rękę na ka- burze pistoletu. Stań tak, żebym cię widział - polecił. Lodowiec roześmiał się, ale się nie zatrzymał. Wyluzuj się, Salvador, ty stary capie. Dają wam w ogóle kule do nich? Strażnik wyraźnie się odprężył. Lodowiec! - krzyknął z twardym, hiszpańskim akcentem. - Co tu, u diabła, robisz? W taki dzień jak dziś powinieneś siedzieć w domu, na najlepszym miejscu. Najlepsze miejsce dla mnie to kokpit promu, Salvador. Ale nie pozwolą lecieć komuś, kto ma złamaną nogę. - Lodowiec przeczesał ręką brązowe włosy, przycięte krótko dzięki czemu nie sprawiały kłopotu przy zakładaniu rozmaitych hełmów. Salvador zaśmiał się i podrapał po brodzie. Miałem na myśli miejsca dla VIP-ów i wszystkich tych ważniakow z Kon- troli Startu. Tam jest moja załoga - prychnął Lodowiec. -1 nie ma mowy, żebym oglą- dał ich start do spółki z jakąś cholerną zgrają biurokratów-nielotów! W tych ich klimatyzowanych pokojach nie uświadczysz ani jednego prawdziwego astronau- ty. - Oczyma wyobraźni widział niezliczone kamery telewizyjne i dziennikarzy z dyktafonami, proszących go o „smutną opowieść" o tym, jak to przez głupi wypadek stracił szansę dowodzenia promem w tej misji; w duchu słyszał pytania, na które musiałby odpowiadać. Reporterzy więcej uwagi poświęciliby jemu, niż samemu startowi wahadłowca. Takie historie, jak jego, mają więcej „smaczku". Nie wiedziałem, że uważasz swojąPanterę za biurokratkę - SaWador uniósł brwi. - A mógłbyś się tam z nią spotkać. Widać, że od dawna sam siedzisz w tej szopie, stary. Dzisiaj prędzej roz- szarpałaby mnie na strzępy niż pozwoliłaby mi się zbliżyć. Poza tym teraz to jest Nicole, nie żadna Pantera. Wystarczyło osiem miesięcy poza służbą i już zrobiła się z niej prawdziwa, stuprocentowa urzędniczka. Królowa zimy będzie w swoim żywiole. Zajęta wszyst- kimi tymi dygnitarzami w sali dla VIP-ów nawet nie zauważy, że Lodowca tam nie ma. - Czy to znaczy, że zamierzasz dotrzymać mi towarzystwa? - SaWador ru- chem ręki zaprosił go do baraku. - Czuję się zaszczycony. Niewielu ludzi przy- jeżdża drogą ze wschodu, przez Canaveral - pokręcił głową. - Cieszę się, że nie stoję dziś przy bramie dla turystów. Ależ tam musi być bajzel! Lodowiec mruknął coś pod nosem, przekraczając próg. Salvador zadbał o małe pomieszczenie, przekształcając je w wygodny punkt obserwacyjny. W oknach wisiały zasłonki w niebiesko-białą kratę. Telewizor, odbierający kablówkę i na- stawiony na kanał specjalny NASA, wyświetlał zbliżenie „Atlantis". Na jednej ze ścian wisiały cztery monitory podłączone do obwodów wideo w bunkrze transmi- syjnym Amosa. Nad drzwiami SaWador poprzypinał w dwóch rzędach odznaki członków załóg licznych misji, dla których pracował. Stary strażnik pilnował tej bramy, odkąd Lodowiec sięgał pamięcią; urósł do rangi symbolu tak samo, jak wiekowe platformy startowe Redstone, dziś zapomniane, pordzewiałe i wchło- nięte przez dżunglę. - Doceniam twoją gościnność, stary, ale tym razem wolałbym zostać sam - odrzekł Lodowiec. Położył plecak na wąskim blacie obok czarnego telefonu i znów zaczął grzebać w środku. -Zamierzam wejść na teren kosmodromu i znaleźć so- bie wygodny punkt obserwacyjny, tak gdzieś kilometr, dwa od stanowiska - wresz- cie znalazł to, czego szukał. Wyjął naszywkę wielkości męskiej dłoni, z wyszyty- mi orłem i niedźwiedziem sięgającymi ku gwiazdom. - Przyda ci się do kolekcji. To jedna z oryginalnych odznak, z moim nazwiskiem. Jeśli się nie mylę, istnieje tylko sześć takich. SaWador odstawił na biurko filiżankę z kawą i wziął naszywkę. Zmrużył oczy, a potem uśmiechnął się jak dzieciak, któremu właśnie trafiła się rzadka karta ba- seballowa. Dostrzegł wyszyte u góry nazwiska: FRIESĘ, GREEN, BURNS. , / To prawdziwa gratka dla kolekcjonera! Jeszcze tydzień temu zamierzali wyprodukować tysiące takich naszywek - Lodowiec uśmiechnął się smutno. - Ale stało się tak, że masz jedyną w swoim rodzaju. Na pozostałych znajduje się nazwisko doktora Marca Franklina. W oddali rozbrzmiewał warkot silników śmigłowców NASA, przeczesują- cych teren za pomocą czujników podczerwieni. Niebawem wzejdzie słońce i sen- sory zwariują. Wysoko na niebie chmury zabarwiły się różem, upodabniając się do kolorowej waty cukrowej. Ocean na horyzoncie płonął ciemną czerwienią. Lodowiec wstał z trudem i zarzucił plecak na ramię. - Muszę iść. Salvador pociągnął łyk kawy, wciąż przyglądając się z podziwem naszywce. Kiwnięciem głowy wskazał rząd monitorów. -Uważaj na moje czujniki. Nie chciałbym, żebyś uruchomił alarm, bo wtedy mnie wyleją! Spokojna głowa - zaśmiał się Lodowiec. - Mógłbym się po całym tym terenie poruszać z zamkniętymi oczami. A poza sensorami uważaj na aligatory, dzikie świnie i węże - rzucił za nim Salvador. - Mogą się do ciebie podkraść znienacka, kiedy zejdziesz z drogi. Będą wolały nie zaczynać ze mną- pułkownik odwrócił się w stronę waha- dłowca i dzielącej go od niego gęstej, nieprzebytej dżungli. Ruszył przed siebie, nie spuszczając wzroku z lśniącego giganta. Niebawem załoga „Atlantis" zacznie zajmować miejsca w pojeździe. Jego załoga. A on zostanie. 2. Stanowisko startowe 39A J adący windą w górę wieży wspornika Jacques cały lepił się od potu w robo- czym skafandrze. Przed świtem na Florydzie panował przyjemny chłód, o wiele milszy od wiecznego gorąca równikowej gujańskiej dżungli, a mimo to Jacques czuł się jak we wnętrzu szybkowaru. To dobrze - zawsze lepiej pracował, kiedy robiło się gorąco. Dwaj pozostali technicy NASA - dla odmiany prawdziwi - towarzyszący mu w windzie, opowiadali sobie o wspaniałych poprzednich startach. Jacques nie podnosił głowy, udając całkowicie zatopionego w lekturze instrukcji, którą wyjął z kieszeni skafandra. U jego stóp, na stalowej kratownicy podłogi, spoczywał ulep- szony zestaw narzędzi. „Przez całe dwa tygodnie przygotowywał się do tej akcji, oswajał z procedu- rami, ćwiczył" na sucho. Zdobył aktualny identyfikator i kody dostępu. Biorąc pod uwagę, że podczas gorączkowych przygotowań do startu kręciło się przy „Atlantis" blisko tysiąc techników, miał duże szanse prześliznąć się nie zauważo- ny, przynajmniej dopóki nie zwróci na siebie czyjejś uwagi. Siatka zabezpieczeń mogła sprawiać wrażenie szczelnej, ale panujący wszędzie rozgardiasz ułatwiał sprawę. Dźwig szarpnął i zatrzymał się na poziomie 195: właz dla załogi. Drzwi się otwarły i Jacques zesztywniał na widok trójki techników stojących przy zasilaczu windy. Nie spodziewał się tu nikogo. Natychmiast jednak uświadomił sobie, że mężczyźni czekają zapewne na przybycie astronautów. Wychodząc, jeden z jadą- cych z nim techników odwrócił się do Jacques'a i uniósł kciuk, wskazując wyż- sze poziomy zewnętrznego zbiornika. Powodzenia na górze. Powodzenia - odparł Jacques, usiłując ukryć francuski akcent. Ktoś mógł- by go zapamiętać. Z ulgą przyjął klekot zamykających się drzwi. Winda z niskim buczeniem ruszyła w górę, ku rampie, którą doprowadzano do zbiornika ciekły tlen. Jacques 20 oparł nogę o pudło z narzędziami, jakby w obawie o bezpieczeństwo znajdującej się w środku dziesięciokilogramowej niespodzianki. Pod pewnymi względami zadanie okazało się łatwiejsze od przeniknięcia na teren startu Ariane. Mimo iż NASA zatrudniała przy programie wahadłowców ponad czternaście tysięcy ludzi, jej urzędnicy czuli się na tyle pewnie, że za jed- nym zamachem wymieniali cały zespół przygotowujący start - około tysiąca osób. Stanowczo za dużo, żeby strażnicy mogli wszystkich zapamiętać i każdego spraw- dzić. Musieli więc polegać na wyrafinowanych systemach nadzoru wideo i iden- tyfikatorach. Jacąues uśmiechnął się na myśl o smukłej Yvette i jej zadaniu. Po- winna właśnie wchodzić do bunkra transmisyjnego, więc niebawem kamery przestaną sprawiać kłopoty. Jak w zegarku. W planach Mr. Phillipsa wszystko chodziło jak w zegarku. Klekocząca winda zatrzymała się ponownie, tym razem na wyższym poziomie wieży. Znalazłszy się na wysokości stu kilkudziesięciu metrów ponad ogromnym, osmalonym stanowiskiem startowym, Jacąues mógł bez przeszkód podziwiać roz- ległą panoramę Ośrodka Kosmicznego. W ciemnościach przedświtu cała okolica rozbłyskiwała światełkami niczym przystrojona łańcuchami lampek choinka. Nieco dalej na północ, na stanowisku 39B, obok podobnego kratownicowe- go wspornika stał drugi wahadłowiec. Kawałek dalej znajdowały się wieże starto- we rakiet „Tytan". Port kosmiczny Ameryki, pomyślał Jacąues. Po dzisiejszym dniu już nigdy nie będzie taki sam. Skąpana w białym świetle reflektorów rampa, prowadząca do wlotu tlenu, miała szerokość dwóch metrów. Zaczynała się tuż przy wyjściu z windy i kończy- ła na szczycie rdzawopomaranczowego zbiornika zewnętrznego. Prom był jedną wielką bombą; wystarczyłaby mała iskierka, żeby ją odpalić. Jacąues wziął pudełko z narzędziami i wyszedł na rampę. Rozejrzał się do- okoła, mrużąc oczy od ostrego światła. Na drugim końcu pomostu dostrzegł tech- nika zajętego sprawdzaniem przepływu tlenu do zbiornika. Stalowa drabinka pro- wadziła w dół, do stosu otwartych metalowych beczek. Kamerę systemu monitorującego zbiornik zainstalowano na drugim końcu rampy. Winda znajdo- wała się poza jej polem widzenia. Jacąues nie widział w pobliżu innych kamer. To dobrze. Byli zatem sami. Zgodnie z regulaminem założył maskę tlenową, żeby nie nawdychać się szko- dliwych gazów. Najpierw zapiął suwak, potem kryjącą zamek patkę na rzepy. Lu- dzie z NASA zawsze bardzo troszczyli się o bezpieczeństwo. Otworzył dopływ tle- nu i kilka razy głęboko odetchnął. Wyczucie czasu to klucz do sukcesu. Jak w zegarku. Pomachał opatuloną w rękawicę dłonią, dając znak drugiemu technikowi, aż w końcu zwrócił na siebie jego uwagę. - Przepraszam, mógłbyś tu na moment podejść? - Luźna, biała maska tłumiła jego głos, pomagając ukryć akcent. - Coś jest nie tak. Technik zakręcił zawór bezpieczeństwa i ciężkim krokiem ruszył po rampie w stronę Jacques'a. Zerknął spod swojej maski, usiłując dostrzec identyfikator przybysza. 21 - Ej, tobie przecież nie wolno wchodzić na ten poziom - zmarszczył brwi. - Co tu robisz? Jacques wskazał znajdujące się w dole, poza zasięgiem kamery, beczki. Mam tu problem. Pomożesz mi? Jaki znowu problem? - technik podszedł bliżej. Błyskawicznym ruchem Jacąues zakleszczył jego szyję w zgięciu ramienia i szarpnął z całej siły. Rozległ się stłumiony trzask i ciało mężczyzny zwiotczało mu w rękach. - Mój błąd, mon ami - mruknął pod nosem Jacques. - Problem został roz- wiązany. * * * Następny etap. Siedemdziesiąt metrów powyżej platformy startowej, na wysokości dachu sporego wieżowca, długa kratownica rampy kończyła się małą „czapeczką" na szczycie zbiornika. Pod „czapeczkę" pompowano ciepły azot, dzięki czemu schło- dzony tlen nie powodował kondensacji pary wodnej z wilgotnego powietrza. Osia- dający na kadłubie wahadłowca lód mógłby przy starcie uszkodzić statek. Jacąues, w skafandrze i w masce nie różniący się niczym od reszty techni- ków, kręcił się w pobliżu wlotu zbiornika, chwilami niedbale opierając się o ba- rierkę. Pod okiem kamer zachowywał się tak, jakby szukał rosnących na metalu grud lodu. Stopniowo garbił się coraz bardziej, żeby lepiej się przyjrzeć zbiorni- kowi, aż wreszcie zniknął z monitorów kontrolnych i sięgnął do pudła z narzę- dziami. Wyjął z niego plastikowy pojemnik z ładunkami wybuchowymi i odbior- nik radiowy, podłączony do detonatora. Całość pomalowano na taki sam rudopomarańczowy kolor, jaki miało piankowe pokrycie zbiornika. Jacąues przy- kleił urządzenie do zewnętrznej powierzchni zbiornika i upewnił się, że mocno się trzyma. Rampa doprowadzająca tlen znajdowała się na najwyższej z trzech podob- nych konstrukcji, wbudowanych we wspornik. Na minutę i czterdzieści pięć se- kund przed startem przewody dostarczające tlen zostaną odłączone od zbiornika i rampa się cofnie. Od tej chwili nikt już nie dotrze do bomby. Po zdetonowaniu ładunków głów- ny zbiornik i dopalacze na paliwo stałe załatwią sprawę. Zadowolony z przebiegu operacji, Jacąues zszedł po rampie do windy. Obej- rzał się przez ramię na znajdujący się o poziom niżej magazyn. Z miejsca, w któ- rym teraz stał, nikt nie zauważyłby ukrytego w schowku ciała. Zwłoki spłoną w wysokiej temperaturze, czy to w wyniku startu, czy też wy- buchu „Atlantis" - cokolwiek miałoby nastąpić wcześniej. Jacąues wsunął dłoń do kieszeni i namacał nieduży nadajnik. Wciskając przy- cisk nadał, trwający mikrosekundę, zaszyfrowany sygnał do Mr. Phjllipsa. Na- stępny etap zakończony. 3. Centrum Kontroli Startów G dyby Nicole Hunter nie lubiła dreszczyku emocji i towarzyszącego mu ude- rzenia adrenaliny, w życiu nie zniosłaby piekielnego chaosu, jaki panował w Centrum Kontroli Startów. Tylko że Nicole wprost uwielbiała mieć władzę; wolała być dyrygentem, a nie tylko muzykiem w orkiestrze. Na stanowisku 3 9A, trzy mile od Centrum, stał prom kosmiczny „Atlantis", skąpany w powodzi światła reflektorów. Odliczanie przebiegało bez przeszkód. Z zewnątrz ukryty wśród mokradeł i gęstych zarośli Ośrodek im. Kennedy'ego zdawał się cichy i spokojny. Zbliżał się świt. Tu jednak, w CKS, Nicole miała na głowie setki spraw, musiała dopilno- wać tysięcy szczegółów i drobiazgów, z których każdy czyhał na nią i na szansę przerwania odliczania. Krótko mówiąc - typowa misja, choć pierwsza, przy której to ona pełniła funkcję kierownika startu. Wszystkie oczy kierowały się na nią. W sali kontroli lotu pracowała setka świetnie wyszkolonych mężczyzn i ko- biet, zasiadających przy stu, z pozoru identycznych, stanowiskach komputero- wych. Przy każdym z nich znajdował się beżowy telefon, drukarka, dwa moni- tory i mnóstwo lampek. Całe to miejsce przypominało znacznie pomniejszone centrum kontroli lotów z czasów misji księżycowych Apollo. Zmniejszenie liczby stanowisk komputerowych należało przypisać między innymi ogromnemu po- stępowi technologicznemu, jaki nastąpił w tej dziedzinie - i ten właśnie powód Nicole podawała oficjalnie reporterom, darząc ich podkreślonym delikatną szminką uśmiechem. Jednak główna przyczyna leżała gdzie indziej - całe lata drastycznych cięć w budżecie doprowadziły do skurczenia się stanowiska do- wodzenia. Nicole nie znosiła określeń w stylu „ograniczanie" czy „zmniejszanie", ale odkąd znalazła siew szacownym gronie kadry kierowniczej, musiała nauczyć się całego mnóstwa nowych wyrazów. Już jako astronautka przywykła bardzo staran- nie dobierać słowa podczas rozmów z przedstawicielami mediów, ale o stopień 23 wyżej, w administracji, przekonała się, że powinna zachować o wiele większą czujność, jeśli chce po prostu przeżyć. Oparła dłonie na szczupłych biodrach i na wpół świadomym ruchem odrzuci- ła opadający na czoło kosmyk włosów. Nigdy dotąd nie musiała aż tak dbać o swój wygląd: o makijaż, fryzurę, strój... Kiedy jeszcze była astronautką, a tym bar- dziej pilotem w marynarce, nie darzyła szczególnym szacunkiem speców od kon- taktów z mediami, pracujących dla NASA. Teraz jednak szkolenia już się skoń- czyły, a przed nią stało zadanie poważniejsze niż reprezentowanie NASA na szkolnej akademii. Kamery telewizyjne nie znały litości i poza dopilnowaniem wszystkich procedur przy starcie musiała jeszcze wyglądać tak, aby nikt nie miał wątpliwości, że to ona kontroluje sytuację. Przeszła przez największe skupisko stanowisk komputerowych, niczym ge- nerał na inspekcji podlegających mu oddziałów. Miała na sobie białą jedwab- ną bluzkę, kurtkę od munduru marynarki wojennej i obcisłe spodnie; nic szcze- gólnego, ale wystarczyło, żeby nadać jej wygląd profesjonalistki, postawić o stopień wyżej od zadziornych astronautów i pilotów-oblatywaczy. Czuła się znakomicie, znalazłszy się w samym centrum zainteresowania. Drobna, nie- wysoka Nicole nie była bynajmniej kruchą istotką, lecz istnym wulkanem ener- gii; nie miała wyboru, chcąc sprostać rygorom treningu astronautycznego i do- trzymać kroku Lodowcowi. Na szczęście jej obecność w sali kontroli lotów nikogo nie deprymowała. Nicole nie oczekiwała zresztą po tych ludziach innej reakcji. Podniosła wzrok na umieszczoną na antresoli przeszkloną widownię dla VIP- ów, skąd kilkunastu zaproszonych gości przyglądało się krzątaninie w CKS. Do obowiązków Nicole należało także przyjmowanie z należytym szacunkiem sza- cownych osobistości, ale nie wszyscy dzisiejsi goście doczekali się życzliwego przyjęcia. Tyłem do znajdującej się w dole tętniącej życiem sali stał senator Charles Boorman. Wypowiadał się właśnie przed kamerami, starannie dobierając słowa, żeby nikt nie przekręcił później jego wypowiedzi. Ilekroć znajdował się poza zasięgiem kamer, sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Nicole zdenerwowała się. Zwyczajowo polityka NASA nie przewidywała sprowadzania dziennikarzy do CKS, ale senator uznał, że jego te zasady nie obo- wiązują. -Nie macie chyba nic do ukrycia, prawda? - zapytał z bladym uśmiechem na ustach, choć oczy miał śmiertelnie poważne. I oto pracownicy Centrum musieli zakrzątnąć się szybciutko i przygotować miejsce paparazzim Boormana. Senator nie miał ochoty zasiadać na zewnątrz, na przygotowanej opodal Banana Creek trybunie dla gości, podobnej do tej, z której Nicole i Lodowiec oglądali katastrofę Ariane w Gujanie Francuskiej. Nie podobała mu się rów- nież specjalnie ogrodzona NASA Causeway, skąd miałby doskonały widok na wschód, w kierunku stanowisk startowych. Nicole podejrzewała, że Boorman zamierza pogadać sobie przed kamerami na temat CKS, jego luksusu, klimaty- zacji i gorącej kawy. Nie był aktywnym przeciwnikiem programu kosmiczne- 24 go; po prostu nie poświęcał mu ani odrobiny uwagi, stojąc twardo na stanowi- sku: „najpierw rozwiążmy wszystkie problemy na Ziemi, później przyjdzie czas na gwiazdy". Tym razem obowiązki zmusiły go do uczestniczenia w starcie wa- hadłowca. Hunter zacisnęła usta na widok ponurej twarzy senatora, rozświetlonej w tej chwili jakimś wewnętrznym ogniem, niczym oblicze nawiedzonego kaznodziei. Mężczyzna wymachiwał potężnymi ramionami, jakby właśnie przedstawiał ko- misji senackiej wszystkie wady nowego traktatu, który wymaga jego rekomenda- cji, zanim zostanie ratyfikowany. Nieraz już wyrażał głośno swoje wątpliwości na temat wspólnych rosyjsko-amerykańskich przedsięwzięć kosmicznych, strasząc, że w ten sposób otworzy się czarną dziurę, gotową pochłonąć dowolne sumy pie- niędzy. Wolał realizować rozmaite projekty na terenie własnego kraju, ajeszcze lepiej - własnego stanu. Teraz właśnie przedstawiał swoje poglądy, choć musiał wiedzieć, że w tym miejscu, i to w dniu startu „Atlantis", taka opinia raczej nie przysporzy mu popu- larności. Ale przynajmniej zwracał na siebie ogólną uwagę, a o to przede wszyst- kim mu chodziło. Nicole zaś nie pozostało nic innego, jak być dla niego miłą... przynajmniej oficjalnie. Nauczyła się tego podczas wytężonego szkolenia na sta- nowisko kierownika. - O czym też teraz mówi nasz dystyngowany dżentelmen? - zwróciła się z py- taniem do jednego z techników. Mężczyzna postukał w słuchawki, zapatrzony w tłumiącą hałas wykładzinę na suficie, jakby cały czas przysłuchiwał się tamtej rozmowie. - Nic nowego, zupełnie nic - z przegródki na blacie obok komputera wyjął rolkę papieru toaletowego i, oderwawszy spory kawałek, wytarł kurz z monitora. Senator odwrócił się twarzą do głównej sali i Nicole odniosła wrażenie, że patrzy wprost na nią. Kamery podążyły zajego ruchem, więc przywołała na twarz olśniewający uśmiech i pomachała do reporterów. Miała nadzieję, iż nakręcili jej występ. Na wielkim zegarze odliczającym czas do startu migały kolejne cyfry. Ze- wsząd odzywały się dzwonki telefonów: zgłaszały się kolejne posterunki, odpo- wiednie służby meldowały o zakończeniu testów. Gdzieś bardzo blisko zabrzmiał kolejny brzęczyk. Jeden z techników łączności podniósł słuchawkę i zaczął wy- pisywać kolejne cyferki na jej monitorze. Pani Hunter - wyciągnął w jej stronę słuchawkę - meldunek z bunkra trans- misyjnego. Odbiorę tutaj - podeszła do najbliższego stanowiska i włączyła się na linię. Dzień dobry, pani Hunter. Mówi Amos Friese z bunkra transmisyjnego... Brat Lodowca. Daj spokój, Amos. Wiem, kim jesteś - roześmiała się, mimo że wspomnie- nie Lodowca nie należało do najprzyjemniejszych. Amos był zawsze cichy i nie- śmiały, żył w cieniu wielkiego brata, ale przecież miał okazję uczestniczyć w wy- starczająco wielu przyjęciach i imprezach dla załóg promów, żeby czuć się przy niej swobodnie. - Co masz mi do przekazania? 25 - Czy nie odzywała się moja zastępczyni, Cecelia? Cecelia Hawkins? - zapy- tał nerwowo Amos. - Miała tu przyjechać przede mną, ale kiedy przyszedłem, bunkier był pusty. A klimatyzacja włączona. Pięknie, pomyślała Nicole, krzywiąc się w duchu na myśl o kolejnym dupe- relu, którym powinna się zająć; przesuwamy start na później, bo gdzieś się nam zapodział jeden z techników. Jednak starała się nie podnosić głosu; Amos łatwo się denerwował. Jaki ma priorytet? Eee... Drugi poziom. Nicole odetchnęła z ulgą. Zatem dziewczyna jest tam potrzebna tylko do nad- zoru jakiegoś zautomatyzowanego systemu. Amos, widziałeś, ilu ludzi się tu dziś pcha. Może utknęła w korku. Mamy jeszcze mnóstwo czasu. Nie denerwuj się. Oczywiście, proszę pani - odparł Amos, chyba nieco pewniejszym głosem. - W najgorszym razie sam sobie poradzę. Możecie na mnie liczyć. Dzięki za zgłoszenie - rzuciła uspokajająco Nicole i odłożyła słuchawkę, zwracając się ku kolejnej nie cierpiącej zwłoki sprawie. Robiło się jej nieprzy- jemnie gorąco i cieszyła się, że w Centrum zainstalowano klimatyzację. Po wscho- dzie słońca na dworze będzie o wiele gorzej. Dzisiejsze wydarzenie wymagało długich miesięcy, nawet lat przygotowań. Każda misja wiązała się z jakimiś kłopotami i drobnymi radościami, ale tym razem, przynajmniej z politycznego punktu widzenia, trafiła się im naprawdę niezła gratka. Amerykańskie wahadłowce miały pełnić regularną służbę jako statki zaopatrzeniowe dla rosyjskiej stacji „Mir", przeznaczonej na rdzeń Mię- dzynarodowej Stacji Kosmicznej - pod warunkiem, że „Mir" w ogóle poleci w kosmos, zanim Rosjanie po raz pięćdziesiąty go przeprojektują. Tym razem prawie połowę załogi promu stanowili Rosjanie, a Aleksandra Kozłowska z Bia- łorusi, przeszkolona w Gwiezdnym Miasteczku pod Moskwą i na Bajkonurze, miała wyjść w otwartą przestrzeń kosmiczną w amerykańskim skafandrze do prac w przestrzeni. Dobrze byłoby więc, żeby kamery u Amosa działały bez zarzutu i zarejestro- wały wszystkie niuanse startu i procedury odliczania. Taki materiał bardzo się przyda jako argument w walce o fundusze na przyszły rok. Nakładające się na siebie rozmowy wewnątrz Centrum przypominały jedno- stajne buczenie, narastające w miarę, jak postępowało odliczanie. Zakończono kolejne sekwencje testów: CAPCOM, EGIL, DPS, INCO, MOD i mnóstwo in- nych, opisanych skrótami, od których mistrzowie scrabble nabawiliby się kosz- marów sennych. Test otwartej pętli na wschodniej krawędzi zakończony. Odczyt z orbitalnych silników manewrowych optymalny. Żyroskopy w porządku. Nicole czuła się, jak lotka przebijana przez siatkę w badmintonie, ale musiała reagować na wszystkie zgłoszenia. Była teraz kapitanem statku i właśnie tego od niej oczekiwano. 26 Obracała w palcach złoty naszyjnik - mały kluczyk, który ojciec dał jej na szczęście. - To klucz do przyszłości - powiedział poważnym głosem. - Podążaj drogą swoich marzeń, a on otworzy ci wszystkie drzwi. Nicole skorzystała z jego rady, zrezygnowała ze służby w marynarce, a na- stępnie trafiła do Kontroli Startów i przyjęła na siebie rozliczne, bardzo angażu- jące obowiązki polityczne, spoczywające na wysokich funkcjonariuszach NASA. Mogła zostać jedną z wielu astronautek albo znakomitą administratorką w pro- gramie kosmicznym; wolała doskonałość od przeciętniactwa. Szkoda tylko, że kluczyk nie wystarczył, żeby zmienić zapatrywania Lodowca, dla którego każde zajęcie poza pilotowaniem statków kosmicznych było stratą czasu. Przepraszam, pani Hunter - dobiegł ją głos kolejnego technika, tym razem kobiety. - Ciężkie pojazdy do blokady dróg sąjuż gotowe. Strażnicy mogą w każ- dej chwili zatrzymać ruch. Pojazd dla załogi stoi przed Blokiem Operacyjnym, astronauci założyli kombinezony i czekają na przewiezienie na stanowisko star- towe. Dobrze - wyrwana z zamyślenia Nicole natychmiast wróciła do obowiąz- ków. - Wypowiedzi dla prasy? Zakończone, wszyscy odczytali przygotowane teksty. Astronauci wyszli już z sali przygotowań. Proszę chwilę zaczekać - przycisnęła dłonie do słucha- wek. - Komandor porucznik Green chciałby z panią porozmawiać, zanim przeka- żemy ich CAPCOM-owi1. - Niebawem kontrolę nad kontaktami z astronautami miało przejąć Centrum Kosmiczne im. Johnsona w Houston. Dajcie go. - Na monitorze przed Nicole pojawił się obraz z jednej z pry- watnych kamer NASA. Technik odsunęła się, żeby zrobić jej więcej miejsca. Czołem, Pantera - odezwał się komandor porucznik Vick Green. Miał cze- koladową twarz, duże oczy i wysokie kości policzkowe, co nadawało jego obli- czu pogodny, inteligentny wyraz. Cześć, Gator - odparła sztywno. Lata treningu sprawiły, że przezwiska we- szły im w krew; Pantera jednak budziła zbyt wiele wspomnień. - Wszystko w po- rządku? Jak śniadanie? Jajka i stek, jak zwykle - odpowiedział z uśmiechem Gator. - Czuję się lekki jak piórko. Szkoda, że nie lecisz. Świetnie się bawimy, nawet bez Lodowca. Tylko nie mów mu, że to powiedziałem. Nicole doszła już do wprawy w maskowaniu wszelkich uczuć, kiedy w roz- mowie pojawiała się wzmianka o Lodowcu. Na skutek własnych wygłupów musiał odpuścić sobie tę misję. Cały Lodowiec. Może, jak już wrócimy, poszlibyśmy we trójkę do „Gruba- sa" w Cocoa Beach? Wzięlibyśmy jeszcze Amosa. Z tego, co słyszałem, dalej można tam dostać niezłą wyżerkę i najeść się kurczakami z rożna. Jak zwykle myślisz żołądkiem, Gator. Ja pasuję. ' CAPCOM - capsule communicator (ang.), oficer odpowiedzialny za kontakt radiowy z astro- nautami od chwili, gdy znajdą się na pokładzie statku. 27 Przypomniała sobie dawne czasy, kiedy całą bandą chodzili do ulubionego lokalu astronautów - małej, pomalowanej na biało budy z kruszącym się asfal- tem na parkingu, położonej dwa kroki od oceanu. Wewnątrz, wokół rożna, znaj- dowały się ciemne, pokryte patyną wieku boksy. Na papierowej karcie dań lep- kie, tłuste odciski palców lśniły niczym odznaczenia honorowe; w powietrzu unosiły się kłęby dymu i ciężki zapach sosu, gęste niczym poranna mgła. Na wyłożonych drewnem ścianach wisiały podpisane zdjęcia astronautów i oblaty- waczy z ich autografami. Nicole z Lodowcem i Gator Green z ostatnio poznaną dziewczyną nieraz wybierali się tam na żeberka zakrapiane morzem piwa. Zawsze tak jest, kiedy dwoje upartych ludzi dobierze się w parę - pokiwał głową Gator. - Założę się, że Lodowiec wyskoczyłby z nami, gdybym mu zapro- ponował. Moglibyście posiłować się na rękę. Czy nie powinien pan skupić się na misji, zamiast grzebać w moim życiu osobistym? - Nicole pochyliła się nad ekranem. Jasne, Pantera - przez chwilę Green wyglądał na zmieszanego. - Czy Lo- dowiec nie pokazał się przypadkiem w loży dla VIP-ów? Załoga chciałaby mu powiedzieć do widzenia. Myślisz, że przyszedłby tu i spotkał się z tymi wszystkimi dziennikarza- mi? - Nicole parsknęła wymuszonym śmiechem. - Żeby mogli mu zadawać trudne pytania? I żeby żałośnie wypadł w telewizji? Pierwszy raz się z nim zga- dzam. Pewnie śpi w najlepsze. Śpi? - oczy Gatora rozszerzyły się w skrajnym niedowierzaniu. -Lodo- wiec? Skoro tak mówisz... Jestem kierownikiem startu - uśmiechnęła się Nicole. - Ludzie mnie słu- chają. Tak jest, szefowo. My, prości astronauci, nie zasługujemy na inne traktowa- nie. Jak już będziemy na promie, przekażemy komunikat przez CAPCOM. Na- ziemny Pojazd Załogowy jest gotów. Powodzenia i niech Bóg was prowadzi, Gator - rzuciła na pożegnanie Ni- cole. Ledwie starczyło jej czasu, żeby głębiej odetchnąć i zebrać myśli, gdy usły- szała: - Pani Hunter! Przepraszam bardzo - łącznościowiec wyciągał w jej stronę słuchawki. - Chyba powinna pani to usłyszeć... Bo inaczej nie uwierzy pani, o czym właśnie mówi senator. Czując rosnącą w żołądku lodowatą kulę, Nicole porwała słuchawki i wci- snęła je na głowę. Grzmiący, nosowy głos Boormana brzmiał tak, jakby każdemu słowu starał się nadać dużą wagę. -... postanowiłem dokonać rutynowego sprawdzenia dokumentacji finanso- wej wszystkich członków służb kosmicznych. A wracając do pańskiego pytania: odsunięcie pułkownika Friese'a ze stanowiska dowódcy misji nie znaczy bynaj- mniej, że zostanie wyłączony z mojego postępowania. Nicole gwałtownym ruchem rzuciła słuchawki na blat. Niewiele brakowało, żeby straciła panowanie nad sobą. Pamiętać o uśmiechu dla telewizji, pomyślała. 28 Przepraszam na chwilę. Muszę iść do sali dla gości. Ale... Pani Hunter, astronauci wsiadają właśnie do NPZ! Nicole ze wszystkich sił starała się zapanować nad swoim głosem, nie spusz- czając wzroku z senatora Boormana. - Wiecie, gdzie mnie szukać. Zaraz wracam. 1 4. Bunkier transmisyjny NASA W bunkrze telewizyjnym Amos Friese, rozparty wygodnie na ogromnym, rządowym krześle, mógł podziwiać przygotowania do startu z każdej moż- liwej strony. Dysponował taką liczbą kamer, że czuł się, jakby sam we wszystkim uczestniczył. Kanał specjalny NASA i komercyjne stacje telewizyjne wytnąz taśm Amosa najlepsze kawałki, żeby zmontować z nich dwudziestosekundową migawkę do wieczornego serwisu informacyjnego... Chyba że trafi się im coś ciekawszego, na przykład historia należącego do znanej osobistości kota, który w tajemniczych okolicznościach nagle okulał. Amos zajął najlepsze miejsce, na wprost ściany wypełnionej monitorami. Był miłośnikiem badań kosmicznych i wręcz uwielbiał śledzić start na ekranach, na- wet jeśli musiał przez to siedzieć w starym, wilgotnym bunkrze, zamiast oglądać wszystko bezpośrednio, słyszeć ogłuszający ryk silników wprawiający ziemię w drżenie... Zastanawiał się, jak blisko udało się podejść Lodowcowi. Jego bratu, wspa- niałemu astronaucie, który całe miesiące spędzał na szkoleniach, w symulatorach, poznając funkcjonowanie paneli kontrolnych, połączeń między wszystkimi syste- mami statku, awaryjnych programów komputerowych... Ale przed paroma tygo- dniami potajemnie zaprosił Amosa do siebie, żeby ten pomógł mu zainstalować nową antenę satelitarną! Będąc majorem w Akademii US Air Force, Lodowiec znakomicie zapamiętywał i rozumiał wszelkie gotowe procedury, lecz kiedy w grę wchodziły szczegóły techniczne, ktoś musiał go pilotować. Amos uśmiał się ser- decznie na wieść o problemie, z jakim borykał się Lodowiec, on zaś zagroził bra- tu, że pożałuje, jeśli piśnie komuś choć słówko. Oczywiście nie zamierzał nikomu zdradzać tego sekretu. Amos siedział w bunkrze sam. Krzesło było może i wygodne, ale skrzypiało i piszczało przeraźliwie - typowy, szary mebel, wykonany na zamówienie rządu. 30 Pozostałość jeszcze z czasów misji Apollo, podobnie jak i sam porastający ple- śnią budynek, w którym zbiegały się łącza systemów monitorujących Ośrodek i wszystkich kamer, zarówno tych na kratownicowym wsporniku wahadłowca, jak i rozmieszczonych wokół stanowiska startowego. Na biurku poniewierały się oznaczone kodami taśmy magnetowidowe, łańcuszek ze spinaczy, nakręcany po- marańczowy model promu kosmicznego i wielki słój kolorowych landrynek, któ- rych pojadanie należało do nielicznych nałogów Amosa. Nie przepadał za nimi, ale przynajmniej na długo starczały. Pociągnął łyk z puszki Jolt Coli i zerknął na zegarek. Powinien teraz za- chować maksymalną czujność i szybkość reakcji. Wystarczy, że wprowadził Lo- dowca na strzeżony teren! gdyby się nad tym zastanowić, to większość emocji i stresów w życiu zawdzięczał wplątywaniu się w różne niemądre plany star- szego brata - chociaż i tak na nic by ich nie zamienił. Szkoda tylko, że Cecelia się spóźnia. Bez problemu poradziłby sobie sam, jak powiedział pani kierownik Hunter; kamery robiły, co do nich należy, magne- towidy już pracowały. Amos był stosunkowo mało potrzebnym kółkiem w ma- szynie, a jego obecność w tym miejscu wymuszał fakt, iż NASA łatwo nie rezy- gnowała z filozofii „czynnika ludzkiego". Tylko że Cecelii nigdy dotąd się to nie zdarzyło. Niepokoił się o nią. Zerknął na sąsiednie biurko, na stojący tam kubek do kawy, plastikowe rośliny. Na myśl o Cecelii przebiegł go dreszcz - i Amos poczuł się bardzo zakłopotany. Była pulchna, miała czarne włosy, śniadą twarz, pełne usta i najsłodszy głos, jaki w życiu słyszał. Pracowała tu jako technik telewizyjny, tak jak on... Tyle ich łączyło, tak blisko współpracowali... czy mógłby jej nie lubić? Bał się, że Lodo- wiec się tego domyśli i albo bezlitośnie wykpi pączkujący romans, albo pod wpły- wem jego dominującej osobowości sam Amos zbytnio się pospieszy. Tymczasem Adam wyczuł, co się święci, i okazał młodszemu bratu zrozumienie - i nic poza tym. Amos odetchnął z ulgą. Czasem okazywało się, że nawet Lodowiec ma słabe punkty. Z klimatyzatora buchało schłodzone powietrze, jeszcze bardziej upodabnia- jąc pomieszczenie do wnętrza grobowca. Ziąb przenikał Amosa do szpiku kości, zdjął więc z wieszaka gruby, biały, ręcznej roboty sweter, bardzo obszerny i wy- godny, po czym wrócił przed ekrany. Na końcu korytarza masywne drzwi bunkra otwarły się bezszelestnie na świeżo naoliwionych zawiasach. Amos aż podskoczył na krześle, gdy do pokoju wpadła Cecelia, wyraźnie zaniepokojona i zmieszana. Cześć, Amos. Przepraszam za spóźnienie - uśmiechnęła się słabo. Martwiłem się o ciebie - odpowiedział Amos. Cecelia miała na sobie szka- rłatno-zieloną bluzkę w kwiaty i czarne spodnie. Rumieniec na policzkach przy- dawał jej jeszcze uroku. Często się zastanawiał, jak wyglądałaby w opinającej szerokie biodra spódnicy, ale żeby to zobaczyć, musiałby ją gdzieś zaprosić. Ze względu na ryzyko odniesienia obrażeń przy pracy, przepisy NASA nie pozwala- ły na odsłanianie nóg, a to znaczyło: żadnych szortów, żadnych spódnic. Ale po- dobała mu się i w spodniach. 31 Cecelia zerknęła nerwowo przez ramię i Amos dostrzegł, że wraz z nią do bunkra weszły jeszcze dwie osoby, mężczyzna i kobieta. Próbowali właśnie prze- pchnąć mały wózek przez zawalony sprzętem korytarz. Oboje byli wysocy, mu- skularni i odziani w zwykłe, niczym się nie wyróżniające skafandry noszone przez pracowników Ośrodka im. Kennedy'ego. Jasnowłosa kobieta przywodzi- ła mu na myśl zapaśniczkę, istną „żyletę"; słowo to pojawiło się w jego umyśle nagle, bez ostrzeżenia. Przyciągała jego uwagę niczym magnes, na moment na- wet zapomniał o Cecelii. Miała szerokie, płaskie kości policzkowe i mocno opaloną skórę - tak moc- no, że chyba nie mogła to być naturalna opalenizna. Krótko przycięte włosy miały kolor niemal śnieżnej bieli, podobnie jak blade brwi, przypominające srebrne ostrza na brązowym czole. Oczy kobiety, w kolorze rozwodnionego błękitu, jakby wy- blakły od zbyt długiego wpatrywania się prosto w słonce. Włosy jej towarzysza przypominały zabarwieniem marchewkę, a jego twarz zna- czyło tyle piegów, iż odnosiło się wrażenie, jakby ktoś siłą starł z niej naturalny kolor. Na wózku znajdowało się mnóstwo urządzeń telewizyjnych, sprzętu diagno- stycznego, przewodów i kaset, z których każda była opisana szyfrem. Cecelio, kto to jest? - Amos wskazał przybyszy głową. - Witam, Amos Friese. Trochę się spóźniliście na niezapowiedziany test sprzętu. Mają nam pomagać - Cecelia stanęła wprost przed nim, strzelając oczy- ma na boki, jakby nie chciała spojrzeć mu w twarz. Amosowi nagle zrobiło się gorąco. Tymczasem tamci wciągnęli wózek na środek pokoju. Rudzielec podniósł trzy oznakowane kodem kasety i wybrał jedną z nich. Zerknął na zegarek. - Cecelio, przecież nie potrzebujemy asystentów - przypomniał jej Amos. - Cała stacja jest tak zautomatyzowana, że równie dobrze moglibyśmy po prostu przespać start. Cecelia zniżyła głos. - Amos, bądź cicho, dobrze? - W jej oczach mignął cień panicznego lęku. Marchewkowłosy zachichotał. Amos przez moment rozważał uruchomienie alarmu, ale Cecelia złapała go za rękę z taką siłą, że nawet przez gruby sweter czuł na skórze uścisk każdego jej palca z osobna. - Oni są z CIA - ciągnęła stłumionym głosem. - Mają identyfikatory i w ogóle. Mamy z nimi współpra- cować. Zaskoczony Amos zamrugał oczami i odwrócił się do dwójki obcych. Zgadza się - skinął głową rudzielec. Jego twarz miała śmiertelnie poważny wyraz, choć Amos nie mógł oprzeć się wrażeniu, że rudy z niego kpi. - Ten lot to wydarzenie międzynarodowe ogromnej rangi. Wiecie, Rosjanie na pokładzie i tak dalej. Naszym zadaniem jest wzmocnienie zabezpieczeń. Mamy szukać ewentu- alnych zakodowanych sygnałów. Wszystko w interesie Ameryki. Oui - potwierdziła blondynka. Myślałem, że w CIA wszyscy noszą garnitury i krawaty - słabo zaprotesto- wał Amos, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. To w FBI - odparł rudy. - Spokojnie. 32 - Dzwoniłam pod numer, który mi podali - dorzuciła Cecelia. - Są czyści. Piękna Amazonka wzięła do ręki krótką, metalową rurkę. Podniosła ją na wysokość twarzy i uważnie obejrzała oba wypolerowane do połysku końce. - Może to cię nieco odpręży - twardy francuski akcent kobiety kojarzył się Amosowi z roztopioną czekoladą. Podniosła rurkę do ust i dmuchnęła w nią silnie. Amos cofnął się instynk- townie na widok małej czerwonej strzałki, zmierzającej w jego kierunku, ale potknął się przy tym; lotka trafiła go w pierś. Przez grubą wełnę poczuł na skó- rze ukłucie. - Aj! - uderzeniem dłoni strącił wczepioną w sweter strzałkę. Poczuł piecze- nie w miejscu, gdzie go skaleczyła. - Co jest grane? Nagle pokój zaczął falować przed zachodzącymi mgłą oczami. Zrozumiał, że właśnie go otruto. Nigdy nie lubiłem zastrzyków, pomyślał. Nogi ugięły się pod nim, zmiękły i Amos osunął się na betonową podłogę bunkra. Yvette patrzyła, jak Cecelia Hawkins klęka obok nieprzytomnego kumpla z pracy. - Dlaczego to zrobiłaś? Gruba dziwka złapała pulchnymi paluchami dłoń faceta, klepnęła go w poli- czek. Oddychał głęboko, niczym uśpiony, przytulony do ulubionego misia dzie- ciak. Ostrożnie zdjęła mu z nosa okulary i wstała niepewna, co ma zrobić. -Nie sprawiałby wam kłopotów! - Nie mogliśmy ryzykować - odpowiedział Rdzewiak. Yvette odłożyła dmuchawkę na wózek. Teraz musimy jeszcze na moment udobruchać dziwkę. Wystarczy parę minut, pomyślała. Czy wszystkie czujniki są sprawne? - zapytała, nie starając się już ukryć obce- go akcentu. Cecelia zawahała się. - Zadałam ci pytanie! - warknęła ponaglająco Yvette. Emmm, tak, były przed startem dwukrotnie sprawdzane - odpowiedziała Cecelia, zerkając nerwowo na leżącego Amosa. Ignorując jącałkowicie, Rdzewiak podszedł do pulpitu sterowniczego i rzu- cił okiem na wskazania przyrządów. Odsunął na bok notatnik Amosa i wziął do ręki jedną z taśm. - To będzie dobra pętla - powiedział. - Odpowiednia pogoda, właściwy mo- ment. Za parę minut wzejdzie słońce. Yvette pochyliła się nad kontrolkami, zwracając się do Cecelii, która z każdą chwilą coraz bardziej się denerwowała. - Jak to działa? To... No cóż... jest całkiem proste - wyjąkała Cecelia. - Co dokładnie chcecie wiedzieć? Wszystko. Cecelia obrzuciła tęsknym spojrzeniem śpiącego Amosa i, powłócząc noga- mi, podeszła do konsoli. Dokładnie, choć pośpiesznie opisała kolejne procedury, z minuty na minutę coraz bardziej wystraszona. Na jej poszarzałej skórze perliły się drobniutkie kropelki potu. 3-Iskra 33 Słuchajcie, powinnam chyba zająć się Amosem. To wygląda dość standardowo - przerwał jej Rdzewiak, nie zwracając naj- mniejszej uwagi na słowa pulchnej kobiety. -Wszystko przekazywane jest tutaj - wskazał nieduży, kolorowy monitor. - Ten blok monitoruje czujniki ruchu i dźwię- ku, te odpowiadają za kamery wideo. Mają nawet osobne bloki do obsługi CKS i pozostałych stacji. Cecelia roześmiała się nerwowo. - Mówi się nam, że nawet szympans by sobie z tym poradził. Rdzewiak prychnął śmiechem. Yvette uważała, że to tylko jeden z licznych przykrych dźwięków, jakie potrafił wydawać. Podniosła srebrzystą dmuchawkę i założyła do niej kolejną strzałkę. Obawiam się, że potrzebujemy odrobiny prywatności, mademoiselle. Ze- chce mi pani wybaczyć - rzekła i zanim Cecelia zdążyła choćby drgnąć, Yvette szybkim dmuchnięciem posłała lotkę wprost w ramię kobiety. Dlaczego to zrobiłaś? - Cecelia wyrwała strzałkę z rany. - Przecież wam pomagałam... Yvette odwróciła się do niej plecami, zdegustowana takim okazywaniem sła- bości. Zaczęła zbierać swoje rzeczy. Za jej plecami Cecelia zrobiła kilka chwiej- nych kroków. - Nie mogę oddychać, Boże... Yvette nie obejrzała się, kiedy Cecelia upadła na podłogę. Niecałe pięć minut później Rdzewiak przestał manipulować przy przyrządach. -Założyłem zapętloną taśmę, wyłączyłem czujniki ruchu, dźwięku i włączy- łem zakłócenia odczytów w podczerwieni. Możemy zaczynać, jeśli Jacąues skoń- czył swoją robotę na wieży. - Spokojna głowa. Zdążył już uzbroić ładunki - odparła Yvette ostro. Rdze- wiak nie powinien wątpić w to, że na Jacques'u można polegać. Wstała od potęż- nych drzwi prowadzących na zewnątrz, sprawdzając długość zainstalowanych właśnie kabli. W pobliżu zawiasów i na progu umieściła delikatne czujniki kon- taktowe. - Jeśli ktoś spróbuje tu wejść, nie wyłączywszy uprzednio sensorów, czeka go niemiła niespodzianka. Rdzewiak ruchem ręki wskazał nieruchome ciała Amosa i Cecelii. - Nie sądzisz, że dobrze byłoby przestrzelić im głowy? Na wypadek, gdyby się za wcześnie obudzili - z tymi słowami sięgnął po pistolet. Yvette uniosła brwi, zdziwiona, jak śmie kwestionować sensowność jej po- czynań. Zapominał, kto tu dowodzi. - W każdej z lotek było tyle środka usypiającego, że powaliłby słonia. Dla człowieka to dawka śmiertelna. Zresztą sam zobacz, ta dziwka nie żyje. Będą spali do końca ziemi. - Do końca świata - poprawił Rdzewiak. A co za różnica? - spytała cicho, ale głosem ostrym niczym sztylet. Rdzewiak dostrzegł malującą się w jej oczach wściekłość. Żadna - stwierdził i schował broń. Idziemy - Yvette spojrzała na zegarek. - Monsieur Phillips czeka. 34 Przed wyjściem z bunkra przypięła do ładunków czujniki uzbrajające. Zamy- kając drzwi uaktywnili pułapkę. Biały samochód z napisem TYLKO DO CELÓW SŁUŻBOWYCH zatrzy- mał się w pobliżu. Yvette i Rdzewiak wśliznęli się na tylne siedzenie, ponieważ z przodu siedziały już dwie osoby, i z trzaskiem zamknęli drzwiczki. Z rykiem silnika samochód ruszył do następnego punktu na trasie objazdu. 5. Centrum Kontroli Startów N icole Hunter wybiegła z sali kontroli na poziomie trzecim, wsunęła identy- fikator do czytnika i niczym burza wpadła do zewnętrznego korytarza CKS. Popędziła na antresolę dla widzów, gdzie Boorman kontynuował wykład dla swo- jego stadka dziennikarzy. Asystenci senatora i inni zgromadzeni goście obserwowali jego występ z róż- nym zainteresowaniem; jeden ze współpracowników Boormana przeglądał wła- śnie notowania giełdowe w „Wall Street Journal". - Przepraszam, panie senatorze - rzuciła Nicole bez tchu, starając się nadać głosowi miłe brzmienie. - Czy moglibyśmy zamienić dwa słowa na osobności? Boorman szybko otrząsnął się z pierwszego szoku, jaki wywołała nagła wi- zyta Nicole. - Ależ oczywiście, pani Hunter. Nicole wzięła go pod rękę i wyprowadziła z pokoju, dalej od reporterów. - Mam nadzieję, że zdążyłam pana ustrzec przed wplątaniem się w niezręcz- ną sytuację, senatorze - rzekła z przesadną ulgą w głosie, kiedy już byli sami. - Co do tego sprawdzania dokumentacji finansowej... Senator przerwał jej w pół zdania uniesieniem ręki. Wiem, co pani ma na myśli, pani Hunter. Jednakże, jako senator Stanów Zjed- noczonych, mam pełne prawo zapoznać się z rejestrem wydatków programu kosmicz- nego, w tym także wydatków personelu. Astronauci również powinni odpowiadać za swoje grzeszki -jeśli oczywiście doszukam się jakichś nieprawidłowości. W zupełności się z panem zgadzam, senatorze - Nicole wciąż starała się opa- nować targające nią emocje. Dawniejjakojednaz astronautek, posłałaby go na podłogę jednym ciosem pięści, ale teraz musiała zachować spokój i rozsądek. Negocjować. - Niemniej jednak odnoszę wrażenie, że był pan o krok od popełnienia gafy w obliczu zgromadzonych dziennikarzy. Powinien pan, senatorze, udzielić swoim ludziom re- prymendy za dostarczanie błędnych informacji - skinieniem głowy wskazała asysten- tów Boormana, którzy oczywiście nie mogli słyszeć ich rozmowy. 36 Błędnych informacji? - wzrok senatora nie wróżył nic dobrego. - Kogo ma pani na myśli? Moi ludzie nie popełniają błędów. W takim razie powinni byli poinformować pana, że dokumenty finansowo- -podatkowe wszystkich członków załogi zostały już sprawdzone. Wszystkie wąt- pliwości wyjaśniono następnie podczas dodatkowych przesłuchań. NASA rów- nież wolałaby uniknąć kłopotliwych sytuacji, senatorze. Nie wiedziałem, że prowadzono już tego rodzaju postępowanie. Jest ono częścią przygotowań przed startem, kiedy sprawdzamy zdolność, każdego z ludzi do pełnienia obowiązków. Pełną dokumentację bez trudu udo- stępni panu biuro prasowe NASA. Dodatkowe śledztwo, zwłaszcza prowadzone bez podstaw do podejrzeń o naruszenie przepisów przez astronautów, byłoby w naj- lepszym razie zwykłym marnotrawieniem pieniędzy podatników, w najgorszym zaś kojarzyłoby się z polowaniem na czarownice. - Nicole posłała senatorowi chłodne, ale sygnalizujące gotowość niesienia pomocy spojrzenie. Udając, że właśnie otrzymała wiadomość, odpięła od paska pager i ze zmarsz- czonymi brwiami spojrzała na ekran. Znalazła doskonały, choć fałszywy, pre- tekst, żeby wymknąć się po wygłoszeniu swojej kwestii. - Pan wybaczy, senatorze, w dniu startu wszyscy mamy mnóstwo pracy - wyjaśniła. - Dziękuję, że poświęcił mi pan chwilę czasu. Proszę dać mi znać, gdyby potrzebował pan mojej pomocy. Wróciła do sali dla VIP-ów i stłumiwszy westchnienie ulgi podeszła do jed- nego z telefonów. Cała ta polityka stanowiła dla niej źródło emocji zupełnie od- miennych, niż dotychczasowy trening astronautyczny i pilotowanie samolotów, kiedy liczył się przede wszystkim refleks i instynkt. Tym razem ważniejsza była najwyższa sprawność intelektu. Na stanowisku kierownika startu jej orężem za- miast przyrządów stały się słowa, narzędziami zaś ludzie. Ledwie osiem miesięcy temu porzuciła służbę w marynarce, a już okrzyknię- to ją mianem cudownego dziecka NASA. Kiedy obroniła pracę dyplomową, bły- skawicznie trafiła na samą górę, niczym druga Sally Ride; znała wszystkie proce- dury, najważniejsze miejsca, personel i samych astronautów. W Houston pracowała przy trzech misjach na stanowisku CAPCOM-a, a teraz ranek zastał ją jako nad- zorującą start „Atlantis". Poczuła kwaśny zapach kawy trzymanej zbyt długo na gazie. - Możesz nastawić nowy dzbanek? - zwróciła się z prośbą do jednego z goń- ców Centrum. - A jak się zaparzy, nalej mi do kubka. Dwie kostki cukru, bez śmietanki. Od pierwszej w nocy jestem na nogach i przyda mi się każda odrobina kofeiny. Kiwnął głową i zniknął jej z oczu. Z jednego z foteli wstał potężnie zbudowany mężczyzna. Na górze Boorman dawał właśnie ostrą reprymendę swoim asystentom. Krótko ostrzyżony, czerwo- ny na twarzy ambasador Andriej Trowkin, rosyjski oficer łącznikowy, machnię- ciem ręki zwrócił na siebie uwagę Nicole. - Brawo, panno Hunter! - rzekł, zniżając głos go komicznego, scenicznego szeptu. Ciemne oczy spoglądały na nią spoza standardowych okularów w czarnej 37 oprawce. - W Rosji też mamy głupich polityków. Pewnie dała mu pani popalić, jak tu mówicie. Nicole wyprostowała się i muśnięciem ręki przygładziła złotawobrązowe włosy. Panie ambasadorze, nie uważam senatora za głupca. Pan Boorman jest prze- wodniczącym senackiej Komisji Spraw Zagranicznych, a więc bardzo ważną oso- bistością. Od niego zależy decyzja w sprawie nowego traktatu regulującego dal- szą amerykańsko-rosyjską współpracę w dziedzinie badań kosmicznych. Wygląda na „twardego gościa". Nie jest pewnie szczególnym miłośnikiem programów kosmicznych. Hunter obrzuciła go bacznym spojrzeniem. Senator Boorman to wpływowy człowiek, ale nigdy dotąd nie traktowali- śmy go jak potencjalnego zagrożenia. Mógłby nam zaszkodzić, gdyby zagłoso- wał nie po naszej myśli. Dlatego musimy być dla niego mili -jej usta ułożyły się w promienny uśmiech, który prawie wyglądał na szczery. Należałoby go przekonać, że traktat będzie najlepszym rozwiązaniem dla obu krajów - stwierdził Trowkin. Asystent podał Nicole styropianowy kubek. - Proszę, pani Hunter. Na dole mieli gotową świeżą kawę. Nicole wciągnęła w nozdrza zapach gorącego napoju, podziękowała i upiła łyczek. Nic jej tak nie pomagało na ból głowy, jak kawa, a tego ranka miała po- wody do narzekania. Odetchnęła głęboko i wróciła spojrzeniem do Trowkina, z u- śmiechem wpatrującego się w monitor kanału specjalnego NASA. Ambasador miał wyraźną szczerbę między przednimi zębami. Na ekranie członkowie załogi „Atlantis", w pomarańczowych skafandrach ciśnieniowych, z hełmami w dłoniach, zajmowali właśnie miejsca w podobnym do wozu kempingowego pojeździe, który zabierze ich do promu. Trasę przejazdu Naziemnego Pojazdu Załogowego oczyszczono z innych uczestników ruchu. Nie do pomyślenia przecież było, żeby opóźnić start z powo- du utknięcia astronautów w korku. Biorąc zaś pod uwagę liczbę widzów napły- wających do Centrum przy każdym starcie, prawdopodobieństwo wystąpienia kor- ków znacznie rosło. Białorusinka Aleksandra Kozłowska zatrzymała się przed wejściem do po- jazdu i spojrzała wprost w obiektyw kamery. Blond włosy zaplotła w zgrabny warkocz, jej twarz przesłaniały okulary przeciwsłoneczne, które z pewnością zo- staną w wozie, kiedy załoga uda się do windy. - Ach, proszę na nią spojrzeć - zachwycał się Trowkin, nie odrywając wzro- ku od ekranu. Jarzeniówki odbijały się w szkłach jego okularów. - Jak ona się porusza! Jaka siła z niej emanuje! Czyż nie jest wspaniała? Nicole spojrzała na ambasadora. Tak, to piękna kobieta. To oczywiste, proszę pani - odparł Trowkin z błyskiem w oku. - Ale proszę poczekać, aż wyjdzie w otwartą przestrzeń. Wtedy nastąpi prawdziwy pokaz wdzięku. 38 Nicole miała już okazję słyszeć plotki na temat tych dwojga: Kozłowska i Trow- kin nie starali się specjalnie ukrywać swego związku. Wiele ich łączyło. Trowkin także zaliczył trening astronautyczny, ale szmery w sercu wykluczyły go z udziału w dalszych przygotowaniach. Najwyraźniej nie przeszkadzało mu, że Aleksandra wyjdzie w przestrzeń z pokładu amerykańskiego wahadłowca; wprost przeciwnie - cieszył się jak dziecko, że dziewczynie trafiła się podobna gratka. Dopiero gdy astronauci załadowali się do samochodu, a kamery pokazały ruszający pojazd, Trowkin zdołał oderwać się od monitora. Typ bohatera, pomy- ślała Nicole, oceniając szerokie bary i kwadratową szczękę Rosjanina. Czy pani przyjaciel, pułkownik Friese, przybył do Centrum obserwować start? - zapytał Trowkin. - To miał być jego lot. Obawiam się, że nie ma go tutaj, panie ambasadorze - odparła. Szkoda. Miałem nadzieję na osobiste spotkanie ze słynnym „Lodowcem". Tak, rozumiem - Nicole spuściła oczy, gorączkowo szukając sensownej wymówki. - Wydaje mi się, że miał zaplanowane jakieś szkolenia. Ale przy jego kwalifikacjach nikt nie wątpi, że zostanie przydzielony do innej misji i... Świetnie go pojmuję — Trowkin zachichotał. - Sam również wolałbym nie stawać przed publiką z nogą w gipsie, niczym przejmujące memento, jacy wszy- scy jesteśmy delikatni. Wie pani, on jest bardziej Rosjaninem niż Amerykaninem. Jest niewzruszony. Czyżby? - Nicole w zdumieniu uniosła brwi. - Cóż, „niewzruszony" to z pewnością dobre określenie... Wybaczy pan jednak, muszę wracać do swoich obowiązków. Mam nadzieję, że miło spędzi pan czas, obserwując start. Z pewnością, proszę pani. Ostrożnie niosąc kubek z kawą, w obawie o śnieżnobiałą bluzkę, Nicole opusz- czała właśnie antresolę dla VIP-ów, gdy nagle złapał jąza rękę dziennikarz kana- łu siódmego. Czy mogę prosić o oświadczenie dla telewizji, pani Hunter? Oczywiście. Czekając na uruchomienie kamer, w pełni uświadomiła sobie, dlaczego Lo- dowiec wolał nie pojawiać się w Centrum podczas startu. Z pewnością Gator i An- driej Trowkin mieli po części rację, ale wielki astronauta czułby się nieswojo w jednym miejscu ze swoją byłą dziewczyną - na dodatek w sytuacji, gdy bez wątpienia to ona grała pierwsze skrzypce. Sporo ich różniło, nie da się ukryć, ale zarazem łączyły ich niewiarygodnie silne więzy. Nicole była rozczarowana jego postawą; Lodowiec stracił szansę dowodzenia misją wyłącznie przez idiotyczny wygłup przed kamerami. Teore- tycznie poddany kwarantannie w obawie przed jakimś bezsensownym przezię- bieniem, wybrał się na przebieżkę po plaży. Towarzyszyły mu pokrzykiwania i gwizdy licznie zebranych reporterów lokalnej stacji telewizyjnej. Postanowił odstawić dla nich swój pokazowy numer - szybkie, efektowne salto w tył, które stało się nieomal jego znakiem firmowym. W szkole średniej startował w mistrzo- stwach kraju w gimnastyce; setki razy fikał takie koziołki, ale tam, przed kamera- mi, brawura go zgubiła: źle wylądował i złamał lewą stopę. 39 Dlatego dzisiaj, w dniu startu, w fotelu drugiego pilota zasiadał jego zastęp- ca, doktor Marc Franklin. Nicole nie odważyła się wyrazić, jak bardzo jej przykro. Ego Lodowca i tak przypominało rozmiarami lodówkę i wcale nie zaszkodziłoby utrzeć mu trochę nosa. A Adam taki już był, że jeśli nie mógł siedzieć na honorowym miejscu przy stole, wolał nie jeść śniadania. Dziś jednak mógł spokojnie przespać całe związane z przygotowaniami do startu zamieszanie, a ona miała na głowie setki spraw do załatwienia. Lampka nad kamerą telewizyjną rozbłysła czerwienią, dzwonki telefonów nie milkły ani na chwilę. Cyfry na zegarze odliczającym czas do startu przeskakiwały miarowo. Krok za krokiem zbliżał się moment rozpoczęcia misji. 6. Trzy kilometry od stanowiska startowego 39A P odwójne U: Uniki i Ukrywanie się. O świcie. Lodowiec korzystał teraz z umiejętności, które opanował jeszcze w Akade- mii Sił Powietrznych, blisko dwadzieścia lat temu. Cieszył się wyzwaniem, jakie podjął, od kiedy, wyruszywszy spod baraku Salvadora, przekradał się coraz głę- biej w strefę zakazaną. Szukał miejsca, skąd mógłby nie zauważony przez nikogo śledzić start „Atlantis". Poruszał się ostrożnie, unikając odkrytego terenu i wypatrując wszechobec- nych czujników ruchu i dźwięku oraz kamer wideo. Wiedział, gdzie ich szukać, jak ich szukać, wiedział również - a przynajmniej tak sądził -jak je zmylić. Wy- starczyło zachować lodowaty spokój i trzymać nerwy na wodzy. Lodowiec przypomniał sobie kurs PUOU w Akademii: Przeżycie, Uniki, Opór i Ukrywanie się. Obie części „U" stanowiły nieodzowny element szkole- nia w latach zimnej wojny, ale i teraz, kiedy panował pokój, okazywały się nie- ocenione: dzięki nim zestrzelony nad Bośnią kapitan Scott 0'Grady uniknął niewoli. Stosując więc „Podwójne U", Lodowiec przemykał się wśród mokradeł i tor- fowisk. Świetnie się bawił, nieuchwytny dla patroli NASA - i to mimo złamanej nogi. Mógł tylko mieć nadzieję, że osłonięty księżycowym butem opatrunek wy- trzyma trudy wędrówki. Byłoby naprawdę kiepsko, gdyby do środka dostała się choć odrobina piasku; Lodowiec za nic nie zdołałby się tam podrapać. Wczołgał się na niewielkie wzniesienie, skąd doskonale widział wahadło- wiec, skąpany w blasku reflektorów walczących o lepsze z nadciągającym świ- tem. Tak, to całkiem niezłe miejsce na bazę. W oddali, na drugim stanowisku, stał „Endeavour", przygotowywany do startu w przyszłym miesiącu. Lodowiec zsu- nął się niżej, w obawie przed wzrokiem obserwatorów na stanowisku oraz, co ważniejsze, obserwatorów z CKS i sąsiednich budynków. Noga pulsowała bólem, ale przynajmniej udało mu się nie zamoczyć opa- trunku. Potarł skórę poniżej kolana, tuż przy krawędzi gipsu, poirytowany swę- 41 dzeniem, na które nie mógł nic poradzić. Westchnął i spróbował skupić uwagę na tym, co działo się wokół. Śmigłowce służby bezpieczeństwa NASA krążyły nisko nad strefą zamknię- tą, szukając śladów obecności niepożądanych osób w rodzaju Lodowca. Teraz jednak, kiedy słońce wychynęło ponad horyzont, piloci musieli polegać przede wszystkim na własnym wzroku, zamiast posługiwać się czułymi detektorami pod- czerwieni. Skuteczne przeszukanie terenu w dniu startu było zadaniem praktycznie nie- wykonalnym. Straż Przybrzeżna nie męczyła się tak, kiedy usiłowała znaleźć ob- serwatorów na jachtach. Na oceanie nie ma przecież wydm piaskowych, krzaków, wykrotów i drzew, które zapewniałyby kryjówkę. Podczas szkolenia Lodowiec miał raz okazję przelecieć się helikopterem nad okolicą lądowiska w poszukiwa- niu wyimaginowanych terrorystów. Oczywiście nie znaleźli ani jednego, ale do dziś pamiętał dreszczyk emocji, jaki czuł, śmigając tuż nad wierzchołkami rzad- ko rozrzuconych drzew, wychylając się zza niewielkiego pagórka, czy płosząc aligatory pełznące przez bagno do szerokiej, leniwej Banana River. Obejrzał się przez ramię, zajmując dogodne miejsce na swej prywatnej try- bunie dla widzów. Gdyby znalazł się powyżej linii zarośli, zdołałby dostrzec ba- rak strażniczy, od którego przemierzył okrężną drogą dobre trzy kilometry mo- kradeł. Rzucił okiem na zegarek; ludzie pewnie jechali już Naziemnym Pojazdem Załogowym na stanowisko startowe. Jego ludzie. Pewnego ranka, z górą miesiąc przed planowanym startem, Lodowiec sko- rzystał ze swojej przepustki i wybrał się do budynku, w którym trwały prace przygo- towujące „Atlantis" do startu. W ogromnym hangarze uwijały się zespoły techni- ków sprawdzających najdrobniejsze połączenia, podzespoły, wszystkie punkty narażone na awarię. Tylne wrota hangaru stały otworem; prom był na tyle wysoki, że musiano wyciąć dodatkową szczelinę ponad nimi, żeby płetwa steru pionowego zmieściła się we wnętrzu. Z zewnątrz wlewało się oślepiające światło słoneczne, o wiele jaśniejsze od gołych żarówek rozsiewających słaby blask z umieszczonych w gó- rze podestów. Odziani w skafandry ludzie kręcili się wszędzie, zajęci porówny- waniem wyników i odhaczaniem w notesach kolejnych testów. Lodowiec stanął pod kadłubem wahadłowca. Podziwiał powietrzny statek, patrzył, jak technicy sprawdzająpo kolei wszystkie specjalnie ukształtowane płytki ceramiczne na jego brzuchu; wymieniali uszkodzone, dobre zaś zaznaczali jako nie wymagające naprawy, wypełniali szczeliny między płytkami, żeby piekielna temperatura nie mogła sięgnąć aluminiowego kadłuba. Lodowiec chodził z miej- sca na miejsce, zaglądał we wszystkie zakamarki, czując się niczym dzieciak w skle- pie z zabawkami. Jeden z kierowników zmiany zaoferował mu swoją pomoc, ale Lodowiec odesłał go ruchem ręki; chciał tylko popatrzeć, „kopnąć w opony" przed startem. Ależ był wtedy pewien siebie. Po tym, jak złamał nogę, NASA wstawiła na jego miejsce tego idiotę Frankli- na. Nię dość, że cywil, to jeszcze nie miał za grosz niezbędnej u dowódcy chary- 42 zmy. Jasne, odbył już parę lotów, a ostatnim razem całkiem zgrabnie radził sobie w otwartej przestrzeni, kiedy musieli ściągnąć ekran. Ale między wykonywaniem rozkazów w charakterze członka załogi a kierowaniem całym widowiskiem ist- niała ogromna różnica. Wszystko sprowadzało się do odpowiedniej osobowości. Czy w przeciwnym wypadku wojsko poświęcałoby tyle uwagi szkoleniu ludzi na konkretne stanowiska dowódcze? Lodowiec usiłował odegnać pełne goryczy myśli. I tak niczego już nie zmie- ni. Sam złamał stopę i trudno byłoby winić za to kogoś innego. Jego ludzie znali się na robocie i świetnie sobie poradzą, nawet pod wodzą Marca Franklina. Wygrzebał z plecaka buteleczkę rozpuszczalnej aspiryny. Zawahał się przez moment, po czym połknął na sucho trzy podwójne tabletki, chcąc się pozbyć bólu w stopie. Wolałby nie martwić się o nogę, gdyby nagle musiał w pośpiechu opu- ścić stanowisko i wracać do szopy Salvadora. Wyjął lornetkę i przenośny telewizor. Odchylił się w tył, wyciągnął antenę na całą długość i nastawił odbiornik na kanał siódmy. Ujrzał prom stojący na stano- wisku; obraz docierał do niego za pośrednictwem bunkra transmisyjnego, w któ- rym siedział Amos. O dziwo, na ekranie prom zdawał się oświetlony jaśniej niż w rzeczywistości. Wysoko na niebie przemykały chmury. Lodowiec podniósł wzrok: niebo było całkowicie czyste. Zmarszczył brwi. Ciekawe, pomyślał. Albo kamery wychwytywały coś, czego nie widział gołym okiem, albo w telewizorze pojawiały się jakieś odbicia. Spróbował dostroić odbiornik. Na siódemce pojawiła się gadająca głowa, któ- ra wyjaśniła, że zgodnie z planem odliczanie chwilowo wstrzymano. Leżąc odsunął na bok telewizor i sięgnął po lornetkę. Mocnym dmuchnięciem pozbył się mrówek, które zaniepokojone wędrowały zbyt blisko jego twarzy, i nastawił ostrość. Technicy w białych kombinezonach uwijali się wokół stojącego przy wspor- niku wahadłowca. Jakieś półtora kilometra przed sobą Lodowiec dostrzegł jeden z transporterów opancerzonych M-113, gotowy ruszyć do akcji na sygnał ze sta- nowiska startowego. Siedem przewodów zabezpieczających, tworzących awaryj- ny system ewakuacyjny, wybiegało z kratownicowej wieży na wysokości ponad pięćdziesięciu metrów i kończyło się przy bunkrze, sześćdziesiąt metrów dalej. Stanowisko Lodowca było usytuowane równolegle do dłuższego boku rowu wchodzącego w skład systemu osłony przed ogniem i dzielącego stanowisko star- towe wzdłuż na połowy. Rów miał sto pięćdziesiąt metrów długości, blisko dwa- dzieścia szerokości i dwanaście głębokości. Tuż obok stała wieża wodna, której zawartość powinna zalać stanowisko w pierwszych sekundach po odpaleniu silni- ków- aby schłodzić powierzchnię i wytłumić hałas. W chwili zapłonu płomienie z dysz głównych silników i dopalaczy uderzały o dno rowu ogniowego i bokami tryskały w górę. Pomarańczowa chmura trujących spalin z dopalaczy, nikomu nie czyniąc szkody, spływała do morza. Lodowiec uznał, że jego stanowisko obserwacyjne znajduje się w bezpiecz- nym miejscu. Na stanowisku zespoły techników kończyły ostatnie testy. Do końca odlicza- nia zostało zapewne niecałe dwadzieścia minut, 43 Lodowiec przetoczył się po zboczu i włączył głos w telewizorze. Główną część niewielkiego ekranu zajmowało teraz ozdobione uśmiechem profesjonalistki ob- licze Nicole Hunter. U dołu widniał podpis KIEROWNIK STARTU, ale zamiast głosu Nicole, Friese usłyszał pytanie dziennikarza. Czy uważa pani, że trening, jaki pani przeszła, uwiarygodni pani pozycję w oczach astronautów, gdyby sytuacja stała się trudna? Trudna sytuacja? Daj spokój - prychnął Lodowiec. - Przecież dziewczyna dostała listę, na której odfajkowuje sobie kolejne pozycje, nie? Ależ oczywiście - odrzekła Nicole. - Mam tu listę testów. A astronauci wiedzą, że ktoś taki, jak oni sami, rozdaje karty. Kiedyś też byłam w ich sytuacji, więc wiem, jakie myśli przelatują im teraz przez głowę. Jasne - mruknął Lodowiec i odwrócił się od odbiornika. Ponownie zerknął przez lornetkę. - Założę się, że moja załoga myśli tylko o tym, żeby skończyć przedstawienie dla prasy i telewizji, i zapalić tę cholerną świeczkę. Jednym uchem słuchał wywiadu z Nicole, nie spuszczając wzroku z waha- dłowca. Jej głos przypominał mu chwile spędzone podczas szkolenia, radość, jaką sprawiało im wspólne działanie, zanim stała się częścią kadry kierowniczej i całego tego cyrku. Świat pewnie potrzebował takich ludzi: mechaników, całej infrastruktury Ośrod- ka, nawet cwaniaczków od mass mediów i lobbystów zawracających głowę Kon- gresowi. Ale Nicole była astronautkąjednąz wybrańców, którzy naprawdę pozbyli się trzymających ich na ziemi więzów i mogli -jakkolwiek ckliwie miałoby to za- brzmieć - dotknąć twarzy Boga. A potem zostawiła to wszystko. Twierdziła, że nie wolno jej zapomnieć o dalszej karierze zawodowej; brzmiało to jak cytat z jakiegoś nagranego na taśmie poradnika typu „Uwierz w siebie". Trzeba jednak przyznać, że teraz - wraz z Franklinem, Gatorem i resztą załogi Lodowca - znajdowała się w centrum uwagi. A on siedział tutaj, ukryty w krzakach i walczący z komarami. Na razie mógł rozsiąść się wygodnie, odprężyć i pozwolić innym cieszyć się chwilą. On sam nie będzie się wychylał. Zawsze ciekawiło go, co czują turyści oglądający start do lotu w kosmos. 7. Bagna na północ od Banana River R ój bąbelków zmącił powierzchnię nieruchomej, ciepławej wody. Rozdrażnio- ne gzy, przesiadujące na dryfującym po powierzchni zielsku, głośno bzycząc zerwały się do lotu. Dwa aligatory z na wpół zanurzonymi łbami, podobne do ciemnych okrętów, pochrząkując i parskając odpłynęły dalej. Zamieszkane przez aligatory mokradła stanowiły naturalnąbarierę, powstrzymującą ciekawskich przed dostaniem się na strzeżone tereny Kompleksu Startowego. Przynajmniej dopóki ciekawscy nie byli odpowiednio przygotowani. Bąbelki powietrza zostawiały za sobą niebieski ślad, który z wolna rozcho- dził się w wodzie, prawie niewidoczny w przefiltrowanych przez liście drzew pro- mieniach słońca. Aligatory wolały unikać cuchnącego środka odstraszającego i wy- pełzły na błotnisty brzeg. Samiec otworzył jeszcze niepewnie paszczę, ale nie wrócił do wody. Wąski dopływ rzeki biegł stąd w głąb lądu, do miejsca położonego pomiędzy stanowiskami startowymi i masywnym hangarem montażowym. Wahadłowiec stał nieco na północ stąd, lśniący w blasku poranka. Banieczek powietrza w wodzie przybywało, aż wreszcie w jednej chwili wy- nurzyły się z niej dwie głowy w maskach płetwonurków. Obaj mężczyźni mieli na sobie kombinezony z pianki i kompletne akwalungi; otaczała ich ciemnoniebie- ska chmura środka odstraszającego. Na lądzie będą musieli uważać już tylko na węże i dziki - nic strasznego. Cicho podpłynęli do brzegu, rozglądając się w poszukiwaniu śmigłowców NASA. Po wschodzie słońca helikoptery wzniosły się jednak na wyższy pułap, tropiąc łatwiejszych do zauważenia intruzów. Przybysze stanęli na płyciźnie. Płe- twy zapadały im się w błocie, podobnie jak wypełniona bronią wodoodporna tor- ba, przypominająca nieco plastikowe worki na zwłoki. Jeden z mężczyzn wyjął z ust przewód powietrzny i zdjął maskę. Zaciągnął się cuchnącym powietrzem. - Nie ma to jak wycieczka krajoznawcza na bagna, no nie, Bila? - kiedy mówił, woda wciąż ściekała mu po nierówno przyciętej brodzie. 