16899

Szczegóły
Tytuł 16899
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

16899 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 16899 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 16899 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

16899 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Maria Orwid Przeżyłam Rozmawiają Katarzyna Zimmerer i Krzysztof Szwaj ca Wydawnictwo Literackie Szalenie się boję, by nie zrobić z siebie w tej książce kogoś, kim nie jestem. Kogoś lepszego, silniejszego i mądrzejszego. Kogoś, kto sobie lepiej dał radę w życiu... Maria Orwid Przyszłam na świat w 1930 roku w Przemyślu. Mama mojego ojca, babcia Sabina, pochodziła z zamożnego środowiska w Starym Sączu, być może z kupieckiego domu. Podobno była uczennicą w szkole prowadzonej przez Siostry Klaryski. Nie mam pojęcia, jak mogła się tam dostać nie ochrzczona Żydówka. Była bardzo ładna, inteligentna i wykształcona. Doskonale znała literaturę polską, francuską i niemiecką. Miała jednak tak nieznośny charakter, że nikt nie chciał się z nią ożenić. Wreszcie rodzice, obawiając się, że zostanie starą panną, wydali ją za mojego dziadka, Hermana Pfeffera. Jego pochodzenie owiane było tajemnicą. Według jednej wersji mama mojego dziadka, panna z eleganckiego domu, prowadziła się dość lekko, porzuciła syna i pojechała za jakimś panem do Ameryki. Według innej — miała męża, ale dziadek był dzieckiem pozamałżeńskim, więc postanowiła oddać go na wieś. Do Przemyśla przybył jako piętnastoletni chłopak. Chyba był wtedy analfabetą. Pracował i równocześnie się uczył. Skończył technikum budowlane, przez jakiś czas zarabiał na życie jako technik, miał nawet jakąś firmę. Ożenił się z Sabiną. A potem dopadł go artretyzm czy reumatyzm. Poruszał się z trudem. Dlatego wydzierżawił maleńką, śliczną trafikę, w której cudnie pachniało tytoniem. Siedział w niej całymi dniami. Bardzo rzadko się odzywał. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Mało zarabiał, a co zarobił, zabierała mu żona, która prawie nie wstawała z łóżka. Czytała książki, ze wszystkimi się spierała i miała wszystkim wszystko za złe. Przez całe życie towarzyszyło jej poczucie, że 7 zasłużyła na kogoś lepszego, popełniła mezalians, a jej małżeństwo to prawdziwy dramat. Urodziła dwóch synów. Zawsze powtarzała, że nie wie, skąd się wzięli na świecie. Tatuś miał starszego o dwa lata brata Maksa. On także był adwokatem, ale niezbyt lubił swój zawód. Marzył o medycynie. W ich domu było jednak biednie, obaj chłopcy musieli zacząć zarabiać jeszcze w czasach gimnazjalnych. Na studia medyczne po prostu nie starczyło pieniędzy. Stryj Maks Pfeffer męczył się w swojej kancelarii, bo sprawy, którymi się zajmował, nie zawsze go interesowały. Pewnie dlatego był taki apodyktyczny i wybuchowy. Ożenił się z córką wspaniałego i mądrego rabina Gedalia-chu Schmelkesa. Nie poznałam go, bo umarł, zanim się urodziłam. Kiedy wyobrażam sobie archetyp damy, wspominam jego żonę. Nazywaliśmy ją babcia Eścia. Była drobniutką, malutką staruszką. W czasach mego dzieciństwa siedziała zawsze w mieszkaniu stryja przy stole. Ubrana w długą ciemną suknię z koronkowym kołnierzem, opierała się na laseczce ze srebrną gałką i wyglądała niezwykle dekoracyjnie. Była bardzo szanowaną postacią w mieście, a jej mąż znanym rabinem. Skończył orienta-listykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kiedy zmarł, jego nazwiskiem nazwano jeden z placów w Przemyślu. Mimo to w ich domu wiecznie brakowało pieniędzy. Spodziewając się gości, rabin Schmelkes i jego żona Eścia rozsypywali na stole okruszki, by wyglądało na to, że właśnie skończyli kolację. W rzeczywistości często nie mieli co jeść. Ich córka Mina była bardzo delikatną kobietą. Czy była prawdziwie pobożna? Nie wiem. Na pewno nie była fanatyczna, ale dom prowadziła zgodnie z ortodoksyjnymi zasadami judaizmu. Skromna, dyskretna, niezbyt ładna i „nieubrana", dała się stryjowi całkowicie zdominować, mimo to chyba byli dobrym małżeństwem, choć moim rodzicom nie podobało się, że jest wobec niej taki władczy. Urodziły im się bliźniaki, starsze ode mnie prawie o dziesięć lat. Mój kuzyn miał na imię Gustaw. Zmarł w 1996 roku w Anglii. Jego siostrę, Sarę, nazywaliśmy Netka albo Sarenka. Zginęła w Bełżcu. Jedną z najważniejszych dla mnie osób był tata mojej mamy, Izydor Weinstock. Dość wcześnie został osierocony przez swojego ojca. Zdał maturę, co w tamtych czasach — pod koniec XIX wieku — nieczęsto się zdarzało w rodzinach żydowskich. Chciał studiować, ale w domu nie było pieniędzy na naukę, więc musiał zacząć pracować. Nie wiem, jak wówczas zarabiał na życie, ale wiem, że był dość ubogi. Miał dziewiętnaście lat, kiedy pewnego dnia zobaczył gdzieś moją przyszłą babcię, Rozalię, i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Była córką Salomona Schiffa, szanowanego i zamożnego obywatela Rzeszowa, właściciela najelegantszego w mieście sklepu jubilerskiego. Dość dobrze pamiętała go matka mojej przyjaciółki Luny, pani Róża Rosengarten. Opowiadała, że pradziadek był człowiekiem inteligentnym, dobrym i pięknym. Grał na skrzypcach, a w jego domu dużo muzykowano. Miał duszę artysty i artystowską fryzurę. Nie chciał oddawać córki biedakowi za żonę. Mój przyszły dziadek tak bardzo pokochał moją przyszłą babcię, że całymi wieczorami spacerował pod jej domem, w nadziei, że popatrzy na nią choć przez chwilę albo nawet ją spotka i zamieni kilka słów. Jak długo tak chodził, nie mam pojęcia. Wiem tylko, że w końcu odmroził sobie uszy. Wtedy pradziadek Schiff się nad nim zlitował. Wezwał do siebie i zaproponował, że zatrudni jako subiekta. Dziadek sprawdził się w tej roli tak wspaniale, że wkrótce nie tylko stał się mężem babci, ale również wspólnikiem jej ojca. W czasie wojny, podczas porządków przed przeprowadzką do getta, odnalazły się listy miłosne, które w młodości pisał do niej