Maria Orwid Przeżyłam Rozmawiają Katarzyna Zimmerer i Krzysztof Szwaj ca Wydawnictwo Literackie Szalenie się boję, by nie zrobić z siebie w tej książce kogoś, kim nie jestem. Kogoś lepszego, silniejszego i mądrzejszego. Kogoś, kto sobie lepiej dał radę w życiu... Maria Orwid Przyszłam na świat w 1930 roku w Przemyślu. Mama mojego ojca, babcia Sabina, pochodziła z zamożnego środowiska w Starym Sączu, być może z kupieckiego domu. Podobno była uczennicą w szkole prowadzonej przez Siostry Klaryski. Nie mam pojęcia, jak mogła się tam dostać nie ochrzczona Żydówka. Była bardzo ładna, inteligentna i wykształcona. Doskonale znała literaturę polską, francuską i niemiecką. Miała jednak tak nieznośny charakter, że nikt nie chciał się z nią ożenić. Wreszcie rodzice, obawiając się, że zostanie starą panną, wydali ją za mojego dziadka, Hermana Pfeffera. Jego pochodzenie owiane było tajemnicą. Według jednej wersji mama mojego dziadka, panna z eleganckiego domu, prowadziła się dość lekko, porzuciła syna i pojechała za jakimś panem do Ameryki. Według innej — miała męża, ale dziadek był dzieckiem pozamałżeńskim, więc postanowiła oddać go na wieś. Do Przemyśla przybył jako piętnastoletni chłopak. Chyba był wtedy analfabetą. Pracował i równocześnie się uczył. Skończył technikum budowlane, przez jakiś czas zarabiał na życie jako technik, miał nawet jakąś firmę. Ożenił się z Sabiną. A potem dopadł go artretyzm czy reumatyzm. Poruszał się z trudem. Dlatego wydzierżawił maleńką, śliczną trafikę, w której cudnie pachniało tytoniem. Siedział w niej całymi dniami. Bardzo rzadko się odzywał. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Mało zarabiał, a co zarobił, zabierała mu żona, która prawie nie wstawała z łóżka. Czytała książki, ze wszystkimi się spierała i miała wszystkim wszystko za złe. Przez całe życie towarzyszyło jej poczucie, że 7 zasłużyła na kogoś lepszego, popełniła mezalians, a jej małżeństwo to prawdziwy dramat. Urodziła dwóch synów. Zawsze powtarzała, że nie wie, skąd się wzięli na świecie. Tatuś miał starszego o dwa lata brata Maksa. On także był adwokatem, ale niezbyt lubił swój zawód. Marzył o medycynie. W ich domu było jednak biednie, obaj chłopcy musieli zacząć zarabiać jeszcze w czasach gimnazjalnych. Na studia medyczne po prostu nie starczyło pieniędzy. Stryj Maks Pfeffer męczył się w swojej kancelarii, bo sprawy, którymi się zajmował, nie zawsze go interesowały. Pewnie dlatego był taki apodyktyczny i wybuchowy. Ożenił się z córką wspaniałego i mądrego rabina Gedalia-chu Schmelkesa. Nie poznałam go, bo umarł, zanim się urodziłam. Kiedy wyobrażam sobie archetyp damy, wspominam jego żonę. Nazywaliśmy ją babcia Eścia. Była drobniutką, malutką staruszką. W czasach mego dzieciństwa siedziała zawsze w mieszkaniu stryja przy stole. Ubrana w długą ciemną suknię z koronkowym kołnierzem, opierała się na laseczce ze srebrną gałką i wyglądała niezwykle dekoracyjnie. Była bardzo szanowaną postacią w mieście, a jej mąż znanym rabinem. Skończył orienta-listykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kiedy zmarł, jego nazwiskiem nazwano jeden z placów w Przemyślu. Mimo to w ich domu wiecznie brakowało pieniędzy. Spodziewając się gości, rabin Schmelkes i jego żona Eścia rozsypywali na stole okruszki, by wyglądało na to, że właśnie skończyli kolację. W rzeczywistości często nie mieli co jeść. Ich córka Mina była bardzo delikatną kobietą. Czy była prawdziwie pobożna? Nie wiem. Na pewno nie była fanatyczna, ale dom prowadziła zgodnie z ortodoksyjnymi zasadami judaizmu. Skromna, dyskretna, niezbyt ładna i „nieubrana", dała się stryjowi całkowicie zdominować, mimo to chyba byli dobrym małżeństwem, choć moim rodzicom nie podobało się, że jest wobec niej taki władczy. Urodziły im się bliźniaki, starsze ode mnie prawie o dziesięć lat. Mój kuzyn miał na imię Gustaw. Zmarł w 1996 roku w Anglii. Jego siostrę, Sarę, nazywaliśmy Netka albo Sarenka. Zginęła w Bełżcu. Jedną z najważniejszych dla mnie osób był tata mojej mamy, Izydor Weinstock. Dość wcześnie został osierocony przez swojego ojca. Zdał maturę, co w tamtych czasach — pod koniec XIX wieku — nieczęsto się zdarzało w rodzinach żydowskich. Chciał studiować, ale w domu nie było pieniędzy na naukę, więc musiał zacząć pracować. Nie wiem, jak wówczas zarabiał na życie, ale wiem, że był dość ubogi. Miał dziewiętnaście lat, kiedy pewnego dnia zobaczył gdzieś moją przyszłą babcię, Rozalię, i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Była córką Salomona Schiffa, szanowanego i zamożnego obywatela Rzeszowa, właściciela najelegantszego w mieście sklepu jubilerskiego. Dość dobrze pamiętała go matka mojej przyjaciółki Luny, pani Róża Rosengarten. Opowiadała, że pradziadek był człowiekiem inteligentnym, dobrym i pięknym. Grał na skrzypcach, a w jego domu dużo muzykowano. Miał duszę artysty i artystowską fryzurę. Nie chciał oddawać córki biedakowi za żonę. Mój przyszły dziadek tak bardzo pokochał moją przyszłą babcię, że całymi wieczorami spacerował pod jej domem, w nadziei, że popatrzy na nią choć przez chwilę albo nawet ją spotka i zamieni kilka słów. Jak długo tak chodził, nie mam pojęcia. Wiem tylko, że w końcu odmroził sobie uszy. Wtedy pradziadek Schiff się nad nim zlitował. Wezwał do siebie i zaproponował, że zatrudni jako subiekta. Dziadek sprawdził się w tej roli tak wspaniale, że wkrótce nie tylko stał się mężem babci, ale również wspólnikiem jej ojca. W czasie wojny, podczas porządków przed przeprowadzką do getta, odnalazły się listy miłosne, które w młodości pisał do niej na seledynowym papierze cudowną kaligrafią. Do dziś pamiętam te literki, tak ślicznie cieniowane, że wyglądały jak grafika. Nadal mam przed oczami scenę, kiedy jego dorosłe dzieci czytały ze wzruszeniem na głos jego listy, a dziadziuś rumienił się ze wstydu, choć miał już wtedy ponad siedemdziesiąt lat. Kiedy w 1915 roku do wschodniej Galicji wkroczyła armia carska i wypędziła z niej Żydów, rodziny Schiffów i Weinstoc-ków, podobnie jak wiele innych rodzin żydowskich, pojechały na „wygnanie" do Wiednia. Czy nadal mieli tam sklep jubilerski, nie wiem, na pewno jednak żyli dzięki biżuterii, którą ze sobą przywieźli. Jej resztki uratowały nam później życie podczas okupacji. Nie wiem też, kiedy i dlaczego dziadkowie Weinstockowie przenieśli się do Przemyśla. W Wiedniu została ukochana siostra dziadziusia, Klara, która wyszła za mąż za mecenasa Wag-schalla. Kiedyś nas odwiedziła. Była śliczna, słodka i szalenie elegancka. Do dziś widzę, jak stoją objęci z dziadziusiem. On mówi do niej „moja ukochana siostrzyczko", ona do niego „mój ukochany braciszku". Nie pamiętam, kiedy zmarł jej mąż. Klara zginęła w Teresienstadt. Ich syn Bruno, czyli Bronek, wiedeński adwokat o lewicowych przekonaniach, został w 1939 roku sprowadzony przez Zrzeszenie Prawników Socjalistycznych do Londynu. Poznałam go tam w roku 1966. Mówił znakomicie po polsku, znał świetnie literaturę polską i był przeuroczym człowiekiem. Opowiadał mi o straszliwych upokorzeniach, jakich doświadcza uchodźca, który w jednej chwili traci swój status, pieniądze, przyjaciół, a także możliwość wykonywania pracy zawodowej. Nigdy nie wrócił do adwokatury, mimo że wiedeńska Izba Adwokacka już w 1945 roku wpisała go ponownie na listę adwokatów i zapraszała do powrotu. Postanowił zostać w Anglii na zawsze. „Po tym wszystkim, co się stało, nie mogłem już wykonywać tego zawodu", powiedział mi podczas spotkania. Dziadkowie Weinstockowie mieli trójkę dzieci. Najmłodsza z nich była moja mamusia, Klara. Jej starsza o dziesięć lat siostra, Luta, poroniła podczas pierwszej wojny światowej. Miała męża 10 adwokata. Cała rodzina szalenie go kochała. Zmarł w roku mego urodzenia — przyszłam na świat w okresie rodzinnej żałoby. Luta pracowała jako sekretarka w kancelarii adwokackiej. Kiedy została wdową, zamieszkała ze swoimi rodzicami. Mieli wspólną łazienkę i kuchnię, ale do jej pokoju wchodziło się osobnym wejściem z klatki schodowej. Brat mamusi, Olek, starszy od niej o sześć lat, był złotym, brylantowym i niesłychanie dobrym człowiekiem. Zawsze można było na nim polegać i wszystkim chętnie pomagał. Pracował jako inżynier w Miejskim Zakładzie Elektrycznym. Dziś trudno byłoby go określić mianem intelektualisty, na pewno jednak był inteligentny, zabawny, ironiczny i oczytany. Skończył Politechnikę w Pradze. Wyśmiewał wszelkie ideologie, ale zawsze chodził w skórzanej kurtce i czapce monterskiej z napisem MZE. Panie z mojej rodziny były niezadowolone, kiedy popijał czasem z monterami. A oni tak go kochali, że z okazji jego ślubu, w 1932 roku, urządzili iluminaq'ę miasta. Potem, podczas wojny, przechowali większość naszych rzeczy. Teraz część z nich znajduje się w moim mieszkaniu. Olek ożenił się z uroczą Reną Reisner. Zanim się pobrali, dość długo byli ze sobą. Pochodziła z niesłychanie wytwornej, asymilowanej rodziny, która za wszelką cenę chciała zapomnieć o swoim żydowskim pochodzeniu. Jej matka, pani Joanna, musiała sobie o nim przypomnieć, kiedy znalazła się w getcie. Bar- 1. Izydor Weinstock, dziadek Marii Orwid (siedzi pośrodku), Olek Weinstock (stoi) II dzo wtedy cierpiała. Nie tylko dlatego, że została zamknięta za murami, ale też dlatego, że nie poczuwała się do żadnej więzi z Żydami. A wujek Olek był dumnym Żydem. Nie przestrzegał tradycji i nie chodził do synagogi, kiedy jednak zaproponowano mu stanowisko dyrektora Miejskiej Elektrowni w Przemyślu pod warunkiem, że się ochrzci, kazał im się wypchać i dyrektorem nie został. Ciocia Rena znała się na filozofii i literaturze. Skończyła germanistykę na Uniwersytecie Lwowskim. Uczyła niemieckiego w Gimnazjum i Liceum im. Marii Konopnickiej. Zawsze ubierała się tak, że nawet teraz mogłaby uchodzić za nowoczesną kobietę. Lubiła nosić skórzane płaszcze i płaskie obcasy. Do dziś mam jej torebkę, tak zwaną kopertówkę, zrobioną z miękkiej, gładkiej skóry. Na pewno bym jej używała, gdyby nie była granatowa. Trzymam w niej notatki tatusia. Rena różniła się od reszty mojej dość mieszczańskiej rodziny, więc babcia Weinstockowa traktowała ją z pewną rezer- 2. OlekWeinstock 3. Rena Reisner Weinstockowa 12 wą i chyba była o nią zazdrosna. Nie dość, że miała wyższe wykształcenie i pracowała zawodowo, to jeszcze odebrała jej jedynego i ukochanego syna. Rena była jednak mądrą kobietą. Często odwiedzała moich dziadków i sama też prowadziła otwarty dom. Rodzina mamusi należała do bogatego, inteligentnego mieszczaństwa. No, może nie byli tak do końca inteligentni, skoro zabronili córkom zdawać maturę, uznając, że to nie wypada. Uważali, że panny powinny siedzieć w domu, czekać na męża, a potem zajmować się dziećmi. Mamusia zawsze miała do nich żal, że nie pozwolili jej się uczyć. A uczyła się bardzo dobrze. Ponieważ wspaniale grała na fortepianie, zgodzili się, by skończyła szkołę muzyczną, prowadzoną przez znaną w Przemyślu panią Cyr-besową. Ciotka Luta też grała, ale nie mogła wykonywać kompozycji Chopina, bo miała tak malutkie dłonie, że nie była w stanie objąć palcami oktawy. Mamusia poznała tatusia, kiedy chodziła jeszcze do gimnazjum. Nie wiem, w jakich okolicznościach to się stało. Była od niego młodsza o dziewięć lat. On skończył już prawo na Uniwersytecie Lwowskim i pracował wtedy jako aplikant adwokacki. Jego patronem był ukraiński mecenas Sykuła. Ojciec niezwykle go szanował i lubił. Gdy zakończył aplikanturę, mamusia miała już dwadzieścia trzy lata. W tamtych czasach mogła uchodzić za starą pannę. Choć się ogromnie kochali, tatuś nie zamierzał prosić o jej rękę. Uważał, że małżeństwo to burżuazyjny przesąd. Rodzina mamusi zaczęła się niepokoić. Za jej namową, a może wiedziona kobiecym instynktem, zerwała z moim ojcem. Po kilku dniach zadzwonił do dziadka Weinstocka. Chciał się umówić. Uznano, że jednak ma zamiar się oświadczyć. Dziadek zaprosił go do najelegantszej w Przemyślu kawiarni u Ro-siewicza. Pamiętam tę kawiarnię. Przed wojną byłam w niej raz lub dwa. Pamiętam też opowieść dziadka: „Zamówiłem kawę. Rozmawiamy. I nic. Zamówiłem koniak. Pijemy. Rozmawiamy. I nic. Zamówiłem drugą kawę. Nadal rozmawiamy. I nadal nic. 13 4. Klara Pfeffer, mama Marii Orwid Więc zamówiłem drugi koniak. Znów pijemy. Znów rozmawiamy. I znów nic. Pomyślałem: «Trudno, oświadczyn nie będzie». Poprosiłem o rachunek. Zapłaciłem. Wychodzimy. A w drzwiach on mi mówi: «Pan wie, po co myśmy się tu spotkali?» Wiedziałem. Powiedziałem mu: «Masz to z głowy, synu»". Babcia Weinstockowa urządziła huczne zaręczyny, bo jak po czterech latach narze-czeństwa wreszcie wydaje się córkę za mąż, to trzeba ten fakt uczcić. Kupiła, a może upiekła, mnóstwo ciast i tortów, zaprosiła gości, zapaliła w mieszkaniu wszystkie światła. Tatuś się oburzał, że musi brać udział w burżuazyjnej ceremonii. Buntował się, że nie przyjdzie. W końcu się zjawił, ale powiedział, że ma popsuty żołądek i nie tknął jedzenia. Choć babcia szalenie go kochała, nigdy mu tego nie wybaczyła. W tamtych czasach mój lewicowy tatuś chodził wyłącznie w pumpach i w berecie. Przed ślubem mamusia postanowiła sprawić mu porządne ubranie. Znów się buntował, ale ona postawiła na swoim i kupiła mu różne garnitury. Bardzo się sobie spodobał w nowych ubraniach. Polubił eleganq'ę. Od tej pory pumpy i beret wkładał już tylko wtedy, kiedy jechaliśmy dorożką na wycieczkę do Lipowic, odległych od Przemyśla o dziesięć, a może piętnaście kilometrów. Zapamiętałam go jako świetnie ubranego pana. To mu zresztą później uratowało życie. Kiedy wydostał się z getta i jechał na aryjskich papierach do Lwowa, ledwo trzymał się na nogach, bo był już wtedy umierający. W do- 14 datku miał szalenie semickie rysy twarzy. Wyglądał jednak tak wytwornie, że nie wzbudził niczyich podejrzeń. Na ślubie, który odbywał się w domu dziadków, miał wystąpić we wspaniałym kapeluszu, w którym podobno było mu szalenie do twarzy. Jednak podczas ceremonii zapomniał o nim i wszedł pod baldachim z odkrytą głową, co jest niedopuszczalne. Wszyscy wpadli w konsternację, zwłaszcza że rabin Schmelkes początkowo wcale nie chciał udzielić mu ślubu. Uważał tatusia za bezbożnika i socjalistę, w czym miał zresztą sporo raq'i. W końcu się zgodził, zapewne dzięki protekcji swego zięcia, czyli mojego stryja Maksa. Kiedy tatuś stanął pod baldachimem z gołą głową, zapachniało skandalem. Na szczęście jakiś przytomny kolega włożył mu swój kapelusz, który był jednak za duży i zaraz spadł mu na oczy. Tatuś już nie wyglądał pięknie, tylko po prostu śmiesznie. Potem żartowano, że w ogóle nie widział, co robi. W podróż poślubną mamusia i tatuś pojechali do Sopotu, gdzie brat dziadka i jego żona mieli przepiękną secesyjną willę, która przepadła nam po wojnie. Mamusia chciała się bawić. Tatuś jeszcze wtedy uważał, że bywanie w restauraqach to bur-żuazyjne zbytki. Potem zmienił oczywiście zdanie i chętnie chodził z nią na dansingi do przemyskiego Klubu Adwokata. W Sopocie poszli raz do Grand Hotelu. Zamówili skromną kolację, bo zarobki początkującego adwokata były dość niskie. 5. Adolf (Dołek) Pfeffer, ojciec Marii Orwid 15 Obok nich siedziało wytworne towarzystwo — panie w długich sukniach, panowie w smokingach. Rodzicom przyniesiono niespodziewanie jakiś pomarańczowy napój z alkoholem w kryształowych pucharach. A potem się okazało, że tatuś nie spojrzał na cenę i musiał wydać na ten trunek prawie wszystkie pieniądze, jakie posiadał. Strasznie był wtedy zły. Podobno. Ojciec dobrze wiedział, że idzie faszyzm. Uważał, że czasy są zbyt niebezpieczne, by rodzić żydowskie dziecko. Moja matka jednak bardzo chciała mieć syna i w końcu zaszła w ciążę. Urodziłam się cztery lata po ślubie rodziców. Tatuś miał już trzydzieści sześć lat, czyli dość sporo jak na tamte czasy. Poród odbywał się oczywiście w domu. Mamusia nie mówiła swoim rodzicom, kiedy ma nastąpić rozwiązanie, bo nie chciała ich denerwować. Dlatego nie byli przy niej w tych trudnych chwilach. Towarzyszyła jej ciocia Mina Pfeffer. Jej syn, czyli mój kuzyn Gu-stek, chłopiec bardzo samodzielny, lubił włóczyć się po mieście. Pewnego dnia wrócił do domu, oznajmiając, że u ciotki Klary świecą się w oknach wszystkie światła, więc to na pewno coś znaczy. Ciocia Mina natychmiast zrozumiała, co się dzieje, i zaraz do nas przybiegła. Rodziłam się aż trzy doby, bo pojawiły się jakieś komplikacje. Ojciec wariował z przerażenia, że mamusi może stać się coś złego. Z całego Przemyśla sprowadzał różnych specjalistów. W końcu trzeba jej było podać narkozę i zastosować kleszcze. Wtedy nikt się nie zajmował noworodkiem, tylko rodzącą matką, a moja rzeczywiście była w bardzo ciężkim stanie. Kiedy wreszcie przyszłam na świat, cisnęli mnie na jakieś łóżko i skoncentrowali całą uwagę na niej. Podobno strasznie wrzeszczałam. W końcu tatuś tego nie wytrzymał. Wdarł się do sypialni. Jak opowiadali mi mamusia i nasz lekarz, wziął jakiś kocyk w dwa palce i narzucił na mnie. Od razu się uspokoiłam. Choć nie chciał mieć dziecka, a podczas porodu konał ze strachu, że jego ukochana żona może umrzeć, był jednak pierwszą osobą, która mnie dostrzegła i zaakceptowała. Matka dostała depresji poporodowej. Przez dwa tygodnie płakała i nie spała. Chciała mieć syna, a nie córkę. W dodatku miałam krzywy nos, więc jej się wcale nie podobałam. Moje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa jest tak sentymentalne, że aż się rzygać chce. Siedzę na czyichś kolanach przy oknie. Mam sukienkę z białego barchanu, wyszywaną w niebieskie krzyżyki. Obok stoi mój tatuś. Mówię: „Nieg pada", a on mnie poprawia: „Śnieg, Kociku". Powtarzam: „Nieg pada". A on znów mnie poprawia i znów, i jeszcze raz. Jest bardzo cierpliwy. A ja po prostu jeszcze nie umiem powiedzieć słowa „śnieg". Mieszkaliśmy w centrum Przemyśla, przy placu Na Bramie 2, w dość starej kamienicy. Mieszkanie było ładne, ale niezbyt komfortowe. Kiedy się urodziłam, mamusia przeniosła swój tapczan do jadalni i od tej pory tam spała. Moje łóżeczko wstawiono do sypialni rodziców. Klozet znajdował się na klatce schodowej. Łazienki nie mieliśmy, co zresztą było w tamtych czasach normą w Starym Mieście. Myliśmy się w niewielkiej kuchni. Na środku stawiano wielką blaszaną wannę i wlewano do niej wodę z baniaka. Potem wylewano ją szlauchem. Mnie kąpali w olbrzymiej miednicy. W kuchni stał też mosiężny kociołek, który zawsze musiał błyszczeć, bo tatuś lubił się w nim przeglądać podczas golenia. W niewielkim ciemnym pokoju z szafami pełnymi akt była tak zwana pierwsza kancelaria. Pracowali w niej aplikant i mon-dantka, czyli sekretarka. Tatuś początkowo twierdził, że do pracy wystarczy mu tylko ława i stół. Nawet słyszeć nie chciał o tym, że można wydać pieniądze na meble do jego gabinetu. Jednak mamusia, nic mu o tym nie mówiąc, zamówiła na raty wspaniały komplet, za który najpierw płacił mój dziadek Weinstock, a potem już sam tatuś. Dziś część tych mebli, uratowanych przez przemyskich monterów, stoi w moim mieszkaniu. I nad moim biurkiem, tak samo jak nad biurkiem tatusia, wisi reprodukcja obrazu Maurycego Gottlieba, przedstawiająca ojca i córkę. 16 17 Wiele razy słyszałam, jak klienci mówią: „Panie doktorze". Nie wiedziałam, co mają na myśli, a wstydziłam się zapytać dorosłych. Wreszcie postanowiłam odnaleźć „ten doktorat". Pewnego dnia, gdy ojca nie było w domu, weszłam do jego gabinetu. Rozglądałam się z ciekawością dookoła i w końcu odkryłam na stoliku tajemnicze coś, przykryte czarną ceratą. Byłam pewna, że to jest właśnie to, czego szukam. Zerwałam ceratę i strasznie się rozczarowałam. Stała tam maszyna do pisania marki Underwood. Rodzice bardzo o mnie dbali. Kazali mi pić tran i sok z marchwi. Nie było jeszcze wówczas sokowirówek, więc marchew się wyciskało przez szmatkę. Pamiętam te zabarwione na pomarańczowo szmaty, które leżały w kuchni. Do dziś nienawidzę marchewki. W dzieciństwie miałam wiecznie stany podgorączkowe, często byłam przeziębiona, nie chciałam jeść i, jak mówiono, byłam słabej konstytucji. W latach trzydziestych panowało widmo gruźlicy, więc raz w roku || • .«s»w««j™ zabierano mnie w góry, bo '. ^(H mówiło się, że górskie powie- I -i^™ trze przeciwdziała tej chorobie. Mamusia stale się bała, żebym nie zachorowała, dlatego też ciągle jeździła ze mną do lwowskich pediatrów. Dobrze pamiętam wizytę u profesora Gróera, choć miałam wtedy około dwóch lat. Był to bardzo znany pediatra we Lwowie. Po wojnie przeniósł się do Krakowa. Znienawidziłam go, bo kazał mi chodzić nago po dużym stole. Czułam się upokorzona i nie mogłam 6. Dom w Przemyślu przy Placu na Bramie 2 18 tego znieść. Powiedziałam mamusi, że więcej do niego nie pójdę. I nie poszłam. Stwierdził, że jestem neuropatką i radził, żeby się mną nie przejmować. Mamusia oczywiście nadal się przejmowała. Znalazła innego pediatrę. Nazywał się doktor Redlich i był przemiły. Szanował moją godność i miał bardzo ładną poczekalnię z małymi meblami, w której się bawiłam z innymi dziećmi. On też uważał, że po prostu jestem nerwowa. Kiedy mamusia była ze mnie szczególnie zadowolona, mówiła do tatusia: „Widzisz, a nie chciałeś jej mieć!". Często na mnie krzyczała, bo w jej oczach uchodziłam za nieznośne dziecko. Dzia-dziuś Weinstock miał do niej o to wielkie pretensje. Pamiętam, jak mówił, że mnie zabierze i kupi nowe ubranko. Protestowała wtedy: „Tatusiu, psujesz mi dziecko!". A on jej odpowiadał: „A jak ty możesz mówić, że ją z domu wyrzucisz, bo jest niegrzeczna?!". Ich sprzeczki nie sprawiały mi przykrości. Po prostu się ich nie bałam. W pierwszych miesiącach mojego życia bardzo dużo zajmowała się mną ciocia Luta. Tylko ona mnie kąpała w okresie niemowlęctwa i chyba w jakimś sensie odebrała mnie nawet trochę matce. Godzili się na to, uważając, że opieka nad dzieckiem pomoże jej wyrwać się z żałoby po stracie męża. Bardzo mnie kochała, a jednocześnie była dość szorstka. Jak mówiła mamusia, była po prostu brusąue. Wołała na mnie „Maryśka". Wychowywała i wiecznie strofowała. Trochę się jej bałam, ale lubiłam do niej przychodzić. W jej pokoju wszędzie stało mnóstwo cudnych bibelotów, które mogłam oglądać w nieskończoność, a ona mi na to pozwalała. Czasem dawała mi też różne drobiazgi w prezencie. Pamiętam słoiczek z żółtego szkła i malutką puderniczkę w kolorze czerwonego wina z lusterkiem, w którym odbijała się cała twarz. Miała mnóstwo dywanów. Zawsze powtarzała: „Będą kiedyś dla Maryśki". Teraz wiszą u mnie na ścianach. Podczas jakiegoś spotkania psychoterapeutycznego zrozumiałam, że Luta była jed- 19 nak dla mnie ważną postacią. Przez wiele lat, nie zdając sobie z tego sprawy, ubierałam się tak jak ona w kostiumiki. I tak jak ona ubóstwiam srebrną biżuterię. Najpierw miałam nianię, a później zaangażowano do mnie „panienkę". Nazywała się Janina Długosz i pochodziła z Birczy. Bardzo ją lubiłam. Często zabierano mnie do przepięknego parku, gdzie się bawiłam z innymi dziećmi. Raz, podczas spaceru z nianią, zaczęłam się strasznie nudzić. Pamiętam moment, w którym podejmuję decyzję, że sobie idę. Wyszłam na ulicę Franciszkańską. A potem nie wiedziałam, gdzie mam iść dalej, więc stanęłam obok kościoła Franciszkanów. Wcale się nie bałam. W końcu podeszli do mnie jacyś państwo. Spytali, jak się nazywam i gdzie mieszkam. Choć miałam wtedy nie więcej niż trzy lata, umiałam odpowiedzieć na ich pytania. Zresztą pierwsze zdanie, jakie wypowiedziałam w życiu, brzmiało: „dzielnie siama". Chyba rzeczywiście zawsze byłam dość samodzielna. Ci państwo zaprowadzili mnie do domu. 7. Luta Weinstock A tam trwała straszliwa apo- kalipsa, bo niania zdążyła już przybiec i powiedzieć, co się stało. Mamusia była w amoku. „Coś ty zrobiła!", krzyczała na mnie. A ja jej tłumaczyłam: „Nudziłam się!". Podczas posiłków mamusia kazała mi trzymać książki pod pachami, żebym się nauczyła ładnie jeść. Nie tylko ona mnie wychowywała, ale też prawie wszystkie panie z rodziny. Nieustannie mnie upominały, jak mam mówić, wchodzić, wychodzić, poruszać się, witać i żegnać. De- 20 nerwowały się, że nie potrafię poddać się narzucanym przez nie regułom zachowania. Wtedy mnie to złościło. Dziś jestem im za te nauki szalenie wdzięczna. Tatuś w sprawach codziennych zostawiał mi całkowitą swobodę. Uważał, że mogę się bawić, z kim chcę, bez względu na to, z jakiego domu pochodzi, byleby był porządnym człowiekiem; że mogę czytać, co chcę, byleby to była dobra książka; że mogę robić, co chcę, bylebym coś robiła. Nie przejmował się konwenansami i nigdy nie zwracał na nie uwagi. Otoczenie, w którym rosłam, było różnorodne i barwne. Wszyscy członkowie mojej rodziny stanowili odmienne indywidua. Różnili się w poglądach na zasadnicze tematy. Okropnie się sprzeczali, bo każdy miał odmienny punkt widzenia. Ktoś postronny mógłby uznać ich kłótnie za awantury. A oni po prostu dyskutowali ze sobą, strasznie się nawzajem wyśmiewali i nigdy się przy tym nie oszczędzali. Szanowali jednak swoją odmienność i obłędnie się wręcz kochali. Wprost nie mogli bez siebie żyć, dlatego się codziennie spotykali. Dzięki mojej rodzinie nauczyłam się we wczesnym dzieciństwie, że można się różnić i zachować szacunek wobec tych, którzy myślą inaczej. Codziennie wieczorem, prócz sobót, chodziliśmy do dziadków Weinstocków, którzy mieszkali niedaleko naszego domu przy ulicy Mickiewicza 6, w tak zwanej Eisnerówce. Ten zespół kamienic posiadał pośrodku podwórko. Kiedy bawiłam się tam z dziećmi, wydawało mi się ogromne. Teraz wiem, że wcale nie było duże. Wszędzie naokoło mieszkali znajomi babci. W jej domu zawsze było gwarno i miło. Przychodziła cała rodzina i różni przyjaciele. Szczególnie zapamiętałam pewnego pana. Był oczywiście adwokatem. Miał na imię Juliusz, a jego nazwiska nie powiem, ponieważ należał do znanej w Przemyślu rodziny i jego potomkowie chyba nadal żyją w Londynie. Nie pamiętam, kiedy mamusia powiedziała mi, że od zarania dziejów kochał się w mojej cioci Lucie. Stało się jednak tak, że ona wyszła za mąż za innego, więc on też się ożenił. Kiedy owdo- 21 wiała, zaproponował, że się dla niej rozwiedzie. Nie zgodziła się. Nie chciała budować swego szczęścia na cudzym nieszczęściu. Do końca życia pozostała sama. A on codziennie wieczorem przychodził na karty i herbatę do moich dziadków Weinstocków, zapewne tylko po to, by choć przez chwilę być blisko niej. Wprawdzie ciągle mnie upominano, jak mam się zachowywać, równocześnie traktowano mnie zawsze jako równouprawnionego członka rodziny. W mojej obecności otwarcie prowadzono różne rozmowy, nawet na tematy najtrudniejsze. Dobrze pamiętam dyskusje wujka Olka i cioci Reny. Strasznie się kochali, ale podobnie jak mój tatuś nie chcieli mieć dzieci, obawiając się grozy nadchodzącego faszyzmu. W związku z tym zdarzały się różne historie, obciążające zdrowie cioci. W końcu musiała jednak urodzić dziecko. Przyszedł wtedy na świat śliczny i niezwykle uroczy Ludwiczek, młodszy ode mnie o cztery lata. Miał nieopisanie piękne, duże, szarozielone oczy z podwiniętymi długimi rzęsami. Wszyscy go uwielbiali i rozpuszczali. Ja też, więc nawet nie byłam o niego zazdrosna. Był dzieckiem wesołym, rozbrykanym, choć może nieco złośliwym. Swoim niańkom sprawiał wieczne kłopoty. Jeśli którejś nie lubił, mówił do niej: „Wluz palusek do dulki". Dobrze wiedział, że jak wsadzi palec do kontaktu, to ją kopnie prąd. Mój tatuś też go kochał nad życie, ale czasem próbował go wychowywać. Ludwiczek mówił o nim: „wujek ostry jak żyletka". Kiedy skończył osiem lat, zginął razem ze swoimi rodzicami w Bełżcu. 8. Ludwiczek Weinstock 22 Babcia Weinstockowa wolała go ode mnie. Zawsze powtarzała, że kiedy rodzi się dziewczynka, ściany płaczą, a śmieją się wtedy, gdy na świat przychodzi chłopiec. Była osobą dość chłodną i bardzo zdyscyplinowaną. Przywiązywała dużą wagę do porządku i czystości. Nie mogę powiedzieć, żebym jej nie lubiła, ale nie odczuwałam wobec niej wielkiej miłości. Z dziadkiem rozmawiała w jidysz, z nami wyłącznie po polsku. Głęboko wierząca i religijna, prowadziła kuchnię koszerną, więc dziadek wpadał do nas czasem na bułkę z szynką. Nie traktował spraw religii i tradycji zbyt serio, tak bardzo jednak kochał moją babcię, że zgadzał się na wszystko, czego od niego wymagała. Był wesoły i bardzo ciepły, miał fantazję, wyobraźnię i gest. Często kupował nam prezenty. Pamiętam jego niewiarygodnie piękne oczy. Zresztą oni wszyscy mieli śliczne, jasne, szarozielone oczy z długimi rzęsami. A oczy Luty były tak jasne, że aż bursztynowożółte. Dziadek Weinstock uwielbiał mnie do szaleństwa. Tak samo kuzynowie Gustek oraz Netka, a także ciotki Luta, Rena i Mina. No i oczywiście wujek Olek, który zaraz po dziadziusiu był moim drugim uwielbieniem. Często kupował mi prezenty. Pamiętam, że dostałam od niego bajki braci Grimm w grubym granatowym wydaniu z obrazkami. Nazywał mnie „dziwka", co według niego oznaczało „mała dzieweczka". Kiedy wołał za mną na ulicy „dziwka, chodź tu!", ludzie się za nami odwracali, nie rozumiejąc, że może mieć na myśli paroletnią dziewczynkę. 9. Rozalia Weinstock, babcia Marii Orwid 23 Raz w tygodniu, w soboty, chodziliśmy do dziadków Pfef-ferów. Przychodził też wtedy do nich stryj Maks z żoną Miną, Gustkiem i Netką. Babcia Sabina wstawała nawet z tej okazji na chwilę z łóżka i przygotowywała dla wnuków czekoladę z orzechami. Nie chcieliśmy jej. Nie lubiliśmy tam bywać. Od razu wybuchały jakieś sprzeczki. Babka zawsze czegoś chciała od stryjka, a on nie zamierzał spełniać jej żądań, więc się zaczynali strasznie kłócić. Wtedy mój tatuś zazwyczaj mówił: „Mamo, opowiem ci casus". I zaczynał opowiadać jakieś historie sądowe. Uwielbiała go słuchać i na chwilę mieliśmy wszyscy święty spokój. Stryj Maks był bardzo religijnym Żydem, a w dodatku był Żydem nerwowym, więc wiecznie się sprzeczał z tatusiem o to, że moja mama nie prowadzi koszernej kuchni, gra w brydża, że wychowują mnie na „pogańskie dziecko". Dla mamy sprawy religii nie miały znaczenia. Tatuś, zdeklarowany ateista, był człowiekiem tolerancyjnym, nie zamierzał ograniczać mojej wolności i uważał, że należy stworzyć mi możliwość dokonywania samodzielnych wyborów. Dlatego zgadzał się, bym bywała u stryjów na kolacjach szabatowych. Bardzo mi się te kolacje podobały, jednak nie ze względu na wiarę, tylko na ich estetykę. Lubiłam patrzeć na ślicznie nakryty stół, na wspaniałe srebrne świeczniki i na babcię Eścię w czarnej sukni. Podobało mi się, jak ładnie modli się mój stryjek. Raz w roku, zgodnie z panującym w Galicji obyczajem, chodziłam w Sądny Dzień, czyli Jom Kippur, zanieść kwiatki modlącym się w synagodze babciom. Pamiętam, że mamusia bardzo starannie układała te bukieciki i elegancko mnie ubierała. Lubiłam ten obyczaj. Być może nawet do pewnego stopnia zaczynałam być wtedy osóbką wierzącą. Potem przyszła wojna i moją wiarę szlag trafił. W naszym domu nie obchodziło się żadnych świąt, wymogłam jednak na rodzicach, żebyśmy czcili dzień Świętego Mikołaja, bo bardzo lubiłam dostawać prezenty. Pamiętam kredensik i mebelki dla lalek. We wczesnym dzieciństwie wolałam się jed- 24 nak bawić misiem. Rozładowywałam na nim całą moją dziecięcą agresję. Ciskałam nim po kątach, wpychałam pod łóżko i wyczyniałam z nim różne inne dziwne rzeczy. Lalkami zaczęłam się bawić dość późno. Pamiętam, że już za Sowietów tatuś pojechał na rozprawę do Wilna i przywiózł mi stamtąd szmaciankę. Była bardzo brzydka, ale ją uwielbiałam. Miała na imię Tusia. Zaczęłam ją wyprowadzać na spacer dopiero za czasów niemieckich. Już ogłoszono rozporządzenie, że wszyscy Żydzi od dwunastego roku życia muszą nosić opaski z gwiazdą Dawida. Miałam wtedy jedenaście lat, więc to rozporządzenie mnie nie dotyczyło. Uparłam się jednak, że chcę być tak samo oznakowana jak reszta Żydów. Mamusia się o mnie bała i nie chciała się na to zgodzić, tatuś postanowił jednak uszanować moją wolę, więc opaskę dostałam. I w tej opasce, z lalką za rękę, wychodziłam co wieczór przed dom. Choć mój tatuś nie był religijny i nie przestrzegał tradycji, traktował swoje pochodzenie jako oczywistość, a trwanie przy nim za sprawę godności. Kiedy w 1918 roku, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w Ministerstwie Obrony Narodowej reaktywowano oficerów służących w armii austriackiej, tak jak wszystkich spytano go o narodowość. Był już wtedy po studiach i po doktoracie na Uniwersytecie Lwowskim. Odpowiedział: „Żydowska". Urzędnik go ostrzegł: „Panie doktorze, jeśli pan poda narodowość żydowską, nie będzie mógł pan pełnić funkcji oficera rezerwy Rzeczpospolitej". Tatuś nie chciał zmienić zdania. Więc go nie reaktywowali. Będąc dumnym Żydem, nie lubił kultury i języka jidysz. Uważał, że to język niewoli. Nie interesowała go też literatura żydowska, więc się zdziwiłam, kiedy kazał mi przeczytać Dybu-ka. Wyciął tekst z jakiejś gazety, w której był drukowany w odcinkach, i skompletował. To było już podczas wojny, za ruskich czasów. Miałam wtedy dziesięć lat. Bardzo mi się spodobała ta powieść, ale długo nie mogłam pojąć, dlaczego tatuś uznał ją za tak ważną. Dopiero wiele, wiele lat później, oglądając podczas 25 któregoś Festiwalu Kultury Żydowskiej przedwojenny film o dy-buku, zrozumiałam, że jest to opowieść o odpowiedzialności i dotrzymywaniu słowa. Dlatego tatuś kazał mi ją przeczytać. Nie byliśmy biedni, ale pieniądze stanowiły w naszym domu jakiś problem. Mówiło się, że tatuś marzy o podróżach i nie może sobie na nie pozwolić. Część zarobków przekazywał jednak do Izby Adwokackiej na tak zwany Fundusz na Rzecz Wdów i Sierot po Adwokatach. Spore sumy odkładał na moje studia. Pamiętam też, jak przez jakiś czas rodzice oszczędzali na elegancki płaszczyk dla mnie. Mamusia obstalowała go w salonie dziecięcym Miki we Lwowie. Był zielony, miał futrzany kołnierz i kapuzkę z futrzanym pomponem. Być może przy okazji tego zakupu odwiedziłam brata babci Weinstockowej, Romana Schiffa, i jego żonę. Mieli piękne mieszkanie z wielkimi oknami od podłogi aż do sufitu. Pamiętam, jak stoję przy jednym z nich i patrzę z zachwytem na roziskrzony światłami Lwów. Potem już żadne inne miasto nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Ubrania dostawałam też od przyjaciół babci Weinstockowej, państwa Scharfów. Byli właścicielami Drukarni Narodowej w Krakowie, mieli starszą ode mnie córkę i ślicznie ją ubierali, a kiedy z czegoś wyrosła, oddawali mi jej rzeczy. Bardzo mi się podobały. Dostawałam też różne prezenty od państwa Riegel-haupt, krewnych tatusia z Berlina. Pamiętam beżowy jasny płaszczyk w jodełkę, który mi przysłali. Służył mi jeszcze w czasie wojny. Pamiętam też, jak przyjechał do nas z Wiednia brat babci Sabiny, piękny wytworny pan, artysta plastyk, wyglądający jak Paderewski. Coś mu się pomyliło i mojej starszej o dziesięć lat kuzynce Netce przywiózł lalkę, a ja dostałam od niego przecudne gazowe pończochy. Na parterze naszej kamienicy znajdował się ciemny i niewielki sklep, należący do starszego, siwego i bardzo eleganckiego pana Kunke. Tam mamusia kupowała różne rzeczy dla tatusia. 26 Można w nim było dostać koszule, krawaty, skarpetki, kapelusze, parasole i laski. Mamusia znała się doskonale na modzie, miała zawsze mnóstwo żurnali i różne wykroje. Umiała się bardzo pięknie i wytwornie ubrać, ale na co dzień nie dbała zbytnio o siebie. Już w dzieciństwie robiłam jej o to awantury. Nie było jej stać, by kupować gotowe stroje, więc większość ubrań szyła nam panna Fila, która pracowała dla wszystkich eleganckich pań w Przemyślu. Co jakiś czas przychodziła do naszego domu i siadała cichutko w kątku przy maszynie marki Singer. Trudno było określić jej płeć i wiek. Była dość wysoka i bardzo szczupła. Ubierała się w sposób nijaki i nieważny. Pamiętam jej płowożółte włosy, ale nie pamiętam twarzy. Była taka, jakby jej wcale nie było. A potem okazała się wspaniałym, odważnym człowiekiem. Kiedy uciekłyśmy z mamusią z getta, narażając życie, ukrywała nas przez miesiąc w swoim mieszkaniu. Mam wrażenie, że ojciec bardzo wiele ze mną rozmawiał, choć dziś wiem, że nie mógł mieć dla mnie zbyt dużo czasu. Rano był w sądzie, popołudnia spędzał w swojej kancelarii, więc zapewne widywałam go dopiero wtedy, kiedy kładziono mnie już do łóżka. Mimo to czuję, że te rozmowy wywarły na mnie ogromny wpływ. Kiedyś zapytałam go, czy wierzy każdemu swojemu klientowi. Powiedział, że nie. Chciałam wiedzieć, dlaczego ich mimo to broni. Odpowiedział: „Bo każdy człowiek ma prawo do obrony". Dobrze zapamiętałam to zdanie. Mieliśmy z tatusiem takie same poglądy. Stanowiliśmy koalicję. Podczas wojny domowej w Hiszpanii staliśmy po stronie robotników, choć cała rodzina się z nas śmiała. Razem rozpaczaliśmy, kiedy Rosjanie zmienili swój hymn z Międzynarodówki na ten o Sojuzie. Dobrze pamiętam, jak idziemy 1 Maja przez miasto. Padał wtedy deszcz. Spytałam tatusia, co ci ludzie robią tak tłumnie na ulicach, a on mi odpowiedział, że to robotnicy, którzy walczą o swoje prawa. Pamiętam też, jak tłumaczył, że ich sztandar jest czerwony, „bo na nim robotnicza krew". Mamusia 27 II ciągle powtarzała, żeby dał mi spokój. A on po prostu chciał rozmawiać o rzeczach, które go pasjonowały. Umiałam go fantastycznie słuchać, bo mnie to wszystko szalenie ciekawiło. Nie jestem jednak pewna, czy kiedykolwiek widział prawdziwego robotnika z bliska. Był najsprawiedliwszym człowiekiem pod słońcem, ale zdarzało mu się czasem robić rzeczy szalone. Pewnego dnia chciałam w jakiejś sprawie wejść do jego kancelarii. Zatrzymałam się pod drzwiami, żeby posłuchać, czy ktoś jest u niego. Nagle otworzył drzwi i spytał, dlaczego tu stoję. Wyjaśniłam, a on mnie oskarżył, że podsłuchiwałam. Krzyczał, że człowiek, który nie ma nic do ukrycia, tak nie postępuje. Jeśli do niego nie zajrzałam, to znaczy, że podsłuchiwałam. A jeśli ja mogę podsłuchiwać, to mogę też kłamać. A jeśli mogę kłamać, to mogę też kraść. Swoim krzykiem i tymi zarzutami doprowadził mnie do straszliwego, histerycznego ataku płaczu. Wtedy do akcji wkroczyła matka, obroniła mnie i niesłychanie go opieprzyła. Chyba mu się zrobiło głupio. Pewnie mnie przeprosił, ale tego już nie pamiętam. Ta awantura pozostała w mojej głowie, jakby była w niej wypalona. Do dziś mam też przed oczami inną scenę. Mamusia miała mnóstwo ładnych przedmiotów, których nie pozwalała mi dotykać. Kiedyś stłukłam jej pojemniczek na sypki puder. Był częścią kryształowego kompletu, którego resztki stoją dziś u mnie w łazience. Wpadła wtedy w straszną irytację. Krzyczała, że kiedy przyjdzie tatuś, policzy się ze mną. Czekałam na niego w wielkim strachu. Po powrocie do domu zawsze najpierw mył ręce. Wreszcie zawołał mnie do siebie. Powiedział: „Kociku, nie rób tego więcej. Widzisz, sprawiłaś mamusi wielką przykrość". Pamiętam, że podbiegłam do niego, pytając, czy nie będzie kary. Odwrócił się do mnie zdumiony. „Czyś ty to zrobiła umyślnie? — spytał. — Nie — odrzekłam, zgodnie z prawdą. — No to za co ja mam cię karać?" — odpowiedział i poszedł do swojej kancelarii. Pamiętam, że jego reakcja bardzo mnie zdziwiłe. \ zarazem zachwyciła. Co sobotę zabierał mnie do cukierni pana Zimmermana, naprzeciwko naszego domu, obok hotelu Polonia. Przed hotelem, do którego przyjeżdżało wytworne towarzystwo ziemiańskie oraz oficerowie, zawsze stały dorożki. W dzieciństwie nie znosiłam słodyczy, co mi zresztą z wiekiem niestety przeszło. A mój tatuś uwielbiał. Jak to nazywała mamusia: „wyłasowy-wał" jej często czekoladę Sucharda, której używała do pieczenia. Zawsze się o to złościła. U Zimmermana tatuś zamawiał dwa kawałki tortu, swój zjadał natychmiast, ja się z moim grzebałam i w końcu większość zostawiałam na talerzu. Wcale mu to nie przeszkadzało. Pewnie tego nawet nie zauważał, bo od razu brał z wieszaka „Wiadomości Literackie", zasłaniał się nimi i czytał. A ja siedziałam naprzeciwko niego i byłam szczęśliwa. Kiedy miałam pięć lat, postanowił nauczyć mnie czytać. Nie udawało mu się, więc był zrozpaczony. Czuł, że poniósł klęskę i pedagogiczną porażkę. Martwił się, że jestem analfabetką. Serce mu się krajało, gdy słyszał, jak na ulicy sylabizuję widniejący obok naszego domu napis „Bank". Bardzo mnie pilnował, dyscyplinował i krytykował, ale była to krytyka intelektualna. Zazwyczaj spokojnie mi tłumaczył i wyjaśniał sprawy, których nie rozumiałam. Nie wiem, czy kiedy poszłam do szkoły, codziennie sprawdzał mi lekcje, ale na pewno czasem to robił. Kiedy zadano nam na przykład zadanie a i b, natomiast c było nadobowiązkowe, strasznie się złościł, jeśli go nie zrobiłam. Wołał wtedy z oburzeniem: „Kociku! To ty chcesz iść na łatwiznę!". Miał do książek stosunek prawie religijny. Uczył mnie, jak należy się z nimi obchodzić. Zanim którąś z nich dotknęłam, zawsze musiałam wcześniej umyć ręce. Oczywiście nie należało ślinić palców przy przewracaniu kartek i nie wolno ich było chwytać za róg, tylko w środku strony, żeby broń Boże jej nie zagiąć. Za to można było robić w książkach notatki i podkreślać zdania, bo to oznaczało żywy kontakt z nimi. Tatuś właściwie nie zauważał większości spraw z realnego świata, zawsze jed- 28 29 nak wiedział, że źle potraktowałam jakąś książkę albo czegoś nie przeczytałam, kiedy już się czytać nauczyłam. Czasami sam czytał mi na głos. Uwielbialiśmy Ostatniego Mohikanina Coopera i książki Londona, i opowieść o kapitanie Łamigłowie, który bił się z Anglikami w wojnie burskiej. Nasi bohaterowie zawsze walczyli o wolność. Mamusia narzekała: „Wystarczy kawałeczek gazety, kawałeczek drukowanego papieru, a mój Dołek już znika!". Nie interesowała się sprawami społeczno-politycznymi, ale należała do syjonistycznej organizacji WIZO. Spotykały się tam różne panie mecenasowe oraz doktorowe i rozprawiały o tym, jak ciężko pracują żydowscy osadnicy w Palestynie. Nie sądzę, by moja matka była szczególnie zafascynowana tym problemem. Wydaje mi się zresztą, że ta organizacja miała raczej charakter czysto towarzyski. Mamusia też dużo czytała. Była bardzo wrażliwa. Uwielbiała muzykę, więc nasz dom był muzyką wypełniony. Lubiła też grać w brydża, choć chyba wychodziło jej to słabo. Czasem aranżowała damskie wieczory brydżowe, na które zapraszała swoje znajome. Zawsze przy tej okazji wybuchał jakiś skandal, bo tatuś z jedną panią witał się całując w rękę, a z inną nie. Matka robiła mu z tego powodu wyrzuty, a on się tłumaczył, że jak kogoś nie szanuje, to nie widzi powodu, by go całować w rękę. Czasem w naszym domu odbywały się bardzo eleganckie przyjęcia. Mamusia przepięknie nakrywała do stołu. W takie dni marudziłam, że nie chcę iść spać. Umawiałyśmy się w końcu, że jednak pójdę do łóżka, a kiedy już stół będzie nakryty i zostaną zapalone wszystkie świece, to ktoś mnie na chwilę przyniesie do jadalni. Do dziś pamiętam, jak mnie przynoszą, i czuję ten zachwyt, który mnie wtedy ogarniał. Przed wojną w Przemyślu kwitło bardzo ożywione życie kulturalne. W parku pod zamkiem księcia Przemysława działał znany teatr amatorski Fredreum, do którego rodzice często chodzili. Chyba nie dawali tam przedstawień dla dzieci, a w każ- 30 dym razie ich nie pamiętam. Wiem, że raz mamusia zabrała mnie do Lwowa na jakiś balet, ale dostałam anginy i nie mogłam pójść na spektakl. Wpadłam wtedy w taką rozpacz, że o mały włos nie oszalałam. Pamiętam, że rodzice byli na wieczorze autorskim Emila Zegadłowicza. Tatuś wrócił wtedy bardzo przejęty, ciągle coś opowiadał o pisarzu, cytował jakieś jego wypowiedzi. Poszli też oczywiście na recital Hanki Ordonówny. Byli nią zachwyceni, jak zresztą wszyscy. W domu mamusia dokładnie narysowała sukienkę, w której wystąpiła artystka, żeby panna Fila mogła jej uszyć taką samą. Była z czarnej krepdeszyny, z długim dekoltem w szpic na plecach i bez rękawów. Można było dopiąć prześlicznie mieniące się w świetle rękawki z białosrebrnej organdyny albo pod dekoltem, na wysokości pasa, dużą czarną kokardę z dżetami. Do dziś widzę tę suknię. Od tamtej pory marzę o tym, by mieć żakiet z czarnych dżetów i dotąd nie udało mi się go zdobyć. Może jeszcze kiedyś będę go miała... Tatuś miał prawne przedstawicielstwo dwóch kin przemyskich, więc czasem dostawaliśmy darmowe bilety. Raz babcia Rozalia zabrała mnie na jakiś film. Wiem tylko, że palił się wielki statek. Pożar usiłował gasić pewien Johny, angielski śliczny marynarz. Niestety, zginął w płomieniach. Tak się wtedy przestraszyłam, że wlazłam pod fotel. A babcia Weinstockowa spokojnie odsiedziała do końca seansu, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Po tym zdarzeniu bardzo długo nie można mnie było zaciągnąć do kina. Poszłam dopiero za ruskich czasów, kiedy dotarł do Przemyśla film z Deanną Derby. Przekonali mnie, że mogę go obejrzeć, bo na pewno nie zdarzy się w nim nic złego. Mimo wszystko byłam tak zdenerwowana, że kiedy tylko zajęłyśmy z mamusią miejsca, od razu zsiusiałam się w majtki, choć miałam już dziesięć lat. Bardzo się zawstydziłam, a równocześnie poczułam ogromną ulgę, bo wreszcie przestałam się bać. Uwielbiałam też oczywiście filmy z Shirley Tempie, która miała niebieskie oczka i złote loczki. Strasznie chciałam być taka jak 31 Wybuchnęłam płaczem, ale na szczęście jakoś im się wyrwałam i uciekłam. Od razu się zgubiłam. Zresztą do tej pory wszędzie się gubię. Biegałam po tym dla mnie wielkim parku, zapłakana i roztrzęsiona. A kiedy zjawiła się ciocia Luta i spytała, gdzie jestem, dziewczynki powiedziały, że uciekłam nie wiadomo dokąd. Ciocia dostała ataku histerii, szukała mnie w panice i w końcu odnalazła. Mówiła, że mam bardzo wysoką gorączkę. Kiedy tylko przyszłyśmy do pensjonatu, od razu zadzwoniła do moich rodziców. Tatuś kazał jej niezwłocznie wracać. „Natychmiast przywieź mi moje dziecko do domu!", krzyczał do słuchawki. Nie pamiętam ani tej nocy, ani podróży do Przemyśla. Jestem pewna, że odbyłam z ojcem jakąś rozmowę, ale też jej nie pamiętam. Wiem tylko, że to zdarzenie nie pozostawiło we mnie żadnego śladu lęku, poczucia krzywdy czy upokorzenia. Kiedy dwa lata później jakieś dziecko zawołało za mną na ulicy: „Ty, żydziaku jeden!", krzyknęłam do niego: „Ty, katoliczaku jeden!" i spokojnie poszłam dalej. Pierwszą klasę szkoły podstawowej zaczęłam w 1937 roku. To był okropny okres. Na Politechnice Lwowskiej wyrzucono żydowskiego studenta przez okno. Potem odbył się jego manifestacyjny pogrzeb. Na uniwersytetach powstawały getta ławkowe. Z polskich szkół zwalniano żydowskie nauczycielki, wśród nich żonę wujka Olka, czyli ciocię Renę. Na znak protestu wszystkie żydowskie uczennice, między innymi moja kuzynka Netka, odeszły z tej szkoły i przeniosły się do hebrajskiej — niezwykłe zdarzenie, bo one były wtedy w klasie maturalnej, a rzadko się zdarza, by ktoś zmieniał szkołę tuż przed maturą. Rozpętała się ' 1 wówczas wielka burza i ja ją doskonale pamiętam. Nastąpił okres prawdziwej grozy, a dorośli nie próbowali przede mną niczego ukrywać. Mówili przy mnie najzupełniej otwarcie. Ojciec bardzo to wszystko przeżywał. Okropnie się o mnie bał i dlatego zdecydował, że należy mnie posłać do szkoły hebrajskiej. Ta decyzja była dla niego bardzo trudna. Był wtedy 34 przeciwnikiem syjonizmu, który kojarzył mu się z nacjonalizmem. Uważał, że ani narodowość, ani religia nie mają żadnego znaczenia. Pragnął Zjednoczonych Stanów Europy. Zmienił zdanie tuż przed śmiercią. Kiedy umierał, mówił mi, bym — o ile doczekam końca wojny — wyjechała do Palestyny, ponieważ jego idee, jak mi wtedy tłumaczył, były przedwczesne i każdy naród powinien mieć jednak swoją ojczyznę. Szkoła, do której mnie zapisano, była drogą szkołą prywatną na prawach państwowych. Językiem wykładowym był język polski, ale uczyliśmy się też oczywiście codziennie hebrajskiego i zasad judaizmu. Podlegała jakiemuś ugrupowaniu syjonistycznemu, być może prawicowemu. Bardzo szybko zarażona tam zostałam ideami syjonizmu. Zaczęłam prowadzić dyskusje z ojcem. Okazało się, że znał odpowiedzi na wszystkie moje pytania, a wiele aspektów budowania państwa żydowskiego nawet mu się podobało. Mimo to, kiedy dali nam w szkole biało-niebie-skie puszki z gwiazdą Syjonu, do których zbierało się pieniądze na Keren Kajemet la-Israel, czyli Żydowski Fundusz Narodowy, nie zgodził się powiesić jej na ścianie. Tak długo rozrabiałam, aż w końcu uznał moje racje. Puszka zawisła tam, gdzie chciałam, a on czasem nawet wrzucał do niej złotówkę. W pierwszej klasie nie mogłam sobie na początku poradzić z językiem hebrajskim. Tatuś był bardzo z tego powodu niezadowolony i zawstydzony. Znów zaczął podejrzewać, że jestem analfabetką. A mamusia wcale się tym nie przejęła, tylko zaangażowała starszą dziewczynkę z gimnazjum, która udzieliła mi kilku godzin korepetycji. Po paru tygodniach umiałam tyle, ile reszta klasy. Jednak fakt, że jego dziecko potrzebuje dodatkowych lekcji, sprawił ojcu wyraźną przykrość. Bo jego córka miała być po prostu dobra. Jesienią 1938 roku do Przemyśla, podobnie jak do innych miast Polski, zaczęli przyjeżdżać Żydzi wyrzuceni z Austrii i Niemiec. Było ich bardzo wielu. Przeważnie nie mieli pieniędzy, bo 35 ich konta zostały przed deportacją zablokowane. Nie jestem pewna, czy społeczność żydowska traktowała ich z odpowiednim zrozumieniem, choć oczywiście pomagała, jak mogła. W każdym domu ulokowana została jakaś rodzina. U nas zamieszkał kuzyn tatusia, mecenas Riegelhaupt z żoną i dwudziestoparoletnim synem, Kubą. Bardzo się polubiliśmy, ale pozostało mi emocjonalne wrażenie, że jednak stanowili pewien kłopot. Nie mieli pracy, więc trzeba ich było utrzymywać. Nie mam pojęcia, jak długo byli z nami. Co gorsza, nie wiem też, co się z nimi stało. Straszne to i haniebne z mojej strony. Za ruskich czasów groziła im wywózka na wschód. Bardzo się tego bali. Nie wiem, czy jej uniknęli, by zginąć od Niemców, czy może jednak zostali wywiezieni. 10. Rodzina. Stoją od lewej: Adolf Pfeffer, Luta Weinstock, Klara Pfeffer, Olek Weinstock z Ludwiczkiem. Siedzą od lewej: Maks Pfeffer, jego żona Mina, Sabina Pfeffer, Izydor Weinstock. Siedzą od lewej u dołu: Netka Pfeffer, Maria Pfeffer, Gustek Pfeffer. Kiedy skończyłam osiem lat, mamusia i panna Janina Długosz urządziły mi wspaniałe przyjęcie w stylu japońskim. W pokoju rozwiesiły wachlarze, kwiaty wiśni i lampiony. Przyszło strasznie dużo dzieci, wśród nich mój ukochany Teoś. Tak się tym przejęłam, że nie odezwałam się do niego ani słowem. Jak byłam wtedy ubrana? To dziwne, ale wcale tego nie pamiętam. Na pewno ładnie. To były moje ostatnie szczęśliwe urodziny. Lato 1939 roku spędzałam z mamusią w Muszynie koło Krynicy. Pamiętam tylko tyle, że pod koniec sierpnia zadzwonił ojciec i kazał nam wracać do domu, bo zaraz wybuchnie wojna. Ten telefon zakończył moje dzieciństwo. Salomon Schiff Klara mec. Wagschall Bronek (Bruno) Izydor Weinstock Rozalia — ? Lampel Julia Roman Sabina Herman Pfeffer Bartek Eścia Gedaliachu Schmelkes Luta Olek Rena Reisner Klara + Adolf po wojnie Pfeffer Krystyna Daniel Orwid Maks Mina Ludwiczek Maria po adopcji Orwid Netka Gustaw Irena Markus Adolf Edi Drzewo genealogiczne rodziny Marii Orwid 1 września 1939 roku, o dziewiątej rano, odbyła się w mojej szkole uroczysta akademia. Choć większość mieszkańców Przemyśla posiadała radia, jednak informacja, że pięć godzin wcześniej wybuchła wojna, jeszcze do nas wtedy nie dotarła. Do domu wróciłam koło wpół do jedenastej. Kiedy wchodziłam po schodach do naszego mieszkania, spotkałam tatusia, który właśnie gdzieś wychodził. Ubrany był w jasne, bardzo eleganckie ubranie. Powiedział do mnie: „No, Kociku, mamy wojnę". Mimo że byłam dość dobrze uświadomiona politycznie, bardzo się ucieszyłam. Miałam nadzieję, że zaraz zacznie się coś dziać i będzie ciekawie. Przez dwa, trzy dni nic się szczególnego nie wydarzyło poza tym, że tatuś powołany został do Straży Obywatelskiej. Dostał biało-czerwoną opaskę i karabin. Kiedy przychodził do dziadków Weinstocków, kładł ten karabin na fortepianie, a mnie nie wolno było się do niego zbliżać. Bez przerwy słuchaliśmy radia. Słyszałam te wszystkie komunikaty: „Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! Koma trzy!" oraz: „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy". Wkrótce Niemcy rozpoczęli bombardowanie Przemyśla. Potwornie się bałam. Kilka razy schodziliśmy wtedy wszyscy na dół i staliśmy w bramie. Nie chciałam iść do piwnicy, bo mówiono, że tam są szczury. Kiedyś byłam w tej bramie tylko z tatusiem i jeszcze paroma sąsiadami. Mamusia została wtedy w mieszkaniu z dziadziusiem, który jak zwykle wpadł do nas przed południem. Zlekceważyła ten nalot, bo ona niczego się nie lękała. Nagle bomba walnęła w trzeci dom od nas, stojący po tej samej 39 stronie ulicy. W jednej chwili zrobiło się zupełnie ciemno i wszystko pokryło się okropnym kurzem. Czuliśmy, jak chwieją się ściany naszego domu. Słychać było dźwięk rozbijanych szyb i przeraźliwe krzyki. Byliśmy pewni, że trafiło w naszą kamienicę. Pamiętam, że tatuś objął mnie i zasłonił oczy z obawy, że mogą zostać uszkodzone. Wybiegł ze mną na ulicę, co było szalonym błędem, bo wszędzie wokół fruwały odłamki. Jeden z nich trafił mężczyznę stojącego obok nas i zabił na miejscu. To był pierwszy trup, jakiego widziałam w życiu. Wtulona w tatusia krzyczałam rozpaczliwie: „Gdzie jest moja mama? Gdzie moja mama?". Byłam przekonana, że ona też nie żyje. Po chwili, kiedy już opadł kurz, zorientowaliśmy się, że nasz dom jednak stoi. Wróciliśmy do bramy, a tam spotkaliśmy mamusię i dziadzia, którzy nie mogąc nas znaleźć, byli półprzytomni z przerażenia. Kilka następnych dni spędziliśmy w parku pod Zamkiem, bo tych okolic Niemcy nie bombardowali. Podobnie postępowała większość mieszkańców mojego miasta. Koczowaliśmy tam całymi rodzinami w wielkim napięciu. Wieczorami bombardowania ustawały, więc wracaliśmy do naszych domów. W tym okresie popadłam w pełną lęku histerię. Kiedy ogłaszano alarm, dostawałam ataków paniki. Wszyscy próbowali mnie uspokoić, ale nie byli w stanie. Niemcy zdobyli Przemyśl pod koniec pierwszego tygodnia września. Widzę ich, jak jadą w żelaznych hełmach na motocyklach i piją wódkę wprost z butelek. Pamiętam, że wydawali mi się przerażający. Ledwie zajęli miasto, rozpoczęli mordowanie ludzi. Mieli listę nazwisk miejscowych antyfaszystów, na której byli w przeważającej liczbie Żydzi, ale nie tylko. Mówiono, że została przygotowana przez niemieckich szpiegów, wśród których było też sporo ukraińskich nacjonalistów. Tatuś oczywiście też się na niej znalazł. Jego poglądy były w mieście powszechnie znane. Poza tym, kiedy tylko Hitler doszedł do władzy, tatuś napisał do wydawnictwa, w którym subskrybował jakiś niemiecki leksykon, że w tej sytuacji zrywa umowę, bo nie zamierza współ- 40 pracować z firmą nazistowską. Pewnego okupacyjnego dnia przyszli do naszego domu, żeby go aresztować. Nie pamiętam, czy byli to Niemcy, czy jacyś kolaboranci. Tatuś był chyba akurat u dziadków. Nic nam nie zrobili i zachowywali się nawet dość grzecznie. Przez najbliższe dni umierałam ze strachu, że tatusia w końcu zabiorą, nie pamiętam jednak, czy nocował w domu, czy może gdzieś się ukrywał. Niemcy, na podstawie owych list, rozstrzelali wtedy sześciuset mężczyzn, wywleczonych z domów. W tym samym czasie spalili też synagogę Templum, która znajdowała się niedaleko, przy ulicy Jagiellońskiej, oraz Torę. Ich czyn nawet u ludzi niewierzących wzbudził prawdziwe przerażenie. To wszystko zdarzyło się w ciągu jednego tygodnia. Dlatego też, kiedy tylko moja rodzina usłyszała, że Rosjanie mają wejść do Przemyśla, z nadzieją liczyła godziny, minuty i sekundy. A w szczególności ja, bo wiedziałam, że dzięki nim tatuś będzie bezpieczny. Nie pamiętam ucieczki Niemców, ale zapamiętałam wkraczającą do Przemyśla Armię Radziecką. Rosyjscy żołnierze byli obszarpani i bardzo zmęczeni. Jedni mieszkańcy miasta witali ich z entuzjazmem, inni z lękiem. Byli i tacy, którzy ich strasznie wyśmiewali. Razem z żołnierzami pojawili się w mieście cywile, określani przez wielu, w tym również przez żydowską inteligencję, jako dzicz i hołota. Mimo niemieckiej grozy, część Żydów na myśl o Rosjanach nadal miała mieszane uczucia, ponieważ uważała ich za prymitywnych bolszewików. Pamiętam, że mnie takie sądy irytowały, bo przecież bez względu na to, jacy ci Ruscy byli, uchronili mojego ojca, a zarazem wielu innych przed niechybną śmiercią. Zaczął się wtedy bardzo trudny dla wszystkich czas. Od razu zabrano nam część mieszkania. Musieliśmy błyskawicznie zlikwidować obie kancelarie tatusia, bo ktoś się miał do nich wprowadzić. Nie pamiętam, czy nadal mieliśmy służącą, ale wiem, że zaczęło nam brakować pieniędzy, ponieważ adwokatura została zamknięta. Pierwszą rzeczą, jaka została sprzedana 41 z naszego domu, był złoty kieszonkowy zegarek, który tatuś dostał w prezencie od dziadka Weinstocka. To było dla nas niezwykle przykre zdarzenie, jednak już wkrótce przyzwyczailiśmy się, że musimy wyprzedawać różne rzeczy. Bardzo nam wtedy pomagał wujek Olek. On jeden z całej rodziny pracował, ponieważ elektrownia musiała nadal funkcjonować, bez względu na zawirowania dziejowe. A tatuś w tym czasie bezskutecznie szukał jakiejkolwiek posady. Pewnego dnia w naszym domu pojawiło się trzech milicjantów ukraińskich. Do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego do nas przyszli, bo przecież mój ojciec nie miał opinii burżuja, a w dodatku nie był nim. Zrobili nam rewizję. Brutalnie wyrzucali wszystko z szuflad i szaf, wywalali książki z półek, czegoś szukali, ale sami nie wiedzieli czego. Okropnie się zdenerwowali, kiedy zobaczyli, ile par butów ma moja mamusia. „Pani mogłaby sklepik otworzyć!", wrzeszczeli na nią. Odpowiedziała spokojnie, że nie powinno ich to obchodzić, ponieważ to jej prywatna sprawa. Wcale się nie bała i rozmawiała z nimi dość ostro. Ojciec nie odezwał się ani słowem. Był zdruzgotany. Nie mógł pojąć, jak władza sowiecka mogła mu coś takiego zrobić. Pamiętam, że go popchnęli, bo chcieli się dostać do miejsca, w którym akurat stał. Myślałam wtedy, że mi się serce rozleci na kawałki. W końcu zarekwirowali nam całe srebro stołowe i poszli sobie. Tatuś, zupełnie złamany, został na pobojowisku, jakie zrobili z naszego mieszkania, a ja mu towarzyszyłam. Mamusia od razu pobiegła gdzieś z awanturą. Tak długo latała po różnych urzędach z pyskiem, aż w końcu oddali jej wszystko, co zabrali. Chyba byli zdumieni, że ma czelność podnosić na nich głos, bo już się przyzwyczaili, że ludzie na ogół panicznie się ich boją. W pierwszym półroczu pobytu Armii Czerwonej w Przemyślu mój tatuś, który nie był w stanie znaleźć pracy, powoli zamierał. Przestał też rozmawiać ze mną na temat socjalizmu. A potem nagle zdarzył się cud. Pod koniec zimy, a może już wios- 42 ną 1940 roku, do naszego miasta przyjechała sowiecka prawniczka, wysłana przez jakiś urząd, żeby zorganizować adwokaturę. Była to starsza, kulturalna pani, wykształcona jeszcze w carskiej Rosji. Dość szybko urządziła zebranie wszystkich przemyskich adwokatów. Było ich wtedy stu dwudziestu. Sami mieli wybrać spośród siebie dziesięć osób, które będą mogły nadal pracować w swoim zawodzie. Oczekiwano, że będą to ludzie o nieskazitelnej opinii, bez burżujskiego pochodzenia, z lewicowymi poglądami. Stryj Maks Pfeffer przepadł w tym głosowaniu, a tatuś nie. Pamiętam, że przyszedł do domu zdumiony postawą swoich kolegów, a także tym, że znów jest adwokatem. Był wtedy bardzo szczęśliwy. Z wybranych prawników stworzono zespół, nazywany Konsultacja. Od tej pory już nie wolno im było przyjmować klientów prywatnie. Po odejściu Sowietów okazało się zresztą, że tylko mój tatuś zastosował się do nowych praw, a wszyscy inni dorabiali na boku, biorąc pieniądze poza strukturami Konsultacji. My żyliśmy w tym czasie wyłącznie z zarobków ojca, które były dość niskie, więc w domu ciągle czegoś brakowało. Pamiętam dwie sprawy, jakie tatuś wtedy prowadził. Miał ich zresztą znacznie więcej. Cieszył się w mieście bardzo dobrą opinią, bo wszyscy wiedzieli, że przygotowuje się gruntownie przed każdym procesem i jest odważny. Jedna z tych spraw toczyła się przeciwko Rosjaninowi o nazwisku Remiszko. Był jakimś przedsiębiorcą i tatuś zetknął się z nim już wcześniej, kiedy szukał pracy. Pan Remiszko wyśmiał go wtedy i wyrzucił. Potem został oskarżony o jakieś nadużycia. Ojciec go bronił jako adwokat z urzędu i oczywiście wybronił. A Remiszko jeszcze przez długi czas się przed nim płaszczył. Druga sprawa dotyczyła polskiego kolejarza, pana Tarnaw-skiego, któremu zarzucono sabotaż i wykolejenie pociągu z jakimś sowieckim transportem. Groziła mu kara śmierci albo zesłanie do łagru. Pamiętam, że tatuś siedział przez cały dzień w sądzie i wrócił do domu załamany. „Kociku, nie poszło mi. Nie znam ich przepisów. Czuję, że on jest niewinny i nie umiem 43 tego udowodnić", powiedział do mnie, a potem usiadł przy stoliku i zaczął studiować ukraińskie prawo kolejowe, które zresztą wkrótce przetłumaczył na język polski. Czytał calusieńką noc. Rano się tylko umył, ogolił i poszedł do sądu. Wiem, że ktoś wtedy przyleciał do naszego domu, aby ostrzec mamusię. Mówił, że powinna uspokoić męża, bo wygaduje straszne rzeczy, więc mu pewnie nie darują i wywiozą nas wszystkich na Sybir. A on tylko poprosił o książkę dyżurów kolejarskich. Kiedy się okazało, że zginęła, zaczął wołać: „Jeśli w państwie sowieckim mogła zginąć taka książka, to jutro okaże się, że wam zginął cały dworzec kolejowy!". W końcu wybronił pana Tarnawskiego, znajdując winnego, którym był jakiś Rosjanin. Pamiętam wielką radość tatusia z tej wygranej. Wdzięczność pana Tarnawskiego była tak głęboka, że aż do chwili zamknięcia getta przynosił nam jedzenie. Kiedy tylko Rosjanie wkroczyli do Przemyśla, od razu zlikwidowali trafikę dziadka Pfeffera jako własność prywatną. Niedługo potem dziadek zmarł. A zaraz po nim, na skutek śpiączki cukrzycowej, umarła w żydowskim szpitalu żona stryja Maksa, cichutka i urocza ciocia Mina. Na pewno byłam na ich pogrzebie, ale tego nie pamiętam. Po śmierci męża i synowej babcia Sabina przeniosła się do mieszkania stryja. Owdowiały Maks nadal nigdzie nie mógł znaleźć pracy, zrobił się jeszcze bardziej nerwowy i kłótliwy. Netka studiowała wtedy na wydziale lekarskim Uniwersytetu Lwowskiego, a Gustek, który nie dostał się na Politechnikę Lwowską, pracował w elektrowni u wujka Olka i bardzo się z nim zaprzyjaźnił. Jak zwykle bywaliśmy u dziadków Weinstocków, spotykaliśmy się z wujem Olkiem i ciocią Reną, ale nie przypominam sobie żadnych szczegółów. Wiem tylko, że wszystkim było coraz bardziej smutno. W tamtych czasach żyłam niewątpliwie w jakimś trochę nierealnym świecie. Dobrze wiedziałam, że Sowieci wywożą ludzi masowo w głąb Rosji, wiele osób zostało aresztowanych, że coraz więcej ludzi żyje w nędzy, a równocześnie wszystkie te okro- 44 pieństwa nie bardzo docierały do mojej świadomości. Nadal chodziłam do szkoły, która teraz zamieniona została na szkołę jidysz, ponieważ Ruscy uznali hebrajski za przejaw nacjonalizmu. Babcia Weinstockowa była nawet z tego zadowolona — miała nadzieję, że w tej sytuacji zgłoszę się do niej na korepetycje i będzie mogła mi się na coś przydać. Nie zrobiłam tego, bo ani nasi nauczyciele, ani uczniowie nie znali jidysz i chyba wcale nie zamierzali się uczyć tego języka. Zajęcia prowadzono więc jak dawniej po polsku, tyle że potajemnie. Popołudniami chodziłam do domu kultury na lekcje baletu oraz gry na fortepianie i nawet brałam udział w jakichś popisach. Moja ciotka Rena, a także kuzynka Netka prowadziły ze mną czasami poważne rozmowy. To one mnie „uświadomiły", a nie matka. Zrobiły to wspaniale i bezpruderyjnie. Nie naraziły mnie na żadne lęki ani urazy. Później, kiedy mamusia zaczęła dostrzegać, że mam bóle głowy i robię się nieswoja, z pewnym skrępowaniem próbowała mi tłumaczyć, co się ze mną dzieje. Uspokoiłam ją, że wszystko wiem i jestem na to przygotowana. Była bardzo wdzięczna ciotce i kuzynce. Kiedy to się stało po raz pierwszy, byliśmy już w getcie. Chyba powiedziałam o tym matce, a ona ojcu. Pamiętam, że spotkałam go pod drzwiami któregoś pokoju i jak zwykle się zatrzymałam, by go przepuścić. A on się odsunął, mówiąc: „Nie, Kociku. Ty już jesteś kobietka". Poczułam się zmieszana i zachwycona. Od tej pory zawsze puszczał mnie przodem. Coraz częściej mówiło się o wybuchu wojny z Niemcami. Rosyjscy znajomi tatusia nie ukrywali, że nie wierzą w porozumienie Ribbentrop-Mołotow. Wszyscy byli pewni, że Związek Radziecki podpisał tę umowę jedynie po to, by zyskać czas na dozbrojenie. Tatuś zastanawiał się nad wyjazdem w głąb Rosji, ale mamusia była temu absolutnie przeciwna. Nie chciała rozstawać się ze swoją rodziną ani ze swoim domem. 