45 W odpowiedzi na jego słowa drugi, potężniej zbudowany mężczyzna rów- nież zsunął maskę z twarzy. Miał idealnie gładką i całkowicie pozbawioną wło- sów czaszkę, przywodzącą na myśl czarną kulę bilardową. Obrzucił swojego to- warzysza, Mory'ego, zagadkowym spojrzeniem i dał mu znak ręką. Mory znów wciągnął w nozdrza woń gnijących roślin i skrzywił się, lecz nie wyczuł niczego niepokojącego: ani śladu spalin z patrolujących okolicę dżipów, oleju używanego do smarowania broni, czy odoru ludzkiego ciała. Obejrzawszy się za siebie, z zadowoleniem stwierdził, że środek odstraszają- cy aligatory szybko się rozpuszcza. To dobrze, bo śmierdział niemiłosiernie. Przed sześciu godzinami Mory i Bila opuścili prywatny jacht ukryty w przy- brzeżnej zatoczce. Udało im się dotrzeć na miejsce w idealnym momencie: jesz- cze całkiem niedawno naraziliby się na wykrycie przez czujniki podczerwieni zainstalowane na śmigłowcach; gdyby zaś się spóźnili, niebieskie smugi byłyby doskonale widoczne w blasku słońca. Mory dostrzegł niewielkie zagłębienie terenu, przesłonięte splątanym skle- pieniem zarośli mangrowych, bluszczu i małych palm, gdzie z pewnością pozo- staną poza zasięgiem wzroku obserwatorów, znajdujących się na stanowisku star- towym bądź w hali montażowej. Idealne miejsce; wystarczy dosłownie minimum kamuflażu. Mężczyźni zawiesili przy paskach zdjęte z nóg płetwy. Mory szarpnął torbę i gestem wskazał zagłębienie. - Tam schowamy sprzęt. Bila potwierdził skinieniem głowy i złapał worek z drugiego końca. Przy wtó- rze mlaskania błocka wygramolili się na brzeg i przycupnęli w ukryciu. Mory wciągnął powietrze w płuca i odwrócił się w samą porę, by dostrzec kolejnego aligatora, który z wdziękiem zsunął się do rzeki. Mężczyzna oczyścił kawałek gruntu z zielska i przyklepał ziemię, chcąc położyć torbę. Uderzył dłonią w wy- stający z piachu kawałek metalu. Popatrz, popatrz... A co my tu mamy? - przyklęknął i zaczął ostrożnie wyko- pywać znalezisko. Niebawem oczom przybyszów ukazała się cieniutka niby włos antena i kilka czujników, zamocowanych na pękatym metalowym korpusie, w któ- rego wnętrzu kryła się bateria. Oczy Bili rozszerzyły się. Łysy Murzyn uderzył pięścią w otwartą dłoń, żeby zwrócić na siebie uwagę, i przeszedł na język znaków. Tak, to czujnik dźwiękowy - zgodził się z nim Mory. - Może zresztą potra- fi również wykrywać ruch. Ale teraz już nie na wiele się zda naszym przyjaciołom z NASA, prawda? Bila spojrzał na zegarek i z wolna się rozpromienił. Na migi pokazał, że zo- staje trafiony strzałką z dmuchawki. Mory odrzucił wyłączony czujnik. - Chodź, musimy się trzymać rozkładu jazdy - powiedział. - Uważaj i trzy- maj broń w pogotowiu, na wypadek, gdybyśmy spotkali patrol NASA. Chociaż przyznam ci się, że wolałbym zostawić tę zabawę na później. Bila z trudem wyplątał się z kombinezonu - był rzeczywiście potężnej budo- wy ciała; ramiona miał grubości ud Mory'ego. Pod spodem obaj nosili tylko obci- słe szorty. Mory wyjął z wodoszczelnej torby stroje w barwach maskujących i dwie pary butów; rzucił Bili większe ubranie i buty, i w parę chwil obaj przeistoczyli 46 się z płetwonurków w partyzantów w panterkach. Potem rozpiął torbę do końca, odczepił dwie dodatkowe warstwy impregnowanego materiału i przy pomocy Bili wyciągnął dwa karabiny Valmet M78 kaliber 7,62 mm, z celownikami optyczny- mi. Następnie wygrzebał amunicję przeciwpancerną, parę karabinów automatycz- nych FAMAS G2, potężną lornetkę, krótkofalówki, dwa plecaki, przenośną wy- rzutnię rakiet Stinger i sześć pocisków do kompletu. - Wystarczy na niezłą balangę - ocenił Mory. Wytarł brodę z resztek wody i przykucnął pod szczytem pagórka zasłaniającego ich kryjówkę. Podniósł do oczu lornetkę. Poczuł słabiutką woń spalin z helikoptera, ale ślad był stary. Mory pla- śnięciem dłoni zabił komara, który przysiadł mu na twarzy. - Cholerne robac- two... Chociaż i tak lepsze to niż aligatory. Poczuł na ramieniu dłoń Bili, który wypchał torbę sprzętem do nurkowania, zostawiając broń na wierzchu. Z leżącego nieopodal drzewa odłamał kilka gałęzi i zamaskował nimi ślady, jakie pozostawili na piasku. - W porządku - powiedział Mory. - Możemy iść. Wystarczy pół mili w linii prostej, żebyśmy na pewno znaleźli się w zasięgu. Nie chcę ryzykować strzału z tej odległości. Bila przytaknął ruchem głowy i pozbierał przypadającą na niego działkę ar- senału - czyli znacznie więcej niż połowę. Obaj mężczyźni przewiesili przez ra- mię karabiny automatyczne, biorąc do rąk broń snajperską, Mory zarzucił sobie na plecy pustawy plecak, Bili zaś przypadła w udziale wyrzutnia rakiet. Mory prowadził, na ugiętych nogach i przygnieciony do ziemi ciężarem ekwi- punku. Krętą drogą przemieszczali się od jednej kępy zarośli do drugiej, przemy- kając szybko przez odkryte połacie piasku przy wtórze trzasku łamanych gałązek i okazjonalnego mlaskania błota. Bila nie przestawał się rozglądać, niczym robot zaprogramowany na zniszczenie wszystkiego, co się rusza. W niecałe dwadzieścia minut dotarli na miejsce. Stojący na stanowisku prom przywodził im na myśl przyprowadzone na rzeź jagnię. Mory dostrzegł nieopodal stalowego wspornika transporter opancerzony i ucieszył się na jego widok; ozna- czało to, że będą mogli osłaniać również Jacques'a. Zatrzymał się i zrzucił plecak. Do najbliższej drogi mieli dobre czterysta-pięć- set metrów, więc żaden zmotoryzowany patrol ich tu nie znajdzie. Dał znak Bili, żeby zajął się przygotowaniem stanowiska, ten zaś, rozejrzawszy się bacznie, zajął pozycję, z której doskonale widział zarówno wahadłowiec, jak i hangar montażo- wy; nikt nie zdołałby się tamtędy przemknąć tak, by Bila go nie zauważył. Mory dołączył do kompana i spojrzał na zegarek. Do szóstej zostało jeszcze tro- chę czasu. Stwierdził, że dyszy jak po wyczerpujących ćwiczeniach, a po jego twarzy spływa pot, choć z pewnością większą rolę odgrywała tu ogromna wilgotność powie- trza niż zmęczenie. Rękawem munduru otarł czoło i przetoczył się na plecy. Wyjął przenośny sygnalizator. Bila wciąż rozglądał się czujnie po zajętym przed chwilą te- rytorium, Mory natomiast wprowadził numer i przekazał zakodowaną wiadomość. Mr. Phillips życzył sobie być na bieżąco informowany o przebiegu operacji. Po wysłaniu komunikatu Mory wyciągnął się wygodnie na piasku i czekał na początek przedstawienia. 8. Stanowisko startowe 39A U stóp „Atlantis" komandor porucznik Gator Green wysiadł z samochodu kempingowego pełniącego, funkcję Naziemnego Pojazdu Załogowego NASA. Serce biło mu szybciej; czuł się wspaniale, jakby zaraz miał wybiec na skąpany w blasku reflektorów stadion futbolowy. Stało się: dwie godziny do startu. Koniec ćwiczeń. Dość nie kończącej się musztry, która miała go przygotować do roli pilota promu kosmicznego. Żałował tylko, że nie ma przy nim Lodowca. Jego ptaszyna stała na stanowisku: piękna, śnieżnobiała, obdarowana błogosła- wieństwem tysięcy inżynierów. „Atlantis", która swą nazwę odziedziczyła po statku badawczym Instytutu Oceanograficznego Woods Hole, pełniącym służbę w latach 1930 - 1966, wznosiła się na wysokość pięćdziesięciu sześciu metrów, licząc od podstaw rakiet pomocniczych po szczyt rdzawoczerwonego zbiornika zewnętrzne- go. Znad rakiet unosiły się chmury parującego ciekłego tlenu i wodoru. Technicy oderwali się od swych zajęć i głośnymi oklaskami przywitali Gato- ra i resztę załogi. Wzdłuż ścieżki do promu stały szeregi kamerzystów i fotogra- fów. Gator zatrzymał się na moment, gdy kilkanaście rąk wyciągnęło się z tłumu, chcąc poklepać go po plecach. Przebył długą drogę od murzyńskiego getta Atlan- ty, gdzie się wychowywał. Na szczęście szkoła marynarki wojennej stała otwo- rem przez ambitnym, sympatycznym czarnym chłopcem, który w dodatku mógł się pochwalić znakomitymi stopniami... I który miał w zwyczaju próbować i pró- bować, aż zostanie przyjęty. Komandorze poruczniku Gator, zamierza pan pozować malarzom do por- tretów? - doleciał go zza pleców głęboki, kobiecy głos z rosyjskim akcentem. - Zatrzymuje pan pozostałych. Nie wszystkich, towarzyszko - zażartował Gator, wiedząc, że Rosjanie są uczuleni na punkcie starych komunistycznych tytułów. - Pani pierwsza. Aleksandra Kozłowska minęła go, szczerząc zęby w uśmiechu. Pomarańczo- wy skafander ciśnieniowy ukrywał jej zgrabną sylwetkę, toteż nie przypominała 48 w tej chwili sportsmenki, ale bez wątpienia była jedną z gwiazd misji. Miała prze- cież wyjść w otwartą przestrzeń, tworząc połowę pierwszego w historii miesza- nego, amerykańsko-rosyjskiego duetu. Nie spodziewałem się tylu gapiów - przyznał Gator. - Pewnie przyciągnęła ich obecność naszych rosyjskich przyjaciół. W takim razie może to ja powinnam pozować? - rzuciła Aleksandra przez ramię. Gator zaśmiał się i ponownie zwrócił ku kordonowi wiwatujących pracowni- ków NASA i Centrum. Zawsze powinno tak być, pomyślał i ruszył w stronę win- dy, która zabierze kosmonautów do Białej Sali, skąd wejdą na pokład wahadłow- ca. Ściskał dłonie ludzi z Ośrodka Kennedy'ego, techników z NASA, znalazło się nawet kilka osobistości wyższych rangą, rozpoznawalnych po krawatach, wi- docznych w rozpięciu kombinezonu. Wszyscy życzyli mu powodzenia. Siedmioro astronautów wcisnęło się do windy, ciesząc się chwilą względne- go spokoju. Wolę wasze pożegnanie od tego, jakie zgotowali nam na Białorusi - stwier- dziła Aleksandra. -Nasi dziennikarze nie potrafią reagować równie żywiołowo. Problem w tym, że nasza prasa nigdy nie wie, że szykujemy się do startu - powiedział Orłów, jeden z kolegów Kozłowskiej. Amerykanie zachichotali; rze- czywiście, dopiero od niedawna dziennikarze w Rosji mogli być obecni przy star- tach do lotów w kosmos. Winda z klekotem ruszyła w górę. - Dla was, mieszkańców wschodniej Europy, to pewnie nic nadzwyczajne- go - wyjaśnił Gator. - Ale tutejsi dziennikarze uwielbiają, jak coś się dzieje po raz pierwszy. W zeszłym roku była misja zaopatrzeniowa dla „Mira", teraz mamy wspólny spacer w przestrzeni... Zrobiono mnóstwo hałasu wokół Sally Ride, naszej pierwszej astronautki, choć wasza kosmonautka, Walentina Tierieszko- wa, wyprzedziła ją o dobre dwie dekady. -A trzeba było widzieć, jak nas żegnali, kiedy jeszcze lataliśmy w programie Apollo i wygraliśmy wyścig na Księżyc - wtrącił doktor Marc Franklin, nowy dowódca misji. Ależ z niego blagier, pomyślał Gator. Mieli tylko półtora tygodnia, żeby oswoić się z nowym dowódcą. Okazało się to dość trudne, a Franklin nie ułatwiał im tego zadania, będąc z natury sztywnym, pozbawionym poczucia humoru dupkiem. Miał dobre intencje i reputację solidnego pracownika, z pewnościąjednak nie nadawał się na dowódcę. Wyglądało na to, że Orłów poczuł się dotknięty uwagą Franklina, natomiast Aleksandra przyjęła ją lekko. Pochyliła się w stronę Gatora. - Doktor Franklin nie przeszedł inicjacji wódką i kawiorem - rzuciła sce- nicznym szeptem. - Musimy mu więc wiele wybaczyć. Gator stłumił śmiech. Na jedno z towarzyskich spotkań, podczas pierwszych miesięcy szkolenia, Aleksandra przyniosła prezent przywieziony w bagażu oso- bistym: słoiczek kawioru z jesiotra i szarozieloną butelkę wódki produkowanej w jednej z państwowych gorzelni wjej rodzinnym mieście, Mińsku. Włożyła 4 - iskra 49 wódkę do lodówki, starannie rozsmarowała czarny, lśniący niczym perełki ka- wior na krakersach, dorzucając odrobinę posiekanej cebuli, i rozdała „kanapki" astronautom niczym ksiądz dzielący hostię. Gator zerknął podejrzliwie na krakersa i pociągnął nosem. - Gdyby nie cebula, śmierdziałoby to jak rybie jaja. Teraz przynajmniej śmier- dzi jak rybie jaja z cebulą. Aleksandra skinęła głową i z nie skrywaną rozkoszą zjadła swojego krakersa, podobnie zresztą jak dwaj pozostali Rosjanie. Dwaj Amerykanie, major Arian Burns i Frank Purvis, wykazali mniejszy entuzjazm; Frank jadł powoli, wygłasza- jąc grzeczne komentarze, Arian zaś połknął krakersa w całości, jakby przyjmo- wał lekarstwo. Gator obejrzał się na Lodowca, który najwyraźniej czekał na niego. Bez sło- wa porozumienia jednocześnie wgryźli się w kanapki. Na szczęście kieliszek wódki wypalił wspomnienie smaku kawioru. Gatorowi łzy napłynęły do oczu. Ucieszył się ogromnie, gdy wrócili do picia piwa... Zanim wsiedliśmy do Naziemnego Pojazdu Załogowego, oglądałam konfe- rencję prasową - Aleksandra przerwała krótką, niezręczną ciszę. - Waszego se- natora, Boorrnana. Jestem zaskoczona kompletnym brakiem poparcia dla progra- mu kosmicznego, jakie osoba tej rangi okazuje publicznie, i to wypowiadając się na terenie Centrum. A nie słyszałaś, że wszyscy astronauci to milionerzy? - prychnął pogardli- wie Gator. W Rosji politycy rozumieją znaczenie lotów kosmicznych, podobnie jak istniejące wśród ludzi zapotrzebowanie na bohaterów. Nawet po zakończeniu zim- nej wojny i rozpadzie Związku Radzieckiego niepodległe państwa współpracują w tej dziedzinie. Niestety, w naszym społeczeństwie za politykę bierze się całe mnóstwo neandertalczyków - wyjaśnił Gator. - W takim razie oba kraje niewiele się różnią - roześmiał się Orłów. Winda zatrzymała się z łagodnym szarpnięciem na poziomie 195, przy Białej Sali. Franklin udawał, że nigdy nie wygłosił swojej niezgrabnej uwagi; zresztą może nawet nie zwrócił na to uwagi. - Dobra, dzieciaki - powiedział. - Zostawiamy politykę na Ziemi. Zaczyna się zabawa. Mamy zadanie do wypełnienia. Technicy w białych kombinezonach ustawili się wzdłuż rampy prowadzącej do połączonej z promem Białej Sali. Dwudziestometrowa rampa miała półtora metra szerokości i przypominała prowadzący na arenę tunel dla gladiatorów. Zmierzają- cego w stronę wahadłowca Gatora żegnały ostatnie życzliwe okrzyki. Tak, sądzę, że szybko bym się do tego przyzwyczaił. A wszyscy mówili, że mam przerost ego, kiedy zaczynałem grać w futbol w drużynie marynarki, rozmyślał Green. Przysta- nął przed okrągłym włazem prowadzącym wprost na środkowy poziom statku. Po obu stronach stali gotowi do pomocy technicy, a kolejny czekał tuż za wejściem. - Powodzenia, komandorze poruczniku - rzekła kobieta-technik, podając mu rękę. - Moja córka też chce być astronautką, jak pan. 50 Gator uścisnął jej dłoń. Coś w oczach kobiety przypominało mu własną mat- kę, która nauczyła go nie zadowalać się nigdy miernotą. Zatem niech pani wyśle córkę do Annapolis - odparł. - Nie do żadnej z tych dwóch szkółek, które chciałyby uchodzić za akademie wojskowe. Słyszałem to, Gator! Wprowadzasz młodą damę w błąd - major Arian Burns był jedynym oficerem lotnictwa wchodzącym w skład załogi, od kiedy Lodowiec musiał się wycofać. Gator zbył jego uwagę machnięciem ręki i, pochyliwszy się, przeszedł przez właz, traktując ścianę środkowego pokładu jak podłogę. Poruszał się przykucnię- ty, przestępując nad uchwytami i stopniami dla rąk i nóg. Kierował się do sterów- ki, gdzie po prawej stronie znajdował się fotel pilota, zwrócony plecami do podłogi. Przednią część sterówki zajmowały błyskające światełkami panele, staroświec- kie monitory i przełączniki w metalowych osłonach; technika wprawdzie na mia- rę lat siedemdziesiątych, ale sprawdzona, działająca bez pudła. Gator wyminął fotel specjalisty misji i dotarł na swoje miejsce, kładąc się na oparciu. Jako następny wszedł komandor Franklin. Obaj przypięli się pasami, leżąc twarzą do góry. Gator patrzył na konsolę, usiłując skupić się na misji. Tak jak w symulatorze - panele kontrolne znajdowały się z przodu, z lewej, obok dowód- cy, w środku, po prawej, nad głową pilota... Tu miał monitory... Wszystko się zgadzało, żadnych niespodzianek. Zostało im jeszcze parę minut do odczepienia umocowanych na rzepy kart z opisem czynności i przypięcia ich do paneli. Gator nałożył słuchawki i podłą- czył się do konsoli. Przez najbliższe dwa tygodnie nie będzie miał drugiej szansy na spokojne zebranie myśli. A więc znalazł się tutaj; on, najniższy w reprezentacji futbolowej Annapolis, siedzi teraz na samym czubku największej w tym kraju tuby rzymskich ogni. Zer- knął na Franklina; nowy dowódca odwrócił się do tyłu i patrzył, jak odziani na biało technicy pomagają załodze zajmować miejsca. Aleksandra usiadła zaraz za jego plecami, w fotelu specjalisty misji. Pozostali Rosjanie, razem z Burnsem i Wal- kerem, znaleźli się na środkowym pokładzie, niewidoczni ze sterówki. Franklin spokojnie czekał, aż wszyscy zajmą miejsca. Nawet w tej chwili, postępując zgodnie z wielokrotnie ćwiczoną procedurą, Gator wolałby, żeby wszystko nadzorował chłodny, opanowany Lodowiec. Za- czął się zastanawiać, co też Adam może teraz porabiać, gdy z zadumy wyrwał go głos Franklina. - Test łączności, dzieciaki. Zgłaszajcie się po kolei. Gator wrócił myślami do lotu; zostało im niewiele ponad godzinę. Dalej też wszystko pójdzie jak na treningach, bez niespodzianek. 9. Strefa zamknięta P rowadzony przez szofera samochód NASA ruszył spod bunkra transmisyjne- go. Mr. Phillips rozparł się wygodnie na siedzeniu pasażera i przeglądał zapi- ski w elektronicznym notatniku. Poprawił jasność obrazu i ze zmrużonymi oczy- ma odczytał wyświetlaną przez komputer listę. Rzeczy do załatwienia. Za pomocą tępego rysika sterował notatnikiem, przewijając dane dotyczące kolejnych elementów procedury odliczania. Zaznaczył te zdarzenia, które już miały miejsce, i pocierając palcem gładko wygoloną górną wargę przejrzał rozkład za- jęć swojego zespołu. Krzyżykami oznaczył zadania wykonane. Skasował z page- ra wiadomość, która się tam przed chwilą pojawiła: PRZESYŁKA DOSTAR- CZONA - JACQUES. - Dobrze - mruknął i odhaczył kolejny punkt programu. Palący mentolowego papierosa Duncan prowadził samochód wprost na pół- noc, wąską drogą o trawiastym poboczu. Mr. Phillips wygrzebał z przedniej kie- szeni zegarek, porównał jego wskazanie z danymi w notatniku i uśmiechnął się z zadowoleniem. - Wszystko zgodnie z planem - powiedział i odwrócił się do siedzących z ty- łu Yvette i Rdzewiaka. Oboje mieli na policzkach rumieńce podniecenia. - Suk- ces jest wynikiem precyzyjnego planowania - stwierdził. - A trzeba przyznać, że byliśmy bardzo precyzyjni. - Pan zawsze taki jest, Mr. Phillips - zgodził się Rdzewiak. Duncan odgarnął długie włosy z oczu i spojrzał na Mr. Phillipsa. Zostało jakieś pół mili do baraku straży - oznajmił z wesołym, australij- skim akcentem Wyrzucił niedopałek przez okno. Dobrze. Zatrzymaj się, proszę. Yvette, kochanie, nie zechciałabyś popro- wadzić? Niedługo przyda się nam twoje doświadczenie. Oui, Mr. Phillips - odrzekła blondynka. 52 Duncan zatrzymał woz na wilgotnej trawie pobocza; świeże ślady opon dołą- czyły do licznych wcześniej odciśniętych w miękkiej, piaszczystej glebie. Wrzu- cił luz i otworzył skrzypiące drzwi, po czym wysiadł i przytrzymał je zajmującej jego miejsce kobiecie. Mr. Phillips rozglądał się po okolicy. Droga była zupełnie pusta. Jadąc samo- chodem NASA zdołali przedostać się na wschodnią drogę ewakuacyjną, którą przybyli dzisiejszego ranka z przylądka Canaveral. Teren nie przypominał skali- stego wybrzeża Nowej Anglii, co oznaczało, że jeśli zachowają się w niewłaści- wy sposób, z pewnością zostaną zauważeni. Yvette usiadła za kierownicą. Odsunęła fotel maksymalnie do tyłu, poprawiła lusterko i włączywszy lewy migacz wróciła na drogę. Prowadziła biały rządowy pojazd ani o włos nie przekraczając dozwolonej szybkości; ani razu nie przecięła ciągłej linii dzielącej pasy jezdni. Mr. Phillips znów zajął się swoim notatnikiem, wyświetlając kolejne punkty. - Rdzewiak - powiedział po chwili. - Czy jesteś pewien, że wszystkie czujni- ki ruchu zostały wyłączone? Czy zapętlone taśmy, puszczone w bunkrze transmi- syjnym, potrafią zastąpić ich wskazania? -Na sto procent, Mr. Phillips - odrzekł zagadnięty. - Tak dobrałem nagranie, żeby pasowało do dzisiejszej pogody i pory dnia. W NASA mogą się wpatrywać w ekrany, ale zobaczą tylko transmisję z zeszłorocznego startu. W końcu ktoś zauważy różnicę, ale przez jakiś czas dadzą się nabrać. Mr. Phillips zaznaczył zakończenie kolejnej fazy przygotowań. Poprawił wpiętą w klapę marynarki ozdobną, zloto-białą spinkę w kształcie promu kosmicz- nego. Pager odezwał się ponownie, a kiedy Mr. Phillips wyjął go z kieszeni, na ekranie widniał tekst: GOTOWE - MORY. Nasi pływający przyjaciele są na stanowisku - stwierdził z zadowole- niem. - Dobrze - zaznaczył następny punkt na liście i zamknął notatnik. - Do końca fazy pierwszej zostały nam jeszcze tylko dwa posunięcia. Na razie wszyst- ko odbywa się niezwykle sprawnie. Dojeżdżamy do bramy, Mr. Phillips - oznajmiła Yvette. Samochód zwolnił. Zatem naprzód i do dzieła - odparł mężczyzna. Po dzisiejszym dniu już nigdy nie będziemy musieli pracować - powiedział siedzący teraz z tyłu Duncan. Nie wybiegajmy zbyt daleko w przyszłość - przestrzegł go Mr. Phillips, marszcząc brwi. Niewiele większy od budki telefonicznej barak straży stał samotnie przy dro- dze. Na białej tablicy wypisano jaskrawoczerwonymi literami ostrzeżenie: UWA- GA, STREFA ZAMKNIĘTA". Na zewnątrz siedział starszy mężczyzna. Kolorowy, składany stołeczek, któ- ry zajmował, można pewnie było kupić za parę dolarów na wyprzedaży. Na wi- dok białego pojazdu NASA mężczyzna wstał z uśmiechem; poruszał się spokoj- nie i najwyraźniej nie spodziewał się kłopotów. Zapewne w ciągu ostatnich paru godzin odprawił stąd dziesiątki samochodów; nie powinien stanowić najmniej- szego problemu. 53 Yvette zatrzymała łagodnie wóz. Strażnik podszedł do okna od strony kie- rowcy, więc otworzyła je i wyrzuciła bieg, żeby mieć obie ręce wolne. Przepraszam, dobry człowieku - Mr. Phillips wychylił się w jego stronę. - Czy do rakiety to w tym kierunku? Muszę mieć więcej miejsca, Mr. Phillips - szepnęła Yvette. - Mógłby się pan cofnąć? Mr. Phillips usiadł prosto. - Przykro mi, ludziska - odpowiedział strażnik z meksykańskim akcentem, schyliwszy się do okna Yvette. Miał potężny brzuch i śniadą skórę. - Podczas startu nie można wjeżdżać w tę strefę. Przeciwnie, wszyscy powinni ją opuścić. Lada moment spodziewam się tu ostatniego wozu z technikami ze stanowiska startowego. Musicie wrócić do grobli, skąd można obserwować start. Albo poje- chać na trybunę dla VIP-ów przy Banana Creek - zmarszczył czoło. - Mogę prosić przepustki? - Raczej nie - odparł Mr. Phillips cicho. Strażnik uniósł brwi. - Słucham? - wsunął głowę do samochodu, nie wierząc własnym uszom. Yvette zaatakowała jednym płynnym ruchem. Otoczyła ramieniem szyję męż- czyzny, który próbował się wyrwać, ale tylko sapnął, gdy zacisnęła chwyt. Prze- kręciła jego głowę w bok i szarpnęła w dół, miażdżąc tchawicę o krawędź okna. Rozległ się głośny trzask i strażnik zwiotczał. Jego wytrzeszczone, jakby zdzi- wione oczy szybko przesłaniała mgiełka śmierci. - Zakrztusił się pan? - zagadnął Mr. Phillips i wyciągnął rękę. Odepchnął straż- nika od drzwi w obawie, że ten poplami mu krwią garnitur. Z podziwem obserwo- wał, jak Yvette poradziła sobie w nader ograniczonej przestrzeni. Cudownie! Była mistrzynią w swoim fachu, a przy tym patrzenie na nią sprawiało mu taką frajdę... Jedyną osobą, którą można by z nią porównać, był jej kochanek, Jacques. Duncan wysiadł z wozu. Rdzewiak schował do kabury pistolet, który trzymał w pogotowiu, gdyby okazało się, że Yvette ma kłopoty. Dziewczyna nie ruszała się zza kółka - zrobiła już to, co do niej należało. Mr. Phillips czekał wraz z nią. - Otwórz im bagażnik, Yvette - polecił. Duncan złapał martwego strażnika pod pachy, zabrał mu broń i zaciągnął zwłoki w gąszcz chwastów i zielska na tyłach baraku. Z drogi ciało było niewi- doczne. Wytarł ręce o kombinezon, po czym rozpiął go i zdjął. Pod spodem miał na sobie szary mundur strażnika NASA. Przyklęknąwszy przy zwłokach odpiął identyfikator i przyczepił go do własnej piersi, po czym zwinął kombinezon i wcisnął go pod ciało. Prędzej czy później jakieś zwierzę dopełni dzieła. Rdzewiak wyjął z bagażnika pudło starannie zapakowanych min przeciwpie- chotnych i ustawił je na tyłach baraku, obok starego, pustego zbiornika na wodę. Stał tu również trójkołowy pojazd terenowy, podobny do dziecinnej zabawki. Następnie Rdzewiak przyniósł trójnogi, potykacze, czujniki ruchu i pięć automa- tów FAMAS G2. Zrzucił cały sprzęt w jednym miejscu, zostawiając Duncanowi przygotowanie stanowiska, kiedy pozostali odjadą. 54 Mr. Phillips wykorzystał chwilę przerwy i wysiadł z samochodu z zamiarem rozprostowania kości. Zajrzał ciekawie do baraku, zastanawiając się, jakim trze- ba być człowiekiem, żeby czekać w tak nudnym miejscu całymi dniami, aż coś się wydarzy... A kiedy już się wydarzy, okazać się kompletnie nieprzygotowanym. Pokręcił głową. Ściany zdobiło mnóstwo plakietek z nazwiskami uczestników misji kosmicz- nych. Na cętkowanym blacie Formiki leżała jeszcze jedna, aktualna, z dzisiejsze- go lotu „Atlantis" - kolorowa, wyszywana, z orłem i niedźwiedziem. Jakież to patriotyczne! Mr. Phillips wziął ją do ręki, czując pod palcami szorstki, regularny wzór z cienkich nitek. Uśmiechnął się lekko i schował naszywkę do kieszeni, po czym wygładził garnitur. - Znakomita pamiątka... Może kiedyś nawet będzie miała znaczną wartość, kto wie... - ten start, a raczej jego brak, z pewnością zapisze się w historii. Mr. Phillips odwrócił się i popatrzył na wahadłowiec: stał tam niczym rumak w uprzęży, gotów skoczyć w otchłań kosmosu. Mr. Phillips przyglądał się z na- bożnym lękiem, kręcąc głową; co za wspaniała maszyna, cud techniki, szczyt osiągnięć ludzkiej sztuki inżynierskiej: elegancka, zgrabna, fantastycznie skom- plikowana. .. a zarazem zwodniczo prosta. Naprawdę miał nadzieję, że nie będzie musiał wysadzać jej w powietrze. Rdzewiak wytarł ręce w skafander i wrócił do samochodu. Możemy jechać! - oznajmił, wskakując na tylne siedzenie. W porządku. Duncan, zajmij stanowisko w baraku - polecił Mr. Phillips. - Zaraz powinien nadjechać wóz z technikami dokonującymi ostatnich testów przed startem. Pomachaj do kierowcy; tu wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. Potem za- mknij bramę, rozłóż miny i przygotuj sprzęt. Tak jest, Mr. Phillips - potwierdził Duncan, zasiadając na kolorowym, składa- nym krzesełku. Ziewnął niczym prawdziwy strażnik i schował karabin pod stołek. Prowadzony przez Yvette pojazd ruszył dalej. Mr. Phillips znów sprawdził czas na kieszonkowym zegarku, trzasnął drzwiami i zapiął pasy. - Zawracamy i jedziemy do Centrum Kontroli Startów - powiedział. - Musi- my trzymać się rozkładu jazdy. ; ./ 10. Stanowisko startowe 39A J acques ani drgnął, gdy ryk syreny oznajmił planową przerwę w odliczaniu na dwadzieścia minut przed startem. Wypłoszone z pobliskich zarośli mangro- wych stadko białych czapli zerwało się do lotu i z wdziękiem poszybowało w dal. Na stanowisku startowym trwała gorączkowa krzątanina; ostatnie zespoły techni- ków szykowały się do odjazdu. - Pracownicy obsługi technicznej proszeni są o opuszczenie stanowiska 39A - rozległ się głos w interkomie. - Będziemy kontynuować odliczanie. Powtarzam: pracownicy obsługi technicznej proszeni są o opuszczenie stano- wiska 39A. Odliczanie zostanie wznowione przy T minus dwadzieścia minut. Armia odzianych na biało techników sprawnie, bez zbędnego pośpiechu, koń- czyła pracę. Niektórzy czekali jeszcze na windy, mające zwieźć ich w dół wieży, inni, znajdujący się na ziemi, zmierzali ku podstawionym autobusom. Jacques, pogwizdując z zadowoleniem, wziął narzędzia i zaczął się zbierać, jak na pracownika NASA przystało. Pozbawione ładunku wybuchowego i detona- torów pudło ważyło dobre dziesięć kilogramów mniej. Znalazłszy się w windzie, ostatni raz rzucił okiem na rampę doprowadzającą tlen. Bomba nie różniła się kolo- rem od piankowego pokrycia głównego zbiornika i z wieży była zupełnie niewi- doczna. Niedługo rampa zostanie cofnięta, czyniąc ją całkowicie niedostępną. Winda zatrzymała się na poziomie 250. Wsiadło dwóch techników, którzy nawet nie spojrzeli na Jacques'a, pogrążeni w rozmowie. Jeden z nich trzymał notes i tłumaczył coś drugiemu, odbywającemu szkolenie, o czym informował jego identyfikator. Całkowicie pochłaniała ich dyskusja na temat końcowych pro- cedur sprawdzających. Jacques stanął do nich tyłem, żeby nie dostrzegli jego twarzy. Zachowywał spokój, tak jak wówczas, gdy wraz z Yvette zarabiali na życie jako dziwki na ulicach Cahors - nieobecni duchem, kiedy sprzedawali swe ciała. Tylko tak mogli przeżyć; teraz sytuacja się powtarzała: oddzielić ciało od umysłu, robić to, co konieczne. 56 Wtedy wiele wysiłku kosztowało go spełnianie zachcianek różnych obcych mężczyzn, nawet jeśli brał za to pieniądze. Nie starał się zrozumieć, jaką przy- jemność czerpali z tych rozrywek, bo wiedział, że niebawem wróci do Yvette, która go utuli, ukołysze, a potem będą się kochać, próbując oczyścić się nawza- jem ze wszystkiego, przez co przeszli. Nie zdołaliby inaczej przetrwać na ulicy. Teraz winda grzechotała, jadąc w dół wspornika. Umysł Jacques'a wyłączył doznania cielesne, żeby jeszcze raz odtworzyć plan Mr. Phillipsa. Zabity przed chwilą technik był drobną ofiarą na drodze do celu; „inwestycją", jak zapewne powiedziałby Mr. Phillips. Jacques nie wypuszczał z dłoni zdobycznego elektro- nicznego identyfikatora. Komputerowe skanery sprawdzą przy wyjściu wszystkie identyfikatory - należało upewnić się, czy wszyscy opuścili stanowisko. Dopiero wtedy NASA może wznowić odliczanie. Na skraju platformy startowej stał transporter opancerzony. Jeden z techni- ków zanosił właśnie znajdującym się w nim strażnikom kolejną butelkę wody. Dobrze, nie wzbudzi niczyich podejrzeń. Ostatnie baterie reflektorów zalewały stanowisko powodzią światła, jaśniej- szego niż blask poranka. Jacąues obserwował idących do bram techników, cho- ciaż przychodziło mu to z trudem, gdy przechodzili przez plamę światła. Przy bramach rozstawiono strażników, wszyscy jednak spoglądali na zewnątrz, poza stanowisko. Jacques poczuł zadowolenie rozlewające się ciepłą falą w jego ciele; nikt nie spodziewał się uderzenia od środka. Winda z szarpnięciem zatrzymała się na poziomie gruntu i dwaj zagadani tech- nicy wysiedli. Jacques podszedł do skomputeryzowanego punktu kontrolnego i wsunął identyfikator do czytnika magnetycznego. Udając, że nie trafił za pierw- szym razem, podmienił karty i włożył tę, którą zabrał martwemu technikowi. Wszyscy opuścili stanowisko startowe. Duża grupa ludzi ruszyła w prawo, do pierwszego autobusu. Jacques dołą- czył do tłumu, a kiedy technicy ustawiali się w pojedynczy szereg przed wejściem, wycofał się w kierunku rowu ogniowego, znajdującego się w cieniu, poza zasię- giem reflektorów. Ukryty przed niepożądanymi spojrzeniami natychmiast rozpiął biały kombinezon roboczy. Rozejrzał się jeszcze raz na boki i ściągnął go, zosta- jąc w piaskowoszarym mundurze maskującym. Nikt go tu nie szukał. Zwinął kom- binezon i wepchnął do niemal pustej torby na narzędzia - wolał nie ryzykować pozostawienia śladów. Nisko pochylony ruszył w stronę transportera. Dzięki Yvette kamery systemu bezpieczeństwa przekazywały zapętlone obrazy z przeszłości, więc nie musiał się obawiać wykrycia. Transporter opancerzony stał na pozycji strategicznej około półtora kilome- tra od wahadłowca, w pobliżu lin ewakuacyjnych. Mógłby natychmiast przyjść z pomocą astronautom, gdyby znaleźli się w niebezpieczeństwie. Jednakże Jacques znalazł dla niego zupełnie inne zastosowanie. 11. Centrum Kontroli Startów K iedy Yvette wjechała za zatłoczony parking Centrum Kontroli Startów, Mr. Phillips machnął rękaw lewo. - Tam z przodu masz wolne miejsce. Musieli wiedzieć, że przyjedziemy. Yvette wyminęła półciężarówki, pickupy i samochody osobowe, z których większość miała tablice rejestracyjne upamiętniające katastrofę „Challengera", choć było też kilka z napisem RATUJMY MANATY Mr. Phillips zmrużył oczy i wpatrzył się w napis wymalowany czarnymi literami na nierównym, białym kra- wężniku. - „Tylko dla pojazdów rządowych" - odczytał głośno. - Zatem dobrze trafi- liśmy. Nie chciałbym działać niezgodnie z prawem. Z tylnego siedzenia doleciał stłumiony chichot Rdzewiaka. Mr. Phillips od- wrócił się do niego, unosząc brwi. Rudzielec natychmiast się zamknął. Rdzewiak często działał Mr. Phillipsowi na nerwy, ale szef na razie się go nie pozbywał. Wszystko przez wzgląd na stare czasy... Chociaż coraz trudniej znosił jego obec- ność. Po niepowodzeniach na giełdzie, kiedy musiał zniknąć z rynku, Mr. Phillips doszedł do wniosku, że powinien popełnić „fizyczne samobójstwo". Ponieważ chybione inwestycje kosztowały go utratę potężnej rodowej fortuny, zamierzał sporo zarobić na własnym zniknięciu i wypłynąć na powierzchnię jako zupełnie nowa osoba; chciał prowadzić nowe życie i pozbyć się więzów z przeszłością. Kiedy jednak spuścił swój kabriolet porsche ze skalistego urwiska w Nowej Anglii wprost w samochodowe cmentarzysko, złożone z ostrych kamieni i ude- rzających w nie fal, zauważył, że Rdzewiak zatrzymał się nieopodal w swoim poobijanym pickupie. Rudzielec z uśmiechem obserwował całe przedstawienie i dokładnie zrozu- miał zamiary Mr. Phillipsa. Zabrał go później do domu i zażyczył sobie dobrej roli w owym gangsterskim scenariuszu. Sam nie miał nic do stracenia, a trzeba przyznać, że okazał się cennym kompanem. Nigdy nie miał nic przeciwko ubru- 58 dzeniu sobie rąk czy wtopieniu się w tłum w miejscach, do których Mr. Phillips nigdy by się nie udał. Brakowało mu może wyrafinowania, ale nadrabiał to entu- zjazmem. Dzisiaj wszystko się rozstrzygnie i długi zostaną spłacone... albo i nie. Wszyscy troje wysiedli z wozu. Mr. Phillips schował elektroniczny notatnik do kieszeni marynarki i wziął do ust miętusa. - Gotowi? Przedstawienie się zaczyna. Obrzucił spojrzeniem wysoki budynek. Centrum Kontroli Startów zbudowa- no w stylu „nowoczesnych lat sześćdziesiątych"; miało trzy piętra, białe tynki i zaokrąglone narożniki. Rzędy wąskich, pionowych okien wychodziły na stano- wiska startowe. Chroniły je podłużne, czarne osłony, które zawieszono tam jesz- cze w czasach misji „Apollo", kiedy podmuch towarzyszący startowi gigantycz- nych rakiet Saturn 5 mógł podziurawić odłamkami znajdujące się o trzy mile dalej Centrum. Rdzewiak wyjął sprzęt z bagażnika. Sprawdził bezpiecznik na colcie OHWS z tłumikiem i rzucił broń Yvette. Dziewczyna złapała pistolet w locie i wepchnęła do kieszeni obcisłego skafandra. Wzięła również automatyczny FAMAS G2 z kil- koma zapasowymi magazynkami. Rdzewiak przypasał sobie identycznego colta i także złapał za karabin. Podał dziewięciomilimetrową berettę Mr. Phillipsowi, który jednak odmówił grzecznym skinieniem dłoni. - Jak pan sobie życzy, Mr. Phillips - i Rdzewiak schował berettę do drugiej kieszeni i z jego piegowatej twarzy nie znikał świadczący o podekscytowaniu ru- mieniec. Potem założył plecak z amunicją. Zabili jeszcze jednego strażnika, pilnującego parkingu przy Centrum, tym razem jednak nie zawracali sobie głowy podstawianiem zastępcy. Rdzewiak w głębi duszy czuł się zniesmaczony, że wszystko szło tak gładko; od sabotażu Ariane minęło zaledwie sześć miesięcy. Jego zdaniem, stan wzmożonej czujności w NA- SA powinien potrwać nieco dłużej. Po dzisiejszym dniu z pewnością niektórzy pracownicy zostaną poddani surowej weryfikacji. Czas subtelnych rozwiązań minął; teraz wszystko polegało na bezczelności i szybkości. Musieli wejść do budynku, nie zwracając na siebie uwagi. Stanowi- ska dla prasy i telewizji przygotowano o kilkaset metrów na południe. Jeśli zdoła- ją opanować Centrum, zamienią je w pełną zakładników twierdzę. - Wchodzimy - rzucił Mr. Phillips. Poprawił krawat i spinkę w kształcie stat- ku kosmicznego. - Nie chcę nadmiernie wykorzystywać naszego szczęścia - otwo- rzył szklane drzwi przed Yvette, która podziękowała mu skinieniem głowy. W holu, do którego weszli, znajdowały się fotele z granatowymi obiciami, telefony i model Ośrodka Kosmicznego im. Kennedy'ego, umieszczony pod plek- siglasową osłoną. Rdzewiak podniósł pistolet z tłumikiem wysoko w górę, Yvette przewiesiła karabin przez ramię. Jeden strażnik odwrócił się do nich, słysząc, że ktoś wchodzi do budynku; drugi, zaskoczony widokiem broni, wstał zza biurka. - Przepraszam! Nie wolno... - sięgnął do kabury na biodrze, usiłując dobyć broni. 59 Rdzewiak opuścił pistolet i oddał dwa szybkie strzały, po jednym do każdego ze strażników. Tłumik wyciszył odgłosy wystrzałów - zabrzmiały jak stłumione kaszlnięcia. Strażnicy upadli na pokrywające podłogę linoleum. Wystrzelałeś ich jak gęsi - stwierdziła Yvette. Kaczki - poprawił Rdzewiak. - Wystrzelałem ich jak kaczki. Mr. Phillips wskazał drzwi prowadzące do toalet. Zabierzcie ich do damskiej - polecił. - Jest pewnie rzadziej używana... Chyba że od czasu, kiedy ostatnio to sprawdzałem, NASA zatrudniła mnóstwo kobiet. A krew? - Rdzewiak wskazał plamy na podłodze. Zostawmy sprzątaczce nocnej zmiany - odparł Mr. Phillips. - Musimy się spieszyć. Rdzewiak i Yvette wzięli strażników pod ramiona i zaciągnęli ich do łazien- ki. Czarne buty martwych mężczyzn skrzypiały na podłodze. Yvette kopnięciem otworzyła drzwi i weszła pierwsza. Rdzewiak ruszył za nią. Mr. Phillips, czekając na ich powrót, niczym turysta oglądał wystawione w holu modele. Wydymając usta patrzył na makietę hangaru montażowego, stanowiska 39A, budynku, gdzie przygotowuje się promy do startu. Na jednej ze ścian wisia- ły liczne drewniane tabliczki przedstawiające wzory plakietek załóg wszystkich promów kosmicznych. Pod każdą tabliczką znajdowały się dwie metalowe przy- wieszki z datą startu i lądowania. Z damskiej toalety dobiegł nagle przenikliwy krzyk i kolejny stłumiony od- głos strzału. Mr. Phillips wyciągnął zegarek i zmarszczył brwi. Siłą woli nakazał sobie cierpliwość, ale czasu mieli coraz mniej. W co tym razem wdepnął Rdze- wiak? Yvette z Rdzewiakiem wyszli z łazienki; drzwi zamknęły się za nimi z sy- kiem pneumatycznych zawiasów. Mężczyzna zatarł ręce, jakby zadowolony z do- brze wykonanego zadania; Yvette, zarumieniona, oddychała głęboko. Schowała broń do kieszeni. - Jakaś kobieta malowała się przed lustrem - wyjaśniła. - Wyglądała beznadziejnie! - roześmiał się Rdzewiak. - Na sto procent! Mr. Phillips spojrzał na niego zdegustowany - ten rudzielec nie miał za grosz taktu. Pomimo całego długu wdzięczności, po zakończeniu zadania nadejdzie pora na ponowne rozważenie warunków zatrudnienia Rdzewiaka. - Cóż za przykrość - powiedział i wziął głęboki wdech. Na myśl o usunięciu ostatniej przeszkody na drodze do Centrum ogarnęło go uniesienie. - Dobra, te- raz gazem. Poprowadził ich przez korytarz, dokładnie wiedząc, dokąd zmierza. Przygo- towanie operacji zajęło mu tyle czasu, ile NASA poświęca na przygotowanie star- tu wahadłowca. Rozkład pomieszczeń w Centrum znał równie dobrze, jak wnę- trze swojego rodzinnego domu w Connecticut. A nawet lepiej, bo o dostaniu się tutaj marzył od dawna, podczas gdy ponurego, starego dworku matki po prostu nienawidził. Dom był ciemny i pusty, natomiast Centrum tętniło życiem i energią, dawało posmak przyszłości. 60 Skręcił w lewo. Budowla stanowiła relikt z lat sześćdziesiątych; betonowe ściany pokrywało kilka warstw beżowej farby, a u dołu biegła brązowa, plastiko- wa listwa. Mr. Phillips potrząsnął głową. Czuł się nieswojo w tak spartańsko urzą- dzonym wnętrzu. NASA, agencja korzystająca z najnowszych technologii, po- winna mieć najnowocześniejsze, lśniące nowością wyposażenie... Tymczasem ich budynki w większości przypominały makiety z telewizyjnych powtórek. To niewybaczalne, pomyślał. Ale i znaczące. - Samo Centrum Kontroli znajduje się na drugim piętrze - powiedział. - Jeżeli uda się nam dostać na antresolę dla VIP-ów, zanim zostaniemy odkryci, jesteśmy w domu - przygładził palcami klapy marynarki. - Idziemy schodami? - zapytał Rdzewiak. Mr. Phillips odął wargi i pokręcił głową. -Nie, pojedziemy windą. Po co się męczyć. Oszczędzajmy siły na... póź- niej - poczuł przypływ adrenaliny. Podniecenie, jakie odczuwał, przywodziło mu na myśl dawne czasy, gdy pierwszy raz pojawił się na parkiecie. Będzie zabijał. Rdzewiak znów się roześmiał, lecz tym razem Mr. Phillips zignorował go. 12. Centrum Kontroli Startów N icole Hunter przesunęła kartę magnetyczną przez czytnik i weszła do głów- nej sali Centrum Kontroli Startów. Załoga weszła na pokład. Właz zamknięty - zameldował jeden z jej pod- władnych. - Platforma startowa pusta i zabezpieczona. W samą porę - stwierdziła Nicole, zerkając na ścienny zegar. Wprawdzie komandor Franklin dowodził skrupulatną załogą, ale to do niej, kierownika star- tu, należało dopilnowanie, żeby wszystkie wydarzenia następowały we właści- wym momencie, co do sekundy. Przypomniała sobie regułę „Pięciu P": Procedu- ry przygotowawcze podstawą perfekcyjnej pracy. A nikt nie osiągnął w dziedzinie przygotowań wstępnych takiego mistrzostwa jak NASA. Nicole przeczesała dło- nią włosy i wróciła do pracy, czując narastające napięcie. Podobało jej się to wszyst- ko. Jedna z kobiet oderwała wzrok od komputera. Ostatni autobus zjechał ze stanowiska startowego. Beach Road, Kennedy Parkway i droga dojazdowa dla pojazdów gąsienicowych zostały zamknięte. Przyjąłem - odezwał się jeden z techników. Bramy wjazdowe: sześć T, cztery i dwa C zielone. Zgodnie z raportami ze śmigłowców teren jest bezpieczny. Transportery opancerzone gotowe do akcji ratunkowej. Nicole rzuciła okiem na własny spis instrukcji. Informacje uderzały w nią zewsząd, niczym woda bijąca z węża strażackiego. Zgłaszały się kolejne stanowi- ska. Zerknęła na obraz z kamer zainstalowanych na 39A: obok wieży stał dostoj- nie wahadłowiec przytulony do rdzawoczerwonego zbiornika zewnętrznego; wy- sokie rakiety pomocnicze przypominały grube, wycelowane w niebo ołówki. Ruchoma wieża odjechała na bok, ale na szczycie zbiornika pozostała mała „cza- peczka". Po niebie przepływały pasemka cirrusów. Nicole wyjrzała przez okno: poranne niebo na zewnątrz było idealnie czyste. Dziwne, pomyślała. Wysączyła resztki kawy i wrzuciła piankowy kubek do ko- 62 sza. Szybko zapomniała o swych wątpliwościach, bo już coś innego zwróciło jej uwagę. - Posterunki przy bramach zgłaszają gotowość - odezwał się jeden z techni- ków. - Wszędzie mamy zielone światło... - zmarszczył brwi i powiedział coś do mikrofonu. Odczekał jeszcze chwilę. - Wszędzie oprócz bramy numer jeden. Nicole zaniepokoiła się. To któraś z bram wjazdowych? Nie, wjazdowe są zielone. To posterunek przy Centrum, tuż koło nas. Dale- ko od stanowiska startowego. Pewnie wyszedł pogapić się na prom przez lornetkę - odetchnęła z ulgą Nicole. - Zadzwońcie do Kontroli Bezpieczeństwa. Niech dadzą kogoś na bramę i ochrzanią strażnika za zejście z posterunku. Kontynuować odliczanie. Rozejrzała się po sali: ludzie siedzieli zapatrzeni w monitory komputerów, niektórzy rozmawiali przez telefon; drukarki dokumentowały wszystkie ich posu- nięcia. Całe Centrum przypominało dobrze nasmarowaną maszynę - działającą sprawnie na najwyższym biegu. Dotknęła zawieszonego na szyi małego złotego kluczyka i uśmiechnęła się, zadowolona z zajmowanego stanowiska i spoczywającej na niej odpowiedzial- ności. Zawołała swojego zastępcę, starszego spokojnego mężczyznę o krótko przy- ciętych włosach. - Zajmij się wszystkim przez chwilę - poprosiła. - Wrócę na widownię dla VIP-ów, żeby uścisnąć parę dłoni i ugłaskać rekina. Posługując się identyfikatorem, zakmnęła za sobą drzwi i weszła po schod- kach na antresolę, skąd goście honorowi obserwowali krzątaninę na dole, niczym publiczność przyglądająca się zwierzętom w ZOO. Personel Centrum przyzwy- czaił się już do tego, że działa pod starym nadzorem. Ambasador Andriej Trowkin, z założonymi z tyłu rękoma, wyglądał przez wąskie okna na stanowisko startowe. Na niewielkim wzniesieniu po prawej przy- gotowano miejsca dla prasy, tłumnie oblegane przez dziennikarzy, kamerzystów i fotoreporterów. Patrząc ponad Banana River w stronę przylądka Canaveral, będą mieli zapierający dech w piersiach widok na startujący wahadłowiec. Na ścia- nach wolno stojących, białych budynków widniały oznaczenia największych sta- cji telewizyjnych: ABC, NBC, CBS i CNN. Za nimi stały stare przyczepy, w któ- rych mieściło się Biuro Kontaktów z Mediami NASA. W ciszy poranka amerykańska flaga zwisała nieruchomo z wysokiego masztu. Z zegara mrugały na dziennikarzy cyfry obrazujące odliczanie, -Napięcie rośnie, prawda, ambasadorze Trowkin? - zapytała Nicole Rosjanina. Amerykańskie starty do lotów w kosmos są cudownie publiczne - stwier- dził Trowkin. - Nie mogę wyjść podziwu. W Rosji nigdy nie podawano takich informacji do szerszej wiadomości. A przy okazji, proszę mówić mi Andriej. Wobec tego proszę, żeby pan nazywał mnie Nicole. Dziękuję - skinął głową ambasador. Nicole odwróciła się do jednego z gońców. Mogę prosić o jeszcze jedną kawę? Dwie kostki cukru... 63 -1 bez śmietanki - dokończył chłopak. - Wiem, pani Hunter - popędził do schodów. W tej samej chwili zadźwięczał dzwonek sygnalizujący przybycie windy. Drzwi się otworzyły i ze środka wyszło troje obcych, stając gońcowi na drodze. Zwinna, muskularna kobieta o krótko przyciętych, niemal zupełnie białych wło- sach, machnięciem ręki odepchnęła chłopaka na ścianę, jakby oganiała się od muchy. Cała trójka błyskawicznie pokonała parę stopni prowadzących na antre- solę i zajęła pozycje w pomieszczeniu. Nicole, pod wpływem adrenaliny obserwująca całe zdarzenie niby na ciągu stopklatek, zauważyła nieduży karabin automatyczny w rękach blondynki. Jeden z mężczyzn, o płomiennych, pomarańczowoczerwonych włosach i z mnóstwem złotawych piegów na twarzy, miał dwa pistolety; na lufie jednego z nich tkwił potężny, długi tłumik. Przez plecy rudzielec przewiesił karabin podobny do tego, jaki trzymała kobieta. Elegancki, spokojny mężczyzna stojący pośrodku najwyraźniej był tu sze- fem. Niewysoki, poniżej metra pięćdziesięciu, nosił ciemny, prążkowany garnitur ze złoto-białą spinką w kształcie wahadłowca wpiętą w klapę. Jego wygląd i za- chowanie przywodziło Nicole na myśl komicznie ugrzecznionego angielskiego lokaja. - Przepraszam, kim państwo jesteście? - spytała. Czuła narastający w piersi ciężar. Cofnęła się o krok, chcąc uruchomić alarm, który przywołałby na górę strażników z holu na parterze. -Alarm na nic sienie przyda-powiadomiłjąuprzejmie mężczyzna w garni- turze. - Obawiam się, że i tak nikt nie mógłby odpowiedzieć na pani wezwanie. Rudzielec zachichotał, ale szef uciszył go jednym ostrym spojrzeniem. Na- stępnie zwrócił się do zebranych na antresoli obserwatorów. - Czy mogę prosić o uwagę? Nazywam się Mr. Phillips. Jak mniemam, zo- stało nam jakieś pięć minut do przybycia pierwszych strażników, chciałbym więc wykorzystać ten czas do przekazania państwu kilku podstawowych reguł gry. Informacja ta bardzo się państwu przyda. Yvette, Rdzewiak, podejdźcie do mnie, dobrze? Trowkin, senator Boorman z asystentami i pozostali goście stali bez ruchu, sparaliżowani mieszaniną niepewności i wściekłości, wpatrzeni w złowrogą broń. Zespół czterech kamerzystów Boormana skierował obiektywy na Mr. Phillipsa i jego towarzyszy, wietrząc sensację. Nicole zamarła, gorączkowo usiłując sobie przypomnieć procedury, które przy- gotowałyby ją na taką sytuację. - Przepraszam, że przeszkadzam - zaczął elegant. - Niestety, okazało się to konieczne. W dniu dzisiejszym plany dotyczące startu ulegną pewnym zmianom, aczkolwiek zdaję sobie sprawę z istnienia czasowego okna startowego, pani Ni- cole Hunter. - Nicole była zaskoczona, że zwrócił się bezpośrednio do niej, choć oczywiście tożsamość kierownika startu nie stanowiła tajemnicy. - Dołożę więc wszelkich starań, aby uniknąć niepotrzebnej zwłoki. Wiem, ile może kosztować przełożenie startu wahadłowca. 64 Nicole zamrugała nerwowo. To jakieś szaleństwo... Chyba że ten cały Phil- lips ma co najmniej brygadę ludzi, zapewniających mu ochronę. W przeciwnym wypadku w parę minut dotrą tu dosłownie setki strażników NASA, żołnierzy i funk- cjonariuszy policji stanowej. Nie wiem, kim pan jest, ale wydaje mi się, że nie docenił pan systemów obronnych Centrum - stwierdziła, występując krok do przodu. Zatrzymała się jednak w miejscu, gdy piegowaty mężczyzna wycelował w niąjeden ze swoich pistoletów z odległości półtora metra. Dziękują, Rdzewiak - rzekł Mr. Phillips i zwrócił się do Nicole. - Jeżeli wasi strażnicy zamierzają wparowac tu niczym banda superbohaterów, czekają ich pewne niespodzianki. Andriej Trowkin wyprostował szerokie bary i stanął u boku Nicole z twarzą poczerwieniałą z wściekłości. - Jak śmiecie wchodzić tu z bronią? W tej misji uczestniczą również Rosja- nie! To będzie incydent na skalę międzynarodową! Mr. Phillips zacisnął usta w wąską krechę, jakby poirytowany, że ktoś mu przerywa. Spojrzał na zdobiący pierś Trowkina identyfikator, choć sięgał amba- sadorowi ledwie do mostka. - Ach, nasz przyjaciel z zagranicy. Wykorzystajmy te parę minut, zanim siły bezpieczeństwa NASA podniosą swój wstrętny łeb. Mr. Phillips wyjął elektro- niczny notatnik w szarym pudełku, podniósł ciekłokrystaliczny ekran i wziął do ręki rysik. Dotykał nim ekranu, wybierał kolejne nazwiska, przeglądał wyświetla- ne pliki. - Jest! - wykrzyknął wreszcie triumfalnie. - Andriej Iwanowicz Trow- kin, urodzony na Białorusi, dyplom inżyniera lotnictwa, ukończone szkolenie w si- łach powietrznych, szkolenie astronautyczne. Wyłączony... -to słowo Mr. Phillips odczytał powoli, jakby z niesmakiem. -Wyłączony z dalszej służby ze wzglę- du na szmery w sercu. Szkoda - pokręcił głową. - Tak jak Dekę Slayton. Chociaż jemu w końcu pozwolili polecieć w misji Apollo-Sojuz, więc niech pan nie traci nadziei. Trowkin zabulgotał coś gniewnie. Nicole, chłodna, opanowana, zwróciła się do Mr. Phillipsa. Wystarczy wytrzymać kilka minut, do przybycia straży. Niech mówi. - Odrobił pan pracę domową- powiedziała. - Ale czego właściwie pan chce? Senator Boorman postąpił krok naprzód, wściekły i groźny, starając się przy- brać wyraz twarzy, z jakiego nieraz korzystał na mównicy w Senacie. -W naszym kraju mamy jasno określoną politykę postępowania z terrorysta- mi: żadnych negocjacji. Cokolwiek więc zaplanowaliście, nie macie szans. Kamerzyści zareagowali natychmiast, zwracając się w jego stronę, aby nie uronić ani słowa z wystąpienia. - Senator Boorman... - odparł Mr. Phillips ze źle skrywaną odrazą. - Co my tu mamy? - spojrzał na ekran notatnika i wyświetlił na nim kolejne pliki. Uniósł lekko brwi. - Spora kartoteka i jedna interesująca rzecz. Dlaczego w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym został pan aresztowany, kiedy wychodził pan z żeńskiego internatu, ubrany w damską bieliznę? Dwudziestego piątego maja... Przypomina pan sobie to zdarzenie, senatorze? 5 - iskra 65 Senator stęknął i poczerwieniał z gniewu. Nie dam się zastraszyć... Już pana zastraszyłem - przerwał mu Mr. Phillips. - Mam pełną kartotekę wszystkich znajdujących się tu osób, więc może zrobimy krótki pokaz dla telewi- zji? Nie, odłóżmy zabawę na później. Mamy ważniejsze sprawy na głowie, a za jakąś minutę zjawi się tu wasza kawaleria. Obawiam się, że będę musiał udowod- nić wiarygodność swoich słów, bo wątpię, by siły bezpieczeństwa NASA wzięły moje zapewnienia za dobrą monetę- stanął pod jedną z umieszczonych pod sufi- tem automatycznych kamer. Odchrząknął i odezwał się wprost do kamery. - Po pierwsze: wiem, że straż śledzi moje poczynania. Pragnę więc was zapewnić, iż każda próba wtargnięcia do tego budynku skończy się śmiercią zakładników. Wszystkich. Tak po prostu - pstryknięciem palców dał znak wysokiej blondynce, którą nazywał Yvette. Yvette, z karabinem wycelowanym w tłum VIP-ów, wyjęła z jednego z zielo- nych worków maskę tlenową i podała Mr. Phillipsowi. Ten podniósł ją do obiek- tywu kamery. - Po drugie: my mamy maski, a nasi zakładnicy nie. Jeśli wpuścicie gaz, zakładnicy zginą. Czy wyrażam się jasno? - odrzucił maskę do Yvette. Złapała ją zwinnym ruchem dłoni. - Zatem żadnych prób wejścia do budynku. Nasi koledzy zostali rozstawieni w strategicznych punktach wokół stanowiska star- towego. Mają rozkaz ostro reagować na wszystkie przejawy niewłaściwego za- chowania - odszedł spod kamery, splótł dłonie i powiódł wzrokiem po widow- ni. - Pani Hunter, jest pani osobą, z którą chciałbym porozmawiać - spojrzał z ukosa na Boormana. - Nigdy nie darzyłem specjalnym szacunkiem... tego człowieka i jego ograniczonej wizji polityki. Nicole nie pozwoliła, żeby na jej twarzy drgnął choćby jeden mięsień, mimo że w głębi duszy czuła paraliżujący strach. Musiała podjąć grę - i to bardzo ostrożnie. Mr. Phillips przyjrzał się rozwieszonym na suficie kamerom. - Rdzewiak, mógłbyś je usunąć? Jedną zostaw, pozostałe zestrzel. Wolałbym mieć pełniejszą kontrolę nad transmitowanym stąd obrazem. Rdzewiak wycelował trzymany w prawej ręce pistolet. -Na sto procent! Rozległy się syknięcia stłumionych wystrzałów i na wszystkie strony posypał się czarny plastik, szkło i metal z rozbitych kamer. Reporterzy telewizyjni uwiecz- nili całe widowisko. Dla większego efektu Rdzewiak wypalił jeszcze dwukrotnie, wprost w pokryty dźwiękoszczelną okładziną sufit. Asystenci Boormana skupili się wokół swego chlebodawcy; pozostali roz- paczliwie szukali jakiejś osłony, Nicole jednak największym wysiłkiem woli zmu- siła się, by stać nieruchomo. Nawet nie mrugnęła okiem. Wiedziała, że wszyscy na nią patrzą i musiała być silna, bez względu na to, jak bardzo chciałaby się schować. - Teraz, proszę państwa, jeśli wykażecie odrobinę cierpliwości, przedstawię moje żądania i objaśnię konsekwencje, jakie grożą wam, gdybyście ich nie speł- 66 nili - rzekł cicho Mr. Phillips. - Na razie nie mówmy o niczym naszym kolegom astronautom. Nie chciałbym, żeby zareagowali zbyt gwałtownie - zerknął na kie- szonkowy zegarek, po czym z trzaskiem zamknął kopertę i uśmiechnął się przy- milnie. - Zapewniam państwa, że wszystko jest pod kontrolą. A ja bardzo lubię kontrolować sytuację. 13. Pokład „Atlantis" G ator Green wyciągnął rękę w stronę centralnego pulpitu sterowniczego „Atlan- tis" i przerzucał strony laminowanej instrukcji, którą oparł sobie na udzie. Wyglądała identycznie, jak przy wszystkich symulacjach - tylko teraz działo się to naprawdę. I jedyną różnicę stanowił fakt, że siedział tu w skafandrze ciśnienio- wym i w hełmie. Sprawdzenie ciśnienia w orbitalnym systemie manewrowym - odczytał, się- gając do przełącznika. W porządku - odparł Marc Franklin bezbarwnym tonem zawodowca. Sie- dział po lewej stronie pomieszczenia, w fotelu dowódcy misji, i czytał te same wskazówki z identycznej listy. Gator pstryknął obydwa przełączniki oznaczone OMS ENG. - Włączone. - Spojrzał na panel nad głową Franklina. - Zwiększam ciśnienie w kabinie do szesnaście koma siedem psi2. Franklin nie spuszczał wzroku z mierników. - Test szczelności kabiny zakończony - oznajmił. Gator włączył mikrofon. - Kontrola, tu „Atlantis". Ciśnienie OMS prawidłowe, test szczelności kabi- ny zakończony. -Przyjąłem. Wszystko wokół nich wibrowało wskutek działania wewnętrznych pomp, przekładni, przełączników i nieustannego kurczenia się i rozszerzania metalu krio- genicznego zbiornika z paliwem. Wahadłowiec przypominał żywą istotę, która rwie się naprzód. Gator metodycznie, punkt po punkcie, kontynuował przegląd. Sprawdził właśnie system komunikacji głosowej; Franklin pochylił się i wyłączył uszczelnienie kabiny. Zakończyli całą sekwencję testów, gdy z radia dobiegł ich głos. 2 Psi (pound per sąuare inch) - funt na cal kwadratowy, jednostka ciśnienia. 68 „Atlantis", zmiana planów. Odliczanie wstrzymane. Bądźcie w gotowości. Gator z westchnieniem pstryknął mikrofonem. Przyjąłem. Ciekaw był, ile tym razem muszą poczekać. Spojrzał na Franklina. Dowódca leciał w kosmos po raz czwarty, ale denerwował się jak żółtodziób, choć masko- wał to kruchym, wymuszonym spokojem, na widok którego Gator jeszcze bar- dziej się niepokoił. W poprzednich lotach Franklin pełnił funkcję specjalisty mi- sji. To pewnie sporo zmienia, kiedy wiesz, że odpowiadasz za całą załogę, pomyślał Green, zastanawiając się, czy Lodowiec kiedykolwiek czuł się podobnie. Gdyby misja przebiegała zgodnie z planem, Lodowiec pewnie spałby w naj- lepsze w fotelu dowódcy, czekając na wznowienie odliczania, tylko od czasu do czasu zerkałby spod półprzymkniętych powiek. Ten facet wprost emanował opa- nowaniem, które w dodatku udzielało się wszystkim członkom załogi, i nikt nie mógł żywić najmniejszych wątpliwości co do powodzenia misji. Gator przypo- mniał sobie kolację na świeżym powietrzu, z Lodowcem i Nicole, na patio jego kawalerskiego, wynajętego domu w Canaveral City. Na dymiącym grillu Webera piekły się hamburgery, on sam wygłupiał się przed Monique, z którą spotykał się od dwóch miesięcy. Polewał skwierczące na ogniu hamburgery sosem Tabasco i zachęcał gości do picia lemoniady. Umyślił sobie bowiem, że przygotuje napój ze świeżych owoców w taki sam sposób, jak robiła to jego matka. Przez całe popołudnie systematycznie powiększał śmietnik w kuchni, zmasakrował wielką torbę cytryn i zamierzał teraz, do ciężkiej cholery, dopilnować, żeby Nicole i Lo- dowiec wypili całą lemoniadę, choćby nie wiadomo ile musieli ją posłodzić. Później, w nocy, Monique powiedziała mu, że z zazdrością obserwowała pew- ność i stałość bijące ze związku Lodowca i Nicole... Teraz mieli z Franklinem mnóstwo czasu, więc Gator postanowił złagodzić panujące w kabinie napięcie. Wyłączył mikrofon, żeby system komunikacyjny nie poniósł jego głosu po całym promie ani, tym bardziej, do Centrum. Wychylił się w stronę Franklina. - Słuchaj no, Marc. Jak już zadokujemy do „Mira", łatwo utrzymamy połą- czenie. Może byśmy tak zostali trochę na górze, co? No wiesz, głasnost', bratanie się z załogą... Moglibyśmy zagrać w pokera. Franklin oderwał się na chwilę od instrukcji i obrzucił Greena spojrzeniem zaczerwienionych, zmęczonych oczu. - Chyba żartujesz. Gator z trudem zachował powagę. Pewnie, że żartuję. - Mogliby urządzić sobie krótkie wakacje na pokładzie „Atlantis", a my w tym czasie obejrzelibyśmy sobie ich stację, kawałek po kawałku. Nikt nie musi o tym wiedzieć. Aleksandra Kozłowska pochyliła się do przodu ze swojego fotela, umiesz- czonego tuż za plecami obu mężczyzn. Długie, słomianoblond włosy z trudem upchnęła do fabrycznego hełmu. - Omawiają panowie plany wycieczkowe, komandorze Gator? Franklin zesztywniał. 69 - Przeglądaliśmy właśnie instrukcje do wykonania po starcie - wytłumacze- nie nie zabrzmiało przekonująco. Gator mrugnął do Aleksandry. A mogliśmy przesunąć granicę w stosunkach międzynarodowych. Franklin prychnął, gdy dotarło do niego, że dał się nabrać. Dobrze, Gator, zabawiłeś się. Ale na tym koniec, jasne? - Potwierdzam - odparł Gator. - Chciałem tylko trochę rozruszać towarzy- stwo - zerknął na następny punkt programu: załadować do komputera plan lotu OPS-1. Będzie musiał z tym zaczekać na wznowienie odliczania, kiedykolwiek miałoby ono nastąpić. Dalej czekało ich już tylko postępowanie zgodnie z podanymi instrukcjami. Przypominało to Gatorowi przygotowania do meczów w Annapolis, kiedy z kil- kudniowym wyprzedzeniem opracowywano strategię gry, a on mógł potem już tylko biegać po boisku, do wtóru ryku tysięcy kadetów marynarki, wymachują- cych białymi czapkami. Musiał wykonać plan w całości i bez omyłek. Gdzieś w głębi umysłu czaiło się wspomnienie katastrofy „Challengera". Czyhało zapewne na wszystkich astronautów w ciągu ostatnich dziesięciu lat: prom już leciał, wskazania przyrządów były poprawne - aż w jednej, przerażającej chwili wszystko diabli wzięli. Jak mogliby siedzieć teraz w promie na stanowisku starto- wym i nie myśleć o tym, czekając na wznowienie odliczania? Gator odepchnął tę wizję; nie wolno pozwalać sobie na jej rozpamiętywanie. Obojętne, z Lodowcem czy bez niego, misja musi się udać. Nic ich już nie zatrzy- ma. Do spółki z Franklinem przejrzeli zalecenia przewidziane na pierwsze chwi- le po starcie. Od czasu do czasu spoglądali na mechaniczne przełączniki, lampy elektronowe, wskaźniki diodowe i ekrany komputerów. Gator wyciągnął rękę w prawo i przypiął instrukcję do umieszczonego tam rzepa. Wyprostował się, spoj- rzał na zegar i zmarszczył brwi. - Marc, niedługo przekroczymy granicę przerwy w odliczaniu. Franklin obejrzał rządek błyszczących przycisków i sam sprawdził wskaza- nie zegara. Włączył mikrofon. CAPCOM, tu „Atlantis". Strasznie tam u was cicho. Co się dzieje? Czeka- my na dobre wiadomości. „Atlantis", tu CAPCOM - odpowiedziało Houston po niepokojąco długiej przerwie. - Odliczanie wstrzymane na czas nieokreślony. Pierwszy stan gotowo- ści. Gator z uniesionymi brwiami popatrzył na Franklina. - Co o tym myślisz? Szykują się do odłożenia misji? Ale dlaczego? - załoga naziemna cieszyła się reputacją perfekcjonistów, jeśli chodziło o dopuszczenie do startu. Franklin miał ponurą, zdegustowaną minę, kiedy ponownie uruchomił mi- krofon. CAPCOM, czy możecie podać nam jakieś szczegóły? Odpowiedź odmowna, „Atlantis". Na razie brak danych. 70 Bez przesady! Zupełnie nie wiecie, co się dzieje? - Gator włączył się do rozmowy z odcieniem powątpiewania w głosie. - Przekładamy start? Wstrzymanie odliczania zarządził osobiście kierownik startu. Przekaże- my wam dodatkowe informacje natychmiast po ich otrzymaniu z Ośrodka Ken- nedyego. Gator niespokojnie poruszył się na fotelu; strasznie niewygodnie było tak leżeć i wpatrywać się w niebo. CAPCOM, dajcie mi Panterę... to znaczy, chciałem powiedzieć, panią Hunter. Przykro mi, „Atlantis". Mamy drobne problemy z łącznością z Centrum Kontroli Startów. Będziemy was informować na bieżąco. Problemy z łącznością? - tym razem w głosie Gatora brzmiało szczere nie- dowierzanie. Musimy przerwać, „Atlantis". Przez chwilę nie będzie łączności. Czekajcie spokojnie, aż od nowa zestawimy łącze. Gator pstryknął dwa razy wyłącznikiem mikrofonu na znak, że zrozumiał komunikat.Zmarszczyłbrwi.Chcą zestawiać łącze od nowa? Dziw- ne. Wzruszył ramionami; ktoś musiał znaleźć jakąś zagwozdkę. Niewiele możemy zrobić - stwierdził Franklin. - Słyszałeś, co powiedział CAPCOM. A może byśmy się tak poodpinali i przywrócili sobie krążenie w stopach, co? Nie wiadomo jak długo te błazny zamierzają nas tak trzymać. Ze względu na okno startowe nie możemy czekać dłużej niż pół godziny - ponuro odmruknął Franklin i zaczął rozpinać pasy. - OK, krótka przerwa - zwró- cił się przez interkom do reszty załogi. - Wolno zdjąć hełmy, ale bądźcie gotowi w każdej chwili wrócić na stanowiska. Aleksandra Kozłowska, już bez pasów, swobodnie pochyliła się naprzód i zła- pała za oparcie fotela Greena. - Jak pan sądzi, komandorze Gator, co się dzieje? Gator odwrócił się i spojrzał na urodziwą rosyjską kosmonautkę. -Nie mam pojęcia. Pewnie jakieś chochliki. Żaden start nie może od począt- ku do końca przebiegać bez przeszkód. 14. Dowództwo straży, Ośrodek Kosmiczny im. Kennedy'ego W całym kompleksie służb bezpieczeństwa NASA rozlegało się wycie sy- ren alarmowych. Wiele budynków opustoszało, ponieważ pracownicy sie- dzieli na składanych krzesełkach na zewnątrz, szykując się do oglądania bliskie- go już startu. Ryk syren nie ustawał. Umundurowani strażnicy wylewali się falą z główne- go posterunku, pospiesznie dopinając kurtki. Byli uzbrojeni w karabiny automa- tyczne, na nogach mieli masywne, czarne buty z metalowymi wzmocnieniami, a na głowach - mikrofony połączone z małymi, mieszczącymi się w uchu słu- chawkami. Wskoczyli do czekających przed budynkiem pojazdów terenowych, zatrzasnęli za sobą ciężkie drzwi i uruchomili silniki. Z zainstalowanych w transporterach odbiorników radiowych dobiegały wy- dawane ostrym tonem komendy. - Do wszystkich zespołów: ogłaszam alarm pierwszego stopnia. To nie są ćwiczenia. Powtarzam: to nie są ćwiczenia. Mamy zakładników w CKS i praw- dopodobną groźbę ataku na stanowisko 39A. Czujniki i kamery wideo zostały zneutralizowane. Sytuacja nieznana. Członkowie załóg zgłaszali się zgodnie z instrukcją. - Scenariusz G jak „golf. Zespoły proszone są o przełączenie się na odpo- wiednie częstotliwości. Zespół pierwszy przycisk numer jeden; zespół drugi przy- cisk numer dwa... Pięcioosobowe oddziały kolejno przełączały się na ustalone kanały wykorzy- stywane przez dowództwo. Wszystkim udzielała się atmosfera kontrolowanego podniecenia: latami ćwiczyli swoje obowiązki w oczekiwaniu takiej chwili, ale nikt nigdy nie podejrzewał, że faktycznie zostaną poderwani do akcji. Któż mógł- by się odważyć zaatakować Centrum? Siedem transporterów opancerzonych z piskiem opon opuściło parking. Trzy skierowały się do bramy na południowo-wschodnim krańcu strzeżonego terenu, 72 pozostałe cztery ruszyły w stronę autostrady stanowej numer 1, wprost ku zagro- żonemu Centrum Kontroli Startów. Po drugiej stronie Florydy, w bazie sił powietrznych McDill na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej dowództwo otrzymało wiadomość o zaistniałej sytuacji zagrożenia. Informacja kilka minut przebijała się przez urzędników bezpośrednio nadzorujących start, zanim dotarła do kogoś władnego podejmować decyzje. Sa- molot specjalny C-130, patrolujący dotąd okolicę z dużej wysokości, został od- wołany ze standardowego lotu. Trzydzieści pięć kilometrów na południe, w bazie lotniczej na przylądku Canaveral, do akcji skierowano elitarny oddział żandarmerii. Wieść o alarmie trafiła z Federalnej Agencji ds. Bezpieczeństwa do sieci kryzysowej Departamentu Obrony; wojskowy personel metodycznie przygotowywał się do podjęcia właści- wej decyzji. W Ośrodku Kennedy'ego wysoki świst oznajmił włączenie zasilania w dwóch stojących na lądowisku helikopterach. Musiały minąć jeszcze dwie minuty, zanim można było uruchomić wirniki. Dla przypiętych pasami strażników i pilotów czas wlókł się bez końca. Cztery śmigłowce znajdujące się już w powietrzu przechyli- ły wirniki i ruszyły w kierunku Centrum. Pierwszy czarny transporter zahamował z wizgiem przed białym budynkiem. Ze środka wyskoczyło pięcioro uzbrojonych strażników i przykucnęło pod osło- ną pojazdu, przygotowując karabiny. Dowodząca oddziałem kobieta uniosła pięść. Zespół pierwszy, zgłaszać się kolejno. Tu Alfa. Bravo - cała piątka po kolei włączała mikrofony. Charlie. Delta. Echo. Zadowolona ze zgłoszeń złapała za lufę M-16. - Mamy tylko otoczyć budynek. Nie zbliżać się bardziej niż na piętnaście metrów. Wykonać. Oddział zaczął zajmować pozycje, gdy na parkingu pojawiły się następne transportery. Zespół pierwszy zajmuje pozycje - zgłosiła kobieta. - Sytuacja jest pod kontrolą. Czekamy na dalsze instrukcje. Zachowajcie ostrożność, Alfa - dobiegła ją odpowiedź z dowództwa. - Mają zakładników, w tym kilku VIP-ów. W chwili gdy strażnicy ruszyli biegiem, żeby rozlokować się wokół budynku, z klatki schodowej na wysokości drugiego piętra padła seria strzałów karabino- wych. Dwóch strażników natychmiast runęło na ziemię niczym pod ciosem kija baseballowego; trzeci, trafiony w ramię, zachwiał się i wykonał półobrót, zanim upadł. Dowodząca skryła się za jednym z samochodów. - Wycofać się, wycofać! Alfa do dowództwa, jesteśmy pod ostrzałem! Po- rzucić plan G jak „golf! - Skulona za pojazdem starała się wyrównać oddech. 