na seledynowym papierze cudowną kaligrafią. Do dziś pamiętam te literki, tak ślicznie cieniowane, że wyglądały jak grafika. Nadal mam przed oczami scenę, kiedy jego dorosłe dzieci czytały ze wzruszeniem na głos jego listy, a dziadziuś rumienił się ze wstydu, choć miał już wtedy ponad siedemdziesiąt lat. Kiedy w 1915 roku do wschodniej Galicji wkroczyła armia carska i wypędziła z niej Żydów, rodziny Schiffów i Weinstoc-ków, podobnie jak wiele innych rodzin żydowskich, pojechały na „wygnanie" do Wiednia. Czy nadal mieli tam sklep jubilerski, nie wiem, na pewno jednak żyli dzięki biżuterii, którą ze sobą przywieźli. Jej resztki uratowały nam później życie podczas okupacji. Nie wiem też, kiedy i dlaczego dziadkowie Weinstockowie przenieśli się do Przemyśla. W Wiedniu została ukochana siostra dziadziusia, Klara, która wyszła za mąż za mecenasa Wag-schalla. Kiedyś nas odwiedziła. Była śliczna, słodka i szalenie elegancka. Do dziś widzę, jak stoją objęci z dziadziusiem. On mówi do niej „moja ukochana siostrzyczko", ona do niego „mój ukochany braciszku". Nie pamiętam, kiedy zmarł jej mąż. Klara zginęła w Teresienstadt. Ich syn Bruno, czyli Bronek, wiedeński adwokat o lewicowych przekonaniach, został w 1939 roku sprowadzony przez Zrzeszenie Prawników Socjalistycznych do Londynu. Poznałam go tam w roku 1966. Mówił znakomicie po polsku, znał świetnie literaturę polską i był przeuroczym człowiekiem. Opowiadał mi o straszliwych upokorzeniach, jakich doświadcza uchodźca, który w jednej chwili traci swój status, pieniądze, przyjaciół, a także możliwość wykonywania pracy zawodowej. Nigdy nie wrócił do adwokatury, mimo że wiedeńska Izba Adwokacka już w 1945 roku wpisała go ponownie na listę adwokatów i zapraszała do powrotu. Postanowił zostać w Anglii na zawsze. „Po tym wszystkim, co się stało, nie mogłem już wykonywać tego zawodu", powiedział mi podczas spotkania. Dziadkowie Weinstockowie mieli trójkę dzieci. Najmłodsza z nich była moja mamusia, Klara. Jej starsza o dziesięć lat siostra, Luta, poroniła podczas pierwszej wojny światowej. Miała męża 10 adwokata. Cała rodzina szalenie go kochała. Zmarł w roku mego urodzenia — przyszłam na świat w okresie rodzinnej żałoby. Luta pracowała jako sekretarka w kancelarii adwokackiej. Kiedy została wdową, zamieszkała ze swoimi rodzicami. Mieli wspólną łazienkę i kuchnię, ale do jej pokoju wchodziło się osobnym wejściem z klatki schodowej. Brat mamusi, Olek, starszy od niej o sześć lat, był złotym, brylantowym i niesłychanie dobrym człowiekiem. Zawsze można było na nim polegać i wszystkim chętnie pomagał. Pracował jako inżynier w Miejskim Zakładzie Elektrycznym. Dziś trudno byłoby go określić mianem intelektualisty, na pewno jednak był inteligentny, zabawny, ironiczny i oczytany. Skończył Politechnikę w Pradze. Wyśmiewał wszelkie ideologie, ale zawsze chodził w skórzanej kurtce i czapce monterskiej z napisem MZE. Panie z mojej rodziny były niezadowolone, kiedy popijał czasem z monterami. A oni tak go kochali, że z okazji jego ślubu, w 1932 roku, urządzili iluminaq'ę miasta. Potem, podczas wojny, przechowali większość naszych rzeczy. Teraz część z nich znajduje się w moim mieszkaniu. Olek ożenił się z uroczą Reną Reisner. Zanim się pobrali, dość długo byli ze sobą. Pochodziła z niesłychanie wytwornej, asymilowanej rodziny, która za wszelką cenę chciała zapomnieć o swoim żydowskim pochodzeniu. Jej matka, pani Joanna, musiała sobie o nim przypomnieć, kiedy znalazła się w getcie. Bar- 1. Izydor Weinstock, dziadek Marii Orwid (siedzi pośrodku), Olek Weinstock (stoi) II dzo wtedy cierpiała. Nie tylko dlatego, że została zamknięta za murami, ale też dlatego, że nie poczuwała się do żadnej więzi z Żydami. A wujek Olek był dumnym Żydem. Nie przestrzegał tradycji i nie chodził do synagogi, kiedy jednak zaproponowano mu stanowisko dyrektora Miejskiej Elektrowni w Przemyślu pod warunkiem, że się ochrzci, kazał im się wypchać i dyrektorem nie został. Ciocia Rena znała się na filozofii i literaturze. Skończyła germanistykę na Uniwersytecie Lwowskim. Uczyła niemieckiego w Gimnazjum i Liceum im. Marii Konopnickiej. Zawsze ubierała się tak, że nawet teraz mogłaby uchodzić za nowoczesną kobietę. Lubiła nosić skórzane płaszcze i płaskie obcasy. Do dziś mam jej torebkę, tak zwaną kopertówkę, zrobioną z miękkiej, gładkiej skóry. Na pewno bym jej używała, gdyby nie była granatowa. Trzymam w niej notatki tatusia. Rena różniła się od reszty mojej dość mieszczańskiej rodziny, więc babcia Weinstockowa traktowała ją z pewną rezer- 2. OlekWeinstock 3. Rena Reisner Weinstockowa 12 wą i chyba była o nią zazdrosna. Nie dość, że miała wyższe wykształcenie i pracowała zawodowo, to jeszcze odebrała jej jedynego i ukochanego syna. Rena była jednak mądrą kobietą. Często odwiedzała moich dziadków i sama też prowadziła otwarty dom. Rodzina mamusi należała do bogatego, inteligentnego mieszczaństwa. No, może nie byli tak do końca inteligentni, skoro zabronili córkom zdawać maturę, uznając, że to nie wypada. Uważali, że panny powinny siedzieć w domu, czekać na męża, a potem zajmować się dziećmi. Mamusia zawsze miała do nich żal, że nie pozwolili jej się uczyć. A uczyła się bardzo dobrze. Ponieważ wspaniale grała na fortepianie, zgodzili się, by skończyła szkołę muzyczną, prowadzoną przez znaną w Przemyślu panią Cyr-besową. Ciotka Luta też grała, ale nie mogła wykonywać kompozycji Chopina, bo miała tak malutkie dłonie, że nie była w stanie objąć palcami oktawy. Mamusia poznała tatusia, kiedy chodziła jeszcze do gimnazjum. Nie wiem, w jakich okolicznościach to się stało. Była od niego młodsza o dziewięć lat. On skończył już prawo na Uniwersytecie Lwowskim i pracował wtedy jako aplikant adwokacki. Jego patronem był ukraiński mecenas Sykuła. Ojciec niezwykle go szanował i lubił. Gdy zakończył aplikanturę, mamusia miała już dwadzieścia trzy lata. W tamtych