22 czerwca 1941 roku obudził nas o świcie straszny hałas. Przez chwilę myśleliśmy, że to burza. Wkrótce zrozumieliśmy, 45 że właśnie zaczął się ostrzał artyleryjski. Od razu pobiegliśmy do dziadków Weinstocków. Zeszliśmy z nimi do piwnicy, gdzie się zebrali wszyscy sąsiedzi. Strasznie walili w Przemyśl, ale 0 dziwo mniej się tego bałam niż wcześniejszych nalotów lotniczych. Nudziło mi się, więc rozrabiałam i marudziłam, że chcę wyjść. Mamusia próbowała mnie uspokajać, tłumaczyła, że jest zbyt niebezpiecznie. Pod wieczór zrobiło się na chwilę spokojnie. Tatuś postanowił zabrać mnie na górę, bo i on nie mógł chyba dłużej wytrzymać w tym zamknięciu. Poszliśmy do mieszkania znajomych dziadków, które wydawało się bardziej osłonięte, a tym samym bezpieczniejsze. 1 wtedy znów zaczęła się kanonada. Była tak potężna, że nie mogliśmy już wyjść z domu. Nagle tuż obok nas uderzył granat. Wyrwał część ściany frontowej, a sąsiedni pokój rozwalił w drobny mak. W absolutnym milczeniu położyliśmy się z tatusiem na podłodze na jakichś materacach. Przez całą noc nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. Ja nie płakałam, że się boję. On mnie nie pocieszał. Rano zeszliśmy do piwnicy. Mamusia, która całą noc wariowała ze strachu, o mało nas nie zabiła. Okropnie zwymyślała tatusia, że uległ moim kaprysom. Nie pamiętam, ile dni spędziliśmy w tej piwnicy. Dwa, a może trzy. W końcu przestali strzelać i mogliśmy wrócić do mieszkania. Nie wiedzieliśmy, czy Niemcy są już w Przemyślu. Rodzice wysłali mnie na ganek, wychodzący na podwórze. Miałam ich zawiadomić, gdyby się pojawili. Po jakimś czasie zobaczyłam kilku żołnierzy niemieckich. Rozejrzeli się wokół i sobie poszli. Wbiegłam do pokoju, chciałam o tym powiedzieć rodzinie i straciłam głos. Po prostu nie byłam w stanie wydobyć z siebie ani jednego dźwięku. Jednak wszyscy i tak zrozumieli, co się stało. Pewnego dnia, już chyba w lipcu, szłam placem Kolejowym do dziadków Weinstocków. Zauważyłam tam jakieś zbiegowisko. Podeszłam bliżej i zobaczyłam, że niemieccy żołnierze kopią buciorami leżącego na ziemi człowieka, wrzeszcząc przy tym okropnie. Przyglądał się temu tłum gapiów. Po chwili zorien- 46 towałam się, że człowiekiem, którego kopią, jest mój tatuś. Ze zgrozy i przerażenia znieruchomiałam. W końcu żołnierze zostawili go w spokoju i odeszli. Wstał z trudem. Był bardzo blady. Otrzepał ubranie i wtedy mnie zobaczył. Położył palec na ustach, dając mi znak, bym się nie odzywała. W milczeniu poszliśmy do domu dziadków. Tatuś powiedział do mnie: „Kociku, ani słowa o tym" i zniknął w łazience. Długo z niej nie wychodził. Wreszcie wszedł do pokoju. Akurat znajoma babci, pewna wytworna mecenasowa, która później zginęła w Auschwitz, mówiła: „Jakie to szczęście, że te prymitywy już sobie poszły, a przyszli do nas «kulturtragerzy». Oni na pewno nie zrobią nam nic złego. Może nie będzie nam zbyt dobrze, ale przynajmniej będziemy mieli do czynienia z kulturalnymi ludźmi". Zanim zdołałam cokolwiek pomyśleć, tatuś zbladł jeszcze bardziej. „Kociku, idziemy do domu", odezwał się do mnie spokojnie. Wyszliśmy, zostawiając u dziadków mamusię, która o niczym nie wiedziała i niczego się nie domyślała, więc ją nasze zniknięcie bardzo zaniepokoiło. Szliśmy w całkowitym milczeniu. Nie wiem, czy tatuś opowiedział później matce, co się stało. Pewnie tak. Od tego wydarzenia przez cały rok nie wyszedł ani raz z domu. Całymi dniami siedział przy stoliku, pomiędzy dwoma oknami, i czytał dzieła zebrane Szekspira, które dostał jeszcze za ruskich czasów od Gustka. To było autystyczne, ochronne zachowanie z jego strony, ale on po tym upokorzeniu po prostu nie był już w stanie normalnie funkcjonować. Przestał się czymkolwiek interesować. Nie przejmował się tym, skąd mama bierze pieniądze i jak sobie daje radę. Zrobił się bardzo nerwowy. Trudno było z nim nawiązać kontakt, bo się złościł i reagował agresywnie. Zaczął używać brzydkich słów, czego nigdy wcześniej nie robił. Miałam do niego żal. Spisywałam te wyrazy na kartce, którą mu pokazywałam, żeby zrozumiał, jak nas źle traktuje. Było mu przykro. Próbował się tłumaczyć. Powtarzał, że nie może się opanować. Dziś wiem, że czytając wtedy Szekspira, ratował swoją godność. 47 -om} 'EłjaS q3jqo M BJZS3M ej EDi[fi -Lx B^nuado^ ADijn Xzad qjtiM EiuB>jzsann oSaupej 'oSaznp op ais Xuisi[izpEMo.idM 31UM3J ^E.fe pL p 03" :3iqais op ijimcui 1 J9p eu jajn>{ us; ijisouz idojip sXde( ^e[ -azijnij uiXuuiai§o uiXupa( m psaiuiz ais aji '„ipi^DEi Eiyw" Moiauinu azsMEz po LpXuEMOUop>{aio>[ 1 >jaz -eis>( ajX} azjaiąez sn^Eł az 'uiA; eu ojauE^s rouo>[ ą\ -fo^od uapaf o>[[X} ipiui Xuiaizpaq az 'EjXzDEum.jx 'ejXzd[em uiajod 'deimeui -zoj aiufo>[ods iuieu z EjEMoqaid MjaidfEU Eisnuicp^ 5>ja;oiiqiq EZSEU EJED DEiqEZ XuiSIJ3pl{D Oq 'XuiSI|EMOan}UEMB SlS 3IUZSEJJS ui3isn}Eł z 3foqo -i>izeis>{ o ^EuiEip ;>{I3im Sis jejSszoi eiuemo>{ -Bd SEZDpOJ 'EDM^aZD 331UO>[ pod EqXqD E|tdfe}SEU E>[ZpEMOld3Zjd EZSEfsJ 'XDsXlU3Zjd tzpA^ AosAzSM. 3S3IU3Zjd UIE} 5lS I[3ISnUI Ep -aq nDuo>i m az 'ouiopEiM o^Xq ajE '>[azD3}SEiui 1 ism XDUE>{ZS3IUI A0SM.OpAz UIE4 5lS IJEZpEMOjdM OMO>J}EZDOJ " njsAuiazaj m pAzioMł ijSz^ez Aauiaitsj n>joj zf^i Ausoim po arqos E^EuiuiodAzjd 'EjEjaiuiEd od ojeui znf Xpai>i 'ApajM łaMEjsj -aiuE^ods o; e^EuiuiodsM }E{ ajaiM zazid EisnuiE]/^ 'AzjEpz oSnjpaiu ais od 'oSa} npnzDazjd m Xq>jEf 'ije^dojzs 1 HE>{Ejd aiuzsEJłs AosAzsfiĄ -mo^oij ^pai>[nq seu po ijEjsop aiMO>{pEizQ •//"M9>[nuM 1 paizp niuaiuii ą\" imcjs po ais o|euXzdez az 'o>(jXł uiBłatiuEd 'uiejezsejSAm af oo\\^) 'aiuaiMcui U ifzE>[O fał z ejc^ 's^łajsj 1 >ja4sng 's>je^\[ >jafXjłS 'eu spqBq — aiMOJtajjajj az^e} e 'E;nq epop 1 >jazDiA\pnq >j[3U -Xs Xuzso>[zoj i{Di 'e>[łSTiEnł>ja[ałui 'sua^ epop '3ZIM uiasidEU z m >iaio ^afnM 'Buizpoj b|B3 XpajM B|zsXzid 3 aiuiBjg bjsj eąiE>jzsaiui o§azsEu oq 'MO^DOłsuiaĄ^ MC>{pEizp nqnjs apaj-OS apsAzDOjn Xuisijizpoi{jqo n>joj ^5^ niu;aiM>j M ¦{EMOUifez aiU 3JBDM SEZDMOM buui ais uibs oq 'AuzoaizpM aiuaaTUizaiu ab>{a[ a; bz nui •jiIBMijDod aiuui ozpjsq 'Auz3A\Aiy[ a^AMzaiu \Aą Axov\ '> •„zsnp OMłsaj9J>[ 3{zsaqo aiu oi^jaiM q" :E>jiuzD5jpod soSai^ef z oSauESidazjd EiuEpz po af db[euXzdbz 'ipi>(suiiosso 303^oi\ą]C{ o aniEMO3EjdXM za; uiB^BSidEisj „i^dAuui Ejp ^a^nuis 1 Xz^ 'u,dXu -pal Ejp Dsopsj 1 XuiDaiuig" :ui34łoui uiE{XzJłBdo aiuiiz o aiuBpsz az 'E>{DXłaod >[E} Xpa^M uiE|Xg es^bj^ B(Xjłs 1 i>lłaN |>luXzn^ op o§ai>js[od ap>jai eu za^ uiE^zpo^^ -aobi m X^pBdM o>i(Xł ivu ai^sf DOJ TipBjd O^BMO>[Biq SJE^S Oq '\y[ iMS uiXjz ozpjEq Xzid [apsazD[B[\[ •uiE^EłXz3 oznp o; ez a[B 'luioaizp iuiXuui z ais uiE|iMEq ajaiMaiu aiSEZD uiXł ą\ •„EpXzjd E>[zniq b; 5ts o; 'azjuin Xpai>j ajy 'a! :uiafo>jods az o; bu buo b 'DnzDfodsM [a[ E^azDBZ BisnuiEiu e( "BjEizpaiMod '„i^biu (afoui sjp Xuuinj^ op ^zbjeuz >[e[ aizpag" :i>f -znjq (aMOJOZDaiM foujEZD >jopiM bu ais E|Xzsapn \pm z Bupaf >[b[ 'uiB;aiuiBj "aiuazpaf ujeu X{izoAvXzjd aacł>j 'ism az iuiBłaxqo>i z XuuaiuiXM japuBq E^izpEMOJj Xz3azj sai^Bf nuiop z -Xm EisnuiEp\ 'jEMODEjd jspEu ^ajo o>j[Xł Xuizpoa ( ^ajz 3iu[oSaz3zs Biup oSs} ais jnzD azo]Ai Eqsojd fe} z aiuui op 5is jpąiMZ Xp3^M oSazDEjp 'ui3iM 3iu sizp oq "„ist o§3tu bu zn( m 'e>jzo{ op ^pszsM ui3;od y ' uiXubmou§Xz3jz ^BUi{3;saM '„oupnix" '„3?MP o>uXł Eg 'eui aiu aiqap e\Q" :niu uiB|EizpaiModpo „ouuiiz ozpiEq ^saf oq 'aiuui Bjp a3[a^nq [34 o fE^siuiEd 'n>{po^" :stuui op |Bizp3iMod 'nuiazD OUIOpEIM 3IU 'TUOZD31M SO§ajC^ ¦UlB^EIUUIodBZ 3TU UIIU O Xp§ -IU I BISrąE} E>(Z9J pO UIB|BUXZDBZ 3ZSMEZ -pBZlSo 3V[3OJł DOV[D at Xqaz '>pz9j i{3Xzsbu op fepoM edbjoS z i>jiałnq uiB^spE^M tuozd -3IM O§3pZB>J '3IUUI Op 3IS B|S0lU3Zjd BISnUIBUI E 'OJlJEd 3IU 5lS aizpS 'lujEpEf op 3Eds ipszsod sn}Bx iuie>{Z9j 3is i[tu3iuiez aoizp -oj ZEjax "uiaisnłEł z uiE|Bds [aiuMEp [ajcł>{ m 'iujBidXs m noaid uiXupat m aiuusizp zbj o^\A^ Xuisi{ijEd dsim 'n^Edo uibu ojem -o^Bjg 'bj^so ozpiBq B^Xq Xu(om ljdbsezd m azsMBZ >jb( euiiz •3IUOHS fofoui Od |EUB}S Sn^E} 3JV '3IZpO§Z O; EU 3TS aiu EpqEq 1 apop 'buiejaj -EpiMEC] fepzEiM§ z 5>[SBdo pisou izpXz iuui >jb[ >(Bł az 'ais luejJBdn Xp3i>( 'Xpa}M 04 3[oms ^izbjXm zbj uapaf oq 11. Marysia Pfeffer w getcie rzonego w dzielnicy Garbarze, położonej w pobliżu torów kolejowych. Razem z rodzicami zajmowałam dość spory pokój, z balkonem, który mamusia przedzieliła w połowie szafą i kredensem, tworząc z niego dwa osobne pokoiki. W innych pomieszczeniach zamieszkali dziadkowie Weinstockowie, ciocia Lu-ta oraz pani Joanna Reisner, mama ciotki Reny. Choć warunki były bardzo trudne — brakowało nam pieniędzy i denerwowaliśmy się tym, co się może zdarzyć w niedalekiej przyszłości — byliśmy szczęśliwi, że możemy być razem, bo taka nas łączyła obłąkana wręcz miłość. Najszczęśliwszy z nas wszystkich był Ludwiczek, zachwycony, że w jego domu zamieszkała cała rodzina. Biegał od pokoju do pokoju bardzo zadowolony. Wszędzie mógł wchodzić i był zawsze mile widziany. Łazienka w tym mieszkaniu miała okienko wychodzące do kuchni. Za każdym razem, kiedy się w niej kąpałam, Ludwiczek ustawiał pod tym okienkiem jakieś taborety i krzesła, podglądał mnie i głośno krzyczał, co widzi. Złościłam się z tego powodu, wstydziłam i wściekałam, ale on dalej robił swoje. Trzymał się wtedy z grupą chłopaków, razem z nimi wpadał do jakichś sklepiczków i dla żartu wynosił z nich czasem kilka gwoździ czy śrubek. Bawiło to całą moją rodzinę, z wyjątkiem mojego tatusia, który dopatrywał się w jego zachowaniu możliwych początków złych nawyków. Prowadził z nim poważne rozmowy; Ludwiczek się ich trochę obawiał, a równocześnie wcale się nimi nie przejmował. 50 20 lipca 1942 roku getto przemyskie zostało zamknięte. Można było wyjść z niego tylko wtedy, kiedy się posiadało odpowiednią przepustkę. Pamiętam, że pewnego dnia stanęłam na naszym balkonie. Widać było z niego mur, odgradzający dzielnicę żydowską. Był ciepły dzień. Po ulicy Kopernika, mimo nerwowej atmosfery, kręciło się mnóstwo ludzi. Patrzyłam na nich i nagle ogarnęło mnie straszliwe, wręcz fizyczne poczucie, że jestem w pułapce, że znalazłam się w sytuacji bez wyjścia. Później wiele razy w życiu towarzyszyły mi podobne emocje. Ledwo zamknięto getto, a już Niemcy nałożyli na Żydów kontrybucję, oznajmiając, że jeśli nie zgromadzą odpowiedniej sumy pieniędzy, wszystkich wyślą na wschód. Pieniądze zostały zebrane, a wtedy usłyszeliśmy, że Judenrat ma wyznaczyć tysiąc młodych mężczyzn, którzy zostaną przeniesieni do pracy w obozie janowskim we Lwowie. Jeśli tego nie zrobią dobrowolnie, getto zostanie spacyfikowane. Pamiętam, że odbywały się bardzo ostre i gwałtowne dyskusje, co zrobić w tej sytuacji. Wreszcie uzgodniono, że w obliczu groźby śmierci należy ulec szantażowi, bo przecież ci ludzie mają jedynie pojechać do innego miasta, a praca jest w końcu wszędzie taka sama. Tatuś zatrudniony był wtedy w jakimś urzędzie przy Ju-denracie. Pewnego wieczoru ktoś przyszedł do niego z wiadomością, że ma pomóc w zawiadamianiu mężczyzn przeznaczonych do wyjazdu, bo powinni to robić wyłącznie ci, którzy mają nieposzlakowaną opinię. Zgodził się i natychmiast wyszedł z domu. Wrócił o piątej rano. Siedziałam na moim łóżeczku. Nie wiem, czy czekałam na niego całą noc, czy może się obudziłam, kiedy wszedł do naszego pokoju. Pamiętam, że miał na sobie krótkie paletko w jodełkę. Był szary na twarzy. Złapał się za głowę, oparł ją o szybę drzwi balkonowych i zaczął tak straszliwie szlochać, jakby chciał wyszlochać z siebie całą duszę. W kółko powtarzał: „Boże! Co ja zrobiłem!". Nigdy wcześniej nie słyszałam, by używał słowa „Bóg". To było przerażające. Nie umiem zapomnieć tej sceny. Nie znajduję żadnych słów, które mogłyby 51 opisać jego ówczesną rozpacz, poczucie winy i klęski. Nie potrafię też opowiedzieć mojego przerażenia, że stałam się mimowolnym świadkiem tego, co musiał wtedy przeżywać. Nie wiem, czy wiedział, że widziałam, jak płacze. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Natychmiast po wyjeździe tych młodych mężczyzn zaczęło się u nas mówić, że ludzie, którzy nie posiadają zaświadczenia 0 zatrudnieniu, zostaną wysiedleni do obozów pracy. Zaświadczenia takie chroniły przed wysiedleniem również najbliższą rodzinę pracującego, czyli współmałżonka i dzieci. Dlatego też mój kuzyn Gustek, który znalazł zajęcie gdzieś poza murami getta, wszelkimi metodami i sposobami starał się wziąć ślub ze swoją narzeczoną Edą. Znali się i kochali od dwunastego roku życia... Wiem, że rozmawiało się wtedy o różnych trudnościach administracyjnych związanych z zawarciem tego małżeństwa. W rzeczywistości chodziło jednak o łapówkę za załatwienie sprawy. Gustek nie miał żadnych oszczędności, nie mógł opłacić odpowiednich urzędników i ślubu z Edą w końcu nie wziął. Pewnego dnia ogłoszono, że akcja wysiedleńcza zostanie przeprowadzona 27 lipca 1942 roku. Do tego czasu osoby pracujące oraz ich rodziny miały otrzymać odpowiednią pieczątkę, wbijaną do ausweisu. Nieomal do ostatniej chwili tatuś takiej pieczątki nie posiadał, bo był tylko zwykłym urzędnikiem. Nie wiem już, jak to się stało, że ją w końcu dostał. O wujka Olka 1 jego rodzinę nikt się nie martwił, bo przecież było wiadomo, że jako inżynier elektrowni jest w mieście niezbędny. Wieczorem przed akcją okazało się jednak, że z niewiadomych względów nie otrzymał zaświadczenia o zatrudnieniu. Oznaczało to, że podobnie jak inni bezrobotni będzie musiał stawić się razem z rodziną następnego dnia na Umschlagplatzu. Pamiętam nasze bezbrzeżne zdumienie spowodowane tym, że my zostajemy w getcie, a oni mają je opuścić, i naszą rozpacz na myśl o czekającym nas rozstaniu. 52 Rankiem, w dniu akcji, po raz ostami zjedliśmy razem śniadanie. Babcia Weinstockowa pozmywała naczynia, wytarła je, odstawiła do kredensu, a potem powiedziała: „Chodźcie, bo się spóźnimy". Ludwiczek strasznie się cieszył perspektywą wyjazdu z getta. Cały czas powtarzał: „Nie płaczcie, nie płaczcie. My za miesiąc wrócimy". Zeszliśmy na ulicę. Mamusia i ja musiałyśmy zostać przed domem. Tatuś postanowił odprowadzić naszą rodzinę na miejsce zbiórki. Poszli. Dziadek i babcia Weinstockowie. Ciocia Luta. Wuj Olek, ciocia Rena i jej mama, pani Joanna Reisner. A z nimi mój ośmioletni kuzyn Ludwiczek. Wtedy widziałam ich wszystkich po raz ostatni w życiu. Przy Umschlagplatzu tatuś dostał w twarz od gestapowca, który wrzeszczał, by wracał tam, skąd przyszedł, a przy okazji ukradł mu z kieszonki marynarki wieczne pióro. Dość długo stałam z rodzicami przed naszym domem przy ulicy Kopernika 12, czekając na kontrolę dokumentów. Wtedy, ściskając w ręce pomarańczowy ausweis, przysięgłam sobie, że skoro taki los spotkał mojego ukochanego kuzyna Ludwiczka, nigdy nie będę miała dzieci. Przysięgi tej dotrzymałam świadomie. Tydzień później wysiedlali ludzi z drugiej części getta, gdzie mieszkali też babcia Sabina, wujek Maks, Netka i Gustek, który tego dnia jak zwykle poszedł rano do pracy. Pamiętam, że stałam z rodzicami, jak nam kazano, przed naszym domem, kiedy do tatusia przybiegł żydowski policjant i powiedział: „Panie mecenasie, proszę nam pomóc wyprowadzić pana matkę z mieszkania, bo ona odmówiła wyjścia na Umschlagplatz". Tatuś stwierdził, że nie może tego zrobić. Babcia Sabina była uparta i niezłomna. Nie wykonała rozkazu. Została zastrzelona w swoim mieszkaniu, zapewne w łóżku, w którym tak lubiła leżeć. Maks i Netka poszli, a razem z nimi narzeczona Gustka, Eda. Wszyscy zginęli w Bełżcu. W tym czasie nikt jeszcze nie słyszał o obozach zagłady i komorach gazowych. Nikomu nie przychodziło do głowy, że ci 53 ludzie wywożeni są na śmierć. Wszyscy byli pewni, że pojechali do pracy w innym miejscu. Powinniśmy byli rozpaczać, że muszą opuścić swój dom i się rozstajemy. Nam jednak towarzyszyła rozpacz śmierci i był to taki ból, którego nie sposób opisać. Być może mieliśmy jednak jakieś intuicyjne przeczucia? Po paru dniach dotarła do nas wiadomość, że wszystkich starych ludzi z getta przemyskiego, a więc także moich dziadków Weinstocków, załadowano na ciężarówki i zawieziono do pobliskich Grochowców. Tam zostali zabici i pochowani w zbiorowej mogile. Po pierwszej akcji mamusia zaczęła dorabiać do urzędniczej pensji tatusia, piekąc kruche ciastka z kremem. Ludzie nadal wychodzili jeszcze z getta do pracy poza murami, wielu z nich miało jakieś pieniądze, więc byli i tacy, którzy mogli sobie pozwolić na wizytę w gettowym sklepiku. Miałam tam zanosić upieczone ciastka. A ja nie chciałam tego robić, bo wstydziłam się, że mamusia w taki sposób zarabia na życie. Strasznie ją to złościło i miała do mnie żal, zresztą najzupełniej słuszny. Na szczęście tatuś rozwiązał nasz problem. Wytłumaczył mi, że roznoszenie ciast to moja praca, którą pomagam utrzymać się rodzinie, a za każdą tacę dostanę złotówkę. W tym momencie przestałam się wstydzić. Dobrze to pamiętam, bo on uratował moją godność. Od tej pory dwa razy dziennie chodziłam do sklepiku przy ulicy Czarneckiego z ogromną blachą pełną ciast. Pewnego dnia szłam tam jak zwykle, kiedy zauważyłam, że wszyscy przechodnie uciekają i chowają się w bramach. Wokół mnie zrobiło się zupełnie pusto. Też chciałam uciekać, ale trzymana przeze mnie taca krępowała moje ruchy. Nagle zobaczyłam, że naprzeciwko mnie idzie najgroźniejszy w getcie gestapowiec z psem. Był znany z tego, że lubił dla rozrywki strzelać do ludzi. Bardzo się go przestraszyłam. Widział mnie, ale poszedł sobie dalej. Zaniosłam ciastka i wróciłam do domu. Obłędnie się bałam Niemców. Wręcz panicznie. Od dawna się tego wstydzę, a wstyd ten mogę odkupić jedynie publicznym przyznawaniem się do tamtego strachu. 54 W wolnych chwilach bawiłam się z dziećmi w jakimś ogrodzie, znajdującym się na terenie getta. Stałam na czele bandy dziewczynek, które zajęte były głównie tym, że boją się bandy chłopców. A ja się ich wcale nie bałam, bo ich hersztem był mój sąsiad, Zwi Nussbaum, śliczny chłopiec o orzechowych oczach, który nosił dywetynowe żółte ubranko z krótkimi spodenkami. Wydawał mi się wtedy szalenie męski, więc się w nim zakochałam. On też był we mnie zakochany. Nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa, bo oboje byliśmy na to zbyt dumni. Wieczorami wystawał godzinami przed swoim domem, patrzył w niebo i gwizdał. A ja sterczałam na balkonie i też patrzyłam w niebo. Trwało to kilka miesięcy. Mamusia oczywiście domyślała się wszystkiego i bardzo ją ta sytuacja bawiła. Za to tatuś się denerwował i ciągle powtarzał: „Co ty tak, Kociku, wiecznie na ten balkon wychodzisz?". Oczywiście nie umiałam mu na to pytanie odpowiedzieć. Kiedy już byłyśmy na aryjskich papierach, tatuś napisał mi w liście po drugiej akcji: „Zwik żyje, słyszałem, że bardzo tęskni". A potem Zwik zginął w Bełżcu. Bardzo żałuję, że z nim nie rozmawiałam. Sierpień i wrzesień minęły w getcie w miarę spokojnie, ale już od początku jesieni coraz częściej mówiło się o tym, że ma nastąpić kolejna akcja wysiedleńcza. Wiedzieliśmy, że po raz drugi tatuś już nie dostanie koniecznej do pozostania na miejscu pieczątki. Dlatego rodzice zaczęli rozważać, co należy zrobić. A ja wtedy zaczęłam wariować. Za wszelką cenę chciałam, żebyśmy opuścili dzielnicę zamkniętą. Tatuś mnie poparł. Chyba za pośrednictwem Gustka, który nadal wychodził do pracy poza murami, skontaktował się z naszą przedwojenną krawcową, panną Filą. Mimo że za ukrywanie Żydów groziła kara śmierci, zgodziła się przez jakiś czas przechować mamusię i mnie. Tatusia jednak nie chciała do siebie przyjąć, uznając, że to zbyt niebezpieczne. Nie wiem, jakimi sposobami udało się dla nas załatwić aryjskie papiery. Mamusia jednak nie miała zamiaru opuszczać getta. Po wysiedleniu rodziny i śmierci swoich rodziców; Stała się apatyczna, 55 ale przede wszystkim nie chciała zostawiać tatusia samego. A ja wtedy, bez względu na wszystko, podle chciałam żyć. Do dziś głęboko się wstydzę tego pragnienia i czuję się nim upokorzona. Mimo oporów mamusi wszystko zostało ustalone w przeddzień akcji. Po wyjściu z getta miałyśmy spróbować przedostać się do Lwowa, znaleźć tam jakieś mieszkanie i sprowadzić tatusia. O tym, byśmy mogli zostać w Przemyślu, nie było mowy, bo nasza rodzina była w mieście znana, więc ktoś mógłby nas rozpoznać i na nas donieść. Zanim wyszłyśmy z domu, mamusia tak się grzebała, że zrobił się wieczór. Myślę, że robiła wtedy wszystko, by uniemożliwić nam tego dnia wyjście z getta. Tatuś przekonywał ją, że musimy uciekać, szantażując, że ma przygotowaną kryjówkę tylko dla siebie, co zresztą później okazało się nieprawdą. Ja też ją ponaglałam. Wreszcie nas posłuchała. Poszliśmy na Kamienny Most, gdzie znajdował się posterunek policji granatowej. Mamusia weszła do środka, poprosiła, by nas ktoś wyprowadził za mury, obiecując za to sporą, jak na owe czasy, sumę tysiąca złotych. Nikt się nie chciał zgodzić, bo gestapo zaczynało już otaczać dzielnicę. Wydaje mi się, że mamusia była bardzo zadowolona z tego powodu. Tatuś postanowił jednak działać. Pamiętam, jak mówi do niego swoim specyficznym tonem: „Ty?! Jak ja tego nie załatwiłam, to ty byś miał to zrobić?!". Na jego widok policjanci wstali i powiedzieli: „Panie mecenasie, to pana żona i dziecko?". Jeden z nich zgodził się nas wyprowadzić. Schował pieniądze do kieszeni, chwycił mamusię pod ramię, wziął mnie za rękę i tak wyszliśmy za bramę getta. Na widok jakiegoś gestapowca przystanął spokojnie, zasalutował „heil!" i poszedł z nami aż na Rynek. Tam szepnął tylko: „Proszę się spieszyć, bo zbliża się godzina policyjna", a potem zniknął w ciemnościach. Zgodnie z wcześniejszą umową poszłyśmy do panny Fili. Mieszkała niedaleko Zamku. Parter tego domu zajmowała jej 56 siostra ze swoją rodziną. Ktoś z nich podpisał volkslistę. Bardzo się bałyśmy, że na nas doniesie, więc kiedy panna Fila wychodziła jak za dawnych czasów z domu, musiałyśmy z mamusią leżeć nieruchomo w łóżku, żeby żaden hałas nie zdradził naszej obecności w mieszkaniu. Strasznie to było męczące, bo byłam bardzo ruchliwym i żywym dzieckiem. Śmiertelnie się nudziłam. Pamiętam, że czytałam wtedy jedyną książkę, jaką tam znalazłam. Była to historia Weroniki, ukrzyżowanej na jakiejś wyspie nie wiem za co i nie wiem przez kogo. Ta opowieść musiała na mnie zrobić wielkie wrażenie. Kiedy w 1958 roku byłam po raz pierwszy z moim przyjacielem Marianem nad Wigrami i rozbiliśmy namiot na wyspie, dostałam nagle absurdalnego ataku paniki. Pewnego dnia panna Fila zawiadomiła nas, że musimy się ukryć w piwnicy, bo gestapo albo żandarmeria niemiecka kogoś szuka. Mówiła, że wchodzą do wszystkich domów po kolei. Wpadłam w histerię. Za żadne skarby nie chciałam iść do żadnej piwnicy. Widocznie wówczas bardziej bałam się szczurów niż śmierci. Powiedziałam, że wolę wyjść do miasta i niech się dzieje, co chce, nawet jeśli nas ktoś rozpozna i na nas doniesie. Panna Fila zdecydowała, że w tej sytuacji mamy zostać jak zwykle w łóżku. Wyszła z mieszkania ostentacyjnie i dość głośno. Na szczęście nikt do nas nie przyszedł. Po jakimś czasie dostałyśmy list od tatusia. Pisał, że udało mu się cudem przetrwać akcję wysiedleńczą. List ten przyniosła nam panna Fila. Przez cały czas kontaktowała się potajemnie z Gustkiem, który nadal jeszcze wychodził codziennie z getta do pracy. W ten sposób narażała swoje życie, bo wszelkie prywatne spotkania z Żydami okupant karał śmiercią. Była niezwykłym człowiekiem. Odważnym i dobrym. Wiedziałyśmy, że nie możemy u niej zostać dłużej, ponieważ dla nas wszystkich było to zbyt niebezpieczne. Nie wiem, jak mamusia nawiązała kontakt z pewną Żydówką ukrywającą się na aryjskich papierach. Za pieniądze miała dla 57 nas znaleźć mieszkanie we Lwowie. Powiedziała, że na razie ma tymczasowe lokum, a jak już będziemy na miejscu, zaraz da znać, gdzie się możemy przeprowadzić. I tak po jakimś miesiącu wyniosłyśmy się od panny Fili. Do Lwowa pojechałyśmy pociągiem. Na dworcu we Lwowie musiałyśmy przejść w niesłychanie ostrym świetle reflektorów, które Niemcy kierowali na wszystkich podróżnych. Od tamtej pory nie znoszę zbyt jasnego światła. Mamusia ze wszystkich sił próbowała panować nad oczami, w których kryła się straszliwa rozpacz. Właśnie po takich oczach szmalcownicy rozpoznawali Żydów. We Lwowie dotarłyśmy pod wskazany przez pośredniczkę adres przy ulicy Miączyńskich 49. Zamieszkałyśmy w jednym pokoju z pewną bardzo biedną rodziną. Dziecko chorowało na gruźlicę kości i nieustannie płakało z bólu. W mieszkaniu panowała tak okropna wilgoć, że pościel i ubrania były przez cały czas mokre. Zgodnie z umową miałyśmy tam zostać trzy dni. W tym czasie pośredniczka zobowiązała się dostarczyć nam klucze do innego mieszkania, ale wzięła forsę i znikła bez śladu. Mamusia ciągle kłamała, żeby usprawiedliwić nasz przedłużający się pobyt. Mówiła na przykład, że czeka na męża, który ma skądś wrócić i widocznie wrócić nie może. W tym mieszkaniu zastało nas Boże Narodzenie. Po raz pierwszy w życiu miałam świętować wigilię. Znałam modlitwy i zwyczaje katolickie, których musiałam się nauczyć na aryjskich papierach, a mimo to spytałam, dlaczego kutia jest zimna. Przy stole zapanowała konsternacja. Na szczęście istnieją na świecie migreny. Mamusia nagle dostała takiego bólu głowy, że nasi gospodarze zaczęli się bać, iż wyzionie ducha i zapomnieli o moim idiotycznym pytaniu. Po tej nieszczęsnej wigilii mamusi udało się jakimś cudem znaleźć dla nas mieszkanie przy ulicy Niewiadomskiego 5 u pani Birkenmajer, niezwykle wytwornej, samotnej damy z wielkim 58 I wilczurem. Chyba się domyślała, że jesteśmy Żydówkami i pewnie dlatego niezbyt się nami interesowała. Zajęłyśmy sublokatorski pokój, bardzo ładny, ale zupełnie spustoszony. W oknach w miejsce szyb wstawiono dyktę. A zima była oczywiście apokaliptyczna, więc strasznie tam marzłyśmy. W końcu mamusia kupiła piecyk i wtedy temperatura w pokoju podniosła się do ośmiu stopni. Od razu też zaczęła organizować sprowadzenie ojca z getta. Pewnego dnia ktoś zapukał do naszych drzwi. Było tak wcześnie rano, że jeszcze leżałam w łóżku. Do pokoju wszedł przystojny młody człowiek. Powiedział, że jest pracownikiem poliq'i kryminalnej i musi nas zaprowadzić na gestapo, a potem zaczął robić rewizję. Otworzył walizkę. Na samym wierzchu leżały dwa pudełka po tytoniu pełne biżuterii po dziadkach. Mamusia prosiła, żeby wziął sobie, co chce, a nas zostawił w spokoju. Upierał się, że nie może, bo to niezgodne z obowiązującym prawem. Im bardziej go błagała, tym bardziej odmawiał. Czułam okropne, rosnące napięcie i w końcu tego nie wytrzymałam. Uklękłam na łóżku, zaczęłam walić w jego poręcz pięściami i drzeć się nieprzytomnie: „Mamusiu! Ty go o nic nie proś! Pójdziemy z nim! Tylko nie proś!". Mamusia bardzo się przestraszyła mojego wybuchu. Usprawiedliwiała się przed nim, że jeszcze jestem mała. A on wtedy spytał: „Ile jest dla pani warte pani życie?". Odpowiedziała: „Wszystko!". Przejrzał jeszcze raz naszą biżuterię. Zabrał najcenniejsze rzeczy, między innymi klipsy z wielkich brylantów, nazywanych butonami, które babcia Weinstockowa dostała w prezencie od mojego dziadziusia, kiedy urodziła mu syna. Potem poszedł sobie. Dzięki tej resztce, którą zostawił, mogłyśmy bardzo skromnie przetrwać do końca okupacji. Mieszkanie było spalone, a tatuś znajdował się już w drodze z Przemyśla do Lwowa. Ktoś wiózł go ciężarówką. Miałyśmy się z nim spotkać koło kościoła św. Marii Magdaleny. Była niedziela, słoneczny lutowy dzień. Na ulicach kręciły się tłumy 59 ludzi. Ojciec wyglądał tak źle, że go nie poznałam. Jeszcze za ruskich czasów chorował na gruźlicę. Wtedy udało się chorobę opanować, ale odnowiła się w getcie. Ledwie trzymał się na nogach. Miał czterdzieści stopni gorączki. Mimo to, ubrany w futro i elegancki kapelusz, wyglądał niezwykle wytwornie. Musieliśmy iść na piechotę, bo Niemcy bardzo często sprawdzali dorożki. Ja miałam iść pierwsza, on za mną, a za nami mamusia. Nie wolno mi się było oglądać do tyłu. Bałam się jednak, że tatuś upadnie i już nie wstanie, więc ciągle zerkałam na niego przez ramię. Droga dłużyła się w nieskończoność. Była to nasza „prywatna golgota". Bałam się, że zaraz nas aresztują. Na szczęście dotarliśmy do domu bez przeszkód. Od razu położyłyśmy tatusia do łóżka. Mamusia ugotowała zupę kartoflaną, co było prawdziwym luksusem. Smakowała wspaniale. Spodziewałyśmy się, że szantażyści mogą wrócić. Obawiałyśmy się, że jeśli wszyscy zostaniemy w pokoju, usłyszą nas przez drzwi. Ostrzegłyśmy ojca, że ma się zachowywać bardzo cicho i zostawiłyśmy go samego. Cały dzień kręciłyśmy się po mieście. Przez kilka dni wychodziłyśmy z domu wczesnym rankiem i chodziłyśmy po ulicach. Pamiętam, że panował wtedy straszliwy mróz. Tatuś leżał sam w lodowatym pokoju. Szmal-cownicy przychodzili jeszcze kilka razy. Stukali, pukali, nasłuchiwali i w końcu odchodzili. Moja dzielna matka szukała w tym czasie dla nas jakiegoś innego lokum. Zdecydowała, że tym razem nie będzie to już mieszkanie sublokatorskie, tylko kwaterunkowe. W końcu przeprowadziliśmy się po paru tygodniach na ulicę Igańską 5, położoną na peryferiach miasta. Tatuś czuł się coraz gorzej, więc mamusia sprowadziła do niego lekarza. Nazywał się doktor Jankowski i był ftyzjatrą. Powiedział, że nie jest w stanie uratować mojego ojca, ale mimo to odwiedzał go dość często. Od razu się zorientował, że jesteśmy rodziną żydowską i nigdy nie wziął od nas ani grosza. Pewnego ranka, kiedy jak zawsze poszłam po sprawunki, kupiłam bardzo 60 dużo taniego bzu, bo chciałam, żeby w domu było ładnie. Tego samego dnia, 17 maja 1943 roku, o godzinie szóstej po południu mój tatuś zmarł. Mamusia posłała mnie po księdza. Przyszedł, odkrył, że ojciec nie umarł śmiercią nagłą i był bardzo zły, że nikt go nie wezwał wcześniej, by mógł mu udzielić ostatniego namaszczenia. Kiedy zjawiłyśmy się w parafii św. Marii Magdaleny, żeby załatwić pogrzeb, inny ksiądz zaczął mnie przepytywać z modlitw. To było straszne! Wszystkie te modlitwy, o które pytał, dobrze znałam, ale w tej sytuacji po prostu nie umiałam ich poprawnie powiedzieć. Ksiądz domyślił się, kim jesteśmy i powiedział, że nie może pochować Żyda w poświęconej ziemi. Pamiętam skamieniałą twarz mamusi, kiedy to usłyszała. Spytała nie swoim głosem: „To co ja mam z nim zrobić, proszę księdza?". Wybiegł z pokoju. Byłyśmy pewne, że poszedł po policję. Wrócił jednak po chwili i wyznaczył termin pogrzebu na następny dzień. Zachowywał się w taki sposób, że uznałyśmy, iż tatusia pochowa, a nas wyda gestapo. Strasznie się przestraszyłam. Bałam się pójść na cmentarz. Ja, jego ukochana córeczka, histerycznie bałam się pójść na pogrzeb tatusia, którego przecież bardzo kochałam i ubóstwiałam. Tak bardzo pragnęłam wtedy żyć! A jego przyjaciółka z dzieciństwa i lat uniwersyteckich, Fri-da Katzowa, ukrywająca się podobnie jak my we Lwowie, kobieta o tak semickich rysach, że przez cały czas okupacji ani razu nie wyszła na ulicę, powiedziała po prostu: „Nie czułabym się człowiekiem, gdybym nie towarzyszyła Dołkowi w jego ostatniej drodze". Miała iść z nią jej przyjaciółka, Maria Giebułtowicz, Polka, która ją ukrywała. Tłumaczyły mi, że jestem dzieckiem, na pewno będę na pogrzebie płakać, więc nikt na mnie nie zwróci uwagi i mnie nie aresztuje. Przekonały mnie. Na cmentarzu byłyśmy tylko my, ksiądz, trumna i ten bez, który kupiłam w dniu śmierci tatusia. Ksiądz pochował tatusia i zniknął. Nie uroniłam ani jednej łzy. Przez wiele lat nienawidziłam bzu. Dziś uwielbiam te kwiaty. 61 Dwa tygodnie później, 30 maja, jechałam tramwajem numer 7 do miasta po zakupy i zobaczyłam jakiegoś pana, który wydał mi się znajomy. On też przyglądał mi się badawczo, nie zamieniliśmy jednak ani słowa. Wysiadłam pierwsza. Przechodząc obok niego, powiedziałam: „Przepraszam". Potem mówił, że poznał mnie wtedy po głosie, który jest zawsze zachrypnięty, bo za dużo gadam. Kiedy wróciłam do domu, powiedziałam mamusi, że chyba widziałam przyjaciela tatusia, mecenasa Klara. Dwa dni później w gazecie „Lemberger Zeitung" matka przeczytała ogłoszenie: „Kolega, którego córeczkę spotkałem w tramwaju nr 7, proszony jest o wyznaczenie spotkania". Mamusia w jakiś sposób to spotkanie zaaranżowała i mnie na nie wysłała. Miałam na ramieniu czarną opaskę. To był rzeczywiście mecenas Klar. Spytał tylko „Tatuś?". Potwierdziłam. Przyjaźnili się jeszcze w studenckich czasach. On był w lepszej sytuacji finansowej niż mój tatuś, więc w roku 1914 zapłacił za jego wakacje. Kiedy już tatuś zaczął zarabiać, chciał mu oddać tamte pieniądze, ale on ich nie przyjął. Teraz był w kompletnej nędzy. Matka zaproponowała, żeby jadał u nas obiady. Chyba w ten sposób pragnęła spłacić dług wdzięczności mojego ojca. Przychodził do nas przez cały rok. Podrywał moją mamusię jak szalony, ale mnie nie lubił. Być może dlatego właśnie nie uległa jego zalotom. Na skutek donosu został zabity tuż przed wyzwoleniem, w lipcu 1944 roku. Parę dni po śmierci tatusia znów przyszli do nas szantażyści. To byli dwaj ukraińscy milicjanci i jeden cywil. Mówili do mamusi: „Pani mecenasowo". Natknęłam się na nich, kiedy wróciłam do domu z zakupów. Jeden z nich pogłaskał mnie po głowie i powiedział: „Jaka ładna dziewczynka, mogli ją zastrzelić, a tak będzie żyła dzięki nam". Zabrali zegarek tatusia, bardzo rozczarowani, że nic więcej nie znaleźli. Akurat przyszła do nas z wizytą nasza sąsiadka, pani So-bańska. Kiedy tylko wprowadziliśmy się do tego domu, mamu- 62 sia się z nią zaprzyjaźniła. Była to starsza, niezwykle kulturalna i inteligentna kobieta. Dość szybko okazało się, że jest Żydówką z Warszawy, ukrywającą się we Lwowie na aryjskich papierach. Bardzo często odwiedzała mojego tatusia, co mu sprawiało wielką przyjemność. Po odejściu szantażystów mamusia obiecała, że załatwi dla nas nowe schronienie, do którego ją również zabierze. Poszłyśmy wtedy do znajomych Polaków, których nazwiska dziś już niestety nie pamiętam. Ukrywali rodzinę dziewczyny mojego kuzyna Gustka, Edy, zamordowanej w Bełżcu po pierwszej akcji w przemyskim getcie. Oprócz tego pomagali również innym Żydom. Obiecali mamusi, że znajdą nam nowe mieszkanie. Kiedy wróciłyśmy do domu, pani Sobańska leżała nieprzytomna na mojej kanapce. Jeszcze żyła, ale nie byłyśmy w stanie jej uratować. Przeniosłyśmy ją do pokoju, w którym mieszkała. Tam umarła. Mamusia zdecydowała, że jeśli mamy się uratować, powinnyśmy zamieszkać w centrum miasta. Wynajęła mieszkanie przy Rynku Głównym 38. Rzeczywiście, ani razu nas tam nie szantażowano. Zanim się przeniosłyśmy, musiałyśmy zabrać nasze rzeczy z domu przy ulicy Igańskiej. Wiadomo było, że mamusia nie może się tam pokazać, bo mogą ją aresztować. Zdecydowano, że razem ze mną pójdzie pani Regina Almowa. Ta Żydówka, wdowa po polskim oficerze, nikogo i niczego się nie bała i była bardzo twardą kobietą. Kiedy się zjawiłyśmy na Igańskiej, okoliczne dzieci zaczęły we mnie rzucać końskim łajnem. Wiedziały, że jestem Żydówką. Mimo wszystko udało się jednak wynieść cały nasz dobytek z mieszkania, załadować na czekający pod domem wóz i przewieźć na Rynek, pozorując normalną przeprowadzkę. Żyłyśmy bardzo skromnie. Pamiętam, że miałam jedne botki, które wiecznie przemakały, więc się je wieczorami suszyło na piecu. Od tego suszenia skręciły się ohydnie. Czasem mamusia sprzedawała jakiś drobiazg, który nam jeszcze został, i wtedy gotowała kartoflankę. Mimo nieustającej rozpaczy i straszliwego smutku, jakie mi towarzyszyły od pierwszej akcji, a pogłębiły się dodatkowo po śmierci tatusia, mam wrażenie, że żyłam jednak pod jakimś kloszem. Dobrze wiedziałam, co się dzieje wokół mnie, ale nie byłam głodna, mogłam się myć, spałam we własnym łóżku i miałam mamę, której obecność była dla mnie bardzo ważna, czego wtedy wcale nie doceniałam. Wprost przeciwnie. Byłam dla niej niedobra, agresywna, kłótliwa. Pewnie dlatego, że matka zachowywała się dominująco i wymagała ode mnie podporządkowania, a ja nie umiałam tego znieść. Dziś wiem, że nie mogłam być w tamtych czasach inna. Przecież bunt adole-scencyjny spada na młodego człowieka niezależnie od tego, czy żyje w czasach normalnych, czy na aryjskich papierach. Kiedy już mieszkałyśmy w Rynku, przyszła wiadomość, że zlikwidowali getto przemyskie, a mój kuzyn Gustek nadal żyje. Wraz z pięćdziesięcioma osobami ukrywa się w bunkrze. Jedzenia i wody dostarcza im z narażeniem życia pani Zmorowa, żona przedwojennego profesora z gimnazjum Gustka. Równocześnie szuka dla nich kryjówek. Mamusia się bała — ledwie znalazła dla nas schronienie, więc nie chciała dodatkowego ryzyka. A ja się uparłam, bo ja Gustka ubóstwiałam ponad wszystko. Urządziłam jej prawdziwe piekło. Krzyczałam, że jeśli go nie sprowadzi do nas, to sobie coś zrobię. Więc go sprowadziła. Przeżył, ukrywając się pod łóżkiem. Pewnego dnia zobaczyłam na naszej klatce schodowej obcego mężczyznę. Bardzo się przestraszyłam, że to kolejny szmal-cownik. Jakiś czas później spotkała go też moja mamusia. Przyglądał jej się uważnie, co ją zaniepokoiło. Nie wiedziała wtedy, że jest to Daniel Herzhaft. Pamiętał ją jeszcze z przemyskiego gimnazjum, do którego chodzili. Później wyjechał z Przemyśla. Ożenił się. Urodziła mu się córeczka Renusia, którą wielbił nad życie. Otworzył we Lwowie prywatny gabinet dentystyczny. 64 i Po wejściu Niemców wyjechał razem z rodziną do Przemyśla, gdzie się ukrywali na aryjskich papierach. Nosił wtedy nazwisko Mateusz Czyż. Współpracował z AK. Któregoś dnia szedł do swego mieszkania, a wtedy ktoś go ostrzegł, że gestapo zorganizowało w nim kocioł. Aresztowano jego żonę i trzynastoletnią wtedy córkę. Obie zostały rozstrzelane. Dan przeniósł się do Lwowa. Zamieszkał u członka AK, pana Serwaczaka, na drugim piętrze domu przy Rynku Głównym 38. My mieszkaliśmy piętro wyżej. Nie pamiętam, kto ich sobie przedstawił. Być może pan Ser-waczak. Od razu wybuchła między nimi tak ogromna miłość, że gdyby ją sfilmować, byłby to kicz jak cholera! Ale tak właśnie było, choć przecież niedługo wcześniej mamusia straciła swojego ukochanego męża, a Dan żonę i uwielbianą córeczkę. Nie miał wtedy pieniędzy. Ledwo mu starczało na jedzenie. Chodził w pocerowanych spodniach, zawsze jednak wyprasowanych na kant. Nie wolno mu też było wychodzić z domu, bo był we Lwowie znaną postacią, więc istniało duże prawdopodobieństwo, że ktoś go rozpozna i wyda policji. A mimo to wykradał się czasem, żeby kupić mojej matce róże. Mamusia lojalnie spytała mnie, czy nie mam nic przeciwko niemu. Nie miałam, bo już wtedy wiedziałam, że nie mogę i nie chcę być jedyną ważną osobą w jej życiu. Poza tym uważałam, że ma prawo do szczęścia. Była jeszcze młoda, miała czterdzieści lat. Nie istniały żadne powody, dla których musiałaby pozostawać sama. Jednak kiedy Dan się do nas wprowadził, czułam straszliwy ból. Zanim się to stało, wzięli ślub. Żadne z nich nie było religijne, a mimo to bardzo zależało im na tym, by ich związek został zalegalizowany przynajmniej w tradycyjny sposób. Błogosławieństwa udzielił im mój kuzyn Gustek, który dobrze znał żydowskie przepisy religijne. Nie był to najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Później Dan i mamusia jeszcze dwukrotnie się żenili. Raz, kiedy do Lwowa wkroczyli Ruscy, drugi raz już w Krakowie. 65 Lubiłam go w tamtych czasach. Był sympatyczny, wesoły i miał poczucie humoru. Dopiero później zdałam sobie sprawę z tego, jak wielkie znaczenie odegrał fakt, że mamusia ma trzynastoletnią córkę. Dzięki temu Dan mógł próbować wymazać z pamięci śmierć własnego dziecka. Uruchomił mechanizm wyparcia. Jego ukochana córeczka znikła, a potem pojawiła się na nowo, jakby zmartwychwstała. W jego świadomości zastąpiłam rozstrzelaną Renusię. A to rodziło narastające trudności. Bo ja nie byłam w stanie wielbić go tak jak ona. Wielbiłam swojego ojca i nikogo poza nim. Nie pamiętam, kto dostarczył mojemu kuzynowi Gustkowi materiały potrzebne do skonstruowania radioodbiornika. Wiem, że ukrywając się pod łóżkiem, słuchał potajemnie stacji BBC i sporządzał notatki. Notatki te należało dostarczać ludziom, którzy wydawali gazetki podziemne. Miał w tym pośredniczyć pan Ser-waczak. Współpracował z AK, ukrywał Dana, pracował chyba w jakimś referacie ochrony Żydów i na pewno był ważną postacią, tylko bardzo nietaktowną. Kiedyś przyszedł do nas i powiedział, że wprawdzie notatki z BBC powinna nosić jego córka, ale jak ją z nimi złapią, to ją rozwalą. Dlatego ja mam je nosić, bo mnie i tak grozi śmierć. No więc woziłam te zapiski po Lwowie, dziś już nie pamiętam dokąd. Mamusia zawsze dbała o to, żeby były dobrze ukryte w cholewce buta. Nie czułam się bohaterką. Na pewno nie bałam się więcej niż zwykle. Jednak dokładnie zapamiętałam to uzasadnienie. Czasem rozmawiałam z córką Serwaczaka, która była w moim wieku. Za nią wołano: „Te, Kryśka", a do mnie, choć miałam jedną, jedyną sukienkę, zrobioną z męskiej koszuli, zwracano się zawsze: „Proszę panienki". Ta dziewczynka pytała mnie o menstruację, a ja jej opowiadałam to, co przeczytałam w medycznych książkach, przyniesionych przez Dana. Widocznie coś nagadała swojej matce, która za mną nie przepadała. Matka poskarżyła się mężowi. Pamiętam, jak ten wielki, żylasty proletariusz, podobny 66 do robotników z obrazów socrealistycznych, wpadł do naszego mieszkania. Stanął nade mną i powiedział: „Jak ty jesteś kurwą, to idź pod latarnię, ale odczep się od mego dziecka i go nie demoralizuj!". To było jedno z najokropniejszych doświadczeń. Miałam poczucie bezsilności. Wiedziałam, że od tego faceta zależy nasze życie. Dostałam ataku histerii. Strasznie się rozpłakałam. Mamusia wpadła w katatonię. A kuzyn Gustek wyszedł spokojnie spod łóżka i zaczął pokazywać Serwaczakowi książki, z których czerpałam moją wiedzę. Serwaczak Gustka bardzo lubił i cenił. Często do niego przychodził, żeby z nim porozmawiać. Kiedy zobaczył książki, odczepił się ode mnie. A ja płakałam jeszcze przez wiele godzin i nie mogłam się uspokoić. Czułam się do głębi upokorzona i z tym upokorzeniem zostałam na długie lata. Wiedzieliśmy, że front się do nas coraz bardziej zbliża. Sowieci mieli taki system, że część ich żołnierzy otaczała miasta, a reszta szła naprzód, by nie tracić czasu ani ludzi podczas walk ulicznych. W połowie lipca rozpoczęły się bombardowania lotnicze i ostrzał artyleryjski Lwowa. W tym czasie siedziałam razem z mamusią i jej mężem Danem, czyli papą Orwidem, w piwnicy. Gustek musiał zostawać w naszym mieszkaniu. Czasem ktoś z tej piwnicy wychodził na chwilę na dwór, a kiedy wracał, opowiadał, że Niemcy jeżdżą w kółko swoimi ciężarówkami i nie mogą się wydostać z matni, bo wszystkie drogi są zablokowane przez Rosjan. 23 lipca 1944 roku, akurat w moje urodziny, ktoś do nas przybiegł, wołając: „Czubaryki w Rynku!". Fakt, że czubariki, jak pogardliwie określano żołnierzy Armii Czerwonej, rzeczywiście się na Rynku pojawili, rozpoznano po tym, że rozbijali kolbami karabinów szyby w sklepie monopolowym. Jedni się trochę wtedy przestraszyli, większość jednak była niezmiernie uradowana. Nadal jeszcze wyjście na ulicę było zbyt niebezpieczne. Nagle znów ktoś do nas wpadł i tym razem przyniósł wiadomość, że Niemcy z zemsty wydali miasto SS Dywizji Ukraiń- 67 skiej-Galicja. Zanim się okazało, że to tylko plotka, wśród ludzi wybuchła panika. Wszyscy bali się śmiertelnie, bo konflikt pol-sko-ukraiński był we Lwowie bardzo ostry. O świcie 27 lipca 1944 roku, dokładnie dwa lata po pierwszej akcji eksterminacyjnej żydowskiej ludności w Przemyślu, obudził nas miarowy, narastający szum. Ktoś wtedy wyszedł na zewnątrz i natychmiast wrócił z informacją, że do miasta wkracza Armia Radziecka. Zmęczona. Głodna. W obszarpanych mundurach. Pamiętam, że był to piękny słoneczny dzień. Wszyscy wybiegli na ulicę. Dan wręcz oszalał ze szczęścia, mamusia też, ale nie aż tak bardzo, bo od czasu, kiedy straciła całą rodzinę, nic nie było w stanie jej do końca ucieszyć. Mój kuzyn Gustek leżał w tym czasie na kanapce w naszym pokoju. Powiedział, że nie pójdzie do żadnego miasta, bo wszyscy jego bliscy zginęli, więc nie ma najmniejszych powodów do radości. Pamiętam swoją rozterkę. Chciałam iść z mamą i papą Orwidem, by razem z nimi cieszyć się wyzwoleniem, a jednocześnie głupio mi było zostawiać Gustka samego. Oni poszli, a ja siedziałam bezradnie koło mojego kuzyna. Nagle do naszego pokoju weszła Irka. Pamiętam, że powiedziała: „Dzieci! Dlaczego wy tu siedzicie?! Przecież mamy wolność! Chodźcie!". Irka twierdzi jednak, że na pewno nie mogła powiedzieć nic równie wesołego, bo też była smutna. Bez względu na to, jakie zdanie padło wtedy z jej ust, mój kuzyn wstał z kanapy i poszliśmy razem do miasta. Od tej chwili, aż do swej śmierci w 1996 roku, Gustek ani na chwilę nie opuścił Irki, bowiem od razu zrodziła się między nimi wielka, głęboka, prawdziwa, lojalna i wierna miłość. Lwów był tego dnia zupełnie oszalały. Wszyscy witali z entuzjazmem wyzwolicielską armię. Na lwowskim ratuszu AK wywiesiło dwie flagi — biało-czerwoną i radziecką. Kobiety wyszły na ulice w letnich sukniach, mężczyźni w jakichś garniturach. Mimo wszystkich strasznych doświadczeń okupacji wyglądali bardzo odświętnie. A wśród nich pojawiły się widma o zupełnie 68 I niezwykłych twarzach — ludzie, którzy wreszcie mogli opuścić swoje kryjówki. Od dawna nie wychodzili na powietrze. Byli niesłychanie bladzi i mieli dzikie oczy. Przez kilka dni w mieście trwało szaleństwo wolności i radości, a po ulicach przewalały się nieprzytomne ze szczęścia tłumy. Któregoś dnia poszłam z mamusią do lwowskiej synagogi na modlitwę za zmarłych. Mam wrażenie, że znalazłam się wtedy w ostatnim kręgu dantejskiego piekła. To nie była modlitwa. To nie był też ani płacz, ani nawet krzyk. Rozlegał się tak straszny szloch i skowyt rozpaczy, że do dziś nie umiem tego zapomnieć. Zaraz po wyzwoleniu Lwowa Dan poszedł do swego przedwojennego domu przy ulicy Asnyka. Chciał, żebyśmy się przenieśli do jego dawnego mieszkania, bo nasze było bardzo biedne i maleńkie — jeden pokoik i ciemna wnęka kuchenna. Jednak jego mieszkanie zajęli już jacyś ludzie, za to inne w tej kamienicy było wolne. Zostało opuszczone przez Niemców, którzy najwyraźniej uciekali w popłochu, bo w kuchni stały jeszcze garnuszki z nie dopitą kawą. Nie wiem, czy wprowadziliśmy się tam samowolnie, czy też może w porozumieniu z władzami. Wiem natomiast, że byłam zadowolona z tej przeprowadzki, bo dostałam własny pokój. Dan stale mi opowiadał, że we Lwowie ukrywają się jego przyjaciele. Mają starszego ode mnie o cztery, a może pięć lat syna, który jest po prostu cudowny. Obiecywał, że jak doczekamy końca wojny, poznam go i będę miała prawdziwego przyjaciela. Zakochałam się w tym chłopcu, znając go tylko z opowieści. Kiedy przyszło wyzwolenie, wreszcie go zobaczyłam i w ogóle mi się nie spodobał. Wydawało mi się jednak, że nie mam już wyjścia, bo skoro jestem zakochana, muszę go nadal kochać. Pisałam o tym w pamiętniku, który prowadziłam od momentu przejścia na aryjskie papiery. Opisywałam w nim ważniejsze i mniej ważne sprawy, różne moje smutki i nudę dnia codziennego, a także moją miłość i rozczarowanie nią. 69 A chłopak wcale na mnie nie zwracał uwagi. Po prostu nic a nic go nie obchodziłam. Kiedyś jednak przyszedł do nas, znalazł mój pamiętnik, przeczytał, a potem powiedział poważnie, że jeszcze jestem dzieckiem, więc nie powinnam sobie nic wyobrażać. Tak mnie to upokorzyło, że jak idiotka wrzuciłam moje zapiski do pieca. Do dziś nie mogę sobie darować, że w afekcie spaliłam tak ważny dokument. Ten człowiek był później jakimś docentem na Śląsku, przyjeżdżał czasem do Krakowa, ale już nigdy więcej nie chciałam się z nim spotkać. Sytuacja polityczna we Lwowie zmieniła się bardzo szybko. Sowieci natychmiast zaczęli aresztować i rozwalać akowców. Dopiero później zrozumiałam, że miało to związek z wybuchem Powstania Warszawskiego. Ponieważ papa Orwid też współpracował z AK, również znalazł się w niebezpieczeństwie. Pewnego dnia przyszła do naszego mieszkania jakaś sowiecka sędzia śledcza, która go poszukiwała. Akurat nie było go w domu i mamusia powiedziała, że nie wie, gdzie jest. Pamiętam, że stałam obok niej w dość dużym przedpokoju. To babsko zaczęło wrzeszczeć i straszyć mamusię, że wsadzi ją do więzienia. A wtedy mamusia gwałtownie otworzyła drzwi na klatkę schodową i zaczęła nieprzytomnie krzyczeć: „To wy, przedstawicielka władzy radzieckiej, grozicie mnie, polskiej Żydówce, która czekała na was jak na zbawienie! Won z mego domu i nigdy mi tu więcej nie wracać!". Tamta stanęła jak osłupiała. Poszła sobie i nigdy nie wróciła. Nie wiem już, czy papa Orwid nadal nocował w domu, czy się gdzieś ukrywał. Może pojechał wtedy do Przemyśla szukać dla nas mieszkania, bo już wiedzieliśmy, że nie chcemy zostać we Lwowie. Mamusia posłała mnie do jakiejś szkoły przy ulicy Ochronek. Nie pamiętam, do której klasy poszłam i czego się tam uczyłam. Na pewno rosyjskiego, którym posługiwałam się wtedy biegle, podobnie zresztą jak niemieckim. Dziś niestety oba języki znam jedynie biernie. 70 Zaprzyjaźniłam się wtedy z moją sąsiadką, uroczą i niezwykle inteligentną dziewczyną. Miała tyle samo lat co ja, czyli czternaście. Nazywała się Ira Nierosławskaja, pochodziła z Dnie-propietrowska i była córką nauczycieli przysłanych przez władzę sowiecką do Lwowa. Chodziłyśmy na spacery i bardzo dużo dyskutowałyśmy po rosyjsku o literaturze. Mamusia, która zwracała uwagę na to, czy moi znajomi pochodzą z „dobrych domów" i odpowiednich środowisk, na szczęście nie miała nic przeciwko tej przyjaźni. Niestety później nasz kontakt się urwał, czego bardzo żałuję. Dziś wiem, że nie byłam w stanie pielęgnować znajomości z tamtych czasów, bo Sowieci mnie po prostu zbytnio sfrustrowali. W lutym 1945 roku, kiedy tylko zdarzyła się możliwość legalnej repatriacji, pierwszym transportem pojechaliśmy do Przemyśla. Początkowo zatrzymaliśmy się w maleńkim mieszkaniu Gustka i Irki przy ulicy Słowackiego. Chyba już byli po ślubie. Wrócili do miasta wcześniej niż my, bo ona miała nadzieję, że uda jej się odnaleźć kogoś z rodziny. Nikogo nie odnalazła. Wszyscy jej bliscy zginęli w Bełżcu. Do naszego starego mieszkania nawet nie zajrzałyśmy. Przemyśl był dla nas cmentarzyskiem i za żadne skarby nie chciałyśmy w nim zostawać na stałe. Podobnie zresztą jak Irka z Gustkiem. Mamusia i papa Orwid prowadzili długie dyskusje na temat tego, gdzie powinniśmy się osiedlić. Pod moim naciskiem brali nawet pod rozwagę plan wyjazdu za granicę. Ale mamusia nie miała siły na emigrację. Papa Orwid chciał, byśmy się przenieśli na Ziemie Odzyskane. Uważał, że tam, łatwiej niż gdzie indziej, znajdzie pracę. Dość dużo jeździł wtedy z mamusią po całej Polsce, szukając dla nas miejsca do życia. Ja w tym czasie zostawałam u Gustka i Irki. To był bardzo interesujący okres. Do miasta wracało dużo młodzieży, która przeżyła okupację w najróżniejszych kryjówkach albo w Rosji. Zaprzyjaźniłam się wtedy ze znajomymi Jadzi Haupt Kozakowej. Przeważnie była to młodzież żydowska, star- 71 sza ode mnie o jakieś dziesięć lat. Lubiłam słuchać ich rozmów, bo rozprawiali przede wszystkim o literaturze. Ani jednym słowem nie wspominaliśmy naszej wojennej przeszłości, nikt nikomu niczego nie opowiadał, nikt nikogo o nic nie pytał. Za to wszyscy, jak mi się zdaje, byli wiecznie smutni i dość dużo pili. Czułam się szalenie samotna, mimo że byli dla mnie mili i w pełni mnie akceptowali. Raz jeden z tych chłopców, bardzo piękny zresztą, pocałował mnie na siłę. Strasznie byłam nieszczęśliwa z tego powodu. Potem mnie przepraszał, tłumaczył, że nie zdawał sobie sprawy, że jeśli mówię: „nie", to robię to szczerze i należy uszanować moje zdanie. Długo ogromnie cierpiałam, bo czułam, że dokonano na mnie przemocy. W tym czasie spotkałam też w Przemyślu ulubionego przyjaciela, Witka Tiirkla, który należał do mojej przedwojennej paczki. Z tej paczki, dość dużej zresztą, okupację prócz mnie przeżył tylko on i Lila Landau. Oboje umarli jakiś czas temu w USA. Witek, bardzo inteligentny i interesujący człowiek, był ode mnie dwa lata starszy i, jak mi się zdawało, traktował mnie nieco z góry. Po dwudziestu pięciu latach wyznał, że się we mnie wtedy kochał. Spytałam go, skąd miałam to wiedzieć. Powiedział, że przecież pisał mi o swoich uczuciach. Przechowuję wszystkie listy. Sprawdziłam. Miał rację, tylko że ja, jako młoda dziewczyna, nie rozumiałam, że to są wyznania miłosne, choć pewnie każda inna dziewczyna od razu by się tego domyśliła. Przyjeżdżał do mnie jeszcze kilka razy po naszej przeprowadzce do Krakowa. Snuliśmy się godzinami po ulicach i rozprawialiśmy o tym, jak chcielibyśmy umrzeć. W 1947 roku wyjechał z rodzicami najpierw do Szwajcarii, potem do Quito, a w końcu do Nowego Jorku, ale to już inna historia. Kiedy opuścił Polskę, czułam się strasznie samotna. Może też się w nim kochałam? Do dziś nie wiem, jak się uratował i jak przeżył okupację. Nie interesowałam się wtedy tymi sprawami, ale wiem, że mamusia spotkała się z panną Filą, która się strasznie bała o swo- 72 ją rodzinę. Od razu po wyzwoleniu ścigano tych, którzy podpisali volkslistę i wsadzano do więzień. Dlatego też rodzina panny Fili ukrywała się, tak jak my kiedyś, w jej mieszkaniu. Na prośbę mamusi Dan, wykorzystując jakieś znajomości, załatwił im fałszywe dokumenty, dzięki którym mogli opuścić miasto. Wyjechali na Ziemie Zachodnie. Do Przemyśla wrócili po dwudziestu latach i znów zamieszkali w swym starym domu. Mamusia mówiła mi później, że pomagając tym ludziom, miała poczucie, iż w pewnej mierze spłaca dług wdzięczności wobec panny Fili. Po długich dyskusjach zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę do Krakowa, chociaż Dan bał się, że w takim starym mieście jest na pewno tylu dentystów, iż dla niego nie starczy pracy. Ale ja chciałam studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim, tak jak kiedyś studiował mój tatuś. Mamusia odzyskała nasze rzeczy, oddane różnym monterom z elektrowni przemyskiej na przechowanie. Wszystko nam zwrócili, niczego za tę wielką przysługę nie żądając. Nawet fortepian matki pojechał z nami do Krakowa. W Przemyślu zostawiłyśmy tylko barokowy kredens babci z czarnym marmurowym blatem. Miał pełno ozdób, drzwiczek i schowków. Pamiętam, że w dzieciństwie strasznie się go bałam. Podobny kredens stoi dziś w Kawiarni Literatów przy ulicy Ka-noniczej w Krakowie, choć zdaje mi się, że kredens babci był jednak większy. 9 maja 1945 roku poszłam do maleńkiego sklepu przy ulicy Słowackiego. Nie wiem, gdzie w tym czasie byli mamusia z papą Orwidem. Pamiętam za to, że w tym sklepiku robiły też zakupy dwie rosłe żołnierki sowieckie. Nagle rozległ się dźwięk syren i wystrzałów. Wyszłam na ulicę, a tam panowało istne szaleństwo. Ludzie wrzeszczeli jak opętani, że wojna się wreszcie skończyła. Biegali w tę i z powrotem, otwierali butelki z wódką. Wszyscy byli w jakiejś niezwykłej euforii. Jedna z żołnierek, jak w transie, chodziła w kółko i obsesyjnie powtarzała: „Germańcy skapitulirowali. Ja wiernus damoj". 