73 Dookoła świszczały kule, druzgocząc szyby w autach. Szkło sypało się na ziemię niczym pokruszone lodowe sople. Pozostałe transportery właśnie zawracały. Rozejrzała się za swoimi ludźmi, sprawdzając poniesione straty. Dwóch le- żało bez ruchu na czarnym asfalcie, w kałużach krwi. Zespół pierwszy, kolejno zgłoś się! Tu Alfa. Tu Echo. Wszystko w porządku. Jestem za czerwonym pickupem. Tu Delta - dobiegł ją słabszy głos. - Trafili mnie. Krwawię, ale jeszcze trochę wytrzymam. Zespół pierwszy, tu dowództwo - rozległ się inny głos w słuchawkach. - Jak wygląda sytuacja? Wciąż jesteśmy pod ostrzałem. Trzech trafionych - oddychając głęboko, śledziła sekundnik zegarka i liczyła kule uderzające w transporter i sąsiednie sa- mochody. - Trochę się uspokoiło, ale wciąż jest gorąco. Czy widzicie, skąd strzelają? Wydaje mi się, że strzela tylko jedna osoba, ale za to traktuje sprawę po- ważnie. Najprawdopodobniej z klatki schodowej na drugim piętrze; to doskonała pozycja. - Jeśli możecie, opatrzcie rannych. Przysyłamy posiłki. Wstrzymajcie atak. Dowodząca oddziałem siedziała bez ruchu. Grad kul nie ustawał. Trzy czarne transportery z rykiem silników zbliżały się do zajmowanego przez Salvadora baraku na południowo-wschodnim krańcu strefy strzeżonej. Strażnicy, zaciskając dłonie na smukłych lufach karabinów, nasłuchiwali meldunków zespo- łu pierwszego spod Centrum Kontroli Startów. -- Wygląda na to, że mają tam regularną wojnę! Ledwie zbliżyli się do bramy, pierwszy transporter najechał na potykacz, zde- tonował minę i wyleciał w powietrze. Zainstalowane na ukrytych w gąszczu sto- jakach zdalnie sterowane karabiny rozpoczęły kanonadę. W burty transporterów uderzyły serie pocisków- pryskało szkło, metal pękał pod ciosami amunicji prze- ciwpancernej. Krzyki strażników szybko umilkły. Transporter zjechał do rowu i przewrócił się na bok. Dwadzieścia metrów dalej, tuż obok baraku, samotny mężczyzna włączył nadajnik. Halo, Mr. Phillips, tu Duncan. Z pierwszej fali nikt nie przeżył. Trzy pojaz- dy zniszczone. Coś pięknego! Bardzo dobrze, Duncan - odpowiedź z Centrum dobiegła dosłownie w ułamku sekundy. - Dziękuję. Może nasi przyjaciele z NASA będą nas teraz uważniej słuchać. Zadowolony z siebie Duncan ponownie spojrzał na drogę, wypatrując kolej- nych gości. W okolicy znajdowało się jeszcze całe mnóstwo min, a z łatwością zauważyłby każdego, kto próbowałby je rozbroić. Nie odkładając broni, pod- szedł do stanowisk ogniowych, założył nowe magazynki do karabinów, po czym zapalił mentolowego i wrócił na rozkładane krzesełko. 15. Półtora kilometra od stanowiska startowego 39A L odowiec siedział na stoku porośniętego krzewami pagórka, dobrze ukryty przed wzrokiem rutynowych patroli. Tu z pewnością nikt go nie znajdzie. W oddali widział stanowisko startowe; do drogi dojazdowej miał stąd bez mała dwa kilo- metry. Słyszał dobiegający zza pleców ryk syren, zapewne ostatni sygnał ostrze- gawczy dla strażników, którzy powinni opuścić strefę zagrożenia. W innych oko- licznościach czułby się jak na pikniku. Tylko że w tej chwili powinien znajdować się tam, w kokpicie statku. Na ekranie przenośnego telewizora śledził przygotowania do startu. Nie lubił tracić czasu na rozważania natury politycznej, ale uważał, że senator Boorman zajmuje w serwisie stanowczo za dużo miejsca. Czyżby dziennikarze naprawdę nie mieli nic lepszego do roboty? Nawet w dniu startu? Na razie jednak mógł podziwiać ujęcie „Atlantis". Technicy zeszli ze stano- wisk przed ogłoszeniem planowej przerwy w odliczaniu, przy T minus dwadzie- ścia minut. Tymczasem przerwa przedłużała się, a Nicole nie raczyła nikomu wyjaśnić, dlaczego. Może musiała poprawić makijaż... Albo znalazła zieloną karteczkę, której nie było na jej liście. Lodowiec wyciągnął się wygodnie, ustawiwszy odbiornik na miękkiej ziemi tak, żeby nie zasłaniał mu widoku na stanowisko startowe. Wahadłowiec prezen- tował się przepięknie na tle czystego, porannego nieba. Światło słońca odbijało się właśnie od szczytu wieży; słabo widoczne smużki parującego tlenu i wodoru unosiły siew wilgotnym powietrzu. W telewizji przypominano właśnie ostatni wywiad z kierownikiem startu. Siedząc na wydmie, sam na sam ze swoimi myślami, nie widziany przez nikogo, Lodowiec musiał przyznać, że Nicole dobrze prezentuje się na wizji. Cholernie dobrze. Jak zwykle chłodna i opanowana, świetnie sobie radziła z tymi tępakami z Waszyngtonu i natrętnymi reporterami. Ale przecież, skoro potrafiła sobie po- radzić z n i m, to wrogo nastawiony senator powinien być dla niej niczym bułka z masłem. Lodowiec nigdy nie miał cierpliwości do tych wszystkich słownych 75 gierek; wolał coś robić, zamiast przekonywać się na własnej skórze, na ile sposobów można o tym opowiedzieć. Jednak gadanie i planowanie zawsze leżało w naturze Nicole. Lubiła wal- czyć z przegranej pozycji, zwyciężać i znajdować jakiś kompromis, który obu stronom dawałby poczucie wygranej. Nie poddawała się łatwo. Przynajmniej dopóki nie chodziło o karierze. Potrząsnął głową. Wbił palce w piach, nie mogąc się już doczekać startu. Kiedy wreszcie wystrzelą tę maszynę w kosmos?! Nie potrafił znieść bezczynne- go siedzenia. Zerknął za zegar odliczania, nałożony na obraz w prawym dolnym rogu ekra- nu. Zmarszczył brwi. Przerwa w odliczaniu naprawdę przedłużała się ponad mia- rę. Niby nic dziwnego - nie planowane opóźnienia zawsze się zdarzały. Może tym razem biurokraci z NASA nie mogli się dogadać, jakiej marki papier toaleto- wy powinien się znaleźć na pokładzie. Dalekie ujęcie promu zastąpił widok przesyłany przee kamerę zainstalowaną na szczycie wieży. Przewód dostarczający tlen został już częściowo odsunięty. Kolejne przedstawiało zbliżenie głównych silników wahadłowca. Na stanowisku nie było żywej duszy, czyli wszystko odbywało się zgodnie z przepisami. Lodowiec pochylił się i podkręcił dźwięk. Coś tu się nie zgadzało: cirrusy kłębiące się ponad promem nie znikły z ekranu, ale najwyraźniej miał do czynie- nia z jakimś odbiciem. W promieniu wielu kilometrów na niebie nie dostrzegał nawet najmniejszej chmurki. Z zamyślenia wyrwał go ryk nisko przelatującego śmigłowca, który nagle wyłonił się zza wzgórza. Wywołany przez ruch łopat wirnika podmuch wywrócił odbiornik i sypnął na Lodowca piachem i drobnymi kamieniami. - Psiakrew! - Lodowiec ruszył w dół stoku, podskakując niezgrabnie na jed- nej nodze, w poszukiwaniu schronienia. Stopę przeszywały ukłucia bólu, kiedy złamane kości tarły o siebie niczym paznokcie zgrzytające o tablicę. Helikopter zakręcił ostro w lewo, jakby czegoś szukał. Zapewne właśnie jego. Lodowiec jeszcze raz zaklął. Najwidoczniej uruchomił jakiś sygnał alarmo- wy, spowodował reakcję jednego z czujników ruchu lub dźwięku i teraz go szu- kali. Może to właśnie z j e g o powodu przedłużono przerwę w odliczaniu. Ależ wyjdzie na głupca... Śmigłowiec ponownie przeleciał mu nad głową, ale Lodowiec wątpił, by go dostrzeżono. Po chwili maszyna ruszyła wprost na stanowisko startowe. Pomyślał o Salvadorze, któremu teraz zapewne nieźle się obrywa, i żołą- dek ścisnął mu się w lodowatą kulę. Biedaczysko, pracował w Ośrodku od lat i nigdy nie wpakował się w kłopoty, a teraz, za sprawą Lodowca, może stracić robotę. Sam Lodowiec zapewne wykpi się z wszelkich zarzutów i wszystko skoń- czy się na dobrodusznym klapsie w tyłek; najwyżej pocałuje jakiegoś nielota w odwłok. Ale wyślizga się: w końcu przecież jest współczesnym bohaterem - dowódcą promu kosmicznego i doświadczonym oficerem wśród astronautów. Mógł tylko mieć nadzieję, że przekona tych biurokratów, żeby odpuścili i Sal- vadorowi. 76 Cóż, skoro już go szukali, zapewne niedługo znajdą. Zwłaszcza z tą złamaną nogą. Lepiej poddać się od razu i ograniczyć straty. Jeśli wznowią odliczanie, zdążą wystrzelić statek z jego załogą w kosmos, korzystając z okna startowego. Lodowiec zgarnął telewizorek i lornetkę i ostrożnie ruszył w kierunku bara- ku straży, układając sobie w myślach historyjkę dla zainteresowanych. 16. Centrum Kontroli Startów N icole patrzyła przez okno, jak helikopter straży NASA z grzmotem silników zmierza w stronę stanowiska startowego, na którym „Atlantis" czeka na wzno- wienie odliczania. Trzy inne śmigłowce, wisząc nisko nad Centrum, przeczesy- wały teren w poszukiwaniu pozostałych terrorystów. Od strony klatki schodowej wychodzącej na parking dobiegł, przypominają- cy huk fajerwerków, odgłos strzałów. To Rdzewiak strzelał raz za razem, pokrzy- kując z zadowolenia, ilekroć udało mu się kogoś trafić. Nicole stanęła przy ścianie, obok Andrieja Trowkina, również wyglądającego na zewnątrz przez podłużne okno obserwacyjne. Oparła się dłońmi o szybę. Ciem- ny, owadzi kształt maszyny oddalał się w kierunku bagien. Serce waliło jej jak mło- tem na myśl o rychłej odsieczy... Ale wciąż bała się tego, co jeszcze mogło nastą- pić. Terroryści najwyraźniej nie mieli skrupułów, kiedy przychodziło do zabijania. - Czy ci ludzie w śmigłowcach naprawdę sądzą, że zdołają powstrzymać tego szaleńca? - prychnął Trowkin, zerkając na Mr. Phillipsa, który bacznie przyglą- dał się swoim paznokciom, jakby nie zauważając, jak niepewną i chwilową ma przewagę. Rdzewiak wrócił z korytarza, otarł pot z pokrytego piegami czoła i przewie- sił karabin przez ramię. - W celu! Myślę, że wygrałem dziś na strzelnicy pluszowego niedźwiadka. Powinniście zobaczyć tych strażników! Biegali jak mrówki, kiedy sieje przypali słońcem przez soczewkę. Mr. Phillips pokręcił głową i westchnął, zdradzając rozczarowanie. - Duncan meldował, że przy baraku strażniczym też działy się ciekawe rze- czy. A teraz jeszcze te natrętne śmigłowce. NASA chyba nie traktuje naszych gróźb poważnie, co bardzo mnie drażni. Zachowują się, jakby nie chcieli usły- szeć, co mam do powiedzenia, zanim zaczną strzelać. Nie poświęcili mi ani chwi- li uwagi. - Wziął do ręki krótkofalówkę i wybrał ustaloną częstotliwość. - Mory, jesteście tam? Nie mielibyście ochoty zapolować na kaczki? 78 Rozległ się trzask, a zaraz potem ponad zakłócenia wzniósł się wysoki, noso- wy głos. Jesteśmy gotowi, Mr. Phillips. Czy nie sprawiłoby panu różnicy, gdyby Bila miał szansę się wykazać? Strasznie się niecierpliwi, a poza tym przydałoby mu się trochę ćwiczeń. Pytałem c i e b fe, Mory. - W głosie Mr. Phillipsa dała się słyszeć nuta zniecierpliwienia. - Nie chcę ryzykować pudła, kiedy skierowane sana nas wszyst- kie kamery. Czułbym się bardzo niezręcznie. Nie ma sprawy. Który helikopter mam zdjąć? Który chcesz - Mr. Phillips odął usta. - Ważne, żeby nasi widzowie mieli dobre widowisko. Prosimy nie zmieniać kanału. Za chwilę fajerwerki z okazji czwartego lipca - po tych słowach Mory się wyłączył. Na twarz Mr. Phillipsa wypłynął uśmiech, który Nicole najchętniej starłaby roz- palonym żelazem. Pohamowała jednak gwałtowną reakcję, czując skurcz w żołądku. Czy mogę skorzystać z radia? - spytała. - Powiem strażnikom, żeby się wycofali. Wtedy będzie pan mógł przedstawić swoje żądania. Wolałbym bardziej dramatyczne przedstawienie - odparł Mr. Phillips. - Proszę patrzeć. - Z bagnistej niziny uniósł się biały słup ognia i dymu, kiedy ukryty przed wzrokiem obserwatorów strzelec odpalił śmiercionośny pocisk. - Stinger- wyjaśnił mężczyzna. - Lekki, przenośny, łatwy do wycelowania i odpalenia. Ty- siąc jeden zastosowań. Rakieta pomknęła ku helikopterowi znajdującemu się najbliżej zabudowań CKS. Pilot złożył maszynę w ostry skręt, ale pocisk poruszał się zbyt szybko. Trafił w śmigłowiec i eksplodował, przemieniając się w wielką kulę ognia, do- skonale widoczną na ekranach telewizyjnych. -Nie jest to może takie arcydzieło techniki, jak wahadłowiec, ale i tak przed- stawienie było cudowne - zauważył Mr. Phillips. - Ładny strzał, Mory - dodał do krótkofalówki. Nicole oddychała gwałtownie; serce biło jej jeszcze szybciej niż dotychczas. Zabiliście tych ludzi! - krzyknęła. Bez seksizmu, proszę - zaprotestował Mr. Phillips. - Załogę mogły prze- cież stanowić kobiety. I zapomina pani o tych trzech transporterach przy bramie; tamte ekipy również nie musiały się składać wyłącznie z mężczyzn. Któż zresztą wie, ile osób zastrzelił Rdzewiak na parkingu? Z pewnością i tam były panie. Wierzymy w równość szans - nagle spoważniał. - Ta gra musi się toczyć o wy- soką stawkę, pani Hunter. Tylko wtedy NASA zrozumie, że to nie zabawa - pod- kreślił swoje słowa, wyciągając w jej stronę smukły palec. - A jej warunki nale- żało ustalić na samym początku, gdyż tylko wówczas mogę liczyć na należyte potraktowanie moich postulatów. Podał Nicole jeden z telefonów. - Przyznaję jednak, że pani propozycja brzmi nieźle. Zanim odetniemy ze- wnętrzne łącza telefoniczne, proszę zadzwonić do dowództwa straży NASA. Może zdoła pani powstrzymać dalszy rozlew krwi, jeśli zgodzą się wycofać. 79 Nicole zawahała się. Cóż innego jej pozostało? Phillips uniósł brwi, nie spusz- czając z niej wzroku, podczas gdy gorączkowo zastanawiała się nad wyjściem z sytuacji... Ten człowieczek miał przewagę. Wzięła podany jej aparat, czując, ; że musi zażegnać groźbę. Ręce miała śliskie od potu. Co mam im powiedzieć? i Czuła się pokonana. Proszę przekazać, żeby wstrzymali się od dalszych działań i nie wchodzili do strefy strzeżonej. Wiem także o pieszych patrolach NASA, krążących po ba- * gnach, chciałbym więc, by przestały tam krążyć i trzymały się z dala od Centrum Kontroli Startów. Rozmieściłem ludzi na całym terenie, jak zresztą przed chwilą pani widziała. To ja rozdaję karty, więc niech straż siedzi na tyłku do czasu, aż wydam im dalsze instrukcje. Nicole usiłowała - się za wszelką cenę - skoncentrować. Groziło jej, że pę- dzące szaleńczo myśli przerodzą się w uczucie paniki, ale zdołała stłumić lęk. Należało postępować z wyczuciem; najlepiej udawać, że to jeszcze jedno z ćwi- \ czeń na symulatorze, w których zawsze świetnie v«ypadali z Lodowcem. Z pew- nością była właśnie świadkiem kryzysu swojej kariery, a w dodatku chodziło o życie > H wielu ludzi, co Mr. Phillips dobitnie dał do zrozumienia. \ Obłok czarnego dymu, przez chwilę unoszący się w miej scu, gdzie eksplodował j śmigłowiec, rozpłynął siew powietrzu, ale na zawsze pozostawi bliznę w jej pamięci. Chwyciła słuchawkę i zadzwoniła do dowództwa straży. Stojący nieopodal Mr. Phillips przerzucał strony „Wall Street Journal", który asystent senatora zostawił na stole. Co chwilę odrywał wzrok od gazety, żeby zerknąć na Nicole lub kogoś z zakładników; krzywił się z niesmakiem, śledząc podane drobnym drukiem notowanie giełdowe. Senator Boorman z trudem dźwignął się z krzesła i odchrząknął, jakby bez tego nie mógł zacząć żadnego wystąpienia. Mr. Phillips odwrócił się w jego stronę z promiennym uśmiechem. - Ach, rzeczywiście, senatorze. Wydaje mi się, że nadszedł czas, żebyśmy porozmawiali. Jako przewodniczący senackiej komisji spraw zagranicznych musi pan mieć bliskie kontakty z bardzo wpływowymi ludźmi. Może mi się pan przy- dać podczas negocjacji. Senator nachmurzył się w odpowiedzi. - Nie zamierzałem z panem współpracować. Znalezienie wyjścia z tej sytuacji leży w pańskim najlepiej pojętym interesie. Boorman przytaknął niechętnie. Cóż, jeśli to ma być najlepszy sposób... Mr. Phillips spojrzał na niego z namysłem. Cóż za bohaterstwo, senatorze. Tego się właśnie po panu spodziewałem. Ale to późni ej. Na razie jeszcze nawet nieprzedsta wiłem swoich żądań. ,; Nicole podniosła wzrok znad aparatu telefonicznego. - Zakończmy tę sprawę, zanim znów ktoś zginie. - Proszę mnie nie poganiać, pan Hunter. - odparł Mr. Phillips, pocierając górną wargę. - To moje wielkie pięć minut. Zamierzam popławić się trochę w blasku sławy. 17. Barak straży K ulejąc, Lodowiec zbliżył się do baraku na odległość około ośmiuset metrów. Cały czas starał się ukrywać; jego umysł zaprzątały ponure rozmyślania o tym, jak mógłby się poddać, nie wystawiając Salvadora na zbędne ryzyko. Wtedy wła- śnie eksplodował mu nad głową śmigłowiec NASA. Ognista kula rozkwitła w po- wietrzu, a towarzyszący jej huk zabrzmiał jak nagły grzmot. Lodowiec padł na błotnistą, porośniętą zielskiem ziemię, zapominając na mo- ment o gipsie i nie bacząc na ostrze bólu, przeszywające mu nogę od palców do kolano. - Ja chromolę! Schroniwszy się w zaroślach, gorączkowo rozejrzał się po niebie. O wybu- chu przypominała tylko czerwonawa poświata, ale pod powiekami pozostał mu purpurowy powidok. Na ziemię, w gąszcz, poleciały płonące szczątki maszyny. Nad mokradłami zaległa martwa cisza, ciężka i dusząca na równi z wilgotnym powietrzem. * Lodowiec był przekonany, że na ułamek sekundy przed eksplozją dostrzegł wijący się po niebie ślad wystrzelonego z ziemi pocisku. - Cisza, spokój, luz... - mruknął pod nosem, mając nadzieję, że powtarzane w kółko słowa pomogą mu się uspokoić. - Spokój, bardziej niż kiedykolwiek... Leżąc nieruchomo, zastanawiał się nad tym, co przed chwilą miał okazję oglą- dać. Z pewnościąbył to pocisk- wystrzelony z ziemi i naprowadzany czujnikiem na podczerwień. Dawno, dawno temu, w ramach treningu lotniczego, Lodowcowi pozwolo- no zestrzelić rakietą na podczerwień bezzałogowy samolot ćwiczebny... Tylko że wtedy siedział, przypięty pasami, za sterami F-15, wysoko ponad Zatoką Meksykańską i strzelał na zasięg ćwiczebny. A to, co widział, wyglądało pie- kielnie poważnie. Natychmiast porzucił hipotezę o szukających go patro- lach NASA. Tu działo się coś innego, a on tylko władował się w sam środek wydarzeń. 6-Iskra 81 Nadal leżąc na ziemi, zsunął plecak. Wygrzebał z niego przenośny telewizo- rek. Włączył odbiornik. Stacje telewizyjne, których reporterzy znajdowali się na trybunie dla dziennikarzy, pokazywały właśnie powtórki dalekiego ujęcia wybu- chu śmigłowca. Obrazom towarzyszył komentarz dotyczący działań oddziałów antyterrorystycznych w bezpośrednim sąsiedztwie głównego budynku CKS, ale ogólnie niewiele było wiadomo. Tymczasem znajdujący się na terenie zamkniętym Lodowiec był absolutnie pewien, że nie powinien chować się jak polna mysz, kiedy jego przyjacielowi Sal- vadorowi może grozić niebezpieczeństwo, kiedy jego załoga czeka na start na po- kładzie „Atlantis"... a Pantera znajduje się w Centrum Kontroli Startów. Ale, mimo że wciąż był pułkownikiem sił lotniczych w służbie czynnej, od lat już nie uczestni- czył w żadnych manewrach czy ćwiczeniach. Odkąd został astronautą, żył w zupeł- nie innym świecie. I wcale nie wiedział, czy jest gotów na to, co go czeka. No cóż, będzie sobie musiał to i owo przypomnieć... Czołgał się w kierunku baraku straży. Pokonał dobre sto metrów, zanim ogar- nął sytuację. Noga rwała go jak jasna cholera, ale po zestrzeleniu śmigłowca NASA może najpierw otworzyć ogień, a dopiero potem zadawać pytania. Należało za- tem zachować ciszę, czujność i udawać kryjącego się w trawie węża, przynaj- mniej dopóki się nie dowie, o co chodzi. Chował się w cieniu niewielkich wydm, wśród gęstych krzewów, karłowa- tych sosen, a wszędobylskie pnącza najwyraźniej uparły się, żeby złamać mu dru- gą nogę. Pośpiesznie wprowadzona w życie taktyka ukrywania się nie przydałaby mu się na wiele, gdyby rozpoczęto poszukiwania zakrojone na szerszą skalę, ale przynajmniej na razie nie zwracał na siebie niczyjej uwagi. Nagle Lodowiec za- trzymał się, całkowicie zaskoczony. Na drodze prowadzącej do baraku zobaczył trzy nieruchome transportery. Jeden leżał na boku, w pozycji, jaką przyjął najechawszy na minę. Sponad nich strzelały w niebo czarno-białe smugi dymu. Ciała tych spośród członków załóg, którzy nie zdążyli wydostać się z włazów, leżały na pancerzach. Otwory, pozosta- wione przez pociski w czarnych burtach, przypominały duże gwiazdy. Istna rzeź. Lodowiec nasłuchiwał w napięciu, oczekując wycia syren, ale wokół pano- wała cisza; żadnych posiłków, żadnych dodatkowych wozów... Wszędzie pano- wał taki cholerny spokój! Ruszył dalej, wciąż możliwie nisko przy ziemi. Sygnały alarmowe w jego umyśle rozdzwoniły się jak szalone. W oddali widział stojącą przed niewielkim, blaszanym budynkiem, samotną postać mężczyzny. No, przy- najmniej Salvador mu coś wyjaśni... Już chciał wstać i zamachać do Salvadora, gdy nagle stwierdził, że ten czło- wiek był niższy i szczuplejszy od starego strażnika. Miał wprawdzie na sobie mundur służb bezpieczeństwa NASA, ale ani na krok nie zbliżył się do porozrzu- canych ciał, nie podszedł obejrzeć dymiących transporterów. Zaciągnął się papie- rosem, obszedł barak z drugiej strony, po czym pochylił się i sprawdził jakieś biegnące przez trawę druty. Przypominał dobermana na straży. Lodowiec wyjął z plecaka małą, polową lornetkę, chcąc dostrzec, co też tak zajmuje rzekomego strażnika. Początkowo zamierzał wykorzystać lornetkę do 82 obserwacji startującego promu, żeby lepiej widzieć odpalane rakiety... A teraz śledził poczynania terrorysty. Strażnik sprawiał wrażenie drobnego cwaniaczka; z długim kucykiem i wy- łożonym kołnierzem munduru kompletnie nie pasował do tego miejsca. Lodo- wiec wyostrzył obraz i wreszcie dostrzegł przewody biegnące od rąk mężczyzny wprost do .. .baterii karabinów na stojakach? Zauważył jeszcze jakąś ciemną bryłę pod tylną ścianą baraku. Przeniósł na nią lornetkę, nastawił ostrość i skrzywił się, rozpoznając Salvadora. Wziął głębo- ki wdech. Strażnik siedział z głową opuszczoną na piersi pod nienaturalnym ką- tem, jakby ktoś niedbale rzucił go pod ścianę. Fałszywy strażnik, najwyraźniej zadowolony ze stanu połączeń, rozejrzał się jeszcze raz po okolicy i cisnął w trawę niedopałek. Zapalił następnego papierosa i rozsiadł się niedbale w kolorowym, składanym foteliku. Nie wypuszczał broni z rąk - i czekał. 18. Posterunek na obwodzie stanowiska startowego S iedzenie w transporterze opancerzonym, o półtora kilometra od stanowiska star- i towego, to wprost wymarzone zajęcie dla strażaka. Ciężki pancerz maszyny 1 miał chronić dwuosobową załogę przed skutkami podmuchu przy starcie promu kosmicznego i uderzeniami zmiecionych nim obiektów. Podczas odliczania właz musiał być zamknięty. NASA wprowadziła takie zarządzenie, kiedy pewnego razu odkryto, iż wbrew zasadom bezpieczeństwa jeden z członków załogi siedział na wierzchu pojazdu i stamtąd śledził start wahadłowca. Gdyby pojawiły się jakieś problemy, zanim prom wystartuje, astronauci mogą 1 próbować uciec przed niebezpieczeństwem. Zjadą wówczas na ziemię w koszach na długich linach, a czekający w pogotowiu transporter podjedzie i zabierze ich j ze stanowiska startowego. Mogliby wprawdzie przeczekać w umocnionych bun- j krach na granicy stanowiska, gdyby jednak zagrożenie okazało się zbyt wielkie, a przy tym pozostawiało straży dość czasu, mają szansę wgramolić się do pojaz- du i względnie bezpiecznie oddalić się z kosmodromu. i Tak właśnie przedstawiały się standardowe procedury postępowania na wy- padek kłopotów. Wszyscy znali je na pamięć i mieli nadzieję, że nigdy im się ta wiedza nie przyda. Dwuosobowa obsada transportera siedziała spokojnie we wnętrzu pojazdu, jak zwykle gotowa do działania i jak zwykle nie spodziewająca się problemów. W histo- | rii dotychczasowych startów użycie transportera okazało się konieczne tylko raz: gdy I defekt komputera spowodował wyłączenie silników tuż po odpaleniu, a na moment * przed uruchomieniem dopalaczy na paliwo stałe. Wtedy wszystko zagrało idealnie. Toteż teraz, kiedy rozległ się ryk syren, odległe odgłosy wystrzałów i huk wybu- chu śmigłowca, załoga transportera miała wszelkie prawo czuć się zaniepokojona. Kobieta dowodząca maszyną włączyła radio. i - Kontrola Startów, tu transporter na lądowisku. Słyszymy syreny, przed chwilą * odebraliśmy również huk jakiejś eksplozji. Czy to oznacza, że mamy kłopoty? Czy trzeba ewakuować załogę? Brak potwierdzenia. - Głos z Centrum zdradzał napięcie. - To część, eee... zaplanowanych ćwiczeń. Na razie brak dalszych informacji. Zaplanowane ćwiczenia?! I nikt nas nie powiadomił! Eksplodował heli- kopter! Powtarzam, bądźcie w gotowości. Nie podejmujcie żadnych działań. Bez odbioru. Kobieta zmarszczyła czoło. Wzięła do ręki listę instrukcji przedstartowych, natychmiast jednak odrzuciła jąna bok, wyraźnie zdegustowana. Odpięła pasy. - Jak to możliwe, żeby zaplanowali jakieś ćwiczenia, a nas w to nie włączy- li? - Podwładny odwrócił się w jej stronę, kiedy próbowała wyprostować się w ciasnym wnętrzu pojazdu. W sąsiednim pomieszczeniu znalazłoby się dość miejsca dla wszystkich astronautów, ale kabina była zapchana do granic moż- liwości odbiornikami radiowymi, ekranami komputerów i systemów wideo. Kobieta zaczęła odblokowywać zamknięcie górnego włazu. - Rozejrzę się trochę. „Żadnych działań"... Też coś! -Ale instrukcja... Zignorowała swego współtowarzysza i z chrząknięciem wypchnęła właz w gó- rę. Wilgotne powietrze zmieszało się z metaliczną, duszną atmosferą klimatyzo- wanego wnętrza. Kobieta wspięła się wyżej, żeby mieć lepszy widok. Nie poczuła, kiedy kula oderwała jej cały tył czaszki. * * * Jacques trafił sukę wprost między oczy, zanim zdążyła choćby krzyknąć. Jesz- cze przed chwilą zastanawiał się, jak ma zmusić załogę transportera do otwarcia włazu, tymczasem zrobili to sami wręcz na zamówienie. - Merci - rzucił. Głupia dziwka leżała na pancerzu, więc Jacąues zepchnął jej ciało z powro- tem w głąb pojazdu i wdrapał się do włazu. Z wnętrza dobiegł go przerażony wrzask. Jacąues zgiął się wpół i wcisnął do środka, odtrącając zasłaniające mu widok ciało. Młody, całkiem przystojny mężczyzna w hełmie odwrócił się w jego stro- nę; aż szkoda marnować takie przyzwoite ciało. Usiłował właśnie zrzucić z siebie przeszkadzające mu zakrwawione zwłoki dowódcy i sięgnąć po broń, ale Jacąues oddał dwa szybkie strzały wprost w jego pierś. Miał przy tym nadzieję, że pociski nie zrykoszetują, bo w ciasnym wnętrzu mogłyby uszkodzić sprzęt. Młody stra- żak zabulgotał coś niewyraźnie i osunął się na metalową podłogę. Jacąues wychylił się z włazu, popatrzył dookoła i zszedł po spuszczonej do wnętrza wozu drabince. Wciągnął za sobą torbę z narzędziami, zamknął właz, po czym złapał martwego strażaka za ramiona i zaciągnął go do sąsiedniego pomiesz- czenia, przeznaczonego dla ratowanych astronautów. Przesunął dłonią po jego twarzy, kołyszącej się bezwładnie na piersi. Taka miła w dotyku, gładka skóra... Wyprostował się i, złapawszy martwą sukę za ramię, cisnął ją na leżącego mężczyznę, żeby mu nie przeszkadzała. 85 Doszedł do wniosku, że czas ocenić sytuacją. Przez chwilę oswajał się z o- przyrządowaniem transportera; przy okazji wytarł krew z jednego z ekranów. Wnętrze wozu pancernego przypominało jedną wielką konsolę do gier kompute- rowych. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu, dokładnie tak, jak obiecy- wał mu Mr. Phillips. To dobrze. Jacąues wygrzebał z kieszeni spodni przenośny sygnalizator i kilkakrotnie nacisnął guzik, wysyłając w ten sposób kolejny umó- wiony sygnał. Później przykucnął przed torbą z narzędziami i wysypał z niej rozmaite ka- wałki metalu. Działając powoli i metodycznie, złożył z nich dalekonośny karabin snajperski FR-G2, kaliber 7,62 mm. Wytarł lufę kawałkiem materiału i starannie umocował na niej celownik laserowo-optyczny; zajęło mu to kilka dodatkowych minut, ale warto było poświęcić chwilę na zwiększenie precyzji strzału. Teraz pozostawało mu tylko czekać, w samym środku systemu zabezpieczeń NASA, jakieś osiemset metrów od punktu, w którym astronauci wylądują w koszach na ziemi. Niczego nie podejrzewając... 19. Centrum Kontroli Startów M r. Phillips przejrzał się w kieszonkowym lusterku, pożyczonym (pod groź- bą użycia broni) od jednej z asystentek senatora Boormana. Koniuszkiem palca poprawił brwi, później przyczesał grzebieniem włosy; chciał mieć pew- ność, że zrobi dobre pierwsze wrażenie. Wygładził klapy marynarki, z niechęcią obserwując, jak się pomięły pod wpływem wysiłku i wilgotnego powietrza na zewnątrz. W klimatyzowanym CKS czuł się nieprzyjemnie spocony. Nie planował aż tak się pocić; staranne planowa- nie miało mu oszczędzić nadmiernego zdenerwowania... Ale musiał się dostoso- wać do nowych warunków. Bardzo dobrze. Dziękuję - powiedział i oddał lusterko wystraszonej kobie- cie. - Nie będę tak stał cały dzień! - warknął, gdy właścicielka nie kwapiła się do odebrania go. Złapała lusterko szybko, niczym płochliwy gryzoń, i wepchnęła je do torebki. Mr. Phillips odzyskał panowanie nad sobą. Jak wyglądam? - zwrócił się z pytaniem do Rdzewiaka. Na sto procent gotów do występu przed kamerą, Mr. Phillips - z uśmie- chem odparł rudzielec. Tak właśnie myślałem - Mr. Phillips sięgnął po podnóżek - przyniesiony przez jednego z pracowników Centrum z innego pomieszczenia- i stanął na nim, zyskując dodatkowe kilkadziesiąt centymetrów wzrostu. - W telewizji i tak nikt się zorientuje, że to iluzja - stwierdził scenicznym szeptem. Uśmiechnął się prze- praszająco do zakładników i wziął do ust kolejnego miętusa. Rozwścieczony Andriej Trowkin nie spuszczał z niego wzroku; to było do przewidzenia. Senator Boorman zacisnął usta w wąską kreskę, zapewne zastana- wiał się, jak tu ubić własny interes. Kierownik startu sprawiała wrażenie, jakby walczyły w niej sprzeczne instynkty. Większość archiwalnych zdjęć Nicole Hun- ter, które obejrzał, pochodziła z czasów jej szkolenia astronautycznego. Teraz wyglądała zupełnie inaczej: kurtka od munduru, spodnie, biała jedwabna bluzka, delikatny złoty naszyjnik... Z jego informacji wynikało, że znajdowała się wśród 87 VIP-ów obserwujących zakończony eksplozją start Ariane 4 w Gujanie. Kiedy więc uświadomi wszystkim, jaki był jego udział w owym spektaklu, pani Hunter z pewnością zrozumie na co go stać. Obserwowanie jej reakcji może się okazać całkiem zabawne. Na podeście w połowie schodów przechadzała się Yvette, pilnując zamknię- tych drzwi do głównej sali operacyjnej. Zakłopotani inżynierowie nie bardzo wie- dzieli, co zrobić z przedłużającą się przerwą w odliczaniu. Mr. Phillips rozejrzał się wokół ze swojego podnóżka, powtarzając w myśli drobiazgowo opracowaną przemowę. Przygotowana przez Rdzewiaka taśma ze starego startu wahadłowca niedługo się skończy i kamery telewizyjne NASA za- czną ponownie przekazywać aktualny obraz „Atlantis"; jego zespół zajął już po- zycje. Gdyby rząd zgodził się po prostu zaakceptować stawiane warunki, wszy- scy będą żyli długo i szczęśliwie. Zaczynamy! Proszę o kamery! Tutaj! - polecił Mr. Phillips reporterom. - Czas na oświadczenie, na które wszyscy tak czekacie. Jestem trochę zdenerwo- wany, więc niech mi pani życzy powodzenia - dodał szeptem, kierując te słowa do Nicole. Przyda się panu - odparła ostro. Jeden z kamerzystów powiódł obiektywem po widowni, zatrzymując się na zdradzających zdenerwowanie twarzach kolejnych zakładników. Mr. Phillips zaklaskał w ręce; zabrzmiało to jak wystrzał karabinowy. Powiedziałem kamery tutaj! Rdzewiak, czy mógłbyś dopilnować, żeby wszyscy skoncentrowali się na głównych wydarzeniach? Na sto procent, Mr. Phillips - Rdzewiak pomachał w odpowiedzi pistole- tem. Panie Kanał Siódmy - prychnął Mr. Phillips na niezdyscyplinowanego ka- merzystę. - Niech się pan postara. Pierwszy raz w życiu będzie pan świadkiem naprawdę ważnych wydarzeń. Zawstydzony i rozzłoszczony operator schował się za własną kamerą. - Dzień dobry. Dziękuję państwu za uwagę - zaczął niski mężczyzna. Nie było to może Orędzie Gettysburskie, ale Mr. Phillips dużo pracował nad dykcją. - Możecie zwracać się do mnie „Mr. Phillips". Za chwilę przejdziemy do sedna. Wahadłowiec jest okrętem flagowym ludzkiej floty kosmicznej, pojazdem, który ma nas zawieźć w przyszłość. Niektórzy z was zapomnieli jednak, jak cenny, jak złożony... jak drogi jest taki statek. Wielu znudziło się niezawodnością owe- go cudu techniki. Ale dziś Amerykanie powinni się zastanowić, ile jest on dla nich wart. Ja wiem, że prom kosmiczny to niezwykle cenny obiekt. Zamierzam więc sprzedać wam jego bezpieczeństwo. Wraz z kolegami umieściliśmy na „Atlantis" ładunki wybuchowe i jeśli zgodzicie się zapłacić moją, zgoła niewygórowaną, cenę, n i e wysadzę go w powietrze - tym słowom towarzyszył przesłodzony uśmiech. - Biorąc pod uwagę planowane negocjacje, moja ekipa zabezpieczyła cały teren wokół stanowiska startowego. Zdołaliśmy już na kilka sposobów za- prezentować nasze zdecydowanie, o czym NASA może zaświadczyć. Mam tu... 88 - uniósł niewielkie pudełko... - zdalny detonator, za pomocą którego, jeśli ze- chcę, mogę uruchomić zapalniki. Wiem, że cyfry potrafią nudzić, ale pozwolę sobie przypomnieć, iż w każdej z rakiet pomocniczych „Atlantis" znajduje się ponad pięćset ton paliwa, w zewnętrznym zbiorniku zaś dodatkowe osiemset ton ciekłego tlenu i wodoru. Wystarczy na całkiem przyzwoitą eksplozję. Wszyscy pamiętamy katastrofę „Challengera". Kolejny wypadek, zwłaszcza taki, któremu można było zapobiec, stanowiłby okrutny cios dla prestiżu Stanów Zjednoczo- nych, że nie wspomnę już o stracie naszych dzielnych astronautów, oczekujących w tej chwili na pokładzie promu na wynik naszej dyskusji. Sądzę zresztą, że moi zakładnicy tutaj, w Centrum Kontroli Startów, okazaliby się równie rozczarowa- ni. Poproszę kamerzystów, żeby pokazali naszą szacowną widownię, żebyście państwo sami się przekonali, kogo tu dziś gościmy. Rdzewiak dał znak jednemu z operatorów, który zrobił najazd najpierw na Nicole, później zaś na Trowkina i Boormana. Wszyscy ponuro spoglądali wprost w obiektyw. - Problem ze złotem, a nawet z banknotami, polega na tym, że w dużych ilościach sporo ważą, ja zaś, niestety nie mogę zabrać ze sobą zbyt ciężkiego bagażu. Dlatego muszę zażądać okupu o maksymalnej możliwej wartości za kilo- gram - ciągnął Mr. Phillips. - Proszę więc o jedną solidną walizeczkę, o wymia- rach co najmniej pięćdziesiąt na trzydzieści pięć na dziesięć centymetrów, wype- łnioną po brzegi diamentami i innymi kamieniami szlachetnymi: rubinami, szmaragdami, szafirami... Ach, wypadałoby dodać, że mam szczególną słabość do aleksandrytu. Każdy kamień ma się znaleźć w osobnej paczuszce, na której podana będzie jego waga w karatach, kolor i przezroczystość, tak jak to robią hurtownicy diamentów. Nie interesują mnie kamienie o wadze poniżej karata ani powyżej dwóch. Rzecz jasna, prosiłbym o klejnoty przyzwoitej jakości. Mr. Phillips zdawał sobie sprawę, że kamienie światowej klasy łatwo wyśle- dzić, a ich wartość znacznie się zmniejszy, gdyby musiał je sprzedawać kanałami czarnorynkowymi. Sądził jednak, że i tak powinien nieźle zarobić na tej transak- cji. Kamienie można zamienić na gotówkę wszędzie na świecie, a zawartość kont w szwajcarskich bankach nie zawsze trzymano w sekrecie. Poza tym, po katastro- fie na Wall Street, która i jego dotknęła, nigdy więcej nie chciał mieć do czynienia z elektronicznym obrotem pieniędzmi. - Mam tu lupę, skalę Mohsa i nieco doświadczenia z drogocennymi kamie- niami, więc nie radzę próbować żadnych sztuczek. Zamierzam wybrać losowo pięćdziesiąt kamyków i sprawdzić, czy nie są fałszywe. Jeśli znajdę podróbki, a zapewniam, że je rozpoznam, nie pozostanie mi nic innego, jak unieważnić na- szą- transakcję - zmarszczył groźnie brwi. - Nie umiem wprawdzie dokładnie określić wartości takiej walizeczki z klejnotami, ale nie ulega chyba wątpliwości, że moja propozycja stanowi prawdziwą okazję. Koszt wyprodukowania nowego statku kosmicznego wynosi bez mała dwa miliardy dolarów, a w dodatku zajęło- by to mnóstwo czasu, ponieważ nasz kraj, niezbyt mądrze, odłożył do lamusa projekt produkcji dalszych orbiterów - mówca zaplótł dłonie. - Oto moje warun- ki: macie cztery godziny na dostarczenie walizki z kamieniami oraz śmigłowca 89 dla mnie i mojego zespołu. Jeśli tak się stanie, my udamy się w drogę, a „Atlan- tis" może wystartować choćby jutro, żeby zdążyć na planowane połączenie z „Mi- rem". - Skąd mamy wiedzieć, że pan nie blefuje? - spytał senator. Rdzewiak wycelował w niego ciężki pistolet. Boorman poszarzał na twarzy i podniósł ręce do góry. Kamerzysta kanału 7 na moment odwrócił się ku senatoro- wi, zaraz jednak przypomniał sobie reprymendę, jakiej niedawno mu udzielono. Przepraszam pana, senatorze, ale jeszcze nie udzieliłem panu głosu - od- parł nachmurzony Mr. Phillips. - Ponieważ jednak przerwano mi w ten dość nie- grzeczny sposób... I to kto, człowiek, który powinien doskonale znać Prawa Po- rządku sformułowane przez Robertsa. Gdyby sprawdził pan swoje archiwa, przekonałby się pan, iż jedenaście miesięcy temu, podczas przygotowań do star- tu, zniszczona została bezzałogowa chińska rakieta „Długi Marsz". To nasze dzieło. A sześć miesięcy temu, w Kourou, w Gujanie Francuskiej, wysadziliśmy w po- wietrze rakietę Ariane 44L. Mamy na to dowody - uniósł nieco wyżej zdalny detonator. - Proszę, nie każcie nam kolejny raz udowadniać, co potrafimy. Ariane! - zaskoczona Nicole przyglądała mu się ze swojego miejsca. - To wy... - urwała nagle, jakby nie chcąc dawać Mr. Phillipsowi satysfakcji. Mężczyzna wyciągnął z kieszeni garnituru naszywkę członka misji zabraną pechowemu strażnikowi z baraku, w którym teraz pełnił wartę Duncan. Rzucił ją na blat stołu. Pokażcie to - polecił cichym głosem. Kamerzyści stłoczyli się wokół nie- go. Nowa odznaka misji, dostępna na razie tylko dla astronautów, przedstawiała wzór opracowany wspólnie przez członków mieszanej, amerykańsko-rosyjskiej załogi: niedźwiedzia i orła sięgających do gwiazd. Mr. Phillips odczekał chwilę, aż obiektywy zostaną nastawione na nazwiska trzech członków pierwotnej zało- gi, umieszczone u góry naszywki: FRIESE, GREEN i BURNS; nazwiska pozo- stałych znajdowały się poniżej rysunku. Wybór należy do was - powiedział. - Czy chcecie stracić statek kosmiczny wart dwa miliardy dolarów i skazać na śmierć siedmioro bohaterów, żeby zacho- wać kilka błyszczących kamyków? - wyjął zegarek kieszonkowy, otworzył ko- pertę i dla większego efektu odczekał jeszcze moment. - Macie cztery godziny. Proszę, nie każcie mi niszczyć tego arcydzieła myśli technicznej. Dziękuję za uwagę - uśmiechnął się. - Teraz możecie państwo wrócić do swoich zajęć. - 20. Barak straży L odowiec ukrył się przed wzrokiem przebranego terrorysty, który zamordował Salvadora. Kilka razy głęboko odetchnął, próbując zebrać myśli, ale serce wciąż biło mu jak oszalałe. Zniszczone transportery, zlikwidowana ekipa straży NASA, zestrzelony śmi- głowiec... A jego przyjaciel, stary strażnik, zginął! Dranie. Wziął jeszcze parę wdechów, usiłując opanować wściekłość, od której trzęsły mu się ręce. Spokój. Cisza. Luz. Jako hasło brzmiało to całkiem nieźle. Pozostało tylko sprawdzić jego przy- datność w praktyce. W porządku, pomyślał. Co dalej? Ustalił sobie w myślach listę priorytetów. Na razie musiał przede wszystkim przeżyć. Nie zamierzał jednak kryć się pod krzakiem i czekać, aż ktoś rozwiąże za niego wszystkie problemy. Szkolenie PUOU w Akademii z pewnością nie przewidywało takich sytuacji, ale nauczył się jedne- go: reagować. Sierżant o pozbawionej wyrazu twarzy, prowadzący zajęcia z ka- detami, twierdził konsekwentnie, że wyuczone techniki przydają się w rozma- itych sytuacjach. Czas się przekonać, czy miał rację. Lodowiec ze wszystkich sił starał się uspokoić, rozważając możliwe opcje działania. Myśl! Musiał sprawdzić, czy Salvador rzeczywiście nie żyje, czy też może potrzebuj e pomocy medycznej... Jednak z pewnością nie mógł podej ść lek- kim, tanecznym krokiem do baraku i zbadać mu pulsu. Ale przecież tego samego ranka zdołał zbliżyć się na niecałe półtora kilome- tra do stanowiska startowego, nie włączając ani jednego z najbardziej wyrafino- wanych czujników, jakie zainstalowała NASA. W tej sytuacji podejście jednego faceta przy baraku to kaszka z mleczkiem. Lodowiec przedzierał się na rękach i kolanach przez gęste chwasty i pnącza, w miarę możliwości chroniąc złamaną stopę. Moskity odnalazły go bez trudu. 91 W krzewach szeleściły drobne zwierzątka, a on miał tylko nadzieję, że nie na- tknie się na drzemiącego aligatora. Liczył kroki. Za każdym razem, kiedy dochodził do stu, wychylał się spo- między krzewów, żeby ocenić dystans, jaki został mu do pokonania. Rzekomy strażnik siedział na turystycznym krzesełku i, skrzyżowawszy ramiona na pier- si, przyglądał się skutkom rzezi. Na jego ustach błąkał się słaby uśmieszek. Po chwili przeciągnął się, wstał i wszedł do baraku, żeby zerknąć na monitor tele- wizyjny. Lodowiec schylił się i na czworakach ruszył naprzód, ślizgając się i pilnując, żeby nie uderzyć o coś gipsem i nie narobić hałasu. Złościła go świadomość, że nie może zwyczajnie podejść do baraku i pomóc Salvadorowi. Stracił rachubę czasu, ale wreszcie znalazł się o jakieś dwadzieścia metrów od budynku. Bliżej nie mógł już liczyć na osłonę: z trzech stron ziemię porastała krótka, ostra trawa, z czwartej biegła droga. Tu i ówdzie w błotnisto-piaszczystej glebie widniały śla- dy rycia, pozostałe po nocnych wyczynach dzików. Wstał i, nadal pochylony, ruszył truchtem, najszybciej jak mógł z nogą w gip- sie. Rozpędzał się stopniowo, kiwając się z boku na bok, aż dopadł pojazdu, z którego korzystał Salvador przy patrolowaniu bocznych dróżek Centrum. Dy- sząc ciężko, skrył się za trójkołowcem. Widział, jak siedzący w baraku morderca kołysze się na krześle, wpatrzony w telewizyjne ekrany. Na jednym z nich widniał obraz „Atlantis", na drugim zaś Lodowiec rozpoznał Nicole Hunter i senatora Boormana. Wystarczył mu rzut oka, by stwierdzić, że Nicole jest zaniepokojona. Zakradł się do baraku z drugiej strony. Serce waliło mu jak młotem, ręce miał śliskie od potu; dźwięk z odbiornika TV był w tym miejscu lepiej słyszalny. Ter- rorysta roześmiał się z czegoś, co usłyszał, i wyrzucił za drzwi baraku niedopałek papierosa. Lodowiec dotarł do leżącego bezwładnie niczym szmaciana kukła Sal- vadora. Zauważył, że pierś strażnika nie unosi się w oddechu, a głowa spoczywa skrzywiona pod dziwnym kątem, jakby miał złamany kark. Nie ulegało wątpliwo- ści, że Salvador nie żyje. Lodowiec poczuł zalewającą go falę gniewu. Gdzieś w trzewiach narastała w nim chłodna determinacja. Po cichu obszukał zwłoki, ale nie znalazł przy nich broni; widocznie fałszywy strażnik zabrał pistolet. W baraku terrorysta wstał i ściszył telewizor. Ostrożnie wyszedł na zewnątrz. Lodowiec zaklął, zdając sobie sprawę, że stracił przewagę zaskoczenia, za- nim zdążył choćby opracować plan ataku. Żałował, że nie zdobył żadnej broni. Rozprostował palce. Miał mało czasu. Długowłosy wyjrzał właśnie zza rogu budynku. W dłoni trzymał pistolet Sal- vadora. - Tu cię mam, koleś! Lodowiec rzucił się na oślep w gęste krzewy obok baraku, zdzierając zasłonę bluszczu i zielska. Potknął się, gdy osłaniająca stopę skorupa zaplątała się w ko- rzenie krzaków. - Hej! - krzyknął terrorysta. - To był kiepski pomysł! 92 Ostre trzaski uświadomiły Lodowcowi, że długowłosy zaczął strzelać. Pierw- szy pocisk rozszczepił gałązkę o kilkanaście centymetrów od jego twarzy, kolej- na kula trafiła w pień pobliskiej sosny i wydarła w nim jaskraworudąbliznę. Uchy- lał się i kluczył bez przerwy (Uniki i Ukrywanie się); nawet gdyby chciał, nie zdołałby znaleźć prostej ścieżki w podmokłym lesie. Gęste poszycie i noga w gipsie dodatkowo spowalniały ucieczkę. Padł na czworaki, kierując się w stronę drogi, do wraków transporterów NASA. Gdyby tylko zdołał tam dotrzeć, skryłby się na chwilę za jednym ze zniszczonych pojazdów i może znalazł jakąś broń, choćby nawet musiał wydzierać ją z rąk tru- pa funkcjonariusza NASA. A wtedy przynajmniej mógłby odpowiedzieć ogniem. Terrorysta znów strzelił: kula świsnęła w gąszczu za plecami Lodowca. A więc znajdował się dalej, niż zdawało się długowłosemu. Wreszcie zatrzymał się przy drodze, na wysokości jednego z dymiących transporterów. Teraz musiał jednak przebyć dobre pięć metrów otwartej przestrzeni, gdzie będzie można strzelać do niego jak do kaczki. Ale szkoda czasu na rozważanie różnych możliwości. To był wyścig o życie. Trzy, dwa, jeden... teraz! Instynkt podpowiadał mu, że powinien wydać okrzyk bojowy, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Jeśli zachowa ciszę, o ułamek sekundy dłużej nie zwróci na siebie uwagi. Wyskoczył spośród krzewów i rzucił się ku pojazdom. Zraniona stopa zawyła z bólu, ale kazał jej się zamknąć. Schronienie... Broń. Bandyta okręcił się na pięcie, zaklął i spróbował wycelować. Lodowiec, ku- lejąc, przyspieszył. Miał wrażenie, że na pulsującej stopie zatrzaskuje się pułapka na niedźwiedzie. Terrorysta strzelił i kula przeleciała Lodowcowi tuż przed twa- rzą. Za blisko. Kątem oka dostrzegł po lewej kolejny błysk metalu: trzy stalowe, ciemne, wpadające w granat lufy. W przydrożnych krzewach tkwiły na stojakach zapo- mniane karabiny automatyczne. A na ziemi ciągnęły się potykacze. - Do diabła! - wykrzyknął, skręcił w miejscu i rzucił się na ziemię w prze- ciwną stronę. Zniknął wśród ostrych traw w chwili, gdy automaty plunęły ogniem; pociski przeszyły powietrze w miejscu, w którym przed chwilą stał. A teraz leżał na odkrytym terenie, pośrodku trawiastego prześwitu w gąsz- czu, z dala od wszelkiej osłony. Terrorysta już biegł w jego kierunku, wymachując pistoletem. - Trochę za bardzo mi to ułatwiasz, stary! - krzyknął. Lodowiec osłonił głowę rękoma, zacisnął powieki i żałował, że nie może za- paść się pod ziemię. Nie chciał tak po prostu dać się tu zastrzelić; powinien biec, czołgać się, robić coś. Ale nie miał gdzie się skryć, był bez broni, nie miał, chole- ra, szans... Następnym dźwiękiem, jaki usłyszał, było głośne „bum". W powietrze pole- ciały kawałki darni i torfu, a kiedy podniósł wzrok, dostrzegł też ślad po eksplo- zji, jakby w ziemi wybuchnął nieduży wulkan. Nigdzie za to nie widział długo- włosego bandziora. Został po nim tylko krater pośród traw. Rozrzucone w okolicy błoto miało wyraźnie widoczny czerwony odcień. 93 Mina przeciwpiechotna! Terrorysta wszedł na jedną z własnych min! Lodo- wiec uniósł się na rękach i kolanach, wciąż nie dowierzając własnemu szczęściu. Wstał, choć nogi się pod nim uginały, i rozejrzał się dookoła: sztywna trawa, placki błotnistej, świeżo wzruszonej ziemi, których istnienie przypisał wcześniej dzia- łalności dzików... Tymczasem mogły zdradzać miejsca, w których zakopano miny. Wszędzie wokół niego. Zaschło mu w gardle. Z wysiłkiem przełknął ślinę i ostrożnie zaczął się cofać do baraku. Oczywiście gdzieś w pobliżu, w gąszczu, leżał pistolet fałszywego strażnika... Ale nawet jeśli wciąż nadawał się do użytku, Lodowiec nie zamierzał go szukać, błądząc po polu minowym. Dotarłszy do budynku, czuł się jak po maratońskim mityngu gimnastycznym w Akademii w Colorado Springs. Łapiąc ciężko oddech, ustawił prosto krzesełko Salvadora i opadł na siedzenie, o krok od utraty przytomności. Stopa pulsowała mu bólem niczym pod ciosami kafara. Spod drzwi baraku widział spory odcinek Phillips Highway, biegnącej z po- łudnia na północ drogi wiodącej z przylądka Canaveral, jak również prostopadłą do niej drogę dojazdową. Nic dziwnego, że terroryści uznali to miejsce za idealne dla zorganizowania zasadzki. Znad ostrzelanych, spalonych transporterów wciąż unosiły się smugi dymu. Dysząc z wysiłku, Lodowiec rozejrzał się po baraku. Na monitorach wszyst- ko wyglądało spokojnie, żadnego ruchu. Ale na głównym ekranie ujrzał jakiegoś pozbawionego jaj dupka i usłyszał jego nazwisko: Phillips. Słuchając dalej, zro- zumiał, że ten facet żąda okupu za wahadłowiec. Za „Atlantis", za jego załogę! A więc o to chodziło! Lodowiec poczuł się tak, jakby ktoś zwalił mu na ramiona tonę żwiru. Dy- miące wraki transporterów, zestrzelony helikopter i śmierć Salvadora przekonały go, że ci ludzie nie żartują. Nieważne, co to za kanalie; mieli przewagę. Na razie. Elegancik na chwilę zniknął z ekranu, a na jego miejscu pojawiły się twarze Nicole, ambasadora Trowkina i senatora Boormana. Wszyscy troje sprawiali wra- żenie przygnębionych. Kamery ponownie pokazały Mr. Phillipsa, który rzucił na stół jakiś niewielki przedmiot. Zbliżenie pozwoliło Lodowcowi rozpoznać na- szywkę z nazwiskami FRIESE, GREEN, BURNS, tę samą, którą rano dał Salva- dorowi. Poczuł, że na jego twarz wypełza rumieniec gniewu, wściekłości ponad wszelkie wyobrażenie. Nie odrywał wzroku od ekranu, z którego Mr. Phillips zdawał się przemawiać wprost do niego, jakby się z nim drażnił. Lodowiec nagło- śnił dźwięk. -.. .cztery godziny. Proszę, nie każcie mi niszczyć tego arcydzieła myśli tech- nicznej ... - NASA szaleje - usłyszał z wbudowanego w konsolę radia, gdy tylko człowie- czek w telewizorze skończył swoją przemowę. - Wszystkie posterunki, zgłosić się. Ten sam głos, który przed chwilą słyszał w TV! Z odbiornika dobiegały krótkie komunikaty. Mr. Phillips potwierdzał odbiór, aż w końcu powiedział coś o baraku straży i Lodowiec nagle zrozumiał, że terro- 94 i rysta zwraca się do niego. Przebiegł go dreszcz. Jeśli nie odpowie, dowiedzą się, że w baraku coś jest nie w porządku. Znów odezwał się Mr. Phillips, tym razem bardziej nerwowo. - Duncan? Jesteś w baraku? Zgłoś się. Lodowiec pstryknął dwukrotnie wyłącznikiem mikrofonu, wysyłając w ten sposób międzynarodowy sygnał oznaczający potwierdzenie. Mr. Phillipsowi mu- siało to wystarczyć, ponieważ odbiornik umilkł. Lodowiec oparł się bezwładnie o stare biurko Salvadora. - Spokój, spokój, spokój - powtarzał. Przejechał dłonią po krótko przycię- tych, ciemnych włosach. - Czyżbym właśnie dał temu Phillipsowi zielone świa- tło? Złapał za telefon, ale ze słuchawki nie dobiegał żaden sygnał. Bandyta znisz- czył cały sprzęt radiowy w baraku i Lodowcowi pozostała tylko krótkofalówka pracująca na jednej częstotliwości, umożliwiająca bezpośrednie połączenie z Mr. Phillipsem. Wobec tego nikt nie wiedział, że on tu jest. Nawet Mr. Phillips. Zrobiło mu się niedobrze. Phillips przystawił NASA pistolet do głowy. Lo- dowiec nie bardzo wiedział co, ale nie wątpił, że coś zrobić musi. Nie mógł po- zwolić, żeby Gator Green i reszta załogi „Atlantis" czekali na wynik negocjacji prowadzonych przez biurokratów. O ile znał obecny rząd, bardziej będzie im za- leżało na przestrzeganiu politycznej poprawności niż na powstrzymaniu terrory- stów. Musiał wziąć sprawy w swoje ręce; może się okazać, że tylko w ten sposób zdoła ocalić swoich ludzi. Gdzieś w głębi duszy zdawał sobie sprawę, iż być może tylko tak zdoła po- móc Panterze. 21. Barak straży L odowiec jęknął, kiedy na moment się zapomniał i obciążył lewą stopę. Pod- skakując, złapał się za ciężki opatrunek. - Muszę uważać, żeby tego nie powtórzyć - syknął przez zaciśnięte zęby. Miał teraz inne zmartwienia, na przykład całą bandę terrorystów. Cóż jednak mógł uczynić? Uchwycił się futryny drzwi wejściowych. Phillips zakończył już swoją telewizyjną tyradę i jego miejsce zajęli komentatorzy, z pod- nieceniem rozprawiający na temat zaistniałej sytuacji. Starał się trzeźwo rozwa- żyć okoliczności, odwołać się do zdrowego rozsądku. Przełączył się na tryb pracy „według instrukcji": ciałem sterował autopilot, podczas gdy umysł pędził bez prze- szkód naprzód. Odetchnął głęboko; musiał jasno myśleć, planować każdy ruch, zachować spo- kój. Luz. Powinien połączyć się z biurem bezpieczeństwa NASA i powiadomić ich, że czarne charaktery nie kontrolująjuż strategicznego punktu, w którym się znajdo- wał. Przez bramę spokojnie dałoby się teraz przeprowadzić większe siły. Tylko po co? Barak dzielił od Centrum Kontroli Startów i stanowiska starto- wego szmat drogi. Jeśli Phillips rzeczywiście rozstawił ludzi na całym terenie, to lepiej, żeby strażnicy się tam nie pokazywali. Sprowokowany Phillips mógłby wcisnąć guzik. Trzeba przeprowadzić kontratak bardziej subtelnie, dyskretnie... Robota w sam raz dla jednego człowieka. Ale NASA powinna kontrolować bunkier transmisyjny i przerwać wielkie wystąpienie tego pokurcza. Ciarki przebiegły Lodowcowi po plecach. Amos! Czy nic mu się nie stało? A jeżeli terroryści opanowali bunkier jego młodszego brata tak jak barak Salvadora? Przypomniał sobie, że solidna konstrukcja budyn- ku miała umożliwić mu przetrwanie nawet bezpośredniego wybuchu: grube, wzmacniane ściany pochodziły jeszcze z czasów, gdy służył jako bunkier obser- wacyjny w misjach „Apollo". Skoro łącza pozostały nienaruszone, Amos był cały i zdrowy. Może Phillips upierał się przy nadaniu jego przemowy w telewizji. Ter- roryści uwielbiali słuchać się i oglądać. 96 Tymczasem ludzie z załogi Lodowca byli zakładnikami na pokładzie „Atlan- tis", a Phillips mógł ich wystrzelać niczym kaczki. O ile znał panującą w NASA biurokrację, na razie nie podano im żadnych wyjaśnień i czekali na zakończenie przerwy w odliczaniu - stanowiąc zarazem pionki w idiotycznej rozgrywce o okup. Gdyby udało mu się skontaktować bezpośrednio z Gatorem Greenem, zdołałby namówić ich do opuszczenia statku i schronienia się w bunkrach awaryjnych. W ten sposób Phillips straciłby jeden z ważkich argumentów przetargowych. Myśl o wy- dostaniu załogi z tarapatów -jego załogi - dodała Lodowcowi nadziei. Mógł przynajmniej działać, a to i tak więcej, niż oczekiwał. Powłócząc złamaną nogą, wyszedł na zewnątrz i skierował się do trójkoło- wego łazika. Na widok opartego o ścianę budynku ciała Salvadora zacisnął usta. Program kosmiczny był dla starego treścią życia; każdy drobiazg w baraku świad- czył o jego entuzjazmie dla NASA: naszywki załóg promów, zdjęcie z żoną i za- łogą Apollo 10... Z szacunkiem zaciągnął zwłoki strażnika do baraku i złożył je na podłodze. Cały czas walczył z mdłościami. Sięgnął do wyłącznika telewizora, w którym wciąż powtarzano „analizę sytuacji". - Nie będziesz musiał słuchać tego gówna - mruknął. Jedna ze stacji odtwarzała wypowiedź z żądaniem okupu, podczas gdy po- śpiesznie zebrana grupka „ekspertów" dyskutowała o innych kryzysach z udzia- łem zakładników. Byli tacy sami jak Nicole - gotowi zagadać się na śmierć. Ale to dziś typowe, myślał Lodowiec, każdy woli omawiać wykres ilustrujący różne możliwości niż zacząć działać. Jednak on zamierzał coś zrobić. Wziął plecak i kolejny raz pomyślał o zdobyciu jakiejś broni, ale wolał nie ryzykować przebieżki po polu minowym do zainstalowanych na trójnogach kara- binów sprzężonych z czujnikami ruchu. Strasznie głupio by to wyglądało, gdyby dał się skosić ogniem z broni maszynowej, kiedy w pobliżu nie było żywego du- cha. Nie zamierzał zresztą wdawać się w strzelaninę. Chciał po prostu zadzwonić do kokpitu wahadłowca. Następna procedura, jedna z wielu na liście. Tylko po kolei. Pokuśtykał do trójkołowca. Poruszający się na balonowych oponach pojazd z posapującym silniczkiem był w tej chwili jedynym środkiem lokomocji gwa- rantującym względnie szybkie poruszanie się po terenie Ośrodka. Należało zasto- sować techniki U&U i mieć nadzieję, że Mr. Phillips obsadził swoimi ludźmi jedynie kluczowe punkty na całym obszarze. Nikt nie spodziewał się, że Lodo- wiec będzie już w środku. Wdrapał się do łazika, ostrożnie wciągając oblepiony błotem gips na siedze- nie. Uruchomił pojazd i wcisnął gaz; z cichego silnika wydobywały się sine kłęby spalin. Znał jeszcze jedno miejsce na strzeżonym terenie, gdzie znajdował się sprzęt, który umożliwiłby mu kontakt z załogą. Miał nadzieję, że wszyscy pra- cownicy zostali stamtąd usunięci. Z pełną szybkością ruszył w kierunku odległe- go o dobre pięć kilometrów hangaru montażowego. Łazik podskakiwał trochę na nierównościach gruntu, ale wcale nie bardziej niż rower, aa którym przemierzał pobliskie wydmy w pierwszych miesiącach szko- 7 - Iskra 97 lenia astronautycznego. Wspólnie z Nicole spędzali w ten sposób całe weekendy, wytyczając własne ścieżki, szukając ciekawych miejsc. Ich związek wypalił się i rozpadł, ale to dzięki tamtym wycieczkom Lodowiec znał tereny Ośrodka, leżą- cego nieopodal rezerwatu Merritt Island jak własną kieszeń. Masywny, kanciasty hangar rósł w oczach. Zbliżając się do niego od wscho- du, Lodowiec nie widział zdobiącej front budynku, zajmującej kilka pięter ame- rykańskiej flagi, przy której wszystko inne zdawało się niewielkie. Obok niej wid- niała czerwono-niebiesko-biała gwiazda Dwustulecia. Z jego perspektywy montownia przypominała ogromny biały pomnik, wyra- stający ni stąd, ni zowąd pośród mokradeł. Górowała nad płaską okolicą niczym zabawka olbrzyma porzucona nad brzegiem szerokiej, leniwej Banana River. Rzekę wykorzystywano jako szlak dla barek transportujących zbiorniki z paliwem. Rów- noległe ścieżki z wielu warstw sprasowanego żwiru znaczyły drogę platformy gąsienicowej, na której ogromne, przygotowane do startu wahadłowce docierały z hangaru na stanowisko startowe. Skończył się miękki, porośnięty zielskiem grunt i Lodowiec wjechał na beto- nowy parking, kierując się ku na wpół otwartym wrotom budowli. Wrota skon- struowano w taki sposób, żeby ich poszczególne fragmenty mogły się podnosić i odsuwać na boki, umożliwiając wyjazd statków kosmicznych na owej gigan- tycznej platformie. Odgłos jadącego trójkołowca przypominał terkot karabinu- -zabawki, ale wokół nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć. Lodowiec wyłączył silnik i zszedł z wyściełanego fotela, zabrawszy uprzed- nio plecak. Kulejąc, przemierzył resztę betonowej płaszczyzny i skrył się w chłod- nym wnętrzu hali montażowej, niczym myszka wchodząca w otwór w ścianie. Wewnątrz zmieściłoby się pięć Empire State Buildingów jednocześnie. Kro- ki Lodowca odbijały się wielokrotnym echem niczym w stworzonej ręką ludzką jaskini. Szare, stalowe konstrukcje wyrastały z betonowej podłogi. Stojący przy przeciwległej ścianie (czyli tak jak po drugiej stronie boiska piłkarskiego) wózek widłowy wyglądał jak zabawka. Strop znajdował się na wysokości ponad stu sześć- dziesięciu metrów. Spojrzenie w górę i widok zawieszonych na niewiarygodnej wysokości pomostów przyprawiały o zawrót głowy. Lodowiec słyszał opowieści inżynierów o chmurach formujących się czasem pod sklepieniem. Dwie zasilane paliwem stałym rakiety pomocnicze spoczywały zawieszone w specjalnie przygotowanym wózku, umocowanym do wysokiego szkieletu Ru- chomej Platformy Startowej. Czekały na doczepienie do następnego promu, któ- ry trafi do hangaru. Drugi wahadłowiec, „Endeavour", całkiem niedawno doje- chał na stanowisko 39B, gdzie oczekiwał na start wkrótce po „Atlantis", a montownię szykowano już na przyjęcie trzeciego - „Discovery", który na razie naprawiano. W porcie kosmicznym Stanów Zjednoczonych wszystko przebiega zgodnie z planem, pomyślał Lodowiec. Ale po dzisiejszym dniu wiele się zmieni. Kulejącym truchcikiem Lodowiec dotarł do znajdującego się z boku pomiesz- czenia dolnego stanowiska kierowania. Tu potwierdzano wszystkie operacje zwią- zane z powolnym przewożeniem promu na stanowisko. Szklane drzwi były za- 98 mknięte. To po prostu świetnie. Dobrze, że przynajmniej wewnętrznych biur nie zabezpieczano alarmami. Na ścianie wisiał komplet narzędzi, z których każde opatrzono kodem ozna- czającym zastosowanie. Lodowiec wziął do ręki długi klucz francuski, pomalo- wany na błękitny kolor, żeby łatwiej było go znaleźć, i wrócił do szklanych drzwi. Odwrócił głowę, uderzył w szybę tuż powyżej klamki, po czym sięgnął ręką i otworzył drzwi od środka. Przezroczyste ściany pozwalały kontrolerom bez przeszkód śledzić przygo- towania promu. Na biurku znalazł dwa aparaty telefoniczne, odbiornik radiowy, arkusz z rubrykami kontrolnymi, notatniki i brudną filiżankę po kawie, która spra- wiała wrażenie, jakby nie myto jej od czasów misji „Apollo-Sojuz". Spojrzenie Lodowca od razu spoczęło na radiu. Włączył je i nastawił na główną częstotli- wość komunikacyjną promu. Z głośnika doleciał go głos Gatora, który na pytanie o powody przeciągającej się przerwy w odliczaniu otrzymał tylko jakąś wymija- jącą odpowiedź. Z westchnieniem ulgi opadł na obrotowe krzesło i odciążył zranioną nogę. Mógł polegać na Gatorze Greenie - najlepszym przyjacielu i najlepszym pilocie, jakiego znał... Oprócz niego samego, rzecz jasna. Kiedy załoga „Atlantis" przybywała z Houston do Ośrodka Kennedy'ego, po dwoje w samolocie, Gator pilotował maszynę, Lodowiec zaś siedział z tyłu T-38. O świcie ruszyli na wschód, a około dziewiątej tego samego ranka posadzili od- rzutowce na lśniącym pasie startowym. Podczas lotu dwójka przyjaciół miała mnóstwo czasu na pogawędki, ploteczki i ostrożne pytania, aż wreszcie Gator spytał wprost o Panterę, dlaczego odeszła z czynnej służby, żeby siedzieć za biurkiem. W słowach Lodowca nie brakowało goryczy, za to Gator okazał jej sporo zrozumienia, ba, nawet jej bronił... Ale z dru- giej strony - Gator o nikim nie umiał mówić źle. Lodowiec wyłączył własne uczu- cia, odmówił uznania punktu widzenia Nicole. Wolał własne wyjaśnienie sytuacji. Samoloty wylądowały i pokołowały na spotkanie niewielkiej grupy przedsta- wicieli prasy, garstki krewnych i kibiców oraz strażników z NASA, z psami ob- wąchującymi dziennikarskie furgonetki w poszukiwaniu materiałów wybucho- wych. Zdaniem Lodowca stanowili żałośnie nieliczny tłumek. Cała załoga zebrała się wokół mikrofonu, żeby wygłosić standardowe przemówienie o niczym, a na- stępnie udała się na odprawę. Później umieszczono ich w odosobnieniu, oczeku- jących na odległy o parę tygodni start. Pamiętał, że w tłumie stała wtedy nowa pani kierownik startu, Nicole Hunter; trzymała się z tyłu, nie wygłosiła żadnego oświadczenia i unikała jego wzroku. Znalazłszy się w hangarze, Lodowiec przez moment rozważał nawiązanie bezpośredniej łączności z Nicole. Ale przecież była zakładnikiem w CKS, a on nie mógł dopuścić do tego, by terroryści zorientowali się, co się dzieje. Trudno, musiała zaufać jego instynktowi. ,' Wziął do ręki mikrofon i z pamięci wstukał jedną z prywatnych częstotliwo- ści. Nie zamierzał dawać znać Phillipsowi, że się tu znalazł, więc nie mógł sko- rzystać z głównego kanału komunikacyjnego. 99 - Gator, tu Lodowiec. Jak mnie słyszysz? - odczekał chwilę. Cisza. - Gator, tu Lodowiec. Jak mnie słyszysz? To pilne - powtórzył. Nic. Cholera. Miał nadzieję, że ktoś z załogi prowadzi nasłuch na którymś z kanałów technicznych, na których nadawali specjaliści od ładunku. NASA ra- czej nie ufała tym dziwakom naukowcom na tyle, żeby im pozwolić bezpośrednio porozumiewać się z astronautami, ale czasy się zmieniały. Skoro więc nikt go nie słyszał, to albo załoga nie wiedziała, co się dzieje na zewnątrz promu, albo goście od ładunku wyłączyli te częstotliwości. Włączył się na główny kanał. - Gator, tu Lodowiec. Kanał ładunkowy numer dwa - powiedział i natych- miast przełączył się na ustaloną częstotliwość podaną w instrukcji dla załogi. Spróbował ponownie. - Zgłoś się, psiakrew! Minęło kilka sekund. - Lodowiec? - dobiegł z radia ostrożny głos. Serce skoczyło mu w piersi. Udało się! Pochylił się do przodu na krze- śle, natychmiast zapominając o męczarniach, jakie przeszedł przez ostatnie pół godziny. Gator, mam mało czasu. Lodowiec! Co ty - do diabła - robisz na tym kanale? CAPCOM dostanie zawału! Gdzie jesteś? Zamknij się, Gator. Mam ci coś ważnego do powiedzenia. - 22. „Atlantis" Z aszokowany Gator włączył radio pokładowe. Za pośrednictwem systemu ko- munikacji wewnętrznej słowa Lodowca dotarły do całej załogi. Wszyscy, wstrzymując oddech, przetrawiali informację o tym, że wraz z „Atlantis" stali się zakładnikami. Ciarki przebiegły Greenowi po plecach, gdy uświadomił sobie, iż byłoby to znakomite wytłumaczenie wielu dziwnych wydarzeń. Okna kokpitu stojącego pionowo wahadłowca wychodziły na błękitne niebo nad Florydą, uniemożliwiając załodze śledzenie zdarzeń na ziemi. Doktor Marc Franklin skomentował słowa Lodowca prychnięciem. Gator odwrócił się do niego. - O co chodzi, Marc? Nie wierzysz mu? Franklin wyglądał na zdegustowanego. Komandorze poruczniku Green, pański przyjaciel posunął się w swoich żartach o krok za daleko. Nie uważa pan, że zdołalibyśmy odkryć taką sytuację, zanim się do nas odezwał? Ile jeszcze kanałów informacyjnych prowadzi do statku? A ile już razy CAPCOM odmawiał nam odpowiedzi na pytanie o przyczy- ny przedłużającej się przerwy w odliczaniu? - bronił się Green. - Jeśli CKS zo- stało opanowane, jak twierdzi Lodowiec... Kiepski żart. Może tego kowboja bawią jego dowcipy, w sam raz godne pilota myśliwca, ale taka sztuczka może nas kosztować powodzenie misji. A je- go karierę. - Franklin podniósł swoją listę instrukcji, jakby spodziewał się zna- leźć na niej wyjście z sytuacji. - Sam nie może polecieć, więc chce, żebyśmy i my zostali. Z tyłu (i z dołu) dobiegł ich głos Aleksandry Kozłowskiej: - Doktorze Franklin, cały zespół dobrze zna pułkownika Lodowca. On wie, gdzie leży granica między żartami i rzeczywistością. Franklin odwrócił się w fotelu i z nachmurzonym czołem spojrzał na urodzi- wą astronautkę, jakby nie mógł uwierzyć jej słowom. 