czasach mogła uchodzić za starą pannę. Choć się ogromnie kochali, tatuś nie zamierzał prosić o jej rękę. Uważał, że małżeństwo to burżuazyjny przesąd. Rodzina mamusi zaczęła się niepokoić. Za jej namową, a może wiedziona kobiecym instynktem, zerwała z moim ojcem. Po kilku dniach zadzwonił do dziadka Weinstocka. Chciał się umówić. Uznano, że jednak ma zamiar się oświadczyć. Dziadek zaprosił go do najelegantszej w Przemyślu kawiarni u Ro-siewicza. Pamiętam tę kawiarnię. Przed wojną byłam w niej raz lub dwa. Pamiętam też opowieść dziadka: „Zamówiłem kawę. Rozmawiamy. I nic. Zamówiłem koniak. Pijemy. Rozmawiamy. I nic. Zamówiłem drugą kawę. Nadal rozmawiamy. I nadal nic. 13 4. Klara Pfeffer, mama Marii Orwid Więc zamówiłem drugi koniak. Znów pijemy. Znów rozmawiamy. I znów nic. Pomyślałem: «Trudno, oświadczyn nie będzie». Poprosiłem o rachunek. Zapłaciłem. Wychodzimy. A w drzwiach on mi mówi: «Pan wie, po co myśmy się tu spotkali?» Wiedziałem. Powiedziałem mu: «Masz to z głowy, synu»". Babcia Weinstockowa urządziła huczne zaręczyny, bo jak po czterech latach narze-czeństwa wreszcie wydaje się córkę za mąż, to trzeba ten fakt uczcić. Kupiła, a może upiekła, mnóstwo ciast i tortów, zaprosiła gości, zapaliła w mieszkaniu wszystkie światła. Tatuś się oburzał, że musi brać udział w burżuazyjnej ceremonii. Buntował się, że nie przyjdzie. W końcu się zjawił, ale powiedział, że ma popsuty żołądek i nie tknął jedzenia. Choć babcia szalenie go kochała, nigdy mu tego nie wybaczyła. W tamtych czasach mój lewicowy tatuś chodził wyłącznie w pumpach i w berecie. Przed ślubem mamusia postanowiła sprawić mu porządne ubranie. Znów się buntował, ale ona postawiła na swoim i kupiła mu różne garnitury. Bardzo się sobie spodobał w nowych ubraniach. Polubił eleganq'ę. Od tej pory pumpy i beret wkładał już tylko wtedy, kiedy jechaliśmy dorożką na wycieczkę do Lipowic, odległych od Przemyśla o dziesięć, a może piętnaście kilometrów. Zapamiętałam go jako świetnie ubranego pana. To mu zresztą później uratowało życie. Kiedy wydostał się z getta i jechał na aryjskich papierach do Lwowa, ledwo trzymał się na nogach, bo był już wtedy umierający. W do- 14 datku miał szalenie semickie rysy twarzy. Wyglądał jednak tak wytwornie, że nie wzbudził niczyich podejrzeń. Na ślubie, który odbywał się w domu dziadków, miał wystąpić we wspaniałym kapeluszu, w którym podobno było mu szalenie do twarzy. Jednak podczas ceremonii zapomniał o nim i wszedł pod baldachim z odkrytą głową, co jest niedopuszczalne. Wszyscy wpadli w konsternację, zwłaszcza że rabin Schmelkes początkowo wcale nie chciał udzielić mu ślubu. Uważał tatusia za bezbożnika i socjalistę, w czym miał zresztą sporo raq'i. W końcu się zgodził, zapewne dzięki protekcji swego zięcia, czyli mojego stryja Maksa. Kiedy tatuś stanął pod baldachimem z gołą głową, zapachniało skandalem. Na szczęście jakiś przytomny kolega włożył mu swój kapelusz, który był jednak za duży i zaraz spadł mu na oczy. Tatuś już nie wyglądał pięknie, tylko po prostu śmiesznie. Potem żartowano, że w ogóle nie widział, co robi. W podróż poślubną mamusia i tatuś pojechali do Sopotu, gdzie brat dziadka i jego żona mieli przepiękną secesyjną willę, która przepadła nam po wojnie. Mamusia chciała się bawić. Tatuś jeszcze wtedy uważał, że bywanie w restauraqach to bur-żuazyjne zbytki. Potem zmienił oczywiście zdanie i chętnie chodził z nią na dansingi do przemyskiego Klubu Adwokata. W Sopocie poszli raz do Grand Hotelu. Zamówili skromną kolację, bo zarobki początkującego adwokata były dość niskie. 5. Adolf (Dołek) Pfeffer, ojciec Marii Orwid 15 Obok nich siedziało wytworne towarzystwo — panie w długich sukniach, panowie w smokingach. Rodzicom przyniesiono niespodziewanie jakiś pomarańczowy napój z alkoholem w kryształowych pucharach. A potem się okazało, że tatuś nie spojrzał na cenę i musiał wydać na ten trunek prawie wszystkie pieniądze, jakie posiadał. Strasznie był wtedy zły. Podobno. Ojciec dobrze wiedział, że idzie faszyzm. Uważał, że czasy są zbyt niebezpieczne, by rodzić żydowskie dziecko. Moja matka jednak bardzo chciała mieć syna i w końcu zaszła w ciążę. Urodziłam się cztery lata po ślubie rodziców. Tatuś miał już trzydzieści sześć lat, czyli dość sporo jak na tamte czasy. Poród odbywał się oczywiście w domu. Mamusia nie mówiła swoim rodzicom, kiedy ma nastąpić rozwiązanie, bo nie chciała ich denerwować. Dlatego nie byli przy niej w tych trudnych chwilach. Towarzyszyła jej ciocia Mina Pfeffer. Jej syn, czyli mój kuzyn Gu-stek, chłopiec bardzo samodzielny, lubił włóczyć się po mieście. Pewnego dnia wrócił do domu, oznajmiając, że u ciotki Klary świecą się w oknach wszystkie światła, więc to na pewno coś znaczy. Ciocia Mina natychmiast zrozumiała, co się dzieje, i zaraz do nas przybiegła. Rodziłam się aż trzy doby, bo pojawiły się jakieś komplikacje. Ojciec wariował z przerażenia, że mamusi może stać się coś złego. Z całego Przemyśla sprowadzał różnych specjalistów. W końcu trzeba jej było podać narkozę i zastosować kleszcze. Wtedy nikt się nie zajmował noworodkiem, tylko rodzącą matką, a moja rzeczywiście była w bardzo ciężkim stanie. Kiedy wreszcie przyszłam na świat, cisnęli mnie na jakieś łóżko i skoncentrowali całą uwagę na niej. Podobno strasznie wrzeszczałam. W końcu tatuś tego nie wytrzymał. Wdarł się do sypialni. Jak opowiadali mi mamusia i nasz lekarz, wziął jakiś kocyk w dwa palce i narzucił na mnie. Od razu się uspokoiłam. Choć nie chciał mieć dziecka, a podczas porodu konał ze strachu, że jego ukochana żona może umrzeć, był jednak pierwszą osobą, która mnie dostrzegła i zaakceptowała. Matka dostała depresji poporodowej. Przez dwa tygodnie płakała i nie spała. Chciała mieć syna, a nie córkę. W dodatku miałam krzywy nos, więc jej się wcale nie podobałam. Moje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa jest tak sentymentalne, że aż