73 Stałam wśród otaczającego mnie tłumu zupełnie sama i półprzytomna. Wpadłam wtedy w straszliwą rozpacz. Zaczęłam płakać. Szlochałam długo i nie mogłam się uspokoić. W głowie kołatały mi się myśli: „Za późno! Co ja tu robię, kiedy nie ma ani tatusia, ani całej mojej ukochanej rodziny! Po co ja mam dalej żyć?" 12. Maria Orwid po wojnie 13. Mama i papa Orwid 75 14. Krystyna Orwid 15. Maria Orwid (lata sześćdziesiąte) 16. Daniel Orwid 76 17. Basia Godlewska (lata sześćdziesiąte) 18. Luna Rosengarten (lata sześćdziesiąte) 19. Ruth Buczyńska 77 20. Halina Mikołajska (lata siedemdziesiąte) 22. Mieczysław Goldsztajn 21. Hania Bieniowa (lata dziewięćdziesiąte) 23. Na schodach kliniki Psychiatrycznej w Krakowie, ul Kopernika 20. Od lewej: Eugeniusz Brzezicki, Roman Leśniak, Antoni Kępiński. 24. Karol Spett 25. Antoni Kępiński 78 79 26. Zespół „oświęcimski". Od lewej: Jan Mitarski, Aleksander Teutsch, Adam Szymusik, Maria Orwid 28. Adam Szymusik 29. Aleksander Teutsch 27. Promocja doktorska Marii Orwid, 1963 30. Od lewej: Jan Sznajd, Maria Orwid, Adam Szymusik 80 81 31. Marian Szulc 32. Janina Haubenstock 33. Maria Orwid (lata osiemdziesiąte) 34. Maria Orwid z Piotrem Skrzyneckim 82 83 35. Stefan Leder 36. Andrzej Piotrowski 37. Ewa Domagalska-Kurdziel i Niels Pórksen (b. prezes Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Zdrowia Psychicznego) 84 38. Śródborów. Od lewej: Łukasz Biedka, Maja Kamińska, Ewa Domagalska-Kurdziel, Maria Orwid, Katarzyna Prot-Klinger 85 39. Zespół Kliniki Dzieci i Młodzieży Ewa Domagalska-Kurdziel, Roma Kopytko, Maria Kapko, Ewa Morawska, Agata Siudak, Stanisława Szymusik, Krystyna Dziadura, Mariusz Slosarczyk, Maciej Gałuszkiewicz, Krzysztof Szwajca, Grzegorz Iniewicz, Maciej Pilecki z córką Julka, Krzysztof Ślusarczyk, Barbara Józefik, Magda Pilecka, Danuta Andrzejowska, Sylwia Gut, Roma Ulasińska, Jola Bochenek, Grażyna Halberda, Jerzy Lurianiec, Wanda Szaszkiewicz, Ryszard Izdebski, Małgosia Wolska, Olga Przęczek, Kinga Widelska, Mitka de Barbaro, Danuta Wcisło, Renata Modrzejewska, ks. Jarosław Naliwajko, Maja Kamińska, Maria Orwid, Jacek Bomba Rozmowa 1 O starzeniu się, Stanisławie Lemie, szkole Sióstr Urszulanek, o adopq'i, o pragnieniu wyjazdu z Polski Katarzyna Zimmerer 1 lutego 2004 roku minęło dokładnie pięćdziesiąt lat, odkąd zaczęłaś pracę w Klinice Psychiatrii przy ulicy Kopernika... Maria Orwid I przy tej okazji uświadomiłam sobie, że istnieje już tylko jedna, jedyna osoba, która może to pamiętać, a mianowicie moja ukochana pielęgniarka, pani Janina Ryszka-Zającowa. W ciągu kilku ostatnich lat umarła większość przyjaciół z mojego pokolenia. Świadomość, że odeszli na zawsze, jest dla mnie straszna. W dodatku każda nowa śmierć, która przecież sama w sobie jest trudna do zniesienia, uaktywnia dawne utraty. Nie chcę przez to powiedzieć, że mnie akurat jest gorzej niż innym, ale jest mi po prostu źle. Mam poczucie, że nie pasuję do rzeczywistości. To nie znaczy, że nie cenię młodszych kolegów. Bardzo ich cenię i szanuję. Równocześnie czasem pojawia się we mnie pytanie, co ja tu jeszcze robię, skoro nie ma już większości moich bliskich... Przecież prowadzisz bardzo aktywny tryb życia... I co z tego? W tej chwili mówię o lęku przed tym, by nie trwać zbyt długo w tych strukturach, w których spędziłam całe moje życie zawodowe, by nie przegapić momentu, w którym powinnam się ze wszystkiego wycofać. Problem starzenia się nie polega na tym, że człowiek ma coraz więcej lat, bo to przecież oczywiste i nieuchronne. Jeśli jednak dobrze się trzyma, miewa zazwyczaj rozmaite pokusy. A to chce coś zrobić, a to chce się wypowiedzieć publicznie, a to gdzieś być, pojechać gdzieś, kupić sobie nowy ciuch. Zawsze jednak pozostaje na granicy śmieszności i ni- 87 gdy nie wiadomo, czy jej nie przekroczył lub za chwilę nie przekroczy, ponieważ w gruncie rzeczy powinien już przestać być obecny. Odbijasz się w cudzych oczach. Widzisz w nich, że jesteś potrzebna... Czasem widzę, czasem nie... Czy nie przemawia przez ciebie fałszywa skromność? Nie. Idź na film Dogville, to się dowiesz, co to jest arogancja. I ja taką właśnie arogancję w sobie mam. Wcale nie jestem skromna. Naprawdę. Jestem arogancka i wyższościowa. Ale uważam, że moim psim obowiązkiem jest wyczuć ten delikatny moment, w którym będzie mnie za dużo. I ciągle się boję, czy on już nie nadszedł. Bo ja bym bardzo chciała wycofać się chwilę przed tym, nim nadejdzie. Masz przecież jeszcze wiele do zrobienia... Być może. Równocześnie jednak mam poczucie, że wiodę życie po życiu. Teraz, kiedy nikt z bliskich już nic ode mnie nie chce i właściwie mogę mieć święty spokój, wiem, że wszystko, co uważałam kiedyś za trudne i męczące, bo jak mi się zdawało, ograniczało moją wolność osobistą, było po prostu prawdziwym życiem. Wtedy jednak stale towarzyszyło mi poczucie, że oszaleję, nie wytrzymam dłużej, muszę się uwolnić i uciec na koniec świata. Mamusia stawiała mi wymagania, którym nie umiałam, a może nie chciałam sprostać. Marian, mój partner życiowy, też nie był łatwy. W dodatku nie zawsze wszystko szło po mojej myśli, wiele spraw doprowadzało mnie nie tylko do irytacji, ale wręcz do głębokiej rozpaczy. Życie sprawiało mi ból i ciągle mnie na nowo traumatyzowało. Było jednak autentyczne, a w dodatku bardzo wiele mi ofiarowało. Jestem szczęśliwa, że się nie prześlizgnęłam po jego powierzchni. A teraz? Jestem wolna. Nie ma już mojej matki, nie ma Mariana, przeszłam na emeryturę, odpowiedzialność za klinikę przejął Jacek Bomba. Powinnam się cieszyć wolnością. Więc staram się nią cieszyć. Czasem nawet mi się to udaje. 88 Słucham cię i czuję wewnętrzny opór przed tym, co mówisz. Może po prostu nie chcę cię zrozumieć, bo poruszasz sprawy ostateczne, o których wolę na razie nie myśleć... Nie będę się jednak nad tym teraz zastanawiać, tylko dokończę pytanie, które zamierzałam zadać na początku naszej rozmowy. Dlaczego postanowiłaś zostać psychiatrą? Namówił mnie do tego Stanisław Lem. Zdałam maturę w 1948 roku i chciałam iść na filozofię. On już wiedział, że zbliża się stalinizm, który tę naukę zniszczy. Wiedział też, że to, co mnie w gruncie rzeczy interesuje, nie jest czystą i abstrakcyjną filozofią, bo tak naprawdę fascynuje mnie człowiek oraz jego problemy. Skąd wziął się Stanisław Lem w twoim życiu? Po naszym przyjeździe do Krakowa mamusia spotkała gdzieś jego ojca, którego znała z czasów przedwojennych. Doskonale pamiętam, że Lem senior był wspaniałym młodopolskim panem, z czarnym fontaziem przy koszuli. W 1946 roku zaprosił nas na śniadanie wielkanocne do swego mieszkania przy ulicy Śląskiej 3. Stół ustawiony był w dużym pokoju, z którego prowadziły maleńkie schody do dziupli z oknem, gdzie znajdowały się książki, wąska leżaneczka, stół z maszyną do pisania oraz... Stanisław Lem. Studiował wtedy medycynę i już zaczynał pisać. Nie pamiętam, czy brał udział w tym śniadaniu. Jeśli tak, to szybko poszedł do siebie. Po jakimś czasie Lem senior powiedział do niego: „Staszku, zajmij się tą małą, bo po co ma się tu nudzić", a on zaprosił mnie do swojej niszy. Weszłam tam bardzo przestraszona. Choć miałam piętnaście i pół roku, mówił do mnie „proszę pani", co mi ogromnie imponowało. Zapewne zaczęliśmy rozmawiać o książkach, które czytaliśmy. Na koniec naszej wizyty Lem senior spytał syna: „No i jak ta mała?". Pan Stanisław odpowiedział: „Niegłupia". I wtedy jego ojciec poprosił go, by się mną zajął, a on się zgodził. Przez kilka lat bardzo często do mnie przychodził, przynosił mi różne książki, a potem rozmawiał o nich ze mną. Dyskutowaliśmy też o pokazywanych właśnie w kinach filmach. Był moim intelektualnym tutorem, a ja miałam do niego szalone za- 89 ufanie. Nigdy nie rozmawialiśmy o sprawach osobistych. Nie podkochiwałam się w nim. Nie bałam się go. Dobrze się z nim czułam i nie nudziłam w jego obecności ani trochę. Czasem kpił ze mnie, czasem na mnie krzyczał. Raz zastał mnie z Pamiętnikiem pani Hanki Dołęgi-Mostowicza i zapowiedział, że z idiotkami, które czytają podobne szmiry, nie będzie więcej rozmawiać. Kiedy się tak na mnie złościł, byłam wprawdzie trochę rozśmieszona, ale też bardzo zawstydzona. Czasem się wściekałam, gdy mnie straszył, że zaraz zrobi jakiś eksperyment, a wtedy zostanie ze mnie chmura atomów. Myślę, że do dzisiaj nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wiele dla mnie zrobił. Przypuszczam, że to mamusia zaaranżowała w jakiś sposób jego intelektualną opiekę nade mną. Nie sądzę, by się z taką prośbą zwróciła wprost do Lema seniora, ale może podczas tego śniadania wspomniała o swoich obawach na temat mojej przyszłości. Miała głębokie przekonanie, że sama sobie ze mną nie poradzi. Wiedziała, że tkwię w intelektualnej pustce i trzeba mnie z niej wyrwać. Nadal jednak nie wiem, dlaczego twierdził, że powinnaś iść na psychiatrię. Zdałaś maturę w 1948 roku, rok wcześniej on skończył pisać Szpital Przemienienia i... Była to pierwsza część jego trylogii Czas nieutracony. Przyjaźniliśmy się wtedy, kiedy zbierał do niej materiały. Pamiętam, jak z Mietkiem Goldsztajnem, moim kolegą z Ha-Szomer ha-Cair, ze studiów, a potem z ZAMP, śledziliśmy z napięciem poszczególne etapy jej powstawania, jak się martwiliśmy, kiedy cenzura nie chciała jej puścić do druku, i jak się strasznie cieszyliśmy, kiedy się wreszcie ukazała. Dostałam ją od Lema z piękną dedykacją: „Drogiej, Byłej Urszulance, Pannie Marysi, Na Pamiątkę Dawnych: Rozmów, Filozofij, Uczesań I Wzruszeń U Krynicy Wiedzy — złożył tę xiążkę, Były Medicus, Obecnie Inżynier Dusz, Stanisław Lem, Kraków, październik 1955". W Szpitalu Przemienienia Stanisław Lem napisał: „Terapia — to nie żadna sztuka: do czterdziestu lat wariat, to dementia prae- 90 cox: zimne kąpiele, brom, skopolamina. Powyżej czterdziestki — dementia senilis: skopolamina, brom i zimny tusz. No i szoki. To właściwie cała psychiatria". Cytat ten odnosi się do czasów okupacji. Ale przez kilka powojennych lat niewiele się w psychiatrii zmieniło, a jeśli już, to na gorsze. Trudno powiedzieć, by traktowała człowieka podmiotowo. Dlaczego więc namawiał cię do studiowania tej dziedziny? Był przekonany, że każdy powinien robić to, co go w życiu interesuje, a mnie interesował człowiek. W1950 roku odbyła się w Krynicy ogólnopolska konferencja psychiatrów, z udziałem psychiatrów radzieckich... Byłam wtedy na studiach. Na trzecim roku. Na tej konferencji wielu znanych psychiatrów polskich zostało zmuszonych do złożenia samokrytyki, a jako oficjalną doktrynę psychiatryczną przyjęto naukę Pawiowa o odruchach warunkowych. To fakt, że radzieccy psychiatrzy chcieli przekształcić polską psychiatrię na swoją modłę, co im się jednak nie udało, choć oczywiście poszczególne osoby czy nawet grupy przejęły się stosowanymi przez nich zasadami neurofizjologii. W Krakowie skutek był tylko taki, że poza innymi przedmiotami musieliśmy się uczyć również pawłowizmu, który jest w gruncie rzeczy szalenie ważny i stanowi podstawy, na przykład, psychologii behawioralnej. To oczywiste, że stosowane wówczas nadużycia tej nauki były jej wypaczeniem i świadczyły o wielkim prymitywizmie. Niestety, pewni ludzie zarazili się wtedy tymi tendencjami... Na czym one polegały? W tym okresie w psychiatrii radzieckiej przyjmowano uproszczoną koncepcję człowieka, zgodnie z którą każdy jest tym, czego się nauczy. Gdyby ci ludzie rzeczywiście chcieli stosować w pracy hasła, jakie mieli wypisane na swoich sztandarach, byliby zaciekawieni wzajemnym oddziaływaniem pomiędzy człowiekiem a szeroko rozumianym środowiskiem, w którym żyje. Jednak ideologie totalitarne nie zajmują się takimi sprawami, 91 a psychiatria jest przecież niesłychanie wrażliwa na wszelkie ideologie. Bo przecież za każdym psychiatrą stoi uświadomiona lub nie uświadomiona filozoficzna koncepcja tego, kim jest człowiek. A ponieważ mnie interesowała odpowiedź na to pytanie, wybrałam taki, a nie inny kierunek. Przed wojną ukończyłaś dwie klasy szkoły podstawowej. Kiedy się wojna skończyła, miałaś piętnaście lat... I bardzo chciałam się uczyć. Pewnego dnia, po przyjeździe do Krakowa, spotkałam na ulicy koleżankę z Przemyśla, Ewę Dien-stag. Razem z rodzicami przeżyła wojnę w dość komfortowych warunkach. Mieli aryjski wygląd i dobre papiery, więc przez całą okupację Ewa chodziła do szkoły. Była to szkoła Sióstr Urszulanek. Ewa przekonała mnie, że też się powinnam do niej zapisać. Jej dyrektorką była piękna kobieta, matka Teresa Ledóchowska, z wykształcenia polonistka. Poszłam do niej z mamusią w lipcu 1945 roku. Usiadłyśmy w jej gabinecie. Patrzyła na mnie dłuższą chwilę. Miałam sfałszowane przez kuzyna świadectwa, bo przecież musiałam mieć jakieś dokumenty. Chciała wiedzieć, w jakim jestem wieku i co zamierzam robić. Odpowiedziałam, że po wakacjach powinnam pójść do trzeciej gimnazjalnej, bo mam już piętnaście lat, ale to raczej niemożliwe. Kiedy spytała, co umiem, powiedziałam: „Nic, proszę matki". Zaczęła mnie wypytywać, co czytałam. Na szczęście w dzieciństwie rzeczywiście przeczytałam dużo książek i nadal je pamiętałam. Matka Ledóchowska powiedziała wtedy: „Ja ci dam szansę, moje dziecko" i zaproponowała, żebym do 31 sierpnia zdała materiał z pierwszej klasy gimnazjalnej. Moja wiedza ze szkoły podstawowej w ogóle jej nie interesowała. Miałam w sześć tygodni przerobić pełny program — prócz matematyki i polskiego również łacinę, chemię, biologię, angielski i fizykę, czyli przedmioty, z którymi wcześniej nie miałam do czynienia. W nauce pomagała mi polecona przez matkę Ledóchowska bardzo miła i inteligentna dziewczyna, Hanka Cierniakówna. Mamusia ciągle coś sprzedawała, żeby móc jej zapłacić za korepetycje. Na szczęście szalenie mi się po- 92 dobało, że znów mogę się uczyć, więc chętnie to robiłam. Egzamin przed komisją zdałam bardzo porządnie i z dobrą opinią dostałam się do kombinowanej klasy, w której przez rok zaliczano klasę drugą i trzecią. A teraz czytam biografię Marqueza i boję się, by ktoś nie pomyślał, że zapożyczyłam od niego fragment mojego życiorysu. Opisał podobne zdarzenie — tak jak ja przyszedł po wojnie do szkoły klasztornej bez żadnych świadectw. Tak jak mnie, spytano go, co czytał. A ponieważ czytał sporo, został przyjęty. Musiało ci bardzo zależeć na dalszej nauce, skoro opanowałaś tak wielki materiał w tak krótkim czasie... W tamtym okresie byłam w bardzo złym stanie psychicznym i ciągle myślałam o śmierci, równocześnie jednak wiedziałam, że skoro już muszę żyć, to powinnam z tym moim życiem coś zrobić i nadgonić stracony czas. Zdawałam też sobie sprawę z tego, że jeśli poddam się depresji, jeśli ulegnę złym emocjom i nie będę się uczyć, to Niemcy odniosą w jakimś sensie nade mną zwycięstwo. A na to nie mogłam się przecież zgodzić. Czy ta szkoła nauczyła cię jakichś wartości? Wydaje mi się, że przyszłam do niej już ukształtowana. Pamiętam z getta rozmowę mamusi z jakąś panią, która narzekała, że dzieci w getcie bardzo się demoralizują, zaczynają kłamać i kraść. Mamusia powiedziała wtedy, że jest zdumiona, bo niczego takiego u swojej Marysi nie zauważyła. Raz w szkole Urszulanek urwałam się z lekcji angielskiego na wagary. Skłamałam, że źle się czuję. To kłamstwo nie dawało mi jednak spokoju, więc jeszcze tego samego dnia poszłam do naszej anglistki, matki France-ski, i się jej przyznałam. Była wstrząśnięta. Przez dłuższą chwilę powtarzała: „Moje dziecko! Boże! Moje dziecko! Pierwszy raz w życiu spotykam się z czymś takim! Jeszcze czegoś takiego nie słyszałam! Moje dziecko! Już dobrze, już się tym nie martw!". To była jednak szkoła o określonym światopoglądzie... Oczywiście że jako szkoła zakonna musiała mieć określony światopogląd, jednak w gimnazjum nie był on chyba aż tak bardzo 93 widoczny. Tuż po wojnie brakowało kadry nauczycielskiej, więc uczyli nas też wykładowcy akademiccy. Historię mieliśmy z panią doktor Luksemburg, adiunktem na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nie wymagała od nas znajomości dat, lecz przekazywała nam rfiechanizmy dziejów i poszczególnych zdarzeń. Łacinnicz-ka, pani Zofia Cierniakowa, której córka dawała mi wcześniej i korepetycje, była nie tylko kobietą niesłychanie piękną, ale też rozmiłowaną w antyku. Jej lekcje to była sama radość, więc dzięki niej lubiłam łacinę i byłam z niej dobra. Bardziej niż słówek uczyła nas logiki rozbioru zdań, a poza tym opowiadała o kulturze antycznej, o poezji i obyczajach. Polonistka, pani Helena Olesiń- ' ska, była tak zwaną kobietą samotną i głęboko wierzącą. Równocześnie miała bardzo lewicowe poglądy, więc podczas omawiania literatury pozytywistycznej zwracała nam uwagę na pojawiające się w niej aspekty feministyczne, choć oczywiście pojęcia „feminizm" nigdy nie użyła. Kiedyś, w IV klasie, kazała nam szukać zamiennego wyrazu dla słowa „zgwałcić". Powiedziałam wtedy „znieważyć", a ona uznała, że to określenie najlepiej oddaje isto- ; tę tej sprawy. Większość moich gimnazjalnych nauczycieli uczy- - i ła nas przede wszystkim samodzielnego myślenia. fo się zmieniło w liceum, w którym lekcje miałam przeważnie z zakonnicami, forsującymi w dość jednoznaczny sposób Poglądy konserwatywne. Matka Teodozja Hoffman, siostra znanego malarza, Adama Hoffmana, założyła w szkole kółko polonistyczne, do którego się od razu zapisałam. Poszłyśmy raz na Judasza z Kariołhu Karola Huberta Rostworowskiego. Po spektaklu matka Teodozja spytała nas o myśl przewodnią tej sztuki. Dziewczynki mówiły różne rzeczy, ona jednak stwierdziła w końcu, że Rostworowski pokazał „sprzedajną duszę narodu żydowskiego"- Tak bardzo się wtedy wściekłam, że nie poszłam więcej na zajęcia kółka. Kiedy przerabiałyśmy wczesny renesans włoski, ani słowem nie wspomniała Boccaccia, którego już znałam, więc mnie cholera wzięła. Niewiele myśląc, spytałam ją na lekcji polskiego: „Proszę matki, co to jest Dekameron?". A ona na to: „O nie, moje niewiasty! To świństwo! Proszę tego nie czytać! 94 Absolutnie!". Dobrze wiedziała, że już tę książkę przeczytałam, a poza tym mnie nie cierpiała, więc obniżyła mi notę z polskiego za bezczelność i poglądy. Dziewczynki z klasy zaprotestowały, uznając, że to niesprawiedliwe. Większość pochodziła z inteligenckich domów. Były wśród nich krakowianki, które w miarę spokojnie przeżyły okupację, ale też sporo repatriantek ze Lwowa i takie, które przyjechały z Warszawy po Powstaniu. W przyszłości z całej klasy tylko jedna osoba nie skończyła uniwersytetu. Po ich proteście polonistka na następnej wywiadówce podniosła mi jednak ocenę. Czy kiedykolwiek fascynował cię katolicyzm ? Nigdy. Wręcz przeciwnie. Idąc do szkoły, czułam w sobie szalony opór, że nadal muszę kamuflować swoją tożsamość, więc być może z tego też powodu byłam po prostu odporna na wszelkie poglądy religijne, choć oczywiście umiałam docenić panującą w tej szkole atmosferę intelektualną. Dobrze pamiętam znakomitego katechetę, księdza Turowicza, krewnego Jerzego Turo-wicza, założyciela „Tygodnika Powszechnego". Zwracał się do dziewcząt per „pani", co nas bardzo dowartościowywało. Przedstawiał nam filozoficzny dowód istnienia Boga. Umiałam ten dowód przeprowadzić i miałam z religii bardzo dobre stopnie, choć się z księdzem Turowiczem wielokrotnie spierałam. Wobec religii pozostałam jednak obojętna. Zresztą nie jestem osobą, którą mógłby fascynować jakikolwiek obrządek. Lubię czasem wejść do kościoła, bo kościoły są piękne, pachną kadzidłem i mają szczególną atmosferę. Bywa, że wzruszają mnie religijne rytuały żydowskie. W dzieciństwie byłam przez chwilę pod wielkim wrażeniem szabatowych kolacji u stryja, ale raczej z perspektywy estetycznej. Nie wzbudzały jednak we mnie żadnych mistycznych przeżyć. A okres świąt? To przecież czas... Według mnie presja cieszenia się świętami jest przejawem społecznego totalitaryzmu. Od dawna tak uważam. Bo to jest czas dla ludzi szczęśliwych, a takich jest bardzo mało. Ci, których coś 95 w życiu boli, nie mówiąc o tych, którzy są albo czują się samotni — nie mogą spokojnie i bez emoqi znieść tej odgórnie narzuconej radości, tego optymizmu i zapewnień, że wszystkie nadzieje zostaną spełnione. Jako młoda lekarka przez wiele lat pełniłam w klinice dyżury w okresie świąt Bożego Narodzenia. Zobaczyłam wtedy, jak wielka jest siła tradycji. Wszystkim było wtedy smutno. Pacjentom, lekarzom, pielęgniarkom... Choć nie miałam w tym względzie żadnej praktyki, chciałam, by na każdym oddziale urządzano wigilię. Odwiedzałam te oddziały, siadałam przy wigilijnym stole i nawet animowałam śpiewanie kolęd. Mówię tu o czasie, zanim wprowadzono neuroleptyki, w którym nasi pacjenci dość często bywali bardzo niespokojni. Pamiętam taki podniecony oddział kobiecy, który się stopniowo uspokajał w miarę śpiewania. Nawet w czasie stalinowskim w naszej klinice ubieraliśmy choinkę, a szpital uniwersytecki zatrudniał kapelana. W twoim wypadku wieczór wigilijny mógł też przywoływać bolesne wspomnienia z dzieciństwa... To prawda, że pierwszą Wigilię w życiu obchodziłam u obcych ludzi, do których trafiłyśmy z mamusią we Lwowie po ucieczce z getta przemyskiego w 1942 roku. Nie znałam tego obrządku, nie wiedziałam, jak się zachować. Potem na aryjskich papierach jeszcze kilka razy urządzałyśmy z mamusią Boże Narodzenie i kupowałyśmy choinkę, żeby nie zwracać na siebie uwagi polskich sąsiadów. Kolejne święta zawsze budzą we mnie skojarzenia z tymi okupacyjnymi. Czy po wojnie obchodziłaś z rodzicami Boże Narodzenie? Nie. Na pewno w dzień wigilijny chodziłam z moją przyjaciółką Krysią na jakiś film, bo przez kilka powojennych lat kina były w ten wieczór otwarte. To było zresztą słuszne rozwiązanie — przecież nie wszyscy chcą czy mogą ten wieczór święcić. Mam dla świąt wielki szacunek, uważam jednak, że nie powinno się z ich powodu robić tak totalnej afery, by każdy człowiek siłą rzeczy nie był w stanie myśleć o niczym innym. 96 Mówimy cały czas o świętach katolickich... Jednak moja niechęć nie jest skierowana wyłącznie przeciwko nim. W domu mojego dzieciństwa nie obchodzono żadnych świąt. Chodziliśmy jednak na ważne uroczystości żydowskie do babci i to mi sprawiało prawdziwą radość. Pamiętam, że wiele, wiele lat po wojnie byłam w Jerozolimie w okresie Pesach i zostałam zaproszona przez moich bliskich przyjaciół na uroczystą kolację sederową. Zgromadziła się u nich cała rodzina. Rodzeństwo, dzieci. Było serdecznie i wesoło. A ja się czułam okropnie. Wyalienowana i znacznie bardziej samotna niż normalnie. Obrządek Pesach jest dla mnie tak silnie związany z moim dziadziusiem, z domem mojej babci, z ukochaną rodziną, która została zgładzona w okresie okupacji, że nie umiałam, nie umiem i nigdy nie będę umiała przeżywać go radośnie. Zresztą mój partner życiowy, Marian Szulc, wychowany w „normalnym" polskim domu, w którym obchodzono jak należy wszystkie święta katolickie, też ich nie znosił. Oboje mieliśmy w tym okresie chandrę, a ja od bardzo już wielu lat po prostu odchorowuję każdy grudzień... Może powinnaś wtedy wyjeżdżać do jakiegoś ciepłego kraju ? Co roku to sobie obiecuję, ale nigdy tej obietnicy nie spełniłam. Powinnam się o taki wyjazd zatroszczyć latem, ale mi się nie chce, bo jest ciepło i miło, a jesienią też mi się nie chce, bo jest zimno i ponuro, a poza tym pracuję... Wróćmy znów do Urszulanek. Powiedziałaś, że idąc do tej szkoły, musiałaś kamuflować swoją tożsamość. Dlaczego? Drugi mąż mojej mamusi, którego zwykłam nazywać papą Or-widem, bał się przyznać, że jesteśmy Żydami, bo mogą nas z tego powodu spotkać jakieś przykrości. Jego obawy były nawet uzasadnione. Przecież w czerwcu 1945 roku doszło w krakowskiej synagodze Kupa do pogromu. Zresztą przez cały czas docierały do nas z różnych stron wieści o atakach na Żydów. ]ak na nie reagowałaś? Mało mnie obchodziły, ale mnie wtedy w ogóle niewiele spraw interesowało poza nauką i pragnieniem, by nie stracić ani jednego 97 roku szkolnego. Nie pamiętam, żebym przeżywała jakieś szczególne emocje w związku z tymi pogromami. Nie wzbudziły we mnie żadnych lęków. Natomiast rodzice bali się szalenie, szczególnie o mnie. Więc musiałam się zgodzić na te przedłużone aryjskie papiery, choć z wielkim trudem znosiłam fakt, że nadal muszę fałszować swoją tożsamość. Zresztą nadzieja, iż można utrzymać nasze pochodzenie w tajemnicy, była naiwna. Papa Or-wid należał do ludzi szalenie ekstrawertywnych i towarzyskich. Kiedy przyjechaliśmy do Krakowa w maju 1945 roku, zamieszkaliśmy w hotelu Polonia, zamienionym wtedy na lokal dla repatriantów ze Lwowa. Lwowscy znajomi Dana od razu zaczęli go namawiać, by jak najszybciej otworzył gabinet dentystyczny. Pamiętam, że dorwał wtedy jakąś maszynę i zaczął borować ludziom zęby jeszcze w tym hotelu. Wiele osób znało go z czasów przedwojennych i wszystko o nim wiedziało, więc to ukrywanie się nie miało w gruncie rzeczy najmniejszego sensu. Dan nazywał się przed wojną Herzhafł. Skąd się wzięło nazwisko Orwid? Mama i Dan przyjęli je, kiedy wkrótce po przybyciu do Krakowa brali ślub cywilny. A ponieważ on marzył, bym formalnie została jego córką, postanowił mnie adoptować. Był to dla mnie prawdziwy dramat. Z wielu powodów. Uważałam, że będzie to nielojalne wobec mojego tatusia. Przez całą okupację, ukrywając się na aryjskich papierach pod różnymi obcymi nazwiskami, marzyłam o tym, że kiedy wojna się skończy, będę mogła wreszcie wrócić do naszego nazwiska Pfeffer. Poza tym czułam się straszliwie zdradzona przez matkę. Choć często mnie nie rozumiała, w sytuacjach kluczowych zawsze stawała po mojej stronie. Tym razem mnie opuściła, popierając papę Orwida. Racjonalnie rzecz biorąc, powinnam ją zrozumieć. Bardzo się o mnie bała. Nie miała zawodu. Nie miała pieniędzy. Wiedziała, że nie potrafi zarobić na nasze życie. Zdawała sobie sprawę z tego, że dziecko kosztuje — potrzebne są fundusze nie tylko na jego utrzymanie, ale też na jego wykształcenie. A o tym, że nale- 98 ży mnie kształcić, była przekonana. Chciał tego mój tatuś, który, odkąd się urodziłam, wyrzekał się różnych przyjemności, żeby odłożyć pieniądze na moją naukę. Ona też tego pragnęła, bo cierpiała, że rodzice nie pozwolili jej się uczyć i nie zachęcali do zdobycia zawodu. Bolało ją, że nie ma szans na niezależność finansową. Marzyła o tym, bym ja tę szansę zdobyła. Fakt, że papa Orwid chce mnie adoptować, dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Tłumaczyła mi wtedy, jakie to szczęście, że jej mąż jest za mnie odpowiedzialny, będzie jednak spokojniejsza, jeśli się stanie dla mnie formalnym ojcem. Adopcja miała dać mi zabezpieczenie na przyszłość, o którą w świetle prawa Dan będzie musiał zadbać. W końcu jej uległam. Fakt ten nadal sprawia mi taki ból, że ile razy o nim myślę, mam poczucie, jakby tkwił we mnie ostry nóż. Lubię mówić i myśleć o przeszłości, jednak wątek adopcyjny w moim życiu jest dla mnie wtórną traumą, jak by to nazwał psychoanalityk. Z tego też powodu w gruncie rzeczy do dziś nie mam pełnej kontroli nad moimi psychiatrycznymi poglądami na temat adopcji. W istocie jestem jej przeciwniczką i wbrew powszechnym opiniom uważam, że lepszy byłby dobry dom dziecka, choć wiem, że takich domów nie ma. Prawdopodobnie jest to pogląd nie zawsze słuszny, wynika z projekcji moich własnych problemów. Mówiłaś już, że papa Orwid utożsamiał cię ze swoją zamordowaną córeczką Renusią... Po prostu uznał, że teraz ja nią jestem. Tak dalece mnie z nią zidentyfikował, że w akcie adopcyjnym jako miejsce mojego urodzenia podał Lwów zamiast Przemyśl. Pragnął, żebym była podobna do niej, żebym się zachowywała jak ona. Eskalacja jego oczekiwań doprowadzała mnie do szału, bo czułam się nimi zniewolona. Pamiętam jedną dramatyczną scenę z tamtego okresu. W 1946 roku działały w Krakowie bardzo dobre teatry, do których mnie oczywiście zabierali, ponieważ szalenie dbali o moje wychowanie. Raz poszliśmy na Ojca Strindberga z Adwentowi-czem w roli głównej. Jest to sztuka o matce, która trzyma w sza- 99 chu dziecko i męża, sugerując, że ojcem tego dziecka jest zupełnie inny pan. Po spektaklu mamusia zażartowała, że wcale nie wiadomo, kto jest moim tatusiem. Staliśmy wtedy na ulicy przed teatrem, który znajdował się wówczas tam, gdzie dziś jest operetka, przy ulicy Lubicz. Kiedy to usłyszałam, dostałam ataku histerii. Zaczęłam strasznie szlochać i rozpaczać. Krzyczałam: „Dlaczego ty mi to mówisz!? Dlaczego!?". Dan i moja biedna matka byli bardzo przestraszeni, ponieważ nie można mnie było uspokoić. W tamtych czasach trudno było znaleźć taksówkę, więc próbowali zatrzymać jakiś samochód, który zawiózłby nas do domu, bo przecież nie sposób było wsiąść ze mną do tramwaju czy autobusu. Wreszcie ktoś zgodził się nas podwieźć. Mamusia cały czas powtarzała: „Boże! Dziecko! Przecież ja żartowałam. Daj spokój. Myślałam, że masz jakieś poczucie humoru!". A ja nadal szlochałam i nie byłam w stanie przestać. To było straszne! Lubiłaś Dana? Tak. Poza tym ceniłam go, szanowałam i byłam do niego bardzo przywiązana. Jestem mu też szalenie wdzięczna za wiele spraw. Mamusia była osobą bardzo skromną. Prawie nie nosiła biżuterii. A papa Orwid lubił szpan i gest. Bardzo szybko nauczył mnie, że można nosić pocerowane spodnie, ale musi starczyć pieniędzy na kwiaty. Można zjeść byle co, ale woda kolońska ma być dobra. Nieważne, co posiadamy, ale ważne, jak żyjemy. Ta filozofia szalenie mi odpowiadała, od razu ją zaakceptowałam i jestem Danowi za nią ogromnie wdzięczna, ponieważ nadała mojemu życiu blasku. Wiem jednak, że gdyby mnie nie adoptował, byłabym do niego milion razy bardziej przywiązana. Byłabym dla niego milsza. Sprawiałabym mu o wiele więcej przyjemności. A przede wszystkim znacznie mniej zatrułabym życie im i sobie. Jednak oni tego nie wiedzieli. Nie mogli zresztą wiedzieć. Wróćmy jeszcze na chwilę do hotelu Polonia, bo ten epizod wydaje mi się szalenie ciekawy... Niestety, niewiele pamiętam z tamtego okresu. Na pewno nasza podróż do Krakowa trwała nieskończenie długo, ponieważ po- 100 ciąg towarowy, którym jechaliśmy, ciągle się gdzieś zatrzymywał. Strasznie mi się wtedy chciało siusiu. Nigdzie nie było toalet, a bałam się wyskoczyć podczas postoju, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy nasz pociąg ruszy, choć zwykle stał w jakimś szczerym polu po kilka godzin. W hotelu Polonia zajęliśmy niewielki, wąski pokój. Wszędzie stały nasze rzeczy, w wielkich pakach, więc trudno się było w nim obrócić. Razem z nami mieszkała inteligencja lwowska, wspaniali ludzie, którzy odwiedzali się nawzajem, prowadzili ożywione życie towarzyskie, rozmawiali, dyskutowali i snuli plany na przyszłość. Gdyby nie to, że byłam w głębokiej depresji, mogłabym tam przeżyć bardzo miłe chwile. Tkwiłam jednak wówczas w tak wielkim smutku, że właściwie prócz lekcji angielskiego nic z tamtego okresu nie pamiętam. Już wtedy uczyłaś się angielskiego? "' Jedna z mieszkających w hotelu lwowianek była anglistką — natychmiast po naszym przyjeździe do Krakowa mamusia poprosiła ją, by mi dawała lekcje. Poza tym realizowałam moje dziecięce marzenia i chodziłam na balet. Ćwiczyłam trzy razy w tygodniu po trzy godziny u Lody Halamy, tam gdzie dziś jest Klub Dziennikarzy na rogu ulic Sławkowskiej i Szczepańskiej. Uczyłam się też grać na fortepianie. Kiedy u Urszulanek zaczęłam nadrabiać szkolne zaległości, zrezygnowałam najpierw z fortepianu, a później z baletu, ponieważ nie byłam w stanie podołać wszystkim obowiązkom. Mamusia nie protestowała? Oczywiście wolałaby, żebym się nadal uczyła, bo sama była szalenie muzykalna. Równocześnie jednak strasznie się bała, że mogłabym z przemęczenia zachorować na płuca. Za to co tydzień zabierała mnie na koncerty do filharmonii, do której chodziłyśmy regularnie aż do lat siedemdziesiątych, i zawsze siedziałyśmy w tym samym miejscu na balkonie. A raz poszłam na koncert sama z koleżankami. Miałam wtedy piętnaście lat. Grali Eroicę. Było to dla mnie tak wielkie przeżycie, że prawie oszalałam. 101 Wróciłam do domu kompletnie nieprzytomna, wyglądałam, jakbym miała gorączkę. Do rodziców przyszli akurat goście na kolasę. Byli pewni, że byłam Bóg wie gdzie i przydarzyło mi się Bóg wie co. A mamusia tylko na mnie spojrzała i spokojnie powiedziała: „To nic. Ona wraca z koncertu". Pamiętam też recital Henryka Sztompki, który wrócił do kraju w 1946 roku. Grał Chopina. W filharmonii rozpętało się prawdziwe szaleństwo. Były tłumy, ludzie wisieli nieomal na lampach, płakali, a potem urządzili mu entuzjastyczną owację na stojąco. Czy w twojej szkole wiedziano, że jesteś Żydówką? Zapewne matka Ledóchowska domyślała się, kim jestem, nigdy jednak nie rozmawiała ze mną na ten temat. A inni? Nie wiem. Niewiele pamiętam z tego okresu, ponieważ przez cały czas bardzo źle się czułam psychicznie, byłam ciągle smutna i ciągle bolała mnie głowa... Choć miałam wiele koleżanek, musiałam być jednak dość dzika, bo wołały na mnie „tabu". Przyjaźń połączyła mnie tylko z jedną dziewczynką z klasy, Krysią Skrzypa, i ta przyjaźń trwa do dziś. Pewnego dnia zaprosiłam ją do naszego domu. Weszła do pokoju, popatrzyła na wiszące na ścianie zdjęcie córeczki papy Orwida i, zaciągając z lwowska, krzyknęła: „Przecież to jest Renusia Herzhaft!". Papa Orwid był w pokoju. Wtedy doszło między nami do wzajemnego dekamuflażu. Okazało się, że Krysia w rzeczywistości nazywa się Lena Gross i przed wojną chodziła z Renusią do szkoły we Lwowie. Podczas okupacji straciła całą rodzinę, przeżyła ukrywana w klasztorze. Dwa lata po naszym poznaniu przeniosła się do Żydowskiego Domu Dziecka w Zabrzu i wyjechała z Krakowa. Z dziećmi z tego domu jeździłam na obozy do Kudowy i było mi tam bardzo dobrze. Wśród tych żydowskich sierot czułam się mniej samotna. Chodziłaś do szkoły Sióstr Urszulanek, a równocześnie należałaś do żydowskiej organizacji syjonistycznej, Ha-Szomer ha-Cair. Była to młodzieżowa frakcja Komunistycznej Partii Palestyny. Jej siedziba znajdowała się przy ulicy Starowiślnej, prawie naprzeciwko mojej szkoły... 102 Przygotowywano w niej młodzież do wyjazdu do Palestyny. Chciałaś wyjechać z Polski? Bardzo. Miałam poczucie, że w ten sposób spełnię wolę mojego tatusia. Wydawało mi się naturalne, że powinnam wyjechać. Trudno mi o tym wszystkim opowiadać, bo ta sprawa jest dla mnie nieomal tak intymna jak utrata wianka... Aż tak? W tamtym okresie właściwie o niczym innym nie myślałam, a myśli te były tak obsesyjne, że graniczyły wręcz z obłędem. Kiedy się wojna skończyła, miałam straszliwe poczucie całkowitego bezsensu. Nie chciałam żyć, nie wiedziałam, po co mi to życie, skoro nie ma już mojej rodziny... Żeby przetrwać, musiałam sobie znaleźć jakąś ideę nadwartościową. I znalazłam ją w lewicowym syjonizmie. Na spotkaniach Ha-Szomer ha-Cair mówiliśmy o budowaniu nowych struktur państwowych i społecznych, o życiu wolnym, godnym, sprawiedliwym... W tym czasie ONZ, o czym już mało kto pamięta, wydało zgodę na utworzenie dwóch państw — żydowskiego i palestyńskiego — ale Palestyńczycy się na to nie zgodzili. Początkowo jednak, zanim się to stało, dyskutowaliśmy, jak ma wyglądać dwunarodowe państwo. Sporo też czytaliśmy. Lubiłam te dyskusje, a równocześnie bardzo cierpiałam, że inne koleżanki spotykają się na randkach, a ja nie, chodzą na tańce, a mnie nie wolno... Dlaczego? Przecież uwielbiałaś tańczyć! Taniec salonowy uznawany był za burżuazyjny przeżytek, a w Ha--Szomer ha-Cair z takimi przeżytkami walczono. Na Starowiślnej, czyli w naszym gnieździe, był internat dla dzieci, które wróciły do Polski ze Związku Radzieckiego. Opiekowali się nimi, a także tymi, którzy tak jak ja przychodzili do gniazda na zajęcia, Hanka i Dawid. Ona spała na sali z dziewczynkami, on z chłopcami. Ukrywali przed nami, że są małżeństwem, ponieważ taka tam obowiązywała asceza... Małżeństwo, seks, rodzina też są burżuazyjnymi przeżytkami? No pewnie! Mieliśmy się zajmować wyłącznie takimi sprawami, które mogą być potrzebne nowemu, budującemu się pań- 103 stwu. Dlatego też nie wolno nam było myśleć o żadnych przyjemnościach... Ani radościach... Radość wcale nie była wtedy potrzebna, a zresztą mało kto był w tamtym okresie radosny. Lubiliśmy ze sobą przebywać, ale nie pamiętam, bym odczuwała z tego powodu jakąś szczególną przyjemność. Przez wiele lat byłam bardzo depresyjna, choć równocześnie robiłam wszystko, co do mnie należało, a przede wszystkim szukałam w życiu jakiegoś sensu. I takim właśnie sensem wydawał mi się wyjazd do kibucu... Trudno mi sobie wyobrazić ciebie, Marysiu, przy pługu... Wiem. Ja zresztą wcale też nie marzyłam o tym, by zostać rolnikiem czy iść do wojska. Mówili nam jednak, że jeśli ktoś się okaże inteligentny, zostanie posłany na uniwersytet. Uważałam, że powinnam się poddać tej próbie. A moja mamusia szalała z rozpaczy. Nie chciała wyjeżdżać z Polski. Podobnie jak Dan, nie miała siły zaczynać życia jeszcze raz od początku. Uważała, że nie może mnie puścić samej, bo jestem wariatka i nie dam sobie rady bez jej opieki, a przede wszystkim nie chciała się ze mną rozstawać. Obiecała mi jednak, że jeśli do czasu wyjazdu mojej organizacji zdam maturę, będę mogła wyjechać. Był to okres, kiedy coraz intensywniej pracowano nad proklamacją państwa Izrael, która, jak wiadomo, została ogłoszona w maju 1948 roku. Do tego czasu Anglicy nie wpuszczali na teren Palestyny statków z Żydami, którzy zamierzali się osiedlić w Erec Izrael, a nawet strzelali do tych ludzi ocalonych z Zagłady. Moje gniazdo zaczęło przygotowywać się do wyjazdu w połowie 1948 roku... A ty miałaś zdawać maturę dopiero w czerwcu 1949 roku... Zrezygnowałam wtedy ze szkoły i w błyskawicznym tempie zaczęłam się uczyć do egzaminów końcowych, żeby spełnić warunek mamusi. Zachowała się wobec mnie bardzo lojalnie. Znów coś sprzedała, żeby mieć pieniądze na korepetycje, choć trudno było sobie wyobrazić, że od marca do czerwca uda mi się przyswoić materiał z połowy pierwszej i całej drugiej klasy, że prze- 104 czytam wszystkie lektury i przygotuję się do zdania czternastu przedmiotów. Pamiętam, że uczyli mnie państwo Kijasowie, którzy mieszkali wtedy przy ulicy Siennej. Dodatkowo miałam jeszcze lekcje angielskiego. Podczas egzaminów mamusia oczywiście stała pod drzwiami. Kiedy już wszystko zdałam, wyszedł do niej tak zwany czynnik społeczny i powiedział: „Proszę pani, to dziecko trzeba dalej uczyć". A ona na to: „Ja wiem, proszę pana, tylko ona nie chce". W dniu matury dostałam od przyjaciół rodziców wielki kosz różowych róż. I strasznie tego dnia płakałam. Dlaczego? Bo znów ogarnęło mnie poczucie bezsensu... Zresztą zaraz po maturze mamusia postawiła mi kolejny warunek. Będę mogła wyjechać, jeśli nie dostanę się na studia... Właściwie mogła ci od razu powiedzieć, że się nie zgadza na twój wyjazd... Miała do niego stosunek ambiwalentny. Przecież w powojennej Polsce odbywały się pogromy Żydów. W Krakowie, w Kielcach... To nie był bezpieczny dla nas świat. Więc mogła też myśleć, że będzie dla mnie lepiej, jeśli opuszczę Polskę. A równocześnie nie chciała się ze mną rozstawać. Dlatego też wytoczyła w tej walce najcięższą armatę, mówiąc: „Wszyscy mnie opuścili i ty też chcesz mnie zostawić samą!". To był szantaż emocjonalny! Mogłaś nie przygotować się do egzaminów na studia i ich nie zdać... Nie mogłam. Moja matka, płacąc za korepetycje w liceum, zachowała się wobec mnie uczciwie, więc i ja chciałam być uczciwa wobec niej. Już ci mówiłam, że to Stanisław Lem uznał, że powinnam zostać psychiatrą. Histeryzowałam, że nie przebrnę przez medycynę. Zrobił mi wtedy test Rorschacha, a potem napisał do mnie piękny list, w którym zapewniał, że nadaję się na studia. Miał absolutną rację, bo to był najszczęśliwszy wybór w moim życiu. Uczyłam się do egzaminów, pewna, że jednak obleję. Kiedy zobaczyłam moje nazwisko na liście osób przyjętych, dostałam ataku rozpaczy i zaczęłam strasznie szlochać. Wtedy przy- 105 stąpił do mnie jakiś starszy, obcy pan, pogłaskał mnie po głowie i zaczął pocieszać: „Dziewczynko, nie płacz, w przyszłym roku na pewno się dostaniesz". Moja mamusia była w tym momencie bezradna. Powiedziała mu: „Proszę pana, ona się właśnie dostała i dlatego tak płacze". A on na to: „To ja już nic nie rozumiem". I poszedł... Płakałaś, bo wiedziałaś, że to koniec twoich marzeń o wyjeździe do Izraela? Już wtedy zaczęli zamykać granice. Kiedy wyjechało twoje gniazdo? W lipcu 1948 roku. Byłaś na dworcu, żeby ich pożegnać? Nie. Chyba byłam wtedy na wakacjach. jednak wcześniej odbyły się pewnie jakieś uroczystości pożegnalne? Nie pamiętam. Raczej nic takiego nie urządzali. Nie byli grupą emocjonalną i sentymentalną. Chybabyś z nimi zwariowała! To inna sprawa. Ale nigdy nie przekonałam się o tym, czy jestem prawdziwie inteligentna. Gdybym pojechała z nimi, wysłaliby mnie z kibucu na uniwersytet i dzięki temu miałabym potwierdzenie mojej inteligencji. To, że jestem profesorem, nie jest dla mnie żadnym dowodem... Żałujesz teraz, że z nimi nie wyjechałaś? Bardzo trudne pytanie. Na początku oczywiście strasznie żałowałam. W tworzeniu państwa Izrael widziałam nie tylko sens, ale też powinność. Teraz jednak, z perspektywy całego życia, widzę, że pozostanie w Polsce, w kraju tak wielkiego cierpienia, dało mi większą szansę przepracowania agresji do ludu, innego spojrzenia na ludzi, otwarcia się na nich, zrozumienia polskiej traumy wojennej i polskiej pamięci. Może dzięki temu nie ma we mnie ksenofobii, nacjonalizmu, potrzeby zamykania się w oblężonej twierdzy żydowskiej. Świętej pamięci pani Haubenstock 106 zawsze powtarzała, że mam tu wiele spraw do załatwienia, bo jako świadek Zagłady mam obowiązek ciągle o niej świadczyć. Staram się więc spełniać to zadanie... Swojej matce miałaś jednak za złe, że nie pozwoliła ci wyjechać? Kasiu! Co za pytanie! „Mieć za złe" to nie jest żadne określenie. Ja po prostu byłam autentycznie i do dna nieszczęśliwa. Nigdy w swoim życiu — ani wcześniej, ani później — niczego tak bardzo nie pragnęłam jak tego wyjazdu. Pewnie dlatego też popadłam na studiach w szaleństwo lewicowości... i Rozmowa 2 O studiach, szaleństwie lewicowośd, depresji przyjaźniach z młodości Katarzyna Zimmerer W roku 1948 rozpoczęłaś studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wtedy też zaczęłaś jawnie mówić o swoim pochodzeniu... Maria Orwid Bo już nie musiałam się dłużej ukrywać. Wreszcie mogłam odrzucić aryjskie papiery, na których, ulegając woli papy Orwida, zmuszona byłam tkwić jeszcze przez trzy lata po wojnie. Zapowiedziałam mu jednak, że kiedy tylko stanę się pełnoletnia, zacznę głośno mówić, kim jestem naprawdę. I tak było. Po maturze, przez wiele lat, w sposób nieomal obsesyjny przedstawiałam się: „Marysia Orwid, Żydówka". Chciałaś w ten sposób zaznaczyć swoją żydowską tożsamość... Przede wszystkim chciałam przestać udawać kogoś, kim nie byłam. Chciałam powrócić do siebie samej i to było wtedy dla mnie najważniejsze. Na pewno zachowywałam się prowokacyjnie i agresywnie. Być może zresztą, oznajmiając, że jestem Żydówką, podświadomie pragnęłam ochronić się przed antysemickimi uwagami i dowcipami. I rzeczywiście nigdy się z nimi nie zetknęłam. Rodzice zapewne nie byli zachwyceni twoim ostentacyjnym chlubieniem się pochodzeniem żydowskim ? Oni w ogóle nie byli mną zachwyceni. Ciągle im się we mnie coś nie podobało. Bez przerwy się kłóciliśmy. O wszystko. O to, jak się ubieram, o której godzinie wracam do domu... Matka tworzyła zawsze wspólny front z papą Orwidem, a całą sprawę utrud- niał dodatkowo fakt, że nie miałam w tym mieszkaniu własnego miejsca. W jednym pokoju był gabinet dentystyczny, w drugim jadalnia i tapczan mamusi, a trzeci należał do papy Orwida. W ciągu dnia mogłam w nim przebywać i się uczyć, a na noc musiałam się przenosić do gabinetu, gdzie stał mój tapczan. Me mogłaś się wyprowadzić z domu? Naiwne pytanie! W tamtych czasach było to prawie niemożliwe. W Krakowie stale brakowało mieszkań. W dodatku przez wiele lat rodzice straszyli mnie, że jeśli się wyprowadzę, kogoś im dokwaterują. Oczywiście istniała wtedy taka możliwość, choć w tym wypadku było to moim zdaniem mało prawdopodobne. Wreszcie udało mi się od nich wyprowadzić w roku 1959, dzięki pomocy pani dr Szymańskiej, matki mojej przyjaciółki Hani Bieniowej. To ona załatwiła mi pokój sublokatorski i wpłynęła na rodziców, by się zgodzili wypuścić mnie z domu. Miałam już wtedy dwadzieścia dziewięć lat. Powiedziałaś, że kiedy nie udało ci się wyjechać z twoim gniazdem, znów poczułaś, że jesteś w bezideowej próżni... I tę próżnię musiałam jakoś wypełnić. Na uniwersytecie działał Związek Akademickiej Młodzieży Polskiej. Mówiło się, że ludzie wstępują do tej organizacji, bo dzięki temu łatwiej zdają egzaminy, choć moim zdaniem to nie była prawda. Nie chciałam, żeby ktoś mnie posądził o koniunkturalizm, więc się zapisałam dopiero wtedy, kiedy jakimś cudem zaliczyłam pierwszy rok. Zanim zostałam przyjęta, przewodniczący koła zadał mi w obecności kolegów szereg pytań. Był napastliwy. Chciał wiedzieć, dlaczego zapisuję się tak późno, chociaż miałam wtedy dopiero dziewiętnaście lat. Zgodnie z prawdą powiedziałam, że przed podjęciem tak ważnej decyzji postanowiłam przyjrzeć się działalności dość młodej w końcu organizacji, by zdobyć pewność, że mi odpowiada ideologicznie. Potem musiałam opowiedzieć historię mojego życia. Kiedy skończyłam, przewodniczący spytał dość ostrym tonem: „Jak to się stało, że żyjecie?". Odpowiedziałam: „Tak się złożyło". 108 109 Uznałaś to-pytanie za niewłaściwe? Było po prostu podłe i chamskie. Według niego jako Żydówka nie miałam prawa żyć, a skoro żyłam, to pewnie uratowałam się dzięki kolaboracji z Niemcami. Rozmawiałam z nim hardo i z godnością. W tym czasie już się nikogo i niczego nie bałam, a fakt ten, po latach panicznego strachu przed nazistami, przyjmowałam z prawdziwą euforią. Zresztą wszyscy koledzy stanęli wtedy po mojej stronie. Zaczęli krzyczeć, żeby przewodniczący dał mi spokój, bo takich pytań nie wolno zadawać... Młodzież zampowska spotykała się na zebraniach? Tak. Wygłaszaliśmy referaty o rewolucji. Dyskutowaliśmy o „wyzwoleniu ludu pracującego miast i wsi". O tym, jak zapobiec kolejnej wojnie. Jak szerzyć internacjonalizm. Stosowaliśmy dość prosty podział świata. Na taki, który może ulec faszyzacji, i taki, który jej ulec nie może. Byliśmy pewni, że nasze poglądy i wynikające z nich postawy życiowe uchronią ludzkość przed obskurantyzmem i fanatyzmem. Wierzyliśmy, że zaprowadzony w Polsce ustrój socjalistyczny zacznie realizować jedno z haseł komunizmu: „Każdemu według potrzeb, od każdego według jego możliwości". Czytaliśmy o tym... / ty naprawdę w to wszystko wierzyłaś? Oczywiście, choć z perspektywy czasu wiem, że podobnie jak część moich przyjaciół żyłam wtedy w świecie utopii. Byliśmy dziećmi wojny. Wielu z nas przeżyło różne straszliwe dramaty. W rozpaczliwie fundamentalny sposób szukaliśmy idei nadwar-tościowych, które mogłyby nadać naszemu życiu sens. Działalność w ZAMP-ie dawała mi poczucie, że biorę udział w Wielkiej Przemianie Świata. Organizacja ta miała wpływ na ustalanie społecznego składu osób przyjmowanych na studia, przyznawanie stypendiów i miejsc w domach akademickich, a także obsadę stanowisk młodszych pracowników naukowych... Nie brałam w tym udziału. Nie byłam w żadnych władzach organizacji. Do moich zadań należało jedynie redagowanie ga- 110 zetek ściennych. Na pewno w ZAMP-ie, jak wszędzie, byli tacy, którzy wykorzystywali tę przynależność do realizacji własnych, często niezbyt czystych interesów, ale ja ich na szczęście nie znałam. Obracałam się w grupie fantastycznych, inteligentnych i ideowych ludzi. Była wśród nas na przykład Maryna Dukiet, krewna Cyrankiewicza. Po studiach mogła dostać każdą pracę, a zatrudniła się w poradni tramwajarskiej, gdzie spędziła większość życia zawodowego, ponieważ chciała być bliżej robotników. Zresztą wszyscy, z którymi się wtedy stykałam, pragnęli wspólnie zmieniać świat i kształtować go na nowo. Byliśmy pewni, że bierność prowadzi do zdrady klerków. Odrzucałam taką postawę życiową. Kpiłam z przysłowiowego Augusta Bęc--Walskiego. August Bęc-Walski, postać z „Przekroju", stał się w polskiej publicystyce lat czterdziestych i pięćdziesiątych synonimem kołtuna i reakcjonisty. Reprezentował wszystkie te cechy mieszczańskie, którymi gardziłam. Podobnie jak moi koledzy byłam pewna, że obowiązujący w przedwojennym świecie system wartości doprowadził do nieszczęścia, dlatego należy te wartości odrzucić i znaleźć inne. Kiedy więc rodzice żądali, żebyśmy się w odpowiedni sposób zachowywali przy stole, to wprawdzie spełnialiśmy ich życzenia, ponieważ w gruncie rzeczy byliśmy dobrze wychowanymi młodymi ludźmi, ale równocześnie te wymagania nas oburzały, bo dobre maniery stanowiły według nas burżuazyjny przeżytek... To mi wygląda na młodzieńczy bunt przeciwko dorosłym. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nasz normalny bunt adolescencyjny przedłużył się i zamienił w kontestację całego zastanego świata, który nam zafundował drugą wojnę światową. Idee, w które wierzyliśmy, były jak narkotyk, jednak to one właśnie nadawały sens naszemu życiu. Być może zresztą wcale nie rozumieliśmy, na czym w istocie polegają nasze poglądy i jak się mają do rzeczywistości... III W tym czasie w kraju szalała cenzura, wszelkimi metodami ograniczano swobody obywatelskie, niewinne osoby wsadzano do więzień i organizowano procesy pokazowe. Nie widziałaś tego wszystkiego, co się wokół ciebie wyprawiało? Nie. W tym wypadku zadziałał u mnie, jak zresztą u wielu innych, mechanizm zaprzeczenia. Oczywiście wiedziałam, że aresztują ludzi. Zatrzymano na przykład kilku naszych starszych kolegów, którzy podczas wojny należeli do AK. Staraliśmy się im pomóc, usprawiedliwialiśmy ich nieobecność na zajęciach, robiliśmy dla nich notatki. Nie chcieliśmy, by stracili rok... Zastanawiałaś się nad tym, dlaczego ich aresztują? Byłam przekonana, że należy się rozprawić z resztkami faszyzmu i reakcjonizmu, a przypadki tamtych chłopców uznawałam za jednostkowe pomyłki. Zresztą wszystkich wkrótce wypuścili. Myśmy wtedy naprawdę byli pewni, że żyjemy w okresie Wielkich Przemian. Wiedzieliśmy, że popełniane są błędy, ale przecież „nie czas żałować róż, gdy płoną lasy". Propaganda nazwała Armię Krajową „zaplutym karłem reakcji". To określenie odnosiło się nie tylko do twoich kolegów, ale także do jednego z twoich wykładowców, Juliana Aleksandrowicza, który po ucieczce z getta krakowskiego stworzył oddział partyzancki „doktora Twardego". Wcale nie przychodziło mi do głowy, że te epitety mogą odnosić się do kogoś takiego jak Aleksandrowicz. Byłam zindoktrynowa-na i nie łączyłam ze sobą prostych faktów. Poza tym tego typu hasła nigdy nie przemawiały do naszej grupy i strasznie nam się nie podobały, podobnie jak nie podobała się nam ta cała propaganda. Pamiętam, że rozmawiałam na ten temat z profesorem Władysławem Fejklem. Buntowałam się wtedy przeciwko organizowaniu masówek i szermowaniu sloganami, które uważałam za idiotyczne. A profesor spokojnie mi tłumaczył, że jemu też się to wszystko nie podoba, ale przecież to nie jest dla nas, tylko dla mas, które trzeba wszelkimi metodami przekonać do idei socja- 112 lizmu. Dziś wiem, że nie miałam wtedy pojęcia, czym był w istocie stalinizm i co się tak naprawdę działo w Polsce. Nie zapominaj jednak, że byłam tylko młodą smarkulą, silnie ukąszoną marksizmem. Jednak wśród moich przyjaciół byli też ludzie, których żaden marksizm nie ukąsił, choć i tak byli mi bliscy w swoich poglądach. Z kim się wtedy przyjaźniłaś? Latem 1948 roku poznałam w Krynicy Lunę Rosengarten. Obie przyjechałyśmy tam po maturze z naszymi matkami. Po wakacjach ona miała zacząć studia na Wydziale Lekarskim we Wrocławiu, ja w Krakowie. Od razu się zaprzyjaźniłyśmy i ta przyjaźń trwała do jej śmierci w 2005 roku. Była dla mnie symbolem radości życia i wierności w przyjaźni. Stanowiła układ odniesienia, gwarancję ciągłości, poczucia bezpieczeństwa. W młodości czasem przyjeżdżała do Krakowa, czasem ja jeździłam do Wrocławia, często razem spędzałyśmy wakacje, zazwyczaj w Zakopanem. Żadna z nas nie umiała wtedy jeździć na nartach, ale Luna natychmiast się nauczyła. Bo ona zawsze uczyła się wszystkiego błyskawicznie. Była osobą absolutnie niezwykłą. Miała wielkie możliwości intelektualne i ogromny napęd życiowy. Cały czas była w ruchu. Pamiętam, że podczas wspólnych wakacji ciągle chciała gdzieś biec. Na narty, na spacer, na randkę i jeszcze na dansing. Wszystko ją pasjonowało i interesowało. Mnie niby też, jednak wolałam zostać w łóżku. Luna stawała wtedy nade mną i krzyczała: „Szkoda życia na leżenie". Odpowiadałam, że mnie wcale tego życia nie szkoda, ale ona tak się awanturowała, że w końcu mnie z tego łóżka wyciągała... Może miałaś wtedy po prostu depresję? Na pewno! Na szczęście nie była to depresja, która uniemożliwiłaby mi w miarę normalne funkcjonowanie. A wracając do przyjaciół — na drugim roku bardzo się zbliżyłam z Hanią Szymań-ską-Bieniową. Była mądra i uczciwa, wykształcona i oczytana. Rozumiała ludzi. Miała spokojny osąd, choć pewne sprawy tak 113 i ją bulwersowały, że potrafiła wpaść w złość. Rozumiałyśmy się bez słów. Bardzo liczyłam się z jej opinią i często pytałam o radę, co nie znaczy, że zawsze jej słuchałam. Hania żyła wśród spraw ważnych. Błahostki i plotki śmiertelnie ją nudziły. Potrafiła też śmiać się do łez. Umiała się bawić. Fantastycznie tańczyła. Lubiła się ubierać. Miała wielką urodę, której nie doceniała. Kochała miłość, więc w młodości flirtowała i cieszyła się wśród mężczyzn wielkim powodzeniem. A potem zakochała się w swoim przyszłym mężu, Krzysiu, i do końca życia była mu wierna. Medycyna okazała się jej powołaniem. Po studiach stała się wspaniałym klinicystą. Pacjent był dla niej zawsze najważniejszy. Równie jednak ważna była dla niej rodzina — matka, mąż i syn Piotr. Właściwie całe życie przeżyłyśmy razem. Umarła 28 marca 2004 roku. Strasznie mi jej brakuje. Ciągle łapię się na tym, że chcę do niej zadzwonić, a wtedy nagle znów sobie uświadamiam, że jej już nie ma. Czasem odnoszę wrażenie, że los spłatał mi jakiś makabryczny kawał — żyję, choć większość moich przyjaciół z młodości odeszła. Zmarł Tadzik P., uroczy chłopak, z którym w okresie studiów łączył mnie wspaniały i cudowny związek. Nie żyje już Janek Sznajd, człowiek bardzo wybitny, trudny, ciekawy, trochę ponury, a jednocześnie obdarzony wielkim poczuciem humoru. Został internistą, zajmował się pograniczem biochemii i medycyny. Stworzył klinikę i katedrę metaboliczną. Zaprzyjaźniliśmy się w okresie studiów i ta przyjaźń trwała aż do jego śmierci. Zawsze mieliśmy dla siebie czas, kiedy tylko się potrzebowaliśmy. Pamiętam, że 7 września 1990 roku odbywało się uroczyste otwarcie Międzynarodowego Kongresu Terapii Rodzinnej. Byłam przewodniczącą tego kongresu. Janek pełnił wtedy funkcję prorektora Akademii Medycznej. Zależało mi na jego obecności. Przyszedł, choć był już poważnie chory. Zmarł kilka tygodni później. Nie żyje już też Mietek Goldsztajn, którego poznałam w Ha--Szomer ha-Cair, kiedy miałam szesnaście lat. Po studiach został wybitnym neurologiem. Miał umysł z jedwabiu — cieniuteńki, wyrafinowany i powściągliwy... 114 Czy rozmawialiście w tamtych czasach o tym, jak przeżyliście wojnę? Nie. Wiedziałam tylko, że Luna, Sznajd i Goldsztajn byli na Syberii. Obaj chłopcy pochodzili z Krakowa i razem z rodzicami uciekli przed Niemcami na wschód, a później Ruscy ich wywieźli, jak tylu innych uciekinierów. Szczegółów dowiedziałam się znacznie później. Janek Sznajd potwornie głodował. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że po wojnie cierpiał na PTSD, czyli syndrom posttraumatyczny, ale wtedy oczywiście nie miałam o tym zielonego pojęcia. Mietek opowiedział mi o swojej przeszłości dopiero podczas pierwszej Wigilii stanu wojennego, czyli w 1981 roku. Jego ojciec i starszy brat postanowili wstąpić do tworzonego przez Andersa Drugiego Korpusu Polskiego. Przedarli się przez cały ZSRR aż do Kujbyszewa, a tam się dowiedzieli, że nie zostaną powołani do wojska, ponieważ są Żydami. Ojciec Mietka, który był oficerem i walczył w wojnie z bolszewikami w 1920 roku, spotkał wtedy na ulicy swojego dowódcę z tamtych czasów. Na skutek interwencji tego oficera obaj panowie zostali jednak przyjęci do Korpusu. Brat Mietka ruszył z armią i nigdy nie wrócił. Ojciec rozchorował się na tyfus plamisty i znalazł w szpitalu wojskowym. W tym czasie Mietek, który miał wówczas dwanaście lat, postanowił pójść w ślady ojca oraz brata, uciekł z domu i również dotarł do Kujbyszewa. Kiedy jednak przybył na miejsce, brata nie było, a ojciec już nie żył. Został wtedy dzieckiem pułku. A potem w miasteczku zjawiła się jego matka, więc nie poszedł z Drugim Korpusem, tylko został z nią. Oboje wrócili do Polski w 1945 lub 1946 roku. Matka Mietka uwierzyła w śmierć męża, ale śmierci syna nigdy nie przyjęła do wiadomości. Czekała na niego do końca życia. Mimo przeżyć na Syberii Sznajd i Goldsztajn wstąpili do partii... A wcześniej Mietek był razem ze mną w ZAMP-ie. Po wielu, wielu latach spytałam go, jak to możliwe, że po powrocie ze Związku Radzieckiego, po tym wszystkim, co tam widział i czego tam doświadczył, zaangażował się w działalność partyj- 115 ną. Odpowiedział swoim charakterystycznym głębokim basem: „Myślałem, że my to zrobimy lepiej". Czy w okresie studiów nadal miałaś kontakt ze Stanisławem Lemem ? Tak. Na drugim roku zorganizowałam interdyscyplinarne, międzywydziałowe koło naukowe, do którego należeli studenci medycyny, architektury, historii sztuki, a także prawnicy. Spotykaliśmy się co niedziela w mieszkaniu mojej koleżanki ze studiów, Basi Leśniak. Lem, który w tym czasie skończył już medycynę, zgodził się patronować naszej grupie. Brał udział w dyskusjach, podsuwał nam różne lektury, ale nigdy nie forsował swoich poglądów. Przy tej okazji zakochał się w Basi, która jest osobą niezwykłą — dobra, łagodna, subtelna, urocza i wytworna. Nie pamiętam już, kiedy wzięli ślub. Działalność tego koła nie trwała zbyt długo. Nasi rodzice zaczęli się obawiać, że regularne spotkania młodych ludzi mogą się wydać milicji podejrzane i po prostu zabronili nam na nie przychodzić. Nie podzielaliśmy lęków dorosłych, ale w naszych domach odbywały się takie awantury, że w końcu musieliśmy się poddać. 