101 Standardowa procedura, Marc - doradził Gator. - Musimy to sprawdzić. Lodowiec darzy ten statek - i nas - większym szacunkiem niż ktokolwiek inny w NASA. Po prostu sprawdźmy to. Doskonale - mruknął Franklin sarkastycznie. - A co dalej? Bunt? Ucieka- my ze statku, bo Lodowiec nas postraszył? Gator pstryknął przełącznikiem i zmienił częstotliwość systemu łączności w kokpicie. Wziął głęboki wdech i wysiłkiem woli powstrzymał się od komenta- rza, którego mógłby potem żałować. Gdyby w lewym fotelu siedział Lodowiec, Green nie darowałby sobie jakiejś ostrej, prowokacyjnej odpowiedzi, ale Fran- klin wyglądał na faceta, który wszystko traktuje śmiertelnie poważnie i nie słucha niczyich rad. - Nie zaszkodzi zadać kilku ostrożnych pytań - zasugerował Gator. - Tak na wszelki wypadek. Czy to nie dziwne, że CAPCOM nie podał nam żadnych przy- czyn wstrzymania odliczania? Zawsze coś mówią, już choćby po to, żeby kryć własne tyłki. - Może są zbyt zajęci działaniami, które mają tę przerwę zakończyć? Gator zgrzytnął zębami. Tego się tak nie robi! Nie ma takiej ewentualności w naszych instrukcjach i z pewnością nie ćwiczyliśmy niczego podobnego w symulatorze. To nie jest po prostu jeszcze jedna zielona karteczka z problemem do rozwiązania, Marc. Zaraz się dowiemy - rozdrażniony Franklin przełączył się na częstotliwość CAPCOM i włączył mikrofon. Gator próbował go jeszcze ostrzec, ale nie zdążył. CAPCOM, tu „Atlantis". Jak mnie słyszysz? „Atlantis", bądźcie w pogotowiu - rozległ się zaniepokojony głos Nicole Hunter. - Mamy tu problem, w którym kluczową rolę odgrywa czas. Powstały pewne... kłopoty z łącznością i te kanały są potrzebne inżynierom, którzy spraw- dzają system. Odezwiemy się, jak tylko będzie można. Zaraz! - wtrącił się Gator. - Czemu Pantera zgłasza się zamiast Houston?! Przecież nie może tego zrobić! Franklin spojrzał na Gatora i uniósł brwi. Pstryknął w mikrofon. - Przyjąłem, Centrum. Chciałbym was poinformować, że odebraliśmy jakiś... hmmm, nie potwierdzony komunikat na tej częstotliwości. Moglibyście spraw- dzić, czy nie dzieje się coś niezwykłego? Jakieś problemy z nieuprawnionym do- stępem, na przykład... Gator wyłączył Franklinowi mikrofon i złapał go za łokieć. - Ostrożnie. Wiemy, że coś się stało, skoro Centrum Kontroli Startów łączy się bezpośrednio z nami. CAPCOM nigdy by się na to nie zgodził! A jeśli Lodo- wiec ma rację? Franklin strząsnął jego rękę ze swojego ramienia. Przepraszam, Centrum. Czy nastąpiły jakieś nieprzewidziane zmiany w pro- cedurach funkcjonowania CAPCOM? „Atlantis", ten kanał jest nam potrzebny - odparła wolno Nicole. - Powta- rzam: odliczanie wstrzymano przy T minus dwadzieścia; wasze instrukcje: nie przeszkadzać. Zrozumiano? 102 - Przepraszam za kłopot, Centrum. Otrzymaliśmy od Lodowca informację, że... Gator wyrwał mu mikrofon z ręki. Przyjąłem. Zachowamy ciszę. Bez odbioru - wyłączył radio i zwrócił się do Franklina, z trudem panując nad własnymi nerwami. - Co pan sobie myśli, komandorze? To Houston kontroluje łączność z załogą, nie CKS. Odcięto ich. Ona jest tu kierownikiem startu. Mamy czekać - odparł z uporem Fran- klin. - Czy miała się wyrazić jeszcze jaśniej? Nawet nie odpowiedziała na pana pytania! Na żadne! Gdyby wszystko było w porządku, w Houston dostawaliby już świra. Coś tu nie gra. Franklin zawahał się przez chwilę, szukając usprawiedliwienia, w które sam mógłby uwierzyć. - Słyszeliście, co powiedziała: kłopoty z łącznością. Poza tym mogła nie zro- zumieć tego, co chciałem jej powiedzieć. Tym razem to Gator prychnął. - Chwileczkę, komandorze. Pantera nie tylko pana zrozumiała, ale wręcz potwierdziła słowa Lodowca. -Zwariowałeś. - Jest pan jeszcze głupszy niż myślałem, komandorze - zniechęcenie i złość wzięły w Gatorze górę nad tradycyjnym dobrym humorem. - Niecałe dwie godziny temu rozmawiałem z Panterą o Lodowcu. Zna go od dawna, prawie za niego wyszła. Jeszcze tydzień temu to on tu dowodził, więc my też go znamy. A pan jest po prostu ograniczony - w tym miejscu ściszył głos, jakby przestraszył się śmiałości własnych słów. - Bez urazy, komandorze, ale to sytuacja awaryjna. Franklin rozejrzał się po kokpicie, usiłując ogarnąć sytuację. Jego twarz za- stygła w maskę bez wyrazu, ale fala gniewu opadła. - Naprawdę uważa pan, że ta niedorzeczna historyjka jest prawdziwa? Gator poczuł, że serce bije mu mocniej, niż sądził, że to możliwe nawet pod- czas rzeczywistego startu. - Wierzę Lodowcowi.I tylko to się liczy. Trudniejszy jest ciąg dalszy: co mamy robić? 23. Centrum Kontroli Startów N icole przerwała łączność z „Atlantis". Z trudem zachowała obojętny, nie zdra- dzający emocji wyraz twarzy, choć jej myśli pędziły jak oszalałe. Okazanie strachu, paniki, czy jakiegokolwiek niezdecydowania mogło sprowokować terro- rystów, a nie chciała niczego Mr. Phillipsowi ułatwiać. L o d o w i e c! T u t a j?! Byle tylko nie zdradzić się ze swoim zaskoczeniem. Wiedziała, że załoga promu natychmiast zacznie coś podejrzewać, jeśli nie zgłosi się CAPCOM z Houston. Tradycja przekazywania łączności do Houston pochodziła jeszcze z czasów misji „Mercury", kiedy astronauci mieli bezpośred- nie połączenie tylko z ich łącznikiem w kapsule. W takim razie sama musi wymyślić, co dalej. Miała nadzieję, że załoga wa- hadłowca nie zrobi żadnego głupstwa. Ujęła w dłoń złoty kluczyk na łańcuszku i spróbowała się skupić. Jej ojciec nazwał kiedyś wisiorek kluczem do przyszło- ści, który pozwoli jej otworzyć wrota marzeń. Ale warto myśleć o przyszłości, dopóki w jakiś sposób nie rozwiąże obecnej sytuacji: należało ją ocenić, poskła- dać elementy w całość i opracować skuteczne wyjście. Czy długo każe pan czekać załodze, Mr. Phillips? - zapytała, chcąc odwró- cić jego uwagę. Słyszała słowa Franklina i choć nie miała pojęcia, jak Lodo- wiec się w to wplątał, wiedziała doskonale, że to coś akurat w jego stylu. Miała ochotę udusić go za to, że wjechał w sam środek wydarzeń niczym czołg. Nigdy nie podejmował nieprzemyślanych decyzji, ale też nigdy nie brakowało mu deter- minacji; jego pomysły zagrażały życiu wszystkich obecnych. Dopóki, jak okaże się to niezbędne - odparł niski mężczyzna. Jego twarz zdradzała rozdrażnienie. Zetknął dłonie czubkami palców i przechadzał się po widowni dla VIP-ów. - Ta operacja kosztowała nas wiele przygotowań, pani Hunter. Kto wie, czy nie tyle samo, ile wymaga sam start wahadłowca. Załoga „Atlantis" miała nie rozmawiać z panią na temat przedłużającej się przerwy jeszcze przez... -wyjął z kieszeni elektroniczny notatnik i przejrzał 104 kolejne punkty programu. - Dziesięć minut. Na szczęście przewidzieliśmy podobne kłopoty, jak przy każdym starcie NASA, w naszym własnym, małym odliczaniu. Muszę jednak wiedzieć, w jaki sposób nawiązano kontakt z zało- gą i zawiadomiono ją o naszej obecności. Należy zapobiec dalszym tego ro- dzaju próbom. Z pewnością ktoś im coś podpowiedział. Czekam na sugestie z pani strony. Sądzę, że moje sugestie niespecjalnie się panu przydadzą - odparowała Nicole. - Poza tym byłyby niemożliwe do zrealizowania ze względów anatomicz- nych. No, no... Niech się pani nie denerwuje - rzekł Mr. Phillips i podniósł ze stołu krótkofalówkę. Wcisnął przycisk uruchamiający nadawanie. - Duncan, zgłoś się. Duncan, jesteś tam? - Wszyscy zgromadzeni na antresoli zamarli w przeraże- niu. Nicole gorączkowo starała się coś wymyślić, ale miała pustkę w głowie. Spojrzała w dół, na zamkniętych w głównej sali operacyjnej inżynierów i tech- ników. Wszyscy mieli albo zupełnie blade, albo pałające rumieńcami twarze. Sytuacja, na którą byli kompletnie nie przygotowani, wystarczająco ich poru- szyła, natomiast odebrany komunikat z „Atlantis" okazał się kroplą przepełnia- jącą kielich. Duncan, zgłoś się - powtórzył Mr. Phillips. Pewnie poszedł się odlać - prychnął Rdzewiak. - Na niektórych ludzi nie można liczyć. Mr. Phillips posłał mu niechętne spojrzenie. - Nasz Duncan jest profesjonalistą. Nie włóczyłby się bez celu po okolicy. - Powtórzył swoje wezwanie jeszcze trzykrotnie, po czym z trzaskiem odłożył na- dajnik. - Coś mu się stało. To bardzo niepokojące. Nicole starała się ukryć budzącą się w niej nadzieję. Nie zauważyła, kie- dy w sali operacyjnej zaczął się tumult, ale nagle wszyscy pracownicy zaczęli hałasować, krzyczeć i wygrażać pięściami Mr. Phillipsowi, napierając jedno- cześnie na zamknięte na szyfrowy zamek drzwi, których pilnowała uzbrojona Yvette. - O co znów chodzi? - zapytał Mr. Phillips. Na antresolę wbiegła Yvette. - Zniszczyłem zamek w drzwiach, monsieur Phillips. Chyba nie wierzą, że przy wyjściach awaryjnych stoją nasi uzbrojeni ludzie. Mr. Phillips pokręcił głową i przygładził klapy marynarki. Chyba nie rozumieją, jaki mają wybór. Pani Hunter, odwołuję się do powa- gi pani stanowiska. Proszę polecić przez interkom swoim ludziom, żeby natych- miast zaprzestali tej dziecinady, gdyż w przeciwnym wypadku Rdzewiak udzieli im lekcji na przykładzie jednego z obecnych. Nie miałbyś nic przeciwko temu, prawda? Na sto procent, Mr. Phillips. Jest w czym wybierać. Nicole zgrzytnęła zębami i zawahała się przez chwilę. Mr. Phillips zoriento- wał się, co czuła, ale nie dał jej szansy tego wyrazić. 105 - Pani Hunter - rzekł lodowatym głosem. - Jeśli natychmiast nie uspokoi pani swoich ludzi, udowodnię pani, jak mało znaczą dla mnie niektórzy spośród zakładników. Nicole wierzyła mu bez reszty. Wzięła mikrofon; nawet mając związane ręce mogła uchronić innych przed śmiercią. To powinien być jej główny cel. Mówi kierownik startu. Proszę o spokój w sali operacyjnej! Jeśli się nie uspokoicie, ci... - odchrząknęła -ci dżentelmeni zaczną zabijać zakładni- ków. Nic nie możecie zrobić. - W duchu modliła się, żeby jej uwierzyli. Poziom hałasu opadł do niespokojnych pomruków. - Pozostaje nam czekać. Bardzo dobrze, pani Hunter - pochwalił ją Mr. Phillips. Poprawił krawat. - Powinienem był zaproponować pani miejsce w moim zespole. Cóż za autorytet! Aż mnie ciarki przeszły. Zastanawiała się pani kiedyś nad wykorzystaniem swych zdolności na Wall Street? - uśmiechnął się do niej. Nicole odpowiedziała mu pogardliwym spojrzeniem. Znów zaczął chodzić w tę i z powrotem, zmartwiony zniknięciem Duncana, choć starał się udawać obojętność. Dotknął palcem górnej wargi. - Zastanówmy się - zaczął. - Kontrolujemy łączność z promem, ale ktoś zdołał skontaktować się z jego załogą. Astronauci wiedzą już, co się dzieje, przynajmniej częściowo. Ostrzegł ich ktoś z ziemi. Proszę mnie poprawić, gdy- bym się mylił, ale to chyba nie jest takie proste. W przeciwnym wypadku pod- czas odliczania nasi astronauci byliby narażeni na wysłuchiwanie ofert fachow- ców od ubezpieczeń na życie - Rdzewiak się roześmiał, ale Mr. Phillipsowi wcale nie było wesoło. Kontynuował swoje rozważania. - Muszę więc założyć, że ze względu na pani nadludzkie kwalifikacje jako kierownika startu, pani Hunter, powie mi pani, jak do tego doszło. Chcę to wiedzieć natychmiast - za- trzymał się i chwycił za krawędź stołu. Zacisnął palce, jakby ze wszystkich sił starał się opanować. Nicole usiadła, celowo odsuwając się od baterii telefonów i terminali kom- puterowych. Skrzyżowała ramiona na piersi. Może Lodowiec i był męczący, ale z pewnością nie zamierzała go wystawić mordercom. Jeśli sądzi pan, że kiwnę choćby palcem, żeby panu pomóc, to... Nie zamierzam się z panią sprzeczać! - Mr. Phillips uderzył pięścią w stół, znienacka tracąc panowanie nad sobą. - Mam precyzyjny plan, którego muszę się trzymać - przeniósł ostre spojrzenie na Rdzewiaka, potem na senatora, jego asystentów i kamerzystów telewizji. Przygładził włosy, a kiedy przemówił, jego głos znów brzmiał spokojnie. - Yvette, czy byłabyś łaskawa zabić jednego z ka- merzystów? Nasza przyjaciółka, pani Hunter, chyba nie dowierza naszej deter- minacji. Wysoka blondynka sięgnęła do zawieszonej przy pasie torby i zaczęła grze- bać wśród podzwaniających ostrzy o egzotycznych kształtach. Kamerzyści spojrzeli po sobie. Dwóch, prawie sparaliżowanych strachem, odłożyło sprzęt. Mr. Phillips patrzył na nich wzrokiem wypranym z emocji. - Dobra, niech będzie ten z kanału siódmego. Nigdy nie przepadałem za sió- demką. 106 Wskazany operator zamrugał, niepewny, co się dzieje. Yvette tymczasem z u- śmiechem zadowolenia wydobyła dość przerażający przedmiot: kastet zaopatrzony w ostre niczym brzytwa, piłokształtne zęby. Założyła go na dłoń, która wyglądała teraz jak najeżona płetwami rekina. - Chwileczkę - wtrąciła Nicole, zrywając się z miejsca. - W porządku, wie- rzę wam... Mr. Phillips westchnął. - Tylko że j a nie wierzę pani, pani Hunter. Poza tym nie zamierzam po- wtarzać tej dyskusji za każdym razem, kiedy będę miał jakąś prośbę - skinieniem głowy dał znak Yvette. Blond Amazonka ruszyła w stronę kamerzysty miękkim krokiem drapieżcy. Mężczyzna uniósł ciężką kamerę i cofnął się pod jedno z wąskich okien. - Zaraz! Chwilę! - wyskrzeczał. Yvette zbliżała się do niego z wyrachowaną powolnością i pewnością siebie. - Ja nic nie zrobiłem! Przestańcie! Rdzewiak trzymał pozostałych na dystans, grożąc im potężnymi pistoletami. Z uśmiechem obserwował zwinną blondynkę. Bladobłękitne oczy Yvette przypo- minały dwa lodowe krążki. Machnęła ręką i rozległ się świst powietrza. - Mr. Phillips, powiedziałam przecież, że to zrobię - Nicole postąpiła krok naprzód. - Niech pan przestanie straszyć tych ludzi. To... - Co mogłoby ruszyć tego faceta? Co zwróci jego uwagę? -To niecywilizowane. Mr. Phillips spojrzał na nią i uniósł brwi. - Też mi się tak wydaje - odparł. Yvette pochyliła się i zmrużyła oczy, szykując się do skoku. Bezradna ofiara zasłoniła się kamerą niczym tarczą. Cofnij się! Och, bracie! To już za długo trwa - Rdzewiak zwolnił bezpiecznik, niedba- le wycelował broń i strzelił. Z przypominającym kaszlnięcie odgłosem kula trafi- ła reportera w pierś. Impet rzucił go o ścianę, na której pojawiły się jaskrawe, czerwone smugi. Rdzewiak skoczył do przodu, żeby złapać ciężką kamerę. Jej właściciel osunął się na ziemię, dławiąc się i plując krwią. Terrorysta wyszarpnął sprzęt ze słabną- cych palców ofiary i fałdą własnego skafandra otarł dwie krople krwi z obiektywu. - Rany! - sapnął. - Kosztowna zabawka. Yvette, nagle pozbawiona rozrywki, obrzuciła Rdzewiaka nienawistnym spoj- rzeniem i ruszyła w jego stronę. Rudzielec cofnął się o krok i wycelował w nią broń. Mr. Phillips wszedł między nich. - Spokój - rozkazał. - Nie bądź taki porywczy, Rdzewiak. Skoro nie mogę na tobie polegać, jeśli idzie o wykonywanie rozkazów - dosłowne wykonywanie - będę musiał rozważyć obcięcie twojego udziału z siedmiu i pół do pięciu procent. - Zaraz, zaraz, Mr. Phillips! Jest mi pan w końcu coś winien, po tym co... -Zgadza się, Rdzewiak. Nigdy nie omieszkasz mi o tym przypomnieć. Ale musisz trzymać się planu i wykonywać polecenia. A poza tym odbierasz całą frajdę Yvette. 107 To niech jej pan powie, żeby następnym razem się tak długo nie bawiła - odpalił rozdrażniony rudzielec. - Podobno czas nas goni, tak? Owszem - przyznał Mr. Phillips. - Yvette, może następnym razem spróbuj zakończyć zabawę nieco szybciej. -Oui -zgodziła się. -Następnym razem - dodała, patrząc na Rdze- wiaka. Senator Boorman dyszał ciężko. Nie był w stanie wymówić ani słowa. Nicole czuła się, jakby zamrożono ją w bryle lodu; dusiły ją wyrzuty sumie- nia. Powinna była się wykłócać, nalegać, żeby Mr. Phillips kazał Yvette prze- stać.. . A może w ogóle nie należało dyskutować, tylko robić, co kazał? Tchórz- liwe wyjście z sytuacji, ale gdyby od początku współpracowała, nikt by nie zginął. Kamerzysta leżał na podłodze w kałuży krwi, niczym niemy oskarży- ciel. Andriej Trowkin wstał i zaraz ponownie usiadł. Gotował się z wściekłości tak bardzo, że jego okulary w czarnych oprawkach niemal zaczęły pokrywać się parą. Spojrzał na Nicole, później na pozostałych i resztką sił zdołał się powstrzy- mać, choć niewiele brakowało, żeby wpadł w szał. Nicole osunęła się na fotel i mocno chwyciła wyściełane oparcia, usiłując ukryć drżenie rąk. Słyszała jakiś wewnętrzny głos, ale nie potrafiła się skupić. Myśl. Myśl! Jak się z tego wyplątać? Musiała wykorzystać wszystkie umiejęt- ności, czyniące z niej opanowanego negocjatora, które posiadła zakończywszy szkolenie astronautyczne i wszedłszy w bezlitosny świat kadr kierowniczych. Tym razem jednak w negocjacjach stawka była o wiele wyższa niż podział wpły- wów budżetowych. Jej nieprzemyślane słowa już kosztowały życie jednego czło- wieka. Czuła się bezradna... I podejrzewała, że o to właśnie chodziło Mr. Phil- lipsowi. Mały człowieczek złożył dłonie, jakby modlił się przed wszystkimi zgroma- dzonymi. Teraz, kiedy poświęca mi pani należytą uwagę, pani Hunter, zapytam po- nownie - rzekł. - Skąd nawiązano kontakt z załogą? Czy mamy do czynienia z jakimś niedoszłym bohaterem z sali poniżej? Kim jest ten Lodowiec i jak zdołał się połączyć z „Atlantis"? Muszę to wiedzieć, a pani mi wszystko wyjaśni. Kontaktu nie nawiązano z sali operacyjnej - zrezygnowana Nicole oklapła jeszcze bardziej. - „Lodowiec" to symbol wywoławczy pułkownika Adama Frie- se'a, poprzedniego dowódcy misji. Jego zaś z pewnością tu nie ma. Ustalenie, skąd się odezwał zajmie mi chwilę. Pułkownik Friese! - wykrzyknął Mr. Phillips. - Ten biedaczysko ze złama- ną kostką? Złamaną stopą- poprawiła go Nicole z satysfakcją. Zdrętwiałymi palcami wystukała coś na klawiaturze komputera i obserwowała monitor. Za szklaną szy- bą, w sali operacyjnej, znajdowało się jej stanowisko, obecnie opustoszałe, ale nie mogła tam zejść. Musiała radzić sobie stąd. Przeczucie nie omyliło Mr. Phillipsa: tylko nieliczne systemy dawały możli- wość nawiązania bezpośredniego kontaktu z kokpitem wahadłowca. Lodowiec 108 nie mógł tak po prostu wziąć do ręki nadajnika i porozmawiać z Gatorem, nawet znając częstotliwości. Musiał mieć dostęp do odpowiedniego nadajnika, protoko- łu zabezpieczającego, a wtedy... Nicole wyprostowała się nagle, przeczytawszy wyświetlony na ekranie ter- minalu komunikat. Ależ oczywiście, hangar montażowy! Jej reakcja nie uszła uwagi Mr. Phillipsa. ; Tak, pani Hunter? Co może mi pani powiedzieć? \ Ja... Hmmmm... - wymruczała coś niewyraźnie, gorączkowo rozmyślając nad odpowiedzią. Mr. Phillips zabębnił palcami w blat stołu, pogwizdując temat muzyczny z te- leturnieju „Jeopardy". Skinął głową na Yvette, która nie wypuszczała z dłoni zę- batego kastetu. Nicole pojęła aluzję. - Hangar montażowy - powiedziała bezbarwnym głosem. - Stamtąd nastąpi- ło połączenie. Poczuła przypływ adrenaliny. L o d o w i e c był w strefie strzeżo- nej. Pracowników montowni ewakuowano na długo przed startem, terroryści zaś twierdzili, że kontrolują cały teren. Tymczasem Lodowiec znalazł się gdzieś w środku. Jak zwykle tam, gdzie nie powinien się znaleźć... To do niego podobne. Należało zdać sobie sprawę, że coś się szykuje, w chwili gdy Mr. Phillips rzucił na stół naszywkę misji. Wyszyte u góry nazwisko FRIESE zakłuło ją w oczy. Nie wiedziała, jak Phillips wszedł w posiadanie starej odznaki, ale w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Ogarnął ją gniew na myśl o po- rywczym charakterze małego człowieczka. Jeśli Lodowiec rzeczywiście włó- czył się po montowni niczym samotny rewolwerowiec, mogła tylko mieć na- dzieję, że wszystkiego nie popsuje. Same negocjacje nastręczą wystarczających kłopotów. Nagle zrozumiała, jak niewiele ma do stracenia. Jej taktyka na razie niko- mu nie przyniosła specjalnych korzyści, czego najlepszym dowodem był za- mordowany kamerzysta. Kto wie, czy Lodowiec nie pozostał ich jedyną nadzie- ją. ?• Mr. Phillips znów wziął do ręki nadajnik i nastawił go na właściwą częstotli- wość. Wcisnął guzik. Mory? Mówi Mr. Phillips - przez chwilę czekał w napięciu na odpowiedź, aż wreszcie z głośnika dobiegły trzaski potwierdzenia. - No, przynajmniej jeden człowiek na swoim miejscu! Czy mógłbyś, wraz z Bilą, udać się do hangaru mon- tażowego? Wygląda na to, że mamy jakiegoś szkodnika, który się tam przyczaił. Sprawilibyście mi niezwykłą satysfakcję, eliminując tego... jak to się mówi w Hol- lywood? Achjuż wiem: bohatera ostatniej akcji. Potwierdzam, Mr. Phillips - dobiegł z głośnika nosowy, męski głos. Nicole zacisnęła pięści, ale nie odezwała się ani słowem, nie chcąc nieostroż- nym komentarzem narażać na śmierć kolejnej osoby. Lodowiec swoim zwycza- jem znalazł się w tarapatach i sam musi sobie radzić. Trzeba jednak przyznać, że był w tym dobry. Mr. Phillips zerknął do elektronicznego notesu i odczytał zawarte w nim dane. 109 - Pułkownik Adam Friese, symbol wywoławczy „Lodowiec". Nasz były do- wódca ma dość ciekawą kartotekę. Dużo potrafi, ale z gipsem do kolana ledwie może chodzić - Mr. Phillips zerknął na zegarek. - Do przybycia kamieni mamy jeszcze trzy i pół godziny - zatrzasnął pokrywę notatnika. - Nie sądzę, żeby Lo- dowiec sprawiał nam jeszcze jakieś kłopoty. 24. Hangar montażowy L odowiec nie ruszał się z przeszklonego posterunku kierownika ogromnego hangaru. Z napięciem wpatrywał się we wrota. Czuł się bardzo samotny. - W samą porę, panowie strażnicy - wyszeptał. Zastanawiał się dotąd, ile czasu zajmie siłom bezpieczeństwa pozbycie się terrorystów. Wstał, starając się nie obciążać złamanej stopy. Do wnętrza budynku weszło dwóch mężczyzn. Bacznie rozglądali się na wszystkie strony, ubezpieczając się nawzajem, jakby próbowali uprzedzić atak z zaskoczenia. Lodowiec ruszył, kulejąc, w ich stronę, gdy nagle uderzyło go, że przybysze poruszali się z b y t ostrożnie, zbyt cicho. Coś tu nie grało. - Dlaczego mam wrażenie, że to nie jest nasza kawaleria? Może przez to, że obaj mieli na sobie wysmarowane błotem panterki. A może nie podobał mu się wielki plecak jednego z mężczyzn - jakby trzymano w nim ogromną ilość amunicji, o wiele za dużą dla misji służb bezpieczeństwa. -Chyba jednak nie przybywają z pomocą-mruknął i wymknął się z ciasne- go stanowiska dowodzenia. Nie chciał dać się zaskoczyć bez broni na ograniczo- nej przestrzeni. Wykuśtykał na betonowy plac hali numer 3. Syknął z bólu, kieru- jąc się ku jednej z betonowych, zbrojonych ścian i zespołowi wind jeżdżących na wyższe poziomy. Następna zmiana planów, pomyślał. Musiał zniknąć tej dwójce z oczu, przynajmniej do czasu, aż zorientuje się, co zamierzają. Choć raczej nie miał specjalnych wątpliwości, że zamierzają go dorwać. Wcisnął przycisk „open", ale pomalowane na czerwono drzwi dźwigu towa- rowego pozostały zamknięte. Gdzieś z wysoka dobiegł głośny szczęk i winda ru- szyła w dół. Lodowiec wciąż naciskał guzik, jakby mógł w ten sposób przyspie- szyć otwarcie drzwi. - No dalej! Dalej! Dwie sylwetki intruzów rysowały się wyraźnie na tle otworu wejściowego, przez który wpadało światło słońca. Z góry świeciły reflektory, przesłaniane sta- 111 lowymi chodnikami i wysięgnikami łączącymi się z ruchomą platformą startową. Wykorzystywano je podczas montowania dopalaczy i osadzania wahadłowca na zewnętrznym zbiorniku paliwa. Wszelkie prace w hangarze przerwano jednak z chwilą standardowej ewaku- acji personelu w dniu startu, toteż dźwięk silnika i hydraulicznych mechanizmów windy rozlegał się niby grzmot w opustoszałym budynku. Dwa cienie przyspieszyły kroku, kierując się w stronę hali numer 3. Drzwi windy towarowej otwarły się ze zgrzytem i Lodowiec, kuśtykając, wszedł do środka. Wcisnął guzik oznaczający poziom trzeci, gdzie chwilowo zna- lazłby się poza zasięgiem przeciwników, a zarazem mógłby cały czas mieć ich na oku. Dźwig szarpnął i ruszył w górę. Lodowiec chwycił mocniej metalowe barier- ki, starając się stać tylko na prawej nodze. W głowie dudniło mu w rytmie ude- rzeń serca; czuł, jak ból zapuszcza korzonki w całym jego ciele. Tortury, którym NASA poddawała swoich astronautów, przywodziły mu teraz na myśl niedzielne przejażdżki na rowerze. Nie spocił się tak od czasów, gdy starał się o wejście do drużyny zapaśniczej na pierwszym roku w Akademii. W tej chwili mógłby uwierzyć, że cicha, spokojna praca za biurkiem ma swo- je zalety. Drzwi windy otwarły się i Lodowiec wziął głęboki wdech, zanim stanął na wysoko zawieszonym chodniku, zabezpieczonym czerwonymi, metalowymi ba- rierkami. Posuwał się naprzód powoli, żeby nie zwrócić na siebie uwagi uzbrojo- nej dwójki poniżej; kurczowo trzymał się balustrady i zaciskał zęby, czując pul- sujący ból w stopie, która musiała już wypełnić opuchlizną całą wolną przestrzeń wewnątrz opatrunku. Trzy poziomy niżej, na podłodze hangaru, dostrzegł dwóch uzbrojonych mężczyzn. - Tylko spokojnie - nakazał sobie zlany potem. Zmrużył oczy, żeby w półmroku lepiej widzieć przybyszów, którzy właśnie weszli do hali bezpośrednio pod nim. Poruszali się szybkimi, drobnymi kroczka- mi, upodabniającymi ich do szczurów. Szukali windy. Jednak jeszcze chwilę potrwa, zanim ich oczy, oślepione jasnym światłem sło- necznym, przyzwyczają się do ciemności. Należało to wykorzystać. Obserwuj prze- ciwnika, znajdź jego słabości... Usiłował przypomnieć sobie te wszystkie bzdety, na które jako kadet nie zwracał zbytniej uwagi. Myśl. Podstęp. Szybkość. Wychylił się za krawędź chodnika i bacznie przyjrzał się dwójce terrorystów. Jeden z nich, o ciemnej skórze, był potężnie zbudowany; jego zupełnie łysa czaszka lśniła niczym wypolerowana. Drugi człowiek, z plecakiem, miał ostre rysy twa- rzy i przypominał nieco łasicę. Policzki porastały mu kręcone, delikatne włoski - żałosny efekt prób zapuszczenia brody. Szedł przed siebie, wysoko unosząc za- krzywiony nos, jakby próbował wywęszyć wroga. Całą wolną przestrzeń w hangarze wypełniały dźwigi, łańcuchy zwieszające się z dźwigarów i umocowanych do nich systemów bloków, barierki zabezpie- czające, podnośniki hydrauliczne... Poruszane podmuchem powietrza strzępy 112 żółtej taśmy znaczyły obszar, na którym niedawno odbywało się napełnianie zbior- ników paliwem. Dodatkowo stała tu tabliczka z napisem UWAGA, NIEBEZPIE- CZEŃSTWO. NIE WCHODZIĆ POZA LINIĘ. Na wprost Lodowca, w hali numer 3, stały dwie walcowate rakiety pomocni- cze: napełnione paliwem pojemniki o średnicy ponad trzech i pół metra, podobne do ogromnych silosów na zboże. Za pomocą ciężkich dźwigów zestawiano rakie- ty z elementów i doczepiano je do statku na ruchomej platformie o wysokości dwóch pięter- sztucznej wysepce, którą następnie zaopatrzony w gąsienice trans- porter wywoził na stanowisko startowe. Dwaj terroryści skradali się po posadzce hangaru, zerkając od czasu do czasu w górę, żeby przyjrzeć się metalowym pomostom. Ten niższy, przypominający łasicę, wciągnął głęboko powietrze. Lodowiec czekał w cieniu, wiedząc, że naj- lżejsze poruszenie mogłoby zdradzić jego pozycję. Nie należał jednak do ludzi, którzy kryli się i biernie czekali na rozwój wyda- rzeń, kiedy mogli coś zdziałać. Rozejrzał się po chodniku w poszukiwaniu broni, która pozwoliłaby nie tylko się bronić, ale także podjąć akcję zaczepną. Dostrze- gł jedynie przyśrubowaną do podłogi ławeczkę, karton jednorazowych, plastiko- wych okularów i skrzynkę na narzędzia. Cicho, starając się nie opierać na bolącej nodze, podpełzł do przodu. Nieco dalej na pomoście znajdował się stojak z butla- mi gazowymi, pełnymi tlenu, acetylenu i sprężonego helu. Hel i tlen przechowy- wano w masywnych stalowych zbiornikach sięgających dorosłemu mężczyźnie do piersi; były zbyt ciężkie, żeby ruszyć je z miejsca. Za to jeden z pojemników do palnika acetylenowego przypominał butlę tlenową należącą do wyposażenia płetwonurków - niewątpliwie dałoby się go podnieść. A upadek z wysokości trzech pięter mógł z niego uczynić całkiem przyzwoitą bombę. Lodowiec zawsze szczycił się swoją zdolnością do improwizacji. Zdjął butlę z uchwytu i podszedł dp barierki. Dwaj bandyci wciąż przeszuki- wali niższe poziomy. Do tej pory nie odezwali się ani słowem, nie zdradził ich żaden dźwięk. Postępowali metodycznie, podzieliwszy teren na kwadraty, i nie minie wiele czasu, zanim dotrą wyżej i znajdą LodoWca. Należało działać, dopó- ki miał przewagę wysokości. Rozważał w myślach paraboliczne trajektorie pocisków, dokonując szybkich obliczeń, jak daleko musi cisnąć butlę, żeby trafiła w znajdujących się poniżej mężczyzn. To tak, jakby wróciły dawne czasy, a on miał zrzucić starą, dobrą bom- bę Mark 5. Uwzględnił ich szybkość i pchnął ciężki pocisk przed siebie. Patrzył, jak spada, wirując w zupełnej ciszy. Tego typu butle miały grube ścianki, ale liczył na to, że sprężony gaz wybuchnie i zgładzi obu napastników. Stalowy pojemnik uderzył w ziemię paręnaście centymetrów za plecami ły- sego Murzyna. Nie wybuchnął, tylko odbił się od betonu z głośnym brzękiem, a obaj terroryści omal nie wyskoczyli ze skóry. Czarny nie odezwał się ani sło- wem, za to łasicowaty odskoczył z wrzaskiem. Wystrzelił na ślepo kilka serii w stro- nę odległych ścian budynku; kule zrykoszetowały od betonu, a łasica odwrócił się w poszukiwaniu nowego celu. Echo strzałów długo niosło się w pustym hangarze. 8-lskra 113 Lodowiec poczuł ponurą satysfakcję na widok rozprzestrzeniającej się mo- krej plamy w kroku spodni drobnego mężczyzny. Łysy bez słowa wyciągnął rękę, wskazując pomost na poziomie trzecim, skąd zrzucono butlę. Lodowiec cofnął się do wciąż czekającej na niego windy i ponownie drzwi otwarły się przed nim z klekotem. Słyszał, jak Łasica pokrzykuje do łysego. - Bila, idź po niego! Zaraz zajdę go z drugiej strony, tylko się zamelduję. Chcę własnoręcznie skręcić mu kark - przejechał dłonią po mokrych spodniach. Bila w milczeniu ruszył truchtem ku metalowym schodom. Przez zgrzyt drzwi dźwigu Lodowiec usłyszał jeszcze, jak Łasica włącza krótkofalówkę. - Mr. Phillips, tu Mory. Zapędziliśmy go w pułapkę w hangarze montażo- wym - przerwał, żeby wysłuchać stłumionej odpowiedzi. Lodowiec nie zrozu- miał z niej ani słowa. - Rzeczywiście, jest dość irytujący, ale zajmiemy się nim. Bez odbioru. Lodowiec wcisnął przycisk najwyższego poziomu. Nie miał pomysłu na wy- przedzenie przeciwników, ale gdyby udało mu się ich zmylić, tak żeby szukali go na samej górze, zdążyłby zbiec na dół i dopaść trójkołowego łazika. Wysiadł na najwyższym poziomie. Podłoga leżała teraz bardzo daleko w dole, zupełnie jak- by znalazł się w pół drogi na orbitę, i to po przejażdżce windą, a nie promem. W odróżnieniu od normalnych budynków, które na każdym piętrze miały podło- gę i jakieś pomieszczenia, hangar montażowy stanowił jedną, wielką, nie podzie- loną stropami przestrzeń. Na moment zyskał nieco przestrzeni życiowej, ale nie wiedział, co robić. Terroryści z pewnością wiedzieli, że wsiadł do windy i że nie ma go już na pozio- mie trzecim. Czy powinien jakoś zwrócić ich uwagę i próbować ich oszukać? Ostrożnie posuwał się wzdłuż pomostu, uważając, żeby o nic nie zaczepić gip- sem, gdy nagle, cztery poziomy niżej, po przeciwnej stronie budynku, dostrzegł potężnego Murzyna, Bilę, idącego jednym z wąskich chodników z karabinem w dłoni. Bandyta zerknął w górę i ich spojrzenia się spotkały. Otworzył usta, ale nie wydał żadnego dźwięku; Lodowiec zaczął podejrzewać, że tamten jest niemo- wą, w związku z czym nie może dać znać Mory'emu. Bila tymczasem przyłożył broń do ramienia i oddał dwa szybkie strzały. Lo- dowiec rzucił się w tył, na ścianę, a pociski chybiły o dobre parę metrów, zosta- wiając po sobie jasne, gwiaździste ślady. Odgłos wystrzałów i świst rykoszetów wystarczyły jednak, żeby zdradzić Mory'emu jego kryjówkę. Lodowiec pospiesznie pokuśtykał dalej. Rakiety pomocnicze przypominały dwie potężne kolumny stojące pośrodku otwartej przestrzeni. Nad nimi wyciągał ramię jeden z żółtych, dwustupięćdziesięciotonowych dźwigów, z sufitu zaś zwie- szały się liczne łańcuchy, bloki i kołowroty. Cofał się do windy. Powinien był zbiec po schodach, ale myśl o poko- naniu takiego dystansu na piechotę z pulsującą bólem stopą sprawiała, że zasta- nawiał się, czy nie lepiej dać się zastrzelić. Dotarł do windy, a migające lampki i pomruk maszynerii powiedziały mu, że dźwig właśnie zdąża na górę. Ktoś się tu do niego wybierał. Mory. 114 Zabrzmiał dzwonek oznajmiający przybycie klatki. Lodowiec rozpłaszczył się na ścianie obok czerwonych drzwi. Serce łomotało mu jak oszalałe; widział wszystko z nienaturalną ostrością: otwartą przestrzeń, długi spadek i zwieszające się w pobliżu windy łańcuchy. Metalowe drzwi zaskrzypiały, otwarły się i podobny do łasicy Mory wynu- rzył się z wnętrza dźwigu - przykucnięty, gotów do strzału. Lodowiec nie dał mu tej szansy. Zdrową stopą odepchnął się od ściany i wystrzelił przed siebie niczym torpe- da. Trafił Mory'ego z boku w ciężki plecak w chwili, gdy tamten odwracał się w jego kierunku. Terrorysta krzyknął i oddał serię na oślep. Lodowiec pchnął go na barierkę z impetem, od którego Mory'emu zabrakło tchu w piersi. Nie waha- jąc się nawet przez ułamek sekundy, Lodowiec chwycił jeden z wiszących łańcu- chów i kilkakrotnie owinął go wokół kostki przeciwnika, po czym wypchnął męż- czyznę za balustradę. Przerażony Mory wrzasnął, przeleciawszy jakieś dwa-trzy metry nad przepa- ścią, zanim luz łańcucha się skończył. Lodowiec usłyszał chrzęst pękających ko- ści -niczym trzaśniecie karku wisielca. Mory wisiał do góry nogami nad otchłanią, młócąc rękoma powietrze w po- szukiwaniu zbawczej barierki. Wypuścił karabin, który koziołkując poleciał w dół i w kilka sekund później z łoskotem spadł na beton. - Ratunku! - krzyczał Mory. - Ty draniu! -jego twarz przybrała kolor świe- żego buraka. Wilgotna plama na spodniach stała się jeszcze ciemniejsza. Lodowiec mocniej uchwycił wrzynający mu się w dłoń łańcuch i przyciągnął terrorystę nieco bliżej. Ten machnął ręką, usiłując dosięgnąć balustrady, ale nie udało mu się. -Kim jesteście? Czego chcecie? - Odpierdol się - odpowiedział Mory. Lodowiec rozkołysał łańcuch i Mory znowu zawisł nad przepaścią. Sam aż jęknął pod ciężarem bandyty, który krzyczał ze strachu i z bólu, kiedy łańcuch zaciskał się na złamanej kostce. Ile razy musimy to powtórzyć? - wysapał Lodowiec. - Kim jesteście? Opuść mnie! Nic ci nie powiem! Lodowiec wychylił się przez barierkę i z trudem podciągnął Mory'ego o kil- kanaście centymetrów, po czym nagle puścił łańcuch. Mężczyzna spadł dobre pół metra i zatrzymał się z gwałtownym szarpnię- ciem. Znów wrzasnął. Lodowiec poświęcił chwilę na zapanowanie nad własnym oddechem, zanim zaczął mówić. - Z tego poziomu do ziemi jest ponad sto sześćdziesiąt metrów. Wyobraź sobie tylko, jak się rozbryźniesz. Mogę cytować ci takie liczby... Albo zaczniesz mówić. - Dobrze! Dobrze! - zajęczał Mory. - Tylko przyciągnij mnie do barierki! Przekładając ręce! Lodowiec skrócił łańcuch i powoli ściągnął jeńca do sie- bie, gdy nagle ujrzał malujące się w jego oczach zaskoczenie i ulgę. Odwrócił się, 115 ciągnąc za sobą Mory'ego, w samą porę, by ujrzeć wbiegającego po schodach Bilę. Murzyn, nie zatrzymując się, zaczął strzelać. Lodowiec zasłonił się Morym niczym tarczą; dwie kule wydarły w boku ter- rorysty długie, krwawe ślady i wyszły przez klatkę piersiową. Lodowcowi nie pozostało nic innego, jak chwycić jeden z wiszących obok łańcuchów i skoczyć przed siebie. Łańcuch zawibrował w jego rękach, rozległ się grzechot mechanizmu blokowego. Opadał coraz szybciej, krzycząc ze strachu, gdy wtem zaskoczyła zapadka i po nagłym szarpnięciu spadł z łańcucha na chod- nik trzy poziomy niżej. Uderzył w barierkę, upadł na jedną rękę i przetoczył się po pomoście. Zacisnął i otworzył dłonie; skrzywił się. Zamknął oczy i cicho jęknął z bólu. -Nigdy więcej. Drżał na całym ciele, a perspektywa podniesienia się i dalszego biegu napa- wała go przerażeniem. Ale nie miał wyboru. Bila nie da mu spokojnie dojść do siebie. Wysoko, pod sufitem hangaru, potężnie zbudowany łysy Murzyn złapał łań- cuch i przyciągnął Mory'ego do balustrady. Łasicowaty mężczyzna poważnie krwawił z dwóch ran postrzałowych i ję- czał żałośnie, kaszląc krwią. W jego zmęczonych oczach malowała się ulga, gdy spojrzał w twarz Bili, ten jednak nie zdradzał żadnych uczuć. Zdarł mu tylko plecak ze Stingerami, powodując kolejne bolesne szarpnięcie. Mory zawył. Bila odłożył karabin i wziął do ręki wyrzutnię rakiet. Ostrożnie umieścił w niej pocisk i uśmiechnął się z podziwem, odsłaniając duże, białe zęby. Mory znów jęknął. Bila, nie zwracając na niego zbytniej uwagi, rozplatał łańcuch owinięty wokół kostki partnera i pozwolił mu spaść - całe sto sześćdzie- siąt metrów - na podłogę hangaru. t 25. Centrum Kontroli Startów N icole widziała, jak w pełnej napięcia sytuacji postawa Boormana zmienia się od kompletnego szoku do narastającej czujności. Bała się myśleć o rym, co mógłby zrobić, z jakim bezsensownym rozwiązaniem wystąpić. Po brutalnym zabójstwie ka- merzysty senator sprawiał wrażenie, jakby na zimno kalkulował i rozważał możliwe opcje. Martwy operator nadal leżał w miejscu, gdzie upadł, pod ścianą, w kałuży krwi, niczym memento dla wszystkich zebranych. Mr. Phillips nie zwracał naj- mniejszej uwagi na zwłoki, przechadzając się w tę i z powrotem, i zerkając na monitory telewizyjne, na których widniały obrazy Centrum, czekającego na sta- nowisku wahadłowca, hangaru montażowego i sali operacyjnej CKS. Yvette kręciła się po zamkniętej antresoli niczym uwięziony w klatce tygrys; pod jej skórą grały wyraźnie zarysowane mięśnie. Wysłany na dół Rdzewiak pil- nował zamkniętych drzwi do głównej sali. Senator Boorman podniósł się z miejsca. Zamierzał wykonać swój ruch. - Czas już chyba, żebyśmy porozmawiali, Phillips. Elegancko ubrany terrorysta odwrócił się do niego. Dla pana pan Phillips, senatorze. Nie przeszliśmy jeszcze na „ty". Czło- wiek o pańskim obyciu politycznym powinien mieć takie zasady w małym palcu. Przepraszam - zgodził się bez mrugnięcia okiem Boorman. - Przykro mi. Zastanawiałem się, jak mógłbym panu pomóc, zgodnie zresztą z pańskim życzeniem. Jeśli mielibyśmy zapobiec dalszemu rozlewowi krwi, chciałbym odbyć kilka rozmów telefonicznych, skontaktować się ze swoimi współpra- cownikami politycznymi i dostarczyć panu to, czego pan zażądał. Możemy zakończyć ten kryzys bez dalszych... - w tym miejscu zerknął niepewnie na zabitego kamerzystę. - Bez dalszych komplikacji. Wszyscy chcemy wyjść stąd żywi. 117 W szarych oczach senatora czaił się błysk, od którego Nicole przebiegł dreszcz. Jej ufność w kompetencje i szczerość motywacji Boormana gwałtownie zmalała. Ten człowiek miał za sobą całe dziesięciolecia politycznych gierek, ale rzadko stawał twarzą w twarz ze śmiercią. - Uwielbiam proste sytuacje - odrzekł Mr. Phillips. - Dobrze. Yvette, dopil- nuj, żeby nasz wielce szanowny pan senator miał dostęp do wychodzącej na ze- wnątrz linii telefonicznej - uniósł brwi. - Proszę zabłysnąć swoim talentem poli- tycznym, senatorze. Może pan użyć dowolnej sztuczki, żeby dostarczyć mi walizeczkę pełną kamieni, a wtedy ja zwrócę wam wasz wahadłowiec. Nozdrza Boormana rozszerzyły się, ale senator nie odpowiedział. Patrząc na niego, Nicole była niemal pewna, że zupełnie nie obchodzą go dalsze losy promu: chciał tylko sam się z tego wykaraskać, bez względu na konsekwencje dla progra- mu kosmicznego. Na znak dany przez Yvette Boorman złapał słuchawkę telefonu, jak człowiek z wielką misją do spełnienia; znalazł się w swoim żywiole. Jedna z asystentek dyktowała mu szeptem numery telefonów z małego, czarnego notesu. Senator rozparł się wygodnie w fotelu, gotów do poważnych rozmów. Kiedy zaczaj mó- wić do słuchawki, Nicole nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Boorman świetnie się bawi. Zaczynała rozumieć, dlaczego Lodowiec z całego serca nienawidził biuro- kratów. Pani Hunter - zabrzmiał tuż przy jej uchu głos Mr. Phillipsa, wyrywając ją z zamyślenia. Towarzyszyła temu silna fala miętowego zapachu. - Mam nadzieję, że nie myśli pani o mnie źle. Od dłuższego już czasu śledzę i podziwiam przebieg pani kariery. Wiedziałem, że gdy tylko porzuci pani służbę w marynarce, czekają panią wspaniałe chwile, obojętne, czy zostanie pani astronautką, czy reprezentan- tem politycznym NASA. Jeśli odpowiednio na to spojrzeć, gramy w jednej dru- żynie. Co niby miałoby nas łączyć? - prychnęła w odpowiedzi Nicole, wietrząc podstęp. Mr. Phillips pogroził jej palcem. - Oj, pani^Hunter, niech pani nie będzie taka niegrzeczna. Nie ma potrzeby. Oboje obserwowaliśmy na przykład zakończony katastrofą start Ariane. Staramy się po prostu zarabiać na życie. Nicole zmrużyła oczy i wykrzywiła wargi w pogardliwym grymasie. Nie mógł pan po prostu napaść na bank? - odetchnęła głębiej i posłała mu zaciekawione spojrzenie. -No właśnie, dlaczego właściwie nie zrobiliście skoku na bank? Czemu zdecydował się pan na tak widowiskowe i ryzykowne przedsię- wzięcie? Przecież zdajecie sobie sprawę, że ten plan nie ma najmniejszych szans powodzenia, kiedy cały kraj zjednoczy się przeciwko panu. Ależ przeciwnie, mam szansę - Mr. Phillips znów podniósł w górę palec. - A taka szansa to wszystko, czego mi potrzeba. Gwoli ścisłości dodam jednak, że brałem pod uwagę zorganizowanie napadu na bank, podobnie zresztą jak wiele innych możliwości. Cokolwiek by o mnie mówić, jestem człowiekiem bardzo me- 118 todycznej natury. Kiedy doszedłem do wniosku, że tego typu działanie może oka- zać się niezbędne, zrobiłem listę możliwych przedsięwzięć i spisałem wszystkie za i przeciw. - Jeszcze przed zachodem słońca wszyscy staniecie się argumentami „prze- ciw" - burknęła Nicole. Mr. Phillips obrzucił ją spojrzeniem wyrażającym ogromny żal i bezgranicz- ną cierpliwość. - Wraz z moim zespołem rozważaliśmy różne możliwości. Któż by jednak na dłużej zapamiętał złodzieja, który dokonał skoku na bank? Wszyscy nato- miast pamiętają takiego niegodziwca, jak D. B. Coope. On stał się w tym kraju wręcz legendą! A ja nie jestem człowiekiem przeciętnym. Ten wyczyn sprawi, że trafię na pierwsze strony gazet - z jego uśmiechu przebijała zarazem ogromna pewność siebie i lodowata kalkulacja. - Poza tym wzięcie okupu za prom ko- smiczny zapowiadało znacznie większe zyski. Weźmy na przykład platformy wiert- nicze na Morzu Północnym: każda jest warta prawie miliard dolarów, widziałem ich kosztorysy, ale wielkie korporacje gotowe są ponieść taki wydatek, bo poten- cjalny zarobek będzie o wiele większy. Nicole założyła ramiona na piersi. Ale przecież taka operacja musiała kosztować fortunę: planowanie, broń, najemnicy... Skoro już jest pan tak bogaty, po co to wszystko ryzykować, żeby mieć więcej? I proszę mi nie tłumaczyć, że „pieniędzy nigdy dość". To mało wia- rygodna odpowiedź. Broń rzeczywiście sporo kosztowała, ale moja ekipa pracuje za udział w zy- skach - Mr. Phillipsa wyraźnie bawiła ta wymiana zdań. - Podobnie jak prawnicy zatrudniani w firmie. Nie jest dziś łatwo namówić ludzi do pracy za procenty, ale akurat oni świadomi sąpotencjalnych zysków, zwłaszcza że to tylko cztery godzi- ny pracy. Niektórzy z nich lubią dreszczyk emocji, inni uważają, że są mi winni przysługę, jeszcze inni... Cóż, działają z jakichś własnych powodów. Nicole bez trudu mogła sobie wyobrazić, że taki żądny krwi dzikus, jakim był Rdzewiak, zrobiłby wszystko, byle tylko trochę się rozerwać. Zakładając zatem, że chcę zrobić coś spektakularnego, mieliśmy do wybo- ru szantaż zniszczeniem Statuy Wolności, tamy Hoovera, Monumentu Waszyng- tońskiego. .. Aleja nie mam natury mordercy, a wszystkie te akcje wystawiałyby na szwank życie tysięcy ludzi. Tymczasem nawet jeżeli będę musiał wysadzić „Atlantis" w powietrze, zginie najwyżej siedem osób, i to sami astronauci, którzy wchodząc na pokład wiedzą, ile ryzykują. Nie wspominam tu o kilku przypadko- wych ofiarach wśród osób cywilnych, takich jak nasz przyjaciel z kanału siódme- go. Kolejny plus: uwielbiam nowoczesną technikę i znam się na niej, ze szczegól- nym uwzględnieniem programu kosmicznego. Darzę go pewnie uczuciem gorętszym niż pani. Kocham NASA, toteż ta operacja ma dla mnie dodatkowy smaczek. W dziwny sposób okazuje pan uczucia - zauważyła Nicole. Chyba nie przemyślała sobie pani tego wszystkiego, pani Hunter - Mr. Phillips spojrzał na zdalny detonator, który wciąż trzymał w ręku. - Chcę zmu- 119 sić ten kraj, żeby zaczął doceniać swój program kosmiczny, swoją przyszłość. Opinia publiczna zachowuje się zbyt apatycznie. Kiedyś zrywałem się o świcie, żeby w całości śledzić telewizyjne transmisje NASA. W dzisiejszych czasach niewielu ludzi jest gotowych wstawać tak wcześnie. Zresztą na kanałach infor- macyjnych pokazują zwykle tylko jakieś migawki, zupełnie jakby start waha- dłowca niczym się nie różnił od tysięcy innych wiadomości. Po takim dniu jak dzisiejszy... - powiódł wymanikiurowaną dłonią po wnętrzu CKS - widzowie zrozumieją, na co idą ich pieniądze, i zdecydują, ile jest dla nich wart program badań kosmosu. NMNZD. Zna pani ten skrót, pani Hunter? W słowniku NASA aż się roi od skrótowców. - Nie Ma Nic Za Darmo - odparła wolno. O co temu facetowi chodzi? Mr. Phillips rozpromienił się i wykrzywił wargi w uśmiechu. - Znakomicie. Trama maksyma: nie ma nic za darmo. Stany Zjednoczone będą musiały zapłacić za swój prom kosmiczny. Kochaj albo rzuć - czy nie sądzi pani, że to nader aktualne określenie? A pan nie wątpi, że zapłacą - stwierdziła Nicole. Mr. Phillips wzruszył ramionami. Muszę jakoś zarabiać na życie. Niektórzy robią to w sposób zgodny z prawem - Nicole zmrużyła ciemne oczy, ale ociekające jadem słowa nie zrobiły na Phillipsie specjalnego wrażenia. Pani Hunter, gdyby pani żyła w świecie wielkiego biznesu równie długo jak ja, wiedziałaby pani, że legalne metody działania potrafią być równie bru- talne, jak akty terrorystyczne. Próbowała pani kiedyś wejść w paradę maklero- wi? Na Wall Street toczy się walka w niczym nie ustępująca wojnie w Zatoce Perskiej. Poirytowany i pobladły senator Boorman odłożył słuchawkę. Potężną dłonią potarł kwadratową szczękę. - Udało się, senatorze? - zapytał pogodnie Mr. Phillips. Boorman pokręcił głową. Napotykam opór ze strony przedstawicieli Kongresu. Zebranie tylu kamie- ni nie jest łatwe. Odsyłają mnie od Annasza do Kajfasza; nie udało mi się nawet skontaktować z administratorem NASA, bo prezydent wezwał go na spotkanie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Witamy w realnym świecie - wymruczała pod nosem Nicole. Jestem przewodniczącym senackiej Komisji Spraw Zagranicznych, pani Hunter - odparł ostro Boorman. - To sytuacja nadzwyczajna i nikt nie powinien kazać mi czekać. Sugeruję więc, żeby może zadzwonił pan gdzieś indziej - wtrącił chłodno Mr. Phillips i pokazał detonator. - Nasze odliczanie trwa. Zostało nam już nie- wiele czasu, jeśli mamy uratować wahadłowiec. Rzeczywiście - zgodziła się Nicole szyderczym tonem. -1 to dlatego, że tak panu zależy na naszym programie kosmicznym. Zależy mi na nim, pani Hunter - Mr. Phillips nie krył złości. - Bardziej niż mogłaby pani przypuszczać. Ale to wcale nie znaczy , że nie wysadzę 120 „Atlantis" w powietrze. Poświęcałem już ważniejsze rzeczy, i to za mniejszą cenę - podniósł w górę palec, a jego twarz przybrała tak dramatyczny wyraz, jaki dotychczas Nicole widywała tylko na obliczach aktorów szekspirowskich. - Proszę mnie posłuchać. Na Przylądku, w kompleksie numer trzydzieści czte- ry, gdzie w pożarze podczas startu „Apollo 1" zginęli Grissom, White i Chaf- fee, stoi taka stara pamiątkowa budka. Przy ICBM Road znajduje się zapie- czętowany silos po pocisku „Minuteman", a w nim szczątki „Challengera". Zalane cementem, żeby nikt ich nie sprzedał na pamiątki. Na dole, w holu, jedną ze ścian wyłożono plakietkami ze wszystkich misji. Tylko na jednej z nich brakuje daty lądowania - na tej z „Challengera". To był cios dla naro- dowej dumy. Widziałem ten piękny pomnik, jaki wystawiliście w Porcie Kosmicznym dla uczczenia pamięci ludzi, którzy zginęli przy realizacji amerykańskiego programu kosmicznego. Zostało tam jeszcze sporo miejsca. Czy naprawdę chcecie, żebym dorzucił parę nowych nazwisk? Dokładnie: siedem nazwisk? Franklin, Green, Burns, Kozłowska, Orłów, Purvis, Nichi - wyliczał na palcach. Nicole spokojnie spojrzała mu w oczy i po chwili pokręciła przecząco głową. - Wahadłowiec to wspaniała maszyna, prawdziwy cud techniki - ciągnął Mr. Phillips. - Astronauci zaś to prawdziwi bohaterowie. Nie zmuszajcie mnie, bym uczynił z nich męczen- ników - wycelował palec w Nicole. - Ale tak się stanie, jeśli nie będziecie w sta- nie zapłacić mojej ceny. W sali operacyjnej zadzwonił jeden z telefonów. Donośny dźwięk sprawił, że wszyscy zebrani, nawet widzowie za pleksiglasową szybą, poderwali się z miejsc. W normalnych warunkach dzwonek utonąłby we wrzawie towarzy- szącej pracy Centrum, teraz jednak zwrócił powszechną uwagę. Telefon zadzwo- nił ponownie. Aparat stał na biurku kierownika startu. Chyba ktoś do pani dzwoni, pani Hunter - zauważył Mr. Phillips. Jestem kierownikiem startu - odparła udając brak zainteresowania. - To dla mnie bardzo pracowity dzień - tymczasem serce waliło jej jak młotem. Lodo- wiec? Wiedziała, że Mr. Phillips wysłał dwóch morderców, żeby zlikwidowali go w hangarze montażowym. Kolejny dzwonek. Nikt nie zamierzał podnieść słuchawki. Nicole zastana- wiała się, czy mogłaby przełączyć rozmowę na antresolę, aż wreszcie, po czwar- tym sygnale, jej wzrok napotkał spojrzenie Mr. Phillipsa. - No dalej, proszę odebrać. Nicole wyciągnęła rękę, koncentrując się na własnych ruchach. Nie chciała, żeby dłoń jej drżała. Założyła słuchawki i wcisnęła guzik. - Halo? - zapytała z nadzieją, że usłyszy głos Lodowca, który oznajmi jej, iż załatwił sprawę z dwójką terrorystów, a teraz wybiera się do CKS, uratować po- zostałych. To byłoby w jego stylu: przed kamerami... I zginąłby na oczach licz- nej widowni. W słuchawkach z początku panowała cisza, później Nicole usłyszała odle- gły, stłumiony krzyk. 121 - Halo?! - powtórzyła, ale nie usłyszała już nic więcej. Z trudem przełknęła ślinę i przerwała połączenie. Mr. Phillips nie spuszczał z niej wzroku. -1 co? Przypuszczam, że to pani przyjaciel, pułkownik Friese? To pomyłka. Aha - najwyraźniej jej nie dowierzał. -1 tak dobrze, że nie jakiś akwizytor, oferujący swoje usługi przez telefon - okręcił się na pięcie. - Zobaczmy, jak idzie naszemu senatorowi - i stanął nad Boormanem, który bez przerwy przemawiał do słuchawki. Nicole usiadła na krześle. Kręciło jej się bardzo w głowie od nadmiaru adrenaliny. Andriej Trowkin przestał wyglądać przez okno. - Czuję się bezradny jak dziecko - zwierzył się cicho Nicole. - Jak to możli- we, żeby zwykła banda osiłków sprawiała tyle kłopotu? - potrząsnął głową, prze- jechał dłonią po krótko przyciętych, brązowych włosach i poprawił okulary. - Tkwimy tu uwięzieni w małym pokoiku niczym jacyś urzędnicy, którzy nie mają nic ważnego do zrobienia. Zostaliśmy wyłączeni z grona ludzi podejmujących decyzje w wielkim programie kosmicznym - spojrzał w sufit. - Chciałbym teraz siedzieć w kokpicie „Atlantis". Przecież i pani, i ja zamierzaliśmy zostać dziel- nymi astronautami i teraz na samą myśl o tym kurduplu Phillipsie mam ochotę coś zrobić. Nicole rozejrzała się po antresoli i napotkała lodowate spojrzenie bladonie- bieskich oczuYvette, przechadzającej się wśród zakładników. Skończy się tym, że da się pan zabić - szepnęła. Niestety, ma pani rację - zgodził się. Nicole zastanowiła się nad słowami Rosjanina. Może miał słuszność, może rzeczywiście oboje powinni byli latać w kosmos, ale nie mogła się zgodzić z jego oceną. Na początku przyświecał im ten sam cel: poświęcić się badaniom kosmo- su, latać na orbitę... Ale Andriej musiał porzucić swoje plany ze względów zdro- wotnych, a ona z własnej woli postanowiła wycofać się z wyścigu, porzucić rygo- rystyczne szkolenia i zasiąść za biurkiem, zamiast gonić marzenia. Dotknęła złotego wisiorka. Nie, to nie tak; po prostu wybrała inne marzenia, lecz przecież wcale nie przestała marzyć. To właśnie stało się jedną z przyczyn rozpadu jej związku z Lodowcem. Kie- dyś wiele ich łączyło, ale nie mogła już z nim konkurować. Lodowiec nie miał zielonego pojęcia, jak sobie poradzić z nagłą odmianą jej uczuć. Nie pojmował tego; zawsze działał jak buldożer - albo sprawy szły po jego myśli, albo nie szły w ogóle. Przez niego Nicole czuła się, jakby poszła na łatwiznę... Co bolało tym bardziej, że podejrzewała, iż mógł mieć rację. Zerknęła na monitor, na którym widniało zbliżenie nieruchomego promu na stanowisku startowym. Na myśl o grożącym załodze niebezpieczeństwie poczu- ła, że jej wnętrzności splątują się w jeden wielki supeł. Przecież sama mogła się tam znaleźć. To o n a mogła być teraz jednym z astronautów uwięzionych w kok- picie i czekających na ratunek z raje jakiegoś urzędasa. 122 Trowkin bardzo przypominał jej Lodowca: rwał się do działania, każdy pro- blem chciał rozwiązać, zawierzając swej twardej czaszce i ciężkim pięściom. Pomyślała o Lodowcu walczącym samotnie z terrorystami w hangarze. Po prostu ujął sprawy w swoje ręce i stanął do konfrontacji, mimo że wszystkie okoliczno- ści przemawiały przeciw niemu. Dokładnie tak, jak lubił. 26. Hangar montażowy L odowiec stwierdził, że zaglądająca w oczy śmierć stanowi znakomity bodziec do działania. Podniósł się z pomostu roboczego, na który spadł z łańcucha, ale niestety nigdzie w pobliżu nie znalazł ani jednego kamienia, pod który mógł- by wpełznąć. Musiał uciekać. Natychmiast. Cisza... spokój... luz... Żałował, że nie może skorzystać z któregoś z ciężkich dźwigów, żeby jakoś wstać. Nie czuł się tak kiepsko od czasów, gdy dostał solidne lanie na lekcji boksu w Akademii. Wiedział już, co to deja vu. Poruszył się i całe ciało zaprotestowało falą bólu. „Wszystkie końców- ki nerwów palą żywym ogniem. Bez zarzutu, sir". Zasta- nawiał się, czy ma na ciele setki małych siniaków, czy może tylko parę, ale za to ogromnych. Przecież tak się starał, żeby nawiązać bezpośredni kontakt z promem i ostrzec astronautów, nie powodując alarmu w samym CKS; żeby się nie zdradzić. Skąd te bandziory wiedziały, że schował się w hangarze montażowym? Może Marc Fran- klin nie potraktował go poważnie i coś chlapnął... Co za facet! Lodowiec żałował, iż nie udało mu się wyciągnąć więcej informacji od po- dobnego do łasicy Mory'ego. Ilu ludzi ma Mr. Phillips. Teraz musiał się do kogoś odezwać, zwłaszcza że terroryści i tak już o nim wiedzieli. Postanowił zacząć od Nicole. Perspektywa ta niespecjalnie mu się uśmiechała, ale nie miał nic do stra- cenia, a na gwałt potrzebował pomocy. Tymczasem jednak Bila deptał mu po piętach. Potykając się, Lodowiec szedł wolno pomostem, zmierzając ponownie ku jednej z wind towarowych. Sądził, że wyłoni się z niej łysy Murzyn z karabinem, ale czerwone drzwi były zamknięte. Nie czuł też drżenia, które zdradzałoby nad- jeżdżającą klatkę. Tuż obok dźwigu znajdował się telefon alarmowy. Lodowiec podniósł słu- chawkę i wsłuchał się w ciągły sygnał, usiłując zapanować nad zawrotami głowy 124 powodowanymi przez pulsujący ból w stopie. Zdarł skórę z dłoni i teraz ręce ocie- kały mu krwią. Podwójna aspiryna, którą łyknął z samego rana, musiała o nim zapomnieć. Wystukał z pamięci numer sali operacyjnej Ośrodka; skoro jego obecność nie stanowiła już żadnej tajemnicy, musiał powiedzieć Nicole, co dotychczas osią- gnął i co zamierzał dalej. Może to jego jedyna szansa. Jako dowódca misji znał, rzecz jasna, bezpośredni wewnętrzny do Kierownika Startu. Jak to możliwe, że wciąż pamiętał ten numer telefonu, skoro ze wszystkich sił starał się o niej za- pomnieć?! Cóż za marnotrawstwo szarych komórek! Telefon zadzwonił raz, potem drugi. Lodowiec obejrzał się przez ramię, ale nic nie zobaczył ani nie usłyszał. W montowni panowała cisza, jakby ogromna budowla oczekiwała na rozwój wydarzeń, i nagle poczuł się zupełnie odsłonięty. Bila zamierza dopaść go w ciszy... Poczuł coraz szybsze bicie serca. Kolejny dzwonek. - Pantera, odbierz! Odbierz! - prosił. I wtedy usłyszał dźwięk siłowników poruszających windą. Bila zjeżdżał po niego. Telefon zadzwonił po raz czwarty. - Nicole, odbierz telefon! Sygnał oznajmił przybycie klatki dźwigu. Cicho sapnęły mechanizmy hydrau- liczne . Lodowiec wypuścił z rąk słuchawkę, która zawisła na kablu i uderzyła w ścianę. Zerwał zawieszoną na ścianie niewielką gaśnicę. Drzwi windy otwarły się i ze środka wyjrzał potężnie zbudowany łysy męż- czyzna z torbą na ramieniu. Przed sobą trzymał oburącz karabin. Pot perlił mu się na ogolonej czaszce. W chwili, gdy Bila zwrócił się w jego stronę, Lodowiec rzucił w niego gaśnicą. -Łap! Zaskoczony terrorysta zdążył tylko stęknąć i instynktownie uchylić się przed pociskiem, opuszczając zarazem broń. Lodowiec przeskoczył obok niego i wcisnął się w szczelinę między połów- kami wrót windy, które już zaczęły się automatycznie zasuwać. Adrenalina wrza- ła mu w żyłach, ale i tak z trudem ograniczała ból w nodze do tępego dudnienia. Wcisnął przycisk oznaczający pierwszy poziom. Drzwi się zamknęły. - Jedź, jedź już! Na dół! - powiedział. Usłyszał jeszcze głuchy łoskot, kiedy Bila otwartą dłonią uderzył w drzwi i kolejne ciosy, tym razem zadawane gaśnicą. Ale klatka ruszyła już w dół i ban- dyta nie mógł go dopaść. Lodowiec łapczywie chwytał oddech; stopa rwała go piekielnie, najchętniej w ogóle nie ruszałby się z miejsca, ale nie miał wyboru. Dźwig zjechał na sam dół i teraz rozpościerała się przed nim rozległa podłoga hangaru, na której poniewie- rało się mnóstwo sprzętu. Mając jednak pewną przewagę nad Bilą, Lodowiec postanowił przemknąć przez otwartą przestrzeń i wydostać się na zewnątrz, gdzie czekał na niego terenowy trójkołowiec. Mógłby nim uciec gdzieś na bagna. 125 Stopki moje, nie zawiedźcie mnie teraz! Obejrzał się za siebie, żeby sprawdzić, czy ogromny niemowa biegnie po schodach, czy też może wybrał drugą windę, ale nic nie zobaczył. Ani nie usły- szał. To chyba jeszcze bardziej go przeraziło. Kuśtykając najszybciej jak mógł, popędził po betonie, omijając rozrzucone tu i ówdzie pompy, generatory, zaparkowane wózki widłowe i stalowe bębny wykorzystywane jako obciążniki przy testowaniu dźwigów. Wiedział, że karabin Bili daleko niesie i niemal czuł wędrujący mu po plecach krzyżyk celowniczy. Kierował się prosto ku otwartym wrotom hangaru, ukryty za wysoką rucho- mąplatformą startową, na której stały rakiety pomocnicze. Słońce odbijało się od górnej krawędzi platformy, powodując powstanie istnego lasu cieni poniżej. Lodowiec przeszedł pod oddzielającą niebezpieczny teren żółtą taśmą i dalej kluczył pośród cieni i sprzętu. Posadzka montowni zdawała mu się teraz olbrzy- mia niczym Nebraska. Nikt jednak do niego nie strzelał. Minął roztrzaskane o zie- mię ciało Mory'ego, leżące pośrodku otwartej przestrzeni załadunkowej. Zwłoki były zniekształcone, jakby jakiś olbrzym cisnął je wprost w kałużę czerwonej farby. Upadek z wysokości stu sześćdziesięciu metrów bez wątpienia potrafił uszko- dzić człowieka. Uwagę Lodowca przyciągnął poobijany karabin, który Mory wypuścił z rąk na najwyższym poziomie. Przykucnął, pochwycił broń i rozejrzał się dookoła. Jego dłonie przypominały ponacinane kiełbaski, ale z karabinem w rękach od razu poczuł się lepiej. Zaśmiał się sam z siebie na wspomnienie wcześniejszego solennego zapew- nienia, że nie wda siew żadną strzelaninę - „ależ skąd, szefie, ten chłopak? W ży- ciu!" Chciał tylko nawiązać kontakt ze sterówką wahadłowca. Od tej chwili jednak zamierzał być przygotowany na wszystko. Ruszył z mozołem w dalszą drogę ku prostokątowi słonecznego blasku, zna- czącemu zewnętrzne wrota hangaru. Wyjście. Łysy bandzior nie wypatrzyłby go zapewne w plątaninie żelastwa, jakie stanowiła ruchoma platforma startowa, ale przecież nie mógł się tak ukrywać w nieskończoność. Był ranny, ledwie się ru- szał, a Bila wiedział, gdzie go szukać. Słoneczny dzień zachęcał do wyjścia. Lodowiec posuwał się powoli, niczym samochód, który złapał dwie gumy. Nadal żadnych strzałów. Trójkołowiec Salvadora stał tuż za drzwiami. Jeszcze tylko parę minut. Wreszcie wynurzył się spod platformy i, mocno pochylony, przyspieszył. Znów znalazł się na otwartej przestrzeni; stanowił łatwy cel. Ból w nodze niemal go zabijał. Jeszcze tylko kawałek. Zaryzykował spojrzenie przez ramię na ukryte w pół- mroku wnętrze hangaru, szukając muskularnego czarnoskórego mężczyzny. Do- strzegł jakiś ruch na jednym z pomostów trzy poziomy nad ziemią. Żołądek pod- szedł mu do gardła. Bila wcale go nie ścigał, tylko zajmował pozycję. Szykował się do strzału z wyrzutni rakiet, załadowawszy uprzednio pocisk, który wyglądał na Stingera z eksplodującą głowicą. Nawet z tej odległości Lodo- 126 wiec widział, że Murzyn patrzy wprost na niego i uśmiecha się, odsłaniając po- tężne zęby. - Niech to szlag... - warknął Lodowiec. Ból nagle stał się nieważny, kiedy wycelował karabin w stronę Bili i oddał krótką serię. Odrzut broni wbił mu kolbę w żebra. Rozległ się brzęk rykoszetów o metal. Bila uchylił się. Lodowiec wiedział, że nie trafił, ale przynajmniej zyskał kilka cennych sekund. Rzucił się naprzód, przenosząc cały ciężar ciała na zranio- ną nogę, ale nie zwrócił na to uwagi. Jeśli trafi go rakieta, nie będzie mu potrzeb- ny gipsowy opatrunek, tylko nagrobek. Po najkrótszej linii popędził ku drzwiom. Wskoczył na siedzenie łazika, zapalił silnik i ostro ruszył z miejsca, chcąc jak najszybciej oddalić się od hangaru. Teraz stanowił przynajmniej ruchomy cel. Pochylił się i przyspieszył, pędząc przez betonowy parking ku pełnemu sto- jącej wody kanałowi, którym spławiano puste zbiorniki na paliwo. Wysokie wro- ta hangaru zdecydowanie utrudniały mu ukrycie się przed wzrokiem Bili. Obejrzał się i stwierdził, że Murzyn właśnie unosi wyrzutnię do ramienia. Bila spojrzał w celownik. Nie musiał się spieszyć. Od metalowej konstrukcji ruchomej platformy startowej odbijało się słońce. Bila przesunął rękę, biorąc na cel maleńką figurkę umykającą w szaleńczym pędzie niczym postać z kreskówki. Wziął poprawkę na jej ruch. I odpalił rakietę. Stinger wystrzelił gwałtownie, gdy nastąpił zapłon paliwa. Bila szarpnął wy- rzutnię. Zainstalowany w rakiecie czujnik podczerwieni zareagował na oślepiają- cy odblask słońca na wypolerowanej powierzchni platformy. Rakieta zakręciła gwałtownie, jak rzucająca się do ataku kobra, zakołysała się na boki i lecąc po ciasnym łuku, uderzyła w największy obiekt znajdujący się w hali numer 3. W jedną z rakiet pomocniczych. Głowica stingera eksplodowała, powodując zarazem wybuch pięciuset ton mieszanki: utleniacza - nadchloranu amonowego, paliwa - sproszkowanego alu- minium i katalizatora - tlenku żelaza, która to mieszanka miała za zadanie solid- nie zapłonąć... Wybuch dałoby się porównać z katastrofą „Challengera" w zamkniętym po- mieszczeniu. 27. Centrum Kontroli Startów K ula ognia, w jaką zmienił się eksplodujący hangar montażowy, rozlała się na ekranach telewizyjnych wielobarwną plamą. Z głośników nie dobiegł wpraw- dzie żaden dźwięk, ale Nicole aż się skuliła, jakby podmuch uderzył prosto w nią. Minęło kilka sekund i nagle wszystkie szyby rozprysnęły się na tysiące czą- stek, które wpadły do wnętrza przez uchylone żaluzje. Rozległy się krzyki. Mr. Phillips zasłonił ramieniem twarz i odwrócił głowę. Huk wybuchu zdawał się unosić w powietrzu bez końca, aż wreszcie fala uderzeniowa przetoczyła się i zamarła w oddali. Zaległo głuche milczenie. Pod Nicole ugięły się kolana. Usiadła na fotelu. Oddychała szybko, krótkimi haustami. Nieruchome, klimatyzowane powietrze na antresoli sprawiało wrażenie nieprzyjemnie zimnego, mieszając się gwałtownie z wilgotnym powiewem z zewnątrz. Nagle poczuła, że jedwabna bluzka oblepia jej spocone ciało. Lodowiec właśnie zginął w hangarze montażowym. Odszedł w ogniu chwa- ły. Co za idiota! Nienawidziła tej jego popędliwości, wiecznego przekonania, że ze wszystkim poradzi sobie najprostszymi metodami - i na dodatek zupełnie sam. Hangar płonął po wybuchu, który zniszczył jego wnętrze. Co gorsza, Lodowiec zginął. Mr. Phillips przymknął na chwilę oczy, poddając się rozkosznemu dreszczy- kowi. Odsłonił twarz i spojrzał na słup dymu unoszący się znad hangaru. - Cudowne! - rzekł. - Choć zarazem jestem rozczarowany. Zerknął w stronę „Atlantis". Stojący dobre trzy kilometry od miejsca wybu- chu prom wyglądał na nie uszkodzony. Wykrzywił pogardliwie usta, przez co na jego twarzy pojawiły się wyraźne bruzdy. - Robi się bałagan... A wszystko mogło być takie proste, gdybyście zechcieli posłuchać kilku elementarnych instrukcji. Skoro udało się wam wysłać człowieka na Księżyc, nie powinniście mieć trudności ze spełnieniem prostego żądania oku- 128 pu - potrząsnął głową, nie spuszczając wzroku z otwartych wrót hangaru, skąd wciąż buchały płomienie. - Proszę tylko spojrzeć. Nigdy nie zamierzałem spo- wodować podobnych zniszczeń w tym wspaniałym budynku. Proszę pomyśleć, jak niekorzystny wpływ będzie miało to zdarzenie na dalsze losy programu ko- smicznego - uderzył się otwartą dłonią w czoło. - Czasem aż się płakać chce. Andriej Trowkin odwrócił się wolno od okna. Przygarbił potężne bary, co jeszcze bardziej upodobniło go do mającego za chwilę wykipieć imbryka. Zaci- śnięte pięści przypominały dwa tarany; twarz poczerwieniała mu z wściekłości. Mógłbym pana zabić, Mr. Phillips - stwierdził. Owszem - odparł, udając znudzenie, terrorysta. - Podobnie jak j a mógł- bym rozkazać zabić pana. Ale spróbujmy sobie tego oszczędzić, dobrze? - spoj- rzał na Yvette, gotową do skoku niczym na wpół otwarty nóż sprężynowy. Fran- cuzka uśmiechnęła się, odsłaniając idealnie równe zęby. Senator Boorman odwrócił się od płonącej montowni i rozsypanego na podło- dze szkła i kontynuował przerwaną rozmowę telefoniczną. Otarł wierzchem dłoni wysokie czoło. Jego donośny głos stał się nieco bardziej 'chrapliwy. - Jeśli nie może mi pani pomóc, proszę połączyć mnie z kimś, kto będzie mógł. Mówi senator Charles Boorman! - każde słowo podkreślał uderzeniem pięści w stół. Zauważywszy, że Mr. Phillips go obserwuje, opanował się i spróbował nadać głosowi spokojne brzmienie. - Proszę posłuchać. Cały świat na nas patrzy. Chodzi mi tylko o bezpieczeństwo tych biedaków na pokładzie „Atlantis". Niech pani sobie wyobrazi, jak ta tragedia wpłynęła na ich rodziny. A tymczasem może być więcej ofiar. Nicole przestała wpatrywać się w płonący hangar; myśl o krokodylich łzach senatora przyprawiała ją o mdłości. Mr. Phillips skrzyżował ramiona na piersi. - Jakieś kłopoty, senatorze? Zostało wam tylko dwie i pół godziny. Boorman odwrócił się bokiem, żeby na niego nie patrzeć. - Na litość boską, można przecież obciąć przyszłoroczny budżet programu kosmicznego! -wysyczał w słuchawkę. -Najwyżej odbędzie się o jeden lot mniej. Zresztą czy naprawdę uważa pan, że stać nas na nowy hangar montażowy? - pochylił się do przodu, jakby zamierzał wcisnąć się do słuchawki. Nicole obserwowała na ekranach szalejący pożar i zastanawiała się nad po- niesionymi szkodami. Spośród dymu i płomieni wyzierały powyginane dźwigary i dziury w miejscach, gdzie ściany nie wytrzymały eksplozji. Konstrukcję hanga- ru montażowego wzmocniono taką liczbą prętów zbrojeniowych i wbitych w grunt stalowych słupów, że główna rama przetrwała wybuch; właściwie poza bezpo- średnim trafieniem bomby jądrowej niewiele mogłoby zaszkodzić budowli, ale ponowne wyposażenie jej w sprzęt pochłonie mnóstwo czasu i pieniędzy. Wzięła głęboki wdech. A Lodowca i tak nic nie przywróci do życia. 9 - Iskra > 28. Hangar montażowy L odowiec, nie zwalniając ani na moment, pędził w kierunku kanału. W tym samym momencie, gdy naprowadzający się na źródło ciepła pocisk trafił w ra- kietę, on zeskoczył z pojazdu i zanurkował w dającym wątpliwe schronienie zbior- niku wody. Nie miał jednak dokąd uciekać; liczył, że uda mu się schronić za krawędzią kanału i uniknąć głównego impetu fali uderzeniowej. Przez wrota hangaru buchnęła istna powódź ognia, niczym płomień Apoka- lipsy. Ogromne odrzwia stopiły się w mgnieniu oka. Fala uderzeniowa wcisnęła Lodowca głębiej do wody. Sam zresztą wolał się nie wynurzać, nie wiedząc, jak daleko sięgnie j ęzor ognia. Trójkołowiec leżał na boku w grząskim błocie przy brzegu zbiornika, jakby przewrócony przez rozzłoszczonego grizzly. Lodowiec nie wynurzał się z ciepławej wody kanału prowadzącego do Bana- na River. Tyle jeśli chodzi o niemoczenie opatrunku, pomyślał. W uszach zadzwo- niło mu przy nagłej zmianie ciśnienia. Desperacko starał się wstrzymać oddech, czując przewalającą się po powierzchni spóźnioną falę gorąca. Wytrzymał prawie minutę, zanim wynurzył głowę i zaczerpnął powietrza. Ociekając wodą, podniósł się i na czworakach wypełzł na mulisty brzeg. Spojrzał na zniszczony budynek. Nawet tak potężna eksplozja nie zdołała zmieść masywnego hangaru z po- wierzchni ziemi, ale po wybuchu tony paliwa w rakietach pomocniczych i mate- riałów łatwo palnych, przechowywanych na wyższych poziomach, wewnątrz roz- pętało się prawdziwe piekło. Wybuch o ponad kilotonowej sile... Dzięki Bogu, że znalazł się z dala od niego, i to pod wodą. Płomienie strzelały z hangaru każdą możliwą szczeliną; resztki ścian dygotały od wstrząsu. Z nieba spadał deszcz roz- palonych odłamków... - A ja się bałem, że będę się nudził, kiedy usuną mnie z załogi tej misji - burknął pod nosem Lodowiec. Odczekał jeszcze chwilę i wyczołgał się nieco dalej. 130 Zdobyczny karabin zamókł i zapewne przestał działać. Przemoczony opatru- nek za jakąś godzinę zacznie się pewnie rozsypywać na kawałki. Nie wszystko wyglądało tak dobrze, jak by tego chciał. Ledwie dotarł do suchego lądu, gdy usłyszał kolejny grzmot, tym razem z więk- szej odległości. Poderwał głowę w poszukiwaniu źródła hałasu. Niecałe dwa kilometry od niego sponad bagien unosił się obłok szaroczarne- go dymu. Lodowcowi na moment zamarło serce, gdy rozmyślał, co się wydarzy- ło. Najwyraźniej walki toczyły się na całym terenie Ośrodka Kennedy'ego. 29. Bunkier transmisyjny NASA P oszatkowane koszmary, mroczne wizje, dziwaczne wrażenia, potem nagły grzmot... Huk eksplozji obudziłby chyba umarłego, a już z pewnością mógł wyrwać i śpiącego z otchłani narkotycznego snu. Potworny hałas, potężna fala uderzenio- j wa i ostra, chemiczna woń przebiły się przez mgły letargu wywołanego środkiem - usypiającym. Amos Friese powoli odzyskiwał przytomność. Miał wrażenie, że głowę spowija mu kokon z bandaży; przy każdym oddechu zdawało mu się, że musi zasysać powietrze przez cieniutką słomkę używaną do picia zimnych napojów. Ramiona i nogi ciążyły mu niczym ołów; czuł w nich mrowienie, jakby jakiś Pigmej strzelił do niego strzałką zatrutą kurarą... Zatruta strzałka! Nagle wszystko sobie przypomniał: czerwona strzałka z dmuchawki trafiła go w pierś, zakłuła boleśnie. Zdążył się cofnąć i strzałka ledwie przebiła gruby sweter. Strąciłjąnatychmiast, ale dostał wystarczającą dawkę trucizny, żeby zapaść w sen. Jęknął i dźwięk ten odbił się echem we wnętrzu j ego czaszki jak kolejny wy- buch. Dopiero po kilku próbach Amos zmusił się do otwarcia oczu. Do wnętrza sączyło się szare światło. Czuł kwaśny zapach dymu i płonących chemikaliów, jakby gdzieś w pobliżu nastąpiła eksplozja. Ubranie lepiło mu się do ciała; sweter upodobnił się do owijającego go ciasno, przepoconego koca, zimnego w przesad- nie klimatyzowanym bunkrze. Nie potrafił na niczym skupić wzroku, wszystko widział nieostro. Zrozumiał nagle, że nic nie widzi, bo zgubił szkła... Nie, nie zgubił, tylko ktoś mu zdjął, bo właśnie znalazł je złożone, spoczywające na jego piersi. Zdrę- twiałymi palcami, niezgrabnie rozłożył i wsadził na nos okulary. Zamrugał parę razy i wreszcie obraz mu się wyostrzył. Nie ruszając się z podłogi, rozejrzał się po wnętrzu stacji przekaźnikowej. Widział szczeliny w betonowej posadzce, zalepione i zamalowane podczas re- montu. Po podłodze niezgrabnie dreptał czarny żuk. 132 - O rany - mruknął Amos i oparł się na łokciu. To był błąd. Poruszenie pobu- dziło do gry bolesne bębny w jego czaszce; przypomniał sobie kaca, jakiego kie- dyś nabawił się po całej nocy spędzonej na piciu z bratem. Jak idiota usiłował dotrzymać kroku pilotom myśliwców, jeden do jednego - i nigdy więcej nie chciał tego powtarzać. Uniósł się do pozycji siedzącej, czyniąc to z ostrożnością, jaką zwykle rezer- wował tylko dla obchodzenia się z nowymi komputerami. - Hej! - zaskrzeczał. - Jest tu kto? - Odpowiedziało mu tylko buczenie klimatyzatora i dochodzący ze stojaków za jego plecami szum licznych monito- rów. - Cecelia? - dodał. Złapał za krawędź biurka i podciągnął się wyżej. W głowie mu zawirowało, ale chwiejnie stanął na nogi i w tej chwili usłyszał ciche stuknięcie o beton. Spoj- rzawszy w dół, zobaczył czerwono upierzoną strzałkę umocowaną do prawie peł- nej fiolki bursztynowego płynu. Dotarło do niego, że miał sporo szczęścia: gruby sweter i natychmiastowy unik oszczędziły mu pełnej dawki. Tylko dlaczego napastnicy zostawili go tutaj samego? Cecelia mówiła coś o CIA... Ale Amos raczej wątpił w tę wersję. A może wciąż się tu kręcą? Na biurku dostrzegł nakręcany, pomarańczowy model wahadłowca, słoik lan- drynek i kilka puszek ciepłej już Jolt Coli. Niczego nie ruszano. Nagle ujrzał nogi Cecelii, leżącej obok swojego biurka. Serce zabiło mu gwałtowniej, a nagły przypływ adrenaliny rozbudził go do reszty. Ją też uśpili! Chwiejnym krokiem pijaka zbliżył się do leżącej; najpierw opierał się o własne biurko, potem złapał za oparcie starego obrotowego krzesła - i omal nie stracił równowagi. - Cecelio - powiedział z trudem. - Zbudź się - dotarł już do jej biurka. Przy- pomniał sobie dwoje obcych z „CIA", ubranych w skafandry NASA. Cecelia tak się denerwowała... A teraz leżała przed nim na podłodze, w swój ej kwiecistej bluzce i czarnych spodniach. Jej niegdyś śniada skóra przypominała wosk. Czerwona strzałka sterczała z pulchnej szyi tuż powyżej obojczyka. Tylko że w jej przypadku fiolka była zupełnie pusta. Amos miał wrażenie, że serce odmawia mu współpracy jak wrzucony do wody komputer. - Cecelio - powtórzył, ale jego głos zabrzmiał chrapliwie. Osłabienie po tru- ciźnie i szok wywołany widokiem dziewczyny sprawiły, że pod Amosem ugięły się nogi. Uklęknął obok Cecelii, podniósł jej głowę i odgarnął włosy z twarzy. Zawsze marzył o tym, żeby zanurzyć dłonie w jej włosach... Duże, brązowe oczy Cecelii nie otwierały się. Delikatnie dotknął skrywają- cych je powiek, ale nie doczekał się żadnej reakcji. Skóra dziewczyny sprawiała w dotyku nienaturalne wrażenie, przypominała plastik. Pochylił się nad jej twarzą, nie wyczuł jednak nawet najlżejszego śladu cie- płego oddechu. Przełknął ślinę i po krótkiej chwili wahania, wywołanej raczej strachem niż wstydem, przyłożył ucho do piersi Cecelii, nasłuchując bicia serca. Nic nie usłyszał. 133 Usiadł i oparł głowę dziewczyny na swoich kolanach. Nadal głaskał ją po włosach, ale teraz nie dawało mu to żadnej przyjemności. Tyle chciał jej powie- dzieć, tyle pytań zadać, podzielić się swoimi myślami... Nigdy się na to nie zdo- był, a teraz zabrakło mu słów. Wiedział już, iż rzekomi agenci CIA z pewnością mieli złe zamiary. Poczuł palącą złość, która usunęła w cień dotychczasowy smutek. Przypomniał sobie zadziornego, piegowatego rudzielca i jasnowłosą Amazonkę, która strzeliła do niego z dmuchawki. A on tylko dzięki łutowi szczęścia uniknął śmiertelnej dawki. Ale za to zajęli się Cecelią. O tak, i właśnie widział rezultaty... Nagle wyrwany z zadumy, Amos poczuł unoszący się nadal w powietrzu kwaśny zapach, jak gdyby spalonego prochu. Coś wciąż się paliło, wydzielając ostrą, przykrą woń. Z wysiłkiem wstał z podłogi i ujrzał, że korytarz, na końcu którego znajdowały się masywne drzwi wejściowe, rozjaśniony jest światłem sło- necznym. Przygładził włosy Cecelii, złożył jej ręce na obfitych piersiach i, potykając się, ruszył ku wrotom. Pokonał przypominającą labirynt serię ostrych zakrętów, kolejną pozostałość z czasów „Apollo", kiedy konstruktorom zależało na tym, żeby fala uderzeniowa nie narobiła szkód w środku. Potężne, stalowe odrzwia były powyginane i odchylone na zewnątrz, jakby jakaś gigantyczna pięść jednym ciosem wyrwałaje z zawiasów. Betonowe, osma- lone od dymu ściany popękały i pokruszyły się. Na zewnątrz leżały odrzucone podmuchem eksplozji ciała dwóch strażników NASA. W zniszczonych mundurach wyglądały jak zmiażdżone ogromnym cię- żarem. Ktoś założył pułapki na drzwiach. Strażnicy próbowali dostać się do środka, żeby uratować Amosa i Cecelię - i uruchomili zapalnik bomby. Mózg Amosa pracował na zwiększonych obrotach. - O rany - jęknął. Kawałki łamigłówki powoli zaczynały się składać w ca- łość. Dwoje fałszywych pracowników NASA zmusiło Cecelię, żeby ich tu przy- prowadziła. .. Tylko po co? Blondynka strzeliła do nich z dmuchawki, po czym obcy zostawili ich w bunkrze, myśląc, że oboje nie żyją... Przedtem jeszcze coś zrobili i odjechali, podłożywszy uprzednio minę, żeby uniemożliwić ewentualny ratunek. I właśnie ten wybuch go obudził. - Wolałbym zwykły budzik - mruknął pod nosem. Wrócił do monitorów. Potężna dawka środka usypiającego wciąż nie pozwa- lała mu skupić myśli, ale musiał wziąć się w garść - i to natychmiast. Robić coś! Lepsze to niż bezczynne siedzenie; jego brat z pewnością tak właśnie by powie- dział. Amos wiedział, że Lodowiec uporałby się z tym w parę chwil, ale w tej chwili był gdzieś na terenie Ośrodka i oglądał start wahadłowca. Pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy, że coś się dzieje. Spojrzał na ekrany telewizorów i dosłownie zdębiał. Według chronometru prom powinien już dawno wystartować, tymczasem odliczanie wstrzymano na czas nieokreślony. -Orany. 134 Na drugim monitorze mógł podziwiać płonący hangar montażowy. Przez szczeliny w zewnętrznej ścianie wydobywały się kłęby ognia i czarnego dymu. - O rany! - powtórzył, tym razem z większym zaangażowaniem. Na ekranach przekazujących obraz z Centrum Kontroli Startów widział tłum techników, zgromadzonych w głównej sali operacyjnej, stojących bez ruchu przy stanowiskach, zdenerwowanych, wystraszonych... Aż wreszcie na widowni dla VIP-ów ujrzał Nicole Hunter, rozgniewaną i zmartwioną, a obok niej niskiego, eleganckiego mężczyznę, blond Amazonkę i rudzielca. Dwoje ostatnich trzymało w rękach złowrogo wyglądające pistolety. Wzięli zakładników w GKS! Z pewnością nie byli z CIA. Amos poczuł lodowate ciarki na plecach. Niezgrabnie sięgnął po telefon i przez dziewiątkę spróbował wyjść na linię zewnętrzną. Chciał zadzwonić na policję, ale ze słuchawki nie dobiegał żaden sygnał. Spróbował ponownie, wciąż bez skutku. Przerzucił jeden z przełączników na panelu kontrolnym. Rozbłysnął diodowy ekran: wszystkie połączenia zewnętrzne zostały odcięte. Amos opadł na wysłużone, trzeszczące krzesło. Cecelia nie żyła, on sam led- wie przeżył, bomba w bunkrze, hangar montażowy spłonął, a po Centrum Kon- troli Startów kręcą się uzbrojeni terroryści. - O rany, o rany! - powtórzył po raz nie wiadomo który. Nagle zesztywniał. - A jeśli po mnie wrócą? I gdzie jest Lodowiec? 30. „Atlantis" G ator Green leżał w fotelu pilota i patrzył w niebo, gdy kątem oka dostrzegł jasny błysk. Z trudem przechylił się przez centralną konsolę C-3 i wyjrzał przez małe, boczne okienko po stronie Franklina. Hełm spadł mu z kolan, ale Green nie zwrócił na to uwagi. - Niech to szlag! Patrzcie! - Przez wysokie wrota wielkiego, sześciennego budynku wytrysnął słup ognia; purpurowy powidok na moment oślepił Gatora. Marc Franklin już wcześniej odpiął pasy i siedział na tylnej grodzi. Skrzyżo- wał ramiona na piersi. Kiedy prom stał pionowo na stanowisku, niebo nad głową było jedynym widokiem, jaki astronauci mogli podziwiać. Aleksandra Kozłow- ska wychyliła się przez poręcz fotela, żeby zamienić dwa słowa z siedzącymi ni- żej kolegami. Obaj amerykańscy specjaliści od ładunku, major Arian Burns i doktor Frank Purvis, zareagowali w tej samej chwili, co Gator. - Nie do wiary! - krzyknął Burns. - Co się tam dzieje? Wyjrzyjcie przez boczny iluminator i popatrzcie za wieżę. Gator mrugał gwałtownie oczami, żeby pozbyć się jaskrawego powidoku i sku- pić wzrok na hangarze montażowym. Czerwonożółte płomienie wciąż wylewały się przez wrota. Znad budowli bił w niebo słup czarnego dymu. Franklin podciągnął się bliżej okna i odsunął Gatora, żeby lepiej widzieć. Za jego plecami pchała się Kozłowska, stając na palcach i usiłując zerknąć ponad ramieniem dowódcy. Prom zawibrował, by po chwili zadygotać wyraźniej, gdy wraz ze stłumio- nym grzmotem dotarła do niego osłabiona odległością fala uderzeniowa. Zasko- czeni nagłym drganiem Franklin i Aleksandra stracili równowagę i Gator musiał ich przytrzymać, żeby nie upadli. Burns podpełznął bliżej i wsadził głowę do kokpitu. - Co się tam, do cholery, dzieje? Właśnie eksplodowała montownia! Franklin wziął wreszcie na siebie rolę dowódcy i odwrócił się do Gatora. 136 Komandorze poruczniku, proszę połączyć się ze Strażą- polecił. - Niech pan sprawdzi, co się stało, zgodnie z instrukcją. To pewnie terroryści, o których mówił Lodowiec - stwierdził śmiertelnie poważnie Gator. Instruktorzy obsługujący symulatory NASA mieli zwyczaj wy- myślać różne nieprzewidziane kłopoty, żeby wytrącić załogę z rutyny szkolenia; opisy takich przypadków zawsze znajdowały się na zielonych kartach. Niektórzy potrafili radzić sobie z problemami bez instrukcji, inni zaś, tak jak Franklin, po- trzebowali wskazówek nawet wówczas, gdy skończył im się papier toaletowy. Tym razem jednak nie mieli do czynienia z zieloną kartą. Burns wrócił na swoje miejsce i przyłączył się do Purvisa dyskutującego z Ro- sjanami. Aleksandra przyklękła na grodzi, chcąc słuchać ich rozmowy. Gator zdążył już włączyć się na główną częstotliwość komunikacyjną i usiło- wał wywołać CAPCOM lub CKS, ale bez skutku. Spróbował na innym kanale i wreszcie doczekał się przerażonej, stłumionej odpowiedzi z Centrum. „Atlantis", mamy problemy - usłyszał głos jednego z kierowników z sali operacyjnej. - Na razie nie będzie szczegółów. CKS bez odbioru. Zaraz, pozwólcie mi przynajmniej porozmawiać z kierownikiem startu! Mówi komandor porucznik Green... Teraz nie można się skontaktować z panią Hunter. Powiadomimy was o zmia- nie sytuacji. Bez odbioru. Aleksandra wstała, pogrążona w rozmowie z Orłowem, który właśnie wspiął się do sterówki. W porządku - stwierdził Franklin, jakby krótka transmisja wszystko wyja- śniła. - Centrum Kontroli Startów pracuje nad problemem. Musimy poczekać na dalsze instrukcje. Nie możemy nic... Myli się pan, komandorze - rozdrażniony Gator odwrócił się od radia. - Wszyscy w Centrum powinni teraz zdzierać sobie płuca, przekrzykując się wza- jemnie. Nie mamy łączności z Houston. Nie podali nam żadnych informacji. To nie przypadek! O co chodzi z tym chrzanieniem o wyłączeniu się? Dlaczego mamy nie zadawać pytań? Franklin wdrapał się na swój fotel. Mamy rozkazy: siedzieć w gotowości - z uporem zaczął przypinać się pa- sem do siedzenia. A Lodowiec powiedział nam bezpośrednio, że CKS zostało opanowane przez bandę zbirów! Cholera jasna, Franklin, przed chwilą wyleciał w powie- trze hangar montażowy! Jezu Chryste! A Nicole nie odpowiada. Pamiętasz Pan- terę? Jest przecież jedną z n a s ! - z miejsca, w którym się znajdował, Gator nie mógł swobodnie wyjrzeć na zewnątrz, ale starał się dostrzec choćby naj- mniejsze poruszenie na lądowisku lub w okolicy montowni. Na próżno; wszę- dzie panował dziwny spokój. Ogień lizał poczerniałe ściany hangaru, dym wzbijał się wysoko pod niebo - i ani śladu strażaków, wozów pancernych, strażników NASA. - Franklin, zastanów się! Gdyby wszystko przebiegało normalnie, lu- dzie dostawaliby już świra! Poczekajmy. Od wybuchu minęło dopiero parę minut... 137 -1 nic się nie dzieje. Już ten fakt powinien wystarczyć, żebyśmy zaczęli dzia- łać - Gator wstał z fotela. Miał dość niezdecydowania Franklina. Mógł sobie być dowódcą misji, ale nadeszła chwila, kiedy czyny powinny przemówić wyraźniej niż słowa. Oczy Gatora zabłysły pod wpływem dodającego sił strachu. - Lodo- wiec miał rację. Opanowano Centrum Kontroli Startów, a my, na pokładzie stat- ku, jesteśmy zakładnikami. Ja jednak nie zamierzam zostać kartą przetargową jakiegoś wariata, przynajmniej nie w sytuacji, kiedy mogę temu zapobiec. Uwa- żam więc, że musimy uciekać w diabły. Że co proszę? - wtrąciła Aleksandra. Wydaje mi się, że rozumiem towarzysza Gatora... - zaczął Orłów. Franklin posłał mu spojrzenie świadczące o całkowitym niedowierzaniu, Gator zaś, nie czekając na odpowiedź, ruszył do włazu prowadzącego na środkowy pokład. - Chodźmy do koszy ratunkowych. Siedzimy na czubku góry materiałów wybuchowych i nie zamierzam spędzić tu ani chwili dłużej. Centrum Kontroli Startów jest SPWW. Ze środkowego pokładu dobiegły ich niepewne okrzyki ulgi. Wyjście awaryjne! Wreszcie ktoś podjął decyzję - z włazu wyjrzała głowa Burnsa. SPWW? - zmarszczyła brwi Aleksandra. Spieprzone Ponad Wszelkie Wyobrażenie - przetłumaczył Gator. - Czego was uczą na angielskim? Dalej, zwiewajmy stąd. Najwyraźniej nie amerykańskiego angielskiego - prychnęła Aleksandra, ruszając w ślad za Greenem. Franklin złapał Gatora za ramię, kiedy ten zamierzał zejść przez właz. Nie mamy potwierdzenia całej tej opowiastki o terrorystach. Musimy się upewnić, że postępujemy właściwie. Komandor Lodowiec nie oszukałby nas - odparła Aleksandra z niezachwianą pewnością w głosie. Franklin nerwowo oblizał wargi i rozejrzał się po sterówce w poszukiwaniu instrukcji. Stoicki spokój zdawał się powoli go opuszczać. -Zaczekajcie. Zgłoszę Centrum, że jeśli nie odpowiedzą, to... Aleksandra wyminęła Gatora i zeszła na środkowy pokład, skąd dobiegały odgłosy świadczące o tym, że reszta załogi rozpoczęła już przygotowania do awa- ryjnego opuszczenia statku. Green zatrzymał się przy włazie. - Marc, jeśli się ujawnimy, to koniec z nami - powiedział. - Niech terroryści sami się o nas dowiedzą. Zniknął we włazie. - A jeśli Lodowiec nie ma racji? - upierał się Franklin. - To dowcip w sam raz w jego... Gator jeszcze raz spojrzał na niego z kamiennym wyrazem twarzy. - Jeżeli tam nie ma terrorystów, Centrum podniesie larum, gdy tylko otwo- rzymy właz wyjściowy. A wtedy przynajmniej zmusimy ich, żeby ruszyli tłuste tyłki i zaczęli działać. 31. Ośrodek Kosmiczny im. Kennedy ego - strefa zamknięta L odowiec zazgrzytał zębami, usiłując zapanować nad pulsującym bólem. - Tylko spokojnie - nakazał sobie. Syknął, gdy ocierające o siebie kości wy- wołały kolejną falę. Spokój... Luz... Litania chyba przestawała skutkować. Stanął na zdrowej nodze i, usiłując nie obciążać mokrego opatrunku, zaczął oddalać się od płonącej montowni. Muszę iść, znaleźć następny cel, muszę im pomóc... Nawet w blasku porannego słońca oślepiające płomienie wystarczały, żeby sylwetka Lodowca rzucała podwójny cień. Oleista woda kapała z przemoczone- go ubrania. Nie miał czasu do stracenia; ci dranie w każdej chwili mogli znów próbować zrobić mu krzywdę. Klął w duchu konieczność przemierzania bagnistych tere- nów Ośrodka pieszo, ale trójkołowiec zatonął w błocie kanału, a na autostop nie miał co liczyć. Podłamany Lodowiec zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie musiał zmagać się z terrorystami w pojedynkę. Gdzie się podziała straż NASA? Spojrzał ku odległemu stanowisku startowemu, zastanawiając się, komu powi- nien najpierw przyjść z pomocą: swojej załodze czy Nicole? Ogrom problemów przytłaczał go; przecież nie może zająć się wszystkim naraz! - Spokojnie - powtórzył. - Tylko spokojnie - ale serce wciąż waliło mu jak młotem, a adrenalina raczej rozpraszała niż pomagała się skupić. Znał swoich ludzi, wiedział, jak potrafią współpracować, jaki trening prze- szli. .. Każdy specjalizował się w innej dziedzinie badań, ale mimo różnych obo- wiązków, na pokładzie „Atlantis" nauczyli się działać jako zespół. I byli w zna- komitej formie, niczym struny dobrze nastrojonej gitary. Podczas przygotowań do lotu astronauci i kosmonauci świetnie się razem bawili na torach przeszkód w Centrum Johnsona, w Teksasie. Za sprawą Alek- sandry Kozłowskiej wytworzyła się atmosfera przyjaznego współzawodnictwa między Rosjanami i Amerykanami. Gator Green pilnował, żeby Burns i Purvis dobrze się spisywali, Aleksandra zaś pracowała nad dwójką Rosjan, którzy mieli 139 ich pokonać. Lodowiec, jako dowódca, obiecywał, że pokona najlepszych z obu zespołów. Nie ulegało wątpliwości, że umieją współpracować, ale nie znaczyło to jesz- cze, iż może ich zostawić samych. Z hangaru montażowego wysłano niedawno największy na świecie sygnał dymny, więc Gator z pewnością wiedział już, że coś jest nie w porządku. W tej chwili nawet twardogłowy Franklin musiałby się z nim zgodzić. Ściskając poobijany karabin Mory'ego, Lodowiec pokuśtykał przez mokrą, gęstą trawę wzdłuż żwirowych ścieżek platformy gąsienicowej. Piekielny ból w sto- pie przenikał mu całą nogę, gdy nadmiernie obciążył rozmiękający gips. Krzywił się, ale z każdym krokiem oddalał się od płonącego hangaru. Trzaskanie ognia cichło w oddali; nadal nie słyszał syren wozów strażackich NASA. Jakiś milion kilometrów przed sobą ujrzał transporter opancerzony, stojący w pobliżu stanowiska startowego. Jeżeli więc Gator i reszta skorzystają z jego rady i ewakuują się z wahadłowca, ekipę ratunkową mają na miejscu. Astronauci wyjdą na zewnątrz i zjadana ziemię w koszach ratunkowych, a transporter odbie- rze ich w pobliżu ekranów ogniowych i odwiezie ze stanowiska. Ale dlaczego załoga nie zareagowała na pożar w montowni? Wszystkie po- jazdy powinny już pędzić na najwyższym biegu do ogromnego hangaru. Z pew- nością pracownicy instalacji wojskowych i służb bezpieczeństwa wiedzieli, co się dzieje - na mocy umowy bazy wojskowe na Florydzie zapewniały ochronę NASA. Mr. Phillips dopilnował, żeby jego żądanie okupu dotarło do całego naro- du, a takiego sygnału jak eksplozja montowni nie sposób zignorować. Na pła- skich mokradłach ogromny słup dymu musiał być widoczny z odległości wielu kilometrów, a więc ze stanowisk dla dziennikarzy, z autostrad stanowych... Tak, pomyślał Lodowiec, kawaleria z pewnością się zjawi; to tylko kwestia czasu. Ale on nie umie czekać. Ignorując ból, przyspieszył kroku. 32. Wieża wspornikowa „Atlantis" D obra, dzieciaki - powiedział Gator Green. - Przygotować się do ewakuacji. Wielka chwila nadeszła i nie będzie odwrotu. Złapał za uchwyt włazu i zaparł się z całej siły. W stojącym pionowo waha- dłowcu podłogę stanowiła grodź środkowego pokładu, czyli tylna ściana kabiny. - Dalej, pospieszmy się - ponaglił go Franklin, wciąż sceptycznie nastawio- ny do całej sytuacji. - Dostaniemy nieźle po tyłkach, jeśli się pan myli, komando- rze poruczniku. Ale dopóki tu jestem, mogę przynajmniej dopilnować, żeby wszyst- ko przebiegało jak w podręcznikowych przykładach. Gator przekręcił dźwignię ręcznego otwierania włazu, omijając automatykę. Wszystkie lampki wokół drzwi płonęły zgodną zielenią. Sapnął i pociągnął moc- niej; mechanizm z początku lekko drgnął, lecz w chwilę później zaciął się na do- bre. Greena oblał zimny pot. Świetnie... Tylko co dalej? Zaparł się ponownie, aż wreszcie dźwignia z szarpnięciem puściła i okręciła się bez dalszego oporu. Wy- pchnął właz. Rozległy się brzęczyki alarmowe, które zagłuszyły trzaskanie przechłodzo- nego zbiornika zewnętrznego i pomruk mechanizmów hydraulicznych wieży. - Ty tyle, jeśli idzie o wymknięcie się cichaczem - stwierdził Gator, prze- krzykując hałas. Pomachał Purvisowi i Burnsowi, żeby ruszyli przodem. - Dalej, panowie! Franklin dał im znak, wskazując siederndziesięciocentyrnetrowej grubości właz. - Idźcie pierwsi, kosmonauci pójdą za wami. Po kolei, ale żwawo! Burns schylił się, złapał za brzeg otworu i przecisnął się na zewnątrz. Biała Sala na końcu rampy jeszcze nie odłączyła się od włazu. - Biegiem, biegiem! - popędzał go Gator. - Ruszać się, to nie pokaz mody! Następny był Purvis; zdołał przeskoczyć przez właz bez dotykania krawędzi. Gator dał znak Rosjanom, którzy mimo niezgrabnych pomarańczowych skafan- drów ciśnieniowych poruszali się z niezwykłą gracją; wylądowali w Białej Sali, 141 zanim jeszcze Aleksandra podeszła do włazu. Stanęła tam, wyraźnie podenerwo- wana. Tego właśnie potrzebowali: zatoru przy wyjściu awaryjnym. Dalej, ruszamy się - niższy i drobniejszy od muskularnej Aleksandry Gator podniósł ją i przepchnął przez właz. Pójdę ostatni - powiedział Franklin, ujmując go za łokieć. - Jestem kapita- nem. Gator strząsnął jego rękę. Tu się liczy doświadczenie, Franklin. Na miłość boską, przestań zgrywać bohatera i ruszaj się! Ja tu dowodzę, do diabła... - zaczął protestować Franklin. Nie widzę powodu, żeby tonąć razem ze statkiem. A ja ćwiczyłem tę proce- durę dziesiątki razy więcej od pana, komandorze.A teraz rusz dupę. Franklin sprawiał wrażenie, jakby jeszcze zamierzał się wykłócać, ale zmil- czał i przeskoczył przez właz. Gator natychmiast ruszył jego śladem, prześlizgu- jąc się do Białej Sali. Na razie wszystko szło jak po maśle. Gdyby ci skubańcy pozwolili, żeby odliczanie potrwało jeszcze parę minut, rampa zostałaby cofnięta i astronauci straciliby dostęp do koszy ratunkowych, a wówczas naprawdę byliby zakładnikami - w potrzasku. Biegnąc po rampie Ga- tor, dziękował w duchu Bogu za drobne błędy, gdy nagle stanął jak wryty. Kamera! Każdy ich ruch był transmitowany do Centrum Kontroli Startów. Tam zaś pewnie oglądali ich terroryści. 33. Centrum Kontroli Startów N a obrazach przekazywanych przez zautomatyzowane kamery ze stanowiska 39A właz awaryjny „Atlantis" otworzył się na zewnątrz. W sali operacyjnej zabrzmiały dzwonki systemów alarmowych, wprawiając zgromadzonych tam lu- dzi w jeszcze większe zdenerwowanie. Zaskoczony Mr. Phillips podniósł wzrok. Przy stanowiskach z monitorami błyskały czerwone światełka; lampki sygnalizowały nieoczekiwane pojawienie się ludzi. Nic takiego nie powinno się wydarzyć, pomyślał rozdrażniony Mr. Phil- lips. Dość już mieli kłopotów. - A to co takiego? - zapytał Rdzewiak. - Mr. Phillips, wydaje mi się, że powinien pan to zobaczyć. Odziani w pomarańczowe kombinezony astronauci wychodzili właśnie z włazu wahadłowca i przez Białą Salę zmierzali ku wieży. Poruszali się ostroż- nie, ale sprawnie - pojedynczo, jak dzieci wyuczone ewakuacji w razie poża- ru. Kolejno oddalali się od włazu. Nieruchome kamery nie mogły podążać za ich ruchami, lecz nie ulegało wątpliwości, że załoga działa w wyraźnym po- śpiechu. Ponieważ nie zwrócili się do CKS z prośbą o dalsze instrukcje, tylko po pro- stu zaczęli ewakuację, Mr. Phillips dał się im zaskoczyć. Sądził, że będą bardziej posłuszni. - Pani Hunter, zdawało mi się, że kazała pani swoim astronautom pozostać na miejscach - czekając na odpowiedź poprawił krawat. Nicole potrząsnęła głową, powstrzymując uśmiech. - To doskonale wyszkoleni ludzie, którzy potrafią myśleć samodzielnie. Choć- by nie wiem jak bardzo starał się pan trzymać ich w nieświadomości, prawdopo- dobnie w i d z i e 1 i wybuch hangaru montażowego. Wiedzą więc, że coś się dzieje, toteż nic dziwnego, że postanowili zareagować na zmianę sytuacji. Nie spodzie- wał się pan chyba, że będą bez końca siedzieć jak myszy pod miotłą w oczekiwa- niu dalszych instrukcji. 143 - Owszem, spodziewałem się - Mr. Phillips przygładził klapy marynarki. Kontrola. Muszę panować nad sytuacją, myślał. Błyskawicznie rozważał wszyst- kie możliwości, porządkując je i przeglądając niczym makler notowania giełdo- we. W takich chwilach widać, czym różnią się ludzie wielcy od po prostu do- brych. Zajrzał do elektronicznego notatnika i prześledził opcje działania przewidziane dla porannego rabunku. Za dwie godziny iście królewski okup powinien należeć do niego. Dawno temu odkrył fascynujące piękno chłodnej logiki, zdrowego rozsąd- ku. .. Odkrył również, jakie mogą przynieść korzyści. Musiał więc pogrzebać wszelkie uczucia i postępować logicznie. Kiedyś sprawiło mu to ból, ale dobrze zapamiętał tamten ponury grudniowy dzień w Connecticut, kiedy odłączywszy plątaninę kroplówek, przewodów, pomp i respiratorów stał się prawowitym dzie- dzicem majątku swej godnej pożałowania matki. A teraz ta decyzja przyniesie mu jeszcze większą fortunę. Zamknął oczy, czerpiąc siłę ze swych niezmiennych przekonań. - Nasi astronauci są prawdziwymi bohaterami narodowymi - twierdził, otwie- rając nagle powieki. - Ale stanowią połowę mojego zabezpieczenia, więc nie mogę im pozwolić tak po prostu odejść. Wziął do ręki krótkofalówkę, nastroił ją na odpowiednią częstotliwość i wci- snął guzik. Jacąues, tu Mr. Phillips. Czy nadal jesteś na pozycji w transporterze? Rozległ się krótki trzask zakłóceń, po czym Jacąues potwierdził: Tak jest, Mr. Phillips. Stojąca po przeciwnej stronie sali Yvette na dźwięk imienia ukochanego zmru- żyła bladobłękitne oczy. Mr. Phillips zacisnął usta. Tak... zachłanne uczu- cie, jakim darzyli się ci dwoje, było dla niego nie do pojęcia. Podobnie zresztąjak wszystkie głębokie emocje. Ale w końcu nie miał takiego bagażu przeżyć, jaki towarzyszył tym dwóm pięknym okazom. Nie interesowało go, czym się zajmują w wolnych chwilach; Yvette i Jacąues nigdy go nie zawiedli, teraz zaś postawili wszystko na jedną kartę, ufając mu, że zdoła ich wyplątać z nowej kabały. - Co pan zamierza zrobić? - spytała Nicole Hunter z nutką histerii w gło- sie. -Niech się pan jeszcze zastanowi... Mr. Phillips zignorował ją i wziął do ust następnego miętowego cukierka. - Jacąues, czy byłbyś tak miły i za pomocą karabinu wyjaśnił załodze „Atlantis", iż na razie nie życzymy sobie, żeby opuszczali prom? - oczyma wy- obraźni widział, jak młody mężczyzna uśmiecha się od ucha do ucha. - Oui, monsieur Phillips. Zrozumiałem. Gwarantowany strzał w dziesiątkę. Z kabiny załogi wyłoniło się już czworo astronautów, którzy najszybciej jak mogli zmierzali przez rampę ku koszom ratunkowym. W kilka sekund później Mr. Phillips ujrzał na ekranie białoruską gimnastyczkę Aleksandrę Kozłowską, po chwili dowódcę misji Marca Franklina z zaciętym wyrazem twarzy i wreszcie ciemnoskórego, chudego pilota, Vicka Greena. Kolejno przemykali po stalowej kratownicy, zawieszonej wysoko nad ziemią. 144 Trowkin również patrzył w ekran, nie spuszczając wzroku z pięknej kosmo- nautki. Z poczerwieniałą twarzą zerwał się na równe nogi. - Nie pozwolę wam jej skrzywdzić... Yvette poruszała się zwinnie i z niebywałą szybkością. W ułamku sekundy znalazła się za plecami potężnie zbudowanego ambasadora, zaciskając palce na uzbrojonym w ostrza kastecie. Uderzyła bokiem dłoni w kark mężczyzny, stara- jąc się nie przeciąć mu skóry. Siła ciosu okazała się jednak wystarczająca, by z powrotem wtłoczyć oszołomionego Trowkina w fotel. - Proszę nie wstawać, monsieur - powiedziała Yvette, mrużąc powieki. - Merci. Mr. Phillips obrzucił Rosjanina zdziwionym spojrzeniem; nie rozumiał jego nagłego wybuchu. Spojrzał ponownie na ekran, zauważył smukłą kosmonautkę i nagle przypomniał sobie pewien szczegół, który mógł mu się później przydać. Szybkimi ruchami rysika przerzucał kolejne kartoteki w notesie, aż znalazł dane na temat Aleksandry Kozłowskiej. - Teraz rozumiem, ambasadorze Trowkin - stwierdził. - A więc pogłoski o panu i towarzyszce Kozłowskiej są prawdziwe. Szkoda - odwrócił się do Yvet- te. Wściekły, ale chwilowo bezradny Rosjanin siedział nieruchomo. - Yvette, moja miła, mam nadzieję, że twój kochany Jacąues nie spudłuje. Mógłby trafić w zbior- nik paliwa. Urażona Yvette wydęła nozdrza. Jacąues jest doskonałym snajperem, monsieur Phillips. Nie spudłuje. Wydaje mi się, iż wyczerpaliśmy limit błędów na dziś - rzekł sucho Mr. Phillips. - Jestem pewien, że dalsza realizacja naszego planu przebiegnie już bez przeszkód. 10 - Iskra 34. Transporter opancerzony L odowiec nie spuszczał wzroku z punktu, do którego zmierzał - stanowiska startowego. Wskutek wysiłku, jaki stanowił marsz po podmokłym terenie, od- dychał coraz szybciej, ale tam była jego załoga, jego prom. Na horyzoncie maja- czyły śmigłowce straży, trzymające się na dystans. Od strony stanowiska doleciały go stłumione odległością dźwięki alarmu; rozpoznał sygnały oznaczające ewakuację wahadłowca. Głośne buczenie mogło oznaczać tylko jedno: załoga podejmowała szybką, nieplanowaną ucieczkę ze stanowiska startowego. A więc Gator wreszcie zrozumiał, o co chodzi. Dobrze, że ktoś go posłuchał. Lodowiec wyszedł spomiędzy niskich sosen i dzikich palm. Kilkaset metrów od niego stał transporter opancerzony. Po prostu stał w miejscu! Powinien na- tychmiast ruszyć w stronę stanowiska, skoro astronauci zamierzali się ewakuować. Przecież, psiakrew, tylko po to tam się znajdował! Maszyna mogła poruszać się o wiele szybciej niż on na piechotę, ze złamaną stopą i w nasiąkniętym wodą opatrunku. Zanim jednak zdążył zwrócić na siebie uwagę, pokrywa włazu transportera odskoczyła i z wnętrza wynurzyła się samotna sylwetka. Mężczyzna nie zauwa- żył Lodowca. Wyciągnął karabin snajperski i oparł go wygodnie o pancerz pojaz- du. Miał na sobie piaskowy mundur maskujący. Jego sylwetka rysowała się wy- raźnie ponad pomalowanym w żółte plamy transporterem, jak myśliwiec na tle księżyca. Był opalony i szeroki w barach, a jego jasnoblond włosy lśniły oślepia- jąco w promieniach słońca. Lodowiec, nie wierząc własnym oczom, przykucnął, kryjąc się wśród zarośli. Obserwował, jak mężczyzna w mundurze montuje coś na lufie karabinu. Czyżby celownik teleskopowy? Blondyn fachowo zatoczył bronią półkole przez trans- porterem, po czym podobnie omiótł teren za swoimi plecami. Lodowiec padł płasko na ziemię, ponownie ocierając pokaleczone dłonie i wbijając sobie zdobyczny karabin w ramię. Zagryzł wargi z bólu. Następny ter- 146 rorysta! Ludzie tego cholernego Phillipsa byli wszędzie, rozpełzli się jak karalu- chy. Na czoło wystąpił mu pot. Musi coś zrobić, i to szybko. - Spokój - powtórzył niczym pacierz. - Cisza. Ale nie umiał już czerpać pociechy ze słów. Transporter spełniał pewnie funkcję zaworu bezpieczeństwa, ostatniego punktu oporu przeciw siłom bezpieczeństwa NASA, które chciałyby się, nie zauważone, dostać na teren stanowiska startowego. Blondyn miał pewnie przykazane rozwa- lić prom, gdyby astronauci próbowali ucieczki. Wystarczyłby jeden celny strzał w zewnętrzny zbiornik paliwa „Atlantis", żeby spowodować wybuch, przy któ- rym eksplozję montowni dałoby się porównać jedynie do amatorskich fajerwer- ków w noc Czwartego Lipca. Lodowiec zdawał sobie sprawę, iż znajduje się za daleko, żeby liczyć na celny strzał z karabinu Mory'ego; zresztą był w tak kiepskim stanie, że raczej nie mógł polegać na własnej precyzji. A poza tym nikt nie dobierał astronautów pod kątem wyników w strzelaniu. Żałował, że nie ma ze sobą jednego z podwiesza- nych do skrzydeł F-15 Sidewinderów. Musiał wymyślić inny sposób na powstrzymanie strzelca. Czuł chłód w żo- łądku. Cisza... spokój... luz... W porządku. Zacisnął zęby i podniósł się z ziemi. Podjął decyzję. Jeśli będzie cicho, zdoła podkraść się do transportera... Przynaj- mniej na to liczył. Szybko, ale po cichu. Ujął mocniej karabin jedną ręką, przykucnął i ruszył biegiem w kierunku trans- portera. Potykał się o bluszcz i gęste krzewy, które w iście diabelski sposób zaba- wiały się z jego nogą, oplatając mokry, mięknący opatrunek. Lodowiec miał na- dzieję, że but osłaniający gips wytrzyma wystarczająco długo. Biegł krętą, częściowo zarośniętą, bitą drogą, a dalej śladem wyjeżdżonym przez zajmujący pozycję transporter. Musiał przebyć co najmniej dwieście metrów - chociaż nie wiedział, ile ma na to czasu. Noga bolała go jak diabli, ale gdyby przestał biec, złamana stopa stałaby się najmniejszym ze zmartwień. Daleko, na stanowisku startowym, astronauci kontynuowali ewakuację. Wi- dział ich jako małe plamki, poruszające się wysoko na wieży. Snajper schował się we wnętrzu transportera, wystawiając tylko głowę i ka- rabin. Wycelował w wahadłowiec - i strzelił. 35. „Atlantis" G ator, minąwszy Białą Salę pędził po rampie. Wszędzie dookoła wyły sygna- ły alarmowe, a kamera przekazywała do Centrum relację z ich ucieczki, więc wolał się nie zastanawiać, co mogłoby przyjść do głowy terrorystom. Musieli dotrzeć do koszy ratunkowych i bezpiecznie zjechać na dół. Purvis i Burns wdrapali się już do jednej z ustawionych przy krawędzi wieży gondoli. Każdy z pięciu dwuosobowych koszy był podwieszony do długiej na ponad sześćdziesiąt metrów liny, która kończyła się na dole w gęstej siatce ratun- kowej, tuż obok osłoniętego ekranem ogniowym bunkra ewakuacyjnego. - Szybciej! Szybciej - krzyczał Gator w biegu, dając dwójce specjalistów znaki, żeby ruszali. - Wyobraźcie sobie, że jesteście w wesołym miasteczku! Purvis uderzył dłonią w dźwignię zwalniającą mechanizm. Kosz podskoczył, po czym z narastającym świstem zaczął coraz szybciej zjeżdżać po linie. Marc Franklin czekał w pogotowiu, gotów w każdej chwili przyjść z pomocą Rosjanom, którzy tymczasem wdrapali się do kolejnej gondoli. Burns i Purvis zniknęli im już z oczu, kiedy kosz rosyjskich naukowców z szarpnięciem ruszył w dół. Orłów wydał z siebie głośny, niedorzeczny okrzyk radości, gdy pomknęli po linie. Przy trzeciej gondoli Franklin wyprzedził o kilka sekund Kozłowską. Zaczął wspinać się do kosza, ale zmienił zamiar i odwrócił się do Gatora. - Dalej, wskakuj tu. W tej samej chwili Gator usłyszał brzęk pocisku o metal. Moment później tuż obok świsnęła kolejna kula. - Ktoś traktuje nas jak tarcze na strzelnicy! - stwierdził Green. Serce pode- szło mu do gardła na myśl, co mogłoby się wydarzyć, gdyby pocisk trafił w ze- wnętrzny zbiornik: całe stanowisko startowe stanęłoby w płomieniach tysięcy ton paliwa. - Wsiadaj! - wrzasnął tylko. - Zaraz jadę za wami! Sam! Pierwszy kosz zatrzymał się w sieci. Purvis wyleciał z gondoli pod wpływem uderzenia, ale Burnsowi udało się przytrzymać i nie wypaść. Dopiero po chwili 148 wygramolił się z kosza i wraz z towarzyszem pognał do drzwi bunkra ewakuacyj- nego. Próbowali je otworzyć, gdy na ziemi znalazł się następny kosz. Franklin rozejrzał się po stanowisku startowym, zdezorientowany odgłosami strzałów. Już miał wejść do kosza, gdy jeszcze raz odwrócił się, żeby zadać Gato- rowi jakieś pytanie. Pędząca ile sił w nogach Kozłowska nie zdołała wyhamować przed wahają- cym się dowódcą. Zderzyli się i lżejsza o ponad trzydzieści kilogramów Aleksan- dra odbiła się od Franklina jak piłka. Pośliznęła się, usiłując zachować równowa- gę i jej noga znalazła się pod najniższym prętem biegnącej wzdłuż rampy barierki. Aleksandra próbowała wstać, gdy nagle na jej twarzy pojawił się grymas prze- rażenia. - Nie mogę się ruszyć! Gator przeczołgał się po pomoście wieży, kryjąc się przed pociskami. Wszystko w porządku? - spytał. Uwięzłam - Kozłowska znów próbowała się poruszyć. Green przyklęknął i obejrzał jej nogę. Stopa kosmonautki wśliznęła się ja- kimś cudem między skrzyżowane belki w pobliżu krawędzi rampy; gdyby była choć odrobinę większa, nie miałaby prawa się tam zmieścić. Wyglądało na to, że nie zdołająjej uwolnić. Następna kula zrykoszetowała od stalowej konstrukcji. Gator uchylił się in- stynktownie, a Franklin przykucnął obok niego. Oddychał szybko, miał rozsze- rzone źrenice; nerwowo rozglądał się wokół. Ruszajmy się. Ktoś strzela z transportera - w tym momencie zauważył uwię- zioną na rampie Aleksandrę. Utknęła - wyjaśnił Gator, próbując wypchnąć jej stopę do góry. Aleksandra skrzywiła się z bólu. Musieli się stąd wydostać, nie było chwili do stracenia. - Dasz radę obrócić nogę? - spytał Kozłowską. Twarz Aleksandry wykrzywił kolejny bolesny grymas, gdy próbowała zmie- nić pozycję. Podniosła się na rękach, ale bez rezultatu. W ogóle nie mogę się ruszyć - potrząsnęła głową. Dobra, w takim razie my cię odwrócimy - Gator dał znak Franklinowi. - Podnieś ją. Snajper będzie nas miał jak na dłoni! Niech się pan zamknie i pomoże mi ją podnieść, komandorze - rozkazał Gator. - Musimy wyciągnąć jej stopę. Złapał Aleksandrę pod ramiona, Franklin tymczasem ustawił się tak, by przy- trzymać ją za tułów. - Raz, dwa, trzy: do góry - zakomenderował Gator. Aleksandra ważyła nie- wiele, ale trudno było manewrować jej ciałem, dopóki nie uwolniła stopy. - Ob- róćmy ją w tę stronę. Zaciśnięte wargi Kozłowskiej zbielały, ale nie kazała im przestać. Niemal zdołali przemieścić ją do pozycji, w której powinna bez trudu się uwolnić, gdy usłyszeli kolejny szczęk pocisku o metal. - Szybciej! - rzucił schylony Franklin, niemal wypuszczając dziewczynę z raje. 149 Gator wyprostował się, szukając wygodniejszego ustawienia, gdy nagle coś nim zarzuciło: szarpnięcie było tak silne, jakby właśnie rozbił się samolotem. Miał wrażenie, że ktoś wbija mu rozpaloną igłę w plecy, w bok... wszędzie. Alek- sandra wyśliznęła mu się z rąk. Cofnął się chwiejnie i otworzył usta - i wtedy trafiła go następna kula. Poczuł, że pada, ale podłoga pomostu zdawała się niewiarygodnie odległa i spowita w czerń. 36. Centrum Kontroli Startów N icole przyglądała się, jak na jednym z monitorów na antresoli odziana w po- marańczowy skafander sylwetka Gatora Greena podskoczyła, niby marionet- ka w rękach lalkarza-epileptyka. Pilot upadł na metalowy pomost; Marc Franklin schował się przed ostrzałem, Gator zaś leżał nieruchomo, przesłaniany przez meta- lową konstrukcję. Nicole nabrała gwałtownie powietrza; czuła się tak cholernie odizolowana i bezradna... Okręciła się na pięcie. ?: - Ty draniu! - krzyknęła do Mr. Phillipsa. - Mogłeś dać mi porozmawiać... Niski człowieczek zignorował jej wybuch i przygładził włosy. Odwrócił się ku kamerzystom telewizyjnym, na bieżąco relacjonującym wydarzenia na widowni dla VIP-ów. : - Zastąpienie dobrego pilota nie będzie proste, ale na szczęście wszyscy człon- ; kowie załogi przechodzą wszechstronne szkolenie. Aleksandra Kozłowska ciągle szarpała się w miejscu, gdzie została uwięzio- na na pomoście. Nawet pozbawiony dźwięku obraz pozwalał się domyślać, że wokół nadal świstały kule, ponieważ metalową konstrukcję znaczyły jasne smugi rykoszetów. Nicole opanowała się, usiłując wymyślić coś, co mogłoby okazać się przy- datne w tej sytuacji. - Niech pan posłucha - zaczęła. - Jeśli chce pan dostać swoją pełną diamen- tów skrzyneczkę, to chyba najwyższy czas, żeby okazać trochę dobrej woli. Niech pan odwoła snajpera. Niech pan każe mu przestać strzelać. . - Kto wie, może rozważę tę propozycję - Mr. Phillips uniósł brwi. - A czy pani zdoła namówić pozostałych na powrót do statku? Nicole przełknęła z trudem: nie mieli żadnego kontaktu z załogą. Gator zo- stał trafiony i jeżeli jeszcze nie umarł, potrzebował natychmiastowej pomocy le- karskiej. Na wieży zostali tylko Franklin i Kozłowska. 151 Mr. Phillips nie spuszczał wzroku z monitora, na którym widzieli Aleksan- drę, walczącą, żeby się uwolnić. Franklin podczołgał się, chcąc jej pomóc, cho- ciaż wyraźnie wahał się pomiędzy natychmiastową ucieczką i ratowaniem uwię- zionej Białorusinki. Jasny rozbłysk wykwitł na metalu kilkanaście centymetrów od głowy dziewczyny. - O rety, blisko było - stwierdził Mr. Phillips. - Ale za strzały bliskie celu nie ma punktów - znów uniósł pytająco brwi, jakby oczekiwał wybuchu śmiechu. Doczekał się jednak tylko reakcji ambasadora Trowkina. Potężnie zbudowany krótkowidz milczał od czasu interwencji Yvette, jakby dał się zastraszyć. Tym bardziej więc wszyscy byli zaskoczeni, gdy z poczerwie- niałą z wściekłości twarzą zerwał się z fotela i uderzył w Mr. Phillipsa niczym ogromna, stalowa kula do burzenia domów. - Umrzesz jako pierwszy, mały człowieczku! - ryknął z chrapliwym, rosyj- skim akcentem. Przewrócił Mr. Phillipsa na ziemię i wbił mu pięść w żołądek. Elektroniczny notatnik wypadł z kieszeni wytwornego garnituru. Yvette zadziałała natychmiast. Nie minęła sekunda, gdy zwinna blondynka przemknęła przez salę i dosłow- nie oderwała Andrieja Trowkina od Mr. Phillipsa, jakby nie obowiązywało jej prawo ciążenia. Nicole również ruszyła do akcji, starając się pokonać dzielące ją od Trowki- na cztery kroki, ale miała wrażenie, że dla niej czas płynął wolniej. -Nie! - krzyknęła. - Przestańcie! Yvette powaliła Rosjanina na podłogę, odtrącając jedno z krzeseł na kółkach. Wbiła mu kolano w podstawę pleców, po czym lewą ręką złapała go za kwadrato- wy podbródek i poderwała mu głowę do góry. Trowkin próbował stawiać opór, ale Yvette błyskawicznym ruchem przejechała po gardle leżącego drugąpięścią- tą zaopatrzoną w zębaty kastet. Nicole nie miała szans zdążyć. Cięcie Yvette było tak szybkie, że na ostrzu pozostało bardzo niewiele krwi, chociaż z przeciętych tętnic mężczyzny na wszystkie strony trysnęła czerwona, spieniona fontanna. Potężny kark Trowkina nagle zwiotczał, jakby przybył mu dodatkowy staw. Rosjanin zaczął się dławić, gwałtownymi podrygami ramion i nóg usiłując zrzucić z siebie napastnika w ostatnich chwilach życia. Mr. Phillips z trudem wstał i, kaszląc, starał się odzyskać poprzednią, pewną postawę. Z niesmakiem popatrzył na krew, która ochlapała mu garnitur. Yvette miała przyspieszony oddech, kiedy wstała z podłogi, zostawiając ofiarę w drgawkach. - To nauczy pana, jak się należy zachowywać, monsieur Trowkin - wysapała. Trowkin wyciągnął unurzaną we krwi dłoń, ale jego palce zacisnęły się po raz ostatni. Ciemnymi oczyma wpatrywał się spoza przekrzywionych okularów w ko- bietę, która go zabiła... I to nawet wówczas, gdy już zachodziły mgiełką śmierci. Nicole uklękła przy umierającym ambasadorze. Wszystko wydarzyło się tak szybko; negocjowała, może nawet mogłaby przekonać Mr. Phillipsa do jakiegoś 152 ustępstwa, do odwołania snajpera ze stanowiska... Gdy nagle Trowkin zareago- wał. Wątpiła wprawdzie, czy zdołałaby coś zrobić, ale nie przeszkadzało jej to oskarżać się o tamtą chwilę wahania. ( Straciła pewność siebie. Skoro mieli sytuację awaryjną podczas misji wahadłow- ca, nie mogła sobie pozwolić na podobną zwłokę. Moment niepewności mógł koszto- wać życie całej załogi - tak jak właśnie kosztował życie rosyjskiego łącznika. Senator Boorman, wyglądał jakby zaraz miał się zacząć dusić; z ręki wypa- dła mu zapomniana słuchawka telefonu. Poluźnił krawat i rozpiął kołnierzyk, raz za razem przełykając ślinę. - O Boże - wyszeptał. - Rosyjski łącznik. - Słowa te zabrzmiały tak, jak gdyby dopiero teraz Boorman zdał sobie sprawę z ich znaczenia. - Ja byłem za niego odpowiedzialny... Mr. Phillips odwrócił się gwałtownie w jego stronę. - Senatorze, to nie jest posiedzenie komisji. Czy nie powinien pan wykonać jeszcze paru telefonów? Niech się tu wreszcie zacznie coś dziać! Możecie ogra- bić magazyny jubilerów! W imię bezpieczeństwa narodowego rząd może zrobić, co tylko zechce. Boorman szarpnął się, jakby dostał w twarz, i spojrzał na Nicole, być może oczekując odpowiedzi. Nagle twarz mu zwiotczała. Dotarło do niego, że w tej transakcji nie będzie stawiał warunków. Złapał z powrotem za telefon i zaczął wybierać numer. Mr. Phillips wytarł przód garnituru, pociągnął parę razy nosem i podniósł elektroniczny notatnik. Otworzył go, żeby sprawdzić, czy działa jak należy, i z satysfakcjąpostukał paznokciem w ciekłokrystaliczny ekran. Potarł dłonią czer- woną plamę wilgoci, wsiąkającej w materiał nienagannej marynarki. - Gdzie ja to teraz wyczyszczę? - spojrzał na ciało Trowkina. - Dlaczego niektórzy nie chcą przestrzegać zasad? Nicole, wciąż zajęta udzielaniem sobie nagany za niezdolność do wpłynięcia na sytuację, dostrzegła na czole Mr. Phillipsa krople potu. Trowkin bardzo przy- pominał jej Lodowca: niewiele myśląc zaszarżował, jakby wolał rozwiązywać problemy za pomocą siły, a nie sprytu. Zginął dlatego, że wybrał taką drogę, po- f dobnie jak Lodowiec zginął w piekle montowni. Niestety, spokojny, bardziej rozważny styl Nicole również się nie sprawdził. ' Nie powiodły się negocjacje, które prowadziła, a tymczasem zabito kolejną oso- bę. A Trowkin i Lodowiec przynajmniej próbowali. - Przenieś naszego rosyjskiego przyjaciela do pana Kanał Siódmy - polecił Mr. Phillips Yvette. Rozejrzał się i spojrzał w oczy Nicole jakby obarczał ją winą za to, co się stało. Ponieważ zaś była kierownikiem startu, rzeczywiście ona pono- , siła odpowiedzialność - podobnie jak kapitan statku odpowiada za działania załogi. Yvette przeciągnęła zwłoki łącznika do miejsca, w którym leżało zakrwawio- ne ciało kamerzysty. Poruszała się powoli, z namysłem, jak gdyby czerpała z tego erotyczną przyjemność. || - Jeśli nie pójdziecie po rozum do głowy, to niedługo zabraknie nam miejsca ? na składowanie zwłok - Mr. Phillips z rozczarowaniem pokręcił głową. 1 153 37. Transporter opancerzony L odowiec skrył siew cieniu karłowatych sosen i zarośli, zbierając siły do prze- biegnięcia ostatnich stu metrów dzielących go od pojazdu. - No to świetnie - mruknął. W uszach dudniło mu w takt pulsowania krwi, napięcie rosło. Usłyszał ostry dźwięk wystrzału karabinowego, potem następnego i jeszcze jednego. W każdej chwili spodziewał się usłyszeć ryk eksplozji waha- dłowca. Daleko, na wieży, astronauci gramolili się do koszy ratunkowych. Pierwsi dwaj zjeżdżali już po długiej linie. Nawet z tej odległości Lodowiec słyszał meta- liczny grzmot pocisków rykoszetujących od stalowej wieży. Na szczęście huk wystrzałów tłumił odgłosy towarzyszące jego działaniom, więc rzucił się naprzód, na wpół biegnąc, na wpół skacząc na zdrowej nodze. Złamaną stopę przebijały kolejne ostrza bólu, sięgające coraz wyżej. - Jeszcze tylko troszeczkę - wmawiał sobie. - Obiecuję, że potem przez mie- siąc nie będę chodził. Zacisnął odartą do żywego mięsa prawą dłoń na karabinie. Wciąż znajdował się zbyt daleko, żeby być pewnym trafienia, a niecelny strzał tylko ściągnąłby na niego uwagę snajpera. Musiał znaleźć się bliżej, zanim strzelec wymorduje zało- gę promu. Zacisnął zęby, usiłując nie myśleć o rwaniu w nodze; wiedział, że uszko- dzona stopa w każdej chwili może mu odmówić posłuszeństwa, a nie miał już czym tłumić bólu. Snajper, wychylony z luku transportera, najwyraźniej świetnie się bawił, mie- rząc do członków załogi „Atlantis". Był potężniej zbudowany i umięśniony niż Lodowiec. Opalona skóra ostro kontrastowała z białymi włosami. Nie spieszył się; spokojnie obserwował cel przez lunetę. Oddał kolejne dwa strzały, jeden za drugim. Tchórz, ostrzeliwujący z daleka bezbronnych ludzi. Nie przerywając kulawego biegu, Lodowiec zauważył, że już dwa kosze ra- tunkowe wylądowały na dole w sieci i czworo ludzi pędziło do bunkra. Może im się uda! 154 - Chłopaki, dacie radę! Ale jego uniesienie nie trwało długo. Snajper ponownie wycelował wysoko, w okolice rampy wejściowej. Przez długą, nie kończącą się chwilę mrużył oczy, spoglądając przez lunetę, po czym znów wypalił. Odgłos strzału przypominał trzask kija baseballowego uderzającego celnie w piłeczkę. Jeden z trojga pozostałych na górze astronautów okręcił się wokół własnej osi. Energia pocisku odrzuciła go w tył. Nawet z tej odległości Lodowiec dostrze- gł , że figurka w pomarańczowym skafandrze jest szczupła, drobna i ma ciemną skórę. Gator! Snajper ponownie wystrzelił. Ranny pilot zatoczył się i upadł na metalowy pomost. Pozostała dwójka schowała się przed wzrokiem snajpera. Czerwone plamy przesłoniły Lodowcowi wzrok. Z wściekłości chciało mu się wyć, ale niemal cudem zmusił się do zachowania ciszy. Niczym szarżujący byk pokonał ostatni niewielki pagórek, po kostki w niskiej, wilgotnej trawie. Szpile bólu w nodze przywodziły mu na myśl rozpalone, szklane drzazgi, ale starał się o nich nie myśleć. Nie teraz. Z czoła obficie spływał mu pot. Z umocowanej przy pasie strzelca krótkofalówki dobiegło kilka wyraźnych słów. Po spokojnym, kulturalnym głosie Lodowiec poznał Mr. Phillipsa, którego zapamiętał z przemowy w telewizji. - Jacques, zgłoś się. Jak sobie radzisz? Snajper jedną ręką wcisnął przycisk „talk". - Jeden zestrzelony, monsieur Phillips. Zaraz rozwalę zasilacz windy, żeby nie mogli ani dostać się z powrotem na wieżę, ani z niej zejść. Na razie przepra- szam. Bez odbioru. Jacąues pochylił się do przodu, szykując się do następnego strzału. Bardziej ze złości, niż działając niczym wyrachowana maszyna, Lodowiec zatrzymał się w miejscu i uniósł karabin do ramienia. Wycelował starannie. - A co powiesz na to, draniu? - wyszeptał przez zaciśnięte zęby i opuchnię- tym palcem pociągnął za spust. Rozległ się trzask... I nic się nie stało. Poobijany karabin nie wystrzelił. Lodowiec dwukrotnie pociągnął za spust, potem jeszcze raz, ale broń nie zadziałała. 38. Wieża wspornikowa „Atlantis N ad głową doktora Marca Franklina ze świstem przelatywały kule. Jedna z nich odbiła się od cienkiej metalowej poprzeczki, ponownie zrykoszetowała od stalowego dźwigara i przemknęła tak blisko, iż gotów był przysiąc, że poczuł na twarzy gorący podmuch powietrza. Następny pocisk z głośnym „bang" trafił w za- silacz windy. Z uszkodzonych kabli trysnęły snopy iskier. Kozłowska wciąż leżała uwięziona na rampie wejściowej do promu, wykręcona pod dziwnym kątem, tak jak upadła. Jej twarz wykrzywiał grymas bólu; leżała na odkrytym polu, bez osłony, stanowiąc kolejny bezbronny cel dla snajpera-terrorysty. Komandor porucznik Green leżał bez ruchu. Krwawił. Zostawiając Greena i Kozłowską samych, Franklin podczołgał się do pozo- stałych koszy ratunkowych, mając wbrew logice nadzieję, że może któryś z tech- ników zostawił gdzieś apteczkę. Trzy kosze chybotały mu się nad głową, poru- szane rozedrganymi linami pozostałych gondoli, w których cztery osoby zjechały na dół. Przynajmniej im się udało i byli bezpieczni. Franklin nie znalazł apteczki, ale dostrzegł leżącą w pobliżu niedużą gaśnicę. Skąd tu gaśnica? Pewnie umieszczono ją tu zgodnie z jakimś tajemniczym prze- pisem BHP. Biurokraci zawsze mogli twierdzić, że są niewinni, bo postępują do- kładnie według przepisów. Tak jak Franklin. Tyle że w tym wypadku postępowanie zgodnie z przepisami oznaczało prawie pewną śmierć. Był w tej chwili jedyną osobą zdolną do działania, od niego więc zale- żało ocalenie pozostałej dwójki. W końcu, mianowano go przecież dowódcą misji. Chciał wrócić do Greena, gdy nagle usłyszał, jak pocisk trafia w najbliższy kosz ratunkowy. Padł na pomost i na brzuchu, powoli, zaczął się czołgać w stronę rannego pilota. Następna kula odbiła się od dźwigara. W dole, przez oka metalowej kratownicy, widział smużki pary wytwarzanej przez ulatniające się skroplone paliwo. Przyspieszył, ocierając sobie łokcie o szorstki pomost Jeśli któryś z pocisków trafi w zbiornik ciekłego wodoru, wszyscy troje w mgnieniu oka zmienią się w prażynki. 156 39. Transporter opancerzony L odowiec ponownie pociągnął za spust, ale karabin nie reagował. Miał ochotę cisnąć broń w pobliskie bagno. Karabin najpierw spadł z wysokości kilkudziesięciu metrów na betonową posadzkę hangaru montażowego, a następnie skąpał się w wodzie, kiedy Lodo- wiec uciekał przed wybuchem. Gdyby miał więcej czasu, mógłby rozebrać broń, oczyścić ją i z powrotem złożyć - wielokrotnie ćwiczył tę zabawę, jeszcze jako kadet w Akademii. Prawdę mówiąc, g dyby miał c z a s, mógłby również wezwać na pomoc siły powietrzne, żeby zrobiły nalot i skasowały sukinsyna. Niestety, na ten luksus nie było go w tej chwili stać. Jacques nie przestawał strzelać; trafiwszy jednego z członków załogi, nie spie- szył się, lecz starannie mierzył, starając się nie marnować kul. Wściekle zaciskając zęby, Lodowiec pokonywał ostatnie metry dzielące go od wozu. Ból uniemożliwiał mu koncentrację wzroku. Starał się zapanować nad oddechem, nad opętańczym dudnieniem krwi w uszach. Jeszcze dwadzieścia metrów. Cisza... luz... spokój... Wystarczyłoby, żeby snajper się odwrócił, dostrzegł go, wypalił prosto w je- go pierś... Dziesięć metrów. Lodowiec złapał bezużyteczną broń za lufę, jak jaskinio- wiec maczugę. Gdyby udało mu się podkraść z boku i zaskoczyć skurwiela, wy- rżnąć go w głowę... Pięć metrów. Jacques oddał kolejny strzał w kierunku „Atlantis", po czym schylił się, żeby sięgnąć po nowy magazynek. Zawahał się, jakby coś usłyszał, i raptownie poderwał głowę. Lodowiec skoczył naprzód; raz kozie śmierć. Jacques zaklął po francusku, przeciągle, gardłowo, wyprostował się i otwo- rzył ogień, siejąc kulami po podmokłej trawie. Lodowiec całym ciałem uderzył w twardy, gorący pancerz transportera i przylgnął do pojazdu. Stojący w otwar- 157 tym luku wozu snajper nie mógł go tu dosięgnąć. Jeszcze przez chwilę pociski z głuchym odgłosem uderzały w ziemię, a później zaległa cisza. Lodowiec starał się uspokoić oddech, powtarzając sobie „Spokojnie, tylko spokojnie". Znów usłyszał przekleństwa Jacques'a, który, sądząc po odgłosach, zmagał się z zaciętym magazynkiem. Nie ma czasu do namysłu - trzeba działać. Trzymając lufę karabinu w prawej ręce, odbił się od szerokiej gąsienicy transpor- tera i z potępieńczym krzykiem wskoczył na górną powierzchnię pancerza. Jacąues, na klęczkach, gorączkowo usiłował przeładować, ale ujrzawszy Lodowca rzucającego się na niego niczym szaleniec, wygramolił się z włazu. Wypuścił z rąk magazynek, który potoczył się po pancerzu wozu. - Nie ruszaj się! - ryknął Lodowiec, mierząc do terrorysty z karabinu, jakby ten działał. Zrobił ruch bronią w stronę przeciwnika i położył palec na spuście; braki w talencie do blefowania nadrabiał entuzjazmem. Serce musiało mu tłoczyć w żyły czystą adrenalinę. Jacąues zerknął na swój pusty karabin. - Jak chcesz - stwierdził Lodowiec. - To jedna z tych sytuacji typu „pokaż, co potrafisz". Jacques zacisnął potężne pięści i cofnął się, rozważając w myśli szanse po- konania przeciwnika w walce wręcz. Spojrzał na namoknięty, ubłocony opatru- nek na jego lewej nodze. - Rzuć broń! I to już! - rozkazał Lodowiec, ostrożnie stąpając po nierów- nym pancerzu. - Albo przekonamy się, co parę kul wystrzelonych z odległości półtora metra zrobi z twoją czaszką - nadał swemu głosowi zimne, złowrogie brzmienie. - Jakaś odrobina mózgu mogłaby dolecieć aż na stanowisko starto- we, jeśli tylko odpowiednio się rozbryźnie. ^ Jeśli nie zastrzeliłeś mnie wcześniej, nie zrobisz tego i teraz, głupcze - stwierdził z wyraźnym francuskim akcentem Jacques. Na jego opaloną twarz wypłynął świadczący o pewności siebie uśmieszek, kiedy cofając się o kolejny krok, rzucił się nagle, do włazu, jakby w poszukiwaniu innego oręża. Lodowiec uderzył go kolbą bezużytecznego karabinu w krzyż, aż Jacques jęknął z bólu, po czym, złapawszy za kołnierz munduru, wyciągnął z powrotem na zewnątrz. Zamachnął się i z całej siły zadał mu cios w bok głowy. Jacques zachwiał się, więc Lodowiec ugodził go ponownie. Tym razem terrorysta upadł bez życia, jak jednosilnikowy myśliwiec, któremu przydarzyło się zerwanie pło- mienia. - Każdą broń można wykorzystać na kilka sposobów - stwierdził Lodowiec, szturchając bandytę prawą nogą, żeby sprawdzić, czy faktycznie stracił przytom- ność. Osunął się na pancerz transportera, czując, że drży na całym ciele, pod wpływem ustępującego napięcia. - Ale na razie za wcześnie na sjestę - skarcił sam siebie i poderwał się na nogi. Przynajmniej nikt już nie będzie strzelał do astronautów. Ostrożnie, z nadzieją, że przenikające go bóle wzajemnie się zneutralizują, zszedł do wnętrza pojazdu z zamiarem rozejrzenia się w wyposażeniu awaryj- nym. Poczuł zapach krwi i ostrą gorycz prochu, a po chwili dostrzegł skąpane we 158 krwi ciała członków załogi, bezceremonialnie wrzucone do tylnego przedziału wozu. W padających skośnie promieniach słońca ich oczy lśniły martwym bla- skiem, jakby pytali Lodowca, dlaczego tak długo zwlekał z odsieczą. Przez chwilę trwał nieruchomo, ale zaraz zaczął działać. Należało zaopieko- wać się Jacques'em, zanim odzyska przytomność. Cisza... spokój... luz... Zabrał podręczny zestaw ratunkowy i wygramolił się na górę, wskakując na kolejne szcze- ble drabinki. Przykucnął we włazie. Poranne słońce prażyło niemiłosiernie. Wy- ciągnął z zestawu ognioodporną linkę i wielofunkcyjny nóż. W parę minut zwią- zał snajpera, po czym ocucił go, podsuwając pod nos sole trzeźwiące. Jacques pokręcił niepewnie głową. Lodowiec wiedział, że musi się sporo dowiedzieć, zanim zaszarżuje na sta- nowisko startowe; nie miał czasu na zabawę. Gatora postrzelono, Nicole była zakładniczką w CKS, „Atlantis" w każdej chwili mógł wylecieć w powietrze. Przy- łożył ostrze noża do policzka terrorysty, którego oczy podążyły za jego ruchem, jakby starał się odgadnąć zamiary Lodowca. Łatwo byłoby pociąć bandycie twarz, zmusić go do mówienia, ale Lodowiec nie potrafił się na to zdobyć. Właśnie dla- tego jesteśmy bohaterami pozytywnymi, pomyślał ponuro. Mógł tylko mieć na- dzieję, że groźba poskutkuje. Dyszał ciężko z wysiłku. - Dobra, gnoju, gadaj: co się tu dzieje? Jacques nie odpowiedział. - Posłuchaj, przed chwilą zastrzeliłeś mojego najlepszego kumpla, więc nie jestem w nastroju do litowania się nad tobą - przycisnął ostrze do opalonej skóry Jacques'a; cofnął je dopiero wówczas, gdy pojawiła się krew. - Ostatnio, kiedy próbowałem przepytać jednego z twoich kumpli... Mory'ego, jeśli się nie mylę, skończyło się na tym, że dostał dwie kulki w brzuch i po długim locie roztrzaskał się na podłodze hangaru montażowego. Widziałem też, jak wielki, zły Bila ginie w płomieniach. A jeszcze wcześniej zaopiekowałem się waszym kumplem, tym z kucykiem. Pilnował bramy wjazdowej. Teraz mam ciebie. Jacques wciąż poprzestawał na wpatrywaniu się w swego prześladowcę. Lodowiec zacisnął usta i mocniej ściągnął linę krępującą nadgarstki terrory- sty. Ten stęknął z bólu, ale milczał. Lodowiec spojrzał w górę, gdzie na bezchmur- nym niebie słońce wspinało się coraz wyżej. - Poczekaj tylko, aż zrobi się naprawdę gorąco - rzucił. - Zaczniesz się sma- żyć jak na patelni - szarpnięciem odczepił krótkofalówkę od pasa jeńca. Przyszedł czas, żeby wetknąć kij w mrowisko. Ze złością nacisnął „talk". - Halo, jest tam kto? Mam tu waszego chłoptasia, Jacques'a. Z głośnika dobiegały trzaski zakłóceń. Lodowiec z marsem na czole przyjrzał się spętanemu snajperowi leżącemu na pancerzu wozu. - Szukam tego śmiecia, Phillipsa - odezwał się ponownie do nadajnika. - Muszę ci powiedzieć, że w telewizji wypadłeś jak Geraldo, tylko trochę zabrakło ci klasy - miał nadzieję, że prowokacja zmusi Phillipsa do reakcji. - Załatwiłem twojego tchórzliwego blondasa, tak samo, jak wcześniej pozbyłem się tych przy- 159 głupów w montowni. Załoga „Atlantis" trafiła bezpiecznie do bunkra ewakuacyj- nego, a ja idę po ciebie, Phillips. Jesteś następny w kolejce. Sformułowanie odnoszące się do astronautów nie było do końca prawdziwe, ale liczył na to, że rozzłości małego człowieczka, a jemu samemu pozwoli nieco zyskać na czasie. Głośnik krótkofalówki szczeknął krótko. Kto mówił? Nie wiedziałem, że to linia towarzyska - dobiegł głos z odbior- nika. Niezłe towarzystwo - Lodowiec uśmiechnął się do Jacques'a, który nie spuszczał z niego oczu. - Mów mi Lodowiec. Phillips zawahał się dosłownie na ułamek sekundy. - Ach, to musi być nasz przesławny pułkownik Adam Friese. Nieźle pan sobie radzi; myśleliśmy, że nie ma już pana wśród nas. Kulturalny głos tym razem zdradzał zaskoczenie. Lodowiec ponownie naci- snął guzik. Nie zdziwił się, że Phillips zna jego nazwisko; mógł wymusić je tortu- rami z Nicole. - Hej, Phillips, twoi twardziele są żałośni. Banda amatorów. Trzymaj się, i to mocno. Dopadnę cię, zanim ten dzień się skończy. Puścił przycisk. Podniósł uszkodzony karabin i ponownie się uśmiechnął, na dobrą sprawę tylko po to, żeby rozzłościć Jacques'a. - Nie powstrzymasz nas, głupcze - terrorysta wykrzywił się pogardliwie w od- powiedzi. - Telewizja transmituje wszystko na żywo. Do zewnętrznego zbiornika przymocowany jest ładunek, którym można wysadzić w powietrze cały kompleks startowy. Mr. Phillips ma detonator. Rampa dostępowa została cofnięta podczas odliczania, więc nie uda się wam zdjąć bomby, którą podłożyłem. To t y prze- grałeś. Lodowiec zbladł. Bomba na zbiorniku! Usiłując panować nad sobą, złapał za linkę oplatającą nadgarstki jeńca i cisnął nim o blachę. Puścił sznur. Pokręcił z nie- smakiem głową, odzyskując zimną krew. - Nie jesteś tego wart. Wziął do rąk karabin. Po tym, jak ujrzał bandytę strzelającego do astronau- tów na wieży, jak zobaczył, że Gator został trafiony, jak odkrył w transporterze zwłoki zamordowanej z zimną krwią załogi, był gotów zastrzelić drania, ale miał niesprawny karabin. W związku z tym ponownie uderzył go kolbą w głowę; nie chciał ryzykować, że skurczybyk się uwolni. Z rany na skroni Jacąuesa popłynęła krew. Znierucho- miał. Lodowiec kilkakrotnie głęboko odetchnął. Otarł twarz wierzchem dłoni i po- patrzył na wahadłowiec. Liczyła się każda chwila. - Tylu terrorystów, a tak mało czasu - westchnął. 40. Centrum Kontroli Startów Z dziwiony gwałtownością reakcji Lodowca, Mr. Phillips wpatrywał się w krót- kofalówkę. - Żeby szacowny astronauta używał takiego języka! To niesłychane - odął usta, starając się ukryć złość na wieść o tym, że szkodnik nie został wyeliminowa- ny. - Niektórzy ludzie tracą panowanie nad sobą, kiedy podda się ich presji. Teraz rozumiem, dlaczego wykluczono go ze składu załogi „Atlantis". Obejrzał się na Nicole Hunter, uśmiechniętą radośnie jak dziecko od chwili, gdy dowiedziała się, że Lodowiec żyje. Zmarszczył brwi. - Proszę się tak nie cieszyć, pani Hunter. To, że pułkownik Friese przeżył, nie znaczy jeszcze, iż nie możemy naprawić sytuacji. Leżący na stole nadajnik milczał. Nicole nie odezwała się ani słowem, ale uśmiech nie schodził z jej twarzy. Mr. Phillips miał ochotę podejść bliżej, podsta- wić sobie stołek i spojrzeć jej prosto w oczy. Blade, niebieskie oczy Yvette rozszerzyły się gwałtownie, na jej policzki wypłynął gniewny rumieniec. -Monsieur Phillips, ten człowiek zrobił krzywdę mojemu ...bratu - Scho- wała zębaty kastet do torby przy pasie, szykując się do wyjścia. - Ukarzę go za to. Mr. Phillips dostrzegł blask głębokiej miłości, rozpalający oczy blondynki, które zdawały się płonąć na tle śniadej skóry. Nie mógł dopuścić, żeby pułkownik Friese nadal sprawiał mu kłopoty, kiedy do wyznaczonego terminu brakowało zaledwie półtorej godziny. Z resztą bez względu na to, co powie, i tak nie zdoła jej powstrzymać, skoro jej brat i kochanek znalazł się w niebezpieczeństwie. Le- piej spożytkować drzemiącą w dziewczynie energię, niż pozwolić jej dusić się we własnym sosie. Przerażała go perspektywa pozostania sam na sam z w gorącej wodzie kąpa- nym Rdzewiakiem i zakładnikami. Nie tak to zaplanował. Przyszedł mu na myśl biedny Duncan, wyznaczony do pilnowania bramy, tyle razy pomagający zespo- łowi. Facet, który nienawidził wszelkiej władzy i establishmentu. Niestety, Dun- 11 Iskra 1 61 / can się nie zgłaszał. Może to rzeczywiście sprawka Lodowca... Nie wspominając o katastrofie w montowni i śmierci Mory'ego i Bili... Mr. Phillips miał nadzieję, że straż NASA nadal wierzy w istnienie prawdziwej armii terrorystów, rozsia- nych po całym Ośrodku Kennedy'ego. Chociaż, z drugiej strony, każdy martwy członek ekipy oznaczał większe udzia- ły w zyskach dla pozostałych. Poza tym warto było ujrzeć ten błysk zaniepokojenia w ciemnych oczach Nicole Hunter, kiedy spuściła wzrok, zastanawiając się, co blondynka zrobi z Lo- dowcem. Skinieniem dłoni odesłał Yvette. Idź, ratuj swojego Jacques'a - powiedział, nie spuszczając wzroku z Nico- le. - Zadbaj o to, żeby wasze spotkanie miało dla Lodowca przykry przebieg - podniósł palec. - A schodząc, podeślij mi Rdzewiaka. - Wiedział, że nawet z jed- nym tylko podwładnym, w dodatku narwanym, wciąż ma przewagę, przynajmniej dopóki trzyma detonator. -1 nie zawracaj sobie głowy astronautami, którzy pozo- stali na wieży. I tak nikt do nich nie dotrze. Jacques uszkodził zasilacz windy. Oui, monsieur Phillips. Zajmę się Jacques'em... Lodowcem też - ruszyła sprężystym krokiem, żeby jak najszybciej przyjść z pomocą ukochanemu. Nie od dziś uważał ją za niezwykle skuteczny środek zaradczy. Podszedłszy do stołu, wziął do ręki słuchawkę telefonu. Podał ją Nicole. - Pani Hunter, chcę, żeby skontaktowała się pani ze służbą bezpieczeństwa. Nie chcę, by ktoś niepokoił Yvette; jeśli napotka jakieś problemy, ja zareaguję natychmiast - podniósł detonator. - Czy to jasne? Nicole przytaknęła sztywno, spojrzała na zwłoki Andrieja Trowkina i otępia- ła, w szoku, zadzwoniła do strażników. Piegowaty rudzielec wbiegł na antresolę, przeskakując po dwa stopnie naraz. Uśmiechał się, podekscytowany. W wyciągniętych rękach trzymał dwa pistolety, jak kowboj; karabin przewiesił przez ramię. - Spada na nas poważna odpowiedzialność, Rdzewiak - poinformował go Mr. Phillips z bladym uśmiechem. - Musimy zaopiekować się naszymi przyjaciółmi. Rdzewiak się rozpromienił. - Na sto procent, Mr. Phillips. Senator Boorman siedział oklapły na fotelu, niczym zapomniana lalka, i bez słowa wpatrywał się w milczący telefon, jakby siłą woli chciał go zmusić do za- dzwonienia. Od czasu do czasu rzucał nerwowe spojrzenia to na dwa trupy, spo- czywające w kącie pod wąskimi, rozbitymi oknami, to znów na rozsypane na podło- dze szkło. - Czyżby się pan poddał, senatorze? - zapytał głośno Mr. Phillips . Boorman gwałtownie podniósł obie ręce. - Dzwoniłem już wszędzie - odpowiedział. - Teraz czekam. Komitet Bez- pieczeństwa Narodowego właśnie obraduje. Decyzja musi zostać wydana na naj- wyższych szczeblach. Mr. Phillips obdarzył go chłodnym uśmiechem, po czym otworzył kopertę kieszonkowego zegarka. 162 i Nasz czas dobiega końca. Odpowiada mi pańskie towarzystwo, senatorze, ale nie uwierzyłby pan, gdybym powiedział, ile mam dziś spraw na głowie. Możemy jeszcze parę minut poczekać, aż Lodowiec wykończy resztę pań- skich bandziorów - prychnęła Nicole. Mr. Phillips odwrócił się do niej, z trudem panując nad sobą. Zanim jednak wykrztusił choć słowo, odezwał się senator. - Czy pani chłopak nie spowodował już wystarczających zniszczeń, pani Hunter? Gdyby nie on, dawno byłoby po wszystkim. Nicole pobladła, by zaraz potem zaczerwienić się ze wstydu. Cofnęła się znowu ku swojemu fotelowi. - On nie jest moim chłopakiem. Mr. Phillips odetchnął głęboko i wyjął z kieszeni elektroniczny notatnik. Za pomocą rysika przerzucał kolejne pliki, aż wreszcie znalazł potrzebną informa- cję. - Jak mogłem tego nie zauważyć? Podczas szkolenia astronautycznego Nicole Hunter, znak wywoławczy „Pan- tera", zaangażowała się w długi, płomienny romans z kolegą z załogi, Adamem „Lodowcem" Friesem. Ponieważ jednak pułkownik Friese został usunięty z listy załogi, Mr. Phillips nie zaznaczył jego kartoteki jako „szczególnej wagi". Zwią- zek ten trudno było od razu zauważyć, ale teraz odkrycie to sprawiło mu przyjem- ność. - Cudownie! - uśmiechnął się. Nicole unikała jego wzroku. Mr. Phillips wiedział, że ma w ręku mocną kartę przetargową, która przyda mu się, gdy zbuntowany astronauta znów się odezwie. Znając zaś legendarne ego Lodowca, nie miał wątpliwości, że tak się stanie. v^ 41. Wieża, wspornikowa „Atlantis S trzały wreszcie umilkły. Kiedy doktor Marc Franklin znalazł się przy rannym pilocie, z zaskoczeniem stwierdził, że młody astronauta wciąż oddycha. Z jego piersi dobywał się niski bulgot. Gator został trafiony dwa razy: w ramię i nisko w klatkę piersiową. Ale przynajmniej żył. Aleksandra Kozłowska, leżąc na plecach, usiłowała wyciągnąć stopę z meta- lowej kratownicy. Głupio się czuję - stwierdziła. Zostaw to sobie na później - rzucił ostro Franklin. - Pozwól mi pomyśleć, chyba że masz jakieś sugestie. Zastanawiał się nad wpakowaniem Gatora do kosza ratunkowego i spuszcze- niem go w dół po linie. On sam mógłby w tym czasie pomóc Aleksandrze. Ale teraz, kiedy pozostała czwórka schroniła się już w bunkrze, nikt nie pomoże ran- nemu wyplątać się z sieci hamującej. Ktoś musi z nim zjechać. W takim razie najpierw musiał zająć się Aleksandrą. Krok pierwszy, jak na zaimprowizowanej instrukcji postępowania. Podczołgał się ostrożnie, w każdej chwili spodziewając się wznowienia ostrza- łu. Zaczął wyciągać nogę Kozłowskiej spod barierki; nie miał pojęcia, jak udało się jej tak zaplątać - musiałaby obciągnąć palce niczym baletnica. A tyle się mó- wiło o jej wdzięku. Aleksandra syknęła z bólu. Wyglądała jakby chciała coś powiedzieć, ale ból w kostce to uniemożliwiał. Franklin powoli okręcił uwięzioną stopę, zastanawia- jąc się, jak ją wydostać, zamiast przy okazji wepchnąć jeszcze głębiej, ale sprawa przedstawiała się beznadziejnie. - Niech się pan... ratuje - wykrztusiła w końcu Kozłowska. - Proszę zabrać komandora porucznika Gatora. -Nie. - Przynajmniej uda się panu kogoś ocalić. Dwie osoby z trzech. 164 - Powiedziałem: nie. To ja jestem dowódcą tej misji - Franklin naparł moc- niej. Żeby cholera wzięła jej szczupłe nogi, do spółki z niską barierką. Gdzieś w głębi umysłu odbierał rozpaczliwe wołanie, że powinien uciekać, tak jak powiedziała Aleksandra; mógłby zabrać Gatora do kosza i zjechać na dół, gdzie byliby bezpieczni. Ale nie mógł znieść myśli o zostawieniu jej samej, nale- żała przecież do załogi, którą miał dowodzić. Dawać przykład. Jeśli dodać do tego fakt, że Kozłowska była kosmonautą, i to kobietą... NASA nigdy by mu nie wybaczyła, gdyby ją zostawił. Sam by sobie nie wybaczył. Zapowiadała się rutynowa misja, kolejny triumf programu kosmicznego. Fran- klin miał odpowiednie kwalifikacje, cieszył się poważaniem, dużo trenował. Ale na to nie był przygotowany! Rozzłoszczony na rzucający mu kłody pod nogi los, szarpnął mocniej. Aleksandra krzyknęła z bólu. Według instrukcji, pomyślał. Po kolei. Przebyte szkolenie nakazywało mu w każdej sytuacji minimalizować straty i osiągać jak największy zysk. Na wszyst- kich etapach treningu astronautycznego wpajano mu tę zasadę, choć z pewnością sławny Lodowiec postąpiłby inaczej. Nie dało się ukryć, że nie uwielbia Lodowca tak, jak reszta załogi. Fakt, to dzięki niemu dowiedzieli się, że są zakładnikami, ale musieli zacząć działać bez rozkazów i wpakowali się w niezłe tarapaty. Nikt nie wiedział, jak delikatne ne- gocjacje w CKS narazili na szwank swoim nieprzemyślanym postępowaniem. Są- dząc natomiast po wydarzeniach, których ślady widział na całym terenie Cen- trum, po unoszących się tu i ówdzie smugach dymu, po ostrzeliwującym ich snajperze - Lodowiec wciąż się tu kręcił i siał zamieszanie. Gdyby kilka tygodni temu postępował zgodnie z przepisami - czyli odpoczy- wał i uważał na siebie - zamiast popisywać się saltami i łamać stopę, Marc Fran- klin byłby teraz całkiem bezpieczny i spokojnie śledziłby start na ekranie telewi- zora. Z pewnością nie lekceważyłby swoich obowiązków w podobny sposób. Ale przecież nie jestem Lodowcem, pomyślał z goryczą i ponownie pocią- gnął za uwięzioną stopę. Dzięki Bogu. 42. Bunkier transmisyjny NASA A mos Friese z trudem przełknął ogromną, gorzką grudę, która utknęła mu w gar- dle. Czuł się jak królik siedzący w norze, przed którą, w lesie, stada wygłod- niałych wilków dybią na jego życie. Ułożył ciało Cecelii Hawkins, wygładził palcami delikatny materiał kwieci- stej bluzki i wyprostował zimne ramiona dziewczyny. Już wcześniej zamknął pół- otwarte, ciemne oczy; to było najtrudniejsze. Kolana strzeliły mu głośno, kiedy ponownie wstawał. Wziął głęboki wdech, zbierając się na odwagę, żeby rozejrzeć się po cuchnącym pleśnią baraku w poszu- kiwaniu czegoś, czym mógłby ją okryć... Wydawało mu się, że tak właśnie powi- nien postąpić. Na razie nie był w stanie myśleć o bardziej odległej przyszłości. Wciąż kręciło mu się w głowie, gdy grzebiąc w szafkach odkrywał kawałki koncentrycznego kabla, zapasowe bezpieczniki przystosowane do prądu różnej mocy, zestaw narzędziowy, gaśnicę, stary słoik pełen kryształków kawy rozpusz- czalnej, które zbiły się w dziwną, podobną skalnym osadom bryłę... Nie znalazł jednak nic, co mogłoby posłużyć za całun. Wreszcie zdjął okulary i ściągnął przez głowę sweter. Kępki włosów stanęły mu dęba, więc przygładził je dłonią, po czym okrył dziewczynę swetrem, zasła- niając jej głowę i tułów. - Przykro mi, Cecelio - wyszeptał. - To wszystko, co mogę ci dać. Za zakrętem korytarza pancerne drzwi wisiały na powyginanych siłą wybu- chu zawiasach, wciąż otwarte. Do wnętrza przesączały się smugi słonecznego blasku. Amos przeszedł obok ciał strażników, upewniwszy się tylko, że rzeczywi- ście nie żyją. Nie miał pojęcia, co mógłby dla nich zrobić. W ogóle nie bardzo wiedział, co robić. Lodowiec nie miałby wątpliwości, natychmiast rzuciłby się do działania, szukałby rozwiązań, a nie znalazłszy żad- nego, wymyśliłby coś w mgnieniu oka. Amos zastanawiał się, czy do bunkra przybędą następne oddziały straży i czy terroryści przypadkiem nie zjawią się pierwsi. Najlepiej zrobiłby, wracając do 166 środka i oglądając obraz z kamer... Nie, nie oglądając: studiując. Może zdo- ła wymyślić, jak przysłużyć się NASA, kiedy zrozumie całą sytuację. Opadł na stary fotel. Omal znów nie zemdlał; ciało nadal buntowało się na wspomnienie środka usypiającego, a i smutek po śmierci Cecelii przyczyniał się do pogorszenia nastroju. Zbierało mu się na wymioty, więc wziął do ust jedną z owocowych landrynek w nadziei, że żołądek trochę się uspokoi. Nie uspokoił się, ale Amos przynajmniej odczuł ulgę w gardle, z przerażenia wyschniętym na wiór. Wystarczył rzut oka na monitory, żeby stwierdzić, iż cały Ośrodek znalazł się w stanie „głębokiego bigosu", jak by ujął to jego brat. Nie wiedział, ilu terrory- stów znajduje się na terenie strefy chronionej, ale nie ulegało wątpliwości, że mająprzewagę. Przynajmniej na razie. Sądząc zaś ze zdjęć przekazywanych z wie- ży, Lodowiec znajdował się w samym centrum wydarzeń. Właściwie to żadne zaskoczenie; nie umiał ani chwili usiedzieć spokojnie, nawet w gipsie. Na obrazie przesyłanym przez ostatnią ocalałą kamerę z Centrum Kontroli Startów dostrzegł dwa ciała zamordowanych mężczyzn, złożone pod ścianą sali obserwacyjnej na antresoli. Nicole chyba dzielnie się spisywała, choć wyglądała na zastraszoną i zagubioną. Amos doskonale ją rozumiał. Patrzył, jak blond tygrysica - Yvette? - wyrusza z rozkazem zlikwidowania Lodowca. Siedzący tymczasem na tyłach Amos główkował gorączkowo, jak za- jąć ją czymś innym, albo przynajmniej pomóc bratu. Widział też, że czwórka astronautów z wahadłowca znalazła schronienie w bunkrze, ale Gator Green, doktor Franklin i ta Rosjanka, Kozłowska, zostali na wieży, pod ostrzałem snajpera. Trafiony Gator upadł na pomost. Dzięki kamerom zainstalowanym na wieży wszyscy w CKS również mogli śledzić przebieg wydarzeń. Mr. Phillips, mały gość, który kierował całą imprezą, miał niebagatelną przewagę, bo nikt nie mógł go zaskoczyć. Ani Lodowiec nie zdołałby się tam zakraść niepostrzeżenie, ani astronautom nie udałoby się wy- mknąć. Mr. Phillips kontrolował sytuację. Ale wszystkie transmisje przechodziły przez bunkier Amosa. Może więc da radę zmienić układ sił. Uśmiechnął się półgębkiem, szybko opracowawszy plan działań. Ze względu na stosowane przez NASA rozliczne, dublujące się procedury zabezpieczające, w całej sieci kontrolnej istniało sporo punktów, z których moż- na było wydać rozkaz wstrzymania startu. Ponieważ podczas odliczania nieustan- nie liczono się z ryzykiem wystąpienia awarii, każda upoważniona osoba miała prawo przerwać odliczanie lub wręcz odwołać start, jeśli zauważyła potencjalne niebezpieczeństwo. Bunkier transmisyjny był jednym z takich stanowisk. Z początku ogrom od- powiedzialności przerażał Amosa, ale z czasem zaczął ją traktować jako nieodłącz- ny element pracy. Teraz zaś przyszedł czas, żeby z tych uprawnień skorzystać. Lodowiec, Nicole i załoga „Atlantis" liczyli na niego... Choć nie zdawali sobie z tego sprawy. Musiał się jednak upewnić, czy nie zainstalowano jakiegoś obej- 167 ścia dla sygnałów wideo. Tylko wtedy będzie miał gwarancję, że na stałe odcina dopływ danych z kamer. Zamarł na chwilę, przerażony myślą o tym, co zamierza zrobić. Ale chodziło przecież o Lodowca, na którego właśnie polowała morderczyni; Nicole była za- kładniczką w CKS; Gator został ranny, może nawet już nie żył; terroryści zagra- żali też samemu promowi kosmicznemu. Czasem sytuacja wymaga drastycznych działań. Tym razem to do n i e g o, Amosa Friese'a, należał następny krok. Pogrzebał chwilę w plątaninie światłowodowych kabli i wyrwał wtyczki prze- noszące sygnał z kamer na stanowisku 39A. Z połowy monitorów zniknął obraz, zastąpiony przez szum zakłóceń. Terroryści zostali oślepieni. - W porządku, Lodowiec - mruknął Amos do siebie. - Reszta zależy od cie- bie. 43. Centrum Kontroli Startów N icole, ucieszona wiadomością, że Lodowiec przeżył - przynajmniej na razie - zerknęła na monitory telewizyjne. Prom „Atlantis", zdany na łaskę i nieła- skę terrorystów, stał nieruchomo na stanowisku startowym. W tym momencie ekrany zamigotały i wszystkie jednocześnie zgasły. - Co się dzieje? - krzyknął Rdzewiak. - Mr. Phillips! - Wymierzył w zakład- ników trzymane w wyprostowanych rękach pistolety, zupełnie jakby zamierzał kogoś zastrzelić, kogokolwiek, byle tylko dać upust napięciu. Nagła myśl olśniła Nicole: A m o s ! Czyżby młodszy brat Lodowca przerwał łączność wideo ze swojego stanowiska w bunkrze transmisyjnym? Zaczerpnęła głęboko powietrza, ale nic nie dała po sobie poznać. Mr. Phillipsowi krew odpłynęła z twarzy. Postukał wypielęgnowanym paznok- ciem w pusty, szary monitor, jakby mógł w ten sposób zaradzić kłopotom. Spoj- rzał na zegarek. - Proszę mi wyjaśnić, co się stało, pani Hunter - rzekł cicho, z odcieniem groźby w głosie. Zatrzasnął kopertę zegarka. - Bezzwłocznie. Poprawił krawat i podszedł bliżej do Nicole. Nie wyglądał na zadowolonego. Obrzuciła go uważnym spojrzeniem. W miarę upływu czasu sprawy wymy- kały mu się spod kontroli. Postanowiła trochę zaryzykować. - Chyba zanikło zasilanie. - Dlaczego tak się stało? - indagował Mr. Phillips. Nicole wzruszyła ramionami. Może Yvette potknęła się o kabel i wyrwała go z gniazdka. Strasznie jej się spieszyło. Nie uważam pani postawy za zabawną, pani Hunter - Mr. Phillips z roztar- gnieniem przygładził klapy marynarki poznaczone zaschniętymi plamami krwi Trowkina. Wyprostował biało-złotą spinkę w kształcie wahadłowca. Odetchnął głęboko, żeby zapanować nad nerwami. - Domyślam się, że ma to coś wspólnego z pani niezbyt sympatycznym amantem, pułkownikiem Friese - wziął do ręki krót- 169 kofalówkę, przez którą porozumiewał się z Jacques'em, i położył jąna blacie przed Nicole. - Czas wezwać go do biura kierownika. Proszę czynić honory gospodyni, pani Hunter. Chciałbym porozmawiać z Lodowcem. Nicole pokręciła głową, odrzucając krótkie, złotawobrązowe włosy. - Nie będzie pana słuchał - stwierdziła. - Lodowiec jest bardzo upartym człowiekiem. Mr. Phillips strzelił palcami, dając znak stojącemu za jego plecami rudzielcowi. Rdzewiak, daj mi, proszę, pistolet - wyciągnął rękę, nie spuszczając wzro- ku z Nicole. Rdzewiak położył mu broń na dłoni jak pielęgniarka, która podczas operacji podaje chirurgowi skalpel. Lubię uważać się za człowieka cierpliwego, pani Hunter, ale istnieją pew- ne granice. Jest pani bliska ich przekroczenia. - Mr. Phillips podniósł pistolet na wysokość głowy Nicole. Powoli przysuwał go coraz bliżej, aż zimna lufa dotknęła jej czoła tuż ponad oczami. - Czy chce pani, żeby w kącie znalazło się trzecie ciało? Czy może dwa wystarczą? - pochylił się i zaczął szeptać jej do ucha. - Widzi pani, zabrnąłem już zbyt daleko, by tolerować kolejne przeszko- dy. Wyznaczony przeze mnie termin niebawem minie, została już mniej niż go- dzina. Tym razem to naprawdę gra o wszystko. Nicole czuła twardy, śmiercionośny kawałek metalu, wręcz parzący skórę na czole. Zamarła bez ruchu, nie potrafiła nawet swobodnie odetchnąć. Miała wra- żenie, że serce przestało jej bić. Nie zabije mnie pan osobiście - powiedziała, z trudem ukrywając drżenie głosu. - Wolałby pan, żeby ktoś inny pobrudził sobie ręce. Ja to zrobię! - wtrącił się Rdzewiak. Mr. Phillips zawahał się, wycofał i znów przygładził klapy marynarki. Bez przerwy ciekawie przyglądał się Nicole. - Ma pani całkowitą rację, pani Hunter - odwrócił się, trzymając za osłonę spustu, podał pistolet rudemu mężczyźnie. - Rdzewiak, weź go i zastrzel panią Hunter, j Z dzikim uśmiechem Rdzewiak porwał pistolet i wycelował go w Nicole. i - Nie, zaraz... Zaczekajcie! - Nicole dyszała gwałtownie. i Mr. Phillips skinieniem powstrzymał Rdzewiaka, który, rozczarowany, zmarsz- czył niepewnie brwi. Drżącą dłoniąNicole sięgnęła po krótkofalówkę. Wpatrzony w nią wzrokiem dzieciaka terroryzującego swoich kumpli z placu zabaw, Rdzewiak przyłożył pi- stolet do skroni Nicole, na tyle mocno, żeby zostawić ślad. Starała się nie zwracać uwagi na groźbę. Podniosła nadajnik i wcisnęła „talk". - Lodowiec! Lodowiec, zgłoś się. Tu... Tu Pantera. Odbiór - puściła przy- cisk, nasłuchując trzasków w głośniku. Dawno już nie posługiwała się swoim zna- kiem wywoławczym; budził tyle wspomnień, na które nie mogła sobie teraz po- zwolić... Powtórzyła wezwanie. Miała nadzieję, że Lodowiec nie będzie się bawił w swoje zwykłe gierki, nie w tej chwili. Rdzewiak przycisnął pistolet jeszcze mocniej. - Lodowiec, tuPantera - powiedziała. - Zgłoś się, do cholery. To pilne. 170 Właśnie zamierzała spróbować ponownie, gdy z głośnika doleciał jego głos. - Pantera, nic ci nie jest? Zagryzła wargę, żeby powstrzymać jej drżenie. - Świetnie się bawię. Wiesz, ile roboty mamy w dniu startu - wzięła głęboki wdech i podała nadajnik Mr. Phillipsowi, nie puszczając guzika. - Mr. Phillips, przedstawiam panu mojego przyjaciela, Lodowca. Terrorysta z założonymi na plecach rękoma pochylił się bliżej krótkofalówki. - Bardzo mi miło, pułkowniku. Muszę jednak przyznać, że nie podoba się nam zamieszanie wprowadzane przez pana w naszych szykach. Jeśli nadal będzie pan nam przeszkadzał, wyciągnę konsekwencje. W stosunku do biednej pani Hunter. - Słyszałeś, Lodowiec? - strach ścisnął Nicole za gardło. - Odbiór. Długa cisza uświadomiła jej, rozmiary wściekłości Lodowca. Nienawidził poczucia bezradności, świadomości, że nie panuje nad sytuacją; zawsze chciał być w centrum uwagi, rozwiązywać problemy, dowodzić... Teraz został sam. A ona siedziała tutaj, w CKS, tak samo bezradna jak on. Wreszcie się odezwał. - Pantera, czy chcesz, żebym tam przyszedł i wbił facetowi podbródek do mózgu? -Niech spróbuje! - zachichotał Rdzewiak. Mr. Phillips nachmurzył się. - Nie bawią mnie brawurowe popisy, Rdzewiak - skarcił rudzielca. - Ani w wykonaniu naszego kuśtykającego astronauty, który ma zbyt wysokie mniema- nie o sobie, ani w twoim. - Przepraszam, Mr. Phillips - rzekł Rdzewiak pokornie. - Pan tu rządzi. Na znak dany przez terrorystę Nicole ponownie wcisnęła guzik nadawania. Lodowiec, nie dasz sobie rady - powiedziała, nie spuszczając wzroku ze zwłok Trowkina. - Masz złamaną stopę, a oni są liczniejsi i lepiej uzbrojeni. To nie ćwiczenia. A ja... ja nie chcę, żebyś zginął - z przerażeniem doszła do wnio- sku, że Lodowiec zamierza zrobić jakieś głupstwo. -Nie wygłupiaj się. Ci ludzie wysadzą „Atlantis", jeśli coś pójdzie nie po ich myśli. Jasne, Pantera - doczekała się wreszcie odpowiedzi, w której cała złość i frustracja wyładowały się na niej. - Zostawię sprawę tobie i Boormanowi. Siedźcie sobie spokojnie i dyskutujcie nad sytuacją. Może zorganizujecie regu- larne zebranie? To zawsze pomaga: będziecie rozmawiać, i rozmawiać, i ro- zmawiać -jego słowa aż ociekały pogardą, -ja jednak muszę tymczasem po- móc załodze. Odpowiadam za nich, bez względu na to, co o tym sądzi jakiś podrzędny gangsterzyna - nastąpiła chwila przerwy, po czym Lodowiec włą- czył się jeszcze na moment. - Zapomniałem o zachowaniu protokołu: „Bez od- bioru". Po owych bolesnych dla Nicole słowach zapadła cisza, przerywana tylko trza- skami zakłóceń. Mr. Phillips podszedł do Rdzewiaka. Jednym palcem odsunął przytknięty do głowy Nicole pistolet i ciężko westchnął. 171 - Powinienem był dziś rano przeczytać swój horoskop; „skorpion: próba wzięcia załogi promu kosmicznego jako zakładników może przysporzyć więcej kłopotów niż to warte" - potrząsnął głową. Senator Boorman, który nie uczestniczył w całej wymianie zdań, odwiesił słuchawkę i poderwał się z fotela. Na jego twarzy malowało się zadowolenie. - Udało się! - zacisnął triumfalnie pięść, jakby spotkało go największe szczę- ście w życiu. - Zapłacą okup, Mr. Phillips. Helikopter z walizką pełną szlachet- nych kamieni już tu leci. Będą za niecałą godzinę. 44. Stanowisko startowe 39A L odowiec jeszcze raz szarpnął za linę, którą skrępowany był Jacąues, i przy- piął sobie krótkofalówkę do pasa. Starał się zignorować natrętne myśli o Ni- cole. Jak zwykle, rozmowa z nią doprowadzała go do szału. „Nowa" Nicole chcia- ła negocjować, rozpisywać możliwe implikacje, zmierzać do kompromisów - za- miast zdecydować się i coś zrobić. Tylko że nie kończące się, szczere aż do bólu dyskusje ani nie rozwiążą problemu terrorystów, ani nie pomogą załodze statku. Ci z wierchuszki zawsze tak się zachowywali: wymyślali genialne rozwiąza- nia, jak Zero Defektów, Zarządzanie Obiektowe czy TQM, a w razie kłopotów prędzej usiedliby dookoła ogniska i zaczęli podśpiewywać „Kumbayę" niż coś zrobili. Tymczasem sytuacja wymagała zdecydowania - działania, nie słów. Łatwiej się tłumaczyć poniewczasie, niż w odpowiednim momencie prosić o pozwolenie. Ułożył w myśli listę sprzętu, jakim dysponuje. Karabin Jacques'a zaciął się i na razie nie był naładowany; uszkodzona broń Mory'ego odmówiła posłuszeń- stwa. Tyle, jeśli chodzi o arsenał, który miał mu posłużyć do rozprawy z terro- rystami. Brakowało mu czasu, żeby rozłożyć i naprawić którąś broń, ale przy- najmniej unieszkodliwił snajpera i mógł pospieszyć z pomocą Gatorowi... Sprawdzić, czy żyje. Następny przystanek: stanowisko startowe 39A. Gdyby był w formie i miał zdrową stopę, w kilka minut przebiegłby dy- stans dzielący go od statku. Teraz jednak zajmie mu to pewnie z pół godziny, zwłaszcza że większą część drogi powinien pokonać na jednej nodze. Do takiej straty czasu nie wolno dopuścić. Zerknął na zegarek. Zgodnie z nadanym w te- lewizji ultimatum okup powinien wpłynąć za pięćdziesiąt*minut. Czas obsta- wiać. Wrzucił bezwładnego Jacques'a do luku transportera niczym worek ziemniaków. 173 - Przykro mi, ale na pewno się wyliżesz - powiedział, kiedy ciało spadło z głuchym, nieprzyjemnym stukotem. Miał nadzieję, że kolejny wstrząs utrudni terroryście odzyskanie przytomności. Ostrożnie, zaciskając zęby z bólu, który przenikał wszystkie kości i mięśnie, Lodowiec opuścił się do wnętrza transportera. Panowała tu ciemność i upał, w po- wietrzu unosiła się oleista woń, zmieszana z ostrym zapachem prochu i krwi zabi- tych członków załogi. W tej chwili nie mógł wybrzydzać. Ramieniem odsunął nieprzytomnego Ja- cques'a na bok i przepchnął się do panelu sterowniczego. Wspaniale było móc wreszcie usiąść, ale ciało zareagowało nową falą bólu, gdy tylko zdało sobie spra- wę z odniesionych obrażeń. Rozejrzał się po wnętrzu pojazdu, usiłując przypomnieć sobie właściwe pro- cedury postępowania. Wszyscy astronauci przechodzili szkolenie w zakresie ob- sługi transportera. Zaczął więc uruchamiać maszynę. Pstryknął dwoma przełącz- nikami i wrzucił bieg. Diesel zakaszlał raz, potem drugi, trzeci i zgasł. Lodowiec uderzył ręką w przyrządy. - Dobra, stary, o co chodzi? Znów spróbował zapalić, ale tym razem silnik nawet się nie zakręcił. Popa- trzył dookoła w poszukiwaniu instrukcji. - A gdy wszystko inne zawiedzie... - znalazł dwa punkty, które początkowo pominął, i następnym razem silnik zapalił bez kłopotu. Cały transporter zaczął wibrować, kabinę zaś wypełnił wysoki, przenikliwy dźwięk: sygnał budzących się do życia złożonych systemów diagnostycznych. Na monitorze przekazującym obraz z zewnętrznej kamery pojawił się obraz wahadłowca. Cały obszar wokół stanowiska startowego zdawał się dziwnie opustoszały - tak jak powinien wyglą- dać podczas odliczania. Wrzucił bieg. Transporter ruszył naprzód w żółwim tempie, powoli nabiera- jąc szybkości, i już niebawem podskakiwał na bezdrożach w tempie czterdziestu kilometrów na godzinę. Po wszystkim, co przeszedł, szybkość zdawała się Lo- dowcowi wprost oszałamiająca. - To lubię - stwierdził i popatrzył na Jacques'a, który na razie nie dawał znaku życia. Miał nadzieję, że terrorysta ma koszmarne sny. Wjechał na biały, betonowy plac wokół kratownicowego wspornika i minął ogrodzenie z łańcucha, na którym widniał biało-czerwono-niebieski transparent z wypisanym wielkimi literami hasłem „Naprzód, Atlantis!". Podjechał do wieży od strony windy i zdławił silnik. Według jego zegarka minęły ledwie cztery minu- ty, czyli całkiem nieźle. Spojrzał na leżący obok bezużyteczny karabin Mory'ego i po namyśle postanowił zabrać go ze sobą: dobra maczuga bardziej mu się przy- da niż poraniona pięść. Wygramolił się z transportera. Oślepiające słońce zmusiło go do zmrużenia oczu. Jacąues leżał bez ruchu, niczym wór na śmieci, w mrocznym wnętrzu wozu; związany, nieprzytomny, niezdolny zrobić komukolwiek krzywdę. Lodowiec zsunął się po pancerzu pojazdu i pokuśtykał do windy. 174 Wokoło panowała cisza; nienaturalna cisza. Zazwyczaj zewsząd dolatywa- ły dźwięki odsuwanych ramp, poruszających się dźwigów, głosy strażników i uwijających się jak w ukropie techników. Tym razem słyszał tylko pojękiwa- nie i trzaski zbiorników kriogenicznych i odległe pomruki dwóch generatorów awaryjnych. Czterech astronautów z „Atlantis" schroniło się w bunkrze przy końcu lin ratunkowych, z dala od rowu ogniowego i stanowiska. Gator Green i dwie pozo- stałe osoby wciąż znajdowały się na wieży, na poziomie wejścia dla załogi, blisko sześćdziesiąt metrów nad ziemią. I Gator był ranny. Lodowiec dotarł do windy, opierając się na karabinie jak na kuli; mokry gips zaczynał powoli mięknąć na brzegach i stanowił coraz słabsze zabezpieczenie. Wcisnął guzik wzywający windę. Kiedy spojrzał w górę, przyszło mu na myśl, że wieża i stojący obok niej wahadłowiec przypominają gigantyczny drapacz chmur. Gdzieś tam, jeszcze wy- żej, znajdowała się ponoć bomba, o której mówił Jacąues. Znów przycisnął guzik, ale wciąż nic się nie działo: żadnego syczenia hydrauliki, buczenia silnika, żadnego ruchu. Nie migały też lampki, nawet te sygnalizujące awarię. Lodowiec cofnął się kawałek i objął spojrzeniem cały kompleks startowy. Ciszę mąciły tylko dźwięki pracujących generato- rów. Właśnie: generatorów awaryjnych. Musiały zostać uruchomione, żeby chłodzić lotne paliwo i utleniacze, dostarczać minimum energii elektrycznej, która zapobiegnie samoczynnemu wybuchowi. Reszta zasilania została od- cięta. Stanął i analizował sytuację. Skoro włączyły się generatory pomocnicze, to znaczy, że gdzieś nastąpiło zwarcie; iskra mogłaby zapalić wodór ulatniający się ze zbiornika. Czyżby snajper strzelił w zasilacz windy? A czy Mr. Phillips ciągle śledził jego poczynania? Lodowiec spojrzał wprost w obiektyw kamery: lampka na jej korpusie nie świeciła. Zrobił dwa kroki w bok - kamera nie przesunęła się w ślad za jego ru- chem. Co się dzieje? Nawet gdyby wysiadło zasilanie windy, kamery powin- ny być zasilane z generatorów. Chyba że ktoś je wyłączył. To była jedyna możliwość. Lodowiec uśmiechnął się: Amos. Phillips nie widzi teraz ani jego, Lodowca, ani w ogóle niczego, co dzieje się na wieży. Usunąwszy snajpera i mając wyłą- czone kamery, Friese mógł pójść na całość. Brawo, braciszku! Chociaż, niestety, winda bez zasilania nie ruszy i pozostało tylko wspiąć się na poziom 195 po krętych, metalowych schodkach. Ze złamaną stopą w rozpada- jącym się opatrunku gipsowym! Wzdrygnął się i potrząsnął głową, żeby lepiej widzieć. Przerzucił karabin przez ramię i podkustykał do schodów. Sześćdziesiąt metrów do góry. - Zapowiada się piekielnie długa wspinaczka - stwierdził. 175 Złapał za rozgrzane poręcze, podciągnął się i podskoczył na zdrowej nodze na pierwszy stopień. Zmuszone do ogromnego wysiłku mięśnie prężyły mu się pod skórą, a tymczasem musiał poruszać się powoli, krok za krokiem. Cisza... spokój... luz... Zamiast jednak rozmyślać nad czekającą go męką, po prostu szedł w górę. 45. Centrum Kontroli Startów R adość na wieść o zbliżaniu się śmigłowca z okupem była tak wielka, że Mr. Phillips chwilowo zapomniał o nieczynnych kamerach na wieży. Cóż za huś- tawka nastrojów, w górę i w dół, jak na giełdzie! Cudowne! - Cierpliwi zawsze mogą liczyć na nagrodę - uśmiechnął się szeroko, z tru- dem kryjąc podniecenie. W poczuciu władzy absolutnej podszedł do okien wy- chodzących na salę operacyjną. Technicy i inżynierowie siedzieli ponuro na sta- nowiskach, jedni nasrożeni, inni zrezygnowani. Interesujące. Sala operacyjna przypominała mu giełdę po spadku kursów; ludzie byli rów- nie oniemali i zrozpaczeni. To tak, jakby nagle zmieniono oprocentowanie kredy- tów, a w ślad za nimi na łeb, na szyję poleciały ceny akcji... Maklerzy wyprzeda- jący papiery, niezdolni uwierzyć, że sektor naukowo-przemysłowy odbije się od dna. Kolejny raz poczuł miłe ciepło zadowolenia ze zwycięstwa nad duchem tech- niki - tym razem pokonał program kosmiczny. Rozpierające go uniesienie dorównywało zapamiętanemu z lat młodzieńczych uczuciu, jakiego doznał odłączywszy matkę od systemów podtrzymywania życia, po długich latach modlitw, żeby wreszcie zmarła. Jako dziecko wiódł bardzo sa- motny żywot, w nieskończoność czekając na majątek, który po niej odziedziczy. Tymczasem cuda techniki pozwalały utrzymać jej kruche, bezużyteczne ciało przy życiu, latami odmawiając mu spadku i wolności. Wtedy pokonał system - nie pozwalający jej umrzeć. Dziś dokonał tego po raz drugi. Senator Boorman odchrząknął i rozejrzał się po antresoli, jak gdyby oczeki- wał wyrazów uznania za bezinteresowny wysiłek włożony w załatwienie okupu, ale jakoś nikt nie klaskał. Sądząc zresztą z dotychczasowych działań senatora, można było się spodziewać, że oczekuje częściowego sfinansowania kampanii wyborczej - powiedzmy procentu od okupu. Mr. Phillips wycelował w niego palec. - Niech pan lepiej dopilnuje, żeby w walizce nie było żadnych niespodzia- nek, bomb czy innych hollywoodzkich wynalazków. Dowcip ze strony FBI nie- pomiernie by mnie rozzłościł. 12-Iskra 177 Serce biło mu przyspieszonym rytmem, ale panował nad sobą. Jeszcze tylko trochę i doczeka się fanfar i niesławy w mediach... Jak również zabezpieczenia finansowego, tym razem na dłuższy okres. Poradzi sobie. - Powinniśmy zacząć przygotowania do odwrotu - zwrócił się do Rdze- wiaka. - Jest jednak jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym doprowadzić do końca. Poprawił krawat i podszedł do stanowiska, przy którym siedziała Nicole, grzecznie, z rękami złożonymi na kolanach. - Pani Hunter, chyba powinienem się z tym zwrócić do pani. Chciałbym móc obserwować wieżę i wahadłowiec, żeby w tych ostatnich, jakże istotnych, chwi- lach transakcji nikt nie próbował wyrwać mi z rąk mojej karty przetargowej. Nikt nie wie, co porabia pani chłopak. -On nie jest moim chłopakiem-powtórzyła Nicole z naciskiem. - To nie moja sprawa - rzekł Mr. Phillips i podniósł wyżej detonator, pocie- rając lekko kciukiem o przycisk spustu. - Chciałbym, żebyśmy mieli podgląd tego, co dzieje się na stanowisku startowym, i to natychmiast albo jeszcze prędzej - zaśmiał się półgębkiem. - Moja matka uwielbiała tak mówić; ja zawsze nienawi- dziłem tego zwrotu. Nicole sztywno pochyliła się nad kontrolkami. Przez chwilę koncentrowała uwagę na terminalu komputerowym, obserwując pozbawione znaczenia słowa migające na ekranie, jakby nie przypuszczała, że Mr. Phillips wie, co jest grane. Nie znosił, kiedy ludzie nie doceniali jego inteligencji. Podniosła wzrok, ściska- jąc w dłoni złoty wisiorek niczym talizman. - Nie mogę tego zrobić - stwierdziła poważnym tonem. - Linia została uszko- dzona. Nie da się ponownie uruchomić kamer, jeśli nie naprawimy kabla, a stąd nie uda mi się zlokalizować uszkodzenia. Rozczarowany Mr. Phillips pokręcił głową i westchnął ciężko. - Chyba się pani myli, pani Hunter. Najwyraźniej znam wasze systemy za- bezpieczające lepiej niż pani... A może pani kłamie? Nicole zacisnęła wargi w wąską kreskę, ale nie powiedziała ani słowa. - Wiem, że w pętli znajdują się liczne punkty, z których można przerwać procedury startowe. Wiem również, że można zrobić obejście dla sygnałów wi- deo. Jako kierownik startu potrafi pani określić, gdzie nastąpiło przerwanie ob- wodu. Chciałbym, żeby właśnie teraz zrobiła to pani dla mnie. Nicole zawahała się; jej ręce drgnęły na klawiaturze, jakby miała zamiar po- nownie skrzyżować je na piersi w geście odmowy. Mr. Phillips wzniósł wzrok, patrząc na dźwiękochłonne panele na suficie. - Zaszliśmy tak daleko, że wszyscy w tej sali jesteście już zbędni. Proszę mnie nie zmuszać do następnych radykalnych posunięć. Zostało nam jeszcze paru zakładników. To wystarczyło. Nicole zajęła się tablicą kontrolną, sprawdzając każdy sys- tem, jakby została przeszkolona w zakresie jego obsługi. Cóż za wszechstronne przygotowanie zawodowe! 178 Wiemy, że przerwanie nie nastąpiło w CKS - powiedziała, przełykając śli- nę; najwyraźniej nie miała ochoty mówić dalej. Spojrzała przez pochyłe okna na stłoczonych w sali operacyjnej techników. Taaak? - Mr. Phillips zetknął dłonie czubkami palców. - Co też pani po- wie? - zerknął na Rdzewiaka, który odpowiedział mu piskliwym śmiechem. To... W bunkrze transmisyjnym - dokończyła cicho, a jej głos świadczył o poniesionej porażce. - Tam jest punkt kontrolny kamer systemu bezpieczeń- stwa. - To niemożliwe. Bunkier został zneutralizowany. Nicole tylko wzruszyła ramionami. Spochmurniały nagle Mr. Phillips odwrócił się do Rdzewiaka, na którego twarzy gwałtowny rumieniec aż przesłonił gąszcz piegów. - To była wasza działka, Rdzewiak. Czyżbyście się nie spisali? Oblicze Rdzewiaka wykrzywił grymas wściekłości. - Ta tłusta dziwka była martwa! Sam sprawdzałem. Potem założyliśmy pu- łapkę na drzwiach, żeby nikt się nie dostał do środka... - wziął głęboki wdech. - Ten facet w okularach! Mógł nie dostać pełnej dawki. Yvette powiedziała, że strza- łka go zabije, ale... -Ale jakoś nie wszystko poszło po jej myśli - dokończył Mr. Phillips. Znów dał upust swemu rozczarowaniu. Nagle zrobiło mu się gorąco, jakby tem- peratura w pokoju gwałtownie wzrosła. Misterny plan rujnowano na jego oczach. - Czemu Yvette nie może po prostu strzelić, jak wszyscy? - złościł się Rdze- wiak. - Popisuje się, niech ją cholera. Mr. Phillips rozluźnił kołnierzyk. Wszyscy wpatrywali się w niego. Niech to diabli! Yvette miała zneutralizować bunkier; nigdy przedtem go nie zawiodła. Co nie zmieniało faktu, że obecna wpadka groziła katastrofą. Bez podglądu nie wie- dział, co się dzieje z wahadłowcem i bombą. A od dokładnej informacji zależało wszystko: okup, ucieczka.. .Wszystko. Przeszedł przez antresolę. Nie podobało mu się to, ale musiał zagrać ostatnią kartę. - Rdzewiak, teraz wrócisz do bunkra. Nie podoba mi się, że zostanę tu sam z naszymi gośćmi. Kto wie, jakie psikusy przyjdą im głowy, ale trudno. Musisz naprawić to, co zepsuliście - pstryknął palcami. - Daj mi berettę. Weź sobie karabin z samochodu, ale zostaw resztę zabawek. Przenieś je do holu. Muszę się przygotować na przyjęcie śmigłowca. Idź już i wracaj szybko. Jesteś nam tu potrzebny. Zdeterminowany Rdzewiak aż rwał się do działania. Entuzjazmem nadrabiał brak zdolności przewidywania wydarzeń. Dorwę go, Mr. Phillips. Może pan na mnie polegać. Na sto procent! Lepiej żebyś się nie mylił - z lekkim roztargnieniem poradził mu Mr. Phil- lips. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie po to zabrał Rdzewiaka ze sobą, żeby ten zginął podczas akcji. Miał wrażenie, że z nawiązką spłacił wszelki dług wo- bec niego, mimo iż właśnie rudzielec pomógł mu w kluczowym momencie rozpo- cząć nowe życie. Jednakże bez względu na to, jak bardzo nie chciał tu zostać sam, 179 podgląd tego, co się dzieje ze statkiem, miał zbyt duże znaczenie dla powodzenia planu. Ułożył sobie wygodnie w dłoni berettę; w drugiej trzymał detonator. Nie lu- bił posługiwać się bronią, jako zbyt ciężką, głośną i zawodną. Wolał płacić za to innym ludziom, ale nie pozostało mu nic innego, jak dostosować się do okolicz- ności. Żaden plan nie powinien być przesadnie sztywny. Kiedy Rdzewiak wypadł pędem z budynku, Mr. Phillips rozparł się wygod- nie w skrzypiącym fotelu i popatrzył na zebranych przed nim zakładników. - Wiem, że zastanawiacie się, jak mnie pokonać. Nie zdziwicie się chyba, jeśli powiem, że w takich sytuacjach robię się nerwowy. Ciężar odpowiedzialno- ści... A ponieważ gramy o wysoką stawkę, nie zamierzam wykazywać zrozumie- nia, gdy cokolwiek, powtarzam: cokolwiek mnie rozdrażni - zatoczył łuk pistoletem, obejmując wszystkich zebranych. Większość łudzi skuliła się ze stra- chu, tylko Nicole siedziała nieporuszona. Nie spuściła wzroku. - Poza tym... - pokazał detonator - w ostateczności zawsze mogę wysadzić prom. Wystarczy mi na to sekunda. Żałował, że wcześniej nie pomyślał o tym, żeby napić się kawy. Teraz jednak, po paru godzinach, kawa w dzbanku zrobiła się kwaśna i niesmaczna. Poza tym w CKS mieli tylko sztuczną śmietankę w proszku, której nie znosił. Gdyby mógł liczyć na prawdziwą śmietankę, poprosiłby kogoś o filiżankę. - Usiądźmy i przeczekajmy spokojnie te ostatnie pół godziny - założył nogę na nogę. - Mam pomysł. Czy ktoś z państwa zna hymn bojowy uniwersytetu Yale? 46. Bunkier transmisyjny NASA A mos przysiadł na brzegu skrzypiącego fotela i wpatrywał się w zestaw moni- torów, z trudem powstrzymując chichot. Oddawszy kontakt ze stanowiskiem startowym, narobił niezgorszego zamieszania w Centrum Kontroli Startów. Mr. Phillips z pewnością nieźle się zdenerwuje. - Mam nadzieję, że uznacie to za dość zabawne, sukinsyny - mruknął Amos. Wetknął kij w szprychy machiny terrorystów i poczuł się wspaniale; cie- szył się, że zrobił coś konkretnego, choćby to była mizerna zemsta za to, co uczy- nili Cecelii; lepsza taka niż żadna. Lodowiec klepnąłby go pewnie po plecach z taką siłą, że młodszemu bratu zabrakłoby tchu w płucach. Niestety, kij w szprychach miał dwa końce. Śledząc transmisję z CKS, Amos obserwował, jak Mr. Phillips wysyła piego- watego zbira do bunkra transmisyjnego. Rudzielec pokiwał gorliwie głowąi zniknął z pola widzenia kamery... Zmierzał do niego, do bunkra. Do niego! Siedząc we wnętrzu niegdyś zupełnie bezpiecznego budynku, poczuł, jak w żołądku formuje mu się bryła lodu, która zapuszcza zimne macki do całego układu krwionośnego. Jego oddech przyspieszył, nozdrza się rozszerzyły. - O rety, ale wpadłem - powiedział sobie. Rdzewiakowi nie wystarczy strzałka ze środkiem usypiającym, jak tej blon- dynce. Amos pokrzyżował im plany i teraz rudy pała żądzą krwi -jego krwi, najchętniej w dużych ilościach. Zerwał się z krzesła i rozejrzał w poszukiwaniu pomocy; nie znalazł jednak ni- czego, co mogłoby mu się przydać. Znajdował się w samym sercu strefy strzeżonej i sam miał stawić czoło szalonemu mordercy uzbrojonemu w karabin maszynowy. Musiał się ukryć. Zaczął szukać zakamarków, w które mógłby się wcisnąć, gdy wtem zauważył szczątki pozostałe po eksplozji, oświetlone promieniami słońca wpadającymi do środka przez zniszczone drzwi. Może powinien wybiec na zewnątrz, uciec z bun- kra? 181 Zdążyłby akurat wybiec przez wrota, wskoczyć do starego firebirda albo na- wet do wozu straży NASA i odj echać... Tyle że na pustych, zamkniętych drogach stanowiłby łatwy cel. Rdzewiak pewnie już siedział w samochodzie i nie miałby wiele kłopotów z doścignięciem go. A gdyby tak uciec na piechotę i schować się wśród gęstej roślinności? W gąsz- czu oplatanych pnączami zagajników karłowatych palm czy dębów z łatwością skryłby się przed ciekawskimi oczami... Musiałby jedynie poradzić sobie z wę- żami koralowymi, dzikami i aligatorami. Bądź co bądź, wokół rozciągały się tere- ny rezerwatu Merrit Island. Przyszedł mu na myśl Lodowiec, który dwoił się i troił, żeby ratować sytu- ację. Nie, Amos zostanie. Nie ze strachu przed zwierzętami, ale dlatego, że ucieczka oznaczałaby bezwarunkową kapitulację... A na to nie mógł się zgodzić. Ci ludzie zabili Cecelię, próbowali zabić jego, grozili, że wysadzą w powie- trze „Atlantis" z całą załogą, pojmali Nicole Hunter jako zakładniczkę. Lodowiec już im wypowiedział wojnę, więc niepodobna, by Amos siedział jak tchórz w krza- kach i oczekiwał pomocy. Zastanawiał się, co brat zrobiłby w tej sytuacji. Pewnie by walczył; gdyby nie znalazł żadnej broni, rzuciłby się na wroga z pięściami - i skasował trzech czy czterech łajdaków, zanim reszta zdążyłaby go rozstrzelać. Amos zdawał sobie jednak sprawę, że jemu nigdy się to nie uda; nie był typem bohatera. Czas to przyznać, pomyślał. Jestem zerem żyjącym złudzeniami o wielkości i nikomu nie zrobiłbym w ten sposób krzywdy. Należało zatem wy- korzystać umysł. Miał czas, nie za dużo... ale wystarczy, jeżeli zdoła coś wymy- ślić. Poza tym wiedział, że Rdzewiak się tu wybiera. Zaschło mu w gardle. Początkowo chciał wziąć następną landrynkę, ale za- miast tego sięgnął po puszkę Jolt Coli. Otworzył ją i opróżnił duszkiem. Minęło dosłownie parę sekund, nim wysokokaloryczny napój dał mu kopa nie gorszego niż worek cukru. Wspaniałe! Otworzył następną colę, wypił do dna i czekał na przypływ sił. Rany, tego właśnie potrzebował! Wysączył resztki. Przypomniał sobie dzieciństwo. Wraz ze starszym bratem, Adamem - to było zanim jeszcze Adam przyjął znak wywoławczy Lodowiec - włóczyli się wśród ośnieżonych wzgórz wokół Colorado Springs. Ich ojciec do- stał kilkuletni przydział do Akademii Sił Powietrznych USA... Wraz z nim udali się do Dayton w stanie Ohio, później do Albuquerque w Nowym Meksyku... po- tem do San Antonio w Teksasie. Pamiętał, jak bawili się w chowanego w spokoj- nych, chłodnych, sosnowych lasach rosnących wzdłuż Colorado, on nieodmien- nie zakutany w zimową kurtkę, żeby się przypadkiem nie przeziębił. Matka dbała o to, bo od dziecka był nieco słabowity. Bawili się w wojnę: urządzali na siebie nawzajem zasadzki i obrzucali się gradem śnieżnych kul. Za każdym razem walka była jednostronna: Adam umiał wytropić młodszego brata, odnaleźć wszelkie możliwe kryjówki... I zwykle mały Amos kończył z twarzą w mokrym, zimnym śniegu, który rozmazywał mu się na okularach, aż wreszcie chłopiec był gotów się poddać. 182 Świetnie się bawili, ale Lodowiec zawsze wygrywał. Teraz, siedząc w wilgotnym, zimnym bunkrze, Amos gniótł w dłoni alumi- niową puszkę tak długo, aż zmieniła się w satysfakcjonującą go grudę metalu. Nie dało mu to jednak przekonania o własnej sile. Rozprostował palce. Dobra, do roboty. Sam musiał sobie radzić z dybiącym na jego życie, uzbrojonym po zęby za- wodowym mordercą. Jeśli da się złapać, czeka go coś więcej niż natarcie śniegiem. 47. Wieża wspornikowa na stanowisku startowym 39A L odowiec pokonywał piętnaście ostatnich, zdecydowanie najtrudniejszych, sto- pni dzielących go od poziomu 195. Czuł się, jakby właśnie przebiegł trasę maratonu; z bólu i wyczerpania był bliski omdlenia... ale gdyby spadł, czekał go długi lot. Potrząsnął głową, strzepując krople potu z krótkich, ciemnych włosów. Wo- kół aż roiło się od ogromnych, żarłocznych moskitów. Twarda lufa karabinu, z każ- dą chwilą coraz cięższego, wbijała mu się boleśnie między łopatki. Miał ochotę odpiąć broń i zrzucić na dół, ale nawet na to nie starczyłoby mu chyba sił. Dotarł do końca schodów, cały czas podciągając się na rękach i odciążając namoknięty, popękany opatrunek. Przed każdym krokiem musiał porządnie zła- pać równowagę i stanąć na jednej nodze. Rozklejający się gips i włókno szklane uwierały go boleśnie w stopę, ale jedna uciążliwość więcej nie sprawiała mu już różnicy. Żałował tylko, że zanim wszystko się zaczęło, nie łyknął więcej aspiryny. Do rampy wejściowej brakowało mu paru metrów, lecz z każdym krokiem odległość zdawała się powiększać. Daleko w dole widział kolumny samochodów, blokujące wszystkie drogi wjazdowe na teren Ośrodka. Cokolwiek by mówić o Phillipsie , straż NASA tańczyła, jak jej zagrał. Wreszcie się znalazł przy ostatnich stopniach. Bolały go mięśnie ramion, dło- nie paliły żywym ogniem, nogi się pod nim uginały, a stopa wrzeszczała z bólu. Jeszcze dwa, trzy metry... -Pułkownik Friese? To nie do wiary! Boże, cieszę się, że cię widzę! - dobie- gł go z góry głos doktora Marca Franklina. Lodowiec, ledwie trzymając się na nogach, podniósł głowę. - Mogłeś zginąć. Masz szczęście, że ten snajper cię nie zauważył. Lodowcowi cała sytuacja wydawała się zupełnie nierzeczywista. Przez prze- słaniającą oczy mgiełkę wyczerpania patrzył na człowieka, który zajął jego miej- sce jako dowódca misji „Atlantis". Nie, poprawił się w myśli: nie zajął m oj ego miejsca. NASA po prostu wyznaczyła go, żeby zasiadał w lewym fotelu. 184 - Możecie się już nie martwić o snajpera - powiedział. Franklin podał mu rękę. Instynkt nakazywał Lodowcowi odmówić pomocy, ale pułkownik stłumił w sobie niechęć. Miał jeszcze uratować resztę załogi i roz- broić bombę. Stanął na zdrowej nodze i przyjął ofiarowaną dłoń. Franklin złapał go mocno i pomógł podciągnąć się na szeroką rampę. Tu będziesz bezpieczny - zapewnił. Przyjrzał się zniszczonemu opatrunko- wi i drobnym obrażeniom Lodowca, który tymczasem wyciągnął się jak długi na pomoście. Bezpieczny? - jęknął. - Nie chciałbym sprawdzać, w którym momencie zaczyna się dla ciebie niebezpieczeństwo - machnięciem ręki dał Franklinowi znać, żeby przestał się nad nim rozczulać. - Gdzie Gator? Widziałem, jak dostał. Co z nim? I - Żyje, ale kiepsko się czuje - pokręcił głową Franklin. - Kozłowska zaplątała stopę w dolną barierkę przy koszach ratunkowych. Bez Gatora nie mogłem jej uwol- nić -jego twarz przybrała udręczony wyraz, jakby siebie obwiniał za całą tragedię. Musimy ich stamtąd ściągnąć - powiedział Lodowiec. - Ciebie zresztą też, i to zaraz - spróbował się podnieść. Do diabła, ależ kręciło mu się w gło- wie! Nie powinien był się wylegiwać - tym sposobem więcej krwi napłynęło mu do głowy. Franklin znów zaproponował pomocną dłoń, ale tym razem Lo- dowiec odmówił. - Wszystko w porządku. Jasne, pułkowniku - Franklin nie wyglądał na przekonanego. - Trzymasz rękę na pulsie, nie ma co. Lodowiec ruszył po rampie w stronę promu, powoli, niczym staruszek uczą- cy się ponownie chodzić po wypadku samochodowym. - Nie wiesz, co się tutaj dzieje. Chodźmy do Gatora i Aleksandry. i Pilot wahadłowca leżał na plecach, nieprzytomny. Ciemna plama krwi na piersi wsiąkła w jego pomarańczowy skafander. Szkarłat znaczył także prawe ramię. Lodowiec przyklęknął przy rannym. - Gator, słyszysz mnie? - zapytał. Green nie reagował. - Musimy go stąd natychmiast zabrać - rzucił Lodowiec do Franklina. - Chyba jest w szoku. Uwol- nijmy Aleksandrę, a potem zastanowimy się, co dalej. I Zachwiał się, wstając z pomostu. [ - Dobrze. I Kosmonautka leżała na boku, masując obolałą nogę. Miała na tyle małe sto- py, że but prześliznął się pomiędzy pomostem i dolną barierką; teraz jednak usta- wił się pod kątem uniemożliwiającym wydobycie nogi z pułapki. - Możesz nią w ogóle ruszać? Kozłowska spróbowała, bez rezultatu. Nie, ale chyba nic mi nie jest. Żebym tylko nie musiała nosić gipsu tak jak pan, pułkowniku! Bardzo śmieszne. Jeżeli podniesiemy ją i razem odwrócimy, powinno się udać - Franklin przykucnął obok Lodowca. - Próbowaliśmy to zrobić z komandorem poruczni- kiem Greenem... kiedy został trafiony. 185 - Masz rację. Musimy działać razem - Lodowiec podszedł od tyłu do Alek- sandry. - Dobrze. Ja podniosę, a ty obróć stopę - wsunął dłonie pod ramiona Kozłowskiej, starając się dobrze chwycić gładki kombinezon. Franklin popatrzył na niego sceptycznie. - Dasz radę ją utrzymać? Lodowiec oparł się mocniej na zdrowej nodze i, stęknąwszy, podniósł dziew- czynę, która w miarę możliwości starała się mu pomagać. Franklin sięgnął w dół, pomiędzy pręty kratownicy, i przekręcił nogę Aleksandry. Kosmonautka skrzy- wiła się, ale powstrzymała jęk bólu. Przesuń ją w prawo - polecił Lodowcowi, który posłusznie zaczął się prze- mieszczać. Obciążył przy tym nieco bardziej zranioną nogę, która natychmiast odpowiedziała sztyletami bólu. Nie wydał z siebie głosu, choć czuł, że za mo- ment upadnie. Pot wystąpił mu na czoło. Tak, dobrze. Daj mi znać, gdybym robił ci krzywdę - ostrzegł Kozłowską Franklin. - Po prostu wyciągnij ją! - krzyknęła Aleksandra i wymamrotała coś po rosyjsku. Franklin zawahał się na moment, po czym szarpnął za podudzie dziewczyny. Lodowiec omal nie upadł na pomost; Aleksandra syknęła. - Jeszcze raz - powiedział Franklin. - Chyba mam - nie czekając na odpo- wiedź, szarpnął ponownie. Kozłowska krzyknęła, ale but wydostał się spomiędzy prętów. Lodowiec za- toczył się w tył, z trudem zachowując dość równowagi, żeby nie spaść z wieży. Pozwolił, żeby Kozłowska osunęła się łagodnie na pomost. Aleksandra zaczęła rozcierać obolałą stopę, po czym, nie bacząc na ból, wstała. Musimy się stąd wynosić. Lodowiec popatrzył na rannego pilota. Zaniosę Gatora do kosza ratunkowego... -Ja zaniosę - odepchnął go Franklin. - Ty i tak ledwie chodzisz. Lodowiec przytaknął ruchem głowy; tym razem nowy dowódca miał rację. OK, razem z Aleksandrą zabierzcie Gatora do kosza i zwieźcie go do bun- kra. Na pewno jest tam jakieś wyposażenie medyczne. Nie pomożesz nam? - Franklin obrzucił krytycznym spojrzeniem ledwie trzymającego się na nogach Friese'a. - Przecież chyba tu nie zostajesz. Lodowiec odetchnął głęboko. Mam dla was złe wieści. Przy wlocie tlenu do zbiornika podłożono bombę. Bombę? - oczy Franklina rozszerzyły się. - Najpierw snajper i ranni, a te- raz jeszcze bomba? Lodowiec spojrzał w górę, ku szczytowi zewnętrznego zbiornika. „Czapeczka" na jego czubku znajdowała się nieskończenie daleko od miejsca, w którym stali. Rampa nie odsunęła się całkowicie podczas odliczania. To świetnie. Muszę się zająć tą bombą. Rozbrajałeś kiedyś ładunki wybuchowe? - z niedowierzaniem spytał Fran- klin. - Czyżby to był kolejny z twoich skrywanych talentów? Jakie jeszcze dodat- kowe szkolenia przeszedłeś w NASA, co? 186 Dzisiejszy dzień jest dla mnie bardzo bogaty w nowe doświadczenia - od- parł chłodno Lodowiec. Otarł pot z czoła i spojrzał dowódcy w oczy. - Słuchaj, Franklin: prawdziwą bombąjest zbiornik paliwa. Terrorystom wystarczy parę ki- logramów plastiku, żeby całe stanowisko wyleciało w powietrze. Ja tylko zamie- rzam zabrać stamtąd ładunek i przenieść go w miejsce, gdzie nikomu nie wyrzą- dzi szkody. Toż to bułka z masłem. Winda nie działa. Jak chcesz się tam dostać? A co to? Gra w dwadzieścia pytań? Tak samo, jak wszedłem tutaj. -Nie masz szans - warknął rozdrażniony Franklin. - Spójrz na siebie! Musi- my zjechać do bunkra. Tylko tam będziemy bezpieczni. Lodowiec poczuł, że twarz zastyga mu w kamienną maskę. Oto wychodzi na jaw prawdziwa natura jego zastępcy: mięczak, który wyszukuje nowe problemy, zamiast rozwiązywać istniejące. - Idę - powiedział. - Pomóż Aleksandrze zwieźć Gatora. Jeśli chcesz, sam też możesz się ratować, ale pod warunkiem, że najpierw uratujesz ich. Kuśtykając, podszedł do drabiny prowadzącej na wyższy poziom. Pozostało mu tylko jakieś trzydzieści metrów wspinaczki. Tylko. Tym razem jednak po metalowej drabince, nie po schodach. - Nie powstrzymam cię, prawda? - spytał jeszcze Franklin. Lodowiec szedł dalej. Łatwo byłoby zjechać w ostatnim koszu na dół i odpo- cząć w bezpiecznym bunkrze. Bóg mu świadkiem, że wystarczająco się już dziś wykazał. Ale za wiele zrobił, żeby na koniec pozwolić temu łobuzowi Phillipsowi wygrać. Odwrócił się. Nie powstrzymasz. Jak chcesz - Franklin spojrzał na niego niepewnie, po czym z wyraźnym wysiłkiem dodał. - Niech pan uważa na siebie, pułkowniku. Powodzenia. Lodowiec niechętnie uścisnął wyciągniętą dłoń, krzywiąc się z bólu. - Dzięki. Dobrnął do drabiny i znów przewiesił karabin przez ramię. Klepnięciem spraw- dził, czy nie zgubił zabranej Jacques'owi krótkofalówki, odetchnął głęboko i prze- stawił umysł na jałowy bieg. Ruszył w górę. Najpierw wypchnął się najdalej jak tylko zdołał na zdrowej nodze, później podciągnął na obolałych rękach i podsko- czył na wyższy szczebel, modląc się w duchu, żeby gips nie rozpadł się na kawał- ki. To tak jak w jednym z tych morderczych ćwiczeń, wymyślonych przez NASA: po szczebelku. I następny. I następny. Usłyszał, jak jeden z koszy z grzechotem zwalnia hamulec, a później nara- stający pisk oznajmił mu, że gondola przyspiesza, pędząc w dół po sześćdziesię- ciometrowej linie. Teraz jego załoga była bezpieczna. Nareszcie. Starając się nie zwracać uwagi na spływający mu do oczu pot, metr po metrze wędrował w górę. Nawet na tę wysokość dotarły chmary owadów, przyciągane wonią potu. Ptaki śmigały w powietrzu, jakby chciały zademonstrować mu swoje umiejętności. 187 Przełączył mózg na autopilota. Czuł się jak podczas długiego lotu w poprzek całego kontynentu, kiedy pozwalał, by czas przepływał obok niego. Ani się obej- rzy, jak dotrze do szczytu zbiornika, gdzie czeka na niego bomba... Wreszcie wciągnął się na krawędź wysięgnika doprowadzającego tlen. Znaj- dował się niemal na samym szczycie wieży. Mógł stąd podziwiać cały Ośrodek Kennedy'ego. Port Kosmiczny Ameryki - wielka atrakcja turystyczna; każdy start wahadłowca przyciągał tu tłumy widzów. Lodowiec miał nadzieję, że nie zafun- duje im bardziej widowiskowego spektaklu, usiłując rozbroić ładunek. Widok rozległych mokradeł i szaroniebieskiego Atlantyku na wschodzie spra- wił, że nagle poczuł się bardzo samotny. Nawet potężna wieża wodna, gotowa w pierwszych dwudziestu sekundach startu zalać ponad milionem litrów wody rów ogniowy i platformę startową, nie sięgała tak wysoko. Tylko stojąca z lewej strony wieża wspornikowa wznosiła się jeszcze wyżej, zakończona wielkim ramieniem dźwigu i wycelowanym w niebo białym pioruno- chronem. W dole zaś, spośród bujnej roślinności strzelały w górę słupy linii wy- sokiego napięcia i linii telefonicznych, z tej wysokości podobne do zapałek. Bia- ły budynek Centrum Kontroli Startów był ledwie widoczny w porannej mgle. Zapierający dech w piersi widok wystarczył, żeby nowa fala adrenaliny przy- tłumiła ból, nie rozpraszając zarazem uwagi Lodowca. Gdzieś tam znajdowały się oddziały straży NASA, kompletnie zaskoczone napaścią terrorystów; kilka śmigłowców unosiło się w powietrzu, ale wolały się nie zbliżać. Mr. Phillips wciąż przetrzymywał Nicole jako zakładniczkę w CKS. Należało działać systematycznie, po kolei, jak według instrukcji. - Spokój - powtarzał sobie. - Luz. Załoga była bezpieczna. Czas zająć się bombą. A potem zabrać się za Phillipsa. - Koniec przerwy - mruknął, zerknąwszy na zegarek. Śmigłowiec z okupem mógł nadlecieć lada moment. Żeby tylko udało mu się wcześniej rozbroić ładu- nek! Otrzymawszy pieniądze, Mr. Phillips i tak może użyć detonatora. Zdjął z pleców karabin, żeby mu nie przeszkadzał, i położył go w wąskim przejściu. Z zaworów u szczytu zbiornika unosiły się smużki białej pary. Ogrom- ne, rdzawoczerwone zbiorniki wyrabiano w Luizjanie i przewożono barką do Centrum... Ten egzemplarz zawierał ponad półtora miliona litrów ciekłego tlenu i wodoru, gotowych zmieszać się i zapalić pod wpływem najmniejszej iskry - i po to właśnie zamontowano na nim ładunek wybuchowy. Lodowiec zaczął powoli czołgać się po wąskiej rampie, gdy nagle usłyszał hałas dochodzący z dołu drabiny. Przebiegł go dreszcz. Czyżby któryś z terrory- stów wszedł za nim na górę? Ale skąd wiedzieli, gdzie jest, skoro kamery nie działały? Odwrócił się i cofnął w stronę drabiny, gotów do obrony. Wykorzysta mo- ment zaskoczenia, złapie intruza i zepchnie go z pionowej drabiny. Znad ostatniego szczebla wynurzyła się twarz Marca Franklina, zaczerwie- niona z wysiłku, ale zdradzająca determinację. - Mógłbym trochę pomóc? 188 Co ty tu, psiakrew, robisz? Słyszałem kosze... Franklin podciągnął się na rampę. Pułkowniku, niech pan spojrzy prawdzie w oczy. Nie da pan sam sobie rady. Oszalałeś - odparł Lodowiec. Franklin się zdziwił. - Zaraz, przecież to nie ja bawiłem się w Rambo - zaczął wymijać Lodowcca na wąskim wysięgniku, zmierzając w stronę promu. - A teraz zamknij się i poszu- kajmy jej razem. Lodowiec już zamierzał rzucić jakąś kąśliwą odpowiedź, ale się powstrzy- mał. Oczywiście, potrzebował pomocy Franklina, tylko miał wrażenie, że wraz z przybyciem drugiego dowódcy sprawy wymykają mu się spod kontroli, jakby ktoś inny był szefem. Już drugi raz Franklin wkraczał na jego terytorium. Z drugiej jednak strony, czego nie omieszkałaby mu wytknąć Nicole, i to nie przebierając w słowach, reakcja Lodowca wyglądała jak bzdurne zagrywki „praw- dziwego macho" . Nie mieli w tej chwili czasu na zawody w dziedzinie odpowie- dzialności. Schował do kieszeni urażoną dumę, przynajmniej częściowo. Dobra, Franklin. Obejrzyjmy ten zbiornik. Byłoby lepiej, gdyby rampa w ogóle się nie cofnęła, ale musi nam wystarczyć to, co mamy. Zawsze się zasta- nawiałem, czy nasze treningi gimnastyczne do czegoś mi się przydadzą. W porządku - odrzekł Franklin i ruszył naprzód. Spojrzał na porzucony przez Lodowca karabin, ale nie skomentował tego widoku. Znajdowali się w tej chwili niemal dwukrotnie wyżej ponad ziemią, niż kiedy stali na rampie prowadzącej do włazu dla załogi. W dodatku wysięgnik doprowa- dzający tlen był znacznie węższy, ponieważ pełnił funkcje czysto użytkowe: po- prowadzono nim przewód z tlenem i pozostawiono dość miejsca, by jeden tech- nik mógł ostrożnie dostać się na szczyt zbiornika. Franklin złapał za poręcze, wychylił się poza krawędź rampy i uważnie oglądał obłożony czerwoną izolacją zbiornik. - Wypatruj czegoś, co tu nie pasuje - powiedział Lodowiec, przyglądając się drugiej połowie konstrukcji. Coraz wyraźniej czuł narastający z każdą chwilą strach. Franklin miał rację; nie mieli tu czego szukać, nie było sensu zgrywać bohaterów. Cisza... Spokój... Rany, ależ by się głupio czuł, gdyby sam zdetonował bom- bę. Lecz jeżeli uciekłby do bunkra awaryjnego, musiałby czekać, aż ktoś inny zajmie się tą sprawą. Mógłby tylko bezradnie zaciskać pięści w oczekiwaniu na koniec odliczania i wciśnięcie guzika na detonatorze. A wtedy żegnaj, „Atlantis". Nie potrafiłby żyć ze świadmością, że się wycofał. Muszą znaleźć bombę. Dobrnąwszy do samego końca rampy, dostrzegł ciemnorude wybrzuszenie na gładkiej powierzchni zbiornika. Zmarszczył brwi. Wypukłość nie różniła się kolorem od zbiornika, ale miała dziwnie kwadratowy, podejrzanie regularny kształt. Przywodziła na myśl bryłę gliny. Poczuł dreszcz emocji. - Franklin! Popatrz no tylko! Zastępczy dowódca przysunął się posłusznie, wychylił przez poręcz i cicho gwizdnął. 189 - Założę się, że to to. Daleko - przełknął, zbierając się na odwagę. - Pójdę po nią. - Nie, ja pójdę - potrząsnął głową Lodowiec. - Gimnastyka, pamiętasz? Franklin posłał mu pełne niedowierzania spojrzenie. - Jesteś w takim stanie, że chyba buta byś sobie nie zawiązał, nie przewraca- jąc się przy tym - Lodowiec aż się zjeżył, ale Franklin mówił dalej. - Weź tę krótkofalówkę, którą masz przy pasku, i połącz się ze strażą. Niech znajdą jakie- goś speca od bomb, który zdalnie pomoże nam to załatwić. Lodowiec wziął nadajnik do ręki. - Mam dość siły i lepsze poczucie równowagi, Franklin. Ty pobaw się ra- diem. Jesteś naukowcem, nie sportowcem. To jego wahadłowiec, a Franklin tylko głupio się upiera! Lodowiec był w lep- szej formie, dużo trenował i z pewnością bardziej się zaangażował w całą sprawę niż cherlawy jajogłowy przekwalifikowany na astronautę. Podał Franklinowi krót- kofalówkę. Nie bądź taki cholernie niezależny - odparł Franklin. - Chorowałeś, jak było szkolenie z „pracy zespołowej"? Robotę powinno się zlecić najlepszemu, tyle umiem na pewno. Właśnie ci to mówię! - Franklin odpowiedział mu równie chłodnym spoj- rzeniem. - Ktoś musi się nieźle wychylić i zdjąć tę bombę ze zbiornika, a to nie ja biegam od rana po okolicy i walczę z terrorystami. A im dłużej będziemy się kłó- cić, tym pewniej wylecimy w powietrze. Lodowiec zacisnął szczęki. Cisza... spokój... luz... Ależ ten facet go wku- rzał! Zrobił krok do przodu i skrzywił się, czując pulsujący ból w stopie. Starał się o nim zapomnieć, na próżno jednak. Mogło mu się to nie podobać, ale Fran- klin miał słuszność. Musiał sobie wytłumaczyć, że liczy się tylko wykonanie za- dania, a nie osoba wykonawcy. Niełatwo było się z tym pogodzić, lecz nie miał wyjścia. Dobrze, dam im znać - zgodził się niechętnie. - Uważaj na siebie. Nie ma sprawy - Franklin lekko skinął głową, posuwając się ostrożnie wzdłuż rampy. Rozdrażniony Lodowiec chwycił nadajnik, chcąc włączyć się na częstotli- wość straży NASA, gdy nagle uświadomił sobie, że krótkofalówkę dostrojono na stałe do prywatnego kanału Mr. Phillipsa. Terroryści swobodnie rozmawiali ze sobą, ale on nie mógł połączyć się z nikim innym. -Niech to szlag! Drugi dowódca przeszedł tymczasem na drugą stronę barierki i sięgał w stro- nę rudoczerwonej powierzchni zbiornika. Nie stał chyba zbyt pewnie, a gdyby spadł, zatrzymałby się dopiero na chodniku, daleko, daleko w dole. 48. Centrum Kontroli Startów S ekundy upływały nieubłaganie, zmieniały się w minuty. Nicole widziała, jak udawany spokój Mr. Phiłlipsa coraz szybciej ustępuje miejsca zniecierpliwie- niu. Mały terrorysta przechadzał się niespokojnie po przeszklonej sali. Kopnął taboret i podniósł do góry berettę. - Dlaczego zajmuje im to tyle czasu? - powiedział łamiącym się głosem. Z kieszeni marynarki niezdarnie wydobył zegarek kieszonkowy, mimo że ściany CKS zdobiło mnóstwo czasomierzy. - Śmigłowiec będzie tu lada moment, a tym- czasem ja nic nie widzę. Dlaczego Rdzewiak jeszcze nie uruchomił kamer na wieży? Dlaczego nie zgłasza się ani Yvette, ani Jacąues? - spojrzał na Nicole, jakby oczekiwał od niej odpowiedzi. Z trudem zwalczyła pokusę i nie uśmiech- nęła się z zadowoleniem. -1 co knuje Lodowiec? - twarz Mr. Phiłlipsa przybrała zdecydowany wyraz, gdy rzucił Nicole krótkofalówkę. - Proszę. Nie podoba mi się to wszystko. Niech się pani połączy ze swoim chłopakiem i każe mu się poddać. Nicole, szczerze zdziwiona, zamrugała kilkakrotnie oczami. Lodowiec... miałby się poddać? I pan sądzi, że on m n i e posłucha, tak? Radzę przejrzeć jeszcze raz zapiski w pańskim komputerku. Chyba ma pan błęd- ne informacje. Nie kupuję błędnych informacji - przyłożył jej do skroni zabrany Rdze- wiakowi pistolet. - Musimy po prostu dać mu wystarczający powód, żeby się poddał. Nicole zawahała się; oto nadarzała się najlepsza sposobność obezwładnienia terrorysty. Nikt go nie osłaniał. Z pewnością któraś z obecnych na antresoli osób mogłaby go powalić... Tylko że złożone w kącie ciała przypominały wszystkim, jak daleko mógł się posunąć Mr. Phillips. Teraz, gdy ważył się los jego precyzyjnego planu, mężczy- zna stał się o wiele bardziej nerwowy niż na początku akcji. Nikt nie umiałby określić, ilu ludzi zginie, jeśli Nicole spróbuje jakiejś sztuczki. 191 Zgarbiła się i wzięła radio. Wzruszeniem ramion dała Mr. Phillipsowi do zro- zumienia, że wątpi w skuteczność jego taktyki, ale uruchomiła nadawanie. - Lodowiec, zgłoś się. Tu Pantera. Odbiór - odczekała chwilę, po czym znów włączyła mikrofon. - Lodowiec, tu Pantera. Kiedy z głośnika dobiegł wreszcie jego chrapliwy głos, Lodowiec sprawiał wrażenie wyczerpanego. Pantera, jestem zajęty. Wiesz, u mnie też nie jest specjalnie nudno - starała się nadać swemu gło- sowi swobodne brzmienie. - Nie mamy obrazu z kamer, co pewnych ludzi ogrom- nie denerwuje. Poza tym odcięto zasilanie wind na wieży. Zauważyłem - wysapał Lodowiec. - Słuchaj, jeśli masz ochotę na poga- wędkę, możemy umówić się kiedyś na kolację, dobrze? Ale teraz nie mam czasu. Niech będzie - przełknęła ślinę. - Jak się to wszystko skończy, pójdziemy na kolację. Do Grubasa, na Cocoa Beach. Na razie jednak Mr. Phillips chciałby, żebyś się... hmmm... poddał. Z głośnika dobiegł krótki wybuch śmiechu. Poddał? Chyba nie zna mnie za dobrze, co? Też mu to mówiłam. A powiedział przynajmniej „proszę"? Nie - odparła Nicole. Serce podeszło jej do gardła, gdy Mr. Phillips ze zdwojoną siłą przycisnął pistolet. - Tylko że on.. .przyłożył mi pistolet do głowy. Zamierza chyba trochę przefasonować wnętrze CKS, jeżeli nie będziesz współ- pracował. Zabił już dwóch zakładników. Usłyszała, jak Lodowiec bierze gwałtowny wdech. Nastąpiła długa cisza. Niech to diabli, Pantera, ja... - wykrztusił. Zdawała sobie sprawę, ile kosz- towały go te słowa, więc wolała mu przerwać. Senator Boorman wynegocjował ugodę. Walizka z okupem jest w drodze, a Mr. Phillips zachowuje się, jakby zbliżał mu się okres - terrorysta uderzył ją w głowę lufą beretty, ale Nicole nie zareagowała. - Chyba pora przystopować i ustąpić, zanim jeszcze ktoś zginie. Ty też możesz zginąć. Znów zapadło milczenie. Nicole niemal słyszała, jak Lodowiec zmaga się z myślami. Wiedziała, że wciąż mu na niej zależy, i nie podoba mu się, że znala- zła się na pozycji nie do obrony... Ale w życiu nie przyzna się, co do niej czuje, podobnie zresztą jak i ona nie zdradziłaby swoich prawdziwych uczuć. Tyle że on nie potrafił się poddać. - Pantera, ja... Nie mogę tego zrobić - odezwał się wreszcie ponuro. - Masz rację - wyszeptała. Boże, co myśmy zrobili. Mr. Phillips złapał ją za włosy, nie odsuwając pistoletu. Ja tu określam priorytety, pani Hunter - wycedził przez zaciśnięte zęby i odepchnął ją na bok. Wyrwał jej krótkofalówkę i wcisnął przycisk „talk". Pułkowniku Lodowiec, nie wie pan, czym pan ryzykuje... Głos Lodowca zabrzmiał czysto i donośnie, gdy przerwał tyradę terrorysty. - Posłuchaj no, nie mam ochoty dalej słuchać tych bzdetów. Wierzę w zdol- ności dyplomatyczne Pantery; jest w tym naprawdę niezła. Zwróć się do niej, jeśli 192 chcesz uzyskać rozwiązanie. Lecz jeżeli zrobisz jej krzywdę, Phillips, sam ponie- siesz konsekwencje. - Mr. Phillips - poprawił go ostro terrorysta, ale z głośnika dobiegły już tylko trzaski. - Co się stało? Dlaczego się wyłączył? - zapytał tonem nie znoszącym sprzeciwu. Nicole przygryzła dolną wargę. Co Mr. Phillips teraz zrobi? - Jak go znam, to nie ograniczył się do wyłączenia odbiornika. 13-Iskra 49. Stanowisko startowe 39A, wysięgnik doprowadzający paliwo do zbiornika L odowiec oparł się o barierkę i patrzył, jak krótkofalówka spada w dół, kozioł- kując i malejąc w oczach. Dobrze było pozbyć się głosu Mr. Phillipsa. - Męczące są takie dyskusje. Minęły pełne cztery sekundy, zanim nadajnik roztrzaskał się o beton i zmie- nił w deszcz odłamków. Marc Franklin balansował na czubku rampy, usiłując dosięgnąć zamaskowa- nego ładunku przyczepionego do zbiornika. Rozdziawił usta. -Zwariowałeś? Lodowiec potrzebował dłuższej chwili, zanim zdobył się na odpowiedź; Phil- lips i jego groźby wobec Nicole wytrąciły go z równowagi. Z trudem panował nad własnym gniewem. - Zajmijmy się naszą robotą. Franklin przeszedł z powrotem pod poręczą na wysięgnik. - Co dalej? Nie mamy instrukcji, jak rozbroić to draństwo! Zresztą nie może- my go nawet zdjąć. Lodowiec odwrócił się w jego stronę. Podejmowali ryzykowną grę, ale nie mieli wyboru. Założę się, że bomba nie jest szczególnie wyrafinowanej konstrukcji, pew- nie bryła plastiku i detonator z odbiornikiem radiowym. Ten palant nie miał cza- su, żeby się bawić w zakładanie dodatkowych zabezpieczeń. Za bardzo byłoby go widać z dołu. A jeśli się mylisz? Lodowiec odetchnął głęboko. Ze słów Nicole wynikało, że pieniądze na okup mogły dotrzeć do Centrum w każdej chwili. Jedyną alternatywą zaś było ukrycie się w bunkrze jak wypłoszony królik. Chyba że ten świr Phillips zdetonuje ładu- nek, zanim dotrą do bunkra. - Masz lepszy pomysł? Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. 194 - No dobrze - przerwał milczenie Franklin. Podszedł do poręczy. - Ale mu- sisz mi pomóc. Lodowiec ruszył w ślad za nim. Pokaż mi, co mam robić. Wciśniesz się tu i przytrzymasz mnie za rękę - Franklin kucnął przy końcu wysięgnika i pokazał na zbiornik. - Ja się wtedy wychylę dalej, bo teraz, trzyma- jąc się poręczy, nie mogę jej dosięgnąć. Mam dłuższe ręce - stwierdził Lodowiec. - Dałbym sobie z tym radę. Nie zaczynaj od początku. Spójrz na swoje dłonie: będziesz miał dość kło- potów, żeby mnie utrzymać. Lodowiec rozprostował palce. Dłonie miał obdarte ze skóry po skoku na łań- cuchu w hangarze montażowym; paliły go żywym ogniem po niedawnej wspi- naczce po drabinie. Głęboki oddech. Spokój... - Dobra. Daj mi się ustawić. Wysunął się przed Franklina, wcisnął pod barierkę i, centymetr po centyme- trze, wychylił się nad przepaścią. Kombinował, jak Marc miałby zdjąć ładunek wybuchowy. Gdyby wysięgnik nie odjechał przy odliczaniu, wystarczyłoby zro- bić krok w dół i odkleić bombę od powierzchni zbiornika. Nie mieli jednak tyle szczęścia. Odnosił wrażenie, jakby znajdowali się tysiące mil nad ziemią, zaufawszy tylko kruchemu rusztowaniu. Kiedy przytrzyma Marca, będą musieli zawisnąć nad przyprawiającą o zawroty głowy otchłanią, niczym cyrkowcy na trapezie. Zamrugał gwałtownie, żeby przestało mu się kręcić w głowie i żeby oddalić natrętne myśli o niepewnej sytuacji, w jakiej znalazła się Nicole. Mr. Phillips zde- nerwował go, ale nie mógł sobie pozwolić na drżenie rąk. Nie teraz. Cisza, spo- kój, luz... Przesunął się lekko i zastygł w pozycji, która pozwoliłaby mu utrzymać cię- żar Franklina. Teraz albo nigdy. - W porządku, Franklin - powiedział nie odwracając się. - Jestem gotów. Kończmy tę szopkę. I wtedy Marc Franklin krzyknął po raz ostatni w życiu. Lodowiec zakręcił się na pięcie, stracił równowagę i, młócąc powietrze ra- mionami, starał się złapać poręczy. Przerażony patrzył, jak potężnie zbudowana, opalona blondynka -jej bardzo jasne włosy przypominały odcieniem włosy Ja- cque'sa - drugi raz wbija Franklinowi w plecy wąski, długi sztylet, przypomina- jący szpikulec do lodu. Na jej twarzy widniał twardy, nieludzki uśmiech, gdy pociągnęła ostrze w górę, jakby patroszyła rybę. Krew Franklina trysnęła na wszystkie strony, podobna do szkarłatnego deszczu, kiedy kobieta odepchnęła na bok jego zwłoki. Podniosła sztylet, patrząc, jak krew spływa po ostrzu na rękojeść i dalej, na jej dłoń. Cholera - mruknął Lodowiec, usiłując zająć pozycję obronną. Ach, merde - odparła z uśmiechem blondynka. Musiała mieć przynajmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, a kiedy szła w stro- nę Lodowca miękkim, kocim krokiem, zdawała się jeszcze wyższa. Stanąwszy na 195 końcu wysięgnika, rzuciła się gwałtownie do przodu, celując ostrzem w głowę przeciwnika. Uchylił się, zatoczył w tył i z trudem utrzymał równowagę na wąskiej ram- pie. Sztylet świsnął w powietrzu dosłownie o centymetry od jego gardła. Złapał za górne poręcze i podciągnął się, zapominając o gipsie, bólu, o wszystkim poza płynnym, błyskawicznym ruchu. Rozkołysał się jak na porę- czach gimnastycznych i wykonał potężny wymach nogami, z całej siły wypycha- jąc się w przód. Trafił Amazonkę idealnie: wprost w rzepkę prawego kolana, z całym impe- tem, jakiego zdołał nabrać. Usłyszał i poczuł chrzęst kości i ścięgien; miał na- dzieję, że jej zaszkodził bardziej niż sobie. Kobieta pochyliła się naprzód, ale siła uderzenia odrzuciła ją w tył. Zgięła się wpół i usiadła na pomoście, cudem nie wypuszczając z ręki zakrzywionego ostrza. Pod wpływem wibrującego w nodze bólu, wywołanego uderzeniem, Lodowiec skrzywił się i zamknął oczy. Nie mógł teraz zemdleć. Spokój... Przetoczył się nad barierką i wylądował z powrotem na wysięgniku. Starał się uspokoić oddech i zogniskować wzrok. Bolesne syknięcie zmieniło się w ustach kobiety w warkot. Wbiła w Lodow- ca spojrzenie lodowatych oczu zdradzających wściekłość, przy której bladł cały ból. Podparła się ręką i z wysiłkiem wstała. Chwiejnie stanęła na zdrowej nodze i ujęła sztylet jak zawodowy nożownik, trzymając go w opuszczonej ręce. Lodowiec nie spuszczał z niej wzroku. Kuśtykając, cofał się po rampie, kie- dy przykucnięta powoli sunęła w jego stronę. Wykonała kolejne pchnięcie, ze zwodem, jakby strzaskana rzepka nic dla niej nie znaczyła. Odsunął się, przewi- dziawszy jej ruchy. - Pułkowniku Lodowiec - stwierdziła chłodno, z wyraźnym francuskim ak- centem. - Wcale nie przypominasz teraz lodowca, wiesz? Już prędzej płatek śniegu. Dał się zaskoczyć, kiedy zwróciła się do niego po imieniu; czubkiem ostrza zadrasnęła go w policzek, rysując długą krechę, częściowo jego własną krwią, częściowo krwią Franklina. Zrozumiał, że blondynka się z nim bawi. To pchnięcie miało go zranić, nie zabić. Jeśli wziąć pod uwagę okoliczności, zachowywała się dość głupio, raniąc go i czekając, aż wykrwawi się z tysiąca drobnych skaleczeń, zamiast zadać je- den śmiertelny cios. Lodowiec znów przewidział kolejne pchnięcie i w porę odskoczył, lecz i tak zdołała go dosięgnąć i drasnąć w twarz. Ciepła krew spłynęła mu po policzku, ale zignorował ranę. Musiał się skoncentrować, wytrącić ją z równowagi, być może uszkodzić jej drugie kolano. Karabin zostawił przy drugim końcu wysięgnika, nie miał szans go teraz użyć - chociaż niewiele by to zmieniło. Otarł dłonią krew i dalej cofał się ku końcowi rampy. Czego chcesz? - zapytał. Twojej śmierci, draniu. Zaatakowałeś mojego ukochanego brata, Jacqu- es'a. Dobrze się bawiłeś maltretując go? Wiążąc? Musiałeś mu nieźle dołożyć - 196 znów rzuciła się w przód, niepewnie, nie panując nad złamanym kolanem. - Za- mierzam sprawić sobie sporo frajdy zabijając cię. Gdzieś za jego plecami znajdował się koniec rampy, pewnie nie dalej już niż jakieś trzy, cztery metry. W oczach blondynki dostrzegł błysk, kiedy zorientowa- ła się, że zapędziła go w kozi róg. Przerzuciła sztylet do drugiej ręki. - Gdzie są teraz pańscy wielbiciele, pułkowniku Lodowiec? Nikt nie przyby- wa na ratunek. Dobrze, że przynajmniej mówiła. Sięgnął ręką za plecy, żeby namacać po- ręcz. Musiał wszystko idealnie wyliczyć - nie miał już nic do stracenia. Uderzył kłykciami w metalową barierkę. Kobieta uśmiechnęła się szeroko. Drobniutkie kropelki krwi z ostrza zabru- dziły jej opalone policzki. - To będzie bolało, pułkowniku... Skoczyła na niego, wyciągając się w locie i odciążając strzaskany staw. Lodowiec zrobił unik, wysunął nogi pod jej ciało i padając na plecy gwałtow- nie wyprostował kolana. Jęknął, gdy stopami trafił ją w brzuch. Wyglądała na zaskoczoną. Zabrakło jej tchu w piersi i zgięła się w pół. Lodowiec zaczął przetaczać się na plecach, wykorzystując impet padającego ciała kobiety; dobra, stara szkoła gimnastyki. Ostatnim pchnięciem przeniósł Yvette na swoją głową i przerzucił nad barierką zamykającą wysięgnik. - Do góry i przez głowę! - krzyknął. Kobieta z wrzaskiem poleciała w dół, coraz niżej, aż zniknęła mu z oczu. Dysząc ciężko, Lodowiec przesunął się na krawędź pomostu, skąd dostrzegł, jak ciało blondynki odbija się od zakrzywionej bocznej powierzchni zbiornika paliwa, by w sekundę później uderzyć w kratownicę wieży, a potem roztrzaskać się na betonowym lądowisku, niemal sto metrów niżej. Zbierało mu się na wymioty. Oddychał głęboko. Podciągnął stopę i jęknął; musiał ją ponownie złamać. Zresztą może tym razem złamał kostkę... A może obie. Podpełznął do Franklina i obejrzał jego ciało. Z podłużnej rany na plecach wciąż sączyła się krew. Sztylet rozciął mu kręgosłup i żebra; Franklin nie oddy- chał. Pomarańczowy skafander nasiąkał krwią. Głowa mężczyzny bezwładnie opadła na bok. Lodowiec złapał za poręcz. Otoczyła go ciemność i przez chwilę chciał ze- mdleć, zapomnieć... Ale musiał działać, a nie przeżywać. Krok za krokiem. Cisza, spokój... Najważniejsza rzecz to unieszkodliwić bombę. Z oddali doleciał go warkot śmigłowca. Zmrużył oczy i rozpoznał maszynę woj skowych sił powietrznych, MH-60, inną niż zestrzelony tego ranka helikopter straży NASA. Śmigłowiec kierował się wprost ku Centrum Kontroli Startów. Okup dla Phillipsa. Lodowiec zerknął w dół, na bryłę plastiku nadal umocowaną do zbiornika paliwa promu kosmicznego. Koniec wysięgnika znajdował się dość daleko od bomby; musiałby rozhuśtać się na jednej ręce i w tym czasie drugą zdjąć ładunek ze statku. A został sam i nie miał już nikogo do pomocy. 197 Nie miał również wyboru. Ostatni raz obrzucił spojrzeniem zwłoki Marca Franklina. Wziął głęboki wdech, żeby się uspokoić, i przeszedł nad poręczą. Bomba znajdowała się tuż- -tuż, ale poza jego zasięgiem. Nie myśl za wiele, powtarzał sobie. Działaj. Łoskot silnika śmigłowca narastał. Lodowcowi zostało niewiele czasu. Mo- dlił się tylko, żeby ktoś nagle nie uruchomił kamer, bo wówczas Phillips zobaczy go i wciśnie guzik detonatora. 50. Bunkier transmisyjny NASA N aprawdę drżąc ze strachu, Amos wcisnął się do metalowej szafki. Duszne powietrze miało zapach rdzy, smaru, plastiku, izolacji i płynu z amoniakiem do czyszczenia szkła. Oddychał płytko, żeby się przypadkiem mocniej nie poru- szyć.. . bo wtedy mógłby spowodować hałas, a na razie wolał nie myśleć, czym to groziło. Nie wiedział, jak długo będzie musiał tkwić w ukryciu. Rdzewiak powinien zjawić się lada moment, uzbrojony, niebezpieczny, żądny krwi. Źle się czuł upchnięty w ciasnej szafce, ale powtarzał sobie, że lepsze to niż być martwym. Zacisnął dłonie na gaśnicy. Kofeina z Jolt Coli krążyła wprawdzie rześko w jego żyłach, ale w ustach znów mu zaschło. Nie pomagało gorączkowe ssanie cukierka, który wypychał mu policzek, przez co wyglądał jak wiewiórka zajadająca orzeszek. Orzeszek w nagrodę, pomyślał Amos. To cały ja. Znów przyszło mu na myśl, żeby uciec i skryć się w gęstwinie krzewów na bagnach, gdzie nie znalazłby go żaden terrorysta. Usłyszał, stłumiony odgłos pracującego silnika samochodowego, który zaraz umilkł. Trzasnęły drzwi. Za późno. Przełknął ślinę i nasłuchiwał; serce waliło mu zbyt głośno, oddech brzmiał niczym wycie huraganu, krew dudniła w uszach. Od strony wejścia dobiegł go sarkastyczny głos rudzielca, który właśnie na- tknął się na ciała ofiar pułapki. - Nieźle walnęło, no nie, chłopaki? - roześmiał się Rdzewiak. - Na sto pro- cent! Amos zesztywniał w bezruchu. Słyszał kroki, szuranie odsuwanego krzesła, brzęk metalu - broni, wielkiego karabinu - obijającego się o metalowe regały. - Hop, hoop! - zawołał Rdzewiak. - Wyłaź, dziwaku! Wiem, że tam jesteś! 199 Amos zastanawiał się, czy bandyta rzeczywiście spodziewa się odpowiedzi. Słyszał dalsze, ostrożne kroki rudego, przemierzającego główne pomieszczenie. Grube ściany bunkra tłumiły odgłosy dolatujące z zewnątrz, za to wzmacniały nawet ciche dźwięki w środku. Okulary zaczęły mu zaparowywać. Usiłował dostrzec coś przez wąziutką szczelinę między drzwiczkami i ścianą szafki. Przed oczami migotały mu cienie, niczym w świetle lampy stroboskopowej. Stary bunkier był na tyle mały, że Rdze- wiak z pewnością wkrótce go znajdzie. O Boże, o Boże! pomyślał; nie śmiał na- wet wyszeptać tych słów. W tej chwili kryjówka, jaką sobie znalazł, wcale, ale to wcale się Amosowi nie podobała. W dodatku broń, którą dysponował, była doprawdy żałosna. Miał ochotę jednocześnie śmiać się i płakać. Może powinien się poddać i błagać Rdze- wiaka o szybką śmierć? Piegowaty terrorysta zabiłby go jak robaka. Z głośnym rykiem włączył się klimatyzator. Amos usłyszał, jak spłoszony Rdzewiak, podskoczywszy uderzył o coś w pokoju; też musiał być nieźle zdener- wowany i cały czas rozmyślać nad tym, co też Amos dla niego szykuje. Sądząc z tego, co Amos widział na monitorach, Lodowiec nieźle się spisał i załatwił paru drani. Dlaczego ci goście mieliby sądzić, że młodszy z braci Frie- se'ów będzie gorszy? - Ach, jakie to słodkie! - w głosie Rdzewiaka brzmiała nie skrywana pogar- da. - Teraz ta gruba suka wygląda już prawie jak Śpiąca Królewna. Może powi- nienem ją pocałować i zobaczyć, czy się obudzi? Amos z trudem pohamował wściekłość. Doskonale pamiętał, jak dokuczały mu inne dzieciaki, kiedy był mały i chudy, a przy tym mądrzejszy od nich wszyst- kich. Zawsze było tak samo, gdziekolwiek mieszkali; kiedy ojciec dostawał prze- niesienie na drugi koniec kontynentu, a on szedł do nowej szkoły, kpiny wcale się nie zmieniały. Potrafił to znieść. Miał wprawę, więc nie przeszkadzał mu teraz nawet fakt, iż obecnie złośliwości dotyczyły Cecelii. Wyobraził sobie, jak ta piegowata kana- lia pochyla się nad nią, wysuwa wielkie, mięsiste wargi, podobne do płatów suro- wego mięsa... Albo, co gorsza, zaczyna obmacywać jej zimne, sztywne ciało. Starszy brat nieraz ratował go z opresji, ale stan ten nie mógł trwać wiecznie. Lodowiec pewnie rzuciłby się na zbira, szarpnięciem zerwał mu głowę z karku i wsadził w podrygujące jeszcze dłonie jak świeży melon... Amos musiał jednak poczekać na właściwy moment. To była jego jedyna szansa. Rdzewiak kręcił się po pokoju, obijał o meble - niezdarny i butny. - Coś mi się wydaje, że nasz dziwak gdzieś poszedł - powiedział. - Czas się zwijać. Amos pozwolił sobie na słabe westchnienie ulgi, ale w chwili, gdy cichutki dźwięk dobył się z jego ust, zdał sobie sprawę, że rudy wypowiedział te słowa zbyt głośno, z wyrachowaniem, jakby zamierzał go wypłoszyć. Rozległ się grzechot metalu i drzwiczki szafki otwarły się na oścież. Powódź światła zalała kryjówkę Amosa. - A kuku! - zakrakał uśmiechnięty od ucha do ucha Rdzewiak. 200 Amos zasłonił się dyszą gaśnicy, wypychając ją naprzód jakby pod wpływem nagle zwolnionej sprężyny. Wcisnął spust i smuga białej, lodowatej piany z sy- kiem trysnęła terroryście prosto w oczy. Bez chwili namysłu uderzył Rdzewiaka gaśnicą w prawą goleń, prześliznął się pod jego ramieniem i przemknął na drugą stronę pomieszczenia. Rudzielec zawył z bólu i zaskoczenia, i na ślepo wystrzelił serię z karabinu. Podziurawił drzwiczki szafki tak gęsto, że upodobniły się do tarki kuchennej. | - Hej, marchewa, tutaj! - zawołał Amos i zanurkował pod jednym z masyw- I nych, rządowych biurek. t Ryczący, oślepiony Rdzewiak odwrócił się w stronę, skąd dobiegł go głos, i wypuścił kolejną serię, siejąc kulami z takim rozrzutem jak ogrodnik, kiedy pod- lewa trawnik z konewki. Roztrzaskał monitory i panele wideo, zajmujące jedną ścianę. Huknęły implodujące kineskopy, posypały się iskry, zewsząd uniosły się smugi dymu. Rykoszetujące od betonowych ścian kule ze świstem przeszywały powietrze. 'I Hałas był ogłuszający. Amos przyciągnął biurko, żeby zapewnić sobie lepszą osłonę; zrzucił przy tym z blatu słoik landrynek, które podskakując wysypały się na malowaną, betonową podłogę wprost pod nogi Rdzewiaka. i - Hej, na razie trafiłeś w mnóstwo różnych rzeczy, a we mnie nie! Ależ z cie- t bie pierdoła! - wrzasnął Amos, usiłując przekrzyczeć huk wystrzałów. Rdzewiak rzucił się niezgrabnie wprost przed siebie. Obita piszczel nie po- zwalała mu normalnie chodzić. Trzaski iskier i płomieni zagłuszały ruchy Amo- sa, który zszedł bandycie z drogi. Włączyły się umieszczone pod sufitem tryska- i cze i całe wnętrze bunkra zaczęła zalewać woda. I Rudzielec przypominał wściekłego byka; wystrzelił jeszcze jedną serię, gdy I nagle pośliznął się na jednym z okrągłych cukierków, zachwiał się, stracił rów- nowagę w pijackiej parodii kroku baletowego i zawył. Powiódł dookoła karabi- nem - i potknął się o leżące na podłodze zwłoki Cecelii. > Amos stał bez ruchu i patrzył z niedowierzaniem, jak jego prześladowca pada na ziemię niczym ścięte drzewo, uderzając po drodze głową o kant biurka. Runął na twarz z takim impetem, że mimo działających tryskaczy i trzasku iskier Amos usłyszał, jak jego zęby szczęknęły o siebie. Wciąż trzęsąc się i jeszcze nie wierząc w zwycięstwo, Amos stanął nad terro- rystą i oparł pięści na biodrach. - Nigdy nie nazywaj mnie dziwakiem - wysapał. Schylił się i upewnił, że Rdzewiak faktycznie stracił przytomność. - Następnym razem spróbuj sił w walce z przeciwnikiem w twojej kategorii wagowej - wyszeptał rudzielcowi do ucha. - Może lepiej ci pójdzie. 51. Centrum Kontroli Startów P rzez wybite okna CKS Nicole coraz lepiej słyszała warkot nadlatującego śmi- głowca, który to dźwięk sprawił, że Mr. Phillips uśmiechnął się z ulgą. - Cóż za miły odgłos, prawda? - wstał, prostując swoje niecałe półtora metra ciała. - Przypomina mi dzwoneczki u sań Świętego Mikołaja. Nicole spojrzała na niego ze swojego miejsca. A przypadkiem nie trzask zamykających się drzwi celi i brzęk wyrzucane- go na zawsze klucza? Co kto lubi - Mr. Phillips wzruszył ramionami. Powiódł dookoła pistoletem Rdzewiaka, po kolei patrząc każdemu z zakładników prosto w oczy. - Niestety, mój zespół jest w tej chwili rozproszony po całym terenie Centrum, i to nieco utrudni zabranie ich na pokład śmigłowca - ciągnął. - Ponieważ nie ma sensu nawzajem się obwiniać, powiedzmy sobie krótko, że stało się tak z waszej winy, nie z mojej. Dlaczego nie zabierze pan po prostu pieniędzy i nie ucieknie? - Nicole pozwoliła, żeby jej gniew objawił się w formie sarkazmu, który, jak sądziła, mo- gła zaryzykować, zatrzymując się ledwie o krok od otwartego lekceważenia. - Chrzanić pozostałych. Jeśli będę musiał, zachowam diamenty dla siebie - odparł Mr. Phillips z na- mysłem. - Ale wolałbym nie zostawiać wspólników na pastwę losu. Zgodzili się pracować dla mnie za procent od zysków, a wiele razem przeszliśmy. Stanowimy zespół. Jesteście siebie warci. Może mnie pani uważać za drania, pani Hunter - zmrużył oczy. - Ale je- stem honorowym draniem. Rozumiem, że to ogromna różnica - zauważyła Nicole. Prawie nam się udało - senator Boorman pochylił się ku niej, zaniepokojo- ny. Jego zwykle tubalny głos tym razem brzmiał piskliwie. - Niech pani nie zmar- nuje wysiłku, jaki włożyłem w negocjacje. 202 Z otwartego kanału radiowego dobiegł trzask, a w chwilę później głos pilota. - Tu śmigłowiec sił powietrznych, Charlie dziewięć zero trzy. Podchodzi- my do lądowania z walizką z okupem - w miękkim, zagłuszanym łoskotem ma- szyny głosie próżno by się doszukiwać emocji. - Zbliżam się do Centrum Kon- troli Lotów. Oczekuję szczegółowych instrukcji dotyczących planowanego spotkania. Senator Boorman z uśmiechem zadowolenia wstał z fotela i sięgnął po krót- kofalówkę, jakby on tu rządził, ale Mr. Phillips go powstrzymał. To nie będzie konieczne, senatorze. Chcę porozmawiać z pilotem - nachmurzył się Boorman. - To ja wynego- cjowałem ugodę. Zgadza się - przytaknął Mr. Phillips. - Ale bardziej ufam zdolnościom pani Hunter niż pańskim. Bez obrazy, senatorze - dodał tonem ewidentnie wskazują- cym, że miał zamiar urazić Boormana. Przekazał odbiornik Nicole, która nie miała już żadnego pomysłu, jak mogła- by mu przeszkodzić. W dodatku teraz, tak blisko zakończenia kryzysu, nie chcia- ła dać mu pretekstu do zgładzenia kolejnego zakładnika. - Proszę powiedzieć pilotowi, żeby wylądował na parkingu CKS, tuż przed drzwiami budynku - rzucił krótko Mr. Phillips. - Zaraz do niego wyjdziemy. Nicole nadała komunikat, a pilot potwierdził przyjęcie rozkazu bez komen- tarza. Mały terrorysta westchnął i uśmiechnął się. - Nareszcie - uniósł brwi. - Widzicie, jakie wszystko mogło być proste? To cudowne! - wycelował pistolet w sufit i wypalił w tłumiące hałas płytki. - Ponie- waż zostałem tu sam, muszę doprowadzić sprawę do końca w nieco bardziej trady- cyjny sposób. Ze względu na trudności natury logistycznej zabieramy tylko dwoje zakładników - rozejrzał się po zgromadzonych na antresoli ludziach. - Mój wybór nie powinien nikogo zdziwić. Proszę wszystkich o przejście do bocznej sali, tylko szybko! Panią Hunter zaś i senatora Boormana proszę o pójście ze mną. Zrezygnowana Nicole ciężko osunęła się głębiej na fotel. Przewidywała coś takiego. Za to senator nie krył oburzenia, jakby nie mógł już znieść więcej upoko- rzeń. Pozostali zakładnicy pośpiesznie skupili się w sąsiednim pomieszczeniu, które Mr. Phillips zamknął na klucz. Terrorysta wziął do ręki nadajnik. Uwaga, NASA. Nazywam się Mr. Phillips... - zaczął nadawać na otwartym kanale. - Zagroziłem zniszczeniem waszego promu kosmicznego - dodał na wy- padek, gdyby ktoś zapomniał. - Chciałbym, żeby żadne maszyny nie zakłócały naszego odlotu. Dotyczy to także śmigłowców pościgowych i samolotów szpie- gowskich. Nasz helikopter już jest na miejscu. Musimy ruszać. Pragnąc zapewnić sobie bezpieczeństwo, zabieram na pokład kierownika startu, Nicole Hunter, i se- natora Charlesa Boormana. Ach, tak... Proszę nie zapominać, że trzymam palec na spuście detonatora, który może dość poważnie zaszkodzić „Atlantis" - wyłą- czył się i wycelował pistolet w dwoje cennych zakładników. Państwo pozwolą. Śmigłowiec czeka - rzekł. - 52. "Transporter opancerzony J acques z jękiem otworzył oczy. Tętniący pod czaszką ból nie ustępował. Ośle- piające słońce zmusiło go do zamknięcia oczu, a kiedy to zrobił, ból upodob- nił się do czerwonych palców, które uciskały jego gałki oczne, ugniatały skronie, wbijały się w potylicę... Chciał kogoś zabić. Kogokolwiek. Gardło miał wyschnięte na wiór. Złapał go atak kaszlu. Ból znów wziął nad nim górę. Miał ochotę poddać się, zamknąć oczy, umrzeć... Nagle w jego myślach pojawił się obraz Yvette, ukochanej siostry, jej jedwa- bistych ud, pełnych piersi, wilgotnych, wrażliwych ust... W pewnym sensie była tu wraz z nim. Przypomniał sobie: pułkownik Adam Friese. Lodowiec. Astronauta ze zła- maną stopą. Zmusił się do otwarcia oczu. Leżał na ziemi obok transportera, osłonięty cie- niem maszyny. Tuż nad jego głową strzelała w górę wieża wspornikowa waha- dłowca; musiał znajdować się dokładnie u stóp niebosiężnej konstrukcji. Nikogo nie widział. Z trudem uniósł się na łokciu. Bolały go dłonie i nadgarstki, jakby wcześniej był związany. Dostrzegł leżącą tuż obok skręconą, nylonową linę, przeciętą ostrym nożem. Jak przez mgłę przypomniał sobie, że ktoś rozciął mu więzy... Yvette? Potrząsnął głową. Niemożliwe, pilnowała przecież CKS, z Mr. Phillipsem. Za bardzo szumiało mu w głowie, by mógł sobie przypomnieć szczegóły, ale koja- rzyła mu się z aniołem zemsty. To musiała być Yvette; nigdy, nawet we śnie, nie widział nikogo równie pięk- nego. Wstał, opierając się o transporter, żeby zachować równowagę. Gdzie teraz znajdowała się jego ukochana, skoro po drodze uwolniła go z więzów? I co się stało z tym sadystą Lodowcem? 204 Przyjrzał się skomplikowanemu labiryntowi wieży wspornikowej, w której objęciach spoczywał prom „Atlantis". Z miejsca, w którym stał, nie widział na górze żywej duszy. Obszedł transporter dookoła, zataczając się pod wpływem zawrotów głowy. Pomacał ręką pas w poszukiwaniu krótkofalówki; chciał dać znać Mr. Phillipsowi, ostrzec go przed knowaniami Lodowca. Niestety, nadajnik zniknął, został skradziony. Usłyszał dobiegający z wysoka krzyk. Z bardzo wysoka. Przystanął i osłonił dłonią oczy. Zmrużył powieki - i dopiero wtedy dostrzegł maleńką figurkę, która przeleciała przez krawędź najwyższej rampy wieży, tej prowadzącej do zaworów gazu, gdzie podłożył bombę. Czas zdawał się ciągnąć bez końca, gdy Jacques wpatrywał się w spadającą postać. Kobiecą postać. Odbiła się od burty zbiornika i krzyk umilkł, a ciało zwiot- czało. Nawet z tej odległości rozpoznał Yvette - wystarczająco często podziwiał jej ciało, kształty, delikatną skórę, twarde mięśnie... Uderzyła o kratownicę wieży i spadała dalej, bezwładna niczym szmaciana lalka. To niemożliwe! Yvette razem z Mr. Phillipsem była bezpieczna w Centrum Kontroli Startów! Chyba że Lodowiec zdołał pokrzyżować im plany i Yvette została wysłana, żeby go powstrzymać. -Nie! -krzyknął. Ciało Yvette plasnęło o beton po przeciwnej stronie wieży z odgłosem, jaki mógłby wydać dojrzały grejpfrut uderzony kijem baseballowym. Dźwięk długo niósł się po cichym, wyludnionym stanowisku startowym. Jacques odepchnął się od transportera i chwiejnie ruszył ku wieży. Kręcił z niedowierzaniem głową, wciąż mając nadzieję, że to pomyłka. Dotarł do windy i wcisnął guzik. Nic się nie stało. Ze złością uruchomił przełącznik awaryjny, ale znów bez rezultatu. Maszyny nie działały. Dopiero teraz przypomniał sobie, że sam uszkodził zasilacz. Podszedł do krętych schodów prowadzących dziesiątki metrów w górę. Nie- mal upadł przy próbie wejścia na pierwszy stopień. Złapał za poręcz, ale - nie zdoławszy się utrzymać - opadł na beton. Łzy napłynęły mu do oczu. W głowie słyszał głuche dudnienie; musiał mieć poważny wstrząs mózgu. Nie miał siły, żeby dotrzeć do ukochanej Yvette. Przypomniał sobie, jak zawsze trwała przy nim, potrafiła go ukoić, przytulić do piersi, pogładzić po jasnych włosach. Wracał do niej, kiedy już oddał się tym wszystkim mężczyznom - starym, grubym, albo po prostu znudzonym żonami. Przynosił pieniądze, które pozwalały im obojgu przeżyć kolejny dzień. Yvette czekała na niego i całymi godzinami kochali się, żeby zatrzeć wspomnienie bólu, który nie chciał zniknąć... A teraz nie był w stanie nawet pójść do niej. Zaszlochał i opadł na kolana. Z betonowego lądowiska buchał żar, Jacąues pocił się niemiłosiernie w wilgotnym powietrzu, ale dotkliwiej odczuwał przeni- 205 kający go falami smutek. Spojrzał w górę, na wieżę, na monumentalną, białą be- stię - wahadłowiec, od którego odbijały się promienie słońca. Jeżeli Lodowiec zrzucił Yvette z górnego wysięgnika, oznaczało to, że znalazł bombę. Jacques'a przebiegł dreszcz, potężny niczym trzęsienie ziemi: nie powi- nien był pisnąć ani słowa o bombie! Lodowiec nie znalazłby jej, a Yvette nie musiałaby wspinać się po setkach stopni, żeby mu przeszkodzić... Nie czekałaby jej śmierć. Nie miał po co żyć, kiedy kochana Yvette zginęła. Całe życie byli razem, od sierocińca począwszy, na ulicy, gdzie znalazł ich Mr. Phillips, kończąc. Jego umysł nie potrafił ogarnąć perspektywy życia bez niej; podobnie jak i jej śmierci. Niepewnym krokiem ruszył z powrotem do wozu, w nadziei odszukania ka- rabinu snajperskiego. Nie mógł pozwolić, żeby człowiek, który zamordował jego siostrę, uszedł z życiem. 53. Wieża, wspornikowa „Atlantis", wysięgnik doprowadzający paliwo do zbiornika L odowiec po raz kolejny bacznie przyjrzał się pomalowanej na czerwono bryle plastiku, umocowanej do zewnętrznego zbiornika paliwa. Miał mało czasu. Co będzie, jeśli Mr. Phillips postanowi wysadzić wahadłowiec w powietrze, kiedy już dostanie walizkę z klejnotami? Z pewnością odwróci to uwagę ewentualnego po- ścigu. W późnych godzinach rannych słońce prażyło bezlitośnie. Wilgotność po- wietrza rosła z każdą sekundą. Oddychanie przychodziło mu z coraz większym trudem, ubranie kleiło się do ciała, noga w miękkim, rozlatującym się opatrunku bolała go od palców do kolana, w sposób absolutnie koszmarny; kawałki gipsu trzymały się razem głównie dzięki zewnętrznemu botkowi. Obdarte ze skóry dło- nie piekły go od potu i świeżej krwi. Ostrożnie wytarł je o spodnie, po jednej, żeby drugą móc się przytrzymać poręczy. Marzył o zimnym prysznicu, albo jeszcze lepiej, o zimnym piwie. Ale na ra- zie musiała mu wystarczyć twarda rzeczywistość. Starał się wyobrazić sobie, że znów, jak za dawnych czasów w Akademii, w Colorado Springs, przygotowuje się do zawodów; sam jeden w ogromnej, pu- stej sali gimnastycznej, bez żadnych kibiców. Zero błędów. Pełne skupienie. O to chodziło. Wziął głęboki wdech, złapał poręcz lewą dłonią i rozprostował palce prawej. Trzy, dwa, jeden ... Zwiesił się na rękach z koniuszka wąskiego wysięgni- ka. Zawisł nad przepaścią; mięśnie rwały go potwornie, ale tym razem nie mógł liczyć na to, że spadnie na miękką matę. Tylko nie patrzeć w dół. Cisza, spokój, luz... Wyciągnął rehę w stronę ładunku wybuchowego. Ciastowata bryła znajdo- wała się dosłownie o centymetry od jego dłoni, drażniąc się z nim. Stęknął i wy- ciągnął palce, wyprężył się cały, jakby chciał powyłamywać sobie stawy, żeby wydłużyć ramię chociaż o centymetr. 207 Wyczerpany i zniechęcony, podciągnął się z powrotem na rampę. Dyszał ciężko z wysiłku. Nie wiedział, jak dosięgnąć bomby: on miał za krótkie ręce, ją zaś umieszczono zbyt nisko, żeby była dostępna po częściowym cofnięciu wy- sięgnika. Przez moment pomyślał o karabinie, który wniósł na górę, ale ładunek był miękki i nie dałoby się o nic zaczepić lufy. Musi poradzić sobie bez narzędzi. Nieważne, jak. Uspokoił oddech i zaczął jeszcze raz. Wysunął się najdalej jak potrafił, trzy- mając się barierki końcami palców. Zyskał w ten sposób centymetr, ale wciąż brakowało mu dobrych pięciu następnych. A pięć centymetrów to sporo. Musiał znaleźć inne rozwiązanie. Podczas szkolenia w lotnictwie uczono go, że kiedy jedna procedura zawiedzie, należy o niej zapomnieć i wypróbować na- stępną, potem kolejną - aż któraś poskutkuje. Albo samolot się rozbije. Oparł się o poręcz, szukając wyjścia z sytuacji. Może gdyby położył się pła- sko na rampie i zaczepił nogami o najniższą barierkę... Jego ciało oprotestowało już samą myśl o tej propozycji, ale Lodowiec zacisnął zęby i mimo to postanowił spróbować. Położył się na brzuchu, po czym przesunął się po powierzchni rampy tak, żeby od pasa w górę wystawić poza jej krawędź. Popatrzył na betonową powierzch- nię stanowiska startowego, blisko sto metrów niżej. Musiał przyznać, że blondyn- ka, która go zaatakowała, nielicho się rozbryznęła na dole. Nie miał ochoty do niej dołączyć. Zwiesił się w dół. Całe jego ciało zawyło z bólu, ale znał już to uczucie. Zgiął nogi w kolanach i odchyliwszy się w tył wyciągnął rękę w stronę zbiornika. Osią- gnął już odpowiednią wysokość, ale przydałoby mu się jeszcze z piętnaście cen- tymetrów. Usłyszał odległy, rytmiczny warkot wirnika śmigłowca, lądującego właśnie przed budynkiem CKS. Strużka potu pociekła mu z czoła. Phillips, pomyślał. Zostało mu zaledwie parę minut, zanim terroryści znajdą się na tyle daleko, żeby wysadzić wahadłowiec i umknąć bezkarnie. Tylko w jeden sposób mógł dosięgnąć bomby: gdyby zahaczył złamaną stopą o jeden z prętów podtrzymujących balustradę, zdołałby wychylić się wystarcza- jąco. Lodowiec oblał się zimnym potem na myśl o bólu, jaki go czekał; zamierzał całym ciężarem ciała obciążyć złamaną kość. Ciekawiło go, czy zachowa przy- tomność wystarczająco długo, żeby odczepić ładunek od zbiornika. Gdyby jednak zemdlał, przynajmniej nie zauważy długiego upadku... Ani też, co ważniejsze, nagłego końca lotu. W każdej innej sytuacji wahałby się, ale słysząc terkot helikoptera zazgrzytał tylko zębami i wychylił się w dół, stopniowo coraz większy nacisk przenosząc na stopę w gipsie. Nogę przeszywały mu rozpalone do białości ostrza bólu, ale ze wszystkich sił starał się skoncentrować na bombie, na uratowaniu „Atlantis". Wyobraził sobie, jak kości pękają mu ponownie, jak przebijają skórę... 208 Końcami palców dotknął prostokątnego pakunku. Próbował dobrze chwycić gładkie rogi bryły, aż wreszcie złapał i pociągnął... Bomba nie chciała się odkleić. Poczuł, że zsuwa się z rampy, i z siłą imadła zacisnął nogi na barierce. Omal nie zemdlał, gdy zalała go kolejna fala bólu; nie wiedział, jak długo jeszcze wy- trzyma. Szarpnął się gwałtownie i wbił palce w ładunek, posyłając mu długą, soczy- stą wiązankę twórczych przekleństw. Zaparł się na opatrunku niczym na kotwicy i pociągnął. Osłabiony opatrunek wydał głośny trzask. Ból rozjarzył się w głowie Lodowca blaskiem nie ustępującym supernowej. Tym razem jednak blok plastiku odczepił się od zbiornika. Astronauta zamknął oczy i wygiął plecy w łuk, usiłując wrócić na rampę. Miał wrażenie, że lada moment zerwie wszystkie mięśnie w nogach i podbrzuszu. Osła- biony przez wodę i złe traktowanie gips trzymał coraz słabiej. Wreszcie Lodowiec zdołał się odwrócić i cofnąć na pomost. Oddychał szybko i ciężko w nieruchomym powietrzu przesyconym wonią chemikaliów z lądowiska. Ostrożnie położył bombę na wysięgniku. Zdawało mu się, że jego stopa zaraz eksploduje; w tej chwili amputacja byłaby chyba najlep- szym wyjściem. Kolory kojarzące się z nudnościami i zawrotami głowy zamgliły mu wzrok, gdy szarpał się z pokrywą ładunku. W środku, oprócz bryły plastiku, znalazł nie- wielki odbiornik radiowy i plątaninę przewodów. Liczył na to, że bomby nie wy- posażono w mechanizm, który powodował wybuch, gdy ktoś się z nią niewłaści- wie obchodził. Sam siebie przekonywał, że nie może to być przesadnie wyrafinowana kon- strukcja. Wydawało mu się, że słyszy, jak odgłos silnika śmigłowca przy CKS staje się coraz głośniejszy. Oblizał wargi. Mr. Phillips, już z diamentami i rubinami w rę- ku, w każdej chwili mógł wysadzić prom w powietrze. 14 - Iskra 54. Stanowisko startowe 39A J acąues wygramolił się z transportera, balansując karabinem dla utrzymania równowagi. Zbyt dużo czasu, bezcennego czasu, zajęło mu dostanie się do wnętrza wozu, odnalezienie broni, naprawienie zacinającego się magazynka i za- ładowanie karabinu. Teraz jednak był już gotów zabijać. Kłuło go w boku, ból rozsadzał mu czaszkę, wzrok miał zamglony, czuł nie- znośne pulsowanie krwi. Z pewnością doznał wstrząsu mózgu. A Yvette nie żyła. Jacąues zdawał sobie sprawę, że gdyby zareagował tylko odrobinę szybciej, kiedy Lodowiec go zaskoczył, nic złego by się nie wydarzyło. Wystrzelałby spo- kojnie resztę załogi, w razie potrzeby dokonałby masakry w bunkrze awaryjnym i stanowisko startowe byłoby nadal zabezpieczone. Mr. Phillips zabierałby go wła- śnie na pokład śmigłowca, razem z Yvette i okupem. Ale nie zależało mu na pieniądzach. Już nie. Na rękach i kolanach podczołgał się na szczyt pancerza wozu, skąd bez prze- szkód mógł obserwować stojący przy wieży prom. Stalowy zawias włazu wbijał mu się w plecy, zapewniając znakomite oparcie podczas wykonywania zadania, do którego się szykował. Naprawdę znakomite. Nie powinien mieć kłopotów. Przestrzelenie zbiornika spowoduje zapłon lot- nego paliwa. Śmierć siostry Jacques'a nie okaże się daremna, nawet gdyby ten łajdak Lodowiec zdołał rozbroić bombę. W tej chwili sama bomba nie miała żad- nego znaczenia. Zmrużył oko i spojrzał przez lunetkę na wysięgnik z przewodami tlenowymi, ale nie dostrzegł nikogo. Wieża sprawiała wrażenie opustoszałej. Wymierzył starannie i przypomniał sobie słowa Mr. Phillipsa: Zewnętrzna powłoka zbiornika kriogenicznego jest wykonana z aluminium. Przygotuj się na to, że musisz przestrzelić nie tylko ją, ale także grubą warstwę izolacji. 210 Żałował, że nie dysponuje amunicją przeciwpancerną. Pociskiem małego kalibru tak łatwo nie przebije zewnętrznej powłoki, izolacji i na koniec jeszcze zbiornika wewnętrznego. Może się okazać, że potrzebne będzie więcej niźjedno bezpośrednie trafienie. Ponieważ jednak wcześniej Jacques uważnie przestudiował model zbiornika, wiedział teraz, gdzie znajdująsię słabe punkty konstrukcji. Mr. Phillips starannie ich przygotował, każąc bez końca ćwiczyć przydzielone role. Odszukał jeden z takich punktów w celowniku. Wystarczy, żeby kula tu prze- szyła zbiornik. - Tylko jedna, maleńka dziurka - powiedział. - Iskierka. Podniósł karabin do ramienia i rozpoczął ćwiczenia strzeleckie. 55. Stanowisko startowe 39A, wieża wspornikowa „Atlantis" D oszedłszy do wniosku, że i tak nie ma wyboru, Lodowiec złapał za przewód od detonatora. Być może za kilka sekund zostanie rozerwany na strzępy; nie zobaczyłby ani nie usłyszał, jak dziesięciokilogramowa bomba wybucha mu w rękach, bo całe jego ciało zmieniłoby się w parę, zanim mózg zdążyłby zareagować. Jeśli jednak zaraz czegoś nie zrobi, Mr. Phillips i tak odpali ją przez radio. Zamknął oczy i pociągnął za drut łączący odbiornik radiowy z bryłą plastiku. Końcówka wyszła z gliniastego materiału ze słabym mlaśnięciem. I nic się nie stało. To z kolei oznaczało, że wciąż jeszcze żył... A bomba została rozbrojona. Lodowiec trząsł się na całym ciele, ubranie miał przepocone i choć umysł podpo- wiadał mu, że jest już bezpieczny, na sam widok pozostałości ładunku robiło mu się słabo. Najlepiej zrobię zostawiając ją tutaj, pomyślał. Później zajmą się nią eksperci, a na razie i tak została zneutralizowana. Wytarł pokrwawione, spocone dłonie o spodnie i postanowił nie zwlekać z opuszczeniem wieży. Dotychczasowe wydarzenia zdecydowanie przemawiały przeciwko pozostaniu na górze. Złapał za poręcz i dokuśtykał do drabinki. Wolał nie rozmyślać zbyt wiele nad męką, jaką będzie zejście w dół. Wokół unosiły się zimne pasma mgły o zapachu wilgotnego kurzu; w tym upale paliwo ze zbiorni- ków kriogenicznych parowało ze zdwojoną szybkością. Prom miał wystrzelić w kosmos ładne parę godzin temu. Przecisnął się obok zwłok Marca Franklina i przystanął, żeby jeszcze raz spoj- rzeć na dowódcę misji. Poczuł ściskający gardło żal. Program kosmiczny zawsze miał swoich męczenników, takich jak załoga „Apollo 1", która zginęła w pożarze statku, czy ludzie z „Challengera", czy wreszcie rzesza bezimiennych oblatywa- czy, których śmiercią okupiony został każdy postęp. Nikt jednak nie powinien umierać w ten sposób. 212 - Przykro mi, Marc - wymamrotał Lodowiec. - Powinniśmy byli sprawdzić, czy na godzinie szóstej jest pusto. Przerzucił przez ramię zdobyczny, dobrze znajomy karabin. Doszedłszy do windy, wcisnął na próbę guzik, ale nie miał szczęścia; zasilanie nie wróciło. Do- brze chociaż, że kamery nadal nie działały, co oznaczało, że Amos dzielnie się trzyma i terroryści wciąż są oślepieni. - Dzięki, braciszku - mruknął pod nosem Lodowiec i ruszył w dół. Schodzenie po drabinie okazało się o wiele łatwiejsze niż wspinaczka. Zjeżdżał po dwa-trzy stopnie naraz - wystarczyło utrzymać się na rękach i pamiętać o lą- dowaniu na zdrowej stopie. Znów przełączył organizm na autopilota i ostrożnie posuwał się w dół; nie liczył szczebli, nie myślał, nie patrzył... Wreszcie dotarł na poziom, na którym znajdował się właz dla załogi. Na górze zostały jeszcze dwa z pięciu koszy ratunkowych. Zapowiadała się szalona jazda, ale później będzie mógł schować się w bunkrze wraz z resztą zało- gi. Musiał sprawdzić, co z Gatorem, upewnić, że nic mu nie jest. A potem naresz- cie odpocznie... Jak długodystansowiec, który po morderczym biegu dociera do wyczekiwa- nej linii mety, Lodowiec wdrapał się do gondoli i upadł bez sił. Jeszcze trochę. Cisza, spokój... Odłożył karabin. Kiedy podniósł rękę, żeby zwolnić hamulec kosza, ciążyła mu jak z ołowiu. Metaliczny brzęk rykoszetu całkowicie go zaskoczył. - Znowu? -jęknął i schował się głębiej w koszu. Usłyszał kolejne „bang", tym razem jednak kula odbiła się od głównego zbiornika paliwa. Lodowiec wyjrzał z gondoli i zerknął w dół. Dostrzegł jakiś ruch na pancerzu transportera: ktoś siedział obok włazu, ktoś z bardzo jasną czupryną... Jacąues! A więc snajper zdołał się uwolnić z więzów! Trzeci pocisk trafił w rdzawoczerwony zbiornik, zanim Lodowiec zdał sobie spra- wę, że Jacques nie celuje w niego. Że zamierza przestrzelić zbiornik! Uderzeniem zwolnił dźwignię hamulca i gondola pomknęła po linie. Towa- rzyszył temu narastający świst, w miarę jak nabierała szybkości. Lodowiec czuł się tak, jakby kosz napędzały silniki rakietowe. Chwycił mocno krawędź gondoli i patrzył na oddalającą się wieżę. W wil- gotnym powietrzu wahadłowiec lśnił bielą, spowity delikatną mgiełką. Jacques nie przestawał strzelać. Wodór znajdujący się w zewnętrznym zbiorniku był niezwykle lotny. Lodo- wiec przypomniał sobie zdjęcia z katastrofy „Hindenburga". Jeżeli powłoka zbior- nika zostanie przebita, rozszerzająca się błyskawicznie ognista kula nie pozwoli mu nawet dotrzeć do bunkra. Ziemia pędziła mu na spotkanie. Siatka zabezpieczająca sprawiała wrażenie niewiarygodnie delikatnej. Lodowiec zaparł się mocno o ścianę gondoli, wciska- jąc głowę w miękko wyłożoną tylną powierzchnię kosza. Rękoma złapał za sie- dzisko i czekał na uderzenie. Usłyszał następny strzał. 213 Impet zderzenia rzucił go na przeciwległą ściankę kosza, który zatrzymał się gwałtownie w sieci. Nie zwlekając ani chwili, Lodowiec odepchnął się ze środka całą siłą zdrowej nogi i przeturlał się po ziemi. Zacisnął zęby z bólu, ale jedna czy dwie kolejne złamane kości doprawdy nie robiły już różnicy. Z daleka dobiegały stłumione odgłosy strzałów Jacques'a. Lodowiec omal się nie przewrócił, ale zmusił się do marszu. Wystarczyłby ułamek sekundy zawahania, żeby zginaj. Uderzył całym ciałem w masywne drzwi bunkra i odbił się od nich. Drzwi pozostały zamknięte. Złapał za dźwignię, za wszelką cenę próbując dostać się do środka. Zacięła się czy co? Kula lodu w żołądku rosła z zadziwiającą szybkością. Dlaczego się nie otwierają?! Uderzył w drzwi kolbą karabinu i nagle masywny właz otworzył się od środka. Aleksandra Kozłowska złapała Lodowca za rękę. - Pułkowniku! Niech pan wchodzi, szybko! Siedzący na transporterze Jacques ponownie wystrzelił. Tym razem pocisk trafił w cel. &? 56. Stanowisko startowe 39A K iedy Jacques ujrzał, jak pocisk uderza w zbiornik, wiedział, że tym razem mu się udało. Nie usłyszał żadnego dźwięku. Jego mózg nie był w stanie tak szybko prze- tworzyć wydarzeń, które zaszły w niecałą jedną tysięczną sekundy. Warstwa izo- lacji rozprysnęła się na wszystkie strony w miejscu, gdzie kula przebiła aluminio- wą powłokę zewnętrzną. Iskra. Ognista kula, dla której paliwem stały się tysiące ton ciekłego wodoru i tlenu, natychmiast ogarnęła całe stanowisko startowe. W ułamku sekundy burza pło- mieni stopiła i zmieniła w parę większą część kratownicowego wspornika promu. Wahadłowiec zniknął w ogniu. W mgnieniu oka wywołana wybuchem fala uderzeniowa dotarła do Jacqu- es'a i zmiażdżyła mu wszystkie kości i organy wewnętrzne niczym stalowy młot. W chwilę potem zalała go powódź ognia, która ogarnęła całe stanowisko. W bunkrze awaryjnym Lodowiec upadł na ziemię. Aleksandra Kozłowska i major Arian Burns zatrzasnęli drzwi w tym samym momencie, w którym zatrzę- sła się ziemia. W niecałą sekundę później fala uderzeniowa rzuciła wszystkich o podłogę bunkra. Ogłuszający ryk przetoczył się po wnętrzu zamkniętego pomieszczenia; izolacja akustyczna niewiele zmieniła. Światła w budynku zamigotały i zgasły. Zapadła przyprawiająca o klaustro- fobię ciemność. Łoskot na zewnątrz nie ustawał. 57. Centrum Kontroli Startów E ksplozja,.Atlantis"była tak potężna, że nawet odległe o pięć kilometrów CKS zalała powódź żółtopomarańczowego światła. W miejscu wybuchu pojawi- ła się gigantyczna kula ognia, błyskawicznie rozrastająca się we wszystkich kie- runkach, jakby Ośrodek Kennedy'ego padł ofiarą terrorystycznego ataku jądro- wego. Minęło kilka sekund, zanim stłumiony odległością grzmot wprawił w drżenie salę obserwacyjną na antresoli. Nicole poczuła niewielką zmianę ciśnienia, gdy osłabiona fala uderzeniowa wdarła się przez okna, strzaskane przy eksplozji o wiele bliższej montowni. Gdyby Nicole szybciej zareagowała, gdyby miała taki refleks , jaki powi- nien mieć astronauta, zdążyłaby się rzucić na Mr. PhilHpsa i obezwładnić go, tym samym kończąc rozgrywkę. Ale przez - zdającą się trwać wiecznie - chwilę nikt się nie poruszył; ludzie potrafili tylko otworzyć usta w niemym zdumieniu, a ich twa- rze zdradzały przerażenie i niedowierzanie. Nawet na senatorze Boormanie wywar- ło to niemałe wrażenie. Mr. Phillips spojrzał na trzymany w lewej ręce detonator, jak gdyby urządze- nie go zdradziło. - Nie nacisnąłem guzika! - krzyknął. - Nie nacisnąłem! Nicole odzyskała nagle panowanie nad sobą i spięła się do skoku. Coś w pla- nach terrorystów zawiodło i Mr. Phillips przegrał. Nie miał już nic do stracenia... i świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Zanim jednak zdążyła się poruszyć, mężczyzna strzelił z pistoletu w jedno z pleksiglasowych okien wychodzących na salę operacyjną. Kolejnymi strzałami zniszczył puste ekrany monitorów i jedną z centralek telefonicznych. Antresolę zasnuły kłęby dymu, powietrze ze świstem przecięły odłamki plastiku, trysnęły iskry. Rozległy się pierwsze krzyki ludzi. Tych kilka strzałów zdusiło w zarodku wszelką myśl o stawianiu oporu. Mr. Phillips złapał Nicole za ramię i popchnął ją przed sobą, obok Boormana. 216 - Szybko. Nie ma czasu do stracenia, więc się nie ociągajcie - wbił lufę beretty w plecy Nicole. Usłyszała, jak zmienia magazynek w pistolecie. - Wierzę w szczęśliwe zakończenia, a wy? Popchnął Nicole naprzód. Potykając się, zeszli po schodach do holu. Za ple- cami słyszeli ciche szlochania i bezładny gwar głosów, świadczące najpierw o prze- rażeniu, później zaś uldze, gdy pozostali zakładnicy zorientowali się, że wciąż żyją, że, kto wie, może nawet są wolni... Sądząc z okrzyków i łoskotu, dobiega- jących z sali operacyjnej, personel był bliski uwolnienia się z zamknięcia - choć wtedy będzie już za późno. Przez okno dostrzegła stojący na dole, na asfaltowym parkingu, wojskowy śmigłowiec. Wirniki maszyny wciąż pracowały; fala uderzeniowa nie zaszko- dziła im w najmniejszym nawet stopniu, gdyż helikopter znajdował się za osło- ną budynku CKS. Niebo miało odcień błękitnej porcelany - wprost wymarzony dzień na start wahadłowca. Niestety, wszystko się pomieszało. Mr. Phillips podbiegł do jednego z wyściełanych, niebieskich krzeseł, usta- wionych obok modelu hangaru montażowego. Podniósł płócienną torbę. - Dziękuję, Rdzewiak - rzekł. - Dwa stingery - odpowiedział na pytające spojrzenie Nicole. - Na wypadek, gdybyśmy napotkali jeszcze jakieś trudności. To bardzo uniwersalna broń. Nicole ogarnęło przygnębienie. Na twarzy małego terrorysty perliły się kro- ple potu. Wyglądało na to, że nie potrafi dłużej przywdziewać maski opanowania. - Plan awaryjny! Plan awaryjny! - Wcisnął torbę z rakietami pod pachę i dał znak pistoletem. - Wyjdźcie na parking. Czeka nas mała przejażdżka. Śmigłowiec wylądował na otwartej przestrzeni. Łopaty wirnika kręciły się wolno, przypominając aborygeńskie bolo. Boorman schylił się instynktownie i kaczkowatym krokiem podbiegł do maszyny. Nicole ruszyła za nim, stale czując na plecach lufę broni Mr. Phillipsa. Rozejrzała się w poszukiwaniu strażników NASA, ale albo dobrze się ukryli, albo w ogóle nie było ich w pobliżu. Tuż za nią stukotały o asfalt wypolerowane do połysku buty Mr. Phillipsa. Terrorysta wolał taką kolejność, żeby nie stać się łatwym celem dla strzelców wyborowych. Nie padł jednak ani jeden strzał. Senator wdrapał się do wnętrza śmigłowca i przecisnął na tył. Nicole poszła w jego ślady. Mr. Phillips, wciąż mierząc do nich z beretty, chwycił ręką za kra- wędź pozbawionej drzwi kabiny po stronie pasażera i również wgramolił się do środka. Za sterami siedział pilot w hełmie i zielonej, lotniczej kurtce. Lustrzane okulary nie pozwalały zinterpretować wyrazu jego twarzy. Mr. Phillips wymierzył w niego broń. Czy moje śliczne kamyczki są tutaj? Proszę bardzo - dłonią w skórzanej rękawiczce pilot wskazał pancerną walizeczkę spoczywającą na siedzeniu pasażera. - Dokładnie tak, jak pan pro- sił. Rozmiar chyba się zgadza - stwierdził terrorysta i przyciągnął walizkę bli- żej. Stęknął z wysiłku. - Ciężka! - otworzył ją i jego oczom ukazały się rzędy 217" różnokolorowych kamieni, popakowanych pojedynczo w foliowe torebki. Obej- rzał z bliska kilka z nich i na jego ustach wykwitł uśmiech. Przypominał człowie- ka, który właśnie odkrył skarb zakopany przez piratów. - Mówił pan coś o ekspertyzie za pomocą szkła powiększającego - rzuciła Nicole z tyłu. - Podobno ma pan doświadczenie. Proszę bardzo, mamy mnóstwo czasu. ...Gdzie, u licha, podziewa się Straż?... - Ależ nie - Mr. Phillips zmarszczył brwi. - Blefowałem tylko. Czy daje mi pan słowo honoru, że w tej walizce znajduje się cały okup, o który prosiłem? - z tym pytaniem zwrócił się do pilota. Mężczyzna za sterami wyglądał na zaskoczonego. Ależ tak, wszystko się zgadza - odparł. To dobrze - terrorysta zatrzasnął wieko walizki. - Dziękuję panu. To wszyst- ko - i dwukrotnie strzelił pilotowi w pierś. Zaszokowana Nicole krzyknęła; Oszołomiony senator siedział obok niej bez ruchu, zwiesiwszy bezwładnie potężne dłonie. Ale co? - zapytał. Na przemian otwierał i zamykał usta niczym wyjęta z wody ryba. - Co... Dlaczego... Taki szacowny dżentelmen jak pan, senatorze, powinien umieć lepiej się wysławiać - stwierdził chłodno Mr. Phillips. Schylił się i gwałtownym ruchem rozpiął suwak kurtki pilota. Z wewnętrznej kieszeni zabitego wyjął pistolet i legi- tymację FBI. - Nikomu już dziś nie można ufać. Garbiąc się niczym Quasimodo, cisnął torbę z pociskami i przenośną wyrzut- nię do wnętrza helikoptera. Wyciągnąwszy ręce, zepchnął ciało pilota z fotela, pozwalając mu spaść na asfalt. Aż do tej chwili Nicole siedziała otępiała, ale teraz uśmiechnęła się pogardli- wie. Jak zamierzasz się stąd wydostać, Phillips? - z rozmysłem pominęła słów- ko „Mister". - Nie masz nawet pilota. Nie sądzi pani chyba, że zostawiłbym tak istotny szczegół przypadkowi, pani Hunter - uśmiechnął się do niej. Wypomadowane pasma włosów sterczały mu na głowie we wszystkich kierunkach, sztywne jak druty. Garnitur miał już bardzo wygnieciony. -Pani będzie moim pilotem. Ja? - Nicole z trudem ukryła zaskoczenie. - Nie umiem latać śmigłowcem. Jestem kierownikiem startu, menedżerem, urzędniczką... Pani się nie docenia - Mr. Phillips wydobył z kieszeni szary notatnik elek- troniczny, ale nawet nie bawił się w otwieranie go. - Jak już mówiłem, nie kupuję błędnych informacji. Teraz pracuje pani w administracji, lecz podczas szkolenia w marynarce nauczono panią pilotować tę maszynę. A teraz, z panią za sterami, bezpiecznie stąd wylecimy. - Nicole nie odpowiadała, więc ciągnął dalej. - Na giełdzie mamy takie powiedzenie: „w nauce możesz się mylić, ale nie wolno ci być idiotą; w biznesie możesz być idiotą, pod warunkiem, że się nie pomylisz". Tymczasem ja, pani Hunter, ani nie jestem idiotą, ani się nie mylę. Ruszajmy więc. 218 Nicole siedziała bez ruchu. Wiedziała, że Phillips ma rację i trzymają w sza- chu. Latanie tym śmigłowcem było dla niej równie łatwe, jak jazda na rowerze; nawet po dłuższej przerwie nie zapomniałaby, jak się to robi. Nie miała argumen- tów, żeby się z nim kłócić. Widząc wycelowany w siebie pistolet, przecisnęła się na lewe przednie sie- dzenie i ujęła stery. 58. Stanowisko startowe 39A, bunkier awaryjny K iedy przywodzący na myśl trzęsienie ziemi grzmot wreszcie ucichł, Lodo- wiec podniósł głowę. Siedział na ziemi, niezdolny wykrztusić słowa. Któryś z pozostałych członków załogi na wpół krzyczał, coś z rozpaczliwym szlochem. Dwaj Rosjanie rozmawiali podniesionymi głosami. Burns osunął się na podłogę. - Niech to szlag! I tak go wysadzili! Nad masywnymi wrotami bunkra płonęła czerwona lampa, sygnalizująca nie- bezpieczeństwo. Rytmiczny terkot oznajmił uruchomienie klimatyzacji, zasilanej z akumulatorów złożonych w niszy pod grubą betonową podłogą. Lodowiec odkaszlnął. Nie wierzył własnym uszom: prom „Atlantis" został zniszczony, pomimo że unieszkodliwił bombę! Czasem życie zachowuje się do- prawdy nieuczciwie. Aleksandra nie wypuszczała go z uścisku, najwyraźniej zadowolona, że w tak niepewnej chwili ma bliski kontakt z inną ludzką istotą. Dopiero gdy Lodowiec ścisnął ją za rękę, rozluźniła chwyt. Nie odezwała się ani słowem. Po szaleństwie ostatnich czterech godzin wnętrze bunkra zdawało mu się oazą chłodu i świeżości, schronieniem przed obłędem na zewnątrz. Nie odważył się przemówić, wiedząc, że słowa oznaczałyby powrót do rzeczywistości, w której przyjaciele giną, a wszystkie plany na przyszłość walą się w gruzy. Tak więc, Atlantis" eksplodował, zmienił się w kulę ognia, która o mały włos nie pochłonęła jego samego. Miał ochotę wyjść na zewnątrz i popatrzeć na zagła- dę wahadłowca; zdawał sobie jednak sprawę, że na jakiś czas dawne stanowisko startowe zmieniło się w istne piekło, rozpalone i przesycone toksycznymi gaza- mi. Bezradnym astronautom nie pozostało nic innego, jak przeczekać to w bun- krze. - Gator nadal jest nieprzytomny - głos Burnsa przerwał ciszę. Arian stał za plecami Lodowca. Czerwona lampa wywoływała na jego twarzy głębokie cie- nie. - Co z doktorem Franklinem? 220 - Nie żyje - pokręcił głową Lodowiec. Ciało Franklina spłonęło podczas wybuchu wahadłowca. Lodowiec uznał, że to chyba właściwy pogrzeb dla do- wódcy misji. Burns skinął lekko głową. Aleksandra jęknęła, pozostali mruknęli niedowie- rzająco. - To dla mnie za dużo - powiedział Purvis, drugi specjalista od ładunku. - Po prostu za dużo. W tej chwili mogłoby się wydawać, że Lodowiec nigdy nie został wyłączony z załogi: wszyscy czekali, aż przemówi i powie im, co mają robić. Stęknął i spróbował wstać. Lawina bólu niemal powaliła go z powrotem na ziemię, ale oparłszy się na ramieniu Aleksandry, zdołał zachować równowagę. Burns podszedł i zarzucił sobie na barki jego drugie ramię. Zobaczmy, co z Gatorem - rzekł Lodowiec i we trójkę ostrożnie podeszli do rannego pilota. Leżący na podłodze Green cicho pojękiwał. Miał zamknięte oczy i przekrzywioną głowę. Purvis uklęknął przy nim i obrzucił bezradnym spoj- rzeniem wnętrze otwartej apteczki. Zrobiłem, co mogłem - powiedział. - Udało mi się trochę zahamować krwa- wienie. Ale musimy go dostarczyć do lekarza, i to szybko. Lodowiec kiwnął głową. Zaciągnął się głęboko chłodnym powietrzem i usi- łował się skupić. To dobry pomysł, tylko najpierw musimy stąd wyjść. Lodowiec! - od drzwi doleciał okrzyk Purvisa. - Czerwone światło zgasło! Sądzisz, że faktycznie możemy się ewakuować? Otwórzmy drzwi - polecił Lodowiec. - Podejrzewam, że NASA nie będzie teraz tracić czasu na wysyłanie do nas helikopterów ratowniczych - z przeraże- niem potrząsnął głową. Od chwili, gdy wahadłowiec zniknął ze sceny, terroryści nie mieli zbyt wielu kart do zagrania. Została im Nicole. Dwójka kosmonautów odblokowała mechanizm hermetyzujący bunkier i wypchnęła ciężkie wrota. Uderzyła w nich fala gorącego powietrza, przesyco- nego dymem płonących chemikaliów. Oślepiające światło słońca mieszało się z bla- skiem huczących na stanowisku startowym płomieni. Umieszczony na suficie bunkra wykrywacz dymu uruchomił syrenę alarmową. - Według planu powinienem być już na orbicie - zauważył zdziwiony Burns, patrząc na mur budynku. Drzwi otwarły się szerzej. Lodowiec odkaszlnął i z poważną twarzą śledził obraz zniszczenia. Wybuch zniszczył większość wieży i unicestwił „Atlantis". Czarnoszare kłę- by dymu biły w niebo znad płomieni, wciąż liżących resztki kratownicy. Poma- rańczowa chmura, popychana lekkim wiatrem, kierowała się ku wybrzeżu. W po- wietrzu unosił się ostry, kwaśny odór. Pożar w hangarze montażowym przypominał przy tym harcerskie ognisko. - A Phillips i tak wygrał - stwierdził z goryczą Lodowiec. Bezradnie zaci- snął okaleczone pięści. Co z Nicole? 221 Usłyszał narastający z każdą chwilą warkot śmigłowców. W tle dźwięczały syreny. Coś ścisnęło go w żołądku. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu, żeby zatrzasnął drzwi bunkra i zapomniał o całym świecie; najbardziej na świecie chciał- by usiąść w chłodnym, ciemnym, bezpiecznym wnętrzu i poczekać na ekipę ra- towników. Nie mógł jednak zostawić nie dokończonej roboty. Nie zniósłby myśli, że po tym, co się stało, Phillips odleciał z walizką pełną pieniędzy. Poza tym nie wiedział, co się dzieje z Nicole. 59. Śmigłowiec Mr. Phillipsa N icole usiadła wygodnie w fotelu pilota, zapominając o martwym człowieku z FBI, który jeszcze przed chwilą zajmował jej miejsce. Na przyrządach i przedniej szybie zostały kropelki jego krwi. Mimo pozorów ogłady i elegancji, Mr. Phillips nie mógł ukryć faktu, iż w głębi duszy jest bezlitosnym rzeźnikiem. Zamknęła na chwilę oczy, po czym otwarła je ponownie, usiłując zapanować nad rozproszonymi myślami i uspokoić oddech: czas, żeby zaczęła rozumować jak pilot. Sięgnęła w dół. Kabina zawibrowała w potężnym, jednostajnym rytmie, gdy ponownie ruszyły wirniki. Nicole złapała drążek sterowniczy i pozwoliła, by wypeł- niły ją dawne odczucia, dawna pewność siebie. Musiała się naprawdę postarać, do maksimum wykorzystać zdobyte umiejętności. Dawno już nie latała, zbyt dawno. Mr. Phillips zajął miejsce w przednim fotelu, obok niej, senator zaś siedział skulony z tyłu, tuż obok walizeczki z klejnotami i torby zawierającej rakiety wraz z przenośną wyrzutnią. - Wszyscy proszeni są o zapięcie pasów - powiedział Mr. Phillips, przekła- dając pistolet do drugiej ręki i zapinając swój. - Chcemy mieć bezpieczny lot - wycelował broń w Boormana. - Żałuję, że pozostali członkowie zespołu nie mogą nam towarzyszyć, ale to niewykonalne. Będą musieli sami o siebie zadbać, ale nie ma się czym martwić: są całkiem zaradni. Nicole dodała trochę gaza Łopaty zaczęły wirować szybciej. Znów w fotelu pilota, znów wszystkim kieruje... niczym kowboj ujeżdżający dzikiego byka na rodeo. W in- nej sytuacji czułaby się... c u d o w n i e, jak zapewne powiedziałby Mr. Phillips. Podczas krótkiej kariery w marynarce dużo latała na zwykłych samolotach, ale trenowała też na śmigłowcach, choć od tamtej pory upłynęły całe lata. Lodo- wiec miał jej za złe, że od paru miesięcy wolała pilotować biurko niż doskonalić refleks i technikę. Pociągnęła drążek do siebie. Helikopter przechylił się lekko i uniósł się w po- wietrze, niemal jak baletnica we wdzięcznym wyskoku. Wyrównała, po czym 223 maszyna zaczęła wznosić się powoli, owiewając ich podmuchem powietrza z ło- pat wirnika. Nicole czuła, jak złoty kluczyk na szyi ociera się jej o skórę; dzisiaj talizman nie spisywał się najlepiej. Senator wychylił się do przodu. Był wystraszony i ciężko oddychał, przez co z trudem można go było zrozumieć poprzez huk wirnika. - Niech pani z nim współpracuje. To już prawie koniec - być może, ujrzaw- szy tyle przelanej krwi, Boorman zdał sobie wreszcie sprawę, jak bezuży- teczna jest jego osoba dla Mr. Phillipsa. - Proszę mieć na względzie nasze życie. M y musimy przeżyć. Mamy ważne obowiązki. Nicole zerknęła na niego przez ramię. Zastanawiała się, czy Phillips wziął ze sobą Boormana tylko po to, żeby ją zdenerwować. To nie najlepszy moment, senatorze - powiedziała. - Niech mi pan teraz oszczę- dzi przemówień. Muszę poprowadzić tę maszynę, a dawno już tego nie robiłam. Dziękuję za współpracę, pani Hunter - rzekł Mr. Phillips z grzecznym uśmie- chem. - Proszę lecieć prosto na wschód, nad ocean. Później dam pani dalsze instrukcje. Nicole zagryzła wargi i położyła helikopter w skręt. Opuścili parking i wyle- cieli ponad otwarte tereny Ośrodka Kennedy'ego. Dlaczego lecimy nad wodę? Sądzi pani, że wyjawię cały mój plan? - Łatwiej byłoby mi wówczas postępować zgodnie z pańskimi instrukcjami. Przyspieszyli i zostawili za sobą Centrum Kontroli Startów oraz pożar szale- jący na stanowisku 39A. Dobrze - uśmiechnął się Mr. Phillips. - Przedstawię pani hipotetyczny scena- riusz. Wyobraźmy sobie, że doszedłem do porozumienia z pewnym krajem, niewiel- kim, ale ze sprawnie funkcjonującą marynarką wojenną. Otóż kraj ten zgodził się wy- słać łódź podwodną, która ma na mnie czekać niedaleko od wybrzeży Florydy. Moglibyśmy wówczas, lecąc nisko nad powierzchnią oceanu, dotrzeć do punktu spo- tkania. Ale co... Co się stanie z panią Hunter i ze mną? - zapytał z tylnego siedze- nia Boorman. - Mamy dalej być zakładnikami na łodzi podwodnej? Chociaż lubię pańskie towarzystwo, senatorze - westchnął Mr. Phillips - uwa- żam jednak, że nadużywa pan mojej gościnności. Nie chciałbym znaleźć się z panem w ciasnym, zamkniętym wnętrzu okrętu podwodnego. A państwo mieliby okazję le- piej siępoznać, dryfując razem na nadmuchiwanej tratwie ratunkowej. Samolotyzbazy lotniczej na przylądku Canaveral z pewnością będą przeczesywać ten teren. | Cóż za znakomity kompromis, Phillips! - Entuzjastyczny okrzyk Boorma- 1 na wprawił Nicole w zakłopotanie. - Brzmi doskonale, jak na zakończenie całego planu, i powinno wszystkich zadowolić. Nicole chciała powiedzieć, że wcale nie jest zadowolona. Wielu ludzi zginęło, wahadłowiec wyleciał w powietrze, hangar montażowy został poważnie uszkodzony, a odpowiedzialny za to wszystko bandzior zamierzał wymknąć się bezkarnie, w dodatku z ogromnym okupem. Przede wszystkim jednak nie wie- rzyła w to, że Phillips pozwoli im żyć. Nie, to było zdecydowanie kiepskie zakończenie. 60. Stanowisko startowe 39A, bunkier awaryjny W ojskowy helikopter zatoczył kolo nad betonowym dachem bunkra awa- ryjnego, unikając kłębów dymu, zawisł na moment nieruchomo nad zie- mią i z trudem wylądował piętnaście metrów dalej. Ciężko uzbrojony MH-53J nie bardzo nadawał się do przewożenia rannych. Lodowiec stał przed wielką maszyną jak przegrany, pobity żołnierz. Przez ramię przerzucony miał bezużyteczny, uszkodzony karabin. Patrzył, jak drugi śmigłowiec krąży nad miejscem wybuchu - tym razem MH-60, na pokładzie któ- rego zainstalowano wszystkie zdobycze najnowocześniejszej techniki medycz- nej. Pozostali członkowie załogi „Atlantis", wciąż w szoku, tkwili przy drzwiach bunkra. Helikopter sanitarny skierował się w stronę budynku. Z maszyny wyskoczyło dziesięciu spadochroniarzy, którzy przygięli się do ziemi i ruszyli biegiem w stronę astronautów. W kabinie została tylko para pilo- tów. Jeden ze skoczków niósł dwie białe walizeczki oznaczone czerwonymi krzy- żami, pozostali mieli w rękach karabiny automatyczne. Ostrożnie rozproszyli się po całym kompleksie, w poszukiwaniu terrorystów, którzy przeżyliby samą eks- plozję. Pułkownik Friese? - zapytał żołnierz z apteczkami. - Bogu dzięki, żyje pan. Jakie macie straty? Brakuje tylko doktora Franklina. - On... - Lodowiec potrząsnął głową. Nie udało mu się. Mamy też poważnie rannego członka załogi, który wymaga natych- miastowej pomocy. Rany postrzałowe, dwa razy trafił go snajper. Żołnierz przepchnął się obok Lodowca, nie poświęcając mu zbyt wiele uwa- gi, i wszedł do bunkra. Friese odetchnął z ulgą. Już po wszystkim. Skończyła się szaleńcza gonitwa, próby ratowania załogi... I proszę, jakie zakończenie: wymia- na zdań z dzieciakiem, który pewnie dopiero skończył przeszkolenie. Wylądował drugi śmigłowiec i wysypało się z niego jeszcze kilku paramedy- ków. Skierowali się ku bunkrowi. Z oddali dobiegał ryk syren karetek, wozów strażackich i innych ekip ratunkowych. W samą porę. 15 Iskra 225 Otwarta reakcja sił bezpieczeństwa musiała oznaczać, że Phillips się wyco- fał, przestał zagrażać NASA. W powietrzu nie było słychać żadnych samolotów, a przecież lotnictwo powinno poderwać maszyny ze wszystkich baz w południo- wo-wschodniej części kraju. Wystarczyłby jeden F-16 wyposażony w radar do śledzenia obiektów nisko latających, żeby Mr. Phillips nie miał najmniejszych szans. Teraz jednak, wraz z zakładnikami, mógł się znajdować daleko stąd. Cie- kawe, dokąd zmierzał... Na Kubę? Na Kajmany? A może do jakiejś pirackiej kryjówki na Karaibach? Załoga „Atlantis" pomagała ratownikom, Lodowiec zaś pokuśtykał do bliż- szego śmigłowca, należącego do straży. Nie miał ochoty uczestniczyć w gorącz- kowej krzątaninie. Osłonił dłonią oczy i popatrzył w niebo. Samotny helikopter leciał nisko ponad mokradłami rezerwatu, kierując się wprost nad ocean. Może ruszył w pościg za Phillipsem? Ale nie, ten drań dawno się już ulotnił. Z Nicole... Słaniając się z bólu, stanął przy burcie maszyny. Kręciło mu się w głowie, choć usiłował jak najmniej obciążać złamaną stopę. Wyglądał pewnie, jakby go przejechała ciężarówka... Gdzie tam, cały konwój ciężarówek! Może teraz uda mu się spędzić tydzień urlopu na plaży... Pilot wyskoczył z kabiny. Na głowie miał hełm z opuszczoną osłoną. - Panie pułkowniku, pomogę panu! - zawołał. Ciemnozielony mundur No- mexu zdobiły kapitańskie pagony. Mówił głośno, żeby przekrzyczeć pomruk sil- nika. - Doprawdy, kiepsko pan wygląda, pułkowniku. Nic panu nie jest? Zabiera- my jakichś rannych? Śmigłowiec sanitarny ma pełne wyposażenie. Lodowiec oparł się o burtę helikoptera. Bał się, że lada moment upadnie; chciał wdrapać się do środka i uciec od tych zniszczeń. Podszedł do nich drugi pilot. Witam, panie pułkowniku. Potrzebuje pan pomocy? Ja nie, może załoga - skinieniem głowy Lodowiec wskazał bunkier. - Zaraz sprawdzę - drugi pilot truchtem ruszył w stronę budynku. Dowódca maszyny podał Lodowcowi rękę i pomógł mu wejść do kabiny. Spojrzał na poobijany karabin. - Mogę zabrać pańską broń, pułkowniku? - zapytał. - Jest pan pewien, że nie powinien pan znaleźć się w sanitarce? Lodowiec pokręcił głową i klapnął na fotel drugiego pilota niczym worek. W porządku - powiedział. Sanitarka znajdowała się teraz bardzo, bardzo daleko. -Chyba nie dałbym rady tam dojść, kapitanie. Proszę mi powiedzieć, jak wygląda sytuacja. Zakładnikom z CKS nic się nie stało? Złapali tego łajdaka? Istne wariactwo - odparł kapitan, żując gumę i strzelając z małych baloni- ków. - Jak słyszałem, szef terrorystów zastrzelił pilota śmigłowca, który po niego przyleciał. Zmusił panią Hunter i senatora Boormana, żeby z nim poszli. Zabrał też paręstingerów i wyrzutnię; zagroził, że zestrzeli każdego, kto ruszyłby za nim w po- ścig. Lecieliśmy nisko, tak że nikt nas nie widział, tuż nad czubkami drzew. Więc Pantera wylosowała złamaną zapałkę - mruknął pod nosem Lodo- wiec. Co jeszcze mogło dziś pójść źle? 226 Młody chłopak odetchnął głęboko i smętnie popatrzył na gorączkową akcję ratunkową, na słup dymu wzbijający się w niebo ze spalonej wieży... W odległo- ści kilkuset metrów Lodowiec dostrzegł błyskające światła naziemnych oddzia- łów ratunkowych. -1 nikt go nie ściga? - zapytał z niedowierzaniem. Zmusił się, żeby usiąść prosto w fotelu. Pilot pokręcił głową. - Mamy rozkaz, żeby siedzieć cicho i nie prowokować go, pułkowniku. NASA kazała opróżnić przestrzeń powietrzną. Z wielkim trudem udało się ich namówić, żeby pozwolili na naszą akcję ratunkową. Lodowiec wyciągniętą ręką wskazał oddalający się od Centrum samotny he- likopter, teraz już ledwie widoczny nad oceanem. W takim razie, kto leci tą maszyną? Nie mam pojęcia, pułkowniku. Może trwa jakaś inna misja. W samej rzeczy, pomyślał Lodowiec - ale wiedział, wiedział, że to Phillips, lecący nisko, dokładnie tak, jak ekipa ratunkowa. Zwiad nigdy nie zdoła go odna- leźć na radarze. Jedyną szansą było utrzymanie kontaktu wzrokowego, a w tym celu należało działać natychmiast. Chciałbym skorzystać z waszego radia - powiedział i wyciągnął rękę do panelu sterowniczego. Zaraz, zaraz, panie pułkowniku! - pilot powstrzymał go i strzelił z gumy do żucia. - Przylądek Canaveral zgodził się przelot tylko pod warunkiem, że zacho- wamy ciszę radiową. Kapitanie, proszę mnie posłuchać - zdenerwował się Lodowiec. - Jeśli nie powstrzymamy Phillipsa od razu, nigdy już nie zobaczymy ani jego, ani naszego senatora żywego. Że nie wspomnę już o Nicole, dodał w myślach. Balony z gumy coraz szybciej pękały w ustach kapitana. Młody mężczyzna spojrzał w niebo; Lodowiec nie widział jego oczu, skrytych pod antyodblaskową osłoną. - Przykro mi, pułkowniku, mam rozkazy. - W jego głosie pojawiła się oj- cowska, protekcjonalna nuta. - Pan potrzebuje lekarza, a nie dalszych wrażeń. Proszę sienie martwić, pułkowniku. Z całą pewnością ktoś kontroluje sytuację. Lodowiec zaklął pod nosem. Jak oni mogli po tym wszystkim tak dawać dupy... Pewnie różne agencje spierały się teraz o uprawnienia do śledzenia Phil- lipsa, który tymczasem oddalał się coraz bardziej. W porządku, kapitanie - gestem wskazał bunkier awaryjny. Mówił roz- myślnie cicho, jakby za chwilę miał zemdleć, co nie sprawiło mu specjalnej trud- ności. Resztkami siły woli nakazał sobie spokój. - Przede wszystkim musimy zabrać stąd rannego. Pańskim kolegom przydałaby się pewnie pomoc przy no- szach; mój pilot naprawdę nielicho oberwał. Nie powinienem zostawiać tu pana samego, pułkowniku. I nie wolno mi opuszczać maszyny. Typowy śmigłogłowy!, pomyślał Lodowiec. 227 - Przez cały czas będzie mnie pan widział, kapitanie. Chciałbym jednak, żeby mi pan potwierdził, że z moimi ludźmi wszystko w porządku. Drugi pilot może sobie sam nie poradzić - jęknął i osunął się w głąb fotela. - Niech pan szybko wraca i da mi znać. I proszę przy okazji przyprowadzić jednego z tych lekarzy - skrzywił się z bólu, którego wcale nie musiał symulować. - Gdyby oczywiście znaleźli wolną chwilę. Kapitan zerknął niepewnie ku krzątającym się przy bunkrze ludziom. Niech pan nie dotyka niczego w kabinie, pułkowniku. I proszę pamiętać: żadnych transmisji radiowych. Niczego nie ruszę. Niech pan już idzie. Pilot jeszcze raz popatrzył na członków ekipy ratunkowej, zmierzających właśnie do bunkra. - Tak jest, panie pułkowniku. Zaraz wracam. Gdy tylko kapitan oddalił się na parę kroków, Lodowiec zapiął pasy i otwo- rzył przepustnicę. - Tak jak z jazdą na rowerze - mruknął. - Tego się nie zapomina. W duchu dziękował NASA za szkolenie na śmigłowcach, które swego cza- su musiał przejść. Wówczas być „śmigłogłowym" oznaczało dla pilota myśliw- ca los gorszy od śmierci; teraz jednak umiejętność ta okazywała się nader przy- datna. Co nie zmieniało faktu, że pilotowanie helikoptera stanowiło ambitne zada- nie - zwłaszcza operowanie pedałami ze złamaną stopą. Zastanawiał się, czy do- stanie medal, czy może raczej czeka go sąd wojskowy. Oszukany pilot stanął jak wryty w pół drogi do bunkra, okręcił się na pięcie i coś krzyknął. Lodowiec uruchomił tylny wirnik. Pilot poczerwieniał ze złości i rzucił się galopem do swojej maszyny. Kątem oka Lodowiec dostrzegł karetkę mknącą drogą przez porośnięte trawą mokradła. Tuż za nią pędziły cztery ogromne wozy straży pożarnej i dwa ciemno pomalowane fordy bronco: straż NASA. Zerknął na przyrządy i zadowoleniem stwierdził, że helikopter jest gotów do startu. Nie miał czasu na dokładne, punkt po punkcie, prześledzenie instrukcji. Jeden z kręcących się przy bunkrze spadochroniarzy NASA krzyknął coś do załogi sanitarki i biegiem ruszył do śmigłowca, trzymając przed sobą karabin. Zaskoczona załoga „Atlantis" przyglądała się biernie całej scenie. Pilot znalazł się już o kilka kroków od helikoptera. - Panie pułkowniku, proszę zostawić przyrządy w spokoju! Natychmiast! Lodowiec w ułamku sekundy podjął decyzję. Chwycił wyniesiony z montowni karabin; pilot nie mógł podejrzewać, że broń nie wypali. - Cofnij się, synku! - polecił. - Miałem zły dzień i puszczają mi nerwy. Pilot odskoczył tak gwałtownie, że z najwyższym trudem utrzymał równowa- gę i nie przewrócił się na plecy. Lodowiec nie zostawił mu czasu do namysłu. Wirniki pracowały równomier- nie. Dodał gazu. - Lecimy! - powiedział. 228 Śmigłowiec szarpnął w przód, później na bok. Lodowiec wyrównał lot, po- derwał maszynę z ziemi i pochylił ją do przodu. Łopaty młóciły powietrze bez wytchnienia i wreszcie ruszył w górę jak w windzie. Dwa wozy straży NASA wyprzedziły karetkę, zjechały z drogi i na przełaj dotarły do bunkra. Ze środka wysypał się oddział uzbrojonych, umundurowanych strażników. Przez chwilę Lodowiec zamierzał skorzystać z radia, ale powstrzymał się, zanim sięgnął po mikrofon. Wolał nie słyszeć rozkazów, które musiałby zignoro- wać. Nie ma sensu okładać kijem gniazda os, kiedy już zrzuciło sieje z drzewa. Zawrócił, otworzył maksymalnie przepustnicę i skierował się nad ocean, śla- dem Mr. Phillipsa. 61. Śmigłowiec Mr. Phillipsa H elikopter leciał nisko nad Ośrodkiem im. Kennedy'ego i rezerwatem Merrit Island; z tej wysokości w pełni można było podziwiać zdumiewający me- lanż dzikiej przyrody i najnowocześniejszej techniki. Śmigłowiec kierował się ku wstędze piasku zwanej Canaveral Beach i płaskiej, parującej powierzchni oce- anu. Nicole serce podeszło do gardła, gdy zaczęła się zastanawiać, dokąd lecą i kiedy ich wspólna podróż się zakończy. Spojrzała na siedzącego obok pasażera. - Nie nazywa się pan Phillips, prawda? - zapytała, mrużąc oczy. Mały człowieczek roześmiał się i poprawił włosy. Oczywiście, że nie - odparł. - Ale to nazwisko powinno być pani znajo- me - uniósł wyczekująco brwi, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Westchnął rozczarowany; Nicole ucieszyła się, że mogła sprawić mu zawód. - Generał Sam Phillips kierował programem badań kosmicznych na samym początku. Odegrał niebagatelną rolę w poprowadzeniu naszego kraju do sukcesów w ek- sploracji kosmosu. Biorąc pod uwagę mój plan, jest to dość ironiczny pseudo- nim, nie sądzi pani? „Phillips". . Prawdę mówiąc, myślałam raczej o marce śrubokręta - Nicole patrzyła wprost przed siebie. Nagle Mr. Phillips wykręcił się w fotelu i przez otwarte drzwi wyjrzał do tyłu. Zmarszczył brwi. Powietrze ze świstem wdzierało się do wnętrza śmigłowca. Nicole także się odwróciła - i ujrzała czarny, owadzi kształt ścigającego ich helikoptera: MH-53J, wojskowa maszyna. Przelecieli właśnie nad wąskim pa- skiem plaży i znaleźli się nad otwartym oceanem. Promienie słońca oślepiająco odbijały się od fal. Ustaliliśmy, że nikt za nami nie poleci - powiedział Mr. Phillips. - Dlacze- go dziś wszyscy mają kłopoty ze stosowaniem się do moich zaleceń? Powariowali - stwierdził Boorman. - Wszyscy zginiemy. Nie powinni tak ryzykować. 230 Przynajmniej są konsekwentni - zauważyła Nicole. Mr. Phillips nachmurzył się. Wolałbym, żeby naprzykrzali się komuś innemu. Zainstalowane w kabinie radio zatrzeszczało, ale jeszcze zanim dobiegły z nie- go artykułowane dźwięki, Nicole wiedziała, że to nie straż NASA. A usłyszawszy ten głos, poczuła ciarki na plecach. Ląduj, Phillips - rozkazał Lodowiec. - To koniec. Nie uda ci się uciec. Mr. Phillips zgrzytnął zębami i odwrócił się do Nicole. Ten pani Lodowiec to doprawdy męczący facet. Całkowicie się z panem zgadzam - przytaknęła. Posadź maszynę, Pantera - ciągnął Lodowiec. - Phillips nie zrobi ci krzyw- dy. Jesteś mu potrzebna jako pilot. Słyszysz mnie? Skąd wiedziałeś, że to ja? - zapytała, chwyciwszy mikrofon. - Poznałeś po stylu latania? Oczywiście; widać, że prowadzi utalentowany, ale rzadko praktykujący pilot. Może uda mi się nieco poćwiczyć - Nicole poczuła nagły przypływ pewno- ści siebie. Lodowiec sprawia wrażenie przekonanego, że na razie nie mogę pani zabić - powiedział Mr. Phillips. - Czy wobec tego powinienem zastrzelić senatora? Nicole zerknęła do tyłu, kiedy terrorysta wycelował broń w Boormana. Sena- tor, z rozszerzonymi strachem oczyma, wcisnął się w fotel i zasłonił rękami. Mr. Phillips odwrócił się jednak od niego. Nie, w ten sposób wyświadczyłbym wszystkim przysługę. Zresztą o to pew- nie chodzi Lodowcowi - skinął pistoletem. - Dogania nas. Proszę zawrócić i skie- rować się nad ląd. Nad oceanem nie mamy szans na ucieczkę; teren jest gładki jak stół. Dokąd w takim razie mam lecieć? - zapytała Nicole, uparcie wykazując brak zdecydowania. - To pan ma mapę. Mr. Phillips wyjrzał na zewnątrz. - Niech pani zniży się nad przylądek, tam gdzie wśród bagien stoją stare wieże startowe. Ma pani szansę udowodnić, że jest pani lepszym pilotem od nie- go. Cóż za romantyczne współzawodnictwo! - nagle spoważniał. - Chcę, żeby jedno było jasne, pani Hunter: jeśli pani chłopak nas dopadnie, wszyscy zginiecie razem ze mną: on, pani i senator - znanym, męczącym gestem pogroził jej pisto- letem. - Przyda się pani trochę praktyki w lataniu. Nicole zacisnęła usta i nie odezwała się. Rozmyślała, jak mogłaby pokrzyżo- wać plany Phillipsa. Wrócili nad stały ląd i skierowali się na południe, z dala od pożaru szale- jącego na stanowisku startowym. Lecieli w stronę zespołu wysokich budowli ustawionych na wąskim skrawku lądu: pozostałości programu rakiet „Tytan". Ogromne, czarne sześciany poukładano jak klocki, tworząc montownię silni- ków i budynek, w którym przygotowywano je do startu. Konstrukcje, zgodnie z zamiłowaniem NASA do skrótowców, nosiły wdzięczne nazwy SMAB i SMARF. 231 Nicole zatoczyła ciasny krąg wokół zespołu budowli, ale Lodowiec trzymał się blisko niej. Przemknęła wzdłuż czarnych ścian SM AB i wypadła nad płaski dach, na którym doskonale było widać kanały wentylacyjne i barierki. Zazwyczaj roiło się tu od pracujących ludzi, jednakże ze względów bezpieczeństwa w dniu startu ewakuowano całą załogę usytuowanego zbyt blisko stanowiska startowego kompleksu. Dalej na południe, ponad mokradłami i leniwą Banana River, piętrzyły się kratownicowe wieże, aktualnie wykorzystywane przy startach „Tytanów" - po- dobne do szkieletów reprezentacyjnych budynków rządu, który ma wielkie aspi- racje i ograniczone fundusze. Przy jednej z wież stała smukła, biała rakieta; siły powietrzne planowały jej start za dwa tygodnie. Pantera, co jest grane? - spytał przez radio Lodowiec. - Bawimy się teraz w berka? Raczej w chowanego - odparła Nicole ostro, gdy jej śmigłowiec zanadto zbliżył się do stalowej wieży i wystającego sponad niej stożkowatego czubka ra- kiety. - Nie mam wyboru. Szarpnęła drążek w bok. Maszyna przechyliła się gwałtownie niczym wa- gonik kolejki górskiej w wesołym miasteczku. Boorman krzyknął, przerażony nagłą perspektywą przekwalifikowania się na spadochroniarza-amatora, w do- datku bez spadochronu. Gorączkowo szukał jakiegoś uchwytu. Mr. Phillips omal nie zsunął się z fotela, ale zapięte pasy przytrzymały go na miejscu. Złapał za oparcie fotela. To się nam nie uda, pani Hunter - stwierdził. Ale mogę przynajmniej spróbować, prawda? Niedobrze mi - powiedział Boorman. - Chciałbym dostać torebkę, taką jak w samolocie. Lśniące, białe burty rakiety wypiętrzyły się tuż obok nich niby ogromny ko- min. Wieża przypominała kłębowisko metalowych ramion, gotowych pochwycić przelatujący zbyt blisko śmigłowiec. Wystarczyłoby lekkie trącenie kratownicy łopatą wirnika, żeby z pasażerów helikoptera zostały płonące szczątki. Nicole uznała, że dość już widziała eksplozji, jak na jeden dzień. Oblał ją zimny pot, ale przynajmniej wzrok miała wyostrzony do granic możliwości. Takiego kopa adrenalinowego nie czuła już przynajmniej od roku. Lodowiec zatoczył koło wokół rakiety w przeciwnym kierunku i teraz wy- padł na nich z przodu i z góry. Nicole z największym trudem uniknęła spychają- cego w dół podmuchu powietrza spod jego wirnika. - Mam pomysł - oznajmił Mr. Phillips. - Niech pani leci nad bagna. Sięgnął do tyłu i wymacawszy torbę z małymi pociskami, przyciągnął ją so- bie na kolana. Odłożył pistolet na podołek. Wyjął z torby dwa podobne do oszcze- pów pociski i zaczął składać elementy wyrzutni. Manewrując nią w ciasnym wnę- trzu, o włos tylko uniknął trafienia Nicole w twarz. Jeśli mamy gdzieś dolecieć, to lepiej, żeby pan uważał - rzuciła. Przepraszam - Mr. Phillips zmontował już wyrzutnię rakiet. Wychylił się, na ile mógł i wystawił rurę przez otwarte drzwi. - Proszę lecieć nisko i równo. 232 - O mój Boże! - krzyknął z tylnego siedzenia Boorman. - On chce zestrzelić helikopter! Pozabija nas wszystkich! Nicole zacisnęła zęby; miała ochotę osobiście zastrzelić Boormana, jeśli na- tychmiast się nie zamknie i będzie rozpraszał jej uwagę. Piaszczysty grunt pod nimi porastały karłowate sosny; dalej ziemia przypo- minała zielony dywan, tyle rosło tam trawy, chwastów, pnączy... Nicole prowa- dziła maszynę nisko nad krętymi kanałami odwadniającymi, które uchodziły do leniwych strumyków, łączących przylądek Canaveral i szeroką w tym miejscu Banana River z oceanem. Przyspieszyła, żeby uciec Lodowcowi, dać mu szansę, ale nie ustępował. - Jestem tutaj. Dalej siedzę ci na ogonie, Pantera - dobiegł z radia jego głos. - Myślałem, że już to przerabialiśmy. 5 - Słuchaj, Lodowiec - włączyła mikrofon - mam cię jakoś zgubić, żeby Mr. Phillips nie musiał zestrzelić cię rakietą. Co proponujesz? Łudziła się, że zrozumie ją i pozwoli im odlecieć, przez co wszyscy mieliby większe szanse przeżyć... Chociaż równie dobrze mogłaby oczekiwać, że Ziemia przestanie się obracać. |: - Wystarczy tych pogaduszek, pani Hunter - Mr. Phillips podniósł wzrok znad 1 wyrzutni. r Przed nimi wyrastał las wysokich, metalowych, aerodynamicznych konstruk- cji, w Ośrodku Kennedy'ego pieszczotliwie nazywany „Rakietowym ogródkiem". Mr. Phillips popatrzył przez wyprofilowaną przednią szybę. - Ach, oto kompleks dwudziesty szósty - powiedział z pogodnym uśmie- chem. - Muzeum Kosmiczne. Kiedyś chciałem się tu wybrać, ale rzadko jest otwar- te dla publiczności, więc dotychczas nie miałem okazji. t - Obejrzymy sobie wszystko dokładnie - obiecała Nicole. - Będziemy lecieć I bardzo blisko, zgodnie z pańskimi instrukcjami. f Niegdyś na tym płaskim terenie znajdowało się stanowisko startowe rakiety „Redstone", którą w 1961 roku Alan Shepherd, jako pierwszy Amerykanin, pole- ciał w kosmos. Popękany asfalt zdobiło kilka starych bunkrów - dawnych cen- trów sterowania lotami. k Nicole prowadziła śmigłowiec wśród eksponatów, przelatując tuż obok „Thor f Able,, i kolejnych rakiet, podobnych do stalowych drzew: minęli „Pershinga", „Polaris", „Nike Ajax" ze skrzydłami niczym rakieta Flasha Gordona. Najwyższą konstrukcją była odrestaurowana wieża „Redstone'a", pomalowana na czerwono i przywodząca na myśl szyb windy wydarty z wnętrza drapacza chmur i ustawio- ny na świeżym powietrzu. Dwa helikoptery goniły się pomiędzy wystawionymi na pokaz rakietami; za- bawa w berka w lesie reliktów techniki. I - To nie ma sensu - uznał wreszcie Mr. Phillips. Wystawił koniec wyrzutni przez drzwi i starał się wycelować. - Proszę lecieć gdzieś, gdzie nie ma tylu prze- szkód terenowych. Może na południe, nad bagna, tylko niech się pani trzyma z daleka od bazy lotniczej Canaveral. Nie życzę sobie kłopotów ze strony my- śliwców albo kolejnych helikopterów. I 233 Nicole przechyliła drążek i wyleciała z „Rakietowego ogródka", ponownie kierując się nad otwarty teren. Mr. Phillips dostrzegł niewielką polankę, okoloną strumyczkami, kępami wysokiej trawy i małymi palmami. - Tam - wskazał ruchem ręki. - Proszę tam wylądować. Wystarczy mi parę sekund - Nicole zawahała się, więc Mr. Phillips wbił jej w żebra lufę pistoletu. - Nie zamierzam prowadzić dyskusji. Zacisnęła wargi i skinęła głową. Wyprzedziwszy Lodowca, sprowadziła ma- szynę na ziemię. Mr. Phillips pochylił się i wycelował wyrzutnię w niebo, czeka- jąc na okazję do strzału. Mierzył w śmigłowiec Lodowca, który leciał wprost w pu- łapkę. 62. Rezerwat Merrit Island l; I Ś migłowcem zakołysało, gdy Nicole posadziła go na podmokłym gruncie. Wy- brała najlepsze miejsce, jakie mogła znaleźć w gęstych zaroślach; miała na- dzieję, że otaczające polanę drzewa utrudnią Mr. Phillipsowi strzał. Helikopter przechylił się lekko. Terrorysta odpiął pas, zaparł się mocniej, żeby nie stracić równowagi ,i oparł wyrzutnię rakiet na kolanach. Śledził zbliżają- cą się maszynę Lodowca, co chwilę zerkając za siebie, do kabiny. Nicole przyglądała się, jak próbuje wycelować wyrzutnię, nie wypuszczając z ręki pistoletu. Nie musi pan tego robić, Mr. Phillips - powiedziała. - Gdybym mogła porozmawiać z Lodowcem, z pewnością... Odebrałaby mi pani całą przyjemność - stwierdził mężczyzna. Wsunął ra- kietę do wyrzutni i wykręcił szyję, chcąc jak najlepiej się ustawić. Z góry dobiegał ich odgłos silnika helikoptera Lodowca, rytmiczny niczym stro- boskopowy grzmot. Nicole spojrzała w niebo pod krawędzią przedniej szyby. Cień śmigłowca przemknął przez polanę i zaraz zawrócił. Maszyna zaczęła się zniżać. - Zestrzeli go! - krzyknął płaczliwie siedzący z tyłu Boorman. Mr. Phillips odwrócił się i wycelował w niego pistolet. - Panie Boorman, przez pana nie mogę się skupić - powiedział. - Zastrzelę pana, jeśli się pan nie opanuje. -1 tak nas zastrzelisz - zaszlochał senator. | - Proszę mnie do tego nie zachęcać. - Spokojniejszym spojrzeniem obrzucił Nicole. - Byłoby mi również przykro, gdyby pani zachowała się nierozsądnie, pani Hunter. Lodowiec nadal zniżał lot; ryk silników stawał się ogłuszający. Co on, do ciężkiej cholery, robi?, zastanawiała się Nicole. Czyżby chciał ich zmiażdżyć ciężarem swojego śmigłowca? Mr. Phillips zajął się ponownie wyrzutnią. Przymknął jedno oko i spojrzał w celownik. 235 - Powoli... Powoli... - położył palec na spuście. Nicole złapała drążek sterowy, w panice usiłując coś wymyślić. Phillips ją zastrzeli, jeśli mu jakoś przeszkodzi, ale przynajmniej Lodowiec ujdzie z życiem. Warto dla niego umierać? Właśnie miała otworzyć przepustnicę i poderwać śmigłowiec, gdy nagle Boorman rzucił się na oślep przez otwarte drzwi. Wyskoczył i z pluskiem wylą- dował w mokradle. Nicole szarpnęła drążkiem. Maszyna zakołysała się na boki i to wytrąciło Mr. Phillipsa z równowagi w chwili, gdy właśnie naciskał spust. Stinger odpalił ze świstem, ale strzał okazał się kompletnie chybiony: rakieta wzbiła się wysoko w niebo, by po chwili zanur- kować ku ziemi. Trafiła w naturalną groblę i wybuch głowicy zmienił kępę palm w ognistą kulę. Grzmot eksplozji spłoszył stadko flamingów. Machając rozłoży- stymi, różowymi skrzydłami, wystraszone ptaki poderwały się do lotu. Mr. Phillips warknął coś do siebie i odwrócił się w samą porę, by dostrzec ucie- kającego przez bagno senatora. Boorman z trudem pokonywał wodę i błoto w swo- ich eleganckich mokasynach, ale na oślep parł przez płożące się zielsko i gąszcz niskich krzewów. Terrorysta uniósł pistolet, jakby chciał strzelić do senatora przez całą kabinę, ale w ostatniej chwili powstrzymał się i tylko prychnął pogardliwie. - Miejmy nadzieję, że pożrą go aligatory - rzekł i ponownie sięgnął do torby. Wyjął ostatni pocisk, po czym umieścił go w rurze wyrzutni. - Spróbujemy jesz- cze raz. Helikopter Lodowca znów się przybliżył; Nicole nie miała pojęcia, co tym razem chodzi po głowie siedzącemu za jego sterami bulterierowi. Wiedziała, że jest porywczy i gwałtowny, teraz jednak jego zachowanie graniczyło z manią sa- mobójczą. Czyżby uważał, że ma wobec niej jakieś zobowiązania? Wolałaby, gdyby po prostu pozostał przy życiu. Z pewnością widział pierwszą rakietę, ale wracał i aż się prosił o następny strzał. - Lodowiec, nie - szepnęła. - Zabieraj się stąd. Ciekawe, czy bardziej zależało mu tym, żeby ją uratować, czy żeby powstrzy- mać Phillipsa? A może po prostu zaślepiony wściekłością parł jedynie naprzód jak buldożer? Ten pani Lodowiec łudzi się chyba, że może jeszcze coś zdziałać - stwier- dził Mr. Phillips półgębkiem. To dla niego typowe - odparła Nicole szeptem. - Nigdy nie przejmuje się faktem, iż wszystko przemawia przeciw niemu. Mr. Phillips stęknął, usiłując wycelować przed kolejnym strzałem. - Niech się pani odsunie od przyrządów - rozkazał. - Widzę panią. Nicole odchyliła się do tyłu; wiedziała, że Lodowiec potrafi zachowywać się jak wariat za sterami - ale nie za sterami śmigłowca. Pozostało jej tylko modlić się, by zdołał zrobić unik, kiedy Stinger pomknie w jego stronę. Mr. Phillipsowi zaś po wystrzeleniu drugiej rakiety zostanie zaledwie parę nabojów w pistolecie. Powodzenie jego wspaniałego planu zawisło na włosku. Śmigłowiec Lodowca leciał wprost na nich, a Mr. Phillips nie spuszczał go z oka, co dawało Nicole pewną szansę. Czegoś podobnego terrorysta na pewno 236 się nie spodziewał i choć w tej chwili zamierzony wyczyn nie mógł przynieść jej żadnych bezpośrednich korzyści, zyskałaby nową kartę przetargową. Mr. Phillips przycisnął wyrzutnię do ramienia. Nicole sięgnęła tymczasem lewą stopą w tył, pod siedzeniem pilota, aż zaczepiła palcami o rączkę walizki z klejnotami. Wstrzymała oddech. Nie spuszczała małego człowieczka z oka, pod- czas gdy on wodził bronią w ślad za nadlatującym helikopterem. Wreszcie uśmiech- nął się, westchnął z ulgą i wcisnął spust. Rakieta z sykiem wyprysnęła z rury wyrzutni. W tym momencie Nicole szarp- nęła nogą do przodu, przyciągnęła walizeczkę bliżej i wypchnęła ją poza kra- wędź kabiny od strony pilota. Ciężki pojemnik, koziołkując spadł w bagno. Nicole natychmiast spojrzała w prawo, by przez przednią szybę śledzić wznoszący się na słupie ognia i dymu pocisk. Rakieta pędziła wprost w porcelanowo-błękitne niebo. Jazgot jej silnika cichł w oddali, gdy zbliżała się coraz bardziej do MH-53J pilotowanego przez Lodowca. Znajdowała się na kursie kolizyjnym; Mr. Phillips dobrze wycelował. Jednakże w ostatniej chwili Lodowiec położył maszynę w gwałtowny skręt, odchylając ją jednocześnie w bok i w dół. Gwałtownie obniżył lot o dobre trzy- dzieści metrów, a stinger przemknął górą i eksplodował tuż ponad jego wirni- kiem. Wybuch nastąpił zbyt blisko; wywołany eksplozją podmuch niczym niewi- dzialna dłoń pchnął - i tak już spadający - helikopter jeszcze mocniej w dół. Na oczach Nicole Lodowiec stracił panowanie nad sterami i wpadł w korkociąg. Jesz- cze przez chwilę maszyna zdawała się walczyć o utrzymanie się w powietrzu, ale zaraz spadła na ziemię, podskoczyła i zamarła. Mr. Phillips wyrzucił pustą teraz wyrzutnię, usiadł wygodnie i przygładził klapy wygniecionej marynarki. - Cudownie - powiedział, po czym starannie zapiął pas. Gestem dał znak Nicole. - Teraz się pospieszmy. Helikopter ponownie wzbił siew powietrze. Nicole zacisnęła dłonie na drąż- ku sterowniczym z taką siłą, że kostki jej zbielały. Wyobraziła sobie, że miażdży gardło Mr. Phillipsa i zacisnęła jeszcze mocniej. - Bardzo to wszystko zabawne, ale trochę się już zmęczyłem. Wracamy nad ocean. Chcę jak najszybciej znaleźć się nisko nad falami. - Mr. Phillips odetchnął głęboko, jeszcze raz przygładził marynarkę i złożył wypielęgnowane ręce na ko- lanach. - Po całym dzisiejszym bałaganie z niecierpliwością wyczekuję wakacji, które potrwająjuż przez resztę mojego życia. 63. Baza lotnicza Tyndall, Floryda K lucz czterech Falconów F-16C przemknął z rykiem po pasie startowym bazy Tyndall w pobliżu Panama City. Każdy z nich miał zainstalowane karabiny gatling i po dwa naprowadzane termicznie pociski typu powietrze-powietrze, co aż w nadmiarze wystarczyłoby do zestrzelenia śmigłowca, którym dowodził ter- rorysta. Obowiązywał jednak wyraźny zakaz otwierania ognia ze względu na dwójkę znajdujących się na pokładzie zakładników. Źle by to wyglądało, gdyby przewodniczący senackiej Komisji Spraw Zagranicznych zakończył kadencję tra- fiony rakietą, do spółki zresztą z kierownikiem startu z NASA. Piloci uruchomili dopalacze, zostawiając za sobą dziesięciometrową smugę ognia i spalin. W kilka minut osiągnęli pułap przelotowy sześciu tysięcy metrów i porzucając brzegi Zatoki Meksykańskiej, ruszyli w głąb Florydy. Przełączyli się na radary z wykrywaczami podczerwieni i sformowali szyk w półtorakilometrowych odstępach. Dzięki radarom mogli z odległości wielu ki- lometrów namierzyć i śledzić uciekający śmigłowiec, gdy tylko uda im się sen- sownie zawęzić obszar poszukiwań. Na północnym zachodzie półwyspu, z bazy lotniczej Englin, wystartowały dwa odrzutowce F-15E wyposażone w najnowocześniejszy sprzęt szpiegowski, dotychczas stosowany tylko podczas zimnej wojny z Rosjanami. Tym razem miał znaleźć inne zastosowanie. F-15E określiły spodziewany czas kontaktu na dwadzieścia minut. Już niebawem wszystkie maszyny miały się spotkać w pogoni za kierowa- nym przez terrorystę helikopterem. CINCCENTCOM - naczelny dowódca w sztabie głównym - stacjonował w bazie wojsk lotniczych McDill w Tampa, po przeciwnej stronie Florydy niż Ośrodek im. Kennedy'ego. Oficjalnie odpowiadał za pilnowanie interesów bez- pieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych w Afryce i na Środkowym 238 Wschodzie, ale zarazem dysponował najbliższą strukturą dowódczą, z której można było zarządzać obroną Ośrodka. Pozostali głównodowodzący zaprotestowali, gdy CINCCENTCOM-owi zlecono zajęcie się uciekającym terrorystą, ale realia geo- graficzne zwyciężyły. Już i tak zmarnowano zbyt wiele czasu. Zdobny w cztery gwiazdki na mundurze generał miał do dyspozycji potężną flotę samolotów bojowych, okrętów i oddziałów lądowych. Jeden z jego poprzed- ników dowodził pięciuset tysiącami ludzi podczas wojny w Zatoce Perskiej, jemu | zaś przypadła w udziale pogoń za jednym próbującym ucieczki przestępcą. CINCCENTCOM siedział w swoim fotelu w pokoju operacyjnym. W wyło- żonym dywanem, klimatyzowanym pomieszczeniu znajdował się rząd monito- rów komputerowych, wpuszczonych w blat stołu i przykrytych szklanymi płyta- mi. Za plecami generała stało na baczność z pół tuzina mężczyzn i kobiet o ponurych twarzach. Komputery przetwarzały dane z radaru, generowały pseu- i v dokoloryi wyświetlały obraz na ogromnym, ściennym ekranie, na którym widniał i odwzorowany w najdrobniejszych szczegółach fragment Florydy. Uwagę zebra- nych przykuwał mały, wolno poruszający się punkcik. - W jaki sposób śledzimy helikopter? - CINCCENTCOM nie wyglądał na zadowolonego. Za generałem, z lewej strony, stała młoda pani major wojsk lotniczych. Dłu- gie, ciemne włosy miała upięte w zgrabny kok, żeby jej nie przeszkadzały. Była jedynym oficerem łącznikowym sił powietrznych do czasu przybycia jej przeło- żonego, generała majora. - Mamy informacje z NORAD-u w Colorado Springs, generale - odparła. - Namiary radarowe pochodzą z dwóch źródeł: jedno to naziemna stacja w bazie lotniczej Patrick, na południe od Ośrodka Kennedy'ego, drugie zaś to dane z po- miarów rozproszenia wstecznego z Virginii. Niestety, do czasu aż nasze myśliw- ce dotrą nad wskazany obszar, nie będziemy dysponowali żadnymi danymi zebra- nymi z powietrza. Sztab Operacji Specjalnych zamierza skierować w ten rejon swojego C-130 z radarem do wykrywania celów w podczerwieni, ale chwilę to potrwa. Część śmigłowców straży NASA znajduje się w powietrzu, lecz nie na wiele się nam zdadzą, bo są za wolne w porównaniu z tym draniem. Ma sporą przewagę - wskazała na ekran. - W tej chwili maskujemy cały ruch powietrzny w rejonie, żebyśmy mogli śledzić, dokąd kieruje się helikopter. Świetlny punkcik pełzł powoli coraz dalej na otwarte morze. - A co z AWACS-em? - CINCCENTCOM zabębnił palcami po stole. - Nie możemy namierzyć go z innych maszyn niż myśliwce? Pani major zerknęła na ściągawkę, którą nagryzmoliła w pośpiechu tuż przed wejściem do sali, przeglądając dane na temat Powietrznego Systemu Ostrzegania i Kontroli, czyli AWACS. - Jeden z AWACS-ów monitoruje handel narkotykami na Karaibach. Dotarcie tutaj zajęłoby mu dobrą godzinę. Czy życzy pan sobie, generale, żeby go wezwać? CINCCENTCOM popatrzył na główny ekran. Wskazania radarów nadlatują- cych myśliwców powoli zbiegały się na świecącej kropce nad Atlantykiem. Za parę minut będą mieli w dowództwie informacje z kilku nakładających się źródeł. 239 ^ Nagle punkcik zniknął z ekranu. Generał odwrócił się wraz z fotelem. - Co się stało? Kobieta zrobiła krok do przodu i uważnie obejrzała sytuację na monitorze. Śmigłowiec zniknął nam z naziemnego radaru. Może wpadł do wody. Proszę wyświetlić pozycje wszystkich maszyn w tym rejonie. Ekran zamigotał, gdy pojawiały się na nim kolejne maszyny pasażerskie, pry- watne awionetki i helikoptery krążące wokół Ośrodka Kennedy'ego. Gdzie nasz poszukiwany? - chrząknął CINCCENTCOM. Leci zbyt nisko, żebyśmy go mieli na naziemnym radarze, generale - od- parła pani major. Czyli ma umówione spotkanie z jakimś statkiem albo łodzią podwodną- stwierdził generał. Albo ma pan rację, generale... - kobieta zawahała się - ...albo wylądował na wodzie. CINCCENTCOM rozparł się wygodniej w fotelu. Dajcie mi obraz z myśliwców, kiedy już dotrą na miejsce. Ten łajdak nie może się wymknąć. Wysadził w powietrze nasz prom kosmiczny! Tak jest, generale - rozkaz został wydany w chwili, gdy generał kończył swoją kwestię. - 64. Śmigłowiec Mr. Phillipsa P osłuszna poleceniom Mr. Phillipsa, Nicole trzymała kurs na wprost, nad Atlan- tyk. Pędzili z maksymalną szybkością i tak nisko, że do otwartego wnętrza maszyny dolatywał zapach morskiej piany. Podmuch powietrza spod łopat spłasz- czał zielononiebieskie fale; na szybie pojawiła się drobniutka mgiełka. Jak daleko mam lecieć? - zapytała Nicole. Jeszcze parę minut. Świetnie pani idzie. Nie odrywała wzroku od łagodnych fal. Nigdzie w zasięgu wzroku nie do- strzegła ani śladu okrętu, łodzi podwodnej, czy choćby kutra rybackiego lub jachtu. - Gdzie ta łódź podwodna? - zapytała. - Może pańscy przyjaciele się nie pojawią? Mr. Phillips wyjął kieszonkowy zegarek i otworzył kopertę. Czyżby aż tak bardzo chciała się mnie pani pozbyć? Owszem - odparła. - Nie da się ukryć. Zatrzasnął pokrywę zegarka, schował go i uśmiechnął się do niej. Tak naprawdę, to nie ma żadnej łodzi podwodnej... Myślę jednak, że znik- nęliśmy już ze wszystkich radarów - zatoczył palcami kółko. - Proszę zmienić kurs, wracamy nad stały ląd. Tylko bardzo proszę lecieć nisko, tak żeby płozy ślizgały się po wodzie. To wariactwo! - Nicole zaczęła zawracać. Straciła dotychczasowy spokój. - Ukradł pan miliony dolarów, wszyscy pana szukają... Dokąd chce pan lecieć? Mr. Phillips uśmiechnął się z satysfakcją. - Do Disneylandu, oczywiście! Dokładniej mówiąc, do Disney Wo r 1 d. Gdyby nawet Nicole dotychczas nie nabrała takiego przekonania, obecnie nie pozostawało jej już nic innego, jak uznać, że terrorysta oszalał. - A co z łodzią podwodną? O czym pan mówi? Mr. Phillips rozluźnił krawat i rozpiął górny guzik eleganckiej koszuli. Gdy rozchylił kołnierzyk, pod spodem Nicole ujrzała inny strój: tanią, ozdobioną ja- 16-Iskra 241 skrawym niebiesko-różowo-zielonym wzorem hawajską koszulę. Mężczyzna zdjął marynarkę i wyplątał się z białej koszuli. - Przebrałem się za turystę - stwierdził i uniósł brwi, jak gdyby w oczekiwa- niu wyrazów podziwu dla własnego geniuszu. - Mam również szorty w kratkę, pozwoli pani jednak, że spodni pozbędę się w mniej krępującym momencie. Śmigłowiec, nie zwalniając, mknął na spotkanie półwyspu. W porannej mgieł- ce linia brzegowa rysowała się przed nimi rozmytą, zielonobrunatną linią. - Ale... Dlaczego właśnie Disney World? - zapytała Nicole, wciąż zasko- czona. Mr. Phillips zatarł ręce i rozpiął hawajską koszulę, żeby łatwiej mu się oddy- chało. Musiał się dobrze czuć, udając turystę w nie zobowiązującym stroju. To rzeczywiście sprytne - przyznał. - Wszyscy będą przeszukiwać bezkre- sny, pusty ocean, raz, potem drugi, ze świadomością, że coś przegapili. My tym- czasem polecimy do Orlando. Nawet jeśli złapią nas na radarze i ustalą, kim je- steśmy, znikniemy, zanim zdążą zadziałać. Ale nadal nie rozumiem: sądziłam, że pan ucieknie. No właśnie - zaśmiał się terrorysta. - Wysadzi mnie pani w samym środku naj gęściej zaludnionej okolicy w całych południowo-wschodnich Stanach, na parkingu w Disney World. Rzecz jasna, helikopter narobi trochę zamieszania, ale zniknę w tłumie, jako jeszcze jeden turysta z walizką. Dzięki temu, że lecimy zgodnie z rozkładem... - tu z uśmiechem spojrzał na zegarek - ...dotrzemy do celu dokładnie w chwili otwarcia, kiedy jest największe zamieszanie. Nie wydaje się pani, że jedna osoba najzwyczajniej w świecie utonie w takim tłumie? Nigdy mnie nie znajdą. Pan chyba żartuje. Ależ nie - spojrzenie Mr. Phillipsa zlodowaciało. - Na parkingach w Ma- gicznym Królestwie może się pomieścić dwanaście tysięcy samochodów; codzien- nie park odwiedza ponad trzydzieści tysięcy ludzi, z czego większość trafia tam właśnie teraz. Uwielbiam znać takie szczegóły. Nic dziwnego, jest pan taki małostkowy - odcięła się Nicole. Mr. Phillips zmarszczył brwi, ale postanowił nie tracić więcej energii na przekomarzanie się z nią. Przelecieli nad plażą. Nicole trzymała się dosłownie parę metrów nad drze- wami, kiedy dotarli do dzikich mokradeł z ich świeżą zielenią i licznymi kanała- mi odpływowymi - prawdziwego świata pierwotnego. Mr. Phillips zachichotał i odwrócił się, chcąc cisnąć marynarkę na tylne sie- dzenia. Zamarł bez ruchu, a potem okręcił się do końca i przez chwilę kontem- plował. Nigdzie nie było walizki z okupem. Co jest! - wyskrzeczał i przechylił się przez oparcie swojego fotela. Obej- rzał wnętrze kabiny, jakby mógł je prześwietlić wzrokiem. Pomacał delikatnymi dłońmi, ale nic nie znalazł. - Gdzie jest mój skarb? Bilety wstępu są w dzisiejszych czasach dość drogie, Mr. Phillips - rzuciła nonszalancko Nicole. - Zdaje się, że cienko u pana z funduszami. 242 Mr. Phillips odpiął pas. Dyszał głośno z wściekłości, ale na razie odebrało mu głos. Przelazł przez fotel na tył maszyny, gdzie poprzednio znajdował się senator. Sprawdził dokładnie pod siedzeniami, niemal wywracając przedział pa- sażerski do góry nogami, ale nie ulegało wątpliwości: walizka z klejnotami znik- nęła. - Boorman! - krzyknął. Nicole nie odezwała się ani słowem; lepiej, żeby terrorysta sądził, iż to senator uciekł z jego pieniędzmi. - Chcę dostać moje ka- mienie! - rozwścieczony złapał za oparcie fotela obok Nicole. Chociaż kabina nie była wysoka, mógł w niej stać wyprostowany. Z dołu dobiegł do uszu obojga głośny, dudniący hałas, który z każdą chwilą narastał, by przemienić się w ogłuszający ryk. Mr. Phillips wystawił głowę za burtę maszyny; Nicole, spojrzawszy w dół po swojej stronie, rozpoznała pokiereszowany śmigłowiec Lodowca, który po wy- buchu pocisku z trudem utrzymywał się w powietrzu, ale pojawił się znikąd i z uporem wznosił się, jakby dążył do zderzenia w powietrzu. Serce zabiło jej żywiej. Co ten człowiek tu robi? - krzyknął Mr. Phillips. Pantera! - dobiegł z radia głos Lodowca. - Zawsze chciałaś być na topie. Masz zezwolenie na zrobienie uniku. Z zaciętą twarzą Nicole szarpnęła drążkiem sterowniczym w bok, wprowa- dzając helikopter w gwałtowny przechył. Nagły skok maszyny całkowicie zasko- czył Mr. Phillipsa, który puścił oparcie fotela, zachwiał się i po raz ostatni popa- trzył na nią spokojnymi oczyma, w których dotychczasowa wesołość ustępowała miejsca czystemu przerażeniu. Machnął rozpaczliwie rękami i otworzył usta, z których jednak nie wydobyły się żadne słowa. Poleciał do przodu, potknął się i z krótkim okrzykiem zdumienia wypadł na zewnątrz. Zdążył jeszcze zamachać ramionami w powietrzu i uderzył głową dokładnie w wirnik maszyny Lodowca. W mgnieniu oka Mr. Phillips zmienił się w masę kropelek krwi i strzępków ciała, które rozproszyły się na podobieństwo szkarłat- nego deszczu. - Cudowne - stwierdziła Nicole. Pilotowany przez Lodowca śmigłowiec przechylił się pod wpływem nagłego ciosu w łopaty wirnika; uderzenie musiało je uszkodzić, bo maszyna szarpnęła się niczym dziki koń i zaczęła opadać. Serce Nicole zamarło, gdy ujrzała w kabinie Lodowca, walczącego o zachowanie kontroli nad śmigłowcem. Ruszyła w dół w ślad za nim, usiłując jednocześnie pomóc i nie doprowadzić do zderzenia. Ledwie parę metrów dzieliło helikopter od koron drzew, gdy Lodowiec wresz- cie zdołał nad nim zapanować. Silnik kaszlnął, po czym znów zaczął pracować w równym rytmie. Lodowiec z uśmiechem ustawił się na tej samej wysokości, co Nicole, i pomachał do niej. Wyczerpana Nicole spojrzała w dół. - Przynajmniej zejście ze sceny miał pan efektowne, Mr. Phillips - mruknęła pod nosem. Miała wrażenie, że mały terrorysta doceniłby jej dowcip. 65. Bunkier trasmisyjny NASA K iedy w bunkrze transmisyjnym zjawiły się wreszcie oddziały straży NASA, Amos Friese był już panem sytuacji. Z zabranym Rdzewiakowi karabinem przechadzał się po wnętrzu budynku i pilnował więźnia. Po zniszczeniu monitorów nie mógł sprawdzić, jak potoczyła się operacja odbicia Centrum Kennedy'ego z rąk terrorystów. Zamierzał jednak bronić bunkra przed każdym ewentualnym wrogiem. Jak widać na przykładzie rudzielca, bandyci powinni się poważnie zastano- wić, zanim znów wejdą Amosowi Friese w paradę. Korzystając z tego, że Rdzewiak był nieprzytomny, Amos odciął nożem ka- ble zasilające od bezużytecznych teraz komputerów i spętał nimi nadgarstki i kostki napastnika. Podobało mu się, że może go tak związać, niczym świnię szykowaną na rożen; pasowało to do obecnej sytuacji. Na wszelki wypadek oblepił mu jeszcze dłonie taśmą klejącąz pojemnika na biurku, lecz nie ufał jej zbytnio. Kiedy Rdzewiak odzyskał wreszcie przytom- ność, usiłował uwolnić się z więzów, jednak tylko sprawił sobie ból i nieźle się zmęczył. Równie bezskuteczne okazały się przekleństwa i groźby, ponieważ Amos zakneblował go kawałkiem materiału. Brudna szmata była nasączona rozpusz- czalnikiem przeznaczonym do czyszczenia monitorów i blatów z kurzu, więc z pewnością miała okropny smak. Rdzewiak bezustannie mierzył Amosa złym spojrzeniem, co młodszemu z bra- ci Friese'ów sprawiało sporą przyjemność. Z zaciętą twarzą, w poszarpanym ubra- niu, stał niewzruszenie na straży jeńca. Mimo hałaśliwie działającego klimatyza- tora tak się pocił, że musiał obwiązać sobie czoło oderwanym kawałkiem szmaty, żeby słone krople nie ściekały mu do oczu. Przybyli do bunkra strażnicy NASA zobaczyli obu mężczyzn, błyskawicznie ocenili sytuację i bystrze uznali, że z Amosem lepiej nie zadzierać. Dowodził nimi wysoki, chudy Latynos o krótko przyciętych, czarnych włosach i idealnie wygo- lonej, gładkiej jak szkło szczęce. 244 - Tylko ten jeden? - zapytał na widok rudowłosego więźnia. Amos potwierdził skinieniem głowy, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z Rdzewiaka. Zgadza się, jeden jeniec - coś w spojrzeniu i wyrazie twarzy mówiącego sprawiło, że strażnicy woleli więcej nie pytać. Według naszych informacji to jedyny członek grupy terrorystów, który po- został przy życiu. To dobrze - stwierdził lodowatym głosem Amos. - Może uda mi się go przesłuchać... Rdzewiak próbował coś powiedzieć, ale knebel przefiltrował tylko niearty- kułowane gulgotanie. Amosa bardzo ucieszył widok autentycznego przerażenia w jego oczach. Do środka wszedł czwarty strażnik, obejrzawszy uprzednio zniszczone drzwi. Popatrzył na leżącą na podłodze kobietę okrytą swetrem. - Wygląda na to, że mamy trzy ciała - zameldował. - Dwóch strażników NASA, którzy zginęli przy wybuchu pułapki w drzwiach, i ta dziewczyna. Mężczyźni podnieśli Cecelię z podłogi. - Tylko delikatnie - poprosił ich Amos. -Nie ma obaw - uspokoił go gładko ogolony dowódca. Friese niechętnie pozwolił, żeby wyjęli karabin z jego zdrętwiałych rąk. Krew tętniła mu w żyłach szybciej, niż gdyby w godzinę opróżnił sześć puszek Jolt Coli. Miał nadzieję, że i jego bratu się powiodło. Kto wie, może nawet namówiłby go na rewanż za tamtą bitwę na śnieżki... 66. Ośrodek Kosmiczny im. Kennedyego L odowiec uruchomił wycieraczki, żeby usunąć z przedniej szyby resztki krwi, ostatnie pozostałości po Mr. Phillipsie. Miał szczęście, że wirnik nie został poważnie uszkodzony, kiedy uderzyło weń ciało terrorysty; śmigłowiec i tak już wystarczająco dużo przeszedł tego ranka. Łopaty musiały zahaczyć Mr. Phillipsa samymi koniuszkami - co w zupełności wystarczyło. Ruszył w ślad za maszyną Nicole, trzymając się o pół mili z tyłu. Lecieli w stronę Centrum Kontroli Startów. Centralna strefa wojny, pomyślał. Wybrzeże Florydy było pocętkowane brązowymi i zielonymi plamami, które ostro odcinały się od leżącego na wschodzie błękitnego oceanu. Cóż za miłe, spokojne miejsce na rajski urlop... Nad zniszczonym stanowiskiem startowym nadal unosiły się płomienie, a w niebo bił słup dymu: stos pogrzebowy „Atlantis". Lodowiec wiedział, że cały świat śledził przebieg kryzysu. Zblazowana publiczność ponownie przekonała się, jak delikatnym tworem jest program kosmiczny. Lot na orbitę nigdy nie bę- dzie radosną przejażdżką. Nie sądził jednak, zgon „Atlantis" oznaczał koniec programu badawczego. Być może dramatyczne wydarzenia uświadomią wreszcie, komu trzeba, jego war- tość. Nakłady na NASA stanowiły zaledwie ułamek procentu budżetu państwa, a efekty jej działania okazywały się lepsze od wszelkich porównywalnych pro- gramów rządowych. Komercjalizacja przestrzeni kosmicznej stanowiła ostatnią nadzieję na przyszłość. Istniała szansa, że katastrofa wystarczająco poruszy opi- nię publiczną. Lodowiec z trudem dostrzegł wozy strażackie i pojazdy innych służb usta- wione w półkole na granicy stanowiska startowego. Dym buchał w niebo niczym z krateru wulkanu, ale na stanowisku 39B stał nietknięty „Endeavour", strzelając w niebo wysoko ponad bagnami Florydy. Czekał na start. Pułkownik Friese był wykończony. Stopa pulsowała mu bólem, rwały go wszystkie mięśnie, dłonie wciąż krwawiły; czuł się jak manekin po serii testów na zderzenie. 246 W radiu rozległ się trzask. Halo Centrum - zameldowała się Nicole na otwartym kanale. - Tu Pantera. Zbliżamy się dwoma śmigłowcami do strefy zamkniętej. Proszę o zezwolenie na przelot i lądowanie przy Centrum Kontroli Startów. Zgłaszam straty: jeden terro- rysta. Innych ofiar nie ma. Proszę o potwierdzenie. Potwierdzam, Pantera! - odpowiedziało radio podekscytowanym głosem inżyniera na nasłuchu. - Pozbyliście się terrorysty? Na dobre - wtrącił się Lodowiec. - Tu pułkownik Friese, skrzydłowy. Je- steśmy bezpieczni. Senatorowi Boormanowi też nic się nie stało, ale trzeba go będzie zabrać z bagien. Odbiór. Lećcie do Centrum Kontroli Startów - zgodził się głos. - Znacie lądowi- sko. .. Gratuluję szczęśliwego powrotu. Wszyscy tutaj śledziliśmy rozwój wyda- rzeń. Proszę o przysłanie na lądowisko personelu medycznego - uzupełniła ko- munikat Nicole. - Lodowcowi z pewnością przydadzą się jakieś środki przeciw- bólowe. Może tym razem usiedzi spokojnie dość długo, żeby można mu było coś podać. Lodowiec bez protestów dwukrotnie pstryknął w mikrofon na znak potwier- dzenia. Przelecieli nad Banana River. Z miejsca, w którym się znajdowali, Ośrodek Kennedy'ego przypominało pole bitwy. Nad zniszczonym hangarem montażo- wym jeszcze snuł się dym; w kilku miejscach na drogach stały płonące pojazdy. Wysoko w górze przemknął klucz F-16, patrolujących okolicę, a C-130 z włą- czonym sprzętem do pomiarów w podczerwieni zataczał leniwe elipsy. Po krwawym ataku terrorystycznym Ośrodek Kennedy'ego nigdy już nie bę- dzie taki sam. Astronauci i cały program kosmiczny wyszli z tej próby zwycię- sko, choć koszt sukcesu okazał się przerażająco wysoki. Na mniejszej wysokości aż się roiło od śmigłowców. Niektóre z nich należa- ły do NASA, burty innych zdobiły napisy „Straż przybrzeżna" lub „Siły powietrz- ne USA". Groźnie wyglądający MH-60, z działkiem z przodu i podwieszonymi do krótkich skrzydeł rakietami, wyleciał im na spotkanie, gdy zbliżali się do CKS. Lodowiec modlił się, żeby pilot MH-60 nie okazał się w gorącej wodzie kąpany. Na razie miał dość zabawy w komandosa. Na parkingu Centrum Kontroli Startów tłoczyło się mnóstwo samochodów, wszędzie migały światła sygnalizacyjne, przewalały się tłumy ludzi, a wśród nich przemykały karetki. Emanujący spokojem i pewnością siebie strażnicy stali obok wojskowych ciężarówek wzdłuż całej drogi do budynku administracyjnego. Na stanowiskach prasowych, na południe od CKS, wszystkie obiektywy kamer skie- rowały się w stronę nadlatujących śmigłowców. Lodowiec czerpał jedyną pociechę z faktu, że NASA będzie musiała bez- zwłocznie wystrzelić następny wahadłowiec, ponieważ rosyjski „Mir" czekał na zaopatrzenie. Pośpiech pozwoli uniknąć ciągnącego się latami marazmu, tak jak miało to miejsce po katastrofie „Challengera". Przypuszczał, że „Endeavour" - gotów do startu na stanowisku 39B - zostanie w błyskawicznym tempie przysto- 247 sowany do odbycia misji zaopatrzeniowej dla „Mira". Może wreszcie kraj po- ważnie potraktuje loty w kosmos i zainwestuje w przełomowe technologie w ro- dzaju jednostopniowego pojazdu orbitalnego. Żandarmeria wojskowa opróżniła lądowisko dla zbliżających się maszyn Frie- se'a i Nicole. W pobliżu czekały dwie karetki z migającymi kogutami. Lodowiec pociągnął drążek do siebie, dając znak Nicole, że ma lądować pierw- sza, i posadził helikopter tuż obok. Poczuł lekki podskok, kiedy płozy uderzyły o asfalt. Kilkoro ludzi pochyliło głowy i ruszyło do jego maszyny. Wyłączył wir- niki, zgasił silnik i ciężko opadł na fotel. Myśl o rychłej drzemce mącił tylko ból, który zaatakował z potrójną energią, gdy ciało mogło się wreszcie odprężyć. Strażnicy NASA wysypali się z budynku CKS i pobiegli w stronę karetek, niosąc kilka owiniętych w płótno ciał. Inni umundurowani funkcjonariusze pilno- wali, żeby roztrzęsieni zakładnicy zostali zabrani w bezpieczne miejsce. Inżynie- rowie i technicy z sali operacyjnej kręcili się niespokojnie tu i tam. Podekscyto- wani i rozzłoszczeni, przypominali rój mrówek. Lodowiec wysiadł sztywno z poznaczonej śladami spalenizny kabiny i stanął ostrożnie na zdrowej nodze, żeby przypadkiem nie obciążyć rozsypującego się opatrunku. Skrzywił się z bólu i omal nie upadł. Może należało zaczekać, aż ktoś mu pomoże... Nicole, nie bawiąc się w wyłączanie wirnika, wyskoczyła ze swojego heli- koptera i - zgięta wpół - podbiegła do Lodowca, żeby go objąć. Niewiele brako- wało, by z rozpędu powaliła go na ziemię, ale udało się jej zmienić zderzenie w próbę udzielenia mu pomocy w zachowaniu równowagi. Trwali w uścisku o kilka sekund dłużej niż było to konieczne, aż wreszcie powoli odsunęli się od siebie. -Dzięki, Lodowiec - Nicole popatrzyła na niego z zakłopotaniem. - Wie- działam, że jesteś za głupi, żeby ustąpić. Mimo uniesienia, jakie go ogarnęło, Lodowiec wciąż czuł, że o czymś zapo- mniał. - Muszę zobaczyć się z moją załogą - powiedział. Zawsze upierał się, żeby odgrywać główną rolę w przedstawieniu, a teraz jego ludzi połączyły silne więzy, w których powstaniu nie uczestniczył. Sami musieli walczyć o życie. Zdał sobie sprawę, że zależy mu na nich, a poza tym nie zawsze i nie wszędzie musi być gwiazdą. Zanim Nicole zdążyła powiedzieć cokolwiek na temat załogi, Lodowiec przy- pomniał sobie o bracie. -1 z Amosem! Na Boga! Czy Amosowi nic się nie stało? Nicole posłała mu figlarny uśmiech. Wszystko w porządku. Zapytałam przez radio, zanim wylądowaliśmy. Amos też miał ciekawy dzień. Jest teraz w drodze do CKS; myślę, że będziesz z niego dumny. Jasne, że jestem dumny - odparł Lodowiec zdziwiony, iż w ogóle o tym wspomniała. - To mój rodzony brat. - Nicole zacisnęła usta. Lodowiec westchnął i zgarbił się. - Coś mi się wydaje, że to wcale nie jest takie, jasne" ani oczywiste. Za rzadko mu chyba mówiłem, jak jestem dumny z tego, co robi. Amos to znako- 248 mity spec od wideo, może nawet najlepszy na świecie. Zna się na każdym sprzę- cie, i to o wiele lepiej ode mnie. Nicole ostrożnie przytaknęła skinieniem głowy, a Lodowiec objął ją i wsparł się na niej. Razem ruszyli w stronę CKS. - Nie wiesz wszystkiego - powiedziała Nicole. - Amos w pojedynkę pojmał jednego z terrorystów, który okazał się gadatliwy niczym papuga. Błaga o litość każdego, kto poświęci mu chwilę uwagi. Tylko on ocalał. Na spotkanie wybiegło im troje ludzi: dwie kobiety i mężczyzna odziani w bia- łe fartuchy paramedyków, zaopatrzeni w podręczne apteczki, dyszący ciężko po biegu. Nicole odesłała ich ruchem ręki. - Wejdziemy do środka. Sama zajmę się Lodowcem. Wśród gęstniejącego tłumu przeciskali się do CKS. Dziękuję, że zachowałaś spokój na posterunku w Centrum - Lodowiec z tru- dem znajdował właściwe słowa. Mnóstwo ludzi zginęło, kiedy byłam na służbie - pokręciła ponuro głową Nicole. - Dwóch z nich na moich oczach. Ale gdybyś próbowała jakichś wariackich sztuczek, a ja na twoim miejscu bym próbował, byłoby więcej ofiar. Wystrzelaliby pewnie z połowę ludzi w sali operacyjnej. Jestem przekonany, że nikt inny nie zdołałby tego tak spokojnie ro- zegrać. To naprawdę było coś, Pantera. - Czyżby Lodowiec zaczynał topnieć? - uśmiechnęła się do niego. Wzruszył ramionami. - Może... Tylko trochę - oparł się na niej mocniej. Powoli, krok za krokiem, zbliżali się do CKS. Nicole spuściła wzrok i przejechała palcami po włosach, żeby poruszyć po- sklejane od potu pasemka. Muszę przyznać, że dzisiejszy poranek był jednym z... n a j c u d o w n i e j - szych, jakie mi się ostatnio zdarzyły. Pamiętam czasy, kiedy szkoliłam się na pilota, później trening przed lotem w kosmos... Było ciężko, ale czułam satysfak- cję - przełknęła ślinę. Lodowiec ścisnął ją za ramię; przypomniało mu się, jak lubił trzymać ją w objęciach. - Miałam wątpliwości, czy dobrze robię, porzuca- jąc „prawdziwą" robotę i „zaprzedając" się administracji i polityce. To twoje sło- wa - na moment zamilkła i spojrzała na niego. - Ale jestem w tym dobra. Nie ma powodu, żebym czuła się winna tylko dlatego, że do czego innego mnie stwo- rzono - dotknęła złotego kluczyka na szyi. - To moje marzenia, moje decyzje i nie muszę słuchać nikogo poza sobą samą. Nie jest to pewnie łatwe. Zwłaszcza kiedy jakiś palant nie przestaje cię krytyko- wać - dodał z wymuszonym uśmiechem. - Jak się dogadywaliście z tym Phillipsem? Z tobą też czasem bywało ciężko. Niedaleko od nich zatrzymała się furgonetka, która zabrała z bunkra załogę promu. Gator został już odstawiony śmigłowcem do szpitala wojskowego w ba- zie wojsk lotniczych. Członkowie załogi -jego załogi - wciąż jeszcze w pomarańczowych kombinezonach próżniowych, wysiadali po kolei, powoli i niezdarnie. Wsparty 249 na ramieniu Nicole Lodowiec powitał ich szerokim uśmiechem. Burns i Purvis dostrzegli go pierwsi i zaczęli się przepychać przez tłum, a po chwili reszta po- szła w ich ślady. Tyle czasu spędzili na wspólnych szkoleniach i treningach, ale nigdy nie przyszłoby im do głowy, jaka męka ich czeka. Ostatnia wysiadła Aleksandra. Poruszała się ostrożnie, niczym staruszka do- tknięta reumatyzmem. Lodowcowi przyszło na myśl, że Białorusinka może mieć poważnie uszkodzoną stopę. Zamrugała gwałtownie i wyprostowała się. Zamienił kilka słów ze swoimi ludźmi i Nicole pomogła mu podkuśtykać do Kozłowskiej, która stała na baczność, jak żołnierz przygotowany do złożenia ra- portu. - Dziękuję za pomoc i uratowanie mnie, pułkowniku Lodowiec - rzekła. - Miło mi zameldować, że obrażenia, jakie odniósł komandor porucznik Green, nie zagrażająjego życiu. Powinien szybko wrócić do zdrowia. Nicole uścisnęła jej dłoń. - Przykro mi z powodu Andrieja - powiedziała. - Byłam przy tym. Żałuję, że nie mogłam temu zapobiec. Zginął jak bohater. Aleksandra z kamienną twarzą skinęła głową. Na krótką chwilę ożywiły tę maskę jakieś gwałtowne emocje, ale natychmiast je ukryła. - Mnie również jest przykro z powodu śmierci dowódcy misji, Marca Fran- klina. Obaj zginęli jak na dzielnych ludzi przystało. - Pokręciła głową. - Co nie zmienia faktu, że obaj nie żyją. Nagle jej głos zabrzmiał ostrzej. W kontekście tej smutnej sytuacji Lodowiec dokładnie zrozumiał, co Aleksandra ma na myśli. Ambasador Andriej Trowkin, potężny, niedźwiedziowaty Rosjanin, zachował się dokładnie tak, jak on sam za- chowałby się na jego miejscu. Czasem okoliczności wymagały zdecydowanego działania... Ale zdarzało się i tak, że lepiej było przyczaić się i przeczekać. Przez całe życie Lodowiec miał kłopoty z rozróżnieniem tych wariantów. - Cieszę się, że żyjesz, Lodowiec - stwierdziła Nicole. - Choć trzeba przy- znać, że dołożyłeś wszelkich starań, żeby cię zabili. Lodowiec odwzajemnił jej uścisk. - Uczę się wolno, ale jestem wytrwały. Kiedy znaleźli się we trójkę, z Amosem, w biurze Nicole w CKS, wzięła do ręki szary notatnik elektroniczny, wydobyty z wewnętrznej kieszeni marynarki, którą Mr. Phillips cisnął na tylne siedzenie śmigłowca. Parę odpowiedzi już zna- ła, ale może udałoby się wyjaśnić jeszcze jakieś szczegóły. Bracia Friese siedzieli obok niej. Na zewnątrz kręcili się niespokojnie leka- rze, czekający, żeby zabrać Lodowca do szpitala, on jednak chciał się czegoś przedtem dowiedzieć. Nicole wolała się z nim nie kłócić; zapewne tylko dzięki temu choć przez chwilę siedział spokojnie. Pewne znaczenie miał też fakt, że po tylu miesiącach nieustannego napięcia, dobrze było mieć go tuż obok. Komputer mieścił się w dłoni, ale na twardym dysku upchnięto mnóstwo in- formacji, z których być może dowiedzą się, co skłoniło małego elegancika do opracowania tak szatańskiego planu. Przejrzenie wszystkiego zajmie zapewne całe 250 miesiące, ale liczyła na to, że niektórych danych nie trzeba będzie daleko szukać. Mr. Phillips chciał je mieć pod ręką, żeby w każdej chwili móc się nimi cieszyć. Podała urządzenie Amosowi. Ty tu jesteś specjalistą - stwierdziła. - Powiedział mi, że naprawdę nie nazywa się Phillips. Dziękuję - młodszy z braci Friese z miejsca zabrał się do pracy. Za pomocą rysika sprawdzał kolejne pliki. Nicole zaglądała mu przez ramię, mrużąc oczy, żeby dojrzeć coś na bladym ciekłokrystalicznym wyświetlaczu. Po całym CKS kręciły się patrole straży NASA, która starała się zapanować nad sytuacją; wszędzie roiło się od agentów FBI. Za parę minut dowództwo NASA, Biały Dom, Kongres i siły bezpieczeństwa całego wolnego świata zaczną się do- pominać, żeby poświęcić im trochę czasu. Poza tym byli jeszcze dziennikarze. Mam chyba to, o co nam chodzi - rzekł Amos. - Naprawdę nazywał się Thomas Carrington Benchley Jr. Rany, co za ego. To typowe - stwierdziła Nicole, śledząc informacje na ekranie. Sprawdzę jego kartotekę osobową- powiedział Amos i znów zaczął prze- rzucać rysikiem kolejne strony; przeglądał notatki, zapiski, ostre w tonie listy do rozmaitych firm inwestycyjnych. - Trzeba będzie wszystko posprawdzać, ale moim zdaniem nie spodziewał się, żebyśmy kiedyś uzyskali dostęp do tych informacji. Jego matka zmarła, gdy był jeszcze młody. Zostawiła mu spory spadek. Musiał być nieźle sytuowanym jedynakiem. Jakoś nie czuję się zaskoczony - Lodowiec odchylił się do tyłu na skrzypią- cym krześle. Nicole słyszała już z ust strażników część opowieści Rdzewiaka: „Phillips" był niegdyś jednym z rekinów na Wall Street. Władował wszystkie pieniądze w pu- bliczne oferty zakładów specjalizujących się w wysoko rozwiniętych technolo- giach i sprzęcie do badań kosmicznych, ale pieniądze skończyły mu się, zanim nastąpił przełom technologiczny. Na tych inwestycjach i paru ciemnych intere- sach stracił dosłownie wszystko. Według oficjalnej wersji przepuścił całą rodową fortunę - dwieście milionów dolarów. Jego żona i dzieci wiodły teraz iście spartański tryb życia, zaopatrując się w najtańszych sklepach, a wszystko dzięki głodowemu ubezpieczeniu, jakie im zostawił. Z pewnością nie wspominali ojca rodziny nazbyt ciepło. Wdał się jednak w inne nielegalne transakcje, z których wyszedł z nowymi pieniędzmi... i jako nowy człowiek. Lodowiec westchnął głęboko. Dobrze, że w nowym zawodzie nie poszczęściło mu się bardziej niż w sta- rym. Dziś jego konto w banku z pewnością nie rośnie - zachichotał Amos. To fakt - zaśmiała się Nicole. - Kiedy znajdą na bagnach senatora, trafią i na walizkę z kamieniami. Ktoś zastukał do drzwi. - Pani Hunter! Naprawdę powinniśmy już zabrać pułkownika Friese'a do szpitala. 251 - Jak długo ci wszyscy lekarze każą mi leżeć w niewygodnym łóżku, w do- datku w pościeli, która cuchnie wybielaczem? - zapytał Lodowiec. - Ilekolwiek by kazali, i tak będzie za krótko - wesoło zauważyła Nicole. Amos poprawił okulary i mrugnął do Nicole. - A może, zanim Lodowiec na parę tygodni przestawi się na szpitalny wikt, wybierzemy się razem do Grubasa na barbecue? Jak się naje, lekarze będą go mogli operować bez znieczulenia. Lodowiec wychylił się do przodu i spróbował szturchnąć brata w ramię, ale zesztywniałe i obolałe stawy nie pozwoliły mu nawet zacisnąć pięści. Opadł z po- wrotem na krzesło i jęknął; ciało wreszcie odmówiło mu posłuszeństwa. Amos i Nicole pękali ze śmiechu, kiedy lekarze przyszli go zabrać. 67. Rezerwat Merrit Island M iliony wygłodniałych stworzeń czyniły ogłuszający hałas. Tworzyły ten zgiełk tysiące pojedynczych głosów, obrzydliwych, groźnych, przerażających: popiskiwania drobnego ptactwa, rechot żab, bzyczenie owadów, plusk wody. Wśród zarośli przemykały ogromne, niewidzialne, śmiertelnie niebezpieczne drapieżniki. Senator Boorman przylgnął do szorstkiego pnia drzewa. Zaledwie na wycią- gnięcie ręki z gałęzi zwieszały się pnącza, po których biegały wielkie pająki; po nogach i rękach senatora wędrowały sobie mrówki. Przestał je strzepywać, po- nieważ w tej chwili miał ważniejsze rzeczy na głowie. Wspiął się na sosnę i usiadł w bezpiecznych, jak mniemał, objęciach jej gałę- zi. Przeszkadzały mu trochę ostre igły i lepka żywica, klejąca się do ubrania i dło- ni. Wyobraził sobie, jak pełznie w jego stronę wielobarwny wąż koralowy... Albo skrada się jedna z ogromnych panter, w poszukiwaniu łatwego obiadu... Czy dzik z ogromnymi szablami - ślady rycia znaczyły przecież całą okolicę. Był przemoknięty, wyczerpany, głodny i oblepiony błotem i szlamem... Krótko mówiąc, czuł się fatalnie. Poza tym sosna, na którą się wdrapał, okazała się wcale nie taka wysoka, jak mu się zdawało... W trawie porastającej teren wokół powykrzywianego drzewa leżały dwa ogromne aligatory o grzbietach zdobnych w ostre wypustki i skórze czarnej ni- czym demony nocy. Ziewnęły równocześnie, jak na komendę, ukazując różowe wnętrza przepastnych paszcz. Ich złowrogich zębisk wystarczyłoby na ułożenie krawężników wzdłuż wszystkich autostrad w Nebrasce. W panicznej ucieczce przed nimi senator zapędził się na drzewo, ale nie zanosiło się na to, żeby miały odejść. Parskały, od czasu do czasu okrążając sosnę... Czuły ukrywającą się wśród konarów zdobycz. Czekały. Serce podeszło Boormanowi do gardła. Miał nadzieję, że nie będzie długo czekał na ocalenie. Zmrużywszy oczy, rozejrzał się dookoła, później uniósł wzrok ku niebu. Słońce świeciło jasno, ale w czystym powietrzu nie dostrzegł ani śladu 253 kołujących śmigłowców, ani śladu oddziałów poszukiwawczych, przetrząsających zarośla i spieszących mu z pomocą. Przecież musieli wiedzieć, gdzie się znajduje. I musieli go odszukać. Ktoś z pewnością się zjawi. Wiedział, że im na nim zależy. No, przynajmniej taką miał nadzieję -jakkolwiek by na to patrzeć, był przecież senatorem Stanów Zjed- noczonych. Znów spojrzał w dół i przycisnął się do pnia z taką siłą, że kora boleśnie odgniotła mu się na dłoniach. Aligatory z każdą chwilą stawały się coraz głod- niej sze. Ponownie spojrzał w niebo. Czekał. Podziękowania Książka ta nie mogłaby powstać, gdyby nie pomoc następujących ludzi: Milta Fingera z Lawrence Liver- more National Laboratory; Tiny Pechon, Manny'ego Waty i Billa Johnsona z Biura Spraw Publicznych NASA w Ośrodku Kosmicznym im. Kennedy'ego; Charliego Parkera z NASA; Michaela „Mini" Motta z dowództwa NASA; doktora Kerry'ego Joelsa; pułkow- nika Chucka Beasona; majora Łona Enloe; oraz Norysa Davili. Wielu cennych rad udzielili nam również: Dean Koontz, Al Zuckerman, Richard Curtis, Patrick Nielsen Hayden, Joseph M. Singer, Brian Lipson, Amy Victoria Meo, Lii Mitchell, Scott Welch, Philippa Pride, Janet Berliner, Bob Fleck, Mark Budź, Marina Fitch, Kristi- ne Kathryn Rush, Dean Wesley Smith, Deb Ray, Ines Heinz, generał Tom Stafford, Joe Domenici oraz, jak zawsze, Rebecca Moesta Anderson i Cindy Beason.