się rzygać chce. Siedzę na czyichś kolanach przy oknie. Mam sukienkę z białego barchanu, wyszywaną w niebieskie krzyżyki. Obok stoi mój tatuś. Mówię: „Nieg pada", a on mnie poprawia: „Śnieg, Kociku". Powtarzam: „Nieg pada". A on znów mnie poprawia i znów, i jeszcze raz. Jest bardzo cierpliwy. A ja po prostu jeszcze nie umiem powiedzieć słowa „śnieg". Mieszkaliśmy w centrum Przemyśla, przy placu Na Bramie 2, w dość starej kamienicy. Mieszkanie było ładne, ale niezbyt komfortowe. Kiedy się urodziłam, mamusia przeniosła swój tapczan do jadalni i od tej pory tam spała. Moje łóżeczko wstawiono do sypialni rodziców. Klozet znajdował się na klatce schodowej. Łazienki nie mieliśmy, co zresztą było w tamtych czasach normą w Starym Mieście. Myliśmy się w niewielkiej kuchni. Na środku stawiano wielką blaszaną wannę i wlewano do niej wodę z baniaka. Potem wylewano ją szlauchem. Mnie kąpali w olbrzymiej miednicy. W kuchni stał też mosiężny kociołek, który zawsze musiał błyszczeć, bo tatuś lubił się w nim przeglądać podczas golenia. W niewielkim ciemnym pokoju z szafami pełnymi akt była tak zwana pierwsza kancelaria. Pracowali w niej aplikant i mon-dantka, czyli sekretarka. Tatuś początkowo twierdził, że do pracy wystarczy mu tylko ława i stół. Nawet słyszeć nie chciał o tym, że można wydać pieniądze na meble do jego gabinetu. Jednak mamusia, nic mu o tym nie mówiąc, zamówiła na raty wspaniały komplet, za który najpierw płacił mój dziadek Weinstock, a potem już sam tatuś. Dziś część tych mebli, uratowanych przez przemyskich monterów, stoi w moim mieszkaniu. I nad moim biurkiem, tak samo jak nad biurkiem tatusia, wisi reprodukcja obrazu Maurycego Gottlieba, przedstawiająca ojca i córkę. 16 17 Wiele razy słyszałam, jak klienci mówią: „Panie doktorze". Nie wiedziałam, co mają na myśli, a wstydziłam się zapytać dorosłych. Wreszcie postanowiłam odnaleźć „ten doktorat". Pewnego dnia, gdy ojca nie było w domu, weszłam do jego gabinetu. Rozglądałam się z ciekawością dookoła i w końcu odkryłam na stoliku tajemnicze coś, przykryte czarną ceratą. Byłam pewna, że to jest właśnie to, czego szukam. Zerwałam ceratę i strasznie się rozczarowałam. Stała tam maszyna do pisania marki Underwood. Rodzice bardzo o mnie dbali. Kazali mi pić tran i sok z marchwi. Nie było jeszcze wówczas sokowirówek, więc marchew się wyciskało przez szmatkę. Pamiętam te zabarwione na pomarańczowo szmaty, które leżały w kuchni. Do dziś nienawidzę marchewki. W dzieciństwie miałam wiecznie stany podgorączkowe, często byłam przeziębiona, nie chciałam jeść i, jak mówiono, byłam słabej konstytucji. W latach trzydziestych panowało widmo gruźlicy, więc raz w roku || • .«s»w««j™ zabierano mnie w góry, bo '. ^(H mówiło się, że górskie powie- I -i^™ trze przeciwdziała tej chorobie. Mamusia stale się bała, żebym nie zachorowała, dlatego też ciągle jeździła ze mną do lwowskich pediatrów. Dobrze pamiętam wizytę u profesora Gróera, choć miałam wtedy około dwóch lat. Był to bardzo znany pediatra we Lwowie. Po wojnie przeniósł się do Krakowa. Znienawidziłam go, bo kazał mi chodzić nago po dużym stole. Czułam się upokorzona i nie mogłam 6. Dom w Przemyślu przy Placu na Bramie 2 18 tego znieść. Powiedziałam mamusi, że więcej do niego nie pójdę. I nie poszłam. Stwierdził, że jestem neuropatką i radził, żeby się mną nie przejmować. Mamusia oczywiście nadal się przejmowała. Znalazła innego pediatrę. Nazywał się doktor Redlich i był przemiły. Szanował moją godność i miał bardzo ładną poczekalnię z małymi meblami, w której się bawiłam z innymi dziećmi. On też uważał, że po prostu jestem nerwowa. Kiedy mamusia była ze mnie szczególnie zadowolona, mówiła do tatusia: „Widzisz, a nie chciałeś jej mieć!". Często na mnie krzyczała, bo w jej oczach uchodziłam za nieznośne dziecko. Dzia-dziuś Weinstock miał do niej o to wielkie pretensje. Pamiętam, jak mówił, że mnie zabierze i kupi nowe ubranko. Protestowała wtedy: „Tatusiu, psujesz mi dziecko!". A on jej odpowiadał: „A jak ty możesz mówić, że ją z domu wyrzucisz, bo jest niegrzeczna?!". Ich sprzeczki nie sprawiały mi przykrości. Po prostu się ich nie bałam. W pierwszych miesiącach mojego życia bardzo dużo zajmowała się mną ciocia Luta. Tylko ona mnie kąpała w okresie niemowlęctwa i chyba w jakimś sensie odebrała mnie nawet trochę matce. Godzili się na to, uważając, że opieka nad dzieckiem pomoże jej wyrwać się z żałoby po stracie męża. Bardzo mnie kochała, a jednocześnie była dość szorstka. Jak mówiła mamusia, była po prostu brusąue. Wołała na mnie „Maryśka". Wychowywała i wiecznie strofowała. Trochę się jej bałam, ale lubiłam do niej przychodzić. W jej pokoju wszędzie stało mnóstwo cudnych bibelotów, które mogłam oglądać w nieskończoność, a ona mi na to pozwalała. Czasem dawała mi też różne drobiazgi w prezencie. Pamiętam słoiczek z żółtego szkła i malutką puderniczkę w kolorze czerwonego wina z lusterkiem, w którym odbijała się cała twarz. Miała mnóstwo dywanów. Zawsze powtarzała: „Będą kiedyś dla Maryśki". Teraz wiszą u mnie na ścianach. Podczas jakiegoś spotkania psychoterapeutycznego zrozumiałam, że Luta była jed- 19 nak dla mnie ważną postacią. Przez wiele lat, nie zdając sobie z tego sprawy, ubierałam się tak jak ona w kostiumiki. I tak jak ona ubóstwiam srebrną biżuterię. Najpierw miałam nianię, a później zaangażowano do mnie „panienkę". Nazywała się Janina Długosz i pochodziła z Birczy. Bardzo ją lubiłam. Często zabierano mnie do przepięknego parku, gdzie się bawiłam z innymi dziećmi. Raz, podczas spaceru z nianią, zaczęłam się strasznie nudzić. Pamiętam moment, w którym podejmuję decyzję, że sobie idę. Wyszłam na ulicę Franciszkańską. A potem nie wiedziałam, gdzie mam iść dalej, więc stanęłam obok kościoła Franciszkanów. Wcale się nie bałam. W końcu podeszli do mnie jacyś państwo. Spytali, jak się nazywam i gdzie mieszkam. Choć miałam wtedy nie więcej niż trzy lata, umiałam odpowiedzieć na ich pytania. Zresztą pierwsze zdanie, jakie wypowiedziałam w życiu, brzmiało: „dzielnie siama". Chyba rzeczywiście zawsze byłam dość samodzielna. Ci państwo zaprowadzili mnie do domu. 7. Luta Weinstock A tam trwała straszliwa apo- kalipsa, bo niania zdążyła już przybiec i powiedzieć, co się stało. Mamusia była w amoku. „Coś ty zrobiła!", krzyczała na mnie. A ja jej tłumaczyłam: „Nudziłam się!". Podczas posiłków mamusia kazała mi trzymać książki pod pachami, żebym się nauczyła ładnie jeść. Nie tylko ona mnie wychowywała, ale też prawie wszystkie panie z rodziny. Nieustannie mnie upominały, jak mam mówić, wchodzić, wychodzić, poruszać się, witać i żegnać. De- 20 nerwowały się, że nie potrafię poddać się narzucanym przez nie regułom zachowania. Wtedy mnie to złościło. Dziś jestem im za te nauki szalenie wdzięczna. Tatuś w sprawach codziennych zostawiał mi całkowitą swobodę. Uważał, że mogę się bawić, z kim chcę, bez względu na to, z jakiego domu pochodzi, byleby był porządnym człowiekiem; że mogę czytać, co chcę, byleby to była dobra książka; że mogę robić, co chcę, bylebym coś robiła. Nie przejmował się konwenansami i nigdy nie zwracał na nie uwagi. Otoczenie, w którym rosłam, było różnorodne i barwne. Wszyscy członkowie mojej rodziny stanowili odmienne indywidua. Różnili się w poglądach na zasadnicze tematy. Okropnie się sprzeczali, bo każdy miał odmienny punkt widzenia. Ktoś postronny mógłby uznać ich kłótnie za awantury. A oni po prostu dyskutowali ze sobą, strasznie się nawzajem wyśmiewali i nigdy się przy tym nie oszczędzali. Szanowali jednak swoją odmienność i obłędnie się wręcz kochali. Wprost nie mogli bez siebie żyć, dlatego się codziennie spotykali. Dzięki mojej rodzinie nauczyłam się we wczesnym dzieciństwie, że można się różnić i zachować szacunek wobec tych, którzy myślą inaczej. Codziennie wieczorem, prócz sobót, chodziliśmy do dziadków Weinstocków, którzy mieszkali niedaleko naszego domu przy ulicy Mickiewicza 6, w tak zwanej Eisnerówce. Ten zespół kamienic posiadał pośrodku podwórko. Kiedy bawiłam się tam z dziećmi, wydawało mi się ogromne. Teraz wiem, że wcale nie było duże. Wszędzie naokoło mieszkali znajomi babci. W jej domu zawsze było gwarno i miło. Przychodziła cała rodzina i różni przyjaciele. Szczególnie zapamiętałam pewnego pana. Był oczywiście adwokatem. Miał na imię Juliusz, a jego nazwiska nie powiem, ponieważ należał do znanej w Przemyślu rodziny i jego potomkowie chyba nadal żyją w Londynie. Nie pamiętam, kiedy mamusia powiedziała mi, że od zarania dziejów kochał się w mojej cioci Lucie. Stało się jednak tak, że ona wyszła za mąż za innego, więc on też się ożenił. Kiedy owdo- 21 wiała, zaproponował, że się dla niej rozwiedzie. Nie zgodziła się. Nie chciała budować swego szczęścia na cudzym nieszczęściu. Do końca życia pozostała sama. A on codziennie wieczorem przychodził na karty i herbatę do moich dziadków Weinstocków, zapewne tylko po to, by choć przez chwilę być blisko niej. Wprawdzie ciągle mnie upominano, jak mam się zachowywać, równocześnie traktowano mnie zawsze jako równouprawnionego członka rodziny. W mojej obecności otwarcie prowadzono różne rozmowy, nawet na tematy najtrudniejsze. Dobrze pamiętam dyskusje wujka Olka i cioci Reny. Strasznie się kochali, ale podobnie jak mój tatuś nie chcieli mieć dzieci, obawiając się grozy nadchodzącego faszyzmu. W związku z tym zdarzały się różne historie, obciążające zdrowie cioci. W końcu musiała jednak urodzić dziecko. Przyszedł wtedy na świat śliczny i niezwykle uroczy Ludwiczek, młodszy ode mnie o cztery lata. Miał nieopisanie piękne, duże, szarozielone oczy z podwiniętymi długimi rzęsami. Wszyscy go uwielbiali i rozpuszczali. Ja też, więc nawet nie byłam o niego zazdrosna. Był dzieckiem wesołym, rozbrykanym, choć może nieco złośliwym. Swoim niańkom sprawiał wieczne kłopoty. Jeśli którejś nie lubił, mówił do niej: „Wluz palusek do dulki". Dobrze wiedział, że jak wsadzi palec do kontaktu, to ją kopnie prąd. Mój tatuś też go kochał nad życie, ale czasem próbował go wychowywać. Ludwiczek mówił o nim: „wujek ostry jak żyletka". Kiedy skończył osiem lat, zginął razem ze swoimi rodzicami w Bełżcu. 8. Ludwiczek Weinstock 22 Babcia Weinstockowa wolała go ode mnie. Zawsze powtarzała, że kiedy rodzi się dziewczynka, ściany płaczą, a śmieją się wtedy, gdy na świat przychodzi chłopiec. Była osobą dość chłodną i bardzo zdyscyplinowaną. Przywiązywała dużą wagę do porządku i czystości. Nie mogę powiedzieć, żebym jej nie lubiła, ale nie odczuwałam wobec niej wielkiej miłości. Z dziadkiem rozmawiała w jidysz, z nami wyłącznie po polsku. Głęboko wierząca i religijna, prowadziła kuchnię koszerną, więc dziadek wpadał do nas czasem na bułkę z szynką. Nie traktował spraw religii i tradycji zbyt serio, tak bardzo jednak kochał moją babcię, że zgadzał się na wszystko, czego od niego wymagała. Był wesoły i bardzo ciepły, miał fantazję, wyobraźnię i gest. Często kupował nam prezenty. Pamiętam jego niewiarygodnie piękne oczy. Zresztą oni wszyscy mieli śliczne, jasne, szarozielone oczy z długimi rzęsami. A oczy Luty były tak jasne, że aż bursztynowożółte. Dziadek Weinstock uwielbiał mnie do szaleństwa. Tak samo kuzynowie Gustek oraz Netka, a także ciotki Luta, Rena i Mina. No i oczywiście wujek Olek, który zaraz po dziadziusiu był moim drugim uwielbieniem. Często kupował mi prezenty. Pamiętam, że dostałam od niego bajki braci Grimm w grubym granatowym wydaniu z obrazkami. Nazywał mnie „dziwka", co według niego oznaczało „mała dzieweczka". Kiedy wołał za mną na ulicy „dziwka, chodź tu!", ludzie się za nami odwracali, nie rozumiejąc, że może mieć na myśli paroletnią dziewczynkę. 9. Rozalia Weinstock, babcia Marii Orwid 23 Raz w tygodniu, w soboty, chodziliśmy do dziadków Pfef-ferów. Przychodził też wtedy do nich stryj Maks z żoną Miną, Gustkiem i Netką. Babcia Sabina wstawała nawet z tej okazji na chwilę z łóżka i przygotowywała dla wnuków czekoladę z orzechami. Nie chcieliśmy jej. Nie lubiliśmy tam bywać. Od razu wybuchały jakieś sprzeczki. Babka zawsze czegoś chciała od stryjka, a on nie zamierzał spełniać jej żądań, więc się zaczynali strasznie kłócić. Wtedy mój tatuś zazwyczaj mówił: „Mamo, opowiem ci casus". I zaczynał opowiadać jakieś historie sądowe. Uwielbiała go słuchać i na chwilę mieliśmy wszyscy święty spokój. Stryj Maks był bardzo religijnym Żydem, a w dodatku był Żydem nerwowym, więc wiecznie się sprzeczał z tatusiem o to, że moja mama nie prowadzi koszernej kuchni, gra w brydża, że wychowują mnie na „pogańskie dziecko". Dla mamy sprawy religii nie miały znaczenia. Tatuś, zdeklarowany ateista, był człowiekiem tolerancyjnym, nie zamierzał ograniczać mojej wolności i uważał, że należy stworzyć mi możliwość dokonywania samodzielnych wyborów. Dlatego zgadzał się, bym bywała u stryjów na kolacjach szabatowych. Bardzo mi się te kolacje podobały, jednak nie ze względu na wiarę, tylko na ich estetykę. Lubiłam patrzeć na ślicznie nakryty stół, na wspaniałe srebrne świeczniki i na babcię Eścię w czarnej sukni. Podobało mi się, jak ładnie modli się mój stryjek. Raz w roku, zgodnie z panującym w Galicji obyczajem, chodziłam w Sądny Dzień, czyli Jom Kippur, zanieść kwiatki modlącym się w synagodze babciom. Pamiętam, że mamusia bardzo starannie układała te bukieciki i elegancko mnie ubierała. Lubiłam ten obyczaj. Być może nawet do pewnego stopnia zaczynałam być wtedy osóbką wierzącą. Potem przyszła wojna i moją wiarę szlag trafił. W naszym domu nie obchodziło się żadnych świąt, wymogłam jednak na rodzicach, żebyśmy czcili dzień Świętego Mikołaja, bo bardzo lubiłam dostawać prezenty. Pamiętam kredensik i mebelki dla lalek. We wczesnym dzieciństwie wolałam się jed- 24 nak bawić misiem. Rozładowywałam na nim całą moją dziecięcą agresję. Ciskałam nim po kątach, wpychałam pod łóżko i wyczyniałam z nim różne inne dziwne rzeczy. Lalkami zaczęłam się bawić dość późno. Pamiętam, że już za Sowietów tatuś pojechał na rozprawę do Wilna i przywiózł mi stamtąd szmaciankę. Była bardzo brzydka, ale ją uwielbiałam. Miała na imię Tusia. Zaczęłam ją wyprowadzać na spacer dopiero za czasów niemieckich. Już ogłoszono rozporządzenie, że wszyscy Żydzi od dwunastego roku życia muszą nosić opaski z gwiazdą Dawida. Miałam wtedy jedenaście lat, więc to rozporządzenie mnie nie dotyczyło. Uparłam się jednak, że chcę być tak samo oznakowana jak reszta Żydów. Mamusia się o mnie bała i nie chciała się na to zgodzić, tatuś postanowił jednak uszanować moją wolę, więc opaskę dostałam. I w tej opasce, z lalką za rękę, wychodziłam co wieczór przed dom. Choć mój tatuś nie był religijny i nie przestrzegał tradycji, traktował swoje pochodzenie jako oczywistość, a trwanie przy nim za sprawę godności. Kiedy w 1918 roku, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w Ministerstwie Obrony Narodowej reaktywowano oficerów służących w armii austriackiej, tak jak wszystkich spytano go o narodowość. Był już wtedy po studiach i po doktoracie na Uniwersytecie Lwowskim. Odpowiedział: „Żydowska". Urzędnik go ostrzegł: „Panie doktorze, jeśli pan poda narodowość żydowską, nie będzie mógł pan pełnić funkcji oficera rezerwy Rzeczpospolitej". Tatuś nie chciał zmienić zdania. Więc go nie reaktywowali. Będąc dumnym Żydem, nie lubił kultury i języka jidysz. Uważał, że to język niewoli. Nie interesowała go też literatura żydowska, więc się zdziwiłam, kiedy kazał mi przeczytać Dybu-ka. Wyciął tekst z jakiejś gazety, w której był drukowany w odcinkach, i skompletował. To było już podczas wojny, za ruskich czasów. Miałam wtedy dziesięć lat. Bardzo mi się spodobała ta powieść, ale długo nie mogłam pojąć, dlaczego tatuś uznał ją za tak ważną. Dopiero wiele, wiele lat później, oglądając podczas 25 któregoś Festiwalu Kultury Żydowskiej przedwojenny film o dy-buku, zrozumiałam, że jest to opowieść o odpowiedzialności i dotrzymywaniu słowa. Dlatego tatuś kazał mi ją przeczytać. Nie byliśmy biedni, ale pieniądze stanowiły w naszym domu jakiś problem. Mówiło się, że tatuś marzy o podróżach i nie może sobie na nie pozwolić. Część zarobków przekazywał jednak do Izby Adwokackiej na tak zwany Fundusz na Rzecz Wdów i Sierot po Adwokatach. Spore sumy odkładał na moje studia. Pamiętam też, jak przez jakiś czas rodzice oszczędzali na elegancki płaszczyk dla mnie. Mamusia obstalowała go w salonie dziecięcym Miki we Lwowie. Był zielony, miał futrzany kołnierz i kapuzkę z futrzanym pomponem. Być może przy okazji tego zakupu odwiedziłam brata babci Weinstockowej, Romana Schiffa, i jego żonę. Mieli piękne mieszkanie z wielkimi oknami od podłogi aż do sufitu. Pamiętam, jak stoję przy jednym z nich i patrzę z zachwytem na roziskrzony światłami Lwów. Potem już żadne inne miasto nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Ubrania dostawałam też od przyjaciół babci Weinstockowej, państwa Scharfów. Byli właścicielami Drukarni Narodowej w Krakowie, mieli starszą ode mnie córkę i ślicznie ją ubierali, a kiedy z czegoś wyrosła, oddawali mi jej rzeczy. Bardzo mi się podobały. Dostawałam też różne prezenty od państwa Riegel-haupt, krewnych tatusia z Berlina. Pamiętam beżowy jasny płaszczyk w jodełkę, który mi przysłali. Służył mi jeszcze w czasie wojny. Pamiętam też, jak przyjechał do nas z Wiednia brat babci Sabiny, piękny wytworny pan, artysta plastyk, wyglądający jak Paderewski. Coś mu się pomyliło i mojej starszej o dziesięć lat kuzynce Netce przywiózł lalkę, a ja dostałam od niego przecudne gazowe pończochy. Na parterze naszej kamienicy znajdował się ciemny i niewielki sklep, należący do starszego, siwego i bardzo eleganckiego pana Kunke. Tam mamusia kupowała różne rzeczy dla tatusia. 26 Można w nim było dostać koszule, krawaty, skarpetki, kapelusze, parasole i laski. Mamusia znała się doskonale na modzie, miała zawsze mnóstwo żurnali i różne wykroje. Umiała się bardzo pięknie i wytwornie ubrać, ale na co dzień nie dbała zbytnio o siebie. Już w dzieciństwie robiłam jej o to awantury. Nie było jej stać, by kupować gotowe stroje, więc większość ubrań szyła nam panna Fila, która pracowała dla wszystkich eleganckich pań w Przemyślu. Co jakiś czas przychodziła do naszego domu i siadała cichutko w kątku przy maszynie marki Singer. Trudno było określić jej płeć i wiek. Była dość wysoka i bardzo szczupła. Ubierała się w sposób nijaki i nieważny. Pamiętam jej płowożółte włosy, ale nie pamiętam twarzy. Była taka, jakby jej wcale nie było. A potem okazała się wspaniałym, odważnym człowiekiem. Kiedy uciekłyśmy z mamusią z getta, narażając życie, ukrywała nas przez miesiąc w swoim mieszkaniu. Mam wrażenie, że ojciec bardzo wiele ze mną rozmawiał, choć dziś wiem, że nie mógł mieć dla mnie zbyt dużo czasu. Rano był w sądzie, popołudnia spędzał w swojej kancelarii, więc zapewne widywałam go dopiero wtedy, kiedy kładziono mnie już do łóżka. Mimo to czuję, że te rozmowy wywarły na mnie ogromny wpływ. Kiedyś zapytałam go, czy wierzy każdemu swojemu klientowi. Powiedział, że nie. Chciałam wiedzieć, dlaczego ich mimo to broni. Odpowiedział: „Bo każdy człowiek ma prawo do obrony". Dobrze zapamiętałam to zdanie. Mieliśmy z tatusiem takie same poglądy. Stanowiliśmy koalicję. Podczas wojny domowej w Hiszpanii staliśmy po stronie robotników, choć cała rodzina się z nas śmiała. Razem rozpaczaliśmy, kiedy Rosjanie zmienili swój hymn z Międzynarodówki na ten o Sojuzie. Dobrze pamiętam, jak idziemy 1 Maja przez miasto. Padał wtedy deszcz. Spytałam tatusia, co ci ludzie robią tak tłumnie na ulicach, a on mi odpowiedział, że to robotnicy, którzy walczą o swoje prawa. Pamiętam też, jak tłumaczył, że ich sztandar jest czerwony, „bo na nim robotnicza krew". Mamusia 27 II ciągle powtarzała, żeby dał mi spokój. A on po prostu chciał rozmawiać o rzeczach, które go pasjonowały. Umiałam go fantastycznie słuchać, bo mnie to wszystko szalenie ciekawiło. Nie jestem jednak pewna, czy kiedykolwiek widział prawdziwego robotnika z bliska. Był najsprawiedliwszym człowiekiem pod słońcem, ale zdarzało mu się czasem robić rzeczy szalone. Pewnego dnia chciałam w jakiejś sprawie wejść do jego kancelarii. Zatrzymałam się pod drzwiami, żeby posłuchać, czy ktoś jest u niego. Nagle otworzył drzwi i spytał, dlaczego tu stoję. Wyjaśniłam, a on mnie oskarżył, że podsłuchiwałam. Krzyczał, że człowiek, który nie ma nic do ukrycia, tak nie postępuje. Jeśli do niego nie zajrzałam, to znaczy, że podsłuchiwałam. A jeśli ja mogę podsłuchiwać, to mogę też kłamać. A jeśli mogę kłamać, to mogę też kraść. Swoim krzykiem i tymi zarzutami doprowadził mnie do straszliwego, histerycznego ataku płaczu. Wtedy do akcji wkroczyła matka, obroniła mnie i niesłychanie go opieprzyła. Chyba mu się zrobiło głupio. Pewnie mnie przeprosił, ale tego już nie pamiętam. Ta awantura pozostała w mojej głowie, jakby była w niej wypalona. Do dziś mam też przed oczami inną scenę. Mamusia miała mnóstwo ładnych przedmiotów, których nie pozwalała mi dotykać. Kiedyś stłukłam jej pojemniczek na sypki puder. Był częścią kryształowego kompletu, którego resztki stoją dziś u mnie w łazience. Wpadła wtedy w straszną irytację. Krzyczała, że kiedy przyjdzie tatuś, policzy się ze mną. Czekałam na niego w wielkim strachu. Po powrocie do domu zawsze najpierw mył ręce. Wreszcie zawołał mnie do siebie. Powiedział: „Kociku, nie rób tego więcej. Widzisz, sprawiłaś mamusi wielką przykrość". Pamiętam, że podbiegłam do niego, pytając, czy nie będzie kary. Odwrócił się do mnie zdumiony. „Czyś ty to zrobiła umyślnie? — spytał. — Nie — odrzekłam, zgodnie z prawdą. — No to za co ja mam cię karać?" — odpowiedział i poszedł do swojej kancelarii. Pamiętam, że jego reakcja bardzo mnie zdziwiłe. \ zarazem zachwyciła. Co sobotę zabierał mnie do cukierni pana Zimmermana, naprzeciwko naszego domu, obok hotelu Polonia. Przed hotelem, do którego przyjeżdżało wytworne towarzystwo ziemiańskie oraz oficerowie, zawsze stały dorożki. W dzieciństwie nie znosiłam słodyczy, co mi zresztą z wiekiem niestety przeszło. A mój tatuś uwielbiał. Jak to nazywała mamusia: „wyłasowy-wał" jej często czekoladę Sucharda, której używała do pieczenia. Zawsze się o to złościła. U Zimmermana tatuś zamawiał dwa kawałki tortu, swój zjadał natychmiast, ja się z moim grzebałam i w końcu większość zostawiałam na talerzu. Wcale mu to nie przeszkadzało. Pewnie tego nawet nie zauważał, bo od razu brał z wieszaka „Wiadomości Literackie", zasłaniał się nimi i czytał. A ja siedziałam naprzeciwko niego i byłam szczęśliwa. Kiedy miałam pięć lat, postanowił nauczyć mnie czytać. Nie udawało mu się, więc był zrozpaczony. Czuł, że poniósł klęskę i pedagogiczną porażkę. Martwił się, że jestem analfabetką. Serce mu się krajało, gdy słyszał, jak na ulicy sylabizuję widniejący obok naszego domu napis „Bank". Bardzo mnie pilnował, dyscyplinował i krytykował, ale była to krytyka intelektualna. Zazwyczaj spokojnie mi tłumaczył i wyjaśniał sprawy, których nie rozumiałam. Nie wiem, czy kiedy poszłam do szkoły, codziennie sprawdzał mi lekcje, ale na pewno czasem to robił. Kiedy zadano nam na przykład zadanie a i b, natomiast c było nadobowiązkowe, strasznie się złościł, jeśli go nie zrobiłam. Wołał wtedy z oburzeniem: „Kociku! To ty chcesz iść na łatwiznę!". Miał do książek stosunek prawie religijny. Uczył mnie, jak należy się z nimi obchodzić. Zanim którąś z nich dotknęłam, zawsze musiałam wcześniej umyć ręce. Oczywiście nie należało ślinić palców przy przewracaniu kartek i nie wolno ich było chwytać za róg, tylko w środku strony, żeby broń Boże jej nie zagiąć. Za to można było robić w książkach notatki i podkreślać zdania, bo to oznaczało żywy kontakt z nimi. Tatuś właściwie nie zauważał większości spraw z realnego świata, zawsze jed- 28 29 nak wiedział, że źle potraktowałam jakąś książkę albo czegoś nie przeczytałam, kiedy już się czytać nauczyłam. Czasami sam czytał mi na głos. Uwielbialiśmy Ostatniego Mohikanina Coopera i książki Londona, i opowieść o kapitanie Łamigłowie, który bił się z Anglikami w wojnie burskiej. Nasi bohaterowie zawsze walczyli o wolność. Mamusia narzekała: „Wystarczy kawałeczek gazety, kawałeczek drukowanego papieru, a mój Dołek już znika!". Nie interesowała się sprawami społeczno-politycznymi, ale należała do syjonistycznej organizacji WIZO. Spotykały się tam różne panie mecenasowe oraz doktorowe i rozprawiały o tym, jak ciężko pracują żydowscy osadnicy w Palestynie. Nie sądzę, by moja matka była szczególnie zafascynowana tym problemem. Wydaje mi się zresztą, że ta organizacja miała raczej charakter czysto towarzyski. Mamusia też dużo czytała. Była bardzo wrażliwa. Uwielbiała muzykę, więc nasz dom był muzyką wypełniony. Lubiła też grać w brydża, choć chyba wychodziło jej to słabo. Czasem aranżowała damskie wieczory brydżowe, na które zapraszała swoje znajome. Zawsze przy tej okazji wybuchał jakiś skandal, bo tatuś z jedną panią witał się całując w rękę, a z inną nie. Matka robiła mu z tego powodu wyrzuty, a on się tłumaczył, że jak kogoś nie szanuje, to nie widzi powodu, by go całować w rękę. Czasem w naszym domu odbywały się bardzo eleganckie przyjęcia. Mamusia przepięknie nakrywała do stołu. W takie dni marudziłam, że nie chcę iść spać. Umawiałyśmy się w końcu, że jednak pójdę do łóżka, a kiedy już stół będzie nakryty i zostaną zapalone wszystkie świece, to ktoś mnie na chwilę przyniesie do jadalni. Do dziś pamiętam, jak mnie przynoszą, i czuję ten zachwyt, który mnie wtedy ogarniał. Przed wojną w Przemyślu kwitło bardzo ożywione życie kulturalne. W parku pod zamkiem księcia Przemysława działał znany teatr amatorski Fredreum, do którego rodzice często chodzili. Chyba nie dawali tam przedstawień dla dzieci, a w każ- 30 dym razie ich nie pamiętam. Wiem, że raz mamusia zabrała mnie do Lwowa na jakiś balet, ale dostałam anginy i nie mogłam pójść na spektakl. Wpadłam wtedy w taką rozpacz, że o mały włos nie oszalałam. Pamiętam, że rodzice byli na wieczorze autorskim Emila Zegadłowicza. Tatuś wrócił wtedy bardzo przejęty, ciągle coś opowiadał o pisarzu, cytował jakieś jego wypowiedzi. Poszli też oczywiście na recital Hanki Ordonówny. Byli nią zachwyceni, jak zresztą wszyscy. W domu mamusia dokładnie narysowała sukienkę, w której wystąpiła artystka, żeby panna Fila mogła jej uszyć taką samą. Była z czarnej krepdeszyny, z długim dekoltem w szpic na plecach i bez rękawów. Można było dopiąć prześlicznie mieniące się w świetle rękawki z białosrebrnej organdyny albo pod dekoltem, na wysokości pasa, dużą czarną kokardę z dżetami. Do dziś widzę tę suknię. Od tamtej pory marzę o tym, by mieć żakiet z czarnych dżetów i dotąd nie udało mi się go zdobyć. Może jeszcze kiedyś będę go miała... Tatuś miał prawne przedstawicielstwo dwóch kin przemyskich, więc czasem dostawaliśmy darmowe bilety. Raz babcia Rozalia zabrała mnie na jakiś film. Wiem tylko, że palił się wielki statek. Pożar usiłował gasić pewien Johny, angielski śliczny marynarz. Niestety, zginął w płomieniach. Tak się wtedy przestraszyłam, że wlazłam pod fotel. A babcia Weinstockowa spokojnie odsiedziała do końca seansu, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Po tym zdarzeniu bardzo długo nie można mnie było zaciągnąć do kina. Poszłam dopiero za ruskich czasów, kiedy dotarł do Przemyśla film z Deanną Derby. Przekonali mnie, że mogę go obejrzeć, bo na pewno nie zdarzy się w nim nic złego. Mimo wszystko byłam tak zdenerwowana, że kiedy tylko zajęłyśmy z mamusią miejsca, od razu zsiusiałam się w majtki, choć miałam już dziesięć lat. Bardzo się zawstydziłam, a równocześnie poczułam ogromną ulgę, bo wreszcie przestałam się bać. Uwielbiałam też oczywiście filmy z Shirley Tempie, która miała niebieskie oczka i złote loczki. Strasznie chciałam być taka jak 31 Wybuchnęłam płaczem, ale na szczęście jakoś im się wyrwałam i uciekłam. Od razu się zgubiłam. Zresztą do tej pory wszędzie się gubię. Biegałam po tym dla mnie wielkim parku, zapłakana i roztrzęsiona. A kiedy zjawiła się ciocia Luta i spytała, gdzie jestem, dziewczynki powiedziały, że uciekłam nie wiadomo dokąd. Ciocia dostała ataku histerii, szukała mnie w panice i w końcu odnalazła. Mówiła, że mam bardzo wysoką gorączkę. Kiedy tylko przyszłyśmy do pensjonatu, od razu zadzwoniła do moich rodziców. Tatuś kazał jej niezwłocznie wracać. „Natychmiast przywieź mi moje dziecko do domu!", krzyczał do słuchawki. Nie pamiętam ani tej nocy, ani podróży do Przemyśla. Jestem pewna, że odbyłam z ojcem jakąś rozmowę, ale też jej nie pamiętam. Wiem tylko, że to zdarzenie nie pozostawiło we mnie żadnego śladu lęku, poczucia krzywdy czy upokorzenia. Kiedy dwa lata później jakieś dziecko zawołało za mną na ulicy: „Ty, żydziaku jeden!", krzyknęłam do niego: „Ty, katoliczaku jeden!" i spokojnie poszłam dalej. Pierwszą klasę szkoły podstawowej zaczęłam w 1937 roku. To był okropny okres. Na Politechnice Lwowskiej wyrzucono żydowskiego studenta przez okno. Potem odbył się jego manifestacyjny pogrzeb. Na uniwersytetach powstawały getta ławkowe. Z polskich szkół zwalniano żydowskie nauczycielki, wśród nich żonę wujka Olka, czyli ciocię Renę. Na znak protestu wszystkie żydowskie uczennice, między innymi moja kuzynka Netka, odeszły z tej szkoły i przeniosły się do hebrajskiej — niezwykłe zdarzenie, bo one były wtedy w klasie maturalnej, a rzadko się zdarza, by ktoś zmieniał szkołę tuż przed maturą. Rozpętała się ' 1 wówczas wielka burza i ja ją doskonale pamiętam. Nastąpił okres prawdziwej grozy, a dorośli nie próbowali przede mną niczego ukrywać. Mówili przy

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!