23 czerwca 1949 roku niedaleko Mogiły pod Krakowem zaczęto wznosić pierwszy blok mieszkalny Nowej Huty. Byłaś przejęta tym, że powstaje nowe, socjalistyczne miasto? Niespecjalnie. Jeden z moich zampowskich kolegów, Staszek Ry-chel, szalenie solidny i szczerze wierzący w utopię, jeździł tam na jakieś wykopki... A ty? Nigdy nie brałam udziału w żadnym tego rodzaju czynie społecznym. Wydawać by się jednak mogło, że ideowa młodzież z ZAMP-u powinna brać udział w budowie nowych osiedli mieszkalnych dla robotników i... Już przestań! Przecież nie byliśmy grupą debili!!! Zresztą dzisiaj myślę, że większość z nas wcale nie uważała wtedy, iż w Wiel- 116 kiej Przemianie musimy koniecznie brać udział z łopatą w ręku. Na pewno nie byliśmy przeciwni powstawaniu Nowej Huty, ale też w ogóle nie mieliśmy pojęcia, co się tam dzieje, bo zajmowały nas inne sprawy. Nie zapominaj, że studia medyczne są bardzo wymagające, więc trzeba się dość sporo uczyć. Poza tym spotykałam się z Tadzikiem, latałam na różne bale i prywatki, a od piątego roku pracowałam raz w tygodniu na oddziale Antoniego Kępińskiego... Powiedziałaś mi kiedyś, że ledwie się znalazłaś w klinice przy ulicy Kopernika 21, od razu uznałaś, że to właśnie jest twoje miejsce na ziemi. Co cię tam tak bardzo urzekło? Nie umiem odpowiedzieć w sposób jednoznaczny. Na pewno pracujący tam ludzie wydali mi się niezwykle inteligentni i atrakcyjni intelektualnie, ponieważ interesowali się wieloma sprawami. Od razu znalazłam tam tę długość fal, której wtedy szukałam, od razu polubiłam nie kończące się dyskusje, między innymi na temat koncepcji istoty człowieka, wolności osobistej, godności, szacunku czy tolerancji dla odmienności. Miałam te idee głęboko zakodowane w sobie, tylko jeszcze nie do końca zwerbalizowane i uświadomione. Ich realizacji oczekiwałam od ideologii komunistycznej, nie mając wówczas świadomości, że realność, jaka nas otaczała, była ich całkowitym zaprzeczeniem. Na szczęście, w miarę jak się angażowałam w psychiatrię, ta ideologia powoli przestawała być dla mnie tak ważna, co nie oznacza jednak, że zrezygnowałam z moich lewicowych przekonań, bo z nich nigdy nie zrezygnowałam. Pamiętam, że jeszcze w 1954 roku, będąc już asystentem, przyszłam 1 Maja do kliniki w zielonej bluzie zampowskiej i czerwonym krawacie, bo chciałam podkreślić, że sprawy ideowe są nadal dla mnie istotne. Czerwony krawat był wtedy dla mnie zewnętrzną oznaką mojego zaangażowania, stanowił rodzaj identyfikatora — dowód przynależności do grupy osób kontestujących drobnomieszczaństwo, którego nie znosiłam. Na pewno jednak pojawienie się w takim stroju w klinice było też rodzajem prowokacji. Dobrze wiedziałam, że starszym, często bardzo konserwatywnym kolegom, których zresztą ogrom- 117 nie szanowałam, moja postawa wydaje się śmieszna. Kiedy ówczesny szef katedry, prof. Eugeniusz Brzezicki, zobaczył mnie w tym czerwonym krawacie, choć zamrugał znacząco oczami, nie skomentował tej sytuacji ani jednym słowem, udowadniając tym samym ogromną klasę i poczucie humoru. Czym się zajmowałaś w oddziale Kępińskiego? Przede wszystkim rozmawiałam z chorymi. Według Kępińskiego najważniejsze w pracy psychiatry było nawiązanie kontaktu z pacjentem. Niestety, na oddział mogłam przychodzić tylko w soboty, kiedy nie miałam zajęć. Jak cię traktowano w klinice, kiedy zaczęłaś w niej pracować? Bardzo dobrze, mimo że przecież byłam wtedy smarkulą. Po wieczornych zebraniach wtorkowych pozwalali mi chodzić ze sobą na piwo, żeby dalej dyskutować... Zebrania wtorkowe odbywają się zresztą do dziś... Dawniej były jednak zamknięte, ponieważ często prezentowało się na nich pacjentów i omawiało ich problemy. Teraz już się tego nie robi. Nasze wtorki są właściwie otwarte dla wszystkich, bo mówi się na nich głównie o sprawach teoretycznych. Poza tym dziś już nikt nie ma ochoty, żeby po zebraniu iść jeszcze do knajpy na dalszy ciąg dyskusji. Raczej wszyscy się spieszą do domu... Gdzie chodziliście po zebraniach ? Długo szukaliśmy swojego miejsca. W Krakowie było mnóstwo spelun, w których nie chciało nam się bywać. Początkowo spotykaliśmy się w lokalu „U Bobuli" na rogu Rakowickiej i Lubicz, potem „Pod Krzyżykiem" przy Rynku, a wreszcie poczuliśmy się dobrze „U Wierzynka", który wtedy wcale nie był drogi. Chodziliśmy tam co najmniej przez dwadzieścia lat. Mieliśmy zarezerwowany stolik, kelnerzy znali nas — śmiali się, że zawsze zamawiamy wiadro frytek i pięć litrów wódki. Tam się odbywały przyjęcia po doktoratach i wszystkie ważniejsze bankiety. Stanowiliśmy dość sympatyczną grupę, jednak nie zawsze byliśmy otwarci i nie każdego przyjmowaliśmy do naszego gro- 118 na. Nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że czasem bywaliśmy okrutni dla nowych kolegów. Mówiło się wtedy w Krakowie, że jesteście grupą elitarną i hermetyczną. Czy ktoś spoza psychiatrii mógł się do was dołączyć? We wtorki? Nigdy! Oczywiście spotykaliśmy jakichś znajomych, bo przecież żyliśmy w tym samym mieście, ale nie było mowy o tym, by w ten dzień ktoś mógł się przysiąść do naszego stolika. Poza tym przyjaźniliśmy się oczywiście z różnymi ludźmi spoza naszego środowiska... Gdzie się w tych czasach spotykała krakowska młodzież? Na spotkania z Tadzikiem P. umawiałam się w kawiarni „Sportowej" na rogu ulicy Grodzkiej i placu Wszystkich Świętych. Wieczorami chodziliśmy z grupą kolegów do lokalu nocnego „Casanovą" na Floriańskiej. Nie mieliśmy pieniędzy, więc ku rozpaczy kelnerek zamawialiśmy jedynie czarną kawę i wodę mineralną. Tam po raz pierwszy zobaczyłam Ewę Broszkiewiczową, tańczącą z Jerzym Broszkiewiczem. Była ruda i piękna. Wiedziałam, że on jest pisarzem, a ona psychiatrą, więc patrzyłam na nich z podziwem. Czasem wpadaliśmy popołudniami do „Michali-ka", a pod koniec studiów zaczęło nas ciągnąć do „Warszawianek" przy ulicy Sławkowskiej. W tamtych latach było to w Krakowie miejsce kultowe. W maleńkim lokaliku zbierała się cała intelektualna śmietanka miasta. Po prostu wszyscy tam przychodzili: Lidia i Jerzy Skarżyńscy, Adolf Rudnicki, Kazimierz Wiś-niak, Tadeusz Kantor, Kazimierz Mikulski, Marian Eile... Czasem też chodziliśmy na bale, organizowane w sali marmurowej w Domu Medyków przy ulicy Grzegórzeckiej, tam, gdzie dziś istnieje jakiś hotel. No i spotykaliśmy się u kolegów w pokojach akademickich, bo nikt z nas nie miał wtedy własnego mieszkania. Jak wyglądało w tamtych czasach życie kulturalne Krakowa? Na pewno, jak dawniej, chodziłam z mamusią w każdy piątek na koncerty do filharmonii. Lubiłam występy klasycznego i folklorystycznego baletu rosyjskiego, który do nas przyjeżdżał. Pa- 119 w miętam też, że oglądałam wtedy przedstawienie teatralne Mieszczan Gorkiego. Nadal widzę jedną scenę z tego spektaklu, w której wspaniała aktorka, Bronisława Gerson-Dobrowolska, stoi oparta o fortepian, trzyma się za czoło i mówi: „Głowa mnie boli". W tym jednym zdaniu udało jej się zawrzeć potworną nudę mieszczańskiego życia. Być może to zdanie utkwiło ci tak silnie w pamięci, ponieważ i ciebie ciągle boli głowa? Kiedy zaczęłam się uczyć neurologii, uznałam, że rośnie mi jakiś guz. Oczywiście każdy medyk, czytając o różnych chorobach, dostrzega u siebie ich objawy. Nie byłam hipochondryczką, ale rzeczywiście stale bolała mnie głowa, a w dodatku ciągle źle się czułam. W końcu mamusia poszła ze mną do profesora Aleksan-drowicza. Zbadał mnie i powiedział: „Jedź dziecko do Zakopanego", a potem dał mi zwolnienie na dwa tygodnie. Pojechałam tam z jakąś koleżanką. Zresztą dość często bywałam w Zakopanem z różnymi przyjaciółmi. Jeździłam nawet trochę na nartach, ale słabo. Poza kolejką na Kasprowy Wierch nie było wtedy jeszcze wyciągów, więc kiedy się wreszcie wdrapałam z nartami na górę, byłam tak zmęczona, że właściwie na zjazd nie miałam już siły. Pamiętam, że podczas jednego z pobytów w Zakopanem zobaczyłam w Cepelii piękne drewniane korale. Kosztowały czterdzieści złotych. Zawsze wolałam wydać forsę na ciuchy niż na jedzenie, więc przez cały pobyt jadłam tylko raz dziennie barszczyk na obiad i za zaoszczędzone pieniądze w końcu kupiłam sobie te korale... Zdobycie ładnych ciuchów nie było w tamtych czasach takie proste... W sklepach odzieżowych były wyłącznie jakieś paskudztwa. Bez kształtu, formy, bez koloru... Na zakupy w komisach nie było mnie wtedy stać, bo dostawałam miesięcznie od papy Orwida dwieście złotych, które musiały mi starczyć na wszystkie wydatki. Czasem coś ładnego pojawiało się w Cepelii, czasem udało się znaleźć jakąś tanią krawcową... Tak jak wszyscy jeździłam na tandetę, gdzie można było kupić zachodnie ubrania, przysyłane w paczkach z zagranicy. Jednak zdobycie odpowiedniego ciucha wymagało naprawdę wielkich starań. W tym okresie modne były na przykład tak zwane greczyn-ki, czyli sandały wiązane rzemykiem wokół łydki, ale oczywiście nigdzie ich nie można było dostać. Pamiętam, że w domu towarowym kupiłam jakieś ohydne buty, mój ówczesny chłopiec Tadzik oderwał od nich podeszwy, do których, nie wiem jak, przymocował czarną rypsową wstążkę i dzięki niemu miałam wymarzone greczynki. Kupowało się też jakieś koszmarne trykoty, wycinało w nich dekolt i farbowało na czarno. Modne wtedy szerokie paski robiło się z czarnej gumy, spódnice szyło się z prześcieradeł... Pamiętam, że z Hanią Bieniową obserwowałyśmy, jak się ubierają studentki ASP i kopiowałyśmy ich stroje. Miałyśmy doskonały punkt obserwacyjny, bo Hania mieszkała przy ulicy Nowowiejskiej, a ja przy Lea, więc spotykałyśmy się co dzień na przystanku tramwajowym na rogu ulicy Urzędniczej. Obok był akademik ASP, gdzie stale kręciły się ciekawie ubrane młode artystki. Zależało nam na tym, by wyglądać ładnie i oryginalnie. W tym czasie obie też obcięłyśmy dość krótko włosy. Często nasz wygląd wzbudzał na ulicy agresję. Pamiętam, jak z okna domu przy ulicy Konarskiego wychyliła się jakaś kobieta i strasznie na nas krzyczała za to, że mamy płaskie obcasy i szerokie spódnice. Pewnego razu wracałam pociągiem znad morza. Miałam już dwadzieścia parę lat. W przedziałach nie było miejsc, a na korytarzu było bardzo duszno, więc otworzyłam okno. Stojący obok mnie pan zamknął je bez słowa. Znów je otworzyłam, znów je zamknął. Zwróciłam mu uwagę, że mężczyzna nie zachowuje się tak wobec kobiety, a on zaczął na mnie krzyczeć: „Co?! Ty jesteś kobietą?! Ty jesteś chuligan w wąskich spodniach". A jak mamusia reagowała na twój sposób ubierania się? Bardzo dobrze. Ona sama była elegancka, ale skromna i konwencjonalna. Miała w sobie jednak nie zrealizowane szaleństwo, więc jej się podobałam. Z podróży zagranicznych zawsze przy- 120 Ul w mi wspaniałe ciuchy. W naszej klinice też panowała wiel-w/ierancja. Powiem więcej. W naszej klinice istniał niepisany W ^jązek dbania o swój wygląd. Dziewczyna, która ubrała się otAncjonalnie i po mieszczańska, była spalona. Ale profesor /l jk i bieram Dziwiło go w ,ltNi nie był zachwycony tym, jak się ubieram. Dziwiło go, fl/joda kobieta lubi starą srebrną biżuterię, twierdził, ze to te \opatyczne. Za to w klinice neurologii, w której pracowała j/ia lekarki nie mogły przychodzić do pracy w kolorowych fochach albo w spodniach. A ja pojawiałam się w pracy /,iło moją wściekłość. Byłam pewna, że się ze mnie wyśmieją, a oni po prostu dobrze wiedzieli, że nie rozumiem, co się tle wokół mnie. Niezależnie od ideologii lubiłam i nadal lu-eładne ciuchy i pewien luksus. Pamiętam, że któregoś dnia na Hcy Basztowej spotkał mnie kolega malarz, wtedy bardzo soc-" alistyczny. Niosłam pod pachą zdobyty gdzieś żurnal „Vogue . 122 Wa do „Przekroju znaną rubrykę „Demokratyy >e", powiedziała mi, że to lorgnon wygląda już zbyt dosłow- ł ić Zaczął na mnie wrzeszczeć: „Co wy tu macie! Przecież to czysty formalizm!". Kiedy mu odpowiedziałam, że mnie się podoba, wpadł w szał, bo według niego takie rzeczy nie miały prawa mi się podobać. Wzruszyłam tylko ramionami i poszłam dalej. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że moje osobiste gusta mogą być kształtowane pod wpływem jakiejś ideologii. Jak się później okazało, w tajnej opinii uczelnianej, którą koledzy przeczytali po 1956 roku, napisano o mnie: „Ma burżuazyjny styl życia i zachodnioeuropejski sposób ubierania się". A o tym, że byłam aktywnie zaangażowana ideologicznie w budowę nowego ustroju, ani słowa!!! 5 marca 1953 roku umarł towarzysz Stalin. W krajach byłego bloku wschodniego zapanowała odgórnie zalecana żałoba... Nie pamiętam dnia jego śmierci. Nie będę jednak ukrywać, że kiedy się o niej dowiedziałam, zrobiło mi się bardzo smutno. W tym czasie nadal byłam szalenie zindoktrynowana i niczego jeszcze nie rozumiałam. Nie wiedziałam albo nie chciałam wiedzieć, że Stalin był zbrodniarzem. Dla mnie symbolizował walkę z faszyzmem i tylko to się liczyło. W październiku 1956 roku uznałam oczywiście, jak wielu innych, że stalinizm był okresem błędów i wypaczeń, nadal jednak tkwiłam w komunistycznej utopii, w którą wciąż wierzyłam. Odkrywanie tego, co się naprawdę działo w tych czasach, oraz godzenie się na tę wiedzę, zabrało mi niestety wiele lat. Jednak kiedy pod koniec studiów różni moi koledzy zapisywali się do partii, ja już wiedziałam, że nie chcę do niej wstępować. Dlaczego? Bo nie stanowiła dla mnie modelu życia i myślenia. Wiele rzeczy mi się w niej nie podobało. Zdawałam sobie sprawę z tego, że musiałabym ciągle protestować i wiecznie rozrabiać. Jako osoba szalenie pryncypialna, nie wyobrażałam sobie wtedy, że mogłabym uczestniczyć w czymś, czego nie jestem w stanie zaakceptować do końca. Nawiasem mówiąc, wielu moich partyjnych kolegów twierdziło, że jestem bardziej od nich lewicowa. 123 Myślisz, że w tym czasie stałaś się na tyle mocna, by już nie potrzebować wsparcia zorganizowanej grupy? Zawsze musiałam mieć wokół siebie ludzi, z którymi łączą mnie wspólne pasje i zainteresowania, bo dzięki temu stawali mi się bliscy. I taką właśnie grupę znalazłam w klinice. Wspomniałyśmy o tym, że w okresie studiów cierpiałaś na depresję... Wcześniej zresztą też. Właściwie zupełnie nie pamiętam pierwszych dziesięciu lat po wojnie. To, co o sobie wiem z tego okresu, zawdzięczam opowieściom przyjaciół, zwłaszcza Hani Bienio-wej, a także procesom odpamiętywania, do których człowiek jest zmuszony podczas szkoleń psychoterapeutycznych. W gruncie rzeczy jednak nie mam pojęcia, jak udało mi się przeżyć tamten czas, ponieważ stale myślałam o tym, że jest mi źle, że ja już nie chcę tego życia i wolałabym, żeby się wreszcie skończyło. A równocześnie studiowałaś, spotykałaś się z ludźmi, romansowałaś z Tadzikiem... Tego, co mnie łączyło z Tadzikiem, nie nazywałabym romansem, bo to brzmi dość lekko, a dla nas obojga był to szalenie ważny związek. Tadzik urodził się w niewielkiej miejscowości w górach. Jego rodzice prowadzili cukiernię. Był nieprawdopodobnie szczęśliwy, że umożliwili mu studia, świetnie się uczył, a potem został doskonałym lekarzem. Miał w sobie niezwykłą kulturę i elegancję, liberalizm i otwartość, a równocześnie uważał, że nie da się połączyć na stałe jego świata z moim, bo ja pochodzę z zupełnie innego środowiska, więc po studiach będziemy musieli się rozstać... Przeszkadzało mu, że jesteś Żydówką? Nie. Mówił, że nie możemy żyć razem i nigdy się do końca nie zrozumiemy, bo to, co mnie się wydaje oczywistością, którą lekceważę, dla niego jest awansem społecznym, stanowiącym o jego wielkim szczęściu. Po trzydziestu, a może czterdziestu latach, podczas spaceru w Zakopanem przyznał się, że moje pochodze- nie miało jednak wpływ na jego decyzję, ponieważ uznał, że wiążąc się z Żydówką, postąpi nielojalnie wobec rodziny... On sam traktował jednak moją żydowskość jako jeden z elementów pewnego statusu społecznego, w którym rosłam i dojrzewałam, statusu, który był w jego pojęciu znacznie wyższy niż jego własny. Tak bardzo mu to przeszkadzało, że stwierdził, iż nie uda nam się zbudować wspólnego życia. Dlatego ciągle gadał o czekającym nas rozstaniu. A mimo to byłaś z nim przez kilka lat. Przez cały okres studiów. Wprawdzie zapowiedź rozstania napawała mnie wielkim smutkiem i lękiem, ale równocześnie Tadzik dawał mi w tym czasie ogromne wsparcie. Był dla mnie niezwykle dobry i zawsze obecny, kiedy go potrzebowałam. W każdej chwili mogłam na niego liczyć. Byliśmy w sobie zakochani. Rozumiał moje zmienne nastroje, był wobec nich tolerancyjny, więc w jego obecności czułam się bezpieczna. Twoi znajomi z tamtych czasów mówią, że wokół ciebie był zawsze ruch, że skupiałaś na sobie uwagę otoczenia... Być może. Wtedy jednak nie wydawałam się sobie ani atrakcyjna, ani komukolwiek potrzebna. Było mi w życiu źle i niewygodnie, więc hiperkompensowałam to poczucie w rozmaity sposób. Zachowywałam się hałaśliwie, agresywnie, kłótliwie... Dziś wiem, że dla niektórych osób z mojego otoczenia byłam ważna, ale wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Czasem po latach ktoś mi mówił, że się w młodości we mnie kochał albo że mu się podobałam, aleja tego wówczas nie zauważałam. Pamiętam jednak, jak podczas jakiejś imprezy jedna z moich koleżanek usiadła samotnie na parapecie okna, a mój kolega zawołał do niej: „Nie naśladuj Orwidki, bo i tak nic z tego nie będzie!". Wtedy na chwileczkę dotarło do mnie, że znajomi zauważają, co robię i jak się zachowuję. Rzeczywiście miałam taki zwyczaj, że się nagle wyłączałam z zabawy i odchodziłam gdzieś na bok. Teraz wiem, że przez cały czas tkwiłam w niewypowiedzianej żałobie, o której z nikim nie rozmawiałam. To ona sprawiała, że nagle opadał 124 125 mnie smutek i zaczynałam czuć się bardzo zmęczona. Wtedy się alienowałam. A myśląc teraz o okresie moich studiów, mam poczucie, że to był po prostu martwy czas. Martwy? No właśnie. Sama nie wiem, jak mam to uzasadnić. Na pewno różni moi znajomi przeżywali ten okres inaczej. Na przykład Ta-dzik. Albo moja koleżanka, żona Mietka Goldsztajna, Zosia, o czym opowiadał mi jej syn Paweł. Choć studia medyczne specjalnie mnie nie pasjonowały, jednak w ich trakcie uczyłam się też ciekawych rzeczy, interesowały mnie sprawy ideologiczne, poznałam wielu wspaniałych ludzi, z którymi nawiązałam wtedy przyjaźnie na całe życie... Może po prostu nie czytałam wtedy wiele, bo nie miałam na to czasu, więc się specjalnie nie rozwijałam intelektualnie. Może miałam wtedy zbyt mało wątpliwości... Rozmowa 3 O początkach pracy w Klinice Psychiatrii, o profesorach Eugeniuszu Brzezickim i Antonim Kępińskim, o trudnościach w dostosowaniu się do życia Katarzyna Zimmerer Skończyłaś studia latem 1953 roku, ale nie dostałaś wtedy jeszcze etatu w klinice... Maria Orwid Po prostu nie było dla mnie wolnego miejsca. Rodzice szaleli z niepokoju. Uważali, że psychiatria jest dla mnie zbyt niebezpieczna, bo i tak jestem dość zwariowana i nieobliczalna, a kontakt z chorymi może ten stan dodatkowo pogłębić. W dodatku w tych latach obowiązywał przydział pracy, rozdzielanej odgórnie, więc łatwo można było wylądować gdzieś na prowincji. Papa Orwid załatwił mi nawet jakiś etat w którymś ze szpitali krakowskich, ale ja się uparłam, że chcę pracować w klinice przy ulicy Kopernika. Od ukończenia studiów przez półtora roku pracowałaś więc jako wolontariuszka w oddziale dla mężczyzn, prowadzonym przez Antoniego Kępińskiego. ]ak tam było? Bardzo ciekawie, ale też bardzo trudno. U Kępińskiego należało się nad wszystkim zastanawiać, trzeba było myśleć o swoich emocjach, wiedzieć, że nie ma rozstrzygnięć ostatecznych. Zawsze się miało jakieś wątpliwości, każda historia choroby była według niego niedokładnie opisana, zbyt mało szczegółowa. Kępiński był krytyczny, więc zawsze były z nim jakieś problemy. Zawsze miał coś do zarzucenia — że się spóźniło, zawaliło, nie dopełniło. To właśnie Antoni Kępiński pierwszy zaczął rozmawiać z tobą o twoim dzieciństwie i okupacyjnej przeszłości... Właściwie wcale tych rozmów nie pamiętam, wiem tylko, że mnie szczegółowo wypytywał o wszystko, zmuszając, bym sobie wiele 127 rzeczy przypomniała i w maksymalny sposób odtworzyła swoje życie. Wcześniej nigdy z nikim na ten temat nie rozmawiałam. Nie dlatego, żebym chciała cokolwiek ukryć. Po prostu w tamtym czasie nie mówiło się o doświadczeniach okupacji. Szef jednak uważał, że młody psychiatra powinien przede wszystkim zastanowić się nad swoją przeszłością i przemyśleć ją dokładnie po to, by zrozumieć, skąd się w nim wzięły takie lub inne emocje. To zalecenie stosowane jest zresztą od dawna w szkoleniach psychiatrycznych... Etat asystenta dostałaś 1 lutego 1954 roku... I wtedy ówczesny szef naszej kliniki, profesor Eugeniusz Brze-zicki, skierował mnie do pracy w oddziale doktora S. Zanim opowiesz o pracy u niego, chciałabym wiedzieć, jaki był profesor Brzezicki. Absolutnie dziewiętnastowieczny, niezwykle elegancki pan. Chodził w czarnym długim palcie, czarnym meloniku i białym jedwabnym szalu. Bardzo dobrze wychowany, może nieco artystow-ski, lubił arystokratyczne towarzystwo, więc uwielbiał się z nim spotykać i wydawał dla niego wspaniałe przyjęcia. Dla nas zresztą też, ale myśmy zawsze twierdzili, że są to przyjęcia siedemnastej kategorii, choć to wcale nie była prawda. Mieszkał na placu Biskupim, w pięknej willi, pełnej cudownych przedmiotów, ponieważ kolekcjonował antyki, a zwłaszcza zegary. W poczekalni dla chorych znajdowały się stare witraże i profesor opowiadał, że niektórzy pacjenci klękali przed nimi, bo im się zdawało, że znaleźli się w kaplicy. W czasie wojny Eugeniusz Brzezicki został aresztowany wraz z innymi krakowskimi profesorami podczas Sonderaktion Krakau i znalazł się w obozie koncentracyjnym. Opowiadał później, że jego psychiatryczna postawa miała wpływ na jego zachowanie wobec kolegów, a nawet wobec esesmanów, których się jakoś nie bał. Różni starzy profesorowie, którzy w tamtych czasach przychodzili do naszej kliniki na zebrania i dyskusje, mówili, że w obozie zachowywał się znakomicie i był wielką podporą 128 dla innych. Był człowiekiem niezwykle tolerancyjnym i nie miał żadnej potrzeby władzy. Właściwie nie zgadzał się z poglądami Kępińskiego, choć go szalenie cenił. Opowiedz teraz o oddziale doktora S. Był to również oddział męski, ale w przeciwieństwie do oddziału Kępińskiego, określanego jako lekki, ten nazywano ciężkim, choć moim zdaniem nie było wielkich różnic między nimi poza stylem, ideologią i sposobem pracy... Obaj panowie, jak rozumiem, różnili się trochę... Różnili się we wszystkim, co tylko ludzi może różnić. Pierwszego dnia mojej pracy doktor S. otworzył przede mną wielką szufladę swojego biurka i pokazał mi zebrane przez siebie przedmioty, których chorzy używali do samookaleczeń i samobójstw. Były tam wygięte widelce, zagięte łyżki, szpikulce, gwoździe... Ostrzegł mnie wtedy, że to wszystko jest niebezpieczne zarówno dla mnie, jak i dla pacjentów. Pokazał mi, jak wielkim zagrożeniem może być chory człowiek dla siebie oraz innych. Pouczał, że trzeba pacjentów ciągle pilnować i kontrolować, a przede wszystkim wymagać, by podporządkowali się panującej w oddziale dyscyplinie. Pewnego razu zgubiłam klucz od drzwi na oddział. Doktor S. nie wypuścił mnie do domu, dopóki go nie odnalazłam, bo twierdził, że jeśli ten klucz znajdzie któryś z pacjentów, może to być potwornie niebezpieczne... U Kępińskiego nikt na takie sprawy nie zwracał uwagi. Jeśli na jego oddziale panował spokój, klucz dostawał jakiś odpowiedzialny chory, który otwierał i zamykał drzwi. Panujący na oddziale doktora S. lęk był związany z tym, że znajdowali się na nim pacjenci w gorszym stanie psychicznym? Owszem, ci chorzy byli nieco bardziej niespokojni, jednak styl pracy odzwierciedlał poglądy szefa oddziału. Dla doktora S. najważniejszą sprawą była dyscyplina i przystosowanie chorego do warunków szpitalnych. Problem historii choroby sprowadzano do krótkiego, zawartego w kilku linijkach opisu psychopatologii pacjenta, a wywiad, dotyczący całości jego życia, był schematycz- 129 ny. Choć S. był człowiekiem bardzo wykształconym i inteligentnym, nie roztrząsał każdej sprawy tak jak Kępiński. Wydawał jednoznaczne polecenia i udzielał jednoznacznych odpowiedzi. Na jego oddziale nagle wszystko stało się jasne, proste i oczywiste... Żadnych wątpliwości? Żadnych. Ku kompletnemu przerażeniu szefa, czyli Kępińskiego, poczułam się tam bardzo dobrze. Doktor S. był dla mnie miły, mówił, że mam, „orzechowe spojrzenie", ale jestem nieostrożna i nie wolno mi zachowywać się w taki nieuporządkowany sposób. Czy wtedy prowadzono z pacjentami psychoterapię? Ale skąd! Jednak u Kępińskiego bardzo dużo się z chorymi rozmawiało. Nie nazywano tego psychoterapią, tylko nawiązywaniem kontaktu. U S. rozmowy ograniczały się do minimum... A potem już tylko podawano lekarstwa? W tamtych czasach prawie nie było lekarstw. No to co się robiło z chorymi na oddziale? Podobnie jak we wszystkich szpitalach psychiatrycznych przed erą neuroleptyków podawało się insulinę albo skopolaminę, robiło się wstrząsy, stosowało się podstawowe leki uspokajające. Jednak to chyba nie jest tu aż tak ważne. U Kępińskiego postępowano oczywiście podobnie, bo tak właśnie postępował cały świat, jednak zanim podjęto jakąkolwiek decyzję, należało nawiązać kontakt z pacjentem i porozmawiać z nim, żeby zrozumieć, dlaczego jest w danej chwili zdenerwowany czy agresywny. U S. w takich sytuacjach trzeba było natychmiast podjąć jakieś działania, by chorego uspokoić, nie zastanawiając się zbytnio nad tym, jakie mogą być przyczyny jego napięcia emocjonalnego. jak długo pracowałaś na tym oddziale? Kilka miesięcy. 5 maja 1954 roku S. miał pełnić dyżur, poprosił mnie jednak, żebym go zastąpiła, bo chciał zaprosić na kolację swego kolegę, by w ten sposób uczcić jakiś jego awans. Następnego dnia okazało się, że ów kolega został zastrzelony nad Ru- 130 dawą, a po kilku dniach pojawiły się plotki, że mordercą może być właśnie S. Do kliniki zaczęli przychodzić funkq'onariusze Milicji Obywatelskiej albo UB. Wtedy razem z panem Rysiem Rychlińskim, sekretarzem administracyjnym, który pełnił wszystkie te funkcje, jakie dziś wykonuje kilka sekretarek, ustaliliśmy, że nic nie powiemy o zamianie dyżurów, ponieważ mogłoby to świadczyć przeciwko doktorowi S. Byliśmy przekonani, że jest niewinny. Dlatego też popełniliśmy przestępstwo, fałszując księgę dyżurów, do czego mogę się teraz przyznać, bo sprawa dawno już uległa przedawnieniu. A jednak po kilku dniach S. aresztowano. W środowisku rozszalała się prawdziwa burza. Część kolegów uznała, że był zdolny do zabójstwa, inni, w tym ja, bronili go zawzięcie. Nie mogliśmy uwierzyć, że taki uroczy, elegancki pan może być mordercą. Wkrótce okazało się jednak, że S. udało się w jakiś sposób uzależnić od siebie pewnego pacjenta, który mu dostarczył broń. Z tej broni rzeczywiście zabił swojego kolegę. Motywem zbrodni, jak zostało orzeczone, była paranoiczna zazdrość o własną żonę, naszą koleżankę, która w klinice prowadziła oddział dla kobiet. Podejrzewał ją, moim zdaniem niesłusznie, o romans z owym kolegą. W tym czasie wiele osób się od niej odwróciło, zapewne nieświadomie oskarżając ją o to, co się zdarzyło. Bardzo się wtedy przyjaźniłyśmy. Nie widziałam powodu, by ją opuszczać w takiej sytuacji, więc towarzyszyłam jej podczas wszystkich kolejnych rozpraw. Mieszczański Kraków był oburzony moją postawą, mamusia martwiła się, że zszargam sobie na zawsze opinię. Cała prasa pisała wtedy o tym procesie, cała Polska gadała tylko o tym. Wokół nas panowała gęsta i nieprzyjazna atmosfera. Prowadzono publiczne dyskusje i zastanawiano się, dlaczego środowisko psychiatryczne nie zauważyło nadchodzącego dramatu — narastającej w S. nienawiści i zazdrości. Kępiński, zeznając podczas procesu, a także debatując o całej sprawie, miał bardzo ciekawe teorie, które później znalazły zresztą wyraz w jego twórczości. Uważał, że autorytarna, a zarazem protekcjonalna postawa wobec chorych, wprowadzenie 131 w oddziale ostrej dyscypliny przy schematycznym podejściu do pacjenta powinno wzbudzić niepokój. Bo taka postawa mogła wynikać z braku zrozumienia oraz szacunku dla prywatności i wolności. Strasznie mnie te teorie denerwowały, więc się okrutnie kłóciłam z szefem, uznając, że nie ma racji. Byłam wtedy zwyczajną idiotką. A szef znosił moje wyskoki, licząc, że kiedyś jednak zrozumiem jego intencje. Miał rację. W końcu dość szybko je pojęłam. Jednak w tamtym czasie po prostu podobał mi się uproszczony, czarno-biały świat, jaki mi pokazał S. Wprawdzie był to świat groźny, ale ja się nie bałam. Co się stało z oddziałem po aresztowaniu S.? Ja go przejęłam. Po czterech miesiącach pracy! Profesor Brzezicki powiedział mi wówczas: „Nie mamy nikogo innego, musi pani sobie z tym poradzić". Na tym oddziale pracowali wyłącznie mężczyźni, którymi miała kierować — niewielka, drobna, niespełna dwudziestoczteroletnia, niedoświadczona dziewczyna. Wiedziałam, że sama sobie nie poradzę i szybko się do tego przed sobą przyznałam. Intuicyjnie poczułam, jak się powinnam zachować, i zrobiłam mądrą rzecz. Zwołałam zebranie całego personelu i powiedziałam wprost: „Panowie! Zdajecie sobie sprawę z tego, że bez was nic tutaj nie zrobię, więc musicie mi pomóc!". Oddziałowym był wtedy Roman Marusiak, pielęgniarzem Wła-dek Ścibor, a salowymi Józef Mrowieć, Władysław Bobula i Józef Węgrzyn, któremu zresztą wiele lat wcześniej jakiś pacjent odgryzł palec. Ci wszyscy faceci pracowali w szpitalu psychiatrycznym jeszcze przed wojną, byli przesiąknięci ideologią S. i mieli mnie w małym poważaniu, bo byłam świeżo po dyplomie. Po moim wystąpieniu nabrali jednak wobec mnie szacunku i stanęli za mną murem. Chorzy zresztą też zachowywali się wobec mnie lojalnie. I nic się złego nie wydarzyło, a właściwie powinno. Wprawdzie w gruncie rzeczy wcale nie postępowałam inaczej niż S., mimo wszystko jednak moje zachowanie było inne, ponieważ ja byłam inna, a poza tym nie miałam żadnego autorytetu. S. jako autorytarny ojciec był lubiany zarówno przez pacjentów, jak i pracowników. Jedni i drudzy byli uzależnieni od 132 jego uproszczonej wizji świata. Trzeba pamiętać, że mowa tu o okresie, zanim się pojawiły neuroleptyki... A kiedy się pojawiły? Rok później. Uspokoiły sytuację na oddziałach? Według Kępińskiego uspokoiły personel, który przestał się bać, bo uwierzył, że posiada w ręku jakieś w miarę humanitarne narzędzie postępowania z chorymi, no a chorych oczywiście też uspokoiły. Czy oprócz ciebie był na tym oddziale jeszcze jakiś lekarz? Ależ skąd! Nie zapominaj, że kiedy się wojna skończyła, w całej Polsce było tylko sześćdziesięciu czynnych psychiatrów, bo psychiatrzy byli gorliwie eksterminowani zarówno przez Niemców, jak i przez Sowietów. Bardzo wielu z nich zginęło w Katyniu, w łagrach sowieckich, obozach koncentracyjnych, a wielu też było Żydami i podzieliło żydowski los, o czym pisał zresztą nieco później Adam Szymusik. Więc na dwudziestu pięciu pacjentów byłam przez jakiś czas jedynym lekarzem. A po kilku miesiącach przyszli do kliniki starsi ode mnie koledzy, którzy zostali przymusowo wzięci do wojska w 1948 roku i zostali z niego zwolnieni na fali odwilży. Pojawili się wtedy Olek Teutsch, Julian Gątar-ski i Jan Mitarski, którego nazywaliśmy Bebek. Wtedy nasza sytuacja się poprawiła i mogłam wrócić do szefa, czyli do Kępińskiego. Na pewno byłam u niego już w 1955 roku, kiedy zaczął organizować pierwsze zebrania społeczności oddziału, podczas których spotykali się wszyscy chorzy, lekarze, pielęgniarki i salowe, żeby wspólnie omawiać i rozwiązywać różne konflikty. Był to system brytyjski, bo szef skończył studia w Edynburgu na polskim Wydziale Lekarskim. To znaczy salowa mogła w obecności pacjenta skrytykować lekarza? Teoretycznie tak, choć na ogół tego nie robiła. Przede wszystkim chodziło jednak o przywrócenie podmiotowości paqentom, którzy odkrywając wagę swoich sądów, uczyli się odpowiedzialno- 133 ści za siebie i innych. Ten styl pracy wprowadzony przez Kępińskiego w Polsce jest jedną z najważniejszych zmian w psychiatrii, aktualną do dnia dzisiejszego. Wasza klinika jako jeden z pierwszych ośrodków w Polsce wprowadziła w 1957 roku terapię grupową... Równocześnie i niezależnie od nas ten system pracy z pacjentem zaczął wprowadzać Stefan Leder z Warszawy, który jakiś czas później został profesorem, habilitując się zresztą w Krakowie. U nas pomysłodawcą prowadzenia terapii grupowej był oczywiście Antoni Kępiński. Razem z Julkiem Gątarskim zgłosiłam chęć leczenia tą metodą. Ogłosiliśmy nasz zamiar w oddziale, uznając, że pacjenci sami powinni decydować, z którym lekarzem chcą pracować. Szef śmiał się wtedy, że na pewno nikt się do mnie nie zgłosi, bo kto by chciał chodzić do takiego młodego, niedoświadczonego psychiatry. Na szczęście nie miał racji! Skąd wiedzieliście, jak prowadzić terapię grupową? Nie wiedzieliśmy. Uczyliśmy się razem z pacjentami. Bardzo dużo czytaliśmy na ten temat. Przede wszystkim literaturę angielską, którą referowaliśmy na wprowadzonych przez profesora Karola Spetta codziennych zebraniach wszystkich lekarzy kliniki. Spotkania te odbywały się przez kilkadziesiąt lat, również w soboty, i trwały po dwie, trzy godziny. W ich trakcie prezentowano chorych, a potem odbywały się między nami dyskusje na ich temat. Szef zapisywał nasze wypowiedzi, byśmy wiedzieli, z jakimi problemami mieliśmy do czynienia, na wypadek gdyby ów chory znów został kiedyś przyjęty do kliniki. Pisał zawsze w niewielkich notesikach, których cały stos ma chyba do dziś Jacek Bomba. Rozmawialiśmy też na temat różnych artykułów z zagranicznych pism psychiatrycznych, abonowanych przez Akademię Medyczną, i referowaliśmy ukazujące się na Zachodzie ważne dla nas książki. Na przykład Olek Teutsch i Bebek Mi-tarski tłumaczyli nam z języka niemieckiego Allgemeine Psycho-pathologie Karla Jaspersa. Trwało to kilka lat, a każdy z nich posługiwał się inną nomenklaturą. Olek próbował znaleźć odpo- 134 wiedniki neologizmów, co było trudne i niezrozumiałe, ponieważ używał słów wtedy nie znanych... Na przykład? Słowa „pokrętny", które nie istniało jeszcze w tamtych czasach w obiegu intelektualnym. Nie wiem jednak, czy rzeczywiście było pomysłem Olka, bo znalazłam je również u Adolfa Rudnickiego. Teutschowi bardzo zależało na wyszukaniu polskich odpowiedników dla trudnych określeń Jaspersa. W ten sposób stworzył dość skomplikowany język, niełatwy w słuchaniu, ale za to fascynujący. Mitarski w przeciwieństwie do Teutscha uważał, że w tłumaczeniu należy posługiwać się używanymi powszechnie słowami, więc w swoich prezentacjach stosował język literacki, dzięki czemu znacznie lepiej i szybciej można go było zrozumieć. Do dziś nie wiem, który z nich miał wtedy rację, choć w tamtym czasie ostro się na ten temat spieraliśmy. Jakie jeszcze lektury zapamiętałaś z tamtego okresu? Czytaliśmy absolutnie wszystko, co się tylko dało zdobyć z zakresu psychiatrii, ale przecież nie ma sensu, żebym tu wymieniała jakieś tytuły, bo zrobiłaby się z tego osobna publikacja... Z twoich opowieści wynika, że większość dnia spędzaliście na dyskusjach. Rozmawialiśmy nieustannie, a dzięki tym rozmowom wyrabialiśmy sobie własne poglądy na różne sprawy. Mówiliśmy o stosunku do chorych. O tym, kto się chorych boi, kto nie i dlaczego tak się dzieje. O tym, w jaki sposób należy nawiązywać z nimi kontakt i dlaczego ten kontakt jest taki ważny. Jak należy rozumieć to, co mówi i robi chory. W jakim zakresie można mu dać swobodę i szanować jego autonomię, a na ile trzeba utrzymać strukturę szpitala, w którym przecież przebywa dużo różnych ludzi z różnymi zaburzeniami. Jak należy pracować z tymi grupami chorych, a jak z tamtymi. Choć każdy z nas miał nieco inny punkt widzenia, łączył nas jednak pogląd, że przede wszystkim należy z pacjentem nawiązać kontakt i zapewnić mu maksimum wolności. 135 To znaczy, że dość szybko wyzwoliłaś się spod wpływów doktora S. i przekonałaś się do filozofii Kępińskiego? Absolutnie!!! Ja zresztą właściwie miałam podobne poglądy jak Kępiński, tylko ich początkowo nie umiałam zwerbalizować. Nauczyłam się tego później, kiedy rozpoczęły się zebrania społeczności i zaczęłam dużo czytać, zmuszana do tego przez szefa. Oczywiście często wolałam tańczyć rock and rolla i chodzić do „Warszawianek". Jednak Kępiński dość regularnie kazał mi referować przeczytane teksty i nie miał dla mnie cienia litości. A dla kolegów miał. Raz nie przyszłam do pracy, bo źle się czułam. Bywały takie dni, kiedy nie byłam w stanie opuścić łóżka. W tamtych czasach kobieta mogła mieć od lekarza stałe zaświadczenie, usprawiedliwiające jej jednodniową nieobecność w pracy. Można było wtedy zostać w domu, tylko należało zawiadomić zakład pracy. Raz się zdarzyło, że nie przychodząc do kliniki, coś zawaliłam — to nie było nic wielkiego — nie dopilnowałam terminu badań jakiegoś pacjenta. Nigdy w życiu nie zapomnę, jak się wtedy Kępiński wobec mnie zachował. Stał nade mną taki wielki i krzyczał, że moje dolegliwości wcale go nie obchodzą, ponieważ jestem lekarzem i moim obowiązkiem jest robić to, co do mnie należy, dlatego nieważne, czy się nadawałam do pracy, czy nie. A wieczorem przysłał mi do domu na przeprosiny bukiet herbacianych róż. Zdaje się, że nie był łatwym człowiekiem. Strasznie trudnym. Kępiński był po prostu niesprawiedliwy, ponieważ zawsze stawał po stronie słabszego. Uważał, że pacjent ma gorzej niż pani doktor, więc pani doktor nie ma prawa leżeć w łóżku, tylko powinna się nim zajmować. Kiedy amok minął, zrobiło mu się przykro i stąd te róże. Był wybuchowy? Bardzo! Miał wielkie poczucie humoru, które czasem zawodziło. Dzięki szalonym możliwościom koncepcyjnym, każdą sprawę umiał zobaczyć jak kubiści — z wszystkich stron. Był piekielnie wykształcony. Wszystko czytał — prasę, książki, poezję. A jedno- 136 cześnie bardzo lubił życie, lubił z nami przebywać, rozmawiać, popijać... Wielokrotnie twierdził, że niektórzy z nas tworzą go, ponieważ dzięki pytaniom, dyskusjom, różnym stymulacjom, a nawet agresji sprawiają, że jego tożsamość intelektualna coraz bardziej się krystalizuje. A przecież w tym czasie, o którym teraz mówię, był jeszcze bardzo młody — miał trzydzieści parę lat. Był szalenie wymagający. Przede wszystkim wobec siebie, ale także wobec innych. Znajdowałam się wśród tych, od których żądał ogromnie dużo, i było to moje szczęście, ponieważ inaczej rozpadłabym się zapewne w poczuciu bezsensu, w alkoholu, w lekarstwach, w ciągłych niepokojach dotyczących spraw osobistych, które mi się wtedy wydawały trudne i dramatyczne, a w istocie wcale takie nie były, tylko ja je wtedy przeżywałam w taki sposób. A on, nie zważając na moje nastroje, dawał mi po prostu robotę do wykonania. / to cię uratowało? Niewątpliwie. Jak potoczył się twój związek z Tadzikiem R, który zapowiadał, że po studiach będziecie musieli się rozstać? Powoli się rozsnuł, ale pozostaliśmy w przyjaźni. A po studiach poznałam na imieninach Jadzi Kozakowej pewnego architekta. Bardzo się sobie spodobaliśmy zarówno intelektualnie, jak i zewnętrznie. Był ode mnie parę lat starszy, już po rozwodzie, w jego życiu panował pewien chaos, który chciał opanować, wiążąc się ze mną, bo wyobrażał sobie, że mu stworzę bezpieczny dom. A mnie to nawet w najmniejszym stopniu nie było w głowie. Owszem, podobał mi się, imponował mi, lubiłam z nim spędzać czas, ale za żadne skarby nie chciałam tego związku formalizo-wać. Tak go sfrustrowałam moimi rozmaitymi cechami charakteru oraz kompletnie odmienną postawą wobec życia, że zaczął mnie zdradzać w szaleńczy sposób, więc rozpaczałam. A potem przychodził, przepraszał i mu wybaczałam. Po trzech latach stwierdziłam, że nie jestem w stanie tego dłużej wytrzymać. Zerwałam z nim. Nie widzieliśmy się osiem lat. Pewnego dnia schodziłam z Kasprowego schodkami, on szedł do góry. Potknął 137 się na lodzie i upadł nagle na kolana wprost przede mną. Kiedy to zobaczyłam, stwierdziłam: „Bardzo dobra pozycja, tak trzymać". Był tym tak zachwycony, że wiele razy opowiadał tę historię różnym ludziom, dodając za każdym razem: „Mały taki hardy jak zawsze", bo tak właśnie o mnie mówił „mały". Po paru miesiącach spotkaliśmy się na ubecji. Oddawaliśmy paszporty po powrocie z zagranicy. Okazało się, że oboje byliśmy w tym samym czasie w Paryżu. Wiedziała o tym pewna zazdrosna kobieta, ale nam nie powiedziała. Zmartwił się, że się tam nie spotkaliśmy. Znał Paryż i na pewno moglibyśmy spędzić razem miło czas. Potem wiele razy się spotykaliśmy, nasza przyjaźń łatwo mogła się przerodzić w coś jeszcze głębszego, ale ja już byłam z kimś innym. Ważne jednak, że zawsze mogliśmy na siebie liczyć w trudnych momentach. Ostatni raz spotkałam się z nim w restauracji „Guliwer". Był już bardzo chory, czekała go operacja. Rozmawiałam z nim przez telefon dzień przed nią. Nie wy-budził się po narkozie. Zmarł latem 2004 roku. Mówiłaś już o tym, że żyjąc pełnią życia, równocześnie pragnęłaś, by się skończyło, bo sprawiało ci nieustannie wielki ból. Dlatego też równie dobrze mogłabym tu przedstawić zupełnie inną opowieść. Opowieść o dziewczynie, a potem kobiecie, która leży skulona na łóżku i nie ma siły z niego wstać, bo ma wieczną depresję i ciągle się czegoś boi. A kiedy już wstanie, często nadużywa alkoholu i łyka zbyt wiele lekarstw. Równocześnie pracuje, kształci się, bawi, romansuje. Twoja opowieść jest opowieścią o tym, z jakim trudem człowiek po przeżyciu traumy dostosowuje się do życia. Ciągle towarzyszyło mi poczucie, że nie podołam wszystkim zadaniom, jakie stawiało przede mną życie i jakie sama sobie wyznaczałam. Wszystko, co mnie spotykało, z czym miałam do czynienia, z czym się musiałam uporać, wydawało mi się zbyt męczące, zbyt trudne do zniesienia. Marzyłam o tym, żeby gdzieś uciec. Żeby się od tego wszystkiego uwolnić... Jednak choć to życie sprawiało mi ciągle tak wielki ból, równocześnie bardzo 138 wiele mi dawało. Miałam wspaniałe dzieciństwo. Otoczona byłam kochającymi mnie ludźmi. Miałam ojca, który dał mi w przyspieszeniu wszystko, co ojciec powinien dać swemu dziecku, matkę, która w sposób heroiczny ratowała mi życie, choć sama w gruncie rzeczy po śmierci mojego tatusia i całej rodziny nie chciała już dłużej żyć. A po wojnie obracałam się wśród szalenie ciekawych i niezwykłych ludzi... Czy wchodziłaś w dorosłość ze świadomością, jak wiele dostałaś od życia, czy uświadomiłaś to sobie dopiero później? To był długotrwały proces... Na pewno jednak nie miałam poczucia krzywdy... Po zakończeniu wojny też jej nie miałaś? Nie. Za to miałam w sobie straszną agresję wobec ludzi. Wobec Niemców i wobec Polaków. Dobrze pamiętałam całe zło, jakie się wydarzyło podczas okupacji. Nie doceniałam faktu przeżycia. Cieszył mnie jedynie dzień wyzwolenia 27 lipca 1944 roku. Jednak koniec wojny przyjęłam z absolutną rozpaczą. Już wtedy zaczął we mnie narastać proces nieuświadomionej żałoby. Pewnie dlatego byłam taka trudna w kontaktach i taka agresywna... Na czym polegała twoja agresja ? Kłóciłam się, złościłam, awanturowałam... Poza tym zawsze czułam się samotna, choćby nie wiem ilu ludzi było wokół mnie. To poczucie zostało mi zresztą do dziś. Łatwiej było ci zaufać Żydom niż Polakom? Nie. Nigdy. Pochodzenie nigdy nie stanowiło dla mnie kryterium bliskości, i jestem z tego dumna. Wśród osób mi bliskich byli zarówno Żydzi, jak i Polacy, a w wielu wypadkach nawet nie wiedziałam, jakie jest prawdziwe pochodzenie danej osoby i wcale mnie to nie interesowało. Czy doświadczenia okupacyjne spowodowały u ciebie brak ufności wobec ludzi? Nie. Prawdopodobnie jednak sprawiły, że stałam się osobą nad-wrażliwą. Właściwie ciągle mi się zdawało, że różne zachowania 139 czy wypowiedzi moich bliskich i znajomych są skierowane przeciwko mnie. Takie nastawienie było u mnie w młodości bardzo nasilone, na szczęście od pewnego czasu mam większy dystans wobec siebie, choć na pewno elementy tej nadwrażliwości we mnie pozostały, co niewątpliwie utrudnia mi kontakt z ludźmi, a im ze mną. To znaczy, że brak uwagi tłumaczyłaś sobie jako złą wolę, wymierzoną przeciwko tobie? Nie wiem, czy sobie cokolwiek tłumaczyłam. Po prostu byłam egocentryczna i miałam szalone wymagania. Chciałam, żeby mnie słuchano, kiedy mówię. Żeby się ze mną zgadzano. Jakakolwiek drobna nieuwaga prowokowała u mnie poważne napięcia emocjonalne. Posługuję się zresztą w tej chwili terminem Haliny Mi-kołajskiej, która zawsze powtarzała, że ludzi powinna cechować uważność na drugiego człowieka. A mnie się ciągle zdawało, że otrzymuję tej uwagi zbyt mało albo że nie jest ona taka, jaka według mnie powinna być. Gdyby jednak istniała prawda obiektywna, musiałabym z perspektywy czasu stwierdzić, że otrzymałam jej znacznie więcej, niż wówczas sądziłam. Jak konkretnie reagowałaś, kiedy miałaś wrażenie, że ludzie są wobec ciebie nieuważni? Irytacją, płaczem, lękami, brakiem snu. To były typowe reakcje, jakie występują u młodych, zwariowanych dziewczyn. Tupałaś nogami, krzycząc, żeby cię wreszcie posłuchali? W sytuacjach zawodowych musiałam tak robić. A w towarzyskich? Nie. W sytuacjach towarzyskich dużo tańczyłam albo po prostu się upijałam i wtedy było mi lepiej... Miałaś poczucie, że cię nie szanują? Ale skąd! W tej chwili nawet nie umiem porządnie zdefiniować tamtych emocji. Brak uwagi nadal mi się nie podoba i nadal źle go znoszę, lecz teraz rzadko się z nim spotykam. Może dawniej zbyt wiele wymagałam od ludzi i opacznie ich rozumiałam, 140 a w końcu stałam się bardziej tolerancyjna? Marian zawsze powtarzał, że człowiek czasem boi się do mnie odezwać, bo zwykle to, co słyszę, obracam przeciwko sobie, choć intencja mówiącego była zupełnie inna. Po latach zrozumiałam, że miał rację. Teraz wiem, że wszystko byłoby znacznie prostsze, łatwiejsze, lepsze, gdybym nie była tak strasznie przewrażliwiona na swoim punkcie. Być może w moim wypadku syndrom postholocaustowy nie ujawnił się pod postacią poczucia krzywdy, roszczeniowości czy nieufności, tylko właśnie poprzez tak straszliwą nadwrażliwość, jakby mnie ktoś pozbawił skóry. Więc hiperkompensowałam tę nadwrażliwość arogancją i bezczelnością. Uważano mnie za osobę ekscentryczną, co mnie zachwycało. Zachowywałam się w sposób bardzo irytujący. Jak dokładnie? Już tego nie umiem przywołać, ale wiem, że bardzo wielu bliskich mi ludzi narzekało na moje zachowanie, bo im utrudniało życie. Mnie zresztą też. Rozmowa 4 O Marianie Szulcu, życiu kulturalnym Krakowa po „odwilży", o Piwnicy pod Baranami Katarzyna Zimmerer Już kilka razy wspomniałaś Mariana... Maria Orwid Mariana Szulca poznałam w czerwcu 1955 roku. Podobno zobaczył mnie po raz pierwszy w jakiejś aptece, gdzie oboje kupowaliśmy proszki od bólu głowy. Twierdził, że byłam ubrana w pomarańczowy kostiumik, którego nigdy nie miałam... A ja go zobaczyłam we Wschodnim Targu, czyli dzisiejszym „Rio" przy ulicy św. Jana. Wstąpiłam tam po pracy na kawę z Romkiem Leś-niakiem, który miał szalone poczucie humoru, więc w jego towarzystwie zawsze się strasznie śmiałam. Wtedy też w pewnym momencie zauważyłam, że przy ścianie, po lewej stronie od drzwi, siedzi pan ubrany w niezwykle elegancką i nie spotykaną w tamtych czasach w Polsce gabardynową bluzę w kolorze khaki z trykotowymi ściągaczami. Palił fajkę i przyglądał mi się w sposób, który lubię — z zainteresowaniem, sympatią, ale też z pewnym rozbawieniem. Następnego dnia opowiedziałam mojemu koledze z kliniki, Bebkowi Mitarskiemu, że widziałam fantastycznego faceta i opisałam mu, jak wyglądał. Mitarski od razu się zorientował, że miałam na myśli jego przyjaciela Mariana Szulca. Obiecał, że „jak będę grzeczna, to mi go przedstawi". Potem okazało się, że również Marian mu o mnie opowiadał, pytając, czy nie wie, kim może być wyglądająca tak a tak smarkula, która we Wschodnim Targu rozmawiała z jakimś kolegą na temat psychiatrii i głośno się śmiała. W końcu poznaliśmy się na imieninach Mitarskiego w Pę-kowicach. Szulc przyjechał tam ze swoim przyjacielem, grafikiem Jurkiem Pankiem. Pamiętam, że na mój widok Panek wykrzyknął: „Rany boskie, luksus dupa!". Wcale nie miałam wtedy poczucia, że mogę się komuś wydawać atrakcyjna, więc jego komplement szalenie mnie ucieszył i do dziś go przechowuję w sercu. Wyszliście z tego wieczoru z Marianem jako para? Ale skąd! Nadal byłam jeszcze z architektem i na razie wcale nie zamierzałam go porzucać. A potem miałam jak zwykle różne chandry i depresje... Marian czekał na mnie dwa lata. Wszyscy wiedzieli, jakie ma wobec mnie uczucia, choć zachowywał się niesłychanie powściągliwie i dyskretnie. Jeszcze wtedy nie był władczy... Pierwszego wspólnego sylwestra spędziliśmy dopiero w 1956 roku, choć nadal jeszcze nie byliśmy razem. Starannie się do tego wieczoru przygotowywałam. Razem z panią Demarczykową, matką Ewy, godzinami wymyślałyśmy dla mnie kreację. W końcu uszyła mi długą czarną suknię, z kilkoma tiulowymi spódnicami i odsłoniętymi ramionami. Te nagie ramiona dość mnie peszyły, ale ona się uparła, że tak ma właśnie być. Do tego miałam tiulowy szal i długie czarne rękawiczki, kupione w komisie za pół mojej pensji, na złość sprzedawczyni, która stwierdziła, że na pewno będą dla mnie za małe. Najpierw mieliśmy iść do Puszetówki przy ulicy Piłsudskiego, potem do „Groteski", a na koniec do Domu Plastyków przy Łobzowskiej. Marian bardzo się przyjaźnił z Puszetami — z Ludwikiem, zamordowanym przez Niemców, jego synem Jackiem, rzeźbiarzem, i synem Jacka, Franiem. Bywał u nich za czasów okupacji. Opowiadał mi potem, że ukrywali się u nich zarówno Żydzi, jak i akowcy. Na mnie ich dom zrobił bardzo dziwne wrażenie — dość zaniedbany, choć ze śladami dawnej świetności. Miałam tam poczucie jakiegoś surrealizmu — wśród antycznych, zakurzonych mebli i rzeźb Jacka Puszeta ustawiono stoły, na których leżały 142 143 pęta kiełbasy i stały musztardówki z jakąś kolorową wódką. Kiedy Panek zobaczył mnie w tej sukni, zawołał: „Rany boskie! Co za kultura!". Dziś już nie wiem, dlaczego ta uwaga mnie tak zawstydziła, że niewiele myśląc, wypiłam od razu kilka wódek, no i natychmiast się upiłam do nieprzytomności. Zaprowadzili mnie do jakiejś pakamery, w której spędziłam całą noc, na przemian śpiąc i chorując. Opiekowała się mną Halina Dąbrowska. Rano Marian odprowadził mnie do domu, sześć miesięcy później byliśmy już razem i tak zostało przez czterdzieści lat, aż do jego śmierci w 1996 roku. Marian pracował wtedy jako adiunkt na Wydziale Scenografii Akademii Sztuk Pięknych w katedrze profesora Stopki... Poza tym malował, zajmował się fotografią, chodził po górach, jeździł na nartach, uprawiał jachting, był płetwonurkiem... Szalenie oczytany, ogromnie ciekawy świata, a w dodatku przystojny... To on otworzył mnie na sztukę, to on nauczył mnie na nią patrzeć... Pamiętam zauroczenie zorganizowaną w tamtym czasie wystawą sztuki meksykańskiej. Cały Kraków wtedy oszalał! Do tej pory nie widzieliśmy takich kolorów i tak niezwykłego światła, jak na tamtych obrazach. A potem zachwycaliśmy się pokazem fotografii pod tytułem Rodzina człowiecza, którą porównać można do dzisiejszych wystaw World Press Photo. Były na niej zdjęcia ludzi w różnych sytuacjach życiowych. Rodzących się i umierających, szczęśliwych i na dnie rozpaczy, sytych i głodnych... Zobaczyliśmy zupełnie inny obraz człowieka niż ten, jaki znaliśmy z obrazów socrealistycznych, na których przedstawiany był obowiązkowo jako monolit — silny i zdrowy, patrzący z optymizmem oraz wiarą w świetlaną przyszłość... Czas, o którym teraz mówisz, był chyba dość niezwykły. Od października 1956 roku panowała przez jakiś okres odwilż, która przyniosła ze sobą pewną wolność... Nie mogę powiedzieć, że mieliśmy wtedy jakieś szalone możliwości, a jednak życie kulturalne było bardzo bogate, tylko wymagało wielkiej motywacji, by w tym, co się dzieje, brać udział. 144 Obracałam się wśród ludzi, którzy z wielką uwagą śledzili wszystkie wydarzenia artystyczne. W moim środowisku nie do pomyślenia było, żeby nie pójść na pokazywaną właśnie wystawę, nie przeczytać książki, którą akurat wydano, nie zobaczyć filmu, który wszedł na ekrany, nie obejrzeć spektaklu granego w którymś z krakowskich teatrów. Wiadomo oczywiście, że nie wszystkie wydawane książki ukazywały się w Polsce, bo istniała cenzura, ale przecież były między innymi powieści Sartre'a, Simone de Beauvoir, Camusa, Hemingwaya, Faulknera, Steinbecka, Bólla, Frischa, które czytaliśmy namiętnie. Dzięki Marianowi pojawił się w moim życiu Gombrowicz, a Marian zawsze powtarzał, że jestem jak Iwona księżniczka Burgunda — może nie tak głupia, ale zawsze w głupiej sytuacji... A jego ukochaną książką — co bardzo ciekawe — były Sobowtóry Borysa Pilniaka. To historia wyprawy naukowej kilku mężczyzn i jednej kobiety, która wzbudza w nich takie namiętności, że szef wyprawy każe ją w końcu zastrzelić, aby uniknąć wielkich napięć. Pamiętam, z jakim przejęciem oglądaliśmy w tamtych czasach radziecki film Lecą żurawie w reżyserii Michaiła Kałatozowa. Zachwycali nas tacy aktorzy, jak Danielle Darieux, Marcel Marceau czy Jeanne Moreau. Choć w różnych lokalach grano wówczas melodię z Mostu na rzece Kwai, jednak filmu, nie wiem czemu, wówczas nie pokazywano. W tym okresie powstało w Krakowie kilka Dyskusyjnych Klubów Filmowych, gdzie odbywały się projekcje również starych filmów. Chodziliśmy na dawne westerny, a z Marianem i Jurkiem Pankiem jeździłam do DKF-u w Nowej Hucie, żeby zobaczyć surrealistów, między innymi Psa andaluzyjskiego Bu-ńuela, a także dorobek niemieckich ekspresjonistów, którzy nas wtedy fascynowali. W tym klubie nigdy nie było wiadomo, co pokażą danego dnia, więc przez cały rok polowaliśmy na Nosfe-ratu i Gabinet doktora Caligari. Wlekliśmy się do Huty co tydzień tramwajem, bo przecież nikt z nas nie miał jeszcze samochodu. W końcu udało nam się dopaść oba te filmy i je obejrzeć. Była w nas wtedy szalona determinacja, żeby być na bieżąco. Podob- 145 nie zresztą rzecz się miała ze zdobywaniem ubrań, o czym już mówiłyśmy. Można chyba powiedzieć, że w ten sposób też walczyliście o swoją godność. Oczywiście! Zależało nam na tym, by się nie stać peerelowskim zaniedbanym barbarzyńcą, który, tkwiąc za żelazną kurtyną, nie ma pojęcia o tym, co się dzieje na świecie. Nie chcieliśmy być prowincją Europy, więc robiliśmy wszystko, by tak się nie stało... Zaprzyjaźniłam się wtedy bardzo z panią Demarczykową, która była nie tylko znakomitą krawcową, ale też wspaniałym człowiekiem. Przychodził do niej nieomal cały Kraków, znała wszystkie plotki, ale była szalenie dyskretna i nigdy ich nikomu nie powtarzała. Miała doskonały gust i świetne pomysły. Sama wymyślała różne fasony, kombinacje, wiedziała, co do czego będzie pasować. Jest w jakimś sensie współautorką mojej osoby, bo to ona między innymi tworzyła mój styl ubierania się, który zresztą od wielu lat nie ulega modyfikacjom. Już w młodości postanowiłam dobierać stroje w taki sposób, by upływ czasu nie zmusił mnie do żadnych zmian. Wróćmy do Mariana... ° Miał w sobie ogromną prawość. Wprawdzie nie był człowiekiem wierzącym, jednak sztuka znajdowała się według niego w sferze sacrum i dlatego nie mogła być zaangażowana politycznie. Mówił, że nie wolno tworzyć, jeśli się nie wie, po co się to robi. Nie należy nikomu narzucać sposobu patrzenia na twórczość, ponieważ tak naprawdę należy ona jedynie do odbiorcy. Obowiązkiem artysty jest ukazanie własnej prawdy wewnętrznej, nie uwikłanej w żadne czynniki zewnętrzne. Bo dla Mariana sztuka stanowiła Absolut. Chyba nie było mu łatwo.... Należał do pierwszej powojennej moderny. Ci ludzie uważali się za lewicowców, zakorzenionych w przedwojennym nurcie nowoczesnej, a zarazem postępowej sztuki. Zaraz po wojnie Ma- 146 rian zapisał się do Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej, z nadzieją, że w nowym ustroju uda się zrealizować ideały, w które wierzył. Szybko się zorientował, że komunistyczne władze Polski mają wobec sztuki właściwie taki sam stosunek jak faszyści. Zgodnie z obowiązującymi doktrynami socrealizmu artyści awangardowi zostali napiętnowani jako odszczepieńcy i odebrano im prawo swobodnego wyrażania własnej wizji artystycznej. Stalinizm był dla Mariana zabójczy, nie dlatego, że ugiął się na jego rzecz, tylko dlatego, że odebrał mu motywację do działania. Marian miał bardzo niski próg frustracji i szybko się załamywał. Ciągle powtarzał, jak podczas okupacji żył nadzieją, że wojna się kiedyś skończy i będzie mógł wreszcie żyć jak człowiek, a kiedy wojna się wreszcie skończyła, wszystkie jego nadzieje szlag trafił. Przecież po okresie stalinizmu przyszedł czas odwilży... I od razu pojawiły się nowe problemy. Już wtedy zaczęły się zalążki tego, co dziś nazywamy komercjalizacją sztuki. Aby wystawiać i sprzedawać, trzeba było należeć do jakiejś określonej grupy. Marian brał jeszcze udział w pierwszej powojennej wystawie sztuki nowoczesnej, zorganizowanej w 1948 roku, ale z powodu konfliktu z Kantorem nigdy nie należał do Grupy Krakowskiej. Na czym ten konflikt polegał? Obaj byli wielkimi indywidualistami, a z Kantorem łatwo było popaść w konflikt. Marian był najukochańszym synkiem swojej mamusi. Jego walka z życiem polegała na wycofywaniu się. On po prostu oddawał pole za polem, aż wreszcie całkowicie zrezygnował z życia publicznego. Nie umiał walczyć o swoje interesy. Był ideowo niezwykle czysty. Pamiętam nasze pierwsze wspólne wakacje we wsi Tupadły na Kaszubach w roku 1957. W tym właśnie czasie organizowana była kolejna powojenna wystawa sztuki nowoczesnej. W środowisku artystów dochodziło wtedy do zażartych ideologicznych dyskusji na temat tego, kto może w tej wystawie wziąć udział. Kto powinien być z niej wykluczony, bo dał się skolaborować socrealizmowi, z kim honor wysta- 147 wiać, z kim wystawiać nie można. Marian był tak szalenie zaangażowany w te rozważania, że zostawił mnie samą i wrócił do Krakowa. A potem okazało się, że go oszukano, dopuszczając różne osoby, które, według Mariana, splamiły się ideologicznie. W proteście nie wziął w tej wystawie udziału, ale nikt jego protestu nie zauważył. I w tej sytuacji pojawiły się zapewne kolejne konflikty, w jakie popadł... Marian miał dar ładowania się w sytuacje trudne i nieodwołalne, które w efekcie determinowały jego życie. Tak było na przykład z filmem Hasa Jak być kochaną. Przyjaźnił z reżyserem, jednak Has jako scenografów angażował zawsze Lidię i Jerzego Skarżyńskich. Tym razem oboje z jakichś względów nie mogli z nim pracować i chyba powiedzieli mu o tym w ostatnim momencie. Has znalazł się w trudnej sytuacji. Zaproponował Marianowi współpracę, ale właściwie była to prośba o pomoc. Marian przygotowywał się właśnie do rejsu jachtowego. W tamtych czasach, aby dostać zezwolenie na wypłynięcie z portu i paszporty, ktoś z załogi musiał mieć na swoim koncie dewizy. Marian akurat dewizy posiadał, bo bardzo dobrze sprzedał w Norwegii swój obraz Zraniony Ren. Gdyby wycofał swój udział w rejsie, nikt by nie popłynął. Więc się nie wycofał, choć robienie scenografii dla Hasa było dla niego wielką szansą zawodową. Has się na niego obraził, zerwał z nim stosunki i nigdy więcej nie odezwał się do niego ani słowem. Czy rozmawiałaś z Marianem o czasach okupacji? O jego przeszłości dowiedziałam się dopiero po wielu latach wspólnego bycia. Podczas okupacji uczył się w Kunstgewerbe-schule, kuźni kadr powojennej awangardy, pracował też u różnych rzemieślników — u stolarza, malarza i złotnika, a równocześnie działał w konspiracji. Już jesienią 1939 roku wstąpił do Związku Walki Zbrojnej, a miał wtedy siedemnaście lat. Potem przeszedł do Armii Krajowej. Ojciec Mariana był częściowo pochodzenia niemieckiego. Proponowano mu podpisanie Reichs- 148 listy, ale odmówił, tak jak cała rodzina. Pracował jako urzędnik w urzędzie wojewódzkim. Początkowo, dopóki ich Niemcy nie wyrzucili, mieszkali przy Basztowej 22, w budynku urzędu. Dzięki temu mieli dostęp do biur niemieckich, w których znajdowały się ważne dokumenty. Mama Mariana bez słowa przynosiła mu różne informaqe i nigdy o nic nie pytała. A potem członkowie jego siatki konspiracyjnej wpadli. Poza Marianem i jednym kolegą, wszyscy chłopcy zginęli. Przez jakiś czas Marian bał się, że albo ktoś go wyda, albo inni z konspiracji będą podejrzewać, że współpracuje z Niemcami. Dlatego długo spał z siekierą pod poduszką. Miał potworne poczucie winy, że żyje, a jego koledzy nie. Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, chciał wziąć w nim udział, ale Kraków był tak zablokowany, że mu się nie udało wydostać z miasta. Był z tego powodu bardzo zrozpaczony. Po wojnie nigdy nie należał do żadnej organizacji kombatanckiej. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych pojawiły się niemieckie odszkodowania, zarówno dla kombatantów, jak i dla Ocalonych z Holocaustu, nie chciał żadnych pieniędzy, choć można je było załatwić bez problemów, a on był wtedy w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Równocześnie namawiał mnie, żebym się o te odszkodowania ubiegała. Złościłam się, też nie chciałam tych pieniędzy. Uważałam, że materialna zapłata za śmierć najbliższych, najukochańszych osób jest niemoralna. A Marian się uparł. Mówił, że w moim wypadku to inna sprawa. Bo on, przystępując do AK i narażając się w ten sposób na niebezpieczeństwo, dokonał wyboru, a ja takiego wyboru nie miałam. Opowiadałaś mu o swojej przeszłości okupacyjnej? Bardzo nie lubił, kiedy wracałam do tamtych czasów. W niektórych wrednych politycznie momentach bał się, jeśli zbytnio manifestowałam żydowskie pochodzenie. Równocześnie uważał, że jeśli będzie ulegał moim lękom i smutkom, zrobi ze mnie kalekę. Twierdził, że powinnam sobie z nimi radzić sama. I mówił mi o tym wprost. To on nauczył mnie, że nie zawsze mogę mieć 149 m przy sobie drugiego człowieka, kiedy tylko tego zechcę. Bo ten człowiek na przykład musi lub chce się w tym czasie zająć czymś innym. To jemu zawdzięczam, że lubię samotność, choć dawniej się jej bałam. Wtedy jednak płakałam i miałam do niego żal. Dopiero po latach zrozumiałam, że miał rację. Był ode mnie starszy, był artystą, czuł, rozumiał, wiedział... Dawał mi książki do czytania, otworzył mi oczy na sztukę, współkształtował mój gust... Nigdy się mną nie nudził i nigdy nie wiedział, ile mam lat. Mimo że był bardzo źle przystosowany do życia i do świata, miał w sobie ogromną mądrość. Posiadał niesłychaną intuicję, rozeznawał człowieka na pierwszy rzut oka. Czasem miewał oczywiście różne uprzedzenia, ale to się zdarzało rzadko. Uspokoiłaś się trochę przy Marianie? Nie bardzo. Zawsze byłam niespokojną dziewczyną, więc moje wspomnienia z młodości to równocześnie straszliwy smutek, zabawa, nadmiar leków, wódka, taniec, rozpacz, miłość, śmiech, płacz, przywiązanie, walka z przywiązaniem, chęć bycia razem i potrzeba bycia osobno. I stale jakieś pasje, potrzeba poznania, zwiedzania, zobaczenia, przeczytania. I największa pasja, czyli psychiatria. Oczywiście nie było tak, że w moim życiu pojawiał się okres smutku, a po nim następował okres radości. To się wszystko ze sobą nieustannie przeplatało. Więc ta sama Marysia mogła tego samego dnia bać się wszystkiego, dyskutować z zapałem o jakimś przypadku psychiatrycznym, irytować się, bo ktoś nie poświęcił jej dość uwagi, umierać ze śmiechu w Piwnicy pod Baranami i szlochać, bo ukochany nie zjawił się właśnie w tym momencie, w którym go potrzebowała. Miałaś pretensje do Mariana o to, że nie jest na każde twoje wezwanie? No jasne! Miewaliśmy wiele trudnych momentów. Jednak w kluczowych sytuacjach dawał ci oparcie? Raz był dla mnie nieprawdopodobnie dobry, a innym razem niedobry, w zależności od swych nastrojów. Właściwie był nieznoś- 150 ny, a równocześnie miał tak wielki wymiar, że chciałam z nim być. I byłam przez czterdzieści lat, aż do jego śmierci. Me mieszkaliście razem... W zasadzie nie. Początkowo każde z nas chciało mieć własne mieszkanie, bo oboje odczuwaliśmy wielką potrzebę posiadania wokół siebie wolnej przestrzeni. Zresztą Marian umiał malować wyłącznie w samotności. Od razu też umówiliśmy się, że nie będziemy brać ślubu i nie chcemy mieć dzieci. Twoja mamusia nie domagała się wnuków? Nie. Wiedziała, że kiedy podczas pierwszej akcji w getcie przemyskim zabrano całą naszą rodzinę do obozu zagłady w Bełżcu, przysięgłam sobie, że nigdy nie zostanę matką. Miałam wtedy dwanaście lat. Przysięgi tej dotrzymałam świadomie, a mamusia zaakceptowała moją decyzję. Za to papa Orwid marzył o wnukach, ale był pod tym względem bardzo dyskretny. Czy Marian miał poczucie humoru ? Bardzo swoiste. To był czarny humor. Rzadko się śmiał, a równocześnie uwielbiał chodzić do Piwnicy pod Baranami, w której się bardzo dobrze bawił. jak trafiłaś do Piwnicy? Dzięki Jankowi Sznajdowi. Przyjaźnił się wtedy z twoją matką, Joanną, uczestniczył w próbach kabaretu. Byłam na pierwszym piwnicznym przedstawieniu w 1956 roku, na które przyszłam z moją przyjaciółką Basią Godlewską. Pamiętam, że Tadzio Kwinta recytował kiedyś zdjęty przez cenzurę esej Kołakowskiego pt. Czym jest socjalizm. Byłam zachwycona. Bo ten tekst wymierzony został przeciwko Stalinowi, reżimowi, prześladowaniom, przeciwko dominacji Związku Radzieckiego, przeciwko ubecji. Nie występował jednak przeciwko socjalizmowi. Od razu poczułam się w Piwnicy jak w domu, podobnie jak większość moich kolegów psychiatrów. Od tej pory przez wiele, wiele lat byłam tam zawsze, kiedy tylko coś się działo i kiedy tylko mogłam. 151 Chodziłam do Piwnicy z Basią, z Hanią i Krzysiem Bieniem, z Marianem. Cała nasza klinika bywała tam regularnie — Adam Szymusik, szef Antoś Kępiński, Jurek Gątarski, Olek Teutsch, Ewa Broszkiewicz, Julek Aleksandrowicz... Co wam się tak podobało w Piwnicy? Z kolegami psychiatrami tworzyliśmy bardzo mocną grupę — mocną w sensie łączących nas więzi i stylu bycia. Nie tylko razem pracowaliśmy, ale też stale razem bywaliśmy, razem piliśmy, razem się bawiliśmy. A Piwnica stanowiła dla nas rodzaj dopełnienia. Odnajdowaliśmy w niej ten sam typ poczucia humoru, zainteresowań, postawy intelektualnej. Miałam wrażenie, że uczestniczę tam w czymś nieskończenie śmiesznym i ważnym zarazem. Bo w Piwnicy, choć to kabaret, zawsze poruszano najważniejsze i najtrudniejsze problemy, o których my, psychiatrzy, gadaliśmy przy wódce. Więc Piwnica była dla nas rodzajem kropki nad „i". Równocześnie nie miałam wtedy świadomości, że fakt, iż programy Piwnicy tak bardzo mi się podobają, że tak aktywnie w nich uczestniczę, może być jakąś formą opozycji wobec panującego ustroju. Dopiero po długim, długim czasie, chyba jednak jeszcze w PRL-u, powiedziałam Piotrowi Skrzyneckiemu, że jest jedynym akcentem antytotalitarnym w Krakowie. Zapamiętał to. Artyści piwniczni występowali też w waszej klinice. W 1959 roku Antoni Kępiński rozpoczął przy udziale młodzieży lekarskiej różne działania, by zmienić panującą w klinice atmosferę. W suterenach urządziliśmy dla pacjentów klub — ściany pomalował tam z pomocą chorych Marian Szulc. W klubie działała kawiarnia — w tamtych czasach nie było jeszcze takich miejsc w instytucjach psychiatrycznych. Pacjenci organizowali tu wystawy swoich prac plastycznych, a także różne pokazy artystyczne. I zapraszali gości. My, lekarze, staraliśmy się wciągać w działania klubu wszystkich naszych znajomych. Bardzo często przychodzili do nas wtedy artyści z Piwnicy i występowali dla chorych, którzy stanowili wspaniałą publiczność. Koncerty fortepianowe dawała też Ewa Demarczyk, jeszcze zanim pojawi- 152 ła się w Piwnicy. Kiedy patrzę dziś z perspektywy lat na tamten okres, ze świadomością tego, co się działo wtedy w psychiatrii w innych polskich ośrodkach, a przede wszystkim w innych państwach totalitarnych, wydaje mi się on cudem. Piotr prowadził przez jakiś czas z waszymi pacjentami kabaret. I nawet dostawał za to pieniądze. Kępiński uznał to za formę terapii? Oczywiście. Takie inicjatywy trwają zresztą do dzisiaj, ale to on był w Polsce ich prekursorem. Lubił Piwnicę i chętnie w niej bywał. Pamiętam, jak jesienią 1961 roku mieliśmy przygotować w Krakowie, po raz pierwszy po wojnie, tak zwany Walny Zjazd Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. To bardzo prestiżowa impreza, organizowana co trzy lata w różnych miastach. Zawsze podczas takich zjazdów jest jakiś program artystyczny. Postanowiliśmy zaprosić Piwnicę. A wtedy nagle Piwnica została zamknięta przez ówczesne władze. Zresztą, jak wiadomo, Piwnicę ciągle zamykali. Piotr prosił, żebyśmy interweniowali. Udało się. Pozwolili otworzyć na jedną noc i przez tę jedną noc znów na chwilę mieliśmy wolność. Opowiedz o Ewie Demarczyk, z którą wiele lat się przyjaźniłaś... Ewa jest niezwykle uczciwym człowiekiem, o ogromnym poczuciu godności. Sposób, w jaki się zachowywała, nie ułatwiał jej życia w Polsce Ludowej, a wręcz je utrudniał. Pozostała nieugięta i nigdy nie wykonała żadnego gestu, by przypodobać się władzy. Nie zapomnę, jak w Marcu 1968 roku śpiewała w Piwnicy Pieśń nad Pieśniami i Psalmy. Piwnicę zamknięto, a różne osoby żądały wtedy publicznie, żeby zakazać Ewie występowania, bo jest Żydówką. Nie zaprzeczyła, choć nie ma nic wspólnego z żydowskim pochodzeniem. Nie zapomnę też, jak po długim okresie, w którym nie mogła koncertować, choć była wielką artystką, poproszono ją, by zaśpiewała na zakończenie jednego ze zjazdów partii. Odmówiła. Wcześniej wiele godzin dyskutowała z mecenasem Karolem Buczyńskim, jak ma to zrobić, by jej z zemsty całkiem nie zdławili. Pamiętam, że konformistycznie tłumaczyłam 153 wtedy, że nie żądają od niej niczego złego, że ma tylko wykonać swój zawód. Wtedy mi powiedziała, że ma śpiewać dopiero po zjeździe, a ponieważ nie wie, co oni tam uchwalą, bez względu na konsekwencje nie może tego zrobić. Na pewno jest człowiekiem trudnym, zresztą, jak każdy indywidualista, a w szczególności artysta. Jej nonkonformizm przybierał zapewne czasem formy uciążliwe dla otoczenia, ale nonkonformiści są zawsze uciążliwi i dla innych, i dla siebie. Żal mi, że znikła z panoramy miasta, że od dawna nie koncertuje i nie można usłyszeć, jak śpiewa. Rozumiem, że w Piwnicy dobrze bawiła się młodzież, ale przecież bywali tam też starsi. Moja babcia, Jerzy Turowicz... Moja mamusia i papa Orwid też chętnie przychodzili do kabaretu. Piotr przyjaźnił się z nimi. U papy Orwida leczył zęby, a papa go bardzo lubił. Lubiła Piotra też moja mamusia. Była osobą pozbieraną i poukładaną, ale fascynowało ją wariactwo i szaleństwo. Rodzice uczestniczyli w większości rautów i balów piwnicznych. Widać ich nawet na filmie Marysi Kwiatkowskiej pt. Bal w Pieskowej Skale. A co ich przyciągało do Piwnicy? Ta szczególna atmosfera, pełna ciepła, inteligencji, dystansu, ironii... I jeszcze sur-realne poczucie humoru. Poza tym Piwnica zawsze trzymała rękę na pulsie życia, podejmowała w szczególny sposób każdy ważny temat. Nie była kabaretem oderwanym od rzeczywistości, a jej zespół nie był agresywny. Każdy człowiek, który się stykał z Piwnicą, mógł się uważać za kogoś bardzo ważnego — obowiązywał przecież cały system witania, identyfikowania ludzi, wciągania do wspólnej zabawy publiczności, która przecież z reguły współtworzyła panującą tam atmosferę. Piwnica wspaniale osadziła się w Krakowie. Coś było w niej takiego, może ciepło, może szczególna postawa wobec człowieka, że potrafiła przemówić do każdego, z wyjątkiem kołtuństwa. Wiem z opowiadań, jaki był początkowo w Piwnicy brud, jak tam było zimno... Ważna była atmosfera i Piotr Skrzynecki. Bo on był osobą niezwykłą — miał niesłychany, urzekający wdzięk i wielkie ciepło. 154 Potrafił z ludźmi zrobić wszystko, co chciał. Kreował niepowtarzalny nastrój. Miał niezwykły dar empatii, bezbłędnie wczuwał się w drugiego człowieka. Był znakomitym krytykiem sztuki, o czym już mało kto pamięta. Marian Szulc, dopóki wystawiał swoje obrazy, zawsze zbierał dobre recenzje, ale ich nie znosił, bo twierdził, że to wszystko są puste słowa — i nie chodziło mu 0 to, czy napisano dobrze, czy źle, tylko o to, by było mądrze 1 adekwatnie. Jedynym krytykiem, którego cenił i szanował, był właśnie Piotr, bo to, co pisał, zawsze trafiało w sedno sprawy. A co Piotr w nas zostawił? Piotr był jedną z osób, które sprawiły, że w tym peerelowskim ustroju ocalała kultura i życie intelektualne tego kraju. Mógłby sobie nawet napisać pięć tomów recenzji, miałoby to jednak mniejsze znaczenie niż jego działalność piwniczna. Bo hasło „Piwnica" jest do dzisiaj nośnikiem znaczeń czytelnych nawet dla tych, którzy nigdy w niej nie byli. Piotr miał oczywiście wokół siebie mnóstwo wspaniałych ludzi, ale to on był motorem wszystkich działań. Początki Piwnicy to entuzjazm i wybuch emocji wynikających z poczucia wolności po Październiku 1956. Potem piwniczna wolność coraz bardziej różniła się od szarej codzienności realnego socjalizmu, a Piwnica nadal świadomie kultywowała swój styl i konwencję. Jeżeli ktoś chciałby analizować, co sprawiło, że wielkie rzesze ludzi nie poddały się totalitaryzmowi, nie może pominąć roli Skrzyneckiego. A przecież życie tego beztroskiego czarodzieja, jakim był Piotr, wcale w dzieciństwie nie było takie proste. On też był jednym z Ocalonych z Holocaustu. Może dlatego właśnie nie przywiązywał żadnej wagi do dóbr materialnych. I to jego świętofranciszko-wanie tak bardzo przyciągało do niego ludzi. Nie umiałam zobaczyć Piotra w kontekście Holocaustu, nie rozmawialiśmy nigdy na te tematy. To zresztą typowe dla tamtych czasów. Nie miało dla mnie znaczenia, że Piotr był Żydem, że może nas łączyć jakaś wspólnota doświadczeń okupacyjnych, które zdeterminowały nasze życie. 155 Piotr miał obsesję na punkcie świętowania. Być może ten śmiech byt zresztą też... ...poszukiwaniem sensu. Twórcy Piwnicy szukali sensu i celu. Nie umieli zaakceptować klasycznych rozwiązań, jakie daje człowiekowi społeczeństwo. Trudno im było znaleźć modus vivendi. Moja matka zawsze opowiada, że w tamtym czasie na nic nie miała ochoty, nie chciała kończyć studiów, wychodzić za mąż, mieć dzieci, pracować... 1 Piwnica ją uratowała. Piotr zresztą też mówił, że gdyby nie Piwnica, toby się chyba powiesił... Ten śmiech był naszą obroną. Skoro nas nie zagazowano lub nie wymordowano w obozach i łagrach, skoro po wojnie nie odebraliśmy sobie wszyscy życia z rozpaczy, to musieliśmy coś z tym życiem zrobić. W gruncie rzeczy Piwnica była pierwszą grupą terapeutyczną dla dzieci wojny. Bo przecież nasze wojenne rany i traumy pozostały nie zabliźnione. Wszyscy wchodziliśmy w PRL upośledzeni i pokiereszowani. Więc to pewnie nie przypadek, że wśród twórców i bywalców Piwnicy pewną nadreprezentację stanowili Ocaleni z Holocaustu. Wszyscy mieliśmy smutne, niepełne domy, więc lgnęliśmy do Piwnicy, bo tam czuliśmy się bezpieczni. Dla mnie to był prawdziwy cud i czasem aż się boję, żeby wspomnień o Piwnicy nie skasować sobie jakimś innym wrażeniem. W tym okresie, o którym teraz mówimy, zaprzyjaźniłaś się też z Kicią, czyli Ruth Buczyńską. Po raz pierwszy zobaczyłam ją w 1948 roku. Obie stałyśmy w ogonku do jakichś badań akademickich, ona była już na studiach, ja dopiero zaczynałam. Do dziś ją w tym ogonku widzę — piękną, zupełnie olśniewającą dziewczynę. Później widywałam ją tu i ówdzie. Jej osobisty urok i czar sprawiały, że zawsze otoczona była tłumem ludzi. Nawet nie przyszło mi do głowy, że mogłybyśmy się zaprzyjaźnić, a teraz nie pamiętam, kiedy ta przyjaźń się zrodziła. Na pewno w roku 1956 pojechałyśmy razem na trzy tygodnie do Jastarni. W ciągu dnia leżałyśmy na plaży, wieczorami z wielką grupą znajomych chodziłyśmy na dan- singi do Domu Zdrojowego, gdzie do rana tańczyliśmy rock and rolla. Czasem nie miałam już siły na te szaleństwa i zostawałam w pokoju, ale to nie był dobry pomysł, bo oni, wracając nad ranem, darli się pod moimi oknami. Ludwik Flaszen krzyczał zawsze: „Głupi Orwid, nie wie, co to Norwid". Pani Ipohorska napisała wtedy w „Przekroju", że obserwuje dwa wspaniałe ko-ciaki i nadziwić się nie może, bo jeden z nich jest adwokatem, a drugi psychiatrą. Widocznie zaszła taka zmiana we współczesnej kobiecie, że diwy kabaretowe teraz chodzą w mundurkach zapiętych pod szyję. Bardzo mnie ucieszyło, że zostałam zauważona jako osoba atrakcyjnie ubrana; to, że wszyscy zawsze zwracali uwagę na Kicię, było oczywiste. Byłyśmy też wtedy na pierwszym w Polsce festiwalu jazzowym w Sopocie. Na plaży poznałyśmy Zosię Żymierską, córkę marszałka. Miała samochód, który podarował jej jakiś sowiecki generał. Zaproponowała, byśmy wspólnie spróbowały dostać się na ten koncert. Byłyśmy pewne, że bilety zostały już wyprzedane, więc trochę się denerwowałyśmy. Na miejscu okazało się, że znamy wszystkich, którzy decydowali o tym, kto wejdzie, a kto nie. Pamiętam euforię, jaka ogarnęła całą publiczność podczas tego koncertu, bo tak bardzo byliśmy wtedy spragnieni wolnej sztuki. A potem moja przyjaźń z Kicią coraz bardziej się zacieśniała, choć przez całe życie miałam poczucie, że ja się do niej nie mogę dopchać. Kicia prowadzi bardzo ożywione życie towarzyskie. Świętej pamięci Franek Studnicki zawsze powtarzał, że w Polsce nie trzeba być ani pięknym, ani mądrym, tylko trzeba podobać się Ruth Buczyńskiej. Już nie pamiętam, kiedy zaczęłam bywać u niej z Marianem na wspaniałych przyjęciach, które co roku urządza 22 grudnia z okazji swoich urodzin. Marian bardzo lubił Kicię i ciągle wspominał, jak jeszcze w czasach studenckich razem z Adamem Hoffmanem obserwowali ją z podziwem na basenie. Bardzo też lubiliśmy jej męża, mecenasa Karola Buczyń-skiego. Uwielbiałam jego inteligencję, niesłychane poczucie humoru i ostrość intelektualną. Kicia znała też papę Orwida i moją 156 157 mamusię, która mówiła do niej „córeńko". W naszych konfliktach Kicia zawsze stawała po stronie mamusi, o co miałam żal. A ona po prostu uważała, że fakt posiadania matki, mimo Holocaustu, jest tak wielkim szczęściem, tak wielkim darem losu, że e należy jej robić żadnych przykrości, nie wolno z nią walczyć, tylko trzeba się podporządkować jej pragnieniom i życzeniom. Oczywiście miałam w tej sprawie inny pogląd, więc Kicia bywała ze mnie bardzo niezadowolona. Zawsze jest obecna we wszystkich ważnych i trudnych chwilach w moim życiu, zawsze mogę liczyć na jej pomoc i wsparcie. A kiedy się nic nie dzieje, kiedy jest w miarę normalnie... Wokół niej wiecznie gromadzi się tłum ludzi, a ja bardzo nie lubię się przepychać... Właściwie przez całe życie żyję w kompleksie niższości wobec Kici, więc bywam dla niej niedobra, agresywna i krytyczna, a wszystko to wynika z zazdrości. Zresztą teraz już się trochę uspokoiłam i aż się boję tego sformułowania, ale to prawda — w teJ chwili mam już tylko Kicię. Rozmowa 5 O programie oświęcimskim, badaniach traumy poobozowej, o pracy doktorskiej Katarzyna Zimmerer W roku 1959 przystąpiłaś do tak zimnego programu oświęcimskiego. Skąd wziął się ten pomysł? Maria Orwid Doktor Stanisław Kłodziński, szwagier profesora Kępińskiego, przez pięć lat był więźniem obozu w Oświęcimiu. Po wojnie, w ramach działalności Krakowskiego Klubu Oświęcimskiego, założonego w 1952 roku, leczył swoich obozowych kolegów. Podczas rozmów z Kępińskim doszedł do wniosku, że należałoby wreszcie zbadać, czy przeżycia w obozie pozostawiły jakiś ślad w psychice byłych więźniów. Swój pomysł przedstawił podczas jednego z południowych zebrań w klinice. Do pracy nad tym zagadnieniem zgłosili się Adam Szymusik, Bebek Mitarski, Romek Leśniak, Olek Teutsch i ja. Dopiero czternaście lat po wojnie przyszło komuś do głowy, że mogą istnieć długotrwałe psychiczne skutki uwięzienia w obozie koncentracyjnym?!!! Przecież wiadomo było, jak nieludzkie warunki tam panowały.... Tu i ówdzie pojawiały się na ten temat wzmianki, głównie w psychoanalitycznej literaturze francuskiej, norweskiej, duńskiej, amerykańskiej. Pamiętam też jakiś artykuł w rosyjskim czasopiśmie psychiatrycznym o badaniach więźniów obozów nazistowskich, które zresztą wkrótce zostały tam wstrzymane... Była już jednak literatura beletrystyczna. Chociażby Borowski... Atakowany zresztą strasznie... 159 ...przez ówczesne czynniki partyjne. W końcu złożył samokrytykę między innymi za to, że w swoich opowiadaniach oświęcimskich nie umiał „klasowo podzielić obozu"... O tym wtedy nie wiedziałam. A tu miałam na myśli krytyczny stosunek oświęcimiaków wobec jego twórczości, której nie akceptowali. Dlaczego? Byli więźniowie Oświęcimia mówili o swoich przeżyciach tonem rubaszno-żartobliwym, chroniąc w ten sposób obozową intymność przed światem zewnętrznym. Borowski zdemitologizował ich cierpienie. I zdradził ich tajemnice? Przełamał tabu wewnętrznej solidarności i wyjątkowości. Pokazał ciemne strony człowieka, o których istnieniu wolelibyśmy nie wiedzieć. Kiedy zaczynał tworzyć, ludzie niechętnie przyznawali się do tego, że podczas wojny świat stracił niewinność. On pierwszy to zauważył. Trudno się dziwić, że wielu nie umiało się pogodzić z tym, co pisał. Czytałaś Borowskiego w szkole? Wiem, że na pewno go czytałam, podobnie jak inne książki opisujące obozową rzeczywistość, ale nie przypominam sobie, kiedy to było. Za to dobrze pamiętam opowieści profesora Władysława Fejkla, późniejszego recenzenta mojej pracy doktorskiej. Przyjaźnił się z papą Orwidem, razem zakładali w 1945 roku Społeczny Ośrodek Zdrowia. Często do nas wpadał wieczorami i przy wódce opowiadał o Oświęcimiu. Spędził w obozie pięć lat. Pracował jako lekarz. Wiele razy z rozpaczą mówił o dramatycznych wyborach, jakich ciągle musiał wtedy dokonywać, bo przecież nie wszystkim był w stanie pomóc. Dzięki niemu sporo już wiedziałaś o warunkach życia w obozie koncentracyjnym. Zapewne opowieści doktora Fejkla przyczyniły się do tego, że zgodziłam się na propozycję Kępińskiego. Nie mogę jednak 160 stwierdzić, żebym wtedy rzeczywiście cokolwiek na ten temat wiedziała. Właściwie nikt nic nie wiedział... Więc jak układaliście program badania więźniów? Byliśmy całkowicie zagubieni. Nie mieliśmy pojęcia, jakie pytania wolno nam zadawać, a jakich należy unikać, bo mogą być zbyt bolesne albo odpowiedź na nie może być trudna do zaakceptowania. Sami przeżyliśmy okupację, więc dobrze wiedzieliśmy, że czasem, by ratować własne życie, człowiek musiał iść na różne ustępstwa. Dlatego uznaliśmy, że nie wolno nam nikogo oceniać moralnie i nie wolno nam też od nikogo wymagać moralnych sądów. Nieustannie dyskutowaliśmy na ten temat — na zebraniach, w stołówce, przy wódce... Z formalnego punktu widzenia można powiedzieć, że w tym czasie mieliśmy nie kończące się, wielomiesięczne seminarium. Ciągle też rozmawialiśmy z Kępińskim o naszych wątpliwościach, obawach, wahaniach... Jak mówił Romek Leśniak, który miał cholerne poczucie humoru, Kępiński stworzył nam wtedy obóz koncentracyjny dla doktorantów. Bo już wówczas było jasne, że wasze badania staną się podstawą doktoratów, których promotorem miał być, jak rozumiem, właśnie Antoni Kępiński. Nie mógł nim zostać, bo nie miał jeszcze habilitacji, więc tylko opiekował się naszą grupą i nas wspierał. A promotorem miał być ówczesny szef kliniki, profesor Eugeniusz Brzezicki. Tak się jednak nie stało. To była nieprzyjemna sprawa. Nasz zespół oświęcimski zachował się wtedy bardzo nieładnie. Profesor Brzezicki odszedł w roku 1961 na emeryturę, ale miał nadal w klinice pokój. A klinika się w tym czasie rozwijała, pojawiły się rozmaite aktywności, organizowaliśmy coraz więcej różnych psychoterapii i się dusiliśmy, bo mieliśmy zbyt mało pomieszczeń. Wprawdzie nikt z nas nie był wobec profesora Brzezickiego niegrzeczny, nikt się do niego nie odnosił w lekceważący sposób, ale czuło się, że jest dla 161 niego coraz mniej miejsca. Znosił to z szaloną godnością. Jego następcą został Karol Spett, który od razu zaproponował nam, byśmy zmienili promotora, ponieważ chciał mieć własnych doktorantów. Nie tylko się zgodziliśmy, ale nawet byliśmy z tego powodu bardzo zadowoleni. A Brzezicki miał tak ogromną klasę, że wcale nam nie pokazał, jak wielką zrobiliśmy mu wtedy przykrość... Nic nie rozumiem z tej intrygi. Brzezicki wprawdzie zgodził się na naszą pracę, ale nie traktował jej poważnie. Z perspektywy czasu mogę przypuszczać — choć oczywiście nie jestem pewna — że zadziałał u niego odruch obronny, bo przecież sam był więźniem obozu koncentracyjnego. Bez względu na to, jakie pobudki nim wówczas kierowały, dość nas wyśmiewał, co oczywiście nie było przyjemne. Jakie zastosował argumenty? Śmiał się z tego, że na podstawie przeprowadzonych rozmów zamierzamy dojść do pewnych uogólnień. Nie był w stanie uznać naszych działań za pracę naukową. Więc co, według niego, byłoby działaniem naukowym? Nie wiem. Zresztą w tamtych czasach nikt chyba nie wiedział, czym jest nauka i metoda badawcza w psychiatrii. Do dzisiaj się tego nie wie na pewno. Psychiatria jako nauka będąca fragmentem medycyny zawsze aspirowała do tego, aby wyniki jej badań można było ująć w tabelach i liczbach. Jednak materią psychiatrii są najbardziej intymne przeżycia człowieka i trudno je przełożyć na dane statystyczne. W każdym razie profesor Brzezicki nie popierał naszej pracy, a myśmy byli wtedy dość zagrożeni, bo również Wydział Lekarski nie był w stanie pojąć, dlaczego zajmujemy się taką tematyką. Na początku lat sześćdziesiątych po prostu nikt jeszcze nie rozumiał, że istnieją trwałe skutki uwięzienia w obozie koncentracyjnym!!! Dlatego chcieliśmy mieć promotora, który by akceptował naszą pracę, i dlatego też przeszliśmy tak ochoczo do Spetta, który uważał, że prowadzone przez nas badania mają wartość przynajmniej historyczną. Ogromne- 162 go wsparcia intelektualnego oraz emocjonalnego udzielał nam również profesor Józef Bogusz. Był chirurgiem. Kiedy przeszedł na emeryturę, od razu zajął się problematyką zbrodni nazizmu. Chyba w roku 1961 stworzył specjalną edycję „Przeglądu Lekarskiego Oświęcim", w którym później opublikował nasze prace doktorskie. Ale on nie był w żadnym obozie? Wystarczy, że był Żydem. Choć był bardzo wierzącym katolikiem, nie zmienia to jednak faktu, że należał do populacji Ocalonych z Holocaustu. A wracając do naszego zespołu, mimo wsparcia takich ludzi, jak Kępiński, Spett czy Bogusz, czuliśmy się wtedy dość osamotnieni. W gruncie rzeczy nikt nie umiał nam pomóc i rozwiać rozmaitych naszych rozterek, ponieważ zajmowaliśmy się problemem, który do tamtej pory nie istniał w psychiatrii. Byliście więc prekursorami. Jak zorganizowaliście swoją pracę? Na prośbę doktora Kłodzińskiego zgłosiła się grupa byłych więźniów, gotowych z nami rozmawiać. Z tej grupy wylosowaliśmy sto osób. Nasi pierwsi rozmówcy musieli nam objaśniać obozowe życie, jego codzienność, zasady obozowej etyki. To dzięki nim uczyliśmy się, jak powinniśmy prowadzić te rozmowy. W końcu, po wielu dyskusjach, opracowaliśmy bardzo prosty kwestionariusz z pytaniami na temat życia przed obozem, w obozie i po wyzwoleniu. Czy wasz zespół pracował przez cały czas razem? Początkowo tak, jednak po roku podzieliliśmy się zagadnieniami. Każdy z nas opracowywał inny temat, który stał się później tematem naszych prac doktorskich. Mitarski miał pisać o pierwszej reakcji na uwięzienie, ale dość szybko się wycofał z programu. Adam Szymusik zajął się objawami klinicznymi. Romek Leśniak pracował nad zmianami osobowościowymi u więźniów, a Olek Teutsch nad próbami przystosowania się do życia w obozie. Jego doktorat był zresztą najlepszy, jaki kiedykolwiek powstał w naszej klinice. Ja pracowałam nad zagadnieniem przystoso- 163 u Temat ten wymyślili mi .jscm z obozu. Tem ^ wtedy ia się do życia po V na którym rn* WTdy P°dczaS ^^ Z ^ ę * gię cały P°dczaS ^^ Z ^ P t dla mnie ważne. F . rozumie wiedzieli, co pl" ode^mme f normalnego życia po Uznali, i, biotycznych b^^y doświadczeniacH ^y- że człowiek, który skutek terapeuty^ byhsmy przekona ^ ^ tak. W> P«eszłosc V Jmocji, a dzięki temu bę- dystansu do »* V mi zresztądo dziś. dzie umiał lejne],# > ffl ^. wobec ¦jo przekonanie to ^^ by więzniome C potrafil^^f7 ¦ dla nich ważne było, stwie nie chcieliby Co ^ i rozmawiać. / iwd0świadczeniachżyciaWobo- I wpływ miały te prze-;v---""¦ ^ źniów oraz ich później-^f.^tp Uało przetrwać w tych a takZe, coimP° e? RównieZ ch. Wiara? N«- Mr U _____„rOTvł j« życia na ^',0F , .... 7xj:e Mysi u '""»¦-- sze życie na^>^ch- ^lara? ** J zaWsze towarzyszył ,e, 164 padkiem najważniejsza była pomoc innych ludzi. Podarowana przez nich kromka chleba, ich dobre słowo, zachęta, by się zmusić do wytrwałości, do wykonania najprostszych czynności, takich jak umycie się... Stosunkowo niedawno odnalazłam w Losie utraconym Kertesza wszystkie te zjawiska obozowego życia, które opisaliśmy w naszych pracach doktorskich na podstawie przeprowadzonych przez nas badań. Choć Kertesz nie posiada żadnych naukowych narzędzi, choć rozmawiał wyłącznie sam ze sobą, wiele lat po wojnie przedstawił za pomocą języka literackiego najgłębszą prawdę o obozowych i poobozowych przeżyciach młodego człowieka. Dlatego jego książka jest moim zdaniem arcydziełem i myślę, że jak mało kto zasłużył na Nagrodę Nobla. Jak reagowaliście na to, co wam opowiadali o sobie byli więźniowie? Głupio i powierzchownie. W każdym razie ja. Przystępując do pracy, mieliśmy ideologiczne założenie, że doświadczenia obozu koncentracyjnego muszą mieć wpływ na psychikę człowieka. Jednak rozmawiając z byłymi więźniami, nic nie rozumieliśmy. Większość z nich skończyła studia, założyła rodziny, piastowała najróżniejsze, często bardzo ważne, stanowiska i wydawało się, że całkiem dobrze radzi sobie z codzienną rzeczywistością. Na pierwszy rzut oka mieliśmy wrażenie, iż pobyt w obozie, poza wspomnieniami, nie pozostawił w nich głębszych śladów. Ich przeżycia i doświadczenia po prostu nie były kompatybilne z dotychczasową nauką o psychopatologii traumy. Żadną miarą tego, co nam opowiadali o sobie, nie umieliśmy przyporządkować do syndromów, o jakich się do tej pory uczyliśmy jako klinicyści. Funkcjonowali w życiu tak samo jak ludzie, którzy nigdy nie byli w obozie koncentracyjnym. Jednak tylko pozornie. Bardzo dużo dyskutowałam w tym czasie z profesorem Kępińskim o znaczeniu słowa „przystosowanie". Używałam tego terminu w sposób socjologiczno-potoczny, uznając, że można go stosować wobec ludzi, którzy mieszczą się 165 w społecznej normie, czyli pracują, prowadzą życie rodzinne oraz towarzyskie itd. Taka definicja nie podobała się szefowi. Przez dwa lata powtarzał mi w kółko, że nie mam pojęcia, o czym mówię, że nie poradzę sobie z moją pracą, dopóki nie znajdę innej odpowiedzi. Pamiętam, że pewnej nocy obudziłam się i nagle zrozumiałam, o co mu, a zarazem mnie, chodzi. To było zresztą dość proste. Bo przystosowanie się nie oznacza łatwości, z jaką traktujemy życie, tylko wręcz przeciwnie — jak sobie radzimy z różnymi trudnościami, które nam to życie przynosi. A w wypadku więźniów Oświęcimia chodziło również o to, by zbadać, co to są za trudności i na czym one polegają. Następnego dnia był na szczęście czwartek, dzień przyjęć dla asystentów u szefa, więc mogłam od razu pobiec do niego z moim „odkryciem". Pokazałam mu to, co zapisałam nocą na kartce. Przeczytał i powiedział: „Możesz robić". Potem przez dwa lata nie konsultowałam z nim mojej pracy nad doktoratem. Przyszłam dopiero wtedy, kiedy skończyłam pisać. Czy ktoś poza Polską zajmował się w tym czasie badaniami następstw uwięzienia w obozie? Po drugiej wojnie, szczególnie w piśmiennictwie psychoanalitycznym, pojawiały się wzmianki o nagłych napadach wspomnień, trudnościach ze snem, drażliwości, okresach wieloletniego zmęczenia. Autorzy francuscy wprowadzili stosowany potem szeroko termin „astenia poobozowa". Prace te, z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, nie obejmowały jednak całości zagadnienia. Nie zdawano sobie sprawy ani z tego, jak powszechne są następstwa traumatycznych przeżyć, ani z tego, jak są trwałe. Nie było jasne, jaki mechanizm odpowiada za pojawianie się objawów, a i same symptomy nie zostały jeszcze jednoznacznie opisane i skatalogowane. Czy w Izraelu zajmowano się tego typu tematyką? Już pod koniec lat pięćdziesiątych prowadzono tam badania ludzi Ocalonych z Holocaustu. Ich wyniki całkowicie różniły się od efektów uzyskanych przez nas i innych Europejczyków, co 166 było szalenie interesujące. Według naszej analizy im kto był młodszy, trafiając do Oświęcimia, tym głębsze zmiany zachodziły w jego późniejszej osobowości. Natomiast prace izraelskie podkreślały, że ocalona z Holocaustu młodzież, a nawet dzieci, po przyjeździe do Izraela w ogóle nie wykazywała objawów post-traumatycznych. Przed doświadczeniami traumy broniła ich wtedy nadwartościowa idea budowy nowego państwa, kulturowo--historycznego modelu społeczeństwa oraz tworzenia nowego wizerunku Żyda-Izraelczyka. Jak się okazało później, ich stan psychiczny pogarszał się, kiedy przechodzili na emerytury, wyłączali się z aktywnego życia zawodowego i społecznego, doznawali utrat, zarówno dosłownych — śmierci bliskich, jak i symbolicznych — dzieci się usamodzielniały i odchodziły z domu. Wtedy powracały, wydawało się dawno zapomniane, traumy, a wraz z nimi różne syndromy — stany depresyjne, napadowe lęki, dramatyczne wspomnienia i koszmarne sny. Wyniki badań izraelskich na temat Ocalonych z Holocaustu, jak sama mówisz, zttacznie się różniły od wyników waszych badań, prowadzonych na więźniach obozu koncentracyjnego... Z dzisiejszej perspektywy może się to wydać dziwne, ale nie przyszło nam wówczas do głowy, by różnicować doświadczenia ocalonych Żydów i więźniów obozów. Wśród naszych badanych było kilka osób pochodzenia żydowskiego, nie myśleliśmy jednak o tym, by ich postrzegać w szczególny sposób. Nie zajęliśmy się specyfiką żydowskich doświadczeń w czasie wojny. Być może stało się tak dlatego, że byliśmy lewicującą grupą, myślącą w bardzo internacjonalistyczny sposób. Nikt nawet nie zastanawiał się nad tym, żeby w naszych badaniach poruszać sprawy narodowościowe. By dzielić cierpienie na żydowskie i nieżydow-skie. Dzisiaj nazwałabym to „polską pamięcią obozu". Na dotknięcie „pamięci żydowskiej" było wtedy jeszcze zbyt wcześnie. Chyba jedyną osobą, która już wtedy dostrzegała ten problem, był profesor Kępiński. W końcu przekonał mnie do idei prowadzenia osobnych badań nad ofiarami Zagłady. Przystąpiliśmy do pracy w roku 1968... 167 Dobry czas sobie znaleźliście! Doskonały. Oczywiście nikt nie chciał z nami rozmawiać... Wróćmy jednak na razie do badań oświęcimskich... Już wtedy różniły się od innych, w tym również norweskich, które skupiały się przede wszystkim na urazach somatycznych, powstałych w wyniku pobytu w obozie koncentracyjnym. Dla nas były one również ważne, ale dodatkowo zwracaliśmy uwagę na sferę psychologiczną, emocjonalną i międzyludzką. Zauważyliśmy, że obóz stał się więc rodzajem laboratorium, w którym można było zobaczyć, jak ważny jest człowiek dla drugiego człowieka. ]ak napisał Antoni Kępiński: „ ...i od tego momentu żaden kontakt z człowiekiem, ani przedobozowy, ani poobozowy, nie dorównywał temu swoistemu olśnieniu, jakim było spotkanie z człowiekiem w obozowym piekle (...)w obozie poznali oni smak zetknięcia z człowiekiem. Zetknięcie to często ratowało im życie, z numeru zmieniało ich z powrotem w ludzi". W warunkach obozowych życie nie zawsze ratowała kromka chleba dana słabszemu. Była oczywiście ważna, ale czasem jeszcze ważniejsze było słowo. Słowo, powiedziane być może mimochodem, mogło zdecydować o tym, czy ktoś nabrał motywacji do życia i wyzwolił w sobie wolę walki o nie, czy poddał się, został muzułmanem, a w konsekwencji umierał. Chyba w żadnych innych warunkach odnalezienie drugiego człowieka nie ma tak wielkiego znaczenia jak w rzeczywistości obozu koncentracyjnego. Czy opracowaliście jakiś schemat syndromów poobozowych? To, co wtedy opisał Adam Szymusik w swojej pracy doktorskiej, weszło niezależnie od niego, prawie dwadzieścia lat później, do międzynarodowej klasyfikacji i stało się elementem wiedzy obowiązującej do dzisiaj w świecie psychiatrycznym. Choć pracowaliśmy jedynie z więźniami Oświęcimia, ich doświadczenia można było uogólnić na wszystkich więźniów obozów koncentracyjnych, a nawet, jak się z czasem okazało, na losy ofiar różnego rodzaju ekstremalnych doświadczeń traumatycznych. 168 Jak to: kilkanaście lat później? Przez tyle lat nikt nie myślał o tym, że fakt uwięzienia w obozie koncentracyjnym mógł mieć wpływ na psychikę człowieka? Ten problem z trudem przebijał się do myślenia psychiatrycznego. I nie wynika to, jak sądzę, tylko z inercji establishmentu lekarskiego oraz psychiatrycznego. Konfrontacja z faktem, że „ludzie ludziom zgotowali ten los", była dla społeczeństwa porażająca. Obligowała do czegoś. Zaprzeczała wygodnym poglądom. Nakazywała słuchać ofiar, a to nigdy nie jest łatwe. W dodatku przy okazji pojawiły się bardzo prozaiczne zobowiązania — uznanie konieczności wypłacenia rent i odszkodowań. Nasze badania nie miały związku z roszczeniami materialnymi, były czysto teoretyczne, ale z czasem kwestia finansowa również okazała się ważna. I tak się nieszczęśliwie stało, niemal na całym świecie, że dopiero diagnoza psychiatryczna umożliwiała ludziom otrzymanie należnych im odszkodowań. W ten sposób, już raz naznaczeni, zostawali naznaczeni ponownie, tym razem jako „pacjenci psychiatryczni". W tej chwili jednak zespołem stresu pourazowego nazywamy również objawy wynikłe nie tylko z prześladowań, ale również z doświadczeń jakiejś katastrofy. W latach siedemdziesiątych wprowadzony został podział na katastrofy uczynione człowiekowi przez człowieka oraz katastrofy naturalne — men madę catastrophs i natural catastrophs. Podział ten wprowadzono więc wtedy, kiedy zdefiniowano pojęcie syndromu posttraumatycznego. Nie do końca. Termin „zaburzenia stresowe pourazowe" wszedł do klasyfikacji światowej w 1980 roku i obejmował szereg wyodrębnionych, dokładnie opisanych objawów, będących następstwem, jak to się dziś nazywa, „szczególnie przerażającego lub katastroficznego zdarzenia stresującego". Objawy te to między innymi uporczywie, natrętnie powracające wspomnienia czy koszmary senne, przy równoczesnych próbach unikania myśli, miejsc 169 i doznań mogących te wspomnienia wywołać, ale także drażli-wość, nadmierna czujność, nieufność wobec ludzi. Ten naukowy termin nie obejmuje jednak całości zagadnienia. W szczegółowych wyliczeniach różnych symptomów rozmywa się fakt, że doświadczenie traumy obozowej wpływa na całe życie — na poglądy polityczne, stosunki z ludźmi, nastroje, relacje partnerskie, sposób postrzegania przeszłości i przyszłości, system wartości, poczucie tożsamości. Totalny uraz wywołuje totalną zmianę. To że ktoś jest aktywny zawodowo, odnosi sukcesy, żeni się, nie unieważnia tamtego doświadczenia. Można sobie radzić, pracować, kupować ciuchy... Syndromy u badanych przez nas oświęcimiaków były dla nas początkowo tak głęboko ukryte, że ich nie zauważaliśmy. Nie mieliśmy języka i wyobraźni. Posługiwaliśmy się w tamtych czasach klasyczną psychopatologią, która nie znała pojęcia reakcji adaptacyjnej, nie odnosiła się do związków między zdrowiem psychicznym a przystosowaniem społecznym, rozróżnieniem, jak człowiek funkcjonuje społecznie, a co czuje i jaką za to płaci cenę. Wszystkie te sprawy dopiero z czasem stały się przedmiotem zainteresowania psychiatrii polskiej i światowej. Jestem pewna, że przyczynił się do tego kontakt z ludźmi dotkniętymi przez traumę wojenną. To poszerzenie pola zainteresowania psychiatrii jest wielką sprawą, bo przecież życie człowieka to nie tylko jego objawy czy niemożności. Na przykład, ktoś chory na schizofrenię, nawet chory przewlekle od lat, z różnymi urojeniami czy omamami, może o nich mówić tylko z wybranymi osobami, a równocześnie funkcjonować w miarę normalnie, wykonując bardzo dobrze swoją pracę zawodową. W rzeczywistości zapewne jest ona ważniejsza dla samooceny i poczucia jakości życia od nasilenia psychopatologii. Fakt ten zauważył Kępiński, mówiąc, że człowiek żyje w trzech płaszczyznach — biologicznej, psychologiczno-emoc-jonalnej i społecznej. Była to raczej jego intuicja niż aksjomat naukowy. W tamtych czasach nie istniały jeszcze odpowiednie materiały badawcze, nie było powszechnej świadomości funkcjo- 170 nowania relacyjnego. A właśnie charakter interakcji ze światem społecznym osób dotkniętych poważną traumą stał się najwraż-liwszym wskaźnikiem zespołu posttraumatycznego. Oczywiście zespół ten tworzą także opisane z czasem szczegółowo objawy kliniczne, ale próba zdefiniowania następstw traumy wyłącznie za ich pomocą jest nieuprawnionym uproszczeniem... Czy ktoś z zagranicy korzystał z waszych prac? Przecież pisaliśmy po polsku, a na tłumaczenia angielskie nie było wtedy pieniędzy, więc nasze badania zostały po prostu zaprzepaszczone. Czytając później różne prace na ten temat, widzieliśmy, że są wtórne, ale nic na to nie mogliśmy poradzić. Jedyni, którzy nas przetłumaczyli, to Japończycy, ale stało się to później. A w latach sześćdziesiątych ukazała się wielka monografia, opisująca te problemy, autorstwa profesora Matuska z RFN. W ogóle nie uwzględnił w niej naszych prac. Wtedy Kępiński, który nigdy się z nikim nie kłócił o takie sprawy, napisał do niego list, zarzucając mu, że bariera językowa nie usprawiedliwia naukowca. Tamten mu coś odpisał, tłumaczył się, ale co z tego? Więc w sensie prestiżowym i naukowym nasze prace nie miały większego wpływu na rozwój ogólnoświatowej świadomości syndromów poobozowych, chociaż zdarzało się, że później nas tu i ówdzie cytowano. W latach siedemdziesiątych przyjeżdżał do Krakowa amerykański psychiatra Robert Jay Lifton, który zajmował się traumą, pisał o Hiroszimie, a potem wydał bardzo ważną książkę pt. Śmierć w życiu. W przypisach podziękował Adamowi Szymusikowi oraz mnie za rozmowy. Więc jakoś tam w świecie o nas wiedzieli. Również na początku lat siedemdziesiątych mieliśmy na przykład bardzo dziwną przygodę. Wiadomo było, że wraz z Olkiem Teutschem zajmuję się gośćmi z zagranicy. Nagle zadzwonił ktoś do mnie z wiadomością, że do Krakowa przyjechała jakaś ekipa amerykańskich psychiatrów i trzeba się nimi zaopiekować. Był weekend, miałam inne plany, więc byłam dość wściekła. Jednak noblesse oblige. Potem się okazało, że to był wiceminister zdro- 171 wia USA oraz dyrektor Narodowego Instytutu Zdrowia Psychicznego Stanów Zjednoczonych. Pracowali wtedy nad problemami weteranów wietnamskich, usłyszeli o nas i chcieli z nami porozmawiać. Spędziliśmy razem dwa urocze dni, byli nami zachwyceni i postanowili nawiązać ścisły kontakt. A zaraz potem wyszła na jaw afera Watergate, więc jako pracownicy administracji państwowej Nixona obaj panowie zostali skasowani. Gdyby nie wielka polityka, naprawdę mieliśmy wtedy szansę na poważną współpracę z najpoważniejszą instytucją psychiatryczną w świecie. Wróćmy jednak do twojej pracy doktorskiej. Kiedy ją obroniłaś? W roku 1963. Rok wcześniej obronił Adam Szymusik, a Olek Teutsch i Romek Leśniak rok po mnie. Moja praca jak na dzisiejsze standardy nie była zbyt długa, bo liczyła zaledwie siedemdziesiąt stron. Pamiętam, że kiedy niosłam ją do Kępińskiego, trzęsłam się z przejęcia. Nie wszystko mu się podobało. Były tam fragmenty, których nie potrafił zaakceptować i oświęcimiacy musieli się za mną wstawiać, potwierdzając, że napisałam prawdę. Kępiński miał na przykład wielki problem z uznaniem za ważny fakt, że byłych więźniów obozu bawiły po wojnie pogrzeby. Jednostkowa śmierć nie miała dla nich żadnego znaczenia... Oni mi ciągle powtarzali — u nas nie tak się umierało i nie tak się grzebało ludzi... jakie mieli trudności w zaadaptowaniu się do życia po uwolnieniu ? Po obozie zmieniło się ich życie emocjonalne i społeczne. Często czuli się obco w swoich rodzinach i wśród dawnych przyjaciół, poczucie bliskości osiągali tylko w kontakcie ze współwięźniami. Obozowi koledzy stali się główną grupą odniesienia w ich życiu. Wobec innych byli podejrzliwi, wybuchowi, trudni w kontaktach osobistych. Niektórzy tak ograniczyli swoje zainteresowanie światem, że nie podejmowali pracy, nauki oraz innych aktywności osobistych, inni, jakby zaprzeczając traumatycznej przeszłości, wykazywali niezwykłą aktywność we wszystkich dziedzinach życia — osobistych, ideologicznych, zawodowych. 172 Potrafisz w konkretny sposób opisać, jaki wymiar terapeutyczny miała dla ciebie ta praca? To jest głupie pytanie! Chcesz patrzeć na rozwój emocjonalny człowieka, na kształtowanie się jego różnych postaw życiowych jak na zwykły związek przyczynowo-skutkowy. Wydaje ci się, że jakiś pojedynczy fakt może mieć decydujący wpływ na wewnętrzną przemianę. To nie takie proste. Nie umiem odpowiedzieć wprost, wiem natomiast, że wiele spraw w moim życiu łączy się z moją pracą doktorską. Przed chwilą mówiłam na przykład o stosunku oświęcimiaków do obrządku pogrzebu, który opisałam w doktoracie jako jedną z konsekwencji uwięzienia w obozie koncentracyjnym. Pisząc tę pracę, nie zauważyłam, że ja też się śmieję na pogrzebach, bo mnie ta ceremonia strasznie bawi. Lekceważyłam ją, uznając za nieważną. Zmieniła mnie śmierć mojej przyjaciółki, Basi Godlewskiej, w 1966 roku. Była to dla mnie pierwsza powojenna „normalna" śmierć, jeśli w ogóle można nazwać normalnością fakt, że niespodziewanie umiera trzydziestopięcioletnia dziewczyna. Jej odejście wstrząsnęło mną i sprawiło, że trzy lata po obronie pracy doktorskiej zaczęłam uświadamiać sobie, że miałam podobne objawy jak oświęcimiacy. Bo ja, tak jak oni, przyzwyczajona byłam do śmierci zmasowanej. Nagle zrozumiałam, że rytuał pogrzebu stanowi bardzo istotny element tożsamości kulturowej, a zarazem ma też znaczenie emocjonalne. Dopiero wtedy zainteresowałam się grobem mojego tatusia. Byłam na jego pogrzebie, ale po wyjeździe ze Lwowa nigdy nie pojechałam tam, by go odwiedzić. A przecież o groby należy się troszczyć. Nie tylko chodzić na nie, ale też za nie płacić. Wiele lat nie przywiązywałam do tego wagi. Kiedy się tym wreszcie zainteresowałam, było o rok za późno. Grób mojego tatusia został zlikwidowany i przestał istnieć, ponieważ nie zapłaciłam za niego w odpowiednim czasie. Mam poczucie, że większość twojego pokolenia uciekała od pamięci przedwojennego życia i tego, co się zdarzyło podczas okupacji. Nie chcieliśmy jednak likwidować tej pamięci. Pragnęliśmy tylko ochronić siebie, chcieliśmy, żeby się zabliźniły nasze rany, 173 co było zresztą niemożliwe. Kiedy uciekałyśmy z mamusią z getta, zabrałam ze sobą nasze fotografie rodzinne. Wiele lat później zdarzyła mi się dziwna przygoda. Był u mnie remont, a może przemeblowanie, w każdym razie jakaś domowa rewolucja. Chciałam dobrze schować te zdjęcia, żeby mi broń Boże nie /ginęły. I rzeczywiście je schowałam — przez następnych dwadzieścia lat nigdzie nie mogłam ich znaleźć. Pojawiły się dopiero wtedy, kiedy przeprowadzałam się do obecnego mieszkania. To był nagły błysk olśnienia, w którym przypomniałam sobie, że leżą w teczce w szafce pod oknem. W nowym mieszkaniu natychmiast je rozstawiłam w ramkach, żeby ich już nigdy więcej nie zgubić. Może wcześniej po prostu nie byłaś w stanie ich oglądać. Może twoja pamięć była zbyt obolała... Prawdopodobnie. Niedawno mój kuzyn, Łukasz Biedka, razem z Jackiem Szwicą zorganizowali wielką akcję upamiętnienia masowego grobu w Grochowcach pod Przemyślem. W tym miejscu, po pierwszej akcji w getcie przemyskim w 1942 roku, rozstrzelano starszych ludzi, wśród nich moją babcię i ukochanego dziadziusia. Sama nigdy nic nie zrobiłam, by ocalić ten masowy grób od zapomnienia. Nawet mi to chyba do głowy nie przyszło. Uroczystości w Grochowcach prowadził rabin Michael Schu-drich. Prócz Łukasza brali w nich ze mną udział koledzy z kliniki — Maja Kamińska, Krzysztof Szwajca, Ewa Domagalska-Kur-dziel, a także cała jej przemyska rodzina. Powiedziałam rabinowi, że dziadkowi ta ceremonia byłaby obojętna, ale moja babcia by się nią ucieszyła. Ja sama nic nie czułam, choć wiedziałam, że stało się coś bardzo ważnego, i jestem szalenie wdzięczna Łukaszowi za to, że doprowadził do uczczenia zamordowanych tam ludzi. Po spotkaniu z mieszkańcami miasta w Towarzystwie Naukowym Przemyskim pobiegłam z koleżankami na ciuchy, a następnego dnia pojechałyśmy do Włoch. I nadal nic nie czułam, tylko byłam tak strasznie zmęczona, że usypiałam w samochodzie, co mi się na ogół nie zdarza. 174 Ale to pewnie była reakcja... Zapewne moje zmęczenie miało jakiś związek z tą ceremonią. Podobnie było zresztą, kiedy pojechałam do Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. Też nic nie czułam, tylko cały następny dzień spałam. Co byś powiedziała, gdybyś usłyszała podobną historię od swojego pacjenta? Że tak właśnie reaguje człowiek na dotknięcie traumy. A co z jego dostępem do uczuć? Niespecjalnie. Jednak ja już w żadnej sprawie nie chcę mieć dostępu do moich uczuć. Swoich pacjentów namawiasz jednak do tego, by się konfrontowali z własnymi emocjami. Oczywiście. Należy się kiedyś skomunikować ze swoimi emocjami. Ja się też z nimi komunikowałam. A teraz już nie mogę. I nie chcę. Bo ja teraz prowadzę życie po życiu... Zespół oświęcimski wielokrotnie podkreślał, że udział w tym programie zmienił wasz stosunek do psychiatrii, a tym samym również do drugiego człowieka. Z perspektywy czasu wiem, że rozmowy z byłymi więźniami oraz dyskusje, jakie wtedy toczyłam z moimi kolegami, uporządkowały mój system wartości. Kiedy zaczynałam pracę w klinice, na pewno był jeszcze dość chaotyczny, a może raczej po prostu nieuświadomiony. Być może nawet przez chwilę chciałam od tego systemu uciec i dlatego tak mi się spodobały poglądy doktora S. Wprawdzie przedstawiał groźny świat chorego, ale równocześnie dawał mi proste metody, dzięki którym mogłam pokonać różne niebezpieczeństwa. Udzielając prostych odpowiedzi na każde, nawet najtrudniejsze pytanie, S. uwalniał mnie od różnych wątpliwości i niepewności, które mną ciągle miotały. Jednak dzięki rozmowom z Antonim Kępińskim, dyskusjom z kolegami, pracą nad programem oświęcimskim zaakceptowałam wreszcie fakt, że w stosunkach z drugim człowie- 175 kiem nie ma prostych odpowiedzi, więc ciągle jesteśmy skazani na wątpliwości i niepewności... Co nam zresztą bardzo utrudnia kontakty międzyludzkie. Może też ułatwiać, jeśli zdamy sobie sprawę z tego, że każdy reaguje i przeżywa inaczej, że nigdy nie wiemy do końca i na pewno. Wspominałaś wcześniej wielokrotnie, jak wiele trudu musiałaś włożyć w to, żeby wstać z łóżka, przełamać swoją depresję i żyć wbrew niej. A równocześnie opowiadasz tu o bardzo aktywnym życiu, jakie prowadziłaś... Na szczęście miałam wokół siebie ludzi, którzy mnie motywowali do działania. Jednak za wszystko, co zrobiłam, płaciłam nieustannie wielką cenę, stale musiałam się zmagać sama ze sobą. A to cudowne środowisko kolegów, bez których tak strasznie trudno i smutno mi się teraz żyje, też często zachowywało się wobec mnie bardzo różnie. Nie wolno zapominać, że kiedy zaczęłam pracować kilkadziesiąt lat temu, byłam jedną z niewielu kobiet w psychiatrii. Obracałam się przeważnie w męskim, a w dodatku starszym ode mnie gronie. Ta dziewczyna, którą wtedy byłam, miała być miła, zabawna i na tyle inteligentna, by brać udział w rozmowie, musiała być dobrym kumplem i być dobrze ubrana, umieć pić alkohol i bawić się... To wszystko jednak wcale nie oznaczało, że może mieć takie same osiągnięcia naukowe i zawodowe jak jej koledzy. Nawet dla mojego szefa nie było to takie oczywiste. Wprawdzie stawiał mi bardzo wysoko poprzeczkę, ale jeśli zdarzyło mi się wyprzedzić w czymś któregoś z kolegów, był niezadowolony. Nie cieszył się, że jego uczennica odnosi sukcesy? Pewnie się cieszył. A jednocześnie uważał, że powinnam pozostawać nieco w cieniu kolegów. Nie chcę przez to powiedzieć, że w życiu zawodowym byłam szykanowana, ale zbyt często wymagano ode mnie znacznie więcej niż od facetów. Pamiętam jedną z takich dramatycznych dla mnie sytuacji. Przez wiele lat źle spałam. Podczas jakiegoś dyżuru zażyłam środek nasenny. Akurat tej nocy coś się wydarzyło na oddziale i potrzebna była moja 176 interwenqa. Pielęgniarka próbowała mnie obudzić, ale w końcu zrobiło jej się mnie żal, a poza tym doszła do wniosku, że sobie poradzi beze mnie. Rano wstałam z poczuciem, że stało się coś złego. Wprawdzie nie doszło do żadnej tragedii, ale rzeczywiście lepiej by było, gdyby mnie obudzono, bo moja obecność była autentycznie potrzebna. Po czterech latach nienagannej pracy urządzono nade mną sąd i na trzy miesiące odebrano mi dyżury. Pamiętam, że Kępiński powiedział wtedy do mnie: „Nie ma winy w sensie egzystencjalnym, ponieważ spałaś, ale jest zaniedbanie obowiązku lekarskiego i za to musisz ponieść karę". Odpowiedziałam: „Odpowiedzialność". Kiedy był już bardzo chory, przeprosił mnie za ten incydent. A mnie ta cała sprawa strasznie załamała. Marian i moja wspaniała przyjaciółka, Basia Godlew-ska, mówili mi później, jak się wtedy bali, że z tej rozpaczy coś sobie zrobię. Moim kolegom również zdarzyło się raz i drugi zaspać na dyżurach, ale nikomu nie przychodziło do głowy, by robić wokół tego szum... Myślisz, że takie postępowanie mogło wynikać z przekonania — być może nawet nieuświadomionego — że kobieta ma jednak mniej praw? Oczywiście. Gdy próbowałam o tym mówić, wyśmiewano mnie. Śmiały się ze mnie nawet moje starsze koleżanki, które w ogóle nie dostrzegały tego problemu, a raczej dostrzec nie chciały. Więc nie miał mi kto przyjść z pomocą, co boleśnie odczułam, kiedy w klinice pojawiły się krzywdzące mnie plotki. To się zaczęło zaraz po tym, jak obroniłam doktorat... Czyli w roku 1963. Przede mną obronił Adam Szymusik, młodszy zresztą ode mnie o siedem miesięcy. A moi starsi o kilka lat koledzy z zespołu nadal jeszcze pracowali nad swoimi doktoratami... / byli zazdrośni, że okazałaś się od nich lepsza? Szybsza, a nie lepsza. Początkowo wcale nie dostrzegałam związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy obroną mojej pracy doktorskiej a tym, co wygadywano na mój temat... 177 A co wygadywano? ....,-¦ Nieważne. Czy Kępiński uwierzył w te plotki? Przez chwilę w nie wierzył, ale potem mnie przeprosił. Czy twoi koledzy też cię przeprosili? Nigdy. To, co się wtedy zdarzyło, było dla mnie bardzo bolesne, ale nie chcę tu opowiadać zbyt wielu szczegółów, które mogłyby postawić w złym świetle moich kolegów, ponieważ niezależnie od tego, jak się zachowywali, byli jedną z bardzo ważnych treści mojego życia i było mi z nimi dobrze. Nie zamierzam jednak wybielać mojej kliniki, więc nie będę ukrywać, że spotykało mnie dużo dotkliwych przykrości i niesprawiedliwości, prowadzących do mojej głębokiej rozpaczy. Głupio by jednak było, gdybym robiąc podsumowanie mojego życia zawodowego, sprowadzała je wyłącznie do nieprzyjemnych dla mnie zdarzeń. Bo mimo wszystko życie w tym środowisku było życiem w enklawie. Mogliśmy się strasznie kłócić, mogliśmy ze sobą rywalizować, walczyć o swoje prywatne ambicje, ale wszystkie te konflikty przestawały być ważne w chwilach kryzysu, ponieważ każdy mógł wtedy liczyć na każdego. Potrafiłaś wybaczać swoim kolegom ? Potrafiłam zachowywać się, jakbym im wybaczyła, uważając, że tak będzie lepiej. Przecież ja ich strasznie lubiłam, a oni mnie też. Gdybym się jednak na początku tej afery kierowała wyłącznie chwilowymi i aktualnymi emocjami, tobym pewnie ze wszystkimi zerwała stosunki i uciekła na koniec świata. Musiałaś się przed tym powstrzymywać? Bardzo mocno. I choć uchodzę za nonkonformistkę, zwyciężał u mnie konformizm, którym jest, według mnie, każde zachowanie wbrew aktualnym emocjom. Uważałam jednak, że ta gra była warta świeczki. To nie znaczy, że się zakłamywałam, zapominałam, nie dostrzegałam pewnych faktów... Ja tylko umiałam przejść ponad nimi do porządku dziennego, ponieważ ważniej- 178 szy od tych różnych zdarzeń był dla mnie cel nadrzędny. A tym celem była — psychiatria, którą mogłam realizować w Krakowie z tymi ludźmi, którzy pracowali wtedy w klinice. Czy myślisz, że tę twoją grupę męskich kolegów można uznać za reprezentację ówczesnej męskiej populacji? Nie. Oni byli mądrzejsi, inteligentniejsi, bardziej wrażliwi. Natomiast niewątpliwie byli męskimi szowinistami, którzy jednak swój szowinizm ujawniali wyłącznie w szczególnych momentach. Kiedy czuli się zagrożeni? Raczej zranieni. . I bardziej zranić mogła ich kobieta? ,. Na pewno. Kiedy Adam Szymusik obronił swój doktorat, nikt nie snuł żadnych intryg przeciwko niemu. A ty, broniąc doktorat wcześniej niż twoi starsi koledzy, zrobiłaś im po prostu krzywdę? Gdybyś im to powiedziała w taki sposób, wyśmialiby cię. Jestem jednak pewna, że nieświadomie mieli poczucie krzywdy, ponieważ uraziłam ich męski narcyzm. Dlatego podświadomie szukali czegoś przeciwko mnie. Żeby usprawiedliwić swoją złość na ciebie... - Tak. A potem im ta złość minęła, mnie minęła i wszystka wróciło do normy... Rozmowa 6 0 Marcu 1968, polityce, utracie wiary w utopię 1 Halinie Mikołajskiej Katarzyna Zimmerer Marysiu, w 1968 roku... . . c , Maria Orwid Zastanawiam się nad tym, czy ja w ogóle mogę wypowiadać się na temat tamtych czasów. Miałam w tym Marcu wielkie szczęście, ponieważ nie zawiodłam się na polskich inteligentach, którzy potrafią się zdystansować wobec pewnych zdarzeń i ujrzeć je w szerszym kontekście. Ale może się zakłamałam... Mówisz tak, jakby wypadki marcowe nie dotknęły cię osobiście... Oczywiście, że mnie dotknęły. Dobrze pamiętam, że pierwszą gazetą, która w tej sprawie zabrała głos 12 marca 1968 roku, było „Słowo Powszechne". Akurat był wtorek, dzień naszych stałych zebrań wieczornych. Po zebraniu nie potrafiliśmy się rozstać. Z Antonim Kępińskim, Ewą Broszkiewiczową, Olkiem Teutschem i Jackiem Bombą włóczyliśmy się po Krakowie. Kiedy o północy zamknęli wszystkie knajpy, nie wiedzieliśmy, co ze sobą począć i w końcu poszliśmy do naszego kolegi, Julka Gątarskiego. Otworzył drzwi w piżamie, z papierosem w ręce. Bez słowa wprowadził nas do siebie, choć w pokoju obok leżała jego bardzo chora matka. Postawił na stole flaszkę koniaku i zrobił nam herbatę. Słuchaliśmy BBC w milczeniu, bo już nie było o czym gadać... Może się to wydać śmieszne, ale ja nadal nie wiem, czy przeżyłam Marzec jako Żydówka, czy jako polski inteligent... Nie rozumiem... Oczywiście bardzo nie lubię, jak się pisze bzdury o Żydach, nie lubię, jak się Żydów tępi i wyrzuca z pracy... Kiedy w roku 1967, 180 po wojnie sześciodniowej, Polska zaczęła opluwać Izrael szalenie mnie to bolało, bo uważałam, że takie reakcje na tamtejsze wydarzenia są podłe i niesprawiedliwe. W tym czasie sporo jeździłam taksówkami i muszę powiedzieć, że właśnie taksówkarze podtrzymywali mnie na duchu. Mówili o Izraelczykach „nasi". Ciągle wtedy powtarzali: „Nasi zwyciężają". Bo „nasi Izraelczycy" walczyli z popieranymi przez Związek Radziecki Arabami, więc łatwo się było z nimi solidaryzować. Zapewne. Wydaje mi się jednak, że wydarzenia marcowe dotknęły mnie w taki sam sposób, w jaki dotknęły większość znanej mi polskiej inteligencji. Nie nasiliły we mnie okupacyjnych wspomnień, paranoi, lęku czy agresji wobec ludzi, mimo że się oczywiście w tym czasie bardzo denerwowałam, a nawet płakałam. Pamiętam, jak raz skarżyłam się Kępińskiemu: „Szefie! W radiu mówili, że pracownicy naukowi pochodzenia żydowskiego sieją niepokój w uczelniach". A on, taki wysoki, stanął nade mną i spytał: „No i co? A ty jesteś spokojna?". Przeformu-łował ten problem w taki sposób, że oboje zaczęliśmy się śmiać. Innym razem stwierdził: „No, miota czasem gównem w historii, ale ciebie ma to dotknąć?". Mój warszawski przyjaciel, znakomity zresztą psychiatra, profesor Andrzej Piotrowski, podczas jakiejś dyskusji uznał, że „to, co się dzieje, jest tragedią trzydziestu dwóch milionów Polaków". A Jacek Bomba zawsze był wtedy w pobliżu. Zapewne dzięki nim, a także dzięki wielu innym myślącym podobnie ludziom, potrafiłam spojrzeć na wydarzenia marcowe jak na fenomen polityczno-soq'ologiczny, w którym biorą udział wszyscy obywatele tego kraju. Łukasz Biedka uważa jednak, że się zakłamuję, że mam wygodne interpretacje i relatywizuję ówczesne zdarzenia, uruchamiając przy tym mechanizmy obronne... Ma rację? Chyba nie. Przecież nie żyłam wtedy pod szklanym kloszem. Dobrze wiedziałam, co pisała prasa, co mówiono w radiu, co gadał Gomułka w telewizji, jakie masówki organizowano i jak bar- 181 dzo skrzywdzono różne osoby. Bolało mnie to, i tego się nie wypieram. Nie bałam się jednak. Być może dlatego, że ludzie, wśród których żyłam ponad dwadzieścia lat, moje środowisko psychia-tryczno-artystyczne, myślało i czuło podobnie jak ja. Nie kłamię, mówiąc, że takie środowisko istniało, prawdopodobnie jednak nie powinnam się wypowiadać na temat Marca 1968 roku, ponieważ mój stosunek do tamtych zdarzeń jest — powiedziałabym nieskromnie — bardzo intelektualny. Patrzyłam na to, co się wówczas działo, jak na jedną z rozgrywek politycznych, w które zawsze wplątuje się Żydów... Rozmawiałaś na ten temat ze swoimi rodzicami? Na pewno, ale ja tych rozmów nie pamiętam. Zresztą moja mamusia w gruncie rzeczy do końca życia miała przeświadczenie, że bycie Żydem niesie ze sobą niebezpieczeństwo. Tak zresztą myśli każdy Żyd... Czy rodzice się bali? Tak. Mama i Dan bali się o mnie. Jednak Kraków był spokojny i ten kontekst jest szalenie ważny. Bo w Krakowie panował rodzaj pojednania inteligenckiego, całe środowiska przeżywały to, co się działo w Marcu, jako jedną wielką ohydę. Na pewno jednak moja mamusia i papa Orwid bardziej się bali niż ja. Czego konkretnie? Pogromów. A ty dopuszczałaś do głowy myśl o pogromach? Pewnie tak, ale tego też już dzisiaj nie pamiętam. Mam poczucie, że bronisz się przed wypowiedziami na temat wypadków marcowych, ale przecież możesz mówić o swojej prawdzie na ten temat. Pod warunkiem, że ta prawda nie będzie generalizowana i ten straszny czas nie zostanie na podstawie moich wypowiedzi zre-latywizowany jako przeżycie jakiejś paniusi, która akurat należała do takiego, a nie innego środowiska... 182 Wybranego? Być może, choć oczywiście nie wybierałam go sobie na użytek Marca. Więc może danego? Ono nie było mi dane, nie spadło mi z nieba. Ja sobie rzeczywiście tych ludzi wybrałam i razem z nimi to środowisko współtworzyłam... Miałaś poczucie, że cię w jakiś sposób chronią? Wtedy o tym nie myślałam. A kiedy patrzę dzisiaj na całe moje życie, wydaje mi się, że oni mnie przez cały czas chronili, choć równocześnie stawiali mi bardzo wysokie wymagania zawodowe i etyczne. Przecież to właśnie oni rozpoznali u mnie syndrom posttraumatyczny i dlatego wymyślili mi taki, a nie inny temat pracy doktorskiej. A wracając do Marca, nie ulega wątpliwości, że gdybym była w innym otoczeniu, spotykała innych ludzi, inne postawy i poglądy, na pewno bym się inaczej zachowywała i reagowała... Ilu twoich znajomych wyjechało w 1968 roku? Tylko Luna. Jej ojciec, cudowny, spokojny pan, a zarazem wybitny lekarz, który stworzył i potem prowadził pierwszy oddział neonatologiczny we Wrocławiu, został nagle wylany z pracy. Tak bardzo go to dotknęło, upokorzyło i obraziło, że bez względu na wszystko postanowił opuścić Polskę. A brutalna prawda była taka, że ktoś chciał przejąć po nim ten oddział, więc wykorzystał sytuację.. . Luna nie chciała emigrować? Nie. Była bardzo związana z Warszawą, miała mnóstwo przyjaciół... Strasznie jednak kochała swojego ojca i nie wyobrażała sobie, że mogliby się rozstać. Zaczęła więc starania o paszport, żeby wyjechać na jakiś czas do Stanów Zjednoczonych na kontrakt, bo tego wymagała też jej praca psychofarmakologa. Paszportu nie dostała. Podanie o wyjazd emigracyjny złożyła 31 sierpnia 1969 roku, czyli ostatniego dnia, w którym przyjmowano te dokumenty. 183 Zadzwoniła do mnie późno w nocy. Nie musiała nic mówić, bo od razu zrozumiałam, co się stało. Bardzo wtedy płakałyśmy... W tym czasie wyjechał też twój kuzyn Lusio Zajf... Wtedy jednak nie wiedzieliśmy jeszcze o swoim istnieniu. Poznaliśmy się dopiero w 1986 roku, kiedy przyjechałam po raz pierwszy do Izraela na kongres. Lusio mieszkał przed wojną w Droho-byczu. W gimnazjum uczył go rysunków Bruno Schulz. Podczas okupacji sowieckiej został wywieziony wraz z rodziną w głąb ZSRR. Tam zaciągnął się do 1. Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki i przebył z nią cały szlak od Lenino do Berlina. Po wojnie skończył studia i pracował jako kierownik biura projektów we Wrocławiu. Na pewnym przyjęciu w 1968 roku ktoś powiedział przy nim coś złego o Żydach. Ściągnął wtedy wszystko ze stołu, faceta trzasnął pełną półlitrówką w głowę, a następnego dnia złożył podanie o wyjazd do Izraela. Był pułkownikiem, więc nie chcieli go puścić, w końcu jednak zgodzili się... Z kręgu Piwnicy pod Baranami wyjechali też wtedy Ryś Taedling i Janka Katzówna. Z Janka nie miałam bliskich kontaktów. Rysia lubiłam, ale nie byliśmy zaprzyjaźnieni. Na pewno bolał mnie fakt, że w rozgrywkach politycznych władze wykorzystują antysemityzm do manipulowania społeczeństwem. Dzisiaj nie umiem już jednak dokładnie odtworzyć swoich ówczesnych emocji. Pamiętam, że byłam bardzo poirytowana, smutna i bardzo dużo przebywałam z przyjaciółmi. A mówiąc o Marcowych emigrantach, z jednej strony rozumiem, że byli w szczególny sposób wściekli i zranieni, równocześnie nie mam żadnej empatii dla ich agresji. Przecież Marzec nie dotyczył tylko Żydów, mimo to, kiedy się mówi o tamtych czasach, największą wagę przywiązuje się do sprawy żydowskiej. To zupełnie zrozumiałe, bo w tym kraju — kraju żydowskiej śmierci — była to po wojnie najbardziej haniebna sytuacja pogromowa. Ale na miłość boską! Tępiono wtedy nie tylko Żydów, chociaż ich oczywiście najbardziej. Walczono jednak również z pewnym określonym typem ludzi, którzy myśleli 184 w sposób niezależny. Prześladowano intelektualistów, artystów, studentów, szalała cenzura, wyrzucano ludzi ze studiów i z pracy, odbywały się procesy polityczne i aresztowania. Polityczna opresja i sprawa żydowska przysłoniły w Polsce inne elementy kontrkultury 1968 roku, które oczywiście też istniały. .' : Kontrkultury? Kontestacji zastanego porządku świata. W tym okresie młode pokolenie w wielu krajach buntowało się przeciwko obowiązującym normom politycznym, społecznym, obyczajowym. To, co się działo w Polsce, to nie był maj paryski, to nie był maj amerykański czy nawet maj berliński też przecież bardzo polityczny, bo odkłamujący przeszłość Niemiec i z tego powodu szalenie ważny, a nawet zbawienny dla niemieckiej psychiatrii. Marcowe wydarzenia studenckie, wiece, pochody manifestacyjne, de-monstraqe w całym kraju były buntem przeciwko duchowemu zniewoleniu. Władza użyła „syjonistów" jako pretekstu do walki z przejawami niezależności polskiego społeczeństwa. Bardzo szybko zresztą zwyciężył ohydny konformizm. Niewątpliwie za Gierka zrobiło się trochę lepiej, trochę się drzwi pouchylały, można już było wyjeżdżać za granicę, znacząco podnieśli pensje... Pamiętam trwający kilka miesięcy okres kompletnego oszołomienia, bo nagle otrzymywałam dwa razy więcej pieniędzy. I właśnie wtedy zaczęła się plugawić nasza inteligenta — na katedry i stanowiska, z których usunięto niepokornych, przyszli tak zwani folksdocenci, czyli docenci marcowi. I w tym wypadku miałam wielkie szczęście, bo na naszym wydziale nie mianowano nikogo nowego bez habilitacji, więc znów te obrzydliwe sprawy ominęły moje najbliższe otoczenie... Jednak na moim ukochanym Uniwersytecie Jagiellońskim pojawiło się wtedy folksdocentów na pęczki... W tym okresie zdarzył się też dramat z Marianem, który przecież nie był Żydem. Na czym ten dramat polegał? • • Marian chciał się wyzwolić z roli adiunkta i usamodzielnić, a to spowodowało pewne poważne problemy. Doszły nagle do głosu 185 I jakieś ambiwalencje i rywalizacje. Nie miał się kto zająć w jego imieniu tymi sprawami. Prorektor Jonasz Stern został zdjęty ze stanowiska, rektor Rzepiński nie pełnił już swojej funkcji. Marian był postacią bardzo szanowaną i wokół tej sprawy zrobił się wielki szum. Ale to był taki czas, że właściwie nikt nikogo nie bronił.. Wspaniale zachowała się Krystyna Zachwatowicz, która spontanicznie zorganizowała grupę osób i miała jechać z nimi do Ministerstwa Kultury i Sztuki, by tam bronić Szuka. W Ministerstwie nie było już jednak ani jednej osoby, która by go znała - wszyscy zostali wyrzuceni. A Marian oczywiście nikogo o nic nie prosił, tylko sam złożył rezygnację. Głupio postąpiłam, nie powstrzymując go przed tym. Nawet sama go do tego namawiałam, bo tak bardzo czuliśmy się wtedy obrażeni. To pewnie też był odruch w obronie własnej godności... Pewnie tak. Wkrótce potem zachorował Andrzej Stopka. W Krakowie mówiło się, że choruje na Dejmka i Szuka. Nie rozumiem. Nie chcę na ten temat mówić. Mogę tylko powiedzieć, że Stopka robił scenografię do słynnego spektaklu Dziadów w reżyserii Dejmka i był szefem Katedry Scenografii. Rok później spotkałam w Lanckoronie Rzepińskiego, który czynił mi wyrzuty: „Dokto-ressa! Jak pani mogła do tego dopuścić? Gdyby on jeszcze chwilę wytrzymał, miałby katedrę". A ja mu na to: „Panie rektorze, pan to mówi teraz do mnie, a dlaczego nie powiedział pan nic na senacie?". Bronił się, że komu miał mówić cokolwiek, skoro nie pełnił już funkcji rektora. Mówiąc o Marcu 1968, uznajesz go za sprawę polską, a nie żydowską. Może nieświadomie bronisz się przed tym, by te wydarzenia nie stały się dla ciebie - Żydówki - traumatyczne? Bzdura! One były traumatyczne, ponieważ jako osoba o poglądach lewicowych nie byłam w stanie pogodzić się z tym, co się wyprawia w mojej utopii. Jednak w kontekście, w jakim żyłam, przebywając z takimi, a nie innymi ludźmi, mając świadomość, jaki jest ich stosunek do świata, do tego, co się wokół nas działo, 186 a także do mnie, będąc świadkiem dramatu Mariana i innych Polaków, będąc psychiatrą od piętnastu lat i posiadając pewną ogólną świadomość, nie mogłam ograniczyć tamtych doświadczeń wyłącznie do doświadczeń żydowskich. Być może jednak znacznie bardziej to wszystko przeżywałam, niż pamiętam, ale symptomatyczny jest fakt, że owe przeżycia nie pozostawiły we mnie żadnego głębszego śladu. Spowodowały natomiast potężną erozję w moim myśleniu o utopii. Nadal jednak w nią wierzyłaś? Odkąd zajęłam się psychiatrią, polityka, poza sprawami najważniejszymi, właściwie przestała mnie interesować. Zresztą, wbrew temu, co się dziś mówi o okresie PRL-u, nie uważałam, że jest mi źle, choć oczywiście moje życie nie było zbyt wygodne, chociażby z tego względu, że nigdy nie miałam dość pieniędzy. Jednak nie to było najważniejsze. Robiłam to, co lubiłam, byli przy mnie wspaniali ludzie, z którymi toczyłam inspirujące dyskusje, więc nigdy nie miałam poczucia, że się nudzę, czy że mnie ten system ogranicza. Pamiętam moje zdziwienie, kiedy podczas kongresu w Heidelbergu w roku 1985 Kazik Pietruszewski stwierdził, że Peerel złamał mi życie. Słuchaliśmy właśnie dyskusji panelowej, do której zaproszono wszystkich wielkich twórców terapii rodzinnej. „Gdyby nie PRL, byłaby pani jedną z nich i teraz mogłaby pani siedzieć razem z nimi" — powiedział mi wtedy Kazik. Odpowiedziałam, że nie odbieram tego w kategoriach złamanego życia. Po prostu znalazłam się w takim a nie innym kontekście. Ale przecież jesteś jednym z twórców terapii rodzinnej. No jestem. I co z tego? Z tego nic nie wynika. Niedawno odbył się kongres International Family Therapy Association w Waszyngtonie — byłam jednym z członków założycieli w 1987 roku, i też mnie nie zaprosili. Dlaczego? «•¦¦-... , .-- Po prostu zapomnieli. Dlaczego? Bo za mało zaistniałam na tej scenie. 187 Mimo że przecież ciągle jeździsz na różne kongresy, wygłaszasz referaty, zabierasz głos w dyskusjach. No i co? Za mało pisałam i publikowałam, jeśli już, to po polsku, a język odgrywa bardzo istotną rolę. Nie chcę się tu broń Boże porównywać z innymi autorytetami, ale Kępiński też nie jest znany. Polski dorobek psychiatryczny był i jest oczywiście obecny w nauce międzynarodowej, ale nie w takim wymiarze jak ten pisany po angielsku, niemiecku czy nawet po francusku. Mówimy tu o epoce sprzed Internetu, kiedy obieg naukowy był trudniejszy. Jednak nie traktuję tego jako złamanego życia. Życie w Polsce nie było najlepszą przepustką do robienia międzynarodowej kariery. Utrudniony dostęp do światowego piśmiennictwa, brak dewiz, ograniczenia paszportowe... Nie przesadzaj, nigdy nie odmówiono mi paszportu. Oczywiście, za każdym razem, kiedy się o niego starałam, szalenie się denerwowałam. Zawsze oddawałam paszport w terminie. Pod tym względem nigdy nie wykazałam ani odrobiny obywatelskiego nieposłuszeństwa, zachowując się konformistycznie. Ale ażeby ten paszport uzyskać, nigdy nie odbyłam ani jednej niewłaściwej rozmowy, do czego mnie zresztą wcale nie nakłaniano. Więc co w tej sytuacji nazywasz konformizmem? Konformizm to dla mnie wszystkie zachowania wynikające z lęku czy strachu. A ja się po prostu bardzo bałam, że mogę nie dostać paszportu. Zawsze to powtarzałam, że mam dwa marzenia — paszport w biurku i wybierany przez społeczeństwo parlament. Oba te marzenia się spełniły. Czy w jakichś innych sytuacjach też się kierowałaś konformizmem? Nie. Ale też nie musiałam. Może ktoś mi zarzucić, że mitologizu-ję PRL. Jestem jednak przekonana, że w tym ustroju można było żyć godnie i w zgodzie z własnym sumieniem, choć nie zawsze było to proste. Dam tu jeden przykład. W 1973 roku razem z dziesięcioma kolegami brałam udział w Międzynarodowym Kongresie Psychoterapii w Oslo. Ministerstwo popierało nasz wyjazd 183 i udzieliło nam nawet zgody na zakup dewiz po oficjalnej cenie, a jako swego delegata wysłało prof. Stefana Ledera. Pierwszego dnia referat wygłaszał jakiś zidiociały enerdowiec. Twierdził, że psychoterapia socjalistyczna służy temu, by jak najszybciej przywrócić człowieka produkcji i społeczeństwu. To było przerażające. Na kongresie podzielono nas na grupy dyskusyjne. Znalazłam się wśród Norwegów i Anglików, którzy napadli na mnie w straszliwy sposób, bo byłam dla nich reprezentantką psychiatrii bloku wschodniego. Wściekłam się. Tłumaczyłam im, że ten facet jest ekstremalnie prymitywny i może mówić wyłącznie za siebie, bo my w Polsce pracujemy zupełnie inaczej i z innymi założeniami. Zresztą nie tylko w mojej grupie, ale we wszystkich wybuchła ostra awantura i odbyła się bardzo ostra nagonka antysowiecka. Wieczorem zorganizowano wspaniały bankiet w pięknym zamku. Nikt z nami nie chciał rozmawiać, wszyscy oglądali nas jak jakieś dziwne stwory. Czuliśmy się bardzo osamotnieni, a ja się strasznie denerwowałam, że ten enerdowiec nas skompromitował. Olek Teutsch, który całą sytuację potraktował z szalonym dystansem, poczuciem humoru oraz tolerancją wobec ener-dowskiego idioty i politruka, pocieszał mnie, że nas się nie da tak łatwo skompromitować. Był wielkim panem, niesłychanie oczytany nie tylko w literaturze zawodowej, ale też beletrystycznej, historycznej i muzycznej, fenomenalnie znał język niemiecki. Jurek Aleksandrowicz właśnie wrócił po rocznym pobycie w Strasburgu, przesiąknięty psychoanalizą lacanowską, Jacek Bomba, wtedy jeszcze młodziutki, ale niebywale zdolny i chłonny na wiedzę. No, a poza tym byliśmy wszyscy dobrze ubrani. Przed wyjazdem dość długo główkowałyśmy z panią Demar-czykową, co mam włożyć na to przyjęcie. W końcu uszyła mi wieczorowe spodnie z czarnej żorżety, którą kupiłam rok wcześniej podczas stypendium w Finlandii. Do tego miałam żakiet z grubego, milanowskiego atłasu w bardzo ciekawym beżu, lekko migocącym fioletem, oraz czarne lakierki. Nie wyglądałam więc jak człowiek z Kołymy, tylko wytwornie i modnie. 189 161 j, •asAieireoipAsj jry aiiuapojy aupsinaa ibuajajuo>j bu uppjs -jod McijeiipAsd rusaizpAzx) o^ojo fedniS z uie} AuisijAg -uinnp -euopM m uołjiff n[a}oq m n>{OJ ^861 eiupruS L\ ouej fauisę ojo>j 5lS BfAzDUO>[S EIBIM EJOUI OUMad EJ\[ 'SaDO-ld AfEM.I}O§nfp fAq 0X iśidojn buzoR}sijvhos cn pRzudicn svfVłS3zud spzs3xcn dz 'ihizpvu wvyy i nmvpRcn lui^sjod cn lusiuziphos vu -vm.oufosvfvz vąRąo zn[sv\Rą diu 'zsstnsido 3jlo]ą '\pvsvzo xpR\ m pp I UiapjpEIMS O§3ł UiajSaf BIDIOMZ -Azid ais demAmoudez ojAzdje}sAm 'uiaja:|Euoq ?Aq o{Xq sqazjł 3IU 'n>{SIMOpOJS UlAzSEU M '3DSJOJ Ą\ ^oSaj Z OD 3JB 'OUBMll{Dn[S -pod i ouozpajs seu auMadB2; 'AfEMOuofsajdaj seu Xzd AjizojS uieu azpBjM az 'EpMBadatu O} og to>[ods ĄaiMS uieu ojsp OM^sja^s -iuiui b 'ajEiuEdsM i au>j5id o^Xq ox 'psopBJ z \\bxoAzx)\ AdsAzsm 'OMjsuajEzs o\\pnąAM ijes b^[ iduzoAi^mipAs^ ibsiapaj faMO} -BiMg m niuEłsozod o afzAoap {Btpod Xumc^S pfezaBz az 'aiuzDiiqnd jBMO>{iunuio>{Ez >(isnuiXzg uiBpy za} Apa^Ą^ 'n>[SUBp3 m 'Auis -ijEZjaiuiBz >je[ >jEł ajB 'famzod >[oj oaaidop 5is ^Xqpo pzBfz zsej\j ¦apsaiui uiXuui m npzBfz aiuEMOztuESio bu ApoSz AuisijizbjAm aiu ia[O>i z Xjai 'psouiBpijos 3Dqajo>[ m aiuB>[łods azssu bu 5is iA\ 'Xuua[OM UE}S {EMJł IEpE[\[ Tl>[S X EłB[ Xzfl OO O§aUEA\OZIUB§JO oSaMOłm -e:js npzBfz o§aufa{o>[ op ais A AM aiu az ' jpp 'uia ^q cj 'oSauMojS npEZjBZ niUEjqaz Bfsj -i>[Smoj}oij (azjpuy 'jojd urazi '>jisnmAzg uiBpy 'joad 'n>joj 286X M 'sezdmcm |Xq o§au Azjemoj, oSai^sjoj uiasazaj j 'ouBłAdsz aiusEjM a[E 'ouspEZEZ aijsj -aiuqopod Didfełsod AuisXqt[Soui aiu Xzo -Xd z seu op ats ojpcjmz om;sXzjemojj aMOłEiMg rusajoad >{buz bu Afpsndo „ " z § z n>(ZEiA\z ą\ -aiUEMXłsXzao>{XM auzDX}i[od fef o EiuazjE>jso ais X{1[isbu apaiMS bu aisB lliuuslom. uv\s \ipnąRai Rpaiy 'ovcn.ovpvz iis oppn iiui -ouo;nv i\ Rzj -\pvsvzo \pRulo-Aods ocnoyunsois cn. ipRuzoRmod cnomR}dm po iu]vnpRsd laiysjod psouz3jvzaiu pvp[Rzxd fRq oj, 061 ^i fj jł j \33 Xuozi -aiuiBz deuSeiso o^Xq euzoui az 'a(nzE>(od i{DBpE^Xzad eu o>jjXł 'mosbzd ijDAłuiEł SlnziSojo^iui aiu bjbdm j 'asuszs jeiui 'dsouies -zoł e[oms o dXzdjem ^BMoq9id o>uXł 'ejeiuzs ^b^soz aiu i buejo>[ aiu >(aiMo^zD ijsal 'n-q^jj m og pso§ qDXułiqXM i q3X^Eiu ijdAuzoj seu op Xuis:[EzsBjdBz i Xuisi{EzpzafXM saizpS aj -Sfep 'EiuazsoadBZ 5is X|EdXsod 'Mo.qEiipXsd tjDi^sjod ap>jund eu DEA\OUEM JBZDBZ pCl^DB^ o8ałBIQ "EUja[Ol{D O} I ^UISIJEjSapO V &\oi feuzDXłt{od se>[e[ XuibmXj§po az 'o|zsXzad aiu uieu AmojS op i ^uisija^^ui oj 'oł Xuisijim9ui n^sojd oj ¦iuiB}uapXsXp iub iuiEDua[Bzs XuisijXq at[\[ -iuo ^b( XpEj§od auiBS ai^Eł Xuibui i iuiEł -oipi Auisa^saf aiu az 'npoijDB^ z MęSajoj DBUojazad o^qXzs ąsop ais uibu ojEpn >[Eupaf ojso m aisaa§uo>[ eu y "O^Aą atu i{Di>{Bł njsojd od 'ntonsn oSaDfetnuBd ouiiui 'aDSjoj m og "A liufvii{oRsd cn up/iznpuu o \\oRuvzxvaso ca;suvd spsi] vu sRpsiy śis v}zvjvuz tjysjoj Rzj iuwfU3pRs/ip z mvcn op vuvcnRzn uiuj vjRq cn i{OvpRznpvu o svpiuiuods/\Ą •aUMOSOłS EZ EZEMn >{E( '>[B4 DEmAmOIJDBZ I DEMOUlfezjd 3IU 3IS bui az 'jizpjaiMłs jopESEquiE apsSzDzs en -uiiu z uiazEJ Auiaizp -a[AM amiEfoi 'DBqDa[AM nui eze>( i[sa[ az 'z -aqn oujad o^Aq azsMEZ qDBsaa§uo>{ qDi^Bł eu oq 'j -łsAzsM o >}B^ i zn( ouMad bu JopESBquiE fejzsaj^ 7?qojz ipBn;As [a; m bui od '{EjAds i 'afaizp ais od 'o§ jEMOuuojuiod 'EJopBSEq -uie oSai>js[od op Biup oSaudS^SBU jpazsod Aqaz 'nui •;>[4n>[s aujB^Bj seu E[p Daiui azoui e>juo8eu b; az '5is o§a[ DaqoM i 'jizpoqDod o§ajoł>j z 'nfsj^ DaqoM EpsoujEfo] uiAue} -5ds /BłSis>[iBui |Aq aapaq 0} ouiij^j EuijB4g zazad AuEMopiouiBZ jejsoz uia^od b '§inquias>[nq ezo^i z ais ^luzEtAzid Dapfo o§a( 'Au -izpoj fauzDAisiunuio>[ (ajB4S az jizpoqDoj •psouuia[Azadaiu sai> DE>[4ods seu bSoui nfEj>[ op apoJMod od az '5xs EM^sja^smijAi }E§a|ap AujeIdijo 'japaq aosajojj 'B -Asd z jaj niuEMOjnAłuapi o>[Mpazjd ijEMOłsałoid i iułEiqDAsd [ai>[Siod Auisinuoiq Aui b 'aiuzsn^s i 'iu4EapXsd m EpXznpBU o aiuMEf 'oSatupouDSM n>[O{q z pso>[sjadojna fo dnia razem z Andrzejem Piotrowskim i Adamem Szymusikiem miałam wygłaszać referat o młodym pokoleniu Polaków. Poprzedniego wieczoru, czyli 12 grudnia, zaciekle dyskutowaliśmy, ponieważ Piotrowski chciał wprowadzić zdanie, że mimo ustroju totalitarnego ludziom w naszym kraju udało się zachować wewnętrzną wolność. Kłóciłam się z nim. Nie chciałam się zgodzić na użycie słowa „totalitarny" w tym kontekście. Mówiłam, że zapomniał o czasach wojny i nie wie już, co to jest prawdziwy tota]itaryzm. Był bardzo mądrym człowiekiem, więc ze spokojem znosił m°Je ukąszenie marksizmem. Ustąpił mi. A rano poinformował mnie, że w Polsce wprowadzono stan wojenny i wszystkie połączenia telefoniczne z krajem są zerwane. Poprosiłam wówczas żeby jednak użył w naszym referacie terminu „totalitaryzm". Nie zrobił tego, był dżentelmenem i nie chciał mi sprawiać przykrości. A Ja właśnie wtedy przekroczyłam gwałtownie jakąś barierę. Czułam się tak, jakby mi się serce rozerwało. Pamiętam, że natychmiast napisałam do Jacka Bomby, który był w tym czasie w USA: „Nie wracaj. Tu są faszyści". A Niemcy zachowali się wtedy wobec nas fantastycznie. Kiedy weszliśmy naszą polską grupą do sali wstali i zaczęli śpiewać Noch ist Polen nichł yerloren... wojenny wzbudził twoją wściekłość? Zareagowałam na niego w sposób patologiczny i nieadekwatny. Po moich doświadczeniach okupacyjnych powinnam była umieć zachować dystans, jednak stan wojenny bardzo głęboko uruchomił we mnie wspomnienia z okresu nazizmu. Wtedy też przestałam być zdolna do zbiorowego śmiechu. Nie umiałam już pójść do Piwnicy pod Baranami. Nie potrafiłam wymusić na sobie dystansu, poczucia humoru. Mogłam pracować i robić wszystko, co było serio, ale nie mogłam już wejść między ludzi i żartować z tego, co się działo wokół nas. podobnie też czuł się Marian. Rozwiązanie w stanie wojennym Związku Polskich Artystów Plastyków stało się dla niego przeżyciem traumatycznym, co było o tyle ciekawe, że on się nigdy w nim nie udzielał, rzadko chodził na spotkania, a z wieloma osobami wcale nie miał najlepszych relacji, bo często uwa- 192 żany był za dziwaka. Okazało się jednak, że mimo wszystko ma bardzo głębokie poczucie przynależności — uznał, że stracił ostatni punkt odniesienia, więc się jeszcze bardziej wyalienował. Do ZPAP wrócił, kiedy tylko ten został reaktywowany. A mnie stan wojenny zezłościł, obraził, wywołał bunt i wzbudził moją wściekłość, byłam po prostu wkurzona do granic możliwości. Przez cały czas czułam straszną pogardę i irytaqę. W lutym 1982 roku odbywał się proces naszych kolegów z kliniki, Teresy Leśniak i Piotra Drozdowskiego, którzy zostali oskarżeni, już sama nie wiem o co. Kiedy ich aresztowano, byłam jeszcze z Adamem Szymusikiem w Niemczech. Szymusika zastępowała wtedy Ewa Broszkiewiczowa, która notabene po ataku na kopalnię Wujek oddała legitymację partyjną. Szymusik wprawdzie z partii się nie wypisał, ale zrezygnował z funkcji, jaką w niej pełnił. Po powrocie do Krakowa razem z Teresą Żu-chowicz zajęłam się organizowaniem obrony kolegów. Podjął się jej wspaniały mecenas, Kazimierz Ostrowski, niegdyś członek Komendy Głównej AK. Dokładnie nas poinstruował, co świadkowie mają zeznawać przed sądem wojskowym. Przekazałyśmy kolegom wersję zdarzeń, jaką mają przedstawić, wszyscy lojalnie się na to zgodzili i zeznawali, tak jak trzeba, więc po rozprawie, po miesiącu spędzonym w areszcie Teresa i Piotr zostali zwolnieni. Pamiętam, jak siedzieliśmy rządkiem na sali rozpraw przed sądem wojskowym, a ja cały czas płakałam. Podszedł do mnie wtedy taki ubol, który zajmował się psychiatrami, i mówi: „Dlaczego pani płacze, przecież pani widzi, że sąd traktuje to wszystko dość życzliwie i pewnie nic strasznego się nie stanie?". Spytałam go z furią: „Na pewno chce pan wiedzieć?", a kiedy mi powiedział, że chce, wykrzyczałam mu w twarz, że na ławie oskarżonych trzymają najlepszych ludzi, jakich ma ten kraj. Zwiał i nigdy się więcej nie pokazał ani nie odezwał do mnie. A w przerwie, zanim jeszcze ogłoszono wyrok uniewinniający, ojciec Teresy, bardzo stary pan, profesor Korohoda, choć był oczywiście szalenie zmartwiony, że córka siedzi, spytał nas, czy zdajemy sobie 193 sprawę z tego, że już zwyciężyliśmy. Bo przyszło nas tak wielu i zachowywaliśmy się w tak jednoznaczny sposób, że sąd po prostu musiał postąpić przyzwoicie. Pamiętam też dobrze, z jaką nonszalancją i elegancją Piotr Drozdowski stał podczas składania zeznań, jakby się spotkał z kimś w kawiarni... W roku 1980 zapisałaś się do Solidarności. Czy w stanie wojennym znalazłaś się w jakichś strukturach podziemnych? Nadal byłam w Solidarności, choć została zdelegalizowana, i płaciłam składki. Mówiłam jawnie, co myślę, pozwalałam, a nawet zachęcałam do tego, żeby w klinice była bibuła i sama ją przywoziłam, czytałam wszystko, co wydała „NOWA", słuchałam co noc Głosu Ameryki. Kicia ciągle mi powtarzała, że jeśli w coś się wplączę i zostanę aresztowana, to ona zrobi wszystko, by mnie uznali za niepoczytalną, bo i tak niewiele do tego trzeba. Gdyby nie klinika, za którą odpowiadałam, dwadzieścia osób personelu oraz spora liczba pacjentów, pewnie porobiłabym jakieś głupstwa. W naszej klinice na szczęście panowała atmosfera absolutnej wolności. Na jednym z zebrań poprosiłam, by wszyscy zachowywali się swobodnie, ponieważ jeśli ma się okazać, że jest wśród nas jakaś świnia, to niech nastąpi to jak najszybciej. Poza tym razem ze Zbyszkiem de Barbaro oraz Jackiem Bombą zbadaliśmy kilka osób, które wyszły z obozów internowania, i napisaliśmy nawet na ten temat artykuł do prasy podziemnej, chwalony przez Głos Ameryki. Co ciekawe, ludzie ci mieli podobne objawy jak więźniowie Oświęcimia, choć nie można przecież porównywać ani stopnia zagrożenia, w jakim się znaleźli, ani warunków, w jakich przebywali. Ich doświadczenia ktoś określił jako „pluszowy krzyż", a mimo to sam fakt pozbawienia wolności okazał się szaloną traumą. Niestety krótko pracowałam nad tym problemem, ponieważ byłam wtedy strasznie zajęta. Mamusia bardzo chorowała, musiałam dojeżdżać do pracy w Kobierzynie, uczyłam się prowadzić samochód, co mi szło źle, Marian nie był w dobrym stanie — w tym czasie zmarła jego matka... 194 . Czy pracownicy kliniki byli pod presją polityczną? Nie, tylko raz zdarzyła nam się historia z pewnym porucznikiem. Byłam wtedy bardziej aktywna niż dzisiaj w Polskim Towarzystwie Psychiatrycznym. Regularnie jeździłam do Warszawy, bo mieliśmy tam zebrania poświęcone szkoleniom w psychoterapii. Wojna nie wojna, ciągle się spotykaliśmy. Od lat sześćdziesiątych śmiałam się, że nawet jak nad światem zawiśnie grzyb atomowy, to psychiatrzy nadal będą rozmawiać o szkoleniu w psychoterapii. Pierwszy raz pojechałam z Wandą Badurą już na początku stycznia, żeby zobaczyć, co się dzieje u przyjaciół, bo wtedy nadal jeszcze odcięte były telefony. A potem już stale jeździłam i bez najmniejszych problemów dostawałam przepustki od uczelni. Nawiasem mówiąc, nikt mnie nigdy nie sprawdzał ani w pociągu, ani na dworcu, ani nigdzie. No to chyba miałaś szczęście... Co ja na to poradzę, że nikt mnie nie prześladował!!! W każdym razie pewnego dnia do kliniki, której byłam szefem, przyszedł jakiś porucznik, przedstawił się i powiedział, że jest naszym opiekunem z ramienia Urzędu Bezpieczeństwa i chce wiedzieć, po co ja tak często jeżdżę do Warszawy. Moi koledzy natychmiast się zorientowali, kto do mnie przyszedł, więc ciągle ktoś wpadał pod byle pretekstem do mojego gabinetu, czego normalnie nie robiono. Każdego, kto wchodził, przedstawiałam gościowi i oczywiście przedstawiałam też porucznika. Był coraz bardziej zdenerwowany, wreszcie spytał przestraszony, po co te prezentacje. Udałam zdziwioną — jak mogłabym tego nie robić, skoro koledzy przychodzą do mojego gabinetu? Twierdził, że nasze spotkanie powinno zostać zachowane w tajemnicy, znów udałam, że zupełnie nie wiem, o co mu chodzi, a potem spokojnie opowiadałam dalej, co to jest psychoterapia i na czym polegają szkolenia. W końcu zrezygnował z wypytywania mnie, bo zrozumiał, że i tak niczego się ode mnie nie dowie. Jednak w naszym środowisku przyzwoite zachowanie nie było żadną sztuką. I chciałabym to podkreślić z całą mocą, że nie uważam ani 195 środowiska, ani tym bardziej siebie za tych, którzy tworzyli jakiś polityczny ruch oporu, choć oczywiście, w miarę upływu lat byliśmy coraz bardziej świadomi politycznego wymiaru naszych działań. W okresie, o którym teraz mówimy, przyjaźniłaś się z wielką aktorką Haliną Mikołajską... We wczesnych latach sześćdziesiątych ktoś z jej znajomych przebywał w naszej klinice. Halina odwiedzała go, a raz wystąpiła w naszym klubie pacjenta z monodramem pt. Listy panny de Les-pinas. Potem zabraliśmy ją do Wierzynka, piliśmy, rozmawiali i tak się zaczęła jej przyjaźń z naszym środowiskiem. Podziwiałam ją, imponowała mi pod każdym względem — poczuciem humoru, intelektem, talentem aktorskim, odwagą, niesłychaną godnością i dumą. Pozostawała damą niezależnie od tego, czy musiała się kontaktować z ubolami, czy wypiła o kieliszek za dużo. Była prawdziwa i naturalna. Bardzo dbała o to, żebyśmy jeździli na wszystkie wybitniejsze przedstawienia teatralne do Warszawy. Pamiętam, że na Marat-Sade Petera Weissa zjawiliśmy się dużą grupą psychiatryczną i pękaliśmy ze śmiechu. Później aktorzy pytali, co to była za publiczność, że im się tak fajnie grało. Nigdy też nie zapomnę, jak ciężko Halina przeżywała Marzec 1968 roku. Nie mogła znieść tego, co się wtedy wyprawiało w Polsce, i była tą sytuacją prawdziwie zdruzgotana. Wtedy postanowiłyśmy, że w ramach poszanowania naszej godności będziemy kupować „antyfaszystowskie ciuchy". Czym się różniły od ciuchów, które kupowałaś wcześniej? Niczym poza nazwą. Mniej więcej w tym okresie Halina zrobiła mi szydełkiem przepiękną minisukienkę, którą mam zresztą do dziś. Twierdziła zawsze, że się zakrywam, zamiast ubierać. Było to jedyne mini w moim życiu. Nosiłam do niego beżowe lakierki, przywiezione z Anglii. Kiedy zjawiłam się pewnego razu tak ubrana na przyjęciu u Kici, Franio Studnicki spytał głośno, czy ta Mikołajską zajmuje się czymś jeszcze poza robieniem sukienek? A ona była wtedy u szczytu sławy... 196 W 2976 roku wstąpiła do KOR-u... Pamiętam, jak mówi, że nie jest politykiem, a wszystko, co może dać, to swój honor i dobre imię. I dała. Poświęciła karierę aktorską^ by swym nazwiskiem firmować obywatelski ruch sprzeciwu wobec panującej władzy. Ówczesny dyrektor Teatru Współczesnego, Erwin Axer, mimo odgórnych nacisków nie chciał jej zwalniać. Halina wiedziała jednak, że jej obecność w zespole może spowodować represje i sama poprosiła w roku 1977 o dymisję. W ten sposób zniknęła z życia publicznego. Zanim to się jednak stało, dała dwa ostatnie przedstawienia, na których byłam z moją przyjaciółką Zosią Roguską. Pierwszego wieczoru grała Raniewską w Wiśniowym sadzie Czechowa. Nigdy nie zapomnę tej roli. Mikołajską włożyła w jej postać absolutnie wszystko — odchodzącą kobietę, która nadal jest piękna, odchodzącą klasę ziemiańską, która nadal ma znaczenie, odchodzącą epokę, która nadal trwa, i aktorkę odchodzącą z teatru, choć mogłaby w nim jeszcze grać. Następnego wieczoru zagrała w jakiejś sztuce Strindberga ohydną, skrzekliwą babę, która strasznie dręczy męża. To było niewiarygodne, że ta sama kobieta, ta sama aktorka, umiała stworzyć tak odrębne światy. Od tej pory występowała wyłącznie na zamkniętych pokazach dla zaufanej publiczności. W tym okresie wiele osób się od niej odwróciło. Kiedy do niej dzwoniłam, zawsze mi powtarzała, żebym tego nie robiła, bo nie chce, bym miała przez nią przykrości. Któregoś razu się wściekłam. Powiedziałam dobitnie, że UB nie będzie mi dyktowało, z kim mogę się przyjaźnić, a ona ma natychmiast przestać obrażać mnie swoimi obawami. Zaczęła się śmiać i rzeczywiście wtedy znikły jej opory przed kontaktami ze mną, więc ile razy przyjeżdżała do Krakowa, zatrzymywała się u mnie. W stanie wojennym została internowana. Dobrze pamiętam jedną z jej opowieści o walce o godność. Jak wszyscy więźniowie, rozpaczliwie czekała na listy od bliskich. Korespondencję rozdawał klawisz podczas posiłków. Kiedy się zjawiał, wszystkie oczy wpatrywały się w niego z oczekiwaniem, a Halina zmuszała się do tego, by patrzeć jedynie w swój talerz zupy i koncen- 197 trować się na łyżce, którą niesie do ust. Szalenie mi tą postawą zaimponowała. , .... Latem 1986 roku okazało się, że ma raka. Lekarze dawali je, rok życia. Z wielką godnością przez trzy lata walczyła z chorobą. Mimo że się bardzo źle czuła, potrafiła się zmobilizować, by wieczorami zasiąść w fotelu i przyjmować gości, owinięta zawsze szalem, który doskonale maskował skutki choroby. Po raz ostatni widziałam ją w kwietniu 1989 roku w Instytucie Onkologu w Warszawie Potem już nie pozwalała się odwiedzać. 22 czerwca, kiedy byłam na Zjeździe Psychiatrów w Łodzi, radio podało wiadomość o jej śmierci. Znów można było o nie] mowie publicznie, bo przecież odbyły się już wolne wybory 4 czerwca, jej pogrzeb stał się chyba ostatnią prawdziwą manifestacją sojuszu robotniczo-inteligenckiego. Trumnę nieśli wspólnie hutnicy w kaskach i znani intelektualiści... lak reagowałeś na represje stosowane przez władze wobec Haliny? To był taki okres, że już nie dało się wierzyć w dobre intenqe tej władzy. Mój idiotyzm nie sięgał aż tak głęboko. Wtedy zupełnie jednoznacznie opowiadałam się po stronie Haliny, zwłaszcza ze niezmiernie bliska była mi filozofia KOR-u, podobali mi się ludzie, którzy się w nim znaleźli, to, co robili i mówili, po czyje, stronie stawali... Zresztą nikt z naszej psychiatryczne, grupy nigdy się od Haliny nie odwrócił... Jesteś, Marysiu, osobą odważną? Na pewno w sytuacjach społecznych posiadam tak zwaną odwagę cywilną, jednak w okresie okupacji bałam się tak, ze az trudno mi tera* opisać ten strach. Tak bardzo chciałam wtedy zyc ze dziś lęk o siebie jawi mi się jako straszliwe upokorzenie. Bo ja me mam się bać o życie, tylko o jego jakość. Na razie mi się to udaje... Rozmowa 7 O problemach młodzieży, stypendium w Anglii, emocjach psychiatry i o habilitacji Katarzyna Zimmerer Kiedy zaczynałaś pracę w Klinice Psychiatrii, twoim szefem był Eugeniusz Brzezicki. Odszedł na emeryturę w roku 1961. Jego następcą został Karol Spett. Maria Orwid Wcześniej przyjaźnił się z naszą grupą, chodził z nami na wódkę i bankiety. 22 lipca 1961 roku otrzymał tytuł profesora. Zaraz potem objął klinikę i z tej okazji postanowił wydać bankiet. Umówiliśmy się na 10 września, Kępiński jednak nie dojechał tego dnia z wakacji do Krakowa. Przeraziłam się. Uznałam, że popełnił błąd, miałam poczucie, że niesłusznie i niepotrzebnie zranił Spetta. A Spett był zdruzgotany. Podchodził do każdego z nas, szczególnie do mnie, bo wiedział, jak admiruję szefa, i powtarzał: „Antoś mnie nie lubi". Staraliśmy się coś tłumaczyć, ale w nim pozostała rana i poczucie, że został odrzucony przez Kępińskiego, którego darzył sympatią i bardzo cenił. A Kępiński również go lubił i szanował, ale nie mógł się pogodzić z jego stylem pracy. Dla Spetta zupełnie nie liczyło się to, co nie było „konkretem", czego nie można było sprawdzić w bezpośredni sposób. Był niezwykle inteligentnym człowiekiem, wspaniałym szekspi-rologiem, znawcą psychiatrii sądowej. Mecenas Karol Buczyński mówił, że to właśnie on wprowadził w Polsce psychiatrię naukową do sądu. Zawsze będę pamiętać, jak milicja jeszcze w czasach stalinowskich przyprowadzała do niego oskarżonych na badania psychiatryczne. Bardzo często byli to akowcy. Milicjantom nie wolno było zostawiać aresztantów bez nadzoru, a mimo to Spett miał odwagę nie zgadzać się, by asystowali przy badaniach. 199 i nie asystowali. Równocześnie w pewnych kwestiach nie można się było z nim dogadać. Od wspomnianego bankietu rozpoczął się rozłam obu panów. Spett przestał lubić tych, którzy zawsze byli blisko Kępińskiego, przede wszystkim mnie i Olka Teutscha. Nawet chciał nas wyrzucić z kliniki, ale wtedy Ewa Broszkiewiczowa i Kępiński zagrozili, że też odejdą i zrobi się skandal. Spett nas nie wyrzucił, ale w konsekwencji tych animozji Kępiński wycofał się z życia kliniki. Siedział w swoim gabinecie, ozdobionym przez Mariana pięknym freskiem, i przyjmował coraz więcej pacjentów. Jednak nie do końca się wycofał, bo przecież został szefem kliniki, kiedy Karol Spett z powodu ciężkiej choroby przeszedł w roku 1970 na emeryturę... "Przez, jakiś czas Spetta zastępowała Ewa Broszkiewiczowa, ale tego stanu nie dało się utrzymać zbyt długo. Należało wybrać nowego kierownika, a na to stanowisko było trzech kandydatów — Ewa, poważny człowiek i naukowiec, bardzo szanowana i lubiana przez zespół, Adam Szymusik, który właśnie się habilitował, no i Antoni Kępiński. Zostali zaproszeni przez ówczesnego dziekana, Jana Kobielę. Dość długo czekaliśmy na nich w klinice, bo zamiast zaraz wrócić, poszli oczywiście na wódkę. Kiedy wreszcie przyszli, Kępiński ciągle powtarzał: „Jak zwykle nie miałem charakteru, wyszedłem na idiotę". Okazało się, że gdy weszli do gabinetu dziekana, on wstał zza biurka, wyciągnął rękę i powiedział: „No, to panie Antosiu, serdecznie gratuluję katedry". Strasznie się ucieszyliśmy z tej nominacji, niestety Kępiński sprawował funkq'ę szefa zaledwie dwa lata, a właściwie rok, bo zaraz ciężko zachorował. Kiedy leżał w szpitalu, otrzymał profesurę oraz wysokie odznaczenie państwowe. Zmarł w 1972 roku. Jego następcą został Adam Szymusik. jeszcze za kadencji Karola Spetta zajęłaś się psychiatrią młodzieżową. Jak to się stało, że zainteresowałaś się tą problematyką? W latach sześćdziesiątych młodzież, zarówno w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych, zaczęła się gwałtownie buntować 200 przeciwko światu dorosłych i mówić otwarcie o problemach, jakie ją trapią. Rzeczywistość powojenna dała nadzieje na lepsze życie, a równocześnie nie spełniła związanych z nimi oczekiwań. Zdewaluowane przez wojnę wartości nie zostały zastąpione innymi, rozwiązania społeczne i system edukacyjny pozostawały nieefektywne. Nad powojennym życiem unosił się złowrogi cień wojny, o której zresztą starano się zapomnieć i nie mówić, której znaczenia nie doceniano. W Polsce można było w tamtym okresie zwalić wiele spraw na PRL i przemiany społeczne. W klinice zaczęła pojawiać się młodzież z Nowej Huty i innych robotniczych osiedli. Jej rodzice, wyrwani ze swych środowisk, przeniesieni do wielkich blo-kowisk nie do końca czuli się w nich „u siebie", nie umieli przekazać swoim dzieciom spójnych wzorców kulturowych, więc te dzieci stawały się tak zwaną trudną młodzieżą. Zachowywały się „aspołecznie", w sposób nieprzystosowany, agresywny czy autoagresywny. Nieraz robiły sobie przy tym krzywdę. Dlatego też częściej niż dotychczas pojawiały się na oddziałach psychiatrycznych, bo w psychiatrii, jak w soczewce skupiającej, odbijają się wszystkie procesy zachodzące w społeczeństwie. W tym właśnie czasie niektórzy zaczęli dostrzegać konieczność stworzenia specjalnej pomocy dla adolescentów. Pod tym względem, jak zresztą pod wieloma innymi, nie byliśmy specjalnie opóźnieni wobec Zachodu. / wtedy powstał w Krakowie pomysł powołania kliniki młodzieżowej... Początkowo wcale nie myśleliśmy o klinice, tylko o stworzeniu jakiegoś rodzaju serwisu dla młodzieży, która wtedy przebywała na oddziałach dla dorosłych. Postanowiłam zorganizować dla niej terapię grupową i z tym pomysłem zwróciłam się do ówczesnego szefa kliniki, Karola Spetta. Choć byłam już wtedy adiunktem, odpowiedział mi, że w godzinach pracy, czyli między ósmą a czternastą, w klinice nie będzie się organizować takich bzdur, daje mi jednak wolną rękę, jeśli chcę się tym zajmować popołudniami. 201 Nie rozumiem. Przecież jedne z pierwszych terapii grupowych w Polsce zorganizowane zostały dziesięć lat wcześniej właśnie w krakowskiej klinice. Ich pomysłodawcą był Antoni Kępiński, o czym już zresztą tnówiłyśmy przy innej okazji... Ale wtedy szefem kliniki był niezmiernie tolerancyjny Eugeniusz Brzezicki. Nawet jeśli nie podobały mu się jakieś formy działań z pacjentami, miał zaufanie do swojego zespołu, a przede wszystkim do Kępińskiego, więc nigdy nikomu niczego nie zabraniał. jak cię znam, mimo wszystko postawiłaś na swoim i terapie grupowe jednak się odbywały. Oczywiście. Ogłosiłam na oddziałach, że w jednej z sal w suterenach, chyba w klubie, odbędzie się zebranie wszystkich pacjentów młodzieżowych. Przedstawiłam im propozycję spotkań w grupie. Zgodzili się na to z entuzjazmem. Wkrótce dołączyła do mnie młodsza koleżanka, psycholog Wanda Badura-Madej, która stała się moją bliską współpracowniczką. Potem Kępiński skierował do nas Jacka Bombę, obecnego szefa katedry, który niedawno otrzymał właśnie dyplom lekarski, a poza tym wiele lat spędził w harcerstwie, dzięki czemu miał doświadczenie w pracy z młodzieżą. Jako najstarsza z tej trójki, ponosiłam największą odpowiedzialność, bez nich jednak niczego bym nie zrobiła. Ustaliliśmy, że spotykamy się dwa razy w tygodniu o godzinie czternastej. Szybko jednak młodzież zażądała trzech spotkań tygodniowo. Po godzinnej terapii omawialiśmy między sobą nasze emocje i spostrzeżenia, czasem dołączał do nas Kępiński. Pracowaliśmy w ten sposób przez cztery lata, sporo publikowaliśmy. W tym czasie młodzież nadal przebywała na oddziałach dla dorosłych... Aż pewnego dnia, kiedy siedziałam w Wierzynku z Ewą Brosz-kiewieczową i Adamem Szymusikiem, Adam nagle stwierdził, że powinnam się zająć zorganizowaniem osobnego oddziału młodzieżowego. Pamiętam moje ówczesne zdumienie, ponieważ nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogłabym zostać szefem czegokolwiek. 202 Mimo że już trzy lata prowadziłaś samodzielnie oddział dla kobiet? I co z tego? Wprawdzie miałam za sobą doktorat, drugi stopień specjalizacji, a także byłam dość dorosła psychiatrycznie, nadal jednak niewiele wiedziałam na temat psychiatrii młodzieżowej. Zresztą nikt wtedy w Polsce nic na ten temat nie wiedział i jak zwykle sami musieliśmy się wszystkiego uczyć. Me wystarczy zostać psychiatrą, żeby rozumieć problemy młodzieży? Psychiatria młodzieżowa konfrontuje człowieka z jego przeszłością, ze wszystkimi problemami, których nie udało mu się w swoim czasie rozwiązać. Oczywiście doświadcza tego każdy świadomy psychiatra, nawiązując kontakt z pacjentem. Jednak adolescenci przeżywają wszystko znacznie silniej, więc też z większą mocą przenoszą własne emocje na swego terapeutę. Adam Szymusik, obdarzony niezwykłą intuicją, dobrze wiedział, że to zagadnienie może stać się moją pasją. Co dla ciebie było w psychiatrii młodzieżowej szczególnie trudne? Nie umiem odpowiadać na pytania twojego pokolenia, co jest trudne, a co męczące... To chyba jasne, że wszystko było trudne i męczące, ale mnie pasjonowało, fascynowało i porwało... Pytanie o to, czy coś było dla ciebie trudne, nie oznacza przecież, że nie wiem, iż mogło być zarazem pasjonujące. Chodziło mi wyłącznie o to, czy konfrontacja z twoją młodością stała się dla ciebie... To nie była konfrontacja z moją młodością, bo ja wtedy nadal byłam młodą kobietą, tylko z okresem adolescencji. Staram się unikać pojęcia „adolescencja", ponieważ cały czas próbuję przekładać specjalistyczny język, jakim się czasem posługujesz, na język literacki. Rozmawiasz z psychiatrą, a nie literatem. Pewnych określeń nie da się zastąpić innymi. Słowa „młodość", „młody człowiek" w gruncie rzeczy nic nie znaczą, a adolescencja to termin okreś- 203 łający okres rozwoju człowieka pomiędzy dwunastym a osiemnastym rokiem życia. I tym właśnie okresem się zajmowaliśmy. W takim razie czy konfrontacja z twoją adolescencją była dla ciebie... Znów chcesz otrzymać ode mnie jakiś poradnik, bo ciągle myślisz w paradygmacie związków przyczynowo-skutkowych. Konfrontacja z moją adolescencją była dla mnie oczywiście trudna, chwilami nawet dramatyczna, a równocześnie — w rozrachunku życiowym — spełniła funkcję terapeutyczną. Stanowiła kolejny proces, dzięki któremu otworzyłam się na różne moje nie uświadomione do tamtej pory problemy, co sprawiło, że zaczęłam lepiej rozumieć samą siebie. Kiedy otrzymałaś stypendium do Londynu, byłaś jeszcze ordynatorem oddziału dla kobiet... Oddział ten prowadziłam przez trzy lata. Tuż przed moim wyjazdem do Anglii Karol Spett, ówczesny kierownik kliniki, wezwał mnie do swego gabinetu i zapowiedział, że po powrocie nie wrócę już do swojej pracy. Kiedy spytałam o powód takiej decyzji, oznajmił: „Pani nie ma wobec chorych stosunku kaprala". Odpowiedziałam, że przyjmuję ten zarzut, wstałam, ukłoniłam się i wyszłam. A niedługo potem wyjechałam na stypendium. I co robiłaś w Anglii? Pierwsze dwa miesiące spędziłam na oddziale nerwic, kierowanym przez wybitnego specjalistę, doktora Boba Hobsona. Bardzo mi się spodobały prowadzone tam psychoterapie indywidualne oraz grupowe, wielu rzeczy się nauczyłam i doświadczyłam. Jak na dłoni zobaczyłam istotę relacji między personelem. Zrozumiałam, jak pomocne jest w pracy zaufanie, którym się obdarza pracownika, i jak bardzo brak tego zaufania może go ograniczać. Jak można stymulować jego rozwój poprzez powierzanie mu odpowiedzialności i w jakim stopniu pozbawienie jej może się okazać dla niego traumatyczne. A poza tym poznałam wreszcie ostrą agresję grupy, skierowaną przeciwko mnie. 204 Jak do tego doszło? - Funkcję jednego z asystentów Hobsona pełnił bardzo pyszałko-waty Afrykaner z RPA, a mowa tu o czasach apartheidu. Był zazdrosny, że szef nie tylko mnie lubi, ale też ceni. Jawnie wyśmiewał mój angielski i traktował mnie, młodą kobietę zza żelaznej kurtyny, wyższościowo, żeby nie powiedzieć: pogardliwie. Kiedy odchodził na dziesięciodniowy urlop, Hobson zdecydował, że mam w tym czasie pracować z jego pacjentami, z którymi od ponad roku prowadził po kilka godzin dziennie terapię grupową. Fakt, że to akurat ja mam przejąć jego grupę, był dla niego trudny do zniesienia, dlatego powiedział swoim pacjentom, że nie nadaję się do pracy z nimi. Doktor Hobson wiedział, w jak trudnej sytuacji się znalazłam, więc dzwonił do mnie codziennie z pytaniem, jak sobie radzę, dając mi tym samym wielkie wsparcie. Poradziłam sobie. Może nawet za bardzo, bo grupa wpadła w poczucie winy za to, że mnie skrzywdziła brakiem zaufania. A skrzywdziła? Stawiasz pytania, które wymagają jednoznacznej odpowiedzi, a ja nie umiem jej udzielić. Na pewno nie czułam się komfortowo. Na pewno było mi źle. Po raz pierwszy doświadczyłam wtedy sytuacji, która dla psychoterapeuty jest bardzo trudna, choć wiadomo, że nie ma prawdziwej psychoterapii bez okresu, epizodu czy momentu, w którym psychoterapeuta staje się obiektem agresji. Mnie jednak ta agresja dotknęła w kontakcie z grupą ludzi, którzy nie byli moimi stałymi pacjentami, i w środowisku dla mnie nie znanym. W dodatku w kontakcie z tymi ludźmi musiałam się przez cały czas posługiwać obcym językiem, w którym nie czułam się zbyt pewnie. Bez względu na to, jak trudne było to doświadczenie, zapamiętałam je jako doświadczenie pozytywne. Stawiając czoło tak zwanym trudnościom obiektywnym — obcy kraj, środowisko, język, obca grupa pacjentów, musiałaś równocześnie zmierzyć się... Kiedy znajdujesz się nagle w takiej sytuaqi, wszystko, co do tej pory wiedziałaś, rozjaśnia ci się, klaruje i krystalizuje, więc 205 łatwiej przychodzi ci weryfikacja swojej wiedzy. W kontakcie z tą grupą moja wiedza okazała się wystarczająca, a poza tym przekonałam się, że wcale nie tak łatwo mnie złamać. Często opowiadam o tej sytuacji w mojej pracy dydaktycznej, żeby uodpornić młodych terapeutów na podobne, niewątpliwie szalenie trudne doświadczenia. A jak było na oddziale młodzieżowym? Tamtejszy system pracy z pacjentem nie spodobał mi się. Był sztywno skodyfikowany, pozbawiony analizy emocji, a przede wszystkim nie dość głęboki, bo w ogóle nie zajmowano się tam kontekstem życia chorego. Poza tym wcale nie zwracano uwagi na podstawową cechę młodzieży, czyli na młodzieńczą kontestację. Czy dobrze rozumiem, że w pracy z adolescentami musisz mieć margines tolerancji dla ich młodzieńczego buntu? Musisz mieć dla tych spraw bardzo dużo tolerancji, a nie tylko margines, choć oczywiście samo głaskanie po główce nie jest jeszcze psychoterapią. Powinnaś sobie jednak zdawać sprawę z tego, że nie wszystkie zachowania buntownicze, trudne, czy nawet agresywne, należy uznać za patologię, nie wszystkie skierowane są przeciwko tobie, nie wszystkie trzeba represjonować i zmieniać na siłę. Należy przede wszystkim zrozumieć ich źródło i przyczynę, stawiając równocześnie pewne granice, bo przecież każdy człowiek napotyka w życiu społecznym, nie mówiąc już o życiu biologicznym, różne ograniczenia. Chodzi o to, żeby w pracy z pacjentem młodzieżowym zakładać, że jego n iedopasowan ie... Nie lubię słowa „niedopasowanie". Nigdy nie wiadomo, kto się nie potrafi dopasować — oni do nas — czy my do nich... Wolę używać sformułowania „zachowania nie akceptowane społecznie". A więc te „zachowania nie akceptowane" mogą stanowić element zdrowej i niezbędnej kontestacji młodzieńczej? Według mnie jest to kluczowy i najważniejszy problem w psychiatrii młodzieżowej. Nie każdy przejaw buntu młodzieńczego 206 jest chorobą lub złem. Bunt młodzieńczy jako zjawisko jest uprawniony, pożądany i normalny. Kontestacja u młodych ludzi oraz chęć separacji od rodziców są niezbędne dla zdrowego rozwoju. Tyle że nieraz przybierają formę zbyt gwałtowną, a nieraz pozostają stłumione. W obu wypadkach istnieje poważne zagrożenie psychopatologią. Naszym zadaniem jako psychiatrów jest pomoc w rozwoju adolescenta, co często oznacza promowanie takich jego zachowań, które także dla nas są trudne do zaakceptowania, stanowią jednak wyraz jego poszukiwań własnego miejsca w świecie. W moim przekonaniu nie można rozpoczynać pracy z pacjentem młodzieżowym od nakazów, zakazów i narzucania mu wzorców postępowania. Nie oznacza to, że należy mu na wszystko pozwalać, jednak nie powinno się wymagać od niego respektowania reguł za pomocą formalnej dyscypliny. Znacznie lepiej osiągnąć ten cel poprzez szacunek dla młodego człowieka oraz próbę zrozumienia go i dyskusję. Pozostając równocześnie w stałym kontakcie z jego rodziną? Oczywiście. Powinno się pracować równocześnie z adolescentem, z jego rodziną oraz z grupą młodzieżową. Nie można zrozumieć pacjenta młodzieżowego, jeśli nie pozna się jego rodziny. Moim zdaniem, zgodnie z zasadami myślenia systemowego w wypadku każdego pacjenta powinno się znać kontekst, w jakim żyje. Są oczywiście tacy, którzy myślą inaczej, ale ja nie umiem. Bo program oświęcimski, w którym brałaś udział, zmienił twoje nastawienie do psychiatrii... Rozmowy z byłymi więźniami Oświęcimia, dyskusje, jakie prowadziłam z moimi kolegami przy okazji pracy nad tym programem, lektury, jakie wtedy czytałam, ukształtowały moją postawę wobec świata i ludzi, wobec wolności i godności, a tym samym też oczywiście wobec psychiatrii. Program ten miał wielki wpływ na tworzenie się psychiatrii społecznej, bo w dużym stopniu nauczyliśmy się dzięki niemu, że należy postrzegać człowieka w jego kontekście. Myślenie systemowe, ujmujące wszystkie aspekty i elementy ludzkiego doświadczenia, nie spadło nam z nieba, lecz 207 dochodziliśmy do niego bardzo powoli. Wcześniej właściwie nikt się nie zajmował przeszłością chorego. Pamiętam, że w pierwszym okresie mojej pracy przebywał w klinice dwunastoletni pacjent z psychozą i wielkim lękiem. Ciągle mu się zdawało, że jest w Oświęcimiu. Nie rozumiałam tego dziecka, ale wtedy nawet do głowy mi nie przyszło, żeby je spytać, skąd mu się ten Oświęcim wziął. Mogło być tak, że któreś z rodziców chłopca było w obozie i coś opowiadało na ten temat w domu? Nie wiem. Może rozmawiali o obozie w domu, a może chłopak zobaczył jakiś film lub przeczytał coś, co nim silnie wstrząsnęło... Tego właśnie nie wiedziałam. Dlatego nie umiałam do niego dotrzeć i nie potrafiłam go zrozumieć. A takich ludzi, których nie rozumieliśmy, było oczywiście w tamtym czasie znacznie więcej. Powoli jednak nauczyliśmy się, że każdy symptom, każde doświadczenie człowieka należy rozważać pod wieloma kątami. W zasadzie łatwo zdiagnozować depresję, jednak trzeba się głęboko zastanowić nad tym, kim jest ten, kto na nią cierpi, co do tej pory przeżył, z jakiego środowiska pochodzi, jakie są jego reakcje na stres, frustrację czy upokorzenie, jakie znaczenie ma dla niego drugi człowiek, w jaki sposób postrzega ludzi i otaczający go świat... Dopiero wtedy można postawić odpowiednią diagnozę. Już parę razy wspomniałaś o tym, że w pracy z pacjentem ważne są też emocje psychiatry. Dlaczego? Każdy kontakt z drugim człowiekiem jest interakcją, dialogiem, spotkaniem... W tym kontakcie istnieją dwa podmioty i nigdy nie wiemy, w jakim stopniu zachowanie jednego ma wpływ na ten drugi. Nie wiemy, czy to, czego się w końcu dowiadujemy o drugim człowieku, stanowi naszą projekcję i konstrukcję myślową, wynikającą ze sposobu postrzegania rzeczywistości, a na ile jest faktycznym i adekwatnym odtworzeniem tego, jaki ten człowiek jest. Oczywiście, jeśli ktoś nagle, niespodziewanie i bez przyczyny podejdzie do ciebie i da ci w twarz, będzie to fakt obiektywny. Równocześnie jednak wcale nie wiadomo, czy rze- 208 czywiście dostałaś ten cios zupełnie bez powodu, ponieważ nie wiadomo, co tak naprawdę uczyniłaś temu człowiekowi, patrząc na niego lub na niego nie patrząc, mówiąc coś do niego lub nie mówiąc, przypominając mu o czymś... Bo jeśli ktoś nagle cię bije, trudno sobie wyobrazić, że ten czyn rzeczywiście nie ma żadnego związku z tobą, nawet, jeśli się wydaje, że był pozbawiony kontekstu. W rzeczywistości ten kontekst istnieje, choć może być dla nas niezrozumiały i zmieniony przez chorobowe przeżywanie tego drugiego. Wróćmy do emocji psychiatry w jego pracy z pacjentem... Jeżeli rozmawiasz z adolescentem o jego stosunku do matki, nie jest możliwe, byś zupełnie zapomniała o swoich własnych relacjach z matką, nawet jeśli w danym momencie nie uświadamiasz sobie swoich emocji. Nosisz w sobie obraz matki, zbudowany na podstawie twoich z nią kontaktów, więc często mimowolnie przenosisz go również na inne matki i musisz sobie z tego zdawać sprawę. Nie da się zupełnie wyeliminować własnych emocji. Należy być ich stale świadomym, spodziewać się ich, antycypować je, diagnozować, identyfikować i rozumieć, żeby mieć kontrolę nad sytuacją. Nie kontrolę nad drugim człowiekiem, tylko przede wszystkim nad samym sobą. Czy ta kontrola własnych emocji stosowana jest też w kontaktach towarzyskich ? To zależy od człowieka. Bardzo trudno sobie wyobrazić, by ktoś, kto dzięki pracy psychoterapeuty jest przyzwyczajony do pewnego sposobu postrzegania i rozumienia świata oraz relacji z drugim człowiekiem, całkowicie zapominał o nim w życiu prywatnym. Z drugiej jednak strony, mówiąc trywialnie, wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, więc zdarza się, że kiedy jesteśmy zwolnieni z tej kontroli, „pozwalamy" sobie. Czy są psychiatrzy, którzy boją się ludzi chorych? No pewnie! Przypuszczalnie wszyscy czasem się boją, bo w naszej pracy zdarzają się przecież sytuacje niebezpieczne. Jednak znacznie rzadziej, niż myślisz. Panuje takie stereotypowe, bzdur- 209 ne założenie, że „wariat" jest groźny. Tak naprawdę paleta emocji, które wyzwala w nas kontakt z pacjentem, jest znacznie szersza, a na uzasadniony lęk jest miejsce bardzo rzadko. Dlatego nieraz w ogóle zapominamy o tym uczuciu. Jeśli jesteś głęboko przekonana, że „inność" jest dokładnie taka sama jak „nieinność", podchodzisz do pacjenta ze spokojem i akceptacją. Dzięki temu nie powodujesz w nim żadnego zamieszania wewnętrznego, bo jak wiadomo, strach budzi agresję. Najważniejsza jest generalna postawa wobec drugiego człowieka, w tym również człowieka chorego. Są ludzie, którzy boją się wyjść po zmierzchu na ulicę, bo zdarza się, że jakiś bandyta wyrwie staruszce torebkę. Jest to zjawisko dość powszechne, ale nie oznacza przecież, że kiedy zapada zmrok, wszystkie staruszki, a także młodsze damy mają z tego powodu umierać ze strachu i barykadować się w swoich domach. Zresztą, jak mówią statystyki, osoby chore psychicznie nie są sprawcami większej liczby przestępstw agresywnych niż ludzie zdrowi. Co lęk, jaki odczuwasz przed pacjentem... ,: ...ja nie odczuwam lęku. Ale o co chciałaś spytać? ...mówi o człowieku, który się boi? Każda emocja, jakiej doświadczasz, mówi coś o tobie. Czy o priori boisz się kogoś, kto jest inny i dziwaczny? Czy twój lęk budzi fakt, że nie potrafisz zrozumieć zachowań twojego pacjenta i nie umiesz ich w pełni skontrolować? Czy może właśnie przeczytałaś o jakimś strasznym zdarzeniu i ta wiadomość zrobiła na tobie tak silne wrażenie, że nie potrafisz przestać o niej myśleć... Z tym pierwszym nastawieniem chyba jednak nie można być dobrym psychiatrą? W ogóle nie można nim być, bo człowiek się wykończy. Ktoś, kto się boi pacjentów, może — jak wspominany już doktor S. — rozwinąć w sobie zachowania agresywne, nadmiernie kontrolujące, omnipotentne i władcze, ale w końcu nie wytrzyma tej sytuacji, zrezygnuje z pracy albo popełni jakieś straszliwe głupstwo. To jednak oczywiste, że każdemu zdarzają się różne drobne lęki, 210 bo też często mamy do czynienia z bardzo trudnymi sytuacjami i trudnymi ludźmi. Profesjonalizm psychiatry polega między innymi na tym, by wiedzieć, kiedy należy się bać. Bo ten lęk może zapobiec niebezpiecznej sytuacji? Nie tylko. Jak już mówiłam, takie sytuacje zdarzają się rzadko. Jednak każda emocja, jaką wzbudza w tobie pacjent, powinna cię o czymś informować. Jeśli jakiś chory sprawia, że często odczuwasz przed nim lęk, musisz się zastanowić nad tym, jakie jest prawdziwe źródło tego uczucia. Być może intuicyjnie wyczuwasz potencjalne zagrożenie? Być może to, co czujesz, czuje także jego otoczenie. Analizując swoje uczucia, jesteś w stanie wyobrazić sobie klimat, jaki otacza tego człowieka. Być może jednak — mówiąc trywialnie — przypomina ci on kogoś, kogo się bałaś, lub przywołuje wspomnienie sytuacji, w której odczuwałaś strach, co oczywiście nie ma żadnego związku z tym konkretnym chorym, tylko z tobą. Lęk jest jednym z elementów poznawania rzeczywistości. Odgrywa wielką rolę wtedy, kiedy po raz pierwszy widzisz osobę, której stan psychiczny masz ocenić, a także zdecydować o dalszym postępowaniu wobec niej. Istotne w tym wszystkim jest podstawowe pytanie, w jakim stopniu ów lęk ogranicza twoje zdolności poznawcze i twoją empatię oraz utrudnia twój kontakt z pacjentem. Jeśli psychiatra sam nie umie sobie odpowiedzieć na to pytanie, ma do pomocy superwizora. O roli superwizora wolałabym porozmawiać później, a teraz chciałabym, żebyś mi opowiedziała, co robiłaś po powrocie z Anglii. Przez rok lub półtora siedziałam w ambulatorium, dzięki czemu miałam popołudniami mnóstwo czasu na zajmowanie się pracą z młodzieżą. W roku 1968 udało się zorganizować na oddziale B osobną salę dla chłopców, a na C dla dziewcząt. Miałam nad tymi salami nadzór, ale nie był to jeszcze oddział w pełnym tego słowa znaczeniu. Przygotowania organizacyjne, intelektualne i emoqonalne do stworzenia prawdziwego oddziału młodzieżowego zajęły nam jeszcze jakiś czas. Strasznie się spieraliśmy, czasem się też ze sobą zgadzaliśmy... Podczas spotkań czwartko- 211 wych siedzieliśmy nieraz aż do siódmej wieczorem, zastanawiając się nad tym, co kto czuł w danej sytuacji. W pracy z młodzieżą od razu dużą rolę zaczęła odgrywać psychoterapia grupowa, rozmowy z pacjentami. I kontakt z ich rodziną... Nie tylko kontakt. Potrzebna jest terapia rodzinna. Przypuszczalnie już wcześniej musiałam o niej myśleć i dyskutować z kolegami. A kiedy zaczęliśmy pracować z pacjentami młodzieżowymi, szybko okazało się, że aby coś zrozumieć i osiągnąć jakieś skutki leczenia, należy wciągnąć do współpracy ich rodziców i rodzeństwo. Można więc powiedzieć, że terapię rodzinną wymusiło na nas samo życie oraz pacjenci. Byliśmy zresztą pierwszym ośrodkiem w Polsce, który zaczął ją stosować i wcale nie byliśmy w tym tak bardzo opóźnieni wobec Zachodu, gdzie ten system pracy zaczął się równocześnie w kilku punktach świata pod koniec lat pięćdziesiątych. Pierwsze duże dzieło europejskie 0 sytuacji rodzinnej w nerwicach i psychozach ukazało się w roku 1968. Jego autorem był profesor Yrió Alanen. Rok wcześniej zaczęłam zbierać materiały do habilitacji na ten sam temat. Jaki miała tytuł? „Sytuacja rodzinna młodzieży z zaburzeniami psychotycznymi 1 niepsychotycznymi". Pamiętam, że z pierwszą rodziną, jaką badałam do habilitacji, spotkałam się w Boże Ciało 1967 roku. Przez cztery lata zbierałam materiały, porządkowałam je, tworzyłam odpowiednie modele. Pracowałam za pomocą pytań cyr-kularnych, choć nie znałam wtedy tego pojęcia, zwłaszcza że nie zostało ono jeszcze opisane. Każdy członek rodziny dostawał to samo pytanie — na przykład, jaka jest matka we własnej ocenie, w ocenie ojca, dzieci... Odpowiedzi rozrysowywałam na dużych płachtach papieru, z którymi nie umiałam sobie poradzić. Kępiński wymógł na mnie, bym podczas badań nie czytała żadnej literatury, żeby się nie indoktrynować i nie sugerować. Posłuchałam go i rzeczywiście zaczęłam czytać, kiedy już miałam własne wyniki. Pojechałam wtedy do Warszawy, gdzie mieli świetną bi- 212 bliotekę, siedziałam w hotelu MDM i czytałam całymi dniami. Listę książek pomogli mi przygotować Andrzej Piotrowski i Zdzisław Bizon. A Leder, któremu się temat mojej habilitacji wcale nie podobał, zwrócił mi uwagę na prace wspomnianego już Ala-nena. Napisałam do niego, a on przysłał mi swoją książkę. Zresztą szef także był ambiwalentny wobec tematu, jaki wybrałam. On się interesował przede wszystkim indywidualnym człowiekiem i jego życiem intrapsychicznym... Jakim życiem ? Tylko mi nie mów, że nie znasz terminu intrapsychiczność! Me znam. Nie do wiary!!! Przecież można się domyślić, że to po prostu życie wewnętrzne. Terapeuci albo interesują się bardziej światem zewnętrznym, otoczeniem, relacjami człowieka i na tej podstawie oceniają sposób jego funkq'onowania i radzenia sobie, a nieraz próbują te zewnętrzne uwarunkowania zmienić, albo zakładają, że jedyne, co mogą realnie poznać i na co mogą mieć wpływ, to emocje i życie intrapsychiczne pacjenta. Oddałaś pracę habilitacyjną w 1971 roku... I wtedy zdarzył mi się dramat. Zaniosłam ją dziekanowi, przekonana, że jej opiekunem będzie Kępiński, a zaraz potem wyjechałam z Małgosią Dominik do Zakopanego. Szef był już wtedy bardzo chory. Jego obowiązki pełniła Ewa Broszkiewiczowa. To było dla niej bardzo trudne. Wcześniej zastępowała już przecież Karola Spetta, kiedy się rozchorował. Była niesłychanie lojalna, źle znosiła taką sytuację, denerwowała się. Zadzwoniła do mnie do Zakopanego, żeby mi opowiedzieć, jak się odbyło otwarcie mojego przewodu habilitacyjnego podczas posiedzenia Rady Wydziału. Przy okazji dowiedziałam się od niej, że to właśnie ona ma być opiekunem mojej pracy, bo szef się wycofał w ostatniej chwili. Dostałam wtedy podobnego ataku rozpaczy i histerii jak w 1946 roku, kiedy mamusia zażartowała, że nie wiadomo, kto jest moim tatusiem. Z perspektywy czasu wiem, że poczułam się wtedy tak, jakby mnie odrzucił własny 213 ojciec. A szef mnie wcale nie odrzucił, tylko po prostu wiedział, że umiera i rzeczywiście dwa miesiące później już nie żył. Nie chciałam, nie umiałam wtedy przyjąć tego do wiadomości. Płakałam, że napisałam tę pracę dla niego, bo sobie tego życzył, a mnie wcale nie zależy, żeby być docentem. Zrobiłam wielką przykrość Broszkiewiczowej, ale byłam pogrążona w tak głębokiej rozpaczy, że na nic nie zwracałam uwagi. I nawet nie mogłam pokłócić się o to z szefem, bo kiedy leżał na nefrologii, wolno mi było przychodzić do niego jedynie w towarzystwie Ewy i Adama Szymusika albo Mariana. Oczywiście nie była to jego decyzja, ale o szczegółach tej sprawy nie chcę opowiadać. A twoja habilitacja? Przestała mi smakować, kiedy się okazało, że szef nie będzie jej opiekunem, więc gdy ją odrzucili... ]ak to odrzucili? Przepadła jednym głosem na szczeblu centralnym. Nie była dobra. Nie miała cech naukowości, wymaganych przez gremia establishmentu medycznego. Nie stosowałam żadnych statystyk, skupiając się wyłącznie na analizach jakościowych materiału klinicznego. W czasie kiedy moja praca była w recenzji, pojechałam na trzymiesięczne stypendium WHO, czyli Światowej Organizacji Zdrowia, do Finlandii, do wspomnianego już wybitnego naukowca, Yrió Alanena. Jak zareagowałaś, kiedy odrzucono twoją habilitację? Zrobiło mi się bardzo przykro, ale nie była to dla mnie wielka tragedia. Jednak zarówno dla moich kolegów, jak i dla Akademii Medycznej stanowiła dramat. Odwalenie habilitacji obniża prestiż uczelni, więc dla naszego środowiska był to prawdziwy cios. Na szczęście nikt nie miał do mnie pretensji i wszyscy uważali, że spotkała mnie krzywda. Podobnie myślał też nasz ówczesny rektor, Tadeusz Popielą. Znaliśmy się jeszcze z ZAMP-u. Zadzwonił do mnie osobiście do kliniki, co się rektorom nie zdarza, i w bardzo elegancki sposób zaprosił do siebie. Kiedy przyszłam, kazał mi powtarzać habilitację. Wykręcałam się, że nie mam siły. 214 Strasznie się wtedy zirytował. Wstał i powiedział, że obrażam urząd rektora, a on nie chce słuchać żadnych tłumaczeń — mam napisać habilitację jeszcze raz, i koniec. Wróciłam z tej rozmowy rozbita. Marian pracował w tym czasie jako konserwator na zamku w Szydłowcu, więc rzadko bywał w Krakowie. Kiedy się spotkaliśmy, powiedział spokojnie, że nie widzi powodu do żadnych dyskusji na temat mojej habilitaq'i. Mogłam jej wcale nie pisać, ale skoro ją napisałam i była zła, to mam przestać się memłać i napisać ją jeszcze raz, bo inaczej nie będę mogła z tym żyć. Posłuchałam go. W klinice wielką pomoc okazał mi Jacek Bomba. Kiedy oddałaś drugą wersję swojej pracy? Przed wakacjami w roku 1975. Poprawiałam ją nie przez trzy miesiące, jak chciał tego rektor, tylko ponad rok. Pomagała mi wtedy wspaniała pani profesor Helena Sękowa, psycholog i znakomity metodolog z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Dzięki niej wielu rzeczy się wtedy nauczyłam. Drugie kolokwium odbyło się dopiero w listopadzie 1976 roku, czyli prawie półtora roku później. Ten czas oczekiwania był dla mnie trudny. Jednym z recenzentów mojej pracy był profesor Leder. Zanim się jednak na to zgodził, postawił mi warunek, że przyślę mu tę pracę, a on po jej przeczytaniu przepyta mnie gruntownie, bo nie zamierza pisać dobrej recenzji tylko dlatego, że jesteśmy zaprzyjaźnieni, a złej napisać nie chce. Pojechałam do niego samochodem razem z Bogdanem Czeczotko. Po drodze zrobiła się nagle syberyjska zima, jechaliśmy powolutku i w efekcie spóźniłam się o kilka godzin. Nie było wtedy oczywiście telefonów komórkowych, więc nie mogłam uprzedzić Ledera. Dotarłam do niego prawie w nocy. Czekał na mnie. Zaprosił do swojego pokoju, gdzie nad biurkiem wisiał portret Lenina. Nawet mnie kawą nie poczęstował, bo nic nie miał w domu, i przez kilka godzin zadawał pytania. Siedziałam tam, prawie spadając z krzesła, coraz bardziej zrezygnowana, a on jak adwokat diabła każdy problem wykręcał na dziesiątą stronę. W końcu stwierdził, że go przekonałam, a potem napisał mi bardzo piękną i mądrą recen- 215 zję. Choć początkowo podchodził podejrzliwie do problematyki adolescencyjnej, uznał w końcu, że jest ważna i potrzebna. Denerwowałaś się przed samym kolokwium? Odbywało się o dziesiątej rano, a dla mnie to nie jest najlepsza pora dnia. Dlatego wcześniej wypiłam kawę i literatkę winiaku. Nikt poza Szymusikiem nie zauważył oczywiście, że coś piłam, ale on się strasznie zdenerwował, że jestem pijana. A ja wcale nie byłam pijana, tylko lekko podchmielona, w świetnym humorze i zdystansowana. Mówiłam bardzo swobodnie. I spodobało się. Moje kolokwium trwało godzinę i czterdzieści minut, choć w tamtych czasach zazwyczaj nie przekraczało pół godziny. Zadawano mi bardzo wiele pytań. Nie miałam przecież opinii ostatecznej idiotki, więc wszyscy byli zainteresowani tą, nową w końcu, dziedziną w psychiatrii. Potem rozmowa zeszła też na problemy syndromów poobozowych. A pod drzwiami stał cały mój zespół z oddziału. Kiedy wyszłam, nikt o nic nie pytał, tylko zaraz ktoś, chyba Jacek Bomba, przyniósł mi herbatę. Gdy się okazało, że wszystko się powiodło, wielu profesorów mi gratulowało. Panowała atmosfera wręcz entuzjastyczna. A ja w tamtym czasie, jak zresztą przez całe życie, niezależnie od sytuacji ośmielałam się mieć poczucie samotności. Gdyby istniała rzeczywistość obiektywna, to, co wtedy przeżywałam, należałoby uznać za kompletny absurd. Takie nieustające poczucie samotności jest zresztą jednym z symptomów posttrauma-tycznych, typowych nie tylko dla Dzieci Holocaustu, ale też dla drugiego pokolenia. Potem poszliście zapewne do Wierzynka? Nie. Obiad dla recenzentów i najbliższych przyjaciół wydał w domu papa Orwid, który wspaniale gotował. Mamusia też dobrze gotowała i piekła, ale nie było to jej największe hobby, za to umiała przepięknie nakrywać stół. A Dan w przygotowywanie posiłków wkładał wiele fantazji i finezji. Żona profesora Ledera, Pola, zapakowała mu do walizki białą koszulę i krawat, żeby wyglądał jak człowiek, skoro już jedzie do Krakowa, bo on zawsze 216 I chodził w koszulkach polo. Przykazała też, że należy przygotować dla niego dietetyczny posiłek, jadł jednak to, co wszyscy. Bardzo się polubili z moją mamusią. Ona zachwyciła się nim do głębi, bo był bardzo inteligentny, a poza tym niewątpliwie z dobrego, mimo że komunistycznego, domu. A jemu też się mamusia spodobała, bo była bardzo bystra, a w dodatku ładna. Nie przypominam sobie, co podano na obiad. Nigdy nie pamiętam, co mi się daje jeść. Choć umiem ocenić potrawy, najchętniej jadłabym same pigułki. Niestety od kilku lat bardzo lubię słodycze. A na tym obiedzie, oprócz mamusi i papy Orwida, byli: prof. Maria Susułowska, Stefan Leder, Ewa Broszkiewiczowa, Olek Teutsch, Adam Szymusik. Nikt z nich już nie żyje. Rozmowa 8 0 oddziale młodzieżowym, zmianach w krakowskiej klinice 1 o dylematach psychiatrów ....... Krzysztof Szwajca Wróćmy do lat sześćdziesiątych. Mam poczucie, że jest to niezwykle ważny i twórczy okres dla polskiej psychiatrii. Co się stało, że możliwy był proces, w którym opresyjne narzędzie leczenia poważnych zaburzeń i obrony społeczeństwa przed dewiantami stało się precyzyjnym, subtelnym medium, pomagającym człowiekowi w różnych jego trudnościach ? Maria Orwid Proszę nie zapominać, że miejscem mojego wychowania psychiatrycznego jest Kraków, więc nigdy w życiu nie słyszałam tezy, by psychiatria miała bronić społeczeństwa przed chorymi!!! Od pierwszych dni mojej pracy uczono mnie natomiast, że to my, psychiatrzy, mamy obowiązek chronić pacjentów przed społeczeństwem. Więc jeśli zdarzało nam się czasem przesadzić, a w naszym myśleniu czy zachowaniu pojawiały się pewne dysproporcje, to zawsze na korzyść chorego, a nigdy na rzecz społeczeństwa. Czasem inne środowiska psychiatryczne miały nam za złe taką postawę, ale o tym nie warto mówić. Zawsze powtarzam studentom, że na świecie istnieje policja, różne służby porządkowe, aparaty przemocy i ucisku, które świetnie sobie poradzą z jednym czy z drugim dewiantem. Natomiast bywa, że ten dewiant nie umie poradzić sobie sam ze sobą i tu zaczyna się nasza rola. Czy duch kontestacji był obecny w krakowskiej psychiatrii... A co wyprawiał Kępiński? Od 1955 roku organizował w naszej klinice zebrania społeczności, którym przyświecało hasło: „kry- 218 tykujcie nas", „krytykujcie instytucje". Bo sam miał szalenie krytyczny stosunek wobec wszelkich instytucji psychiatrycznych, ich systemów działania i mechanizmów, które mogły zmiażdżyć człowieka. Człowieczeństwo osoby chorej psychicznie może zostać łatwo zanegowane, istnieje pokusa, żeby kogoś takiego traktować jako zbiornik dziwnych, przerażających objawów i decydować za niego bez respektowania jego zdania. Stąd już tylko krok do totalitaryzmu. Do psychiatry przychodzi ktoś cierpiący, zbolały, a wychodzi z etykietą schizofrenika, psychopaty, neurotyka, czyli „wariata". Tym samym traci podmiotowość, staje się gorszym człowiekiem, „człowiekiem nie w pełni". Ci zdrowi, których reprezentantem jest psychiatra, wiedzą lepiej, co jest dla niego dobre i nie wahają się izolować go, nadzorować, karać. Podobna postawa budziła naszą odrazę, więc patrząc z takiej perspektywy, niewątpliwie byliśmy przepełnieni kontestacją. Poglądy, które pani tu przedstawia, przypominają krytykę psychiatrii podjętą przez popularny na Zachodzie w latach sześćdziesiątych nurt antypsychiatrii... Z jednej strony idee antypsychiatrii nie były dla nas zaskoczeniem, z drugiej — raziła nas jej rewolucyjna pryncypialność. Antypsychiatria zanegowała chorobę psychiczną jako fakt, uznała, że jest ona tylko społecznym konstruktem, wytworem mieszczańskiego społeczeństwa, które w roli „kozłów ofiarnych" obsadzało ludzi odbiegających od tak zwanej normy — Innych. W praktyce uznała, że to nie jednostki są chore, lecz chore jest społeczeństwo i rodzina. Idąc tym tropem, postulowała likwidację szpitali psychiatrycznych. Nam taka jednostronność była obca. Nigdy nie negowaliśmy instytucji kliniki, faktu realnego istnienia objawu chorobowego, psychopatologii. A w ogóle podejrzliwie traktowaliśmy wszelkie doktryny. Nie zachłysnęliśmy się antypsychiatryczną krytyką instytucji, ideą partnerstwa z chorym i jego wolności, bo w tym klimacie żyliśmy od samego początku. Krążyło u nas powiedzonko Kępińskiego, że psychiatra jest jak kurwa — nie może sobie wybierać pacjenta, tylko musi pracować ze wszystkimi, którzy do niego przychodzą. Rzeczy- 219 wiście, jest jakiś element kurestwa w tej naszej tolerancji, w tej potrzebie rozumienia każdego i szanowania jego wolności, w poczuciu, że nie nam sądzić, co dobre, a co złe dla drugiej osoby. Równocześnie jednak oczywiście musieliśmy też czasem podejmować decyzje za naszych pacjentów. Antypsychiatria obarczyła rodzinę odpowiedzialnością za choroby psychiczne jej członków. Jaka była relacja w klinice między psychiatrą a rodziną w epoce sprzed ery terapii rodzinnej? Były różne szkoły zbierania wywiadów od pacjenta, ale każda porządna rozmowa o historii życia człowieka, o jego objawach chorobowych, uwzględniała kontekst rodzinny. W przeciwnym razie miało się poczucie, że nic się nie wie o chorym. Jednak zainteresowanie rodziną nie miało służyć znalezieniu winnego choroby czy nieszczęścia pacjenta. Taka konstrukcja zawsze nadmiernie upraszcza złożone, wielowątkowe tło zachorowania człowieka, jest więc nieprawdziwa. A w dodatku „oskarżony" broni się albo załamuje pod ciężarem zarzutów, a obie te postawy nie pomagają w leczeniu. Z czasem coraz bardziej profesjonalnie, razem z Wandą Badurą, zajmowałam się rodzinami. Temat ten mnie fascynował. Nigdy nie miałam zapędów, aby oskarżać rodziny, ale pamiętam, że na początku pracy ze zbuntowanymi adolescentami byłam z nimi nadmiernie zidentyfikowana. Jednak od pierwszych rozmów z ich rodzicami zaczęłam dostrzegać w nich cierpiących ludzi, którzy nawet jeśli są opresyjni wobec dziecka, to nie ze złej woli, lecz po prostu dlatego, że nie umieją inaczej, ponieważ ich własne życie było często nieudane, a nawet obfitowało w dramatyczne doświadczenia. Klinika krakowska znana jest z tego, że zwykle jako pierwsza w Polsce naprowadzała rewolucyjne zmiany, które z czasem przejmowane były przez inne ośrodki, stając się standardem postępowania z chorymi. Wszystko jak zwykle zaczęło się od Kępińskiego. Chorzy dostawali przepustki, w każdej chwili możliwe były odwiedziny, nigdy nie było kontroli korespondencji, można było swobodnie 220 korzystać z telefonu (był wtedy tylko jeden na całą klinikę. Miał numer 54417). W 1959 roku z inicjatywy Kępińskiego i za zgodą Brzezickiego powstał klub pacjenta, w którego wystrój zaangażował się Marian Szulc. Podczas uroczystego otwarcia Brzezicki powiedział do Kępińskiego: „Panie Antosiu, Pinel zerwał z chorych łańcuchy, a pan idzie dalej tą drogą". Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, w krótkim odstępie czasu wprowadziła pani w swoim oddziale dwie zasadnicze zmiany — otwarcie drzwi i koedukację. Nie bała się ich pani? To nie jest tak, że byliśmy szczególnie nadzwyczajni. Idee poszerzania wolności i odpowiedzialności pacjentów krążyły już wtedy po świecie. Kwestią było, kto i kiedy odważy się wprowadzić je w życie. Proszę nie zapominać, że byliśmy uczniami Kępińskiego, który zawsze na pierwszym miejscu stawiał szacunek dla człowieka i jego godności. Oczywiście do tej pory oddziały psychiatryczne były zamknięte, pacjenci do czasu wyleczenia w zasadzie ich nie opuszczali — przepustki zdarzały się rzadko i tylko w szczególnych wypadkach — a kiedy wychodzili na zewnątrz — zazwyczaj towarzyszył im ktoś z personelu. Mniej więcej w tym samym czasie równie gorąco dyskutowaliśmy o koedukacji. Do tej pory kobiety i mężczyźni przebywali w osobnych oddziałach. Panowało przeświadczenie o konieczności reglamentowania, kontrolowania, ograniczania, a najlepiej wręcz eliminowania kontaktu między leczonymi mężczyznami i kobietami. Uważano, że stymulują one agresję, wprowadzają niewskazane napięcie emocjonalne, utrudniając tym samym terapię. Nie zgadzaliśmy się z tymi poglądami, choć oczywiście decyzje o otwarciu drzwi i koedukacji wymagały radykalnej zmiany dotychczasowych przyzwyczajeń, nawyków, sposobów myślenia. Więc oczywiście baliśmy się. Kępiński, który w zasadzie uważał, że mamy rację, jeszcze wieczorem poprzedniego dnia zadzwonił do mnie i powiedział: „Nie rób tego". Odpowiedziałam: „Szefie, od początku mojej pracy przygotowujesz mnie do tego. Ja muszę!". Poprosił, żebym uważała. Pamiętam, że byłam strasznie zdenerwowana. Przyszłam do kliniki spóźniona. Spy- 221 tałam Helenkę Borkowską, bardzo fajną pielęgniarkę, góralkę, odważną, hardą dziewczynę: „Co robimy z tą koedukacją?". „Jak to, co robimy? Już zrobione", odpowiedziała. Rano na zebraniu społeczności pacjenci usłyszeli o planowanych zmianach i sami wprowadzili je w życie, decydując, w której sali będą dziewczynki, a w której chłopcy. Tylko trzeba było jeszcze ustalić, kto kiedy korzysta z łazienki. A otwarcie drzwi? Drzwi otwarliśmy na pewno w 1969 roku. Nie było przy nich portiera, więc teoretycznie pacjenci mogli wychodzić i wracać, kiedy chcieli. Cała praca polegała na tym, by nie dopuścić do anarchii. Podczas spotkań społeczności dyskutowaliśmy wspólnie — personel i chorzy — kto, kiedy i na jak długo może opuścić oddział. Młodzież bardzo przyzwoicie trzymała się tych ustaleń, choć oczywiście niektórzy, jak to w życiu bywa, nie dotrzymywali słowa. Czasem podejmowaliśmy wspólną decyzję, że przez jakiś czas drzwi na oddział pozostaną zamknięte — działo się to wtedy, kiedy się obawialiśmy, że czyjeś życie może być poza oddziałem poważnie zagrożone, na przykład przez jego zamiary samobójcze. W takich sytuacjach sami pacjenci godzili się ograniczyć swoją wolność osobistą w imię ochrony drugiego człowieka. Przy okazji uczyli się odpowiedzialności za innych i za siebie. Opisuje pani oddział młodzieżowy jako oazę wolności dla pacjenta. Jednak wokół był ustrój totalitarny, dyscyplina, restrykcyjny system szkolny, kreowanie autorytetów. Nie nazbyt wielka różnica? Często zarzucano nam, że stwarzamy chorym świat, który w rzeczywistości nie istnieje. To był zarzut skierowany zresztą nie tylko do oddziału młodzieżowego, ale do całej kliniki krakowskiej, w której wolność chorego zawsze stanowiła wartość nadrzędną. Genius loci tego miejsca, zrodzony jeszcze przed wojną, polegał między innymi na poszanowaniu godności drugiego człowieka, w tym oczywiście pacjenta. Profesor Eugeniusz Brzezicki, pierwszy powojenny kierownik kliniki, który był też zarazem moim 222 pierwszym szefem, lubił wprawdzie porządek oraz jasno określone reguły, ale równocześnie był bardzo liberalny i nigdy do głowy mu nie przyszło, by kogoś niewolić i tłamsić. Dlatego we wszystkich naszych dyskusjach na temat postępowania wobec konkretnego pacjenta zadawaliśmy też sobie pytania, jak lecząc go, zachować równocześnie szacunek dla jego wolności osobistej i godności. Oczywiście staraliśmy się też przestrzegać pewnych norm. Alkohol był bardzo mocno tępiony, ale papierosy już nie, bo wszyscy wtedy paliliśmy. Po godzinie dziesiątej wieczorem obowiązywał zakaz odwiedzania się w salach. Zdarza się w psychiatrii, że już pierwsze zetknięcie pacjenta z instytucją stawia na ostrzu noża pytanie o prymat dwóch fundamentalnych norm — poszanowania wolności osobistej oraz chro-., nienia i leczenia człowieka, także wbrew jego decyzji. Mówię tu o przyjęciach wbrew zgodzie, kiedy zagrożone jest życie chorego, a on sam nie chce się leczyć. Od 1994 roku jest nieco łatwiej. Wtedy weszła w życie Ustawa o Ochronie Zdrowia Psychicznego, o którą środowisko psychiatryczne walczyło już od lat dwudziestych poprzedniego wieku. Od dawna mądrzy, uczciwi, honorowi ludzie, psychiatrzy klinicyści i teoretycy oraz prawnicy walczyli o to, żeby gwarantować wolność i prawa chorego i ograniczyć nadmierną władzę psychiatrii. Jak się okazało, wbrew woli kolejnych ekip rządzących w państwie. Ostatni zawetował tę ustawę Lech Wałęsa. Przymusowe przyjęcie do szpitala jest pozbawieniem wolności i decydować o tym powinien sąd, a nie lekarz izby przyjęć czy ordynator oddziału. Zasadę sądowej kontroli przymusowych przyjęć wprowadziła dopiero nowa ustawa. W wielu instytucjach po wejściu jej w życie bardzo się zmieniła proporcja między przyjęciami przymusowymi a dobrowolnymi. W naszej klinice nie. Od zawsze hospitalizowaliśmy przymusowo tylko wtedy, kiedy nie było innego wyjścia, kiedy było to zupełnie konieczne. Niezależnie od wieku pacjenta zawsze z nim i jego rodzicami negocjowaliśmy przyjęcie tak, aby uzyskać jakiś konsens i nie używać przemocy. Wiedzieliśmy, jakie znaczenie dla procesu leczenia ma 223 budowanie zaufania i jak trudno jest go osiągnąć, kiedy kontakt zaczyna się od przemocy. Zaufanie buduje także poufność przebiegu terapii. W rozmowach z terapeutą adolescent często opowiada rzeczy, których nie opo-. . wiedziałby rodzinie. Zwykle nie byłby tak szczery, gdyby nie miał gwarancji intymności i tajemnicy. W jakim stopniu najbliższa rodzina ma prawo wiedzieć o tym, co dzieje się podczas sesji? To rzeczywisty problem i dylemat nigdy do końca nie rozwiązany. Istnieje taki obszar spraw, o których rodzice i opiekunowie nieletnich powinni wiedzieć. Wtedy psychoterapeuta musi wziąć na siebie odpowiedzialność za poinformowanie ich na przykład o uzależnieniu dziecka, zagrożeniu jego życia, zagrożeniu ze strony gangu czy seksualnych dewiantów. Optymalnym rozwiązaniem jest doprowadzenie do tego, by pacjent sam, niezależnie od swojego wieku, opowiedział rodzicom o swoich sekretach, które powinny być im znane. Nie zawsze ta optymalna droga jest możliwa. Wtedy decyzja o ujawnieniu tajemnicy, po części regulowana zresztą stanem prawnym, jest sprawą wewnętrznej uczciwości i lojalności terapeuty, jego wiedzy, taktu oraz kontroli własnych emocji. Nawet jeśli pewne wiadomości przekazywane są rodzicom wbrew pacjentowi, musi on o tym wiedzieć. Nie tylko ze względów etycznych — im więcej tajemnic i rzeczy ta-buizowanych — tym trudniej dokonuje się proces terapii. Wróćmy więc do reguł gry. W pracy z młodzieżą często łączy się , psychoterapię indywidualną z terapią rodzinną. W toku tej pierw-szej uzyskujemy ważną wiedzę o naszym pacjencie. A równocześnie rozmawiamy z całą rodziną. I próbujemy balansować pomiędzy poszanowaniem prywatności naszego pacjenta a naszym przekonaniem, że pewne informacje, które od niego posiadamy, odpowiednio użyte, mogłyby uczynić terapię rodzinną bardziej skuteczną. Bywa, że w terapii rodzinnej poświęca się prywatność jednostki albo przeciwnie, fetyszyzuje się ją. W moim przekonaniu obie te postawy są niesłuszne terapeutycznie i etycznie. Terapia rodzinna 224 powinna pozwolić każdemu znaleźć swoje miejsce i zrozumieć swój udział w całości grupy rodzinnej. Jesteśmy równocześnie indywidualnościami i członkami skomplikowanej, powiązanej licznymi więziami struktury rodzinnej. Mamy prawo do tajemnic, ale mamy też prawo do wiedzy o ważnych sprawach, które dotyczą bliskich nam osób. Oczywiście nie zawsze, bo na przykład życie seksualne rodziców jest intymną sprawą dwojga dorosłych i nie ma powodu, aby było omawiane przy dziecku czy nastolatku. Podobnie wybory seksualne siedemnastolatka są jego wyborami i młody człowiek może nie chcieć, aby wtajemniczać w to jego rodziców. Natomiast jeśli współżycie seksualne podejmuje dwunasto-, trzynastolatek, fakt ten powinien w którymś momencie stać się przedmiotem rozmów rodzinnych. A terapeuta po prostu musi być profesjonalny, uczciwy i odpowiedzialny. Trudno jest być równocześnie terapeutą indywidualnym i rodzinnym. Bywają takie ośrodki, które bardzo rygorystycznie rozdzielają różne formy oddziaływań. Inne osoby prowadzą terapię indywidualną, inne rodzinną, jeszcze kimś innym jest lekarz prowadzący... Jestem przeciwnikiem takich podziałów. Człowiek stanowi całość. Funkcjonujemy w wielu płaszczyznach, ale nie są one rozłączne, więc każdy podział jest sztuczny. Tym bardziej jeśli pracujemy z dzieckiem czy adolescentem, który zanurzony jest w życie swojej rodziny. Terapeutą musi być osoba, która potrafi pomieścić tę wielość płaszczyzn. Oczekuję od niego, żeby był rzetelny, uczciwy i nie forsował niczyjej strony, tylko widział wspólne dobro. Wiele razy powtarzałam, że paradygmat systemowy nie jest dla mnie hasłem, lecz sposobem myślenia o człowieku, rodzinie, świecie. Dlatego też restrykcyjny rozdział terapii rodzinnej i indywidualnej jest postępowaniem redukcjonistycznym. Wymóg myślenia całościowego, myślenia w wielu różnych planach: w planie społecznym, rodzinnym i indywidualnym, biologicznym i psychicznym, oznacza, że terapeuci i psychiatrzy nie mają łatwo. Nigdy nie można być pewnym, że było się wystarcza- 225 jąco uważnym, skutecznym, pomocnym. Czy lepiej jest być terapeutą niezadowolonym z siebie, czy raczej z siebie zadowolonym? Każdy myślący człowiek musi zachować jakieś kwantum niezadowolenia z siebie, a co dopiero psychoterapeuta, który pełni rolę osoby zaufania publicznego. On nie ma prawa do zadufania! W żadnym wypadku! Ktoś zawsze z siebie zadowolony jest dla mnie w gruncie rzeczy zdyskwalifikowany nie tylko moralnie, ale i intelektualnie. Inteligentny człowiek musi wiedzieć, że nie wie wszystkiego, nie wszystko potrafi rozwiązać, że nie wszystko da się rozwiązać. Na miłość boską! Przecież to jest oczywiste! Omnipotentne jest niemowlę, a nie dorosły. Bardzo bym się bała psychoterapeuty, który w pierwszej rozmowie obiecuje, że rozwiąże wszystkie moje problemy. Kępiński postulował pokorę wobec świata przeżyć. Pokora ta nie polega na tym, by nastawić drugi policzek, gdy cię ktoś uderzy. To jest pokora wobec ogromu zadań i problemów, jakie są udziałem ludzkiego życia. Oczywiście w miarę upływu lat, w miarę integrowania własnej osobowości i tożsamości mamy prawo zauważać, że czasem coś nam się udaje. Na odrobinę zadowolenia możemy sobie pozwolić. Żeby głęboko ukryte lęki mogły być odmitologizowane, potrzebny jest szczery, intymny kontakt z terapeutą, w którym będzie możliwa prawdziwa rozmowa. Pani profesor zawsze powtarza, że nie możemy zaszkodzić drugiemu człowiekowi wnikliwym i uczciwym zadawaniem pytań... Wiem, o co panu chodzi. Niektórzy uważają, i tak też pracują, że jeśli jest jakiś obszar bardzo bolesny i trudny, to nie należy go ruszać. Nie zgadzam się z tym poglądem, bo na „nieruszanie" pacjent ma swoje życie, z którym nie może sobie poradzić, i swoich bliskich, z którymi często nie może się dogadać. A nas ma właśnie po to, by otwierać wszystkie jego problemy, pod warunkiem że wcześniej ustalimy mocną relację opartą na zaufaniu. Musimy starać się zbudować taki kontakt emocjonalny, w którym widoczne będą nasza dobra wola, bezinteresowność w relacji z pacjentem oraz zaciekawienie nim. No i należy też ustalić 226 reguły gry. Czasem mówię wprost pacjentom, że będziemy rozmawiać o wszystkim, bo nie jesteśmy na herbatce u cioci. Kiedy człowiek przychodzi do terapeuty, znajduje się w trudnej sytuacji — mówi o bardzo intymnych, trudnych dla siebie sprawach osobistych, a tymczasem terapeuta milczy albo komentuje. Elementem, który zabezpiecza uczciwość tej relacji, jest superwi-zja, polegająca na analizie przebiegu terapii z innym, doświadczonym, lecz nie zaangażowanym w nią bezpośrednio terapeutą. Nie do końca, bo przecież zazwyczaj wybieramy sobie superwi-zorów myślących podobnie. Sami też definiujemy, kiedy potrzebujemy pomocy. Uważam, że zabezpieczyć nas może własna uczciwość, własna etyka. Moim zdaniem superwizja jest konieczna wtedy, kiedy proces psychoterapii przebiega bardzo trudno albo bardzo łatwo. Jak już mówiłam, Kępiński wielokrotnie podkreślał, jak ważna jest rozmowa o własnych emocjach, towarzyszących pracy z pacjentem, i stąd te wszystkie nasze dyskusje podczas najrozmaitszych zebrań. Z czasem Sekcja Psychoterapii Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego zaczęła propagować taki właśnie model działania i pojawiło się coraz więcej terapeutów, którzy mogą podjąć się roli superwizora. Z tego wszystkiego, o czym teraz mówimy, wynika znaczenie dyskusji, współpracy, różnicy poglądów, działania w grupie. W tym świetle praca indywidualna w gabinecie, w którym nie ma zespołu, wydaje się zubażająca, a nawet niebezpieczna. Dla mnie to horror. Jest to pole i podglebie do najrozmaitszych naszych błędów, zaniechań, a czasem nawet wynaturzeń w toku pracy psychoterapeutycznej, która jest trudna i bardzo obciążająca emocjonalnie. Nie ma od niej odpoczynku. W gruncie rzeczy można się od niej na chwilę wyzwolić jedynie poprzez rozmowy o swoich emocjach. Nie umiem znieść, zaakceptować pracy bez superwizji czy rozmów z kolegami, bo prowadzi ona, moim zdaniem, do wyalienowania. Między innymi z tego powodu zrezygnowałam z prywatnej pracy terapeutycznej. Zresztą nigdy nie czułam się dobrze w sytuacji, w której miałabym wykonywać te- 227 go typu pracę za konkretne pieniądze konkretnych ludzi. Wolę dostawać wynagrodzenie instytucjonalne. Jednak to są moje osobiste poglądy i nie ma powodów, żeby się nimi ktoś kierował. Prawdopodobnie taka postawa nie jest współczesna. Po prostu ja już nie umiem inaczej. Mam poczucie, że ryzyko albo prawdopodobieństwo identyfikacji z adolescentem jest znacznie większe niż w pracy z pacjentem dorosłym. Taka ewentualność sugeruje konieczność opanowywania własnych emocji i ich kontroli. Z drugiej strony emocje są bardzo skutecznym narzędziem poznawania chorego. Jak wyważyć proporcje między hamowaniem emocji a gotowością ich wykorzystywania w pracy? Gdybym odpowiedziała panu na to pytanie, oboje dostalibyśmy Nobla. Bo to jest przecież sedno sprawy, nie tylko w psychoterapii, ale w całej psychiatrii. Z jednej strony jesteśmy zobligowani do słuchania swoich emocji, które stają się drogowskazem pokazującym drogę do drugiego człowieka. Z drugiej — musimy je poddawać nieustającej kontroli, bo bez niej mogłoby dojść do nieszczęścia. Bywa, że jest to szalenie trudne. Kiedy jedna z naszych pacjentek, dziewczyna w ostrej psychozie, uderzyła drugą pacjentkę w twarz, wpadłam w szał. Przez całą godzinę psychoterapii bardzo emocjonalnie mówiłam o tym, jak znaczącym doświadczeniem jest uderzenie kogoś w twarz, jakie to upokorzenie, naruszenie godności. Potem Jacek Bomba z Wandą Badurą chcieli mnie zabić za to, że swoimi emocjami straumatyzowałam dziewczynę i grupę. Odpowiadałam: „Psychotyczka czy nie, po prostu jeden człowiek uderzył drugiego człowieka w twarz i tylko to się liczy". Nie umiałam zmienić zdania, nie umiałam zmienić swojego zachowania, więc wycofałam się na kilka tygodni z pracy w grupie, szanując opinie Wandy i Jacka. Bardzo się z nimi liczyłam, byli inteligentnymi, delikatnymi i ostrożnymi młodymi ludźmi. Do tej pory pozwalam sobie wyrażać wobec chorych osobiste sądy na temat tego, jak należy się zachować w określonej sytuacji. Terapeuta ma prawo mówić choremu o obowiązujących 228 normach i wartościach, jednak nie wolno mu tego robić pod wpływem nie kontrolowanych emocji. Nim pozwoli sobie na emocjonalną wypowiedź, powinien nawiązać z chorym dobry, oparty na zaufaniu kontakt. Musi także ocenić, jak chory przyjmie jego opinię i jakie ma ona znaczenie dla całości terapii. Kępiński zawsze zalecał kontrolowaną spontaniczność. Też się mogę pod tym podpisać. Jednocześnie w kontakcie z pacjentami nie przybieram żadnej maski, nie umiem. Czy postulowana autentyczność zakładała również, że terapeuta ma opowiadać szczerze pacjentowi o sobie? Nie. Nigdy na przykład nie mówiłam chorym, że jestem Żydówką, choć zapewne nie było to dla nich tajemnicą, bo wszyscy wiedzieli. O swoim pochodzeniu wspomniałam oczywiście oś-więcimiakom, ale to była inna sytuacja. Raz miałam w terapii indywidualnej dziewczynkę z dramatycznym zespołem natręctw o treściach religijnych. Długo pracowałyśmy razem i uzyskałyśmy poprawę. Kiedy ją wypisywałam, chciała wiedzieć, czy jestem wierząca. Odpowiedziałam, że nie jestem. Wtedy zaczęła się cofać i cofać, prawie weszła na ścianę, w końcu spytała z niedowierzaniem, jak to możliwe w takim razie, że umiałam jej pomóc? Udzieliłam wtedy szczerej, osobistej odpowiedzi na swój temat, bo w tym wypadku uznałam, że jest to uzasadnione. Jednak w naszej klinice nigdy nie było tendencji, która panuje obecnie w niektórych kręgach amerykańskich, żeby psychoterapeuta odsłaniał się przed pacjentem. Dużo dyskutowaliśmy na ten temat. Zwykle okazywało się, że im lepiej, im dojrzalej prowadzono psychoterapię, tym chory mniej zadawał osobistych pytań, ponieważ osoba terapeuty nie budziła jego niepokoju. Nie jest to jednak obecnie powszechny pogląd. W roku chyba 1995 byłam w Baltimore na wielkiej konferencji AFT-y, czyli Amerykańskiej Akademii Terapii Rodziny, której jestem członkiem od szesnastu lat. Podczas seminarium na temat zmian w postawach psychote-rapeutów wobec chorego, w którym brali udział sami doświadczeni terapeuci, różne osoby opowiadały o tym, w jaki sposób przedstawiają się swoim pacjentom na pierwszej sesji. Jeden mó- 229 wił, że ma prawicowe poglądy, choć jest z Kalifornii, gdzie większość stanowią lewicowcy. Inna oświadczała, że jest lesbijką i prowadzi aktywne życie seksualne ze swoją partnerką. Twierdzili, że chory ma prawo wiedzieć, kim jest człowiek, któremu powierza swoje problemy. Nie jestem pewna, czy to słuszny pogląd. Oczywiście można udzielać odpowiedzi na temat swojego życia osobistego, ale tylko wtedy, gdy chory zadaje pytanie adekwatne do konkretnej sytuacji, a nie dlatego, że chce mnie sprawdzić, skontrolować, przyłapać, że zaczyna mną manipulować, bo czuje jakiś niepokój. Wtedy należy zbadać przyczyny tego niepokoju, a nie wdawać się w prywatne pogawędki. Nie przekonuje mnie też pogląd, iż w relacji terapeuta-pacjent najważniejsza jest wolność tego ostatniego, a nie wzajemne zaufanie. Ale ja już jestem z innego pokolenia. Każdy odpowiada za swoje życie i tej egzystencjalnej prawdy nie unieważnia także choroba psychiczna. Zdarza się, że cierpiący ulega pokusie, by traktować swego terapeutę jako eksperta, któremu powierza całe swoje życie. Łatwo może się w takiej sytuacji od niego uzależnić i podporządkować mu. Pani profesor nie bardzo ceni te sytuacje, w których psychoterapeuta wycofuje się z odpowiedzialności, ponieważ... Bardzo tego nie znoszę! Tępię to! Nie lubię, kiedy unika się odpowiedzialności za pacjenta lub stara się mu przypochlebić. Takich terapeutów mamy dużo, nawet wokół nas, ale moim zdaniem nie tak powinna wyglądać nasza praca. W zawód psychiatry wpisana jest odpowiedzialność i nic tego nie zmieni. Uważam, że nawet jeśliby terapeuta miał zostać przez pacjenta opierdolo-ny, w żadnej sytuacji nie może mu się podlizywać. " To ostatnie nie jest specjalnie kontrowersyjne, ale sprawa brania odpowiedzialności za pacjenta czy za rodzinę jest kwestią żywo dyskutowaną we współczesnej psychoterapii. Bardzo żywo. A ja się po prostu nie zgadzam z tym, by zmniejszać odpowiedzialność terapeuty do minimum. Uważam, że to nieuczciwe. Nie podoba mi się również, że zgodnie z Ustawą 230 o Ochronie Zdrowia Psychicznego chory może mieć dostęp do swej historii choroby, a tym samym do wszelkich informaqi na swój temat. W efekcie psychiatrzy i psychoterapeuci często wprowadzają autocenzurę i nie notują pewnych swoich uwag czy impresji, choć powinni o nich pamiętać w dalszej pracy z pacjentem. Niesłuszne wydaje mi się również, że rodziny młodzieżowych pacjentów, jeśli ci nie mają szesnastu lat, mogą czytać zapisy ich indywidualnych rozmów prowadzonych z terapeutą. To jest moim zdaniem pójście na łatwiznę. W takim wypadku terapeuta, zamiast stworzyć warunki do szczerej i otwartej rozmowy, unika odpowiedzialności, przerzucając ją na pacjenta i jego rodzinę. Taki system pracy mnie nie przekonuje, jednak wielu uważa, że jest słuszny, więc może... Dlaczego pan się śmieje? Bo to bardzo miłe, że pani profesor od czasu do czasu nie wie, czy ma do końca rację. To się nie zdarza zbyt często... Staremu psychiatrze musi się czasem zdarzyć. Rozmowa 9 O powstaniu Kliniki Dzieci i Młodzieży, o przeprowadzce do Szpitala im. Babińskiego, o trudach życia I Katarzyna Zimmerer Co habilitacja zmieniła w twoim życiu ? Maria Orwid Zdziwisz się, ale uznałam wtedy, że po iluś latach prowadzenia oddziału młodzieżowego powinnam z niego odejść i przekazać kierowanie komuś młodszemu. Szefem po mnie został Jacek Bomba. W tym czasie oddałam też prowadzenie studenckiego koła naukowego, choć bardzo lubiłam to zajęcie. Uważałam jednak, że muszę dać szansę młodszym kolegom. Skoncentrowałam się na psychoterapii, przede wszystkim na terapii rodzin, czasem też indywidualnej, i to mi w zupełności wystarczało. A wtedy konsultant krajowy do spraw psychiatrii przy Instytucie Psychiatrii i Neurologii zaproponował ci prowadzenie w Warszawie kliniki dziecięco-młodzieżowej. W tym okresie zorientowano się, że sytuacja w Polsce jest dramatyczna, bo piętnaście procent ludzi w wieku dziecięco-mło-dzieżowym potrzebuje pomocy psychiatrycznej, a równocześnie od początku lat siedemdziesiątych psychiatria dzieci i młodzieży była w Polsce w stanie zapaści. Młodzi lekarze nie chcieli się w niej specjalizować, uważając, że jest nudna, nieatrakcyjna, skupiona na pacyfikowaniu biednych, nieuleczalnie uszkodzonych dzieci. W ogóle nie zajmowała się dynamiką rozwoju, nie poszukiwała kontekstów, nie stosowała psychoterapii, więc nie było w niej nic fascynującego. Ten dotychczasowy sposób uprawiania psychiatrii dziecięco-młodzieżowej zdewaluował się kompletnie. 232 Równocześnie w psychiatrii dorosłych dochodziło do poważnych zmian na lepsze. Burzliwie rozwijała się psychiatria społeczna i psychoterapia. We władzach zarządzających psychiatrią pojawili się sensowni ludzie. W takiej atmosferze w 1976 roku przyjechał do mnie docent Marek Masiak, konsultant krajowy. Zaproponował mi, bym stworzyła i kierowała pierwszą w Polsce kliniką dziecięco-młodzieżową. Miała się znajdować w Warszawie. Wybrano mnie do tego zadania, ponieważ o mojej drugiej habilitacji mówiono dobrze nie tylko w Krakowie. Odpowiedziałam, że bardzo dziękuję, czuję się głęboko zaszczycona, ale na emigrację wolę Nowy Jork. Nie chciałam wyjeżdżać z Krakowa, nie zależało mi też na kierowniczym stanowisku. Odmówiłam, choć świętej pamięci Franio Studnicki mówił mi wtedy, że nie odmawia się ani pierwszej propozycji seksualnej, ani pierwszej propozycji akademickiej. Nieopatrznie powiedziałam jednak konsultantowi, że możemy wrócić do tematu, jeśli zapadnie decyzja o powstaniu kliniki młodzieżowo-dziecięcej w Krakowie. Jakiś czas potem przyjechał ponownie, tym razem z propo-zyqą powołania takiej kliniki przy Instytucie Pediatrii w krakowskim Prokocimiu. W tym okresie jego rozwój leżał na sercu władzom krajowym i regionalnym, taka lokalizacja była zgodna z ideą decydentów, którzy tam właśnie chcieli zgromadzić wszystkie akademickie jednostki zajmujące się dziećmi. Znów się nie zgodziłam. Powiedziałam, że jest mi strasznie przykro, ale do pediatrów nie pójdę, bo jestem psychiatrą i nie potrafię funkcjonować poza środowiskiem psychiatrycznym, a poza tym psychiatria dzieci i młodzieży nie jest fragmentem pediatrii, tylko psychiatrii. Chciałam, żeby nowa klinika była kontynuacją oddziału młodzieżowego, który istniał już przy ul. Kopernika. Może zachowałam się impertynencko, w każdym razie docent Masiak uznał, że nikt nie poprze takiego pomysłu. Tymczasem zarówno Instytut Psychiatrii i Neurologii, jak i ministerstwo wyraziły zgodę na powołanie w Krakowie pierwszej w Polsce Kliniki Dziecięco-Mło-dzieżowej. Adam Szymusik, ówczesny szef katedry, szalenie się zapalił do tej myśli. Rektor Akademii Medycznej, Tadeusz Po- 233 pielą, również ją poparł. Pierwsze rozmowy odbyły się w 1977, rok później powołano klinikę do życia, a ze sprawami administracyjnymi uporaliśmy się do 1979 roku. Papa Orwid nie dożył tej chwili. On zresztą nie wierzył w to, że pozwolą mi stworzyć klinikę w Krakowie, bo przecież nie byłam w partii, nie miałam żadnych układów politycznych. Zmarł w marcu 1978 roku, na krótko zanim powstanie kliniki zostało oficjalnie zatwierdzone. A tak bardzo mu zależało na tym, żebym została jej szefem. / zostałaś! Choć wcale tego nie chciałam. W gruncie rzeczy marzyłam jedynie o samodzielnej pracowni terapii rodzinnej. Nie chciałam mieć żadnych problemów organizacyjno-technicznych, nie chciałam odpowiadać za całość lecznictwa. Jednak stało się inaczej. I stało się dobrze. Miałam wtedy jeszcze trochę siły, żeby walczyć. A poza tym miałam wspaniały zespół! Jednak niedługo przed otwarciem kliniki zachorowałam na ciężki bronchit, który przeszedł w zapalenie płuc. Byłam tak słaba, że zgodziłam się, by mamusia wzięła mnie do siebie. Chorowałam przez trzy tygodnie. Podczas inauguracji mój ulubiony profesor Włodzimierz Ptak, ówczesny prorektor ds. nauki, stwierdził na mój widok: „Ach, jak się pani zmieniła! Patrzeć na panią nie mogę. Pamiętam panią z Piwnicy jako młodą dziewczynę. Wtedy pani jakoś wyglądała. A teraz? Fatalnie!". Tak mi powiedział na otwarciu mojej własnej kliniki! Dziwne, że nie chciałaś prowadzić kliniki, wydajesz mi się urodzonym przywódcą. Pozory. Przywódca musi umieć planować, a ja przez lata żyłam dniem dzisiejszym i przeszłością. Zaczęłam myśleć o przyszłości dopiero, kiedy skończyłam trzydzieści jeden lat, i to tylko dlatego, że powierzono mi organizację naszych wtorkowych zebrań naukowych. Ich program ustala się trzy miesiące naprzód. Była to w moim powojennym życiu pierwsza sytuacja, w której musiałam coś zaplanować. Wcześniej w ogóle nie umiałam myśleć o tym, co będzie kiedyś. Nawet do spółdzielni mieszkaniowej 234 nie chciałam się zapisać, tłumacząc Krzysiowi Bieniowi, że nie jestem w stanie patrzeć w przyszłość. Kiedy zajęłam się programem zebrań wtorkowych, zaczęłam obsesyjnie pilnować terminów. Pamiętam, że zgłosił się do mnie, będący już wtedy na emeryturze, profesor Eugeniusz Brzezicki, który chciał wygłosić dla nas jakiś wykład. Nie zgodziłam się na to, tłumacząc, że aż do wakacji nie mam dla niego wolnego terminu. A po wakacjach już nie żył. Mój przyjaciel Andrzej Piotrowski z Warszawy, legenda polskiej psychiatrii, szalenie był na mnie zły o to. Tłumaczył, że kiedy stary profesor chce coś powiedzieć, zmienia się wszystkie terminy. A mnie nie przyszło do głowy, że mogę odwołać coś, co już zostało zaplanowane i ustalone. Do dziś mi przykro z tego powodu... Zmieniłaś się, kiedy zostałaś szefem kliniki? Na pewno. Stanęłam wobec zespołu ludzi młodszych ode mnie o pokolenie. Musiałam się wtedy nauczyć zwracać uwagę na to, co mówią o mnie i do mnie, musiałam zacząć się liczyć ze zdaniem kolegów, bo byłam szefową, a oni byli mądrzy. Wcześniej uważałam, że jeśli człowieka lubi zbyt wiele osób, to znaczy, że jest byle jaki i niewyraźny. Nie zależało mi na tym, by się komukolwiek podobać. Oczywiście wolałam, jeśli Kępiński i Marian aprobowali to, co robię, ale potrafiłam też działać wbrew nim. Lubiłam, jak na mnie zwracano uwagę. Zawsze powtarzałam, że jestem „chamką" i dlatego będę się zachowywać jak zechcę. Kiedy stałam się odpowiedzialna za mój zespół, zdałam sobie sprawę z tego, jak wiele zależy od mojego zachowania wobec młodszych kolegów. Utraciłam wówczas bardzo duży fragment mojej wolności osobistej i był to szalenie ważny moment w moim życiu. Mimo to miewałam oczywiście konflikty z asystentami. O co najczęściej? Twierdzili, że jestem dominująca, że zbytnio ingeruję we wszystkie sprawy, więc się na mnie złościli. Pewnie częściowo mieli rację, ale ja uważałam, że moim obowiązkiem jest wprowadzanie pewnego stylu pracy oraz określonego paradygmatu. Dlate- 235 go też zawsze im powtarzałam, że kiedy już będą dojrzali, mogą wybrać własną drogę, dopóki się jednak szkolą, powinni przyjmować to, co się im oferuje. Bywało i tak, że musiałam działać wbrew nim. Myślę, że niektórzy dopiero po latach zrozumieli różne moje intencje, choć naczelną zasadą w naszej klinice była jawność oraz lojalność. Mam nadzieję, że nikt z nich w to nie wątpił. Może dlatego właśnie mieli do mnie mimo wszystko zaufanie, choć na pewno nie było im łatwo. Jak już mówiłam, większość była o pokolenie młodsza, więc przez tę swoją młodość często myśleli inaczej niż ja. Kiedy nie mogliśmy się dogadać, odchodzili. Tak się zresztą działo nie tylko w klinice dzieci i młodzieży, ale w całej katedrze psychiatrii, w której niektórzy ludzie po prostu nie umieli znaleźć dla siebie miejsca. Bo żeby tu pracować, trzeba mieć uczciwość i pasję, a to niemało, zwłaszcza że u nas zarabia się grosze. Na pewno byłam bardzo wymagająca w stosunku do moich asystentów. Chciałam, by publikowali, opracowywali i wprowadzali nowe metody, brali udział w życiu naukowym w kraju i za granicą, zdobywali kolejne stopnie naukowe. Kiedyś Romek Kwiatkowski zarzucił mi, że mam olbrzymie wymagania, bo chcę, żeby wszyscy, a szczególnie dziewczyny, mieli doktoraty, byli świetnie ubrani i znali obce języki. To prawda. Tego właśnie chciałam. W skład Kliniki Psychiatrii Dzieci i Młodzieży weszły oddziały młodzieżowy z ulicy Kopernika i dziecięcy ze Szpitala im. Babińskiego w Kobierzynie. Przez pierwsze dwa lata oba te ośrodki działały oddzielnie. Jednak w roku 1981 przy ul. Kopernika rozpoczął się remont. Trwał aż osiem lat. Klinika Psychiatrii Dorosłych ze wszystkimi jej agendami przeniosła się na ul. Skarbową, a twoja klinika przeprowadziła się do Kobierzyna, gdzie dostała do dyspozycji jeden z pawilonów... Klinika nadal oczywiście należała do Akademii Medycznej, ale zgodnie z umową zawartą pomiędzy rektorem a dyrekq'ą Szpitala im. Babińskiego w Kobierzynie i Wydziałem Zdrowia ko-bierzyński szpital zapewniał naszemu personelowi i pacjentom wyżywienie oraz opłacał część etatów... 236 I Chyba jednak trudno było działać w dość skostniałych wówczas strukturach szpitala, prowadzonego nadal w sposób szalenie autorytarny i zbiurokratyzowany. Mimo to udało się ocalić naszą klinikę, co oczywiście nie było wcale łatwe. Pracowaliśmy w niewielkim, bardzo młodym zespole, który oczywiście mógł przesiąknąć stylem i metodami pracy z pacjentem, jakie panowały wtedy w Kobierzynie. Podaj jakiś przykład różnic między twoją kliniką a szpitalem w Kobierzynie. Pracownicy mojej kliniki pozwalali chorym wychodzić do ogrodu, jeśli oczywiście taki spacer nie stanowił dla nich zagrożenia. Nie zawsze jednak było to mądre, bo czasem spotykały ich tam różne przykrości ze strony personelu kobierzyńskiego. Nie mógł on zrozumieć naszego postępowania — nie mógł sobie wyobrazić, że „wariaci" mają chodzić po ogrodzie bez opieki! Więc zdarzało się, że wymyślali choremu lub go nawet bili. Raz sanitariusz kobierzyński przywiązał pasek do szyi spotkanemu w parku pacjentowi i przywlókł go na oddział. A kiedy Romek Kwiatkowski, psycholog z naszej kliniki, zaczął się awanturować, został zwymyślany. Ale nie ma sensu rozmawiać na ten temat. Mogę jedynie powiedzieć, że niezależnie od kontekstu, w jakim tam funkcjonowaliśmy, niezależnie od obowiązujących tam paradygmatów, ideologii, stosunku do chorego i wolności, naszej klinice udało się zachować to, co zachować należało. Tylko to jest ważne... Słyszałam, że rewolucjonizowałaś ten szpital. Co za gówniarz mógł powiedzieć coś takiego! Rewolucje zawsze prowadzą do nieszczęścia! A ja i tak niewiele mogłam tam zmienić, ponieważ każdy szpital jest w gruncie rzeczy instytucją totalitarną. Gdybym się awanturowała, nie tylko bym nikomu nie pomogła — ani szpitalowi, ani pacjentom, ani personelowi — ale wręcz uniemożliwiłabym egzystencję mojej klinice. Musiałam postępować w taki sposób, żebyśmy mogli tam przetrwać, zachowując własną tożsamość, i żeby młodzi ludzie, którzy przychodzili do nas do pracy, otrzymywali odpowiednie wzorce zachowań. 237 Chciałabyś usłyszeć ode mnie opowieść o walce na barykadach, ale jej nie usłyszysz. Być może jest to z mojej strony konformizm, a może racjonalizacja, jednak od najwcześniejszej młodości, pozostając cały czas w środowisku akademickim, miałam poczucie, że najważniejsza jest codzienna praca — to, co się mówi studentom i jaki przykład daje się pracownikom. Taki model działania jest skuteczny, a nie awantura zrobiona jakiejś paniusi, która i tak niczego nie zrozumie. Psychiatria nie jest terenem dla rewolucji. To obszar krzewienia myśli i kultywowania określonych wartości. Nie można odpowiednich zachowań psychiatrycznych narzucać dekretem, bo one muszą wypływać z przekonania, że każdy człowiek ma prawo do wolności osobistej, do szacunku i do poszanowania własnej godności, niezależnie od tego, co robi i w jakim jest stanie w danym momencie. W czasach, kiedy dzielono ludzi na zdrowych i chorych, uważając, że należy nie tylko chronić człowieka chorego, ale też siebie przed nim, ci, którzy mieli słabo ukształtowany kręgosłup etyczno-moralny, łatwo skłaniali się w stronę przemocy, opre-syjności, sadyzmu, zawsze w stronę nietolerancji. Dlatego zmiana takiego nastawienia do chorych nie może być zmianą rewolucyjną. Nie pojawi się nagle trybun, który ogłosi, że od dziś szanujemy cudzą wolność. Szacunku dla wolności trzeba uczyć, ceniąc ją bardzo głęboko i uznając za wartość nadrzędną. Istotny jest tu też paradygmat, jakim się kierujesz. Jeśli uważasz, że wszystko, co się dzieje w człowieku, zależy od funkcjonowania jego komórek, wtedy będziesz przekonana o tym, że możesz go zmienić, podając mu taki lub inny lek. W moim przekonaniu takie nastawienie prowadzi wprost do akcji T-4, czyli eksterminacji chorych psychicznie, która stała się potem modelem eksterminacji Żydów. Kiedy zobaczysz człowieka w jego złożoności, w jego wewnętrznych komplikacjach i relacjach ze światem psychospołecznym, jeśli dostrzeżesz w nim różne możliwości, pomimo że cierpi na jakąś psychopatologię, będziesz miała inne podejście do niego. Każde działanie psychiatrii wynika z uświadomionej lub nie uświadomionej filozofii człowieka. Jeżeli uważasz, że je- 238 steś mądrzejsza, że wszystko wiesz, że masz receptę na życie, na szczęście, na grzech, na cudzy los, że jesteś w stanie wszystkiemu zaradzić, zawsze zniewolisz słabszego od siebie. Dopiero w dzisiejszych czasach w szpitalach bardzo powoli zachodzą zmiany. Przecież dawniej nawet na oddziały somatyczne nie wpuszczano odwiedzających. Umierające dziecko często nie mogło być ze swoją matką. Psychiatria stwarza jeszcze większe pole do ograniczania wolności, do pozbawiania chorego prywatności, intymności, prawa do podejmowania decyzji. Na początku lat dziewięćdziesiątych byłam na wizytacji w jednym z oddziałów młodzieżowych gdzieś w Polsce. Stosowano tam kontrolę korespondencji. Spytałam: po co i jakim prawem? Powiedziano mi, że jest konieczna, bo pacjenci mogliby zdenerwować rodziców. I jak tu dyskutować z takimi poglądami? To są metody doktora S. — ubezwłasnowolnienie i przejmowanie całkowitej odpowiedzialności ? Oczywiście. Tylko S. był elegancki, nikogo nie kazał bić, a jego autorytaryzm ukrywał się w patriarchalnym i szalenie inteligentnym opakowaniu. Reprezentował jednak taki świat porządku, z którego w gruncie rzeczy najłatwiej wejść w opresję. Oczywiście życie społeczne, a więc także szpitalne, wymaga uporządkowanej struktury, ważne jest jednak, co leży u jej podstaw. Można czytać różne książki i mieć różne poglądy — jeden da taki lek, drugi inny, jeden zastosuje 25 miligramów, drugi 30. To są szczegóły. Najważniejsze jest jednak, by przekonanie o szacunku dla wolności osobistej zostało zinternalizowane przez psychiatrię i ludzi, którzy się nią zajmują. Na moim oddziale wszyscy wiedzieli, jak wielkie znaczenie ma dla mnie cudza wolność, więc niektórzy ukrywali przede mną, że kazali założyć choremu kaftan bezpieczeństwa. A ja przecież dobrze wiem, iż czasem trzeba tak postąpić i nawet sama zlecałam takie działania. Za każdym jednak razem należy sobie głęboko uświadomić fakt, że w ten sposób chorego się upokarza i pozbawia wolności. Jeśli o tym wiesz, jeśli jesteś tego świadom, możesz w sytuacjach kryzysowych — dla ratowania życia pacjenta lub dla ochrony życia, któ- 239 remu on zagraża — kazać założyć kaftan lub przywiązać do łóżka. Ważne, by cały czas pamiętać o tym, że stosując wobec niego przymus, urażasz jego godność. Chciałabym jednak wiedzieć... Niczego więcej się ode mnie na temat Kobierzyna nie dowiesz! A poza tym przestań rozmawiać ze mną wyłącznie na temat mojej pracy! Poza nią miałam też przecież jeszcze jakieś sprawy osobiste i to wcale niełatwe. Kiedy w roku 1978 zmarł papa Orwid, moja mamusia się zdekompensowała, powoli zaczęła wycofywać się z życia i coraz bardziej się ode mnie uzależniała. Cztery lata później zachorowała. W tym samym roku zmarła też mama Mariana... Czyli w roku 1982. Rok po waszej przeprowadzce do Kobierzyna. Musiałam się wtedy nauczyć prowadzić samochód, bo inaczej miałabym wielkie kłopoty z dojazdem do szpitala, a ta nauka szła mi opornie. Mamusia, choć była pod stałą opieką, domagała się, bym ją codziennie odwiedzała. Przychodziłam do niej po całym dniu pracy. Chciała ze mną rozmawiać, a ja najczęściej na te rozmowy byłam zbyt zmęczona. Kiedy wczesnym wieczorem kładła się spać, jechałam do Mariana... Który też chciał z tobą rozmawiać... Czy on chciał rozmawiać? Nie. On po prostu chciał, żebym była obok. Robił mi herbatę, bardzo często galaretkę owocową, czasem coś do jedzenia. Nie miał wobec mnie szczególnych wymagań, poza tym, bym była obok, bo w tym okresie przestał lubić samotność. Nie mogłam więc pójść do łóżka, zamknąć za sobą drzwi i odpocząć. Marian coraz gorzej radził sobie z życiem, coraz bardziej się z niego wycofywał. Ten proces zaczął się u niego, kiedy w handlu sztuką pojawiły się pierwsze ślady komercji. Ile razy pokazywał swoje obrazy na wystawach, tyle razy były kupowane, więc w jakimś sensie stanowił dla kolegów konkurencję. Nagle zaczął dostawać coraz mniej informacji o organizowanych wystawach, sam też się tym nie interesował, bo rzadko bywał w Związku Plastyków. 240 W1975 roku miał jednak swój come back... Został na nowo odkryty przez Maszę Potocką i Józka Chrobaka, którzy w tym czasie szukali jakichś materiałów na temat pierwszej powojennej wystawy sztuki nowoczesnej w 1948 roku, w której Marian brał oczywiście udział. W ten sposób trafili na jego ślad. Akurat wtedy mieszkał przez jakiś czas u mnie, więc pamiętam wizytę pana Chrobaka, który obejrzał po kolei wszystkie obrazy Mariana i zachwycił się nimi. Kiedy wyszedł, Marian spytał mnie, bardzo zdenerwowany, czego on właściwie chciał. Powiedziałam takim tonem, jak się zwraca do dziecka, że chyba chce kupić jego płótna. Marian machnął tylko ręką, że nie wierzy. A jednak za pośrednictwem Józka Chrobaka rzeczywiście obrazy Mariana zostały kupione przez wiele galerii w kraju. A potem Masza Potocka z Józkiem urządzili mu wielką wystawę mobili w swojej galerii, która znajdowała się wtedy na osiedlu Kościuszkowskim. Telewizja nakręciła półgodzinny film na jej temat, a Muzeum Narodowe w Krakowie kupiło pracę, która tam zresztą pozostaje do dziś. Marian na pewno był jednym z pierwszych, o ile nie pierwszym artystą, który zaczął tworzyć obiekty przestrzenne. Dziś takie rzeczy jak mobile są dla nas oczywistością, kiedy jednak pokazał je we wspomnianym 1948 roku, wzbudziły szok i zachwyt. Jednak ani te zakupy, ani ta wystawa wcale nie ucieszyły Mariana. Mówił, że za późno, że teraz mu już nie zależy. Tłumaczyłam, że jeśli po latach, i to prawie trzydziestu, kompetentni ludzie kupują jego rzeczy, to widocznie przetrwały próbę czasu. Gdyby zostały kupione wtedy, kiedy był młodym, ślicznym, atrakcyjnym chłopcem, bardzo głęboko osadzonym w krakowskim środowisku artystycznym, nie miałoby to tak wielkiego znaczenia. Zgadzał się ze mną, ale nie umiał się tym cieszyć. Może dlatego, że w tym czasie, po upadku z rusztowania podczas prac konserwatorskich pod Krakowem, zaczął bardzo podupadać na zdrowiu. Gdyby ta historia nie była tak tragiczna, można by uznać, że jest śmieszna. Odwieziono go do miejscowego szpitala, ale wyszedł na własne żądanie i postanowił wrócić do Krakowa autobusem. 241 Zawiadomiono mnie o jego wypadku, kiedy akurat z Leszkiem Treterem wygłaszałam referat na temat Antoniego Kępińskiego w szpitalu MSW. Natychmiast przerwaliśmy wykład, szpital dał nam do dyspozycji czarną wołgę i zaczęliśmy bezskutecznie szukać Mariana, który tymczasem dotarł do Krakowa. W końcu Treter sobie poszedł, wołga odjechała, a ja wpadłam wreszcie na pomysł, żeby Mariana szukać w jego ulubionej knajpce Temida przy ul. Grodzkiej. I rzeczywiście go tam znalazłam. Miał sino-czarne obwódki wokół oczu, co wskazywało na to, że doznał wstrząsu mózgu. Zabrałam go do domu, położyłam do łóżka i wezwałam Mietka Goldstajna, który następnego dnia zabrał Mariana na neurologię przy ul. Botanicznej. Właściwie nic mu nie było, jednak od tego czasu coraz gorzej się czuł, spadła mu odporność, pogorszyła tolerancja na alkohol, źle spał, pojawiły się problemy z sercem, co chwilę miał zapalenia płuc, jakieś zatrucia pokarmowe. Coraz częściej lądował w klinice chorób metabolicznych. A równocześnie nadal malował... Coraz mniej. Walczyły w nim dwie przeciwstawne siły — konstrukcji i destrukcji, co chyba zresztą jest dość typowe dla osobowości artysty. A autodestrukcję miał rozwiniętą do perfekcji. Niewątpliwie był znacznie mniej znany i doceniany, niż na to zasługiwał, co zresztą twierdzili historycy sztuki. Nie można jednak powiedzieć, że pozostał twórcą nierozpoznawalnym, bo przecież jego prace wiszą we wszystkich galeriach sztuki współczesnej w całej Polsce, a także w Niemczech, Norwegii, Kanadzie, Izraelu. Ale robił wszystko, żeby być nie zauważonym. Nie umiem sobie do końca wytłumaczyć tego mechanizmu. Z biegiem lat coraz bardziej się dekompensował. W okresie kiedy nasza klinika przeniosła się do Kobierzyna, przestał lubić być sam, wieczorami nie miał ochoty, żeby gdzieś wyjść, siedział w domu i chciał, żebym go odwiedzała. Więc kiedy na przykład odbywały się w Krakowie „konfrontacje filmowe", kupowałam dla siebie bilety na jedenastą wieczorem. Nie wiem, skąd czerpałam siły, żeby iść do kina, ale chciałam zobaczyć wszystkie najważ- 242 niejsze filmy. Wracałam do domu po pierwszej, a rano musiałam wstać do pracy, z tym że rzeczywiście nie zjawiałam się w niej punktualnie. Wtedy mówiłam, że w moim życiu nie ma miejsca na mnie. Fizyczne i psychiczne zmęczenie, brak przestrzeni dla siebie, często doprowadzało mnie do rozpaczy. Teraz wiem, że to było prawdziwe życie. Choć obecnie mam wiele czasu, to jest już życie po życiu. Bo nie ma już tych dwóch osób, które nie mogły beze mnie istnieć. Rozmowa 10 O tworzeniu zespołu kliniki, o jej rozwoju, wyjazdach zagranicznych i fundacji Haubenstocków Krzysztof Szwajca Klinika Psychiatrii Dzieci i Młodzieży powstała z dwóch oddziałów, w których metody pracy różniły się diametralnie... Maria Orwid Nie chcę o tym mówić. Nie żyje już koleżanka, która prowadziła oddział dziecięcy. Panowała w nim kompletna cisza i roznosił się porażający zapach środka dezynfekcyjnego, chloraminy. Kiedy zostałam szefem kliniki, jednym z moich najpoważniejszych postanowień i marzeń było zlikwidowanie tego zapachu i tej ciszy. To się udało, choć było trudno. Ryszard Izdebski, który przyszedł wraz z panią profesor do Szpitala im. Babińskiego, opowiadał mi między innymi o swojej długiej walce, by dzieci miały prawo posługiiuać się podczas posiłków nożem i widelcem, a nie tylko łyżką. Kiedy salowa przynosiła mu sztućce, oddawał je najbliżej siedzącemu dziecku. Ona przynosiła następne, on je oddawał i tak aż do momentu, kiedy wszyscy mieli i nóż, i widelec. Dopiero wtedy zaczynali jeść, a jedzenie było już zimne. To tylko jeden z przykładów. W kobierzyńskim oddziale dziecięcym trzeba było wprowadzić wiele gruntownych zmian. Jak to się udało? Zmiany wprowadzali koledzy. Do starego kobierzyńskiego zespołu oddziału dziecięcego dołączyli młodzi ludzie, którzy mieli zupełnie inne podejście do chorego. Wspomniany przez pana Ryś Izdebski przyszedł na Kopernika na staż i tak mu się u nas spodobało, że pozostał z nami, rezygnując z dwa razy lepiej płatnej pracy w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Basia Józe- 244 fik, którą poznałam, kiedy miałam wykłady dla psychologów z psychoterapii, zaczęła u nas pracować nieco później, zaraz po ukończeniu studiów. To przede wszystkim oni wzięli na siebie ciężar walki o humanitarne podejście do paqenta. Swoją codzienną pracą wprowadzali nowy, wypracowany w oddziale młodzieżowym sposób rozumienia pacjenta i pomagania mu. Wzmacniałam ich w tym, co robili, dawałam im wsparcie, starałam się chronić swoją pozycją, często jednak moje zachowanie mogło ich też frustrować. Nieraz nie mogli wytrzymać klimatu miejsca, w którym pracowali, a ja nie chciałam wojny. Wydawało mi się, że jak ją wywołam, to przegram. Taki zespolik ze zwariowaną wariatką jako szefem mógł się utopić w tym wielkim, zbiurokratyzowanym szpitalu na dwa tysiące chorych. Przede wszystkim chciałam ocalić moją młodą klinikę, liczyłam, że z czasem także oddział dziecięcy zarazi się naszym myśleniem. Wojna i tak była, ale nie taka, jaką w podobnych sytuacjach powinno się toczyć. Zresztą w tym okresie nie byłam w stanie dać z siebie więcej, niż dawałam. Gdybym bardziej pomagała wtedy moim kolegom, czyli robiła to wszystko, co moim zdaniem robić powinnam, musiałabym zrezygnować z wszystkich innych aktywności, a tego nie chciałam. Przecież nie mogłam wykreślić z życia ani chorej mamusi, ani Mariana. Moim ówczesnym działaniem nie kierowała więc wyłącznie mądrość, choć jej oczywiście trochę było, ale też moja niemożność, której koledzy chyba wtedy nie rozumieli, więc mieli do mnie żal. I pewnie słusznie. Jakość tworzą ludzie. W jaki sposób pani profesor dobierała swój zespół? Co było ważne? Przede wszystkim nie bardzo mogłam dobierać sobie współpracowników, bo kierownicy kliniki wcale nie mają zbyt wielkiego pola manewru w przydzielaniu etatów. Jedynie w niesłychanie wyjątkowych wypadkach stawało się na głowie, żeby kogoś zatrudnić na stałe. Bardzo często ktoś wpadał mi w oko podczas egzaminów. Studenci sądzą, że trzeba ich długo przepytywać, by się czegoś o nich dowiedzieć. Nieprawda. Jeśli rzeczywiście mają coś do powiedzenia, już w pierwszej odpowiedzi potrafią 245 zabłysnąć inteligencją. Ewa Domagalska-Kurdziel sama się do nas zgłosiła jako studentka. Była śliczną, dziewiętnastoletnią dziewczyną z resocjalizacji. Od razu miała niezwykłe podejście do chorego — dla niej nie ma trudnych przypadków, z każdym umie nawiązać fantastyczny kontakt. Zdarzało się nawet, że w szczególnych sytuacjach pielęgniarki prosiły ją, żeby została w klinice na noc, bo ta młodziutka dziewczyna dawała im poczucie bezpieczeństwa. Poza tym było przecież Koło Naukowe. W latach sześćdziesiątych, aż do połowy lat siedemdziesiątych, 90 procent asystentów w klinice stanowili wychowankowie tego koła, i powiem z dumą, że było to moje koło. Prowadziłam je przez piętnaście lat i bardzo to lubiłam. Na nasze spotkania przychodzili między innymi Małgosia Dominik, Jurek Zadęcki, Basia Mone, a nawet późniejszy rektor Ryszard Gryglewski i wielu, wielu innych, a przede wszystkim Jacek Bomba, niegdyś mój student, a dziś szef, z czego się bardzo cieszę. Niektórzy z nich zostawali z nami, inni odchodzili, bo nie każdy jest w stanie wytrzymać w psychiatrii, zwłaszcza młodzieżowej, nie każdy się nią interesuje, nie z każdym potrafiliśmy się dogadać. Zdarzało się i tak, że czasem ktoś chodził do Adama Szymusika, ówczesnego szefa katedry, ze skargą na mnie. Jeden z moich współpracowników, którego zresztą bardzo szanowałam, nie mógł pogodzić się z moim stylem pracy, więc narzekał Szymusikowi, że nie jest w stanie pracować ze mną, bo ja nie pozwalam rozpoznawać u młodzieży schizofrenii, nie pozwalam leczyć lekami, a lekarzy nazywam trucicielami, podrywając w ten sposób ich autorytet i psując im dobre samopoczucie. Powiedziałam Szymusikowi, że to absolutna prawda. Rzeczywiście, nie pozwalam przedwcześnie rozpoznawać schizofrenii, bo uważam, że wprowadzenie dziecka w machinę psychiatryczną bez pewnych podstaw jest nieszczęściem, rzeczywiście nie pozwalam przedwcześnie leczyć lekami i rzeczywiście używam takich określeń. Szymusik mnie wysłuchał i stwierdził, że właściwie mam rację. Słowo „schizofrenia" ma tak wiele negatywnych skojarzeń i tak wielką zrobiło karierę poza psychiatrią jako wygodna inwektywa, 246 że dla chorego, jego rodziny, jego otoczenia znaczy coś innego niż ¦¦ dla psychiatry. Kojarzy się z czymś nieuleczalnym, złowrogim, strasznym. Toteż samo rozpoznanie „schizofrenia" może zaszkodzić, tym bardziej że bywa stawiane „na wyrost". Przeciwko takim praktykom pani zawsze energicznie protestowała. Widocznie jednak mój punkt widzenia czy sposób bycia wzbudzał opór. Opór ten zapewne nie był u wszystkich jednakowy, bo przecież większość kolegów została w klinice. Wiem dobrze, że relacje ze mną nie były łatwe. Nie dlatego, że podkreślałam swoją wielkość, ale dlatego, że byłam dość gwałtowna, często bardzo wyraźnie wiedziałam, o co mi chodzi, i otwarcie mówiłam, co mi się nie podoba. Jawnie określałam normy, a przy tym wszystkim byłam chyba zbyt mało tolerancyjna, zbyt mało rozumiejąca, mało pochylałam się nad różnymi trudnościami kolegów. Zawsze to jednak powtarzałam i powtarzam nadal — jestem człowiekiem bez uczuć... Osoby, które panią znają, zdziwią się w tym miejscu. Na pewno byłam bardzo trudnym szefem, choć zachowywałam się lojalnie i fair. Mam nadzieję, że koledzy nie mieli co do tego żadnych wątpliwości. Wiedzieli też, że jeśli zechcą coś robić, jechać dokądś, opracowywać jakiś temat, uzyskają ode mnie taką pomoc, jaka tylko będzie możliwa. Ale poza tym znosili mnie z trudem. Czy ci, którzy zostawali, mieli jakąś wspólną cechę? To jest bardzo szerokie pytanie o to, czy psychiatrzy posiadają cechy wspólne. Myślę, że tak. Są tolerancyjni wobec inności, rzadko bywają obskuranccy i drobnomieszczańscy. Kępiński powtarzał, że psychiatra to taki ogórek, co chciałby śpiewać, ale nie może. I rzeczywiście, większość psychiatrów ma wielkie potrzeby artystyczne, tylko zazwyczaj nie potrafi ich zrealizować. Psychiatrzy to są ludzie, którzy sporo czytają, interesują się światem, zastanawiają nad sobą, może czasem nawet za bardzo. Nie chcę powoływać się tu na opinię, podzielaną nawet przez innych lekarzy, że psychiatrzy są inteligentni. Myślę, że to prawda. Naj- 247 ogólniej rzecz biorąc, są nieco inni niż tak zwany ogół i wcale im to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie. W środowisku krakowskiej kliniki mówiliśmy wprost, że wszyscy jesteśmy trochę pie-prznięci, dawniej nazywaliśmy to wręcz — psychopatyczni, zde-wiowani. Dla nas było to oczywiste. Brzezicki twierdził, że nie można zajmować się tym, czym się zajmujemy, jeśli człowiek sam nie ma jakichś własnych problemów. Psychiatrią na ogół interesowali się ci, którzy sobie nie radzili ze sobą. Czy nie jest to nadmierne uogólnienie? Może, mnie w każdym razie psychiatria uratowała, dzięki niej nie zostałam wyznawczynią żadnej skrajnej, szaleńczej ideologii, nie zostałam — toutes proportions gardees — Orianą Fallaci. Nie poszłam do Czerwonych Brygad, zresztą na szczęście ich wtedy nie było, nie zostałam lewaczką. Psychiatria pomogła mi zaprowadzić pewien ład w sobie. Tak było i z innymi. Jeśli rozpoznali swoje słabości, dość szybko zdrowieli i byli w stanie pomóc innym. Bo psychiatria uzdrawia psychiatrów, ale też równocześnie ich trochę wydziwacza. Widzę to po sobie. Kiedy mam iść na jakieś przyjęcie, czuję się nieszczęśliwa i w moim środowisku nie jestem w tym odosobniona. To jednak wcale nie znaczy, jak się niektórym wydaje, że my gadamy wyłącznie o pacjentach i różnych przypadkach psychiatrycznych. Zazwyczaj jednak mówimy o sprawach ważnych — szalenie rzadko się zdarza, żeby psychiatrzy usiedli i zaczęli plotkować. Po prostu są tak przepełnieni ludzkimi sprawami, że mało ich obchodzi, kto się z kim przespał albo urżnął. No bo w gruncie rzeczy, jakie to ma znaczenie? Lata osiemdziesiąte były okresem, w którym kryzysowi w kraju towarzyszył jeszcze dramatyczniejszy kryzys w psychiatrii. Nie tylko brakowało leków i jedzenia dla pacjentów, ale też masowo rezygnowano z pracy w psychiatrii. W tym samym czasie pani udało się stworzyć niezwykły zespół. Co przyciągało ludzi do pracy w pani klinice? Skąd mieli siły, żeby walczyć o pryncypia? Może właśnie dla tej walki przychodzili. Byli inteligentnymi ludźmi, którzy w pracy odnaleźli dla siebie wartości i sens. Róż- 248 niliśmy się w dziesiątkach szczegółów, ale w sprawach zasadniczych byliśmy jednomyślni i udzielaliśmy sobie ogromnego wsparcia. A poza tym nasz zespół był ciekawy towarzysko i intelektualnie, zgrany i dość sympatyczny, choć potrafiliśmy być też okrutni wobec tych, którzy z różnych względów do nas nie pasowali. Miejsce pracy mimo biedy było atrakcyjne. Czas, o którym mówimy, to lata stanu wojennego, szare i smutne, a my żyliśmy w enklawie, kontaktowaliśmy się z tak zwanym światem zachodnim, gościliśmy wybitnych terapeutów, wyjeżdżaliśmy na konferencje i kongresy. W tamtych latach Zachód traktował nas bardzo łaskawie, najlepiej zresztą w stanie wojennym — zwalniano nas z opłat konferencyjnych, goszczono w domach, dostawaliśmy kieszonkowe. W 1979 roku na kongres do Niemiec pojechałam tylko z Jerzym Pawlikiem z Warszawy, a już następnego roku byliśmy tam dwudziestoosobową grupą. Intensywnie się kształciliśmy, zapraszając także do nas ludzi nauki ze świata. Gdy tylko pojawił się przepis umożliwiający jednostkom uniwersyteckim finansowanie pobytu gości ze środków uczelni, natychmiast to wykorzystaliśmy. Przyjeżdżali do nas, widzieli, że mają do czynienia z wykształconymi, inteligentnymi ludźmi, więc zapraszali nas do siebie. Moi współpracownicy coraz lepiej posługiwali się obcymi językami i zaczęli mieć też własne kontakty. Profesor Adam Szymusik robił statystykę wyjazdów zagranicznych osób zatrudnionych w Akademii Medycznej i okazywało się regularnie, że psychiatrzy jeżdżą najczęściej. To paradoks, w czasach kiedy zarabiało się miesięcznie trzydzieści dolarów. Przy okazji konferencji naukowych organizowała pani przyjęcia w swoim domu, które do dziś się wspomina... Musiałam wymyślić potrawę tanią, łatwą w przygotowaniu, której składniki były zawsze dostępne w sklepach, bo mówimy tu o czasach PRL-u. Wybór padł na kiełbasę zwyczajną, zapiekaną z serem salami. Przed jej przygotowaniem należało się trochę upić. Wszystko miałam bardzo precyzyjnie wyliczone w czasie. 249 Kroiłam kiełbasę na kawałki, do kawałków kiełbasy wkładałam ser, a całość posypywałam wszystkimi przyprawami, jakie miałam w domu. I tu właśnie potrzebny był alkohol. Chodziło o to, by stracić umiar i nie zastanawiać się nad tym, czy nie za dużo pieprzu lub przyprawy bułgarskiej. Czasem te kiełbaski były tak ostre, że można było zwariować. Kiedy przychodził pierwszy gość, pani domu była już dość pijana ? Niezupełnie. Tylko trochę. Ten pierwszy gość zawsze włączał piekarnik, bo ja się tego bałam. W kuchni na stole stały talerze i sztućce, kiedy kiełbaski zaczynały ładnie pachnieć, w przedpokoju ustawiała się kolejka głodnych. Do tego było bardzo dużo czerwonego wina. Te kiełbaski były tak pyszne i tak znane, że ci, którzy bywali w Krakowie częściej, wręcz się o nie dopominali. Od kiedy jednak właściwie przestałam pić alkohol, ponieważ zażywam różne lekarstwa, robienie kiełbasek przestało mnie bawić. Na szczęście można już teraz zamówić gotowe kanapki. Przyjęcia u pani są zawsze gigantyczne. Często zjawia się na nich około sześćdziesięciu osób, a pani mieszkanie nie ma pięćdziesięciu metrów. Zazwyczaj goście nie pojawiają się równocześnie. To prawda jednak, że często nie można się wtedy ruszyć ani wejść, ani wyjść, ani przejść do innego pokoju. Skoro już mówimy o kontaktach z zagranicą, warto chyba wspomnieć fundację państwa Haubenstock, dzięki której pracownicy kliniki otrzymują stypendia na wyjazdy. Józef Haubenstock pochodził ze starej krakowskiej, żydowskiej rodziny. Okupację spędził w Związku Radzieckim. Po powrocie do kraju nie spodobało mu się tu, więc wyjechał. Był wielkim społecznikiem, postanowił przeznaczyć swój majątek na pomoc dzieciom w Izraelu, Niemczech, a także w Polsce. W wypadku Polski było to jednak dość trudne, ponieważ nie istniały wówczas żadne odpowiednie struktury, którym mógłby przekazywać pieniądze. Tadeusz Hołuj, pisarz, były więzień Oświęcimia, 250 z którym zaprzyjaźnił się jeszcze przed wojną w PPS-ie, przypomniał sobie o mnie. Znaliśmy się z badań oświęcimskich. Było to w roku 1979. Nie udało nam się jednak w żaden sposób znaleźć formuły, która umożliwiłaby bezpośrednie przekazywanie datków na naszą klinikę, i dlatego wymyśliliśmy, że zostaną przeznaczane na zagraniczne stypendia dla naszych pracowników. Z Jackiem Bombą prowadziliśmy bardzo dokładną dokumentację wydatków, którą przedstawialiśmy Hołujowi. Józefa Haubenstocka i jego żonę Jasię poznaliśmy dopiero w grudniu 1982 roku, kiedy razem z Jackiem Bombą i Adamem Szymusikiem pojechaliśmy do Frankfurtu. Zaprosili nas na kolację i od razu zrodziła się między nami wielka przyjaźń. Uderzyła mnie wtedy szlachetna uroda, elegancja i serdeczność Jasi Haubenstock, która zawsze pomagała mężowi w jego działalności dobroczynnej. Podziwiałam jej takt, inteligencję, wiedzę i stosunek do ludzi. Nasza przyjaźń pogłębiła się, kiedy w lipcu 1984 roku zmarł Józek Haubenstock. Często rozmawiałyśmy przez telefon, przynajmniej raz w roku ją odwiedzałam. Była niezwykła — wszystkim pomagała, o wszystkich myślała, wszystko pamiętała. Na kredensie w dużym pokoju zawsze leżało wiele kopert z pieniędzmi dla różnych ludzi w Polsce, którym je przekazywałam po powrocie do kraju. Na stole stały pudła z fiszkami, na których dokumentowała starannie wszystkie wydatki, by nie przepuścić pieniędzy Józia. Otoczyła mnie opieką duchową i materialną. Bez jej pomocy nie dałabym sobie rady, kiedy zaczęli chorować moi najbliżsi. Marzyła o tym, bym stała się osobą wierzącą. Była ekumeniczną katoliczką, żarliwie modliła się nie tylko w kościele katolickim, ale i w protestanckim, w synagodze i cerkwi prawosławnej. Uważała, że wiara pomogłaby mi w życiu. Po śmierci Mariana zmusiła mnie, żebym do niej przyjechała na tydzień i bardzo się mną wtedy zajęła. Przez wiele lat myślała o tym, co komu zapisać. Jej mąż Józek kolekcjonował wspaniałe dzieła sztuki, w tym również obrazy polskich malarzy. Jasia pochodziła z Puław, emocjonalnie przywiązana była do Warszawy, więc część 251 rzeczy zapisała na rzecz Zamku Królewskiego i Uniwersytetu Warszawskiego, część dla Collegium Maius. Zmarła w 1997 roku. Byłam na jej pogrzebie z Jackiem Bombą, Kaziem Bierzyń-skim oraz Magdą i Andrzejem Cechnickimi. Fundacja, którą dla nas założyła, nadal jeszcze działa i z jej środków nasi pracownicy mogą wyjeżdżać za granicę. Przeszliśmy niepostrzeżenie do czasów współczesnych. ]ednak wcześniej wiele się zdarzyło. W roku 1989 zakończył się remont kliniki na Kopernika... Bardzo dużo dyskutowaliśmy o tym, czy wracamy, czy zostajemy w szpitalu Babińskiego w Kobierzynie, gdzie mieliśmy znacznie lepsze warunki lokalowe, a w dodatku przepiękny park. O dziwo Kobierzyn nie chciał, żebyśmy odchodzili, choć zajmowaliśmy im cały pawilon i byliśmy niewygodni i alternatywni wobec obowiązującego tam wówczas systemu. A ja marzyłam 0 powrocie na Kopernika, bo to miejsce stało się moim drugim domem. Zespół zresztą też chciał wracać. Klinika „dorosła" nie była zachwycona naszą decyzją, ponieważ zabieraliśmy im miejsce, którego nie było zbyt wiele, a poza tym młodzież nigdy nie jest specjalnie mile widziana, no i ja też nie jestem łatwa w kontaktach. Na pewno klinice dla dorosłych byłoby bez nas łatwiej, więc czuliśmy podskórną niechęć kolegów, czy też raczej ich niewielką chęć do przyjęcia nas pod swój dach. W starym gmachu XIX-wiecznego Szpitala św. Łazarza musiało się pomieścić coraz więcej struktur, coraz więcej ludzi. Oprócz oddziałów stacjonarnych z czasem powstały różne zakłady, ambulatoria, oddziały dzienne. Było ciasno... Bardzo. Dostaliśmy zbyt mało miejsca jak na nasze potrzeby. 1 znów zespół miał wielkie pretensje, że niewygodnie, że szefowa nie walczy, że nie rozumie, a szefowa rozumiała, ale nic nie mogła zrobić. Powoli jednak ludzie poszerzali nasze terytorium różnymi sposobami, dogadując się z kolegami z innych oddziałów, nie miało to jednak charakteru otwartej wojny o pokoiki. Na początku było nam szalenie trudno, ale ja i tak czułam się szczę- 252 śliwa z powrotu na Kopernika. W tym okresie należało też zdefiniować nieformalne dotąd struktury organizacyjne kliniki. Była to jedna z ostatnich batalii mojego klinicznego życia, ponieważ bardzo mi zależało na uporządkowaniu sytuacji etatowych. Nie będę opowiadać o szczegółach, chcę jednak, żeby zostało jasno powiedziane, że o te etaty walczyłam jak lew, strasznie się przy tym awanturując. Jakie były losy kobierzyńskiego oddziału dziecięcego po przeprowadzce kliniki na Kopernika? Został zlikwidowany. Jego funkcje miał przejąć malutki oddział zorganizowany w klinice, który też zresztą wkrótce przestał istnieć. Wielki kobierzyński oddział właściwie nie miał sensu. Niewiele jest sytuacji, w których dzieci muszą być w szpitalu psychiatrycznym. Lepiej, jeśli pozostaną w domu i będą leczone ambulatoryjnie. Dla ciężko upośledzonych najlepszym rozwiązaniem jest dom opieki, gdzie warunki życia są stabilne, w odróżnieniu od oddziału szpitalnego z ciągle zmieniającymi się pacjentami. W ogóle jestem zdania, że hospitalizacja powinna trwać krótko, miejsce człowieka jest w jego domu, więc jeżeli istnieje mały oddział, nie ma pokusy, żeby trzymać w nim ludzi miesiącami. Nie słyszałem, żeby ktoś w tych latach sam z siebie postanowił tak radykalnie zmniejszyć oddział, którym zarządzał. To bardzo odważny krok, na który się pani jednak zdecydowała. Wcale nie tak odważny, bo w klinice powstały w tym okresie dwie instytucje psychiatrii środowiskowej, które miały leczyć chorych poza szpitalem. Ambulatorium Terapii Rodzin, czyli ATR, tworzyło się już w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych i znalazło sobie miejsce przy ul. Skarbowej. Kierowała nim i nadal kieruje Basia Józefik i ATR zyskał pod jej kierownictwem wysoki status terapeutyczny, naukowy i dydaktyczny; w początkowym okresie w organizację tego ambulatorium bardzo zaangażował się też Ryś Izdebski. Przeprowadzili się razem z nami na Kopernika. Mieliśmy więc sporo możliwości pomocy, ponie- 253 waż poza oddziałami dziecięcym i młodzieżowym oraz ATR-em stworzyliśmy też Przychodnię Przykliniczną oraz Zespół Leczenia Domowego. W tym ostatnim przypadku zainspirowała nas podobna struktura, powołana do życia w Warszawie przez profesorów Andrzeja Piotrowskiego i Zdzisława Bizonia. Ich działania skierowane były jednak wyłącznie na leczenie dorosłych, więc siłą rzeczy miały inny profil. Faktycznym twórcą zespołu był Ryś Izdebski, który nadal nim kieruje. Zawsze zachwycał mnie swoją inteligencją, niekonwencjonalnością i naturalnością. Mam poczucie, że kontakt z nim jest dla mnie odświeżający, bo ma wielką odwagę formułowania myśli, a jednocześnie ogromne ciepło. Może zadać każde pytanie i nikogo tym nie zrani. Sądzę, że nie tylko profil naszego Zespołu Leczenia Domowego był inny niż jego odpowiedników dla osób dorosłych, inna też była ideologia pracy z chorym. W modelu obowiązującym w Polsce od początku lat siedemdziesiątych „leczenie domowe" polegało na odwiedzaniu chronicznie chorych w ich domach, „doglądaniu" ich, pilnowaniu brania leków, pomocy w samoobsłudze. Nasz zespół przyjeżdża do domów, żeby prowadzić terapeutyczne rozmowy z całą rodziną... Nasz zespół miał pomagać rodzinie w radzeniu sobie z chorobą dziecka czy adolescenta, aby zapobiec hospitalizacji lub uczynić ją możliwie krótką. Wydawało mi się, że taka forma pomocy powinna być adresowana przede wszystkim do osób psychotycznych. Miałam poczucie, że powinna objąć pacjentów z rodzin kompetentnych, które mimo swoich wewnętrznych problemów są dobrze zorganizowane, więc bez obaw można zostawić pod ich opieką młodocianego pacjenta, w przekonaniu, że podadzą mu lek czy nie pozwolą wyskoczyć przez okno. W pierwszym okresie istnienia Zespołu Leczenia Domowego nasze wzajemne relacje układały się dość gładko, zapewne dlatego, że nikt z nas nie miał żadnych doświadczeń w tej formie prowadzenia terapii i wszystkiego uczyliśmy się wspólnie. Właściwie jednak zespół od razu miał większe doświadczenie niż ja, bo terapeuci odwiedzali pacjentów w domach, a ja nie. 254 Dlaczego? Nie wiem. Do swego mieszkania wpuszczam bardzo ograniczoną liczbę osób i nie lubię bywać w cudzych domach. W prywatnej przestrzeni pacjenta czułabym się jak intruz i nie umiałabym się zdobyć na konieczną otwartość. Od razu wiedziałam, że nie mogę pracować w ten sposób, ponieważ mam różne swoje dziwactwa. Dlatego też Ryś Izdebski bardzo mi zaimponował, kiedy jako pierwszy z nas zdecydował się składać wizyty w mieszkaniach swoich pacjentów. Wsparłam go i z chwilą przeprowadzki na Kopernika stworzyliśmy zespół nazwany wtedy Zespołem Hospitalizacji Domowej. Marzyłam, że będzie pracował z psychozami, które są moim zdaniem najbardziej zaniedbanym polem w psychiatrii młodzieżowej. Psychotyczni pacjenci otrzymują wspaniały serwis, dopóki są w leczeniu szpitalnym. Potem pojawiają się raz na jakiś czas na wizytach kontrolnych, dostają leki, ale nie ma dla nich miejsca do regularnej, uporządkowanej pracy terapeutycznej. Życie zaczęło jednak pisać zupełnie inny scenariusz. Pojawiało się coraz więcej pacjentów z zaburzeniami zachowania, a także z rodzin, w których dochodziło do przemocy czy nadużycia seksualnego, oraz rodzin skrajnie niewydolnych. Pogodziłam się z tą zmianą, pamiętając, że młodsi koledzy z zespołu mają w tych sprawach większe doświadczenie niż ja. W roku 1988 na Kopernika powstało liceum dla pacjentów klmiki. Dotychczas z młodzieżą pracowali nauczyciele ze szkoły podstawowej przy ówczesnym Szpitalu Klinicznym, część nawet była oddelegowana do kliniki na stałe. Nie istniała jednak odrębna oferta dla młodzieżowych pacjentów psychiatrycznych. Dlaczego stworzenie tak sprofilowanego liceum było ważne? Od zawsze zdawaliśmy sobie sprawę ze znaczenia szkoły w życiu hospitalizowanego adolescenta. Pobyt w szpitalu nie powinien być luką w życiorysie, kiedy człowiek nic nie robi, nie uczy się, nie ma obowiązków. Dlatego jeszcze w Kobierzynie Romek Kwiatkowski woził moim maluchem naszych pacjentów na egzaminy maturalne. Po przeprowadzce na Kopernika zaczęłam toczyć wojnę o otwarcie liceum dla pacjentów kliniki. Kurato- 255 rium przez długi czas nie chciało się na to zgodzić. Okropnie się wtedy awanturowałam, w końcu zgodę otrzymałam, jednak spory trwały nadal, ponieważ chcieli mi narzucić swojego dyrektora. Zapowiadałam, że nie wpuszczę go na teren kliniki, bo mam własnego kandydata, który najlepiej nadaje się do pełnienia tej funkcji. Miałam oczywiście na myśli Ewę Domagalską-Kurdziel, wspaniałego pedagoga i doświadczonego terapeutę. Wreszcie powiedziano mi w kuratorium, że moją kandydaturę musi zaakceptować partia. Więc Ewa poszła na rozmowę do Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Towarzyszyła jej Wanda Badura-Madej. Obie wróciły zapłakane, bo choć sekretarz partii zgodził się w końcu, by Ewa objęła funkcję dyrektora liceum, wcześniej zarzucił jej, że jest aspołeczna, ponieważ nie należy do żadnej organizacji. A był to, przypominam, rok 1988. Wtedy odbyła się między mną a Ewą jedna z największych awantur. Miała do mnie wielki żal, że ją naraziłam na straszne przykrości. Zaczęłam na nią krzyczeć, że mnie jej przykrości nic nie obchodzą, ponieważ w tym wypadku chodzi o pacjentów, a nie o nią. Bo dla pacjentów będzie najlepiej, jeśli to właśnie ona, a nie jakiś dupek otrzyma decydujący głos, o tym jąk ich uczyć, jakich zatrudniać nauczycieli, jak traktować chorych, ustawić im psychoterapię, jakie zasady pedagogiczne należy wobec nich stosować. Tylko to się w tej całej sprawie liczy. Byłam wtedy wściekła i okrutna, nie chciałam zrozumieć rozpaczy i poczucia krzywdy Ewy, uważając, że w obliczu zasadniczego celu nie mają najmniejszego znaczenia. I Ewa została dyrektorem liceum, a trzy lata temu wygrała konkurs na stanowisko dyrektora całej szkoły Szpitala Uniwersyteckiego. Gdzie odbywały się zajęcia szkolne? Początkowo liceum nie miało u nas swojego stałego miejsca i to był też jeden z zarzutów kuratorium. Lekcje odbywały się na korytarzach, w pokoju personelu, wszędzie tam, gdzie było akurat wolne miejsce, a raczej nigdzie go nie było. Jednak mieliśmy cudownych nauczycieli, którzy znosili te trudności ze spokojem. 256 Przychodzili do nas między innymi: pan prof. Jacek Szeremeta, prof. Ewa Morawska, prof. Grażyna Halberda. To wspaniali ludzie, którzy współpracowali z zespołem terapeutycznym, brali udział w naszych zebraniach i dyskusjach, niektórzy jeździli na nasze zjazdy. Mieli też ważny głos w ustawianiu programów leczenia. Potrafili nawiązać kontakt ze wszystkimi dziećmi, nawet tymi najbardziej psychotycznymi. Zaczęli taką prawdziwą, nie nadymaną pedagogikę psychoterapeutyczną, w której szkoła stanowi integralną, ważną część programu leczenia. W dodatku nasza szkoła zainteresowana jest światem, uczestniczy w konferencjach naukowych, współpracuje z niemieckimi szkołami, współtworzy program propagujący zagadnienia zdrowia psychicznego wśród młodzieży. Dobrym duchem i maszyną napędową tych wszystkich działań jest Ewa. Temat szkoły rodzi istotne w psychiatrii młodzieżowej pytanie — czy terapeuta ma także wychowywać pacjenta? Pod koniec lat sześćdziesiątych, w ramach sekcji psychoterapii Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, profesor Stefan Leder urządził wielką dyskusję na ten temat. Zaprosił mnie na nią, ponieważ nasz oddział istniał w zalążku i prowadziliśmy już psychoterapię grupową młodzieży. Wyraźnie rozróżniliśmy wtedy psychoterapię od wychowania, wychodząc z założenia, że celem pedagogiki jest stworzenie modelu całościowego, natomiast cele i metody psychoterapii nie są abstrakcyjne, adekwatne dla wszystkich. Każdy program dostosowywany jest indywidualnie do konkretnego człowieka, z którym zresztą powinien być negocjowany. Wychowanie wydawało nam się w tamtych czasach jednokierunkowym procesem, podczas którego młody człowiek ma zostać przykrojony do obowiązujących społecznie norm. W procesie tym używano całego zestawu procedur wychowawczych, których nie akceptowaliśmy. Nie znaczy to jednak, że chcieliśmy stworzyć świat bez zasad. Zdawaliśmy sobie sprawę, że w życiu każdego, w tym też młodego człowieka, muszą istnieć zdefinio- 257 wane i egzekwowane granice. Właśnie wychowanie proponowane przez naszych kolegów pedagogów, ściśle z nami współpracujących, nie stanowiło sztywnego, abstrakcyjnego systemu, do którego trzeba dostosować dziecko czy adolescenta, lecz było zawsze otwarte, zindywidualizowane i spójne z programem psychoterapii. Normy były przedmiotem dyskusji i miały praktyczne znaczenie — lepiej jest chodzić do szkoły, niż nie chodzić, lepiej jest nie bić kolegi, niż bić, lepiej jest przyzwoicie jeść przy stole, niż pluć, lepiej jest korzystać z łazienki, niż nie korzystać itd. Ponad wszystko obowiązywała zawsze jedna zasada — nie krzywdzić innego. Nasi pedagodzy brali udział w psychoterapii grupowej i indywidualnej, podlegali superwizji i uczyli się razem z całym zespołem. Znacznie trudniej jest konstruować normy indywidualne i zróżnicowane. W takim systemie zacierają się granice tego, co akceptowalne... Oczywiście najłatwiej byłoby zatrudnić takich psychiatrów, którzy przepisywaliby leki i stosowali środki przymusu — to jest akurat bardzo proste. Wprowadzanie zasad społeczności leczniczej, w której jest miejsce na głos każdego pacjenta i każdej osoby z personelu, na tworzenie związku terapeutycznego, zwracanie uwagi na relacje międzyludzkie i ich stymulowanie, stopniowe zwiększanie zakresu odpowiedzialności leczonego człowieka jest znacznie trudniejsze. No i co z tego? Jeśli chce się być uczciwym psychiatrą, człowiek nie może iść na łatwiznę. Obowiązujący w klinice system zakłada zgodę na konflikt, różnicę, inność. Zgoda ta dotyczyła pacjentów, relacji między nimi a personelem, ale też relacji wewnątrz personelu. Jak klinika radziła sobie z napięciami wynikającymi z takich założeń? Dość szybko zrozumieliśmy, że to, co się dzieje na oddziale młodzieżowym, jest po prostu trudniejsze do zniesienia dla całego zespołu, bo z dorosłymi pracuje się inaczej. Dorosły, jeśli nie jest w dramatycznie ostrym stanie, nawet jeżeli jest chory, generalnie wie, jak się ma zachowywać. Adolescent z definicji jest w wiecznej 258 szarpaninie, buncie przeciw zastanym regułom, nieustająco kontestuje, podważa i poszukuje. Więc jak się rozwiązywało napięcia wynikające z takiego stanu rzeczy? Dyskusją się rozwiązywało. Wyłącznie dyskusją. Przez pierwszych pięć lat istnienia kliniki co miesiąc spotykaliśmy się u mnie w domu. Przychodziło dużo ludzi, siedzieli na podłodze, gadaliśmy. Otwieraliśmy wszystkie problemy, próbowaliśmy je analizować. To był jedyny sposób ich rozwiązywania. Nie znam lepszej metody jak to, żeby ludzie ze sobą rozmawiali, analizowali siebie i innych, konfrontowali się z informacjami zwrotnymi, słuchali i mówili. Kiedyś któryś z kolegów w złości zarzucił mi, że ile razy mnie spyta, co ma robić w trudnej sytuacji, tyle razy odpowiadałam: „Zrób zebranie". Klinika młodzieżowa była zawsze fragmentem większej struktu-, ry. Jak ten styl pracy, prowadzenia pacjentów były przyjmowane w sąsiednich oddziałach? Oddziały młodzieżowe są zawsze najsłabszym ogniwem każdej struktury psychiatrycznej. Przejmują rolę kozła ofiarnego, bo dorośli, nawet psychiatrzy i psychologowie, szybko zapominają, że sami byli adolescentami. W początkowym okresie czuliśmy się tym stanem trochę pokrzywdzeni, jednak szybko nam przeszło, bo poczucie krzywdy nie było modne w naszym zespole. Zresztą z czasem coraz więcej osób akceptowało nasze metody działania. Z drugiej strony, to środowisko, niekiedy rzeczywiście dla nas trudne, ukształtowało nas. Gdyby nie ono, to, co robiliśmy, byłoby niemożliwe. Przecież nikt z nas, twórców kliniki młodzieżowej, nie spadł nagle z nieba. W tym budynku w każdym pomieszczeniu, na każdym oddziale był inny klimat, inny genius loci. Środowisko, z jednej strony, umożliwiło nam zaistnienie, z drugiej — bywało trudne w konfrontacji, a z trzeciej, zmuszało nas do samokontroli. Każdy musi kontrolować swoje emocje, a nacisk zewnętrzny i sceptyczne przyglądanie się nam dodatkowo do tego dopingowały. Gdybyśmy działali w próżni, zapewne trudniej by nam było opracować i zbudować granice konieczne w postępowaniu z każdym, a w szczególności z młodzieżą. 259 1 jak wyglądała samodzielność poszczególnych agend kliniki? To bardzo śmieszne, ale na pewno mam w tej sprawie zupełnie inne zdanie niż moi koledzy, choć nie wiem, co o tym myślą teraz, i też nie chcę wiedzieć. Wówczas byli jednak przekonani, że tej samodzielności nie mają, a ja uważałam, i z perspektywy pięciu lat emerytury nadal uważam, że mieli jej mnóstwo. Na pewno musiałam bardzo powściągać swój temperament, aby zbytnio się nie wtrącać do pracy kolegów, mam jednak poczucie, że dałam im absolutną wolność, oczywiście w ramach określonych norm. Nie wolno było prowadzić ćwiczeń dla studentów zagranicznych za pieniądze w godzinach pracy. Cierpię z tego powodu do dzisiaj, bo wtedy też sobie samej wyznaczyłam zajęcia po pracy, czyli w czwartki o godzinie piętnastej, a szkoła dla obcokrajowców tak się do tego przyzwyczaiła, że nadal rozpisuje moje wykłady w tym terminie. Prezenty, łapówki zawsze były poza dyskusją. Nigdy nie spotykałam się z rodzicami pacjenta bez prowadzącego lekarza, uważałam, że jest to nielojalne, nie fair, głupie i budzące podejrzenia. Kiedy widzę osoby posiadające mniejsze uprawnienia niż ja, które tak postępują, bardzo mnie to irytuje. Szanowałam moich współpracowników, także ich niezależność, ale że jestem okropną babą, więc może tego wcale nie zauważali? Pamiętam na przykład, że w pewnym okresie Barbara Józe-fik i jej współpracownicy z ATR-u zachwycili się pewnym nurtem w psychoterapii, wobec którego miałam spory dystans, choć pewne jego elementy mi się podobały. Kiedy się zorientowałam, że zaczęli pracować tymi metodami, przestałam do nich przychodzić... Mogli wtedy myśleć, że mi się nie chce, że jestem zmęczona, zwłaszcza że był to bardzo trudny okres w moim życiu prywatnym. A ja nie przychodziłam, ponieważ zmusiłam się, by się do nich nie wtrącać, choć mnie szlag trafiał. Pomyślałam jednak, że jeśli są tacy, jak myślę, jeśli ma coś wyniknąć z naszych wcześniejszych kontaktów, wyrosną z tego. A jeśli nie wyrosną, trudno, to żadne moje przepychanki z nimi i tak nie pomogą. I w końcu wyrośli. 260 Drugi problem, o którym już wspomniałam, miałam z Zespołem Leczenia Domowego. Inaczej wyobrażałam sobie tę pracę, ale w końcu musiałam uznać racje kolegów, co chyba świadczy o moim szacunku dla ich niezależności. Inny konflikt z Zespołem Leczenia Domowego dotyczył rozumienia pewnych powinności psychoterapeuty. Zespół uważał, że należy zgłaszać prokuraturze odkryte podczas terapii przypadki przemocy w rodzinie czy nadużyć seksualnych, jeśli ich obiektem było dziecko. Jestem z pokolenia, które nie informuje organów ścigania o tym, czego dowiedziało się w toku pracy profesjonalnej. Być może na taką postawę wpływ miało to, że moje życie toczyło się w dwóch ustrojach totalitarnych, więc poszanowanie prywatności stało się dla mnie ideą nadwartościową. Być może jednak społeczeństwo obywatelskie stawia przed człowiekiem, w tym też przed psychiatrą, inne wymagania. W każdym razie moi młodsi o pokolenie koledzy z Zespołu Leczenia Domowego zdecydowanie postanowili takie przypadki zgłaszać. Z jednej strony nie miałam formalnego prawa im tego zabronić, z drugiej — w ogóle nie lubiłam zabraniać czegokolwiek. Jednak nigdy nie pogodziłam się z nimi w tej sprawie. Incest, którego ofiarą jest dziecko, a sprawcą osoba z rodziny, jest najpoważniejszą trauntą... Niech mi pan nie tłumaczy tak podstawowych rzeczy. Równocześnie mam poczucie, że wyrok sądowy do niczego nie prowadzi. Nie widzę powodu, aby kontynuować ten temat. Pod koniec lat osiemdziesiątych wprowadziła pani w klinice metodę pracy z genogramami... Kiedy się tylko zetknęłam z tą metodą, od razu mnie zachwyciła, bo była bardzo bliska mojemu myśleniu o psychiatrii. W 1988 roku, na zaproszenie znanego czasopisma „Family Process", byłam w USA, przyglądałam się wtedy terapii, w której uczestniczyło kilkunastu członków rodziny ściągniętych z całej Ameryki — dziadkowie, ciotki, wujowie. Podobało mi się to, uważałam, że taka praca ma sens, ale musiałam do niej przekonać kolegów, 261 którzy pozostawali sceptyczni. Metoda genogramowa wydawała się wówczas tak dramatycznie nowa, że budziła opory. Zapewne jest też noioa dla czytelnika. Proszę wyjaśnić, na czym ta metoda polega. Idea genogramów opiera się na teorii przekazu międzygenera-cyjnego i rozwija się w psychiatrii równolegle z myśleniem systemowym. Poszerza kontekst analizowania życia człowieka poza jego małżonka, matkę, ojca, rodzeństwo, każe się namyślać także nad poprzednimi pokoleniami, skupia się nie na bieżących objawach, lecz na ich źródłach, nie na chorobie, lecz na wzorcach rodzinnych. Analizuje przekazy międzypokoleniowe, style życia, wyznawane wartości, wzajemne oczekiwania, doznawane utraty. Umieszcza człowieka w łańcuchu pokoleń, konfrontuje go z tym, co jego przodkowie uważali za dobre lub złe, czego się wstydzili, jakie zdarzenia ukrywali, jakie eksponowali, jakie były ich dążenia. Te przekazy rodzinne stawiają przed nami różne wymagania, którym się podporządkowujemy albo i nie. Jednak bunt wobec obligacji z przeszłości dużo nas emocjonalnie kosztuje. Dzięki genogramom wszystko to staje się widoczne. Technicznie genogram to rodzaj genealogicznego wykresu, na którym, obok związków pokrewieństwa, rysowane są relacje emocjonalne między poszczególnymi członkami rodziny. Ważny jest akt rysowania, dlatego nie lubię, jak ktoś przychodzi do mnie z gotowym genogramem, nawet na kursach dla przyszłych terapeutów. Każę rysować na nowo. Bo człowiek, który zaznacza swoje relacje, musi o nich pomyśleć i się do nich odnieść. A jak już wszystko to zrobi, zobaczy te kolory, te linie, te więzi, ma szansę na emocjonalny przełom. To jest metoda, która jednocześnie odwołuje się do strony afektywnej i intelektualnej człowieka, a także do jego pamięci. Jest to więc, w moim przekonaniu, dotknięcie sedna sprawy, sedna ludzkiego życia, ludzkiej historii. Historii człowieka, który o niej mówi, historii, która zawsze wikła się przecież w jakiś kontekst. 262 W1989 roku do kliniki przyjechała Satu Stierlin, która poprowadziła pierwszą szkoleniową grupę genogramowa dla krakowskich terapeutów... Miałam oczywiście lęk przed tym, by organizować taką grupę dla ludzi, którzy znali się i pracowali ze sobą od lat. Nie byłam pewna, czy zechcą się otworzyć, a nie wiedziałam jeszcze wtedy, że nie trzeba opisywać wszystkich bieżących szczególików, ażeby pracować nad przekazem genogramowym. W końcu okazało się, że nasze środowisko jest na tyle dojrzałe, że można zaprosić żonę sławnego Helma Stierlina, Satu, psychoterapeutkę, zajmującą się szkoleniem terapeutów w pracy genogramowej. W pierwszej grupie znaleźli się ci, którzy znali angielski, następne dwie już sama prowadziłam — uczestniczyli w nich niemal wszyscy pracownicy naszej kliniki. Wkrótce technikę genogramowa włączyliśmy do prowadzonych przez nas szkoleń z psychoterapii. Często bywało tak, że niemal równolegle sami uczyliśmy się rzeczy nowych i przekazywaliśmy tę wiedzę innym. Taka była konieczność. Zrobiła pani bardzo wiele, by upowszechnić w środowisku psychiatrycznym wiedzę o psychiatrii dzieci i młodzieży. Cóż to była za walka! Ile mnie i mój zespół kosztowało to energii! Walczyliśmy o to, by tematyka adolescencyjna zajmowała należne jej miejsce na wszystkich sympozjach i seminariach, a także w sekcji psychoterapii. Na szczęście bardzo popierał nas profesor Leder, który uznał, że problemy dzieci i młodzieży stanowią jedną z ważnych dziedzin wiedzy psychiatrycznej. Wspominałam już wcześniej, że psychiatria dziecięco-młodzieżowa nie była cenioną dziedziną, ponieważ bywało, że zajmujący się nią ludzie lepiej znali się na pediatrii, chorobach zakaźnych i neurologii niż na psychiatrii. A ja istniałam już w środowisku jako ktoś, kto się psychiatrią zajmuje, byłam z Krakowa, brałam wcześniej udział w programie oświęcimskim, należałam do grupy, która zakłada Sekcję Psychoterapii. Więc kiedy zaczęłam mówić, że okres ado-lescencji jest niezmiernie istotny, czasem ktoś mnie usłyszał i po- 263 traktował poważnie. Pewnie tak, skoro zaczęły powstawać kolejne kliniki dziecięco-młodzieżowe. Pani profesor angażuje się w szereg najrozmaitszych spraw. Te zaangażowania dotyczą przede wszystkim rozwoju psychoterapii i terapii rodzin, propagowania psychiatrii społecznej, tworzenia modelu szkolenia psychiatrów, w którym istotną rolę odgrywają grupy Balinta. Jest pani zawsze aktywna tam, gdzie dzieją się ważne sprawy w psychiatrii. Wszystko, co w życiu robiłam czy zrobiłam, zawdzięczam różnym ludziom, bez których nie byłabym tym, kim jestem. To był mój tatuś, to byli moi cudowni wujkowie i cudowny dziadek. To było moje dzieciństwo, które dało mi to, co się nazywa w psychiatrii basie trust — podstawowe zaufanie i poczucie własnej wartości, to była miłość, jaką mnie wtedy otaczano, która przedarła się przez Zagładę i pozwoliła mi lubić ludzi. To byli Stanisław Lem, Antoni Kępiński, Marian Szulc. Poza tym wszyscy ludzie, z którymi się przyjaźniłam — między innymi Olek Teutsch, Romek Leśniak i Jacek Bomba. To był profesor Eugeniusz Brzezic-ki i profesor Karol Spett, z którym nie zawsze się zgadzaliśmy, ale uczył nas myślenia. Mam bardzo głębokie przeświadczenie, i to nie jest kokieteria starszej pani, że mając takie szansę, jakie dostałam, i może nie najgorsze własne predyspozycje, zrobiłam zbyt mało. Rozmowa 11 ; O badaniach dzieci Holocaustu i drugiego pokolenia, o tożsamości europejskiej i poczuciu samotności Katarzyna Zimmerer Pod koniec lat sześćdziesiątych Antoni Kępiński postanowił zająć się badaniami osób ocalonych z Holocaustu i namówił cię do współpracy, z której jednak nic nie wyszło... Maria Orwid Szef potrzebował mnie, bo jak twierdził, sam nie potrafił się zabrać za ten temat... Dlaczego? Podczas wojny był w RAF-ie, dostał się do niewoli i znalazł w obozie koncentracyjnym Miranda del Ebro w Hiszpanii, mimo to miał straszliwy kompleks nieuczestniczenia. Uważał, że nie można porównywać jego doświadczeń z tym, co działo się w obozach na terenie Polski, a zwłaszcza z tragedią Żydów. Zapewne z tego właśnie powodu odczuwał lęk przed tknięciem żydowskiej rany, choć jako jeden z pierwszych w Polsce uznał, że należy zająć się tą problematyką. Ustaliliśmy, że poprowadzi badania indywidualnie, a później będziemy je wspólnie omawiać. Zbadał dwie lub trzy osoby. Jedna z nich nie chciała szczerze odpowiadać na jego pytania, a on doskonale zdawał sobie sprawę z uników, jakie stosowała. Po wywiadzie z nią powiedział do mnie: „Wyszedłem na idiotę. Nie umiałem dostać się do jej świata". Fakt, że nie potrafił do niej dotrzeć, wywołał u niego trwające kilka miesięcy poczucie bezradności. Uznał wtedy, że konfrontacja z problemami Ocalonych jest dla niego zbyt trudna. Kiedy umarł, porzuciłam ten temat. Nie widziałam żadnej możliwości, by pracować nad nim samodzielnie. Zresztą w tym 265 czasie zajęta byłam psychiatrią młodzieżową i terapią rodzinną. Potem prowadziłam oddział, jeszcze później klinikę... Więc nie miałaś czasu... A może po prostu bałaś się zmierzyć z problemami Ocalonych, ponieważ dotyczyły cię też osobiście? Pewnie tak. Równocześnie było mi przez cały czas wstyd, że się tym nie zajmuję. Kiedy zaczęto mówić na świecie o tym, że osoby, które przetrwały Zagładę, mogą mieć jakieś trudności w zaadaptowaniu się do życia codziennego? W latach sześćdziesiątych pojawiły się pierwsze sygnały od psychoanalityków amerykańskich, którzy po prostu nie mogli zrozumieć wielu swoich pacjentów, ponieważ rodzaj depresji u Ocalonych różni się od tych, z którymi mieli dotąd do czynienia. Ich cierpienia nie przystawały do żadnej znanej w tamtym czasie teorii na temat psychopatologii. Bo przecież trudno pojąć, że człowiek, który skończył studia, ma satysfakqonującą pracę, rodzinę i przyjaciół, równocześnie cały czas nosi w sobie wewnętrzne piekło. Równocześnie psychiatria klasyczna, która odchylenia od normy opisuje na tle tak zwanego normalnego życia, początkowo po prostu nie umiała sobie poradzić z tym, co się zdarzyło w okresie Holocaustu. Nie posiadała odpowiedniego języka ani odpowiednich metod, by zrozumieć to, co opowiadali Ocaleni, jeśli w ogóle chcieli opowiadać. Przeważnie jednak nie chcieli. Ocaleni, nawet podczas sesji terapeutycznych, byli zazwyczaj zamknięci i nie chcieli wracać do przeszłości. Przed wspomnieniami, przed uświadomieniem sobie grozy Zagłady bronił się zresztą przez szereg lat cały świat. Nie dlatego, że był cyniczny czy obojętny — po prostu nie sposób skonfrontować się z faktem, że w ciągu krótkiego czasu w zaplanowany sposób zamordowano sześć milionów ludzi. Dlatego też u wielu osób pojawiały się, i niestety pojawiają nadal, masywne mechanizmy obronne — procesy wyparcia lub zaprzeczania, które mają chronić przed przyjęciem do świadomości tak straszliwej hekatomby. 266 W 1989 roku, ponad dwadzieścia lat po pierwszych wyyjiadach Kępińskiego z Ocalonymi, brałaś udział razem z Adamem Szy- musikiem w międzynarodowej konferencji w Hanowerze na temat Holocaustu. Ta konferencja stała się dla ciebie pewną cezurą... Została zorganizowana przez prof. Kiskera i dr. Stoffelsa, który całe swoje życie zawodowe poświęcił psychiatrycznym skutkom nazizmu, w tym również Zagłady. Właśnie w Hanowerze rzucili się na mnie różni moi zagraniczni koledzy z pytaniem, dlaczego nie zajmuję się badaniami osób ocalonych z Holocaustu. A we mnie przecież już od dłuższego okresu ten problem narastał... Rok 1989 był zresztą odpowiednim czasem, by zająć się tym tematem. Wraz z polityczną transformacją w Polsce zaczęło pękać żydowskie tabu... Zaczęło pękać już wcześniej. To są znane fakty, więc nie ma sensu rozwodzić się na ten temat. Po powrocie do Krakowa powiedziałam w klinice, że zamierzam zająć się problemami ludzi ocalonych z Holocaustu i proszę o zgłoszenie się tych, którzy chcieliby ze mną współpracować. Przestałaś bać się tego tematu? Nadal się bałam. Jednak byłam już wtedy dość dorosła, bardziej uporządkowana, od jedenastu lat prowadziłam klinikę, miałam swój zespół i wiedziałam, że bez względu na moje obawy nadeszła pora, by się tą sprawą zająć. Z dwudziestu zatrudnionych przyszło wtedy do mnie sześć osób — pedagodzy: Ewa Doma-galska-Kurdziel, Rysiek Izdebski i Basia Kurzydło, psychiatrzy: Majka Kamińska oraz Kazik Pietruszewski, a także Ewa Czap-lak, pracownik socjalny kliniki. Spytałam ich, dlaczego chcą się zajmować tą problematyką. Kazik Pietruszewski odpowiedział, że jako polski inteligent musi się zmierzyć z tym tematem, Ewa Domagalska oraz Maja Kamińska uważały, że powinny poznać bliżej ten bolesny problem. W tym okresie ówczesny rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, profesor Józef Gierowski, w założonym przez siebie Zakładzie Historii i Kultury Żydów prowadził program „Judaica", z którego później wypączkowało krakow- 267 skie Centrum Kultury Żydowskiej. Zainteresował się naszym projektem, włączył nas do swojego programu i za pierwsze wywiady dostawaliśmy nawet jakieś pieniądze. Od razu jednak pojawiły się trudności. Jak dostać się do ludzi, których zamierzamy badać? Oświęcimiaków poszukiwaliśmy przez ich klub. W wypadku ludzi Ocalonych z Holocaustu nie istniały jeszcze wówczas żadne struktury, które mogłyby być nam pomocne. Chyba wtedy właśnie spotkałyśmy się przypadkiem na Rynku. Byłam z moją matką. Ciebie wtedy prawie nie znałam. Pamiętam, że poszłyśmy razem na kawę, a ty z wielkim poruszeniem opowiadałaś o tym programie. Chciałaś, żebyśmy obie wzięły w nim udział. To, co mówiłaś, było dla mnie fascynujące. Byłaś pierwszą osobą w moim życiu, która uznała fakt mojego żydowskiego pochodzenia za znaczący. Pewnie byłabym skłonna zgodzić się na rozmowę, ale moja matka uważała, że w naszym wypadku nie ma sensu, bo pochodzimy z rodziny, która od ponad stu lat jest asy-milowana. Potem chyba tego żałowała. W tym czasie znacznie częściej spotykały nas odmowy niż później. Początkowo szliśmy metodą kuli śnieżnej, czyli od człowieka do człowieka. W latach 1989-1992 zbadaliśmy dwudziestu Ocalonych i dwadzieścia osób z drugiego pokolenia. Nie we wszystkich wypadkach łączyło ich pokrewieństwo, zdarzało się bowiem, że rodzice nie chcieli, byśmy rozmawiali z ich dziećmi. Posługiwaliśmy się zasadami opracowanymi wcześniej na użytek oświęcimiaków. Stosowaliśmy podobny, dość prosty kwestionariusz, w którym uwzględniono problematykę żydowską. Znalazły się w nim więc pytania o to, jak kto przeżył okupację, co w doświadczeniach okupacyjnych było najgorsze, co się działo z rozmówcą po zakończeniu wojny i jak określiłby swoją tożsamość. Badania prowadziliśmy zwykle we dwójkę. Każdy wywiad był później bardzo szczegółowo analizowany, omawiane były również emocje badającego. To okazało się szalenie ważne, bo ci chrześcijańscy młodzi ludzie o mało od tego wszystkiego nie umarli. Przyjmowali na siebie emocje badanych, zaczęli mieć koszmarne sny o wojnie i najrozmaitsze lęki, również o swoje dzieci... 268 Posługując się zmodyfikowanym kwestionariuszem pytań, opracowanym do badania oświęcimiaków, chcieliście, jak rozumiem, sprawdzić, jakie są podobieństwa w narracji polskich więźniów ¦ politycznych i ocalonych z Zagłady. Istnieje zasadnicza różnica pomiędzy człowiekiem skazanym przez niemieckich nazistów na śmierć tylko za to, że urodził się Żydem, a tym, który z takich czy innych powodów trafia do obozu koncentracyjnego. Ten, kto decydował się na pracę w konspiracji, wystawiał się świadomie na ryzyko śmierci, ale to on sam dokonywał wyboru. Natomiast powszechnym doświadczeniem żydowskim była bezbronność wobec losu i poczucie jego nieuchronności. • • Kolejna różnica polega na tym, że więźniowie obozów koncentracyjnych wracali do swoich środowisk, a Żydzi znajdowali się nagle w czarnej dziurze. Zamordowano ich rodziny, przyjaciół, znajomych, sąsiadów, pozbawiono domów, mieszkań, dobytku, pamiątek. Nie mieli nic. Żadnych namacalnych śladów przeszłości. Choć więźniowie obozów koncentracyjnych wracali do swego życia sprzed okresu uwięzienia, które zazwyczaj nie uległo w tym czasie zasadniczym zmianom, najczęściej jednak czuli się w tym życiu osamotnieni i wyalienowani. Nie umieli odnaleźć wspólnego języka z tymi, którzy nie doświadczyli piekła obozu. Mieli poczucie wyjątkowości swych przeżyć i przekonanie, że nie da się ich opisać ani przekazać. W dodatku większość z nich miała wrażenie, że poniosła ogromną porażkę — walczyli o wolny kraj i za wolny kraj cierpieli, a znaleźli się w Polsce Ludowej, której nie chcieli. Zresztą Polska Ludowa też ich zazwyczaj nie chciała. Sytuacja polityczna potęgowała ich poczucie samotności. Wśród więźniów obozów koncentracyjnych powstała swoistego rodzaju „konspiracja milczenia". Najlepiej czuli się we własnym gronie, wśród ludzi, których połączyły te same, trudne do przekazania przeżycia, ale o tym już mówiłyśmy. Tu pojawia się podobieństwo z Ocalonymi. Im też było trudno opowiadać o okupacyjnej przeszłości... Większość Ocalonych miała poczucie, że nie potrafi przekazać innym swoich doświadczeń i przeżyć z okresu Zagłady. Nie 269 umie znaleźć dla nich odpowiedniego języka, a równocześnie ma też trudności w zaufaniu potencjalnemu słuchaczowi, choćby był najbliższą osobą. Zresztą bardzo często partnerzy Ocalonych wcale nie chcieli słuchać ich dramatycznych opowieści. Inni wprawdzie słuchali, ale nie w taki sposób, jak by Ocaleni sobie tego życzyli. Swoją nieuwagą, brakiem empatii, zrozumienia czy wyrozumiałości dokładali więc do starych ran nowe. Na ich usprawiedliwienie trzeba przyznać, że byli w trudnej sytuacji — opowieści z okresu Zagłady są zwykle ciężarem nie do udźwignięcia. Dlatego też w wielu wypadkach nigdy się nie pojawiły — wielu Ocalonych nigdy nikomu nie opowiedziało o swoich przeżyciach. Niektórzy nawet przed najbliższymi ukrywali swą żydowską tożsamość i żyli nadal na aryjskich papierach. Wszyscy bez wyjątku byli przytłoczeni cieniem Zagłady — czuli się samotni, nie umieli znaleźć osoby, z którą mogliby się tym brzemieniem podzielić. Nie mieli żadnej grupy odniesienia, czegoś w rodzaju Klubu Oświęcimiaków... Istniały przecież gminy żydowskie i Towarzystwo Społeczno- -Kulturalne Żydów. Jednak większość osób, podobnie jak ja, nie może należeć do gminy wyznaniowej, bo nie jest religijna. Do TSKŻ należeć nie chciały, ponieważ był to spenetrowany politycznie twór, powołany do życia przez reżim w miejsce zlikwidowanych odgórnie na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych niezależnych organizacji żydowskich. Zasadnicza zmiana nastąpiła, kiedy w roku 1991 pojawiła się w „Gazecie Wyborczej" informacja, że organizowane jest spotkanie osób, które przeżyły Zagładę jako dzieci. Na tym spotkaniu postanowiono powołać do życia Stowarzyszenie Dzieci Holocaustu. Natychmiast się do niego zapisałam, uważając, że teraz wreszcie będę miała określoną przynależność. Z biegiem czasu do Stowarzyszenia przystąpiło około siedmiuset osób, bo dla wielu Ocalonych stało się ono układem odniesienia, który sprawił, że przestali być samotnie ukrywającymi się cieniami... 270 Nazwa — Stowarzyszenie Dzieci Holocaustu — bardzo jednoznacznie definiuje osoby do niego należące. Doświadczenie Holocaustu było doświadczeniem najważniejszym i, jak się okazało, determinującym życie. Sądzę, że ucieczka przed nim, ucieczka przed żydowską przeszłością jest nieskuteczna i niesłuszna, a dla mnie egzystencjalnie nieprawdziwa. Bo to jest nasza sprawa i nasz los, choć łatwiej byłoby mieć inny. Historia oświęcimiaków, bez względu na to, dlaczego i za co znaleźli się w obozie koncentracyjnym, stalą się częścią historii Polski, częścią jej martyrologii. O cierpieniach Żydów przez wiele lat w Polsce nie mówiono. I to milczenie tylko potęgowało ich poczucie osamotnienia. Samotni w relacjach z ludźmi odnajdowali się w świecie idei i wartości — uczyli się, brali aktywny udział w życiu społecznym, podejmowali aktywności zawodowe, robili kariery, angażowali się ideologicznie... Próbowali zapomnieć o okupacyjnej przeszłości i bólu, jaki ona za sobą niesie. Chcieli Holocaust zanegować, unieważnić, przezwyciężyć, nie wracać do wspomnień. Koncentrowali się na budowaniu nowej rzeczywistości. Zakładali rodziny, często bardzo szybko, rodzili dzieci... Ci, którzy pozostali w Polsce, wiązali się najczęściej z partnerami nieżydow-skimi, a ich żydowskość nie była elementem ich codziennego życia. Wychowywali dzieci w tożsamości polskiej, polska była ich kultura, poczucie ciągłości historycznej i wspólnoty, a nawet religijność. Zwykle przez wiele lat nie informowali dzieci o swoim pochodzeniu, a tym samym o doświadczeniach okresu Zagłady. Kiedy jednak zaczęliśmy ich badać, usłyszeliśmy krzyk o pomoc. Bo Ocaleni, choć czasem wiedli dość udane i satysfakcjonujące życie społeczne, ciągle czuli się samotni, nie rozumiani, wykluczeni... Jakie były podobieństwa w opisach Oświęcimiaków i Ocalonych? Obie grupy cierpią na PTSD, czyli syndrom posttraumatyczny, jednak życie Ocalonych jest bardziej przeorane przez doświadczenia wojny. Wszyscy, z którymi mamy honor pracować, to lu- 271 dzie względnie dobrze funkcjonujący w życiu codziennym i bardzo aktywni, większość ma udane życie zawodowe, gorzej jest z życiem rodzinnym. A równocześnie wszyscy mają dotkliwe poczucie alienacji i osamotnienia, cierpią na stany depresyjne, dręczą ich różne lęki i koszmary, w tym charakterystyczne zjawisko, nazwane przez psychiatrów „flash-back", czyli nagłe, niespodziewane, pojawiające się w nie kontrolowany sposób, niechciane, nieprzyjemne i bardzo plastyczne wspomnienia traumatycznych doświadczeń. Ocaleni cierpią poza tym na zaburzenia snu, mają koszmary senne i problemy w kontaktach z otoczeniem, w tym z rodziną, a także trudności w komunikowaniu swoich stanów emocjonalnych — często mówią o „emocjonalnym zamrożeniu". Wielką trudność sprawia im separacja z własnymi, najczęściej już dorosłymi dziećmi... Więc twój zespól postanowił stworzyć program pomocy terapeutycznej dla Ocalonych. Przedstawiliście go podczas dorocznego zjazdu Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu w roku 1993. Wcześniej musieliśmy do tego programu przekonać zarząd Stowarzyszenia, co wcale nie było takie łatwe. Nie byli pewni, czy chcą waszej pomocy? Nie. Ludzie ci przez lata nauczyli się żyć w cieniu Zagłady. Mieli swoje codzienne życie, sukcesy, a także swoje mechanizmy obronne. Bali się, że powrót do przeszłości zrujnuje im to wszystko. Niechętnie dopuszczali do siebie myśl, że może im być potrzebna pomoc czy leczenie. Obawiali się ponownej stygmatyzacji, tym razem jako pacjenci? Ludzie niekoniecznie chcą się konfrontować z faktem, że ich przeżycia mogą być opisywane w kategoriach psychiatrycznych. Mówimy w tej chwili o osobach z mojego pokolenia, które nie chodziło tak chętnie do psychiatry czy psychologa. jednak ich przekonaliście... I rozpoczęliśmy starania o pieniądze na tę pomoc. Pierwsze rozmowy na ten temat z przedstawicielami międzynarodowych or- 272 ganizacji żydowskich zaczęłam prowadzić w 1993 roku podczas obchodów 50-lecia Powstania w Getcie Warszawskim. Początkowo nikt nie chciał sfinansować naszego programu, aż wreszcie przedstawiciel Jointu na Polskę, doktor Zwi Fein, zdobył dla nas w roku 1997 odpowiednie poparcie. Jak myślisz, dlaczego nikt nie chciał dać wam tych pieniędzy? Przecież Żydzi amerykańscy od dawna wiedzieli, że konieczna jest pomoc terapeutyczna dla ludzi ocalonych z Zagłady. Nie chcę tu nikogo szkalować, zwłaszcza że był to element szerszego problemu. A mówiąc w skrócie, bardzo trudno było sprawić, by oni w ogóle zauważyli, że diaspora żydowska to również Polska, a mieszkające w niej Dzieci Holocaustu mają takie same potrzeby jak wszyscy Ocaleni. Przez długi czas w ogóle nie byliśmy identyfikowani jako Żydzi. Bo niby jacy z nas Żydzi, skoro w większości nie jesteśmy religijni, nie mamy na co dzień kontaktu z żydowską kulturą i tradycją, niektórzy z nas zostali ochrzczeni, ochrzcili też swoje dzieci, wcześniej zawarli związki małżeńskie z partnerami nieżydowskimi, a w dodatku są wśród nas i tacy, którzy nadal ukrywają swoje pochodzenie. Dopiero teraz, po wielu latach, stało się bardziej zrozumiałe, że wprawdzie jesteśmy trochę inni, ale jednak jesteśmy. Wreszcie w roku 1997 zaczęliście organizować psychoterapeutyczne maratony najpierw w różnych miejscach w Polsce, w końcu w Sródborowie... Jednak to nie my, psychoterapeuci, wymyśliliśmy konwencję maratonów. Sama nigdy bym nie wpadła na pomysł zorganizowania spotkania kilkudziesięciu osób i prowadzenia w tak dużym gronie rozmów psychoterapeutycznych. Pomysłodawcą takiej metody pracy był ówczesny prezes Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu, profesor matematyki Jakub Gutenbaum, który uznał, że jeśli będziemy pracować indywidualnie lub w mniejszych grupach, nie zdołamy pomóc wszystkim potrzebującym. Postanowiliśmy spotykać się dwa razy w roku na trzy dni, żeby codzien- 273 nie prowadzić psychoterapie grupowe w dwóch parogodzinnych blokach. Na pierwszym spotkaniu zaproponowaliśmy kilka tematów rozmów, które na podstawie przeprowadzonych wcześniej badań uznaliśmy za istotne... Zanim zaczniemy bardziej szczegółowo rozmawiać na ten temat, wróćmy jeszcze na chwilę do twojego zespołu, którego skład się zasadniczo zmienił. Odeszły z niego cztery osoby; zostały jedynie Maja Kamińska i Ewa Domagalska-Kurdziel. Obie uczestniczyły w tym programie od pierwszych chwil, do tej pory w nim trwają, nie zmęczyły się, nie sfrustrowały, choć kosztowało je to bardzo wiele emocji. Obie przeszły długi, bolesny proces, od chrześcijańskiego poczucia winy, do zrozumienia znaczenia swego miejsca w procesie pracy nad traumą. O Ewie mówiłam już dużo przy okazji szkoły. Majka ma niewiarygodną empatię i cierpliwość zarówno dla Ocalonych, jak i dla drugiego pokolenia. Umie słuchać i ma niezwykłe ucho dla spraw żydowskich. Jest jednym z niewielu w kraju specjalistów tej klasy od traumy. Do waszego zespołu dołączyli Katarzyna Prot-Klinger, Łukasz Biedka i Krzysztof Szwajca. Kasię znałam już jakiś czas jako moją młodszą koleżankę, która pracowała u prof. Andrzeja Piotrowskiego. To on zresztą sprawił, że zgłosiła się do nas jako przedstawicielka drugiego pokolenia Ocalonych, kiedy prowadziliśmy nasze badania na początku lat dziewięćdziesiątych. Inteligentna dziewczyna, dojrzały psychiatra, interesowała się tymi problemami, więc z radością zaprosiłam ją do programu. Łukasza Biedkę poznałam w 1995 roku. Zadzwonił do mnie któregoś dnia, przedstawił się jako psycholog, a potem spytał, czy mówi mi coś nazwisko Reisner. Oczywiście mówiło, bo tak nazywała się z domu moja ukochana ciotka Rena, żona Olka, brata mojej mamusi. Łukasz właśnie wrócił z Kalifornii od swego kuzyna Wiktora Reisnera, który, jak się okazało, był starszym 274 bratem tej właśnie ciotki. Podczas drugiej wojny światowej walczył w jednej z polskich formacji. Po wojnie poszukiwał swojej rodziny przez Czerwony Krzyż. Oczywiście nikogo nie odnalazł, jednak jego apel dotarł w jakiś sposób do mojej mamusi, która w 1946 roku napisała do niego list. Opisała w nim dokładnie zagładę naszej rodziny podczas pierwszej akcji w getcie przemyskim, w której zginęła też jego matka, siostra Rena, i siostrzeniec Ludwiczek. Na końcu przekazała mu pozdrowienia od Marysi. Pan Wiktor pokazał ten list Łukaszowi, a Łukasz przypomniał sobie, że słyszał o istnieniu Marii Orwid i postanowił mnie odnaleźć. Po jego telefonie spotkaliśmy się w Warszawie, od razu się polubiliśmy i zostaliśmy kuzynami. A zaraz potem zaproponowałam mu współpracę. Był już wtedy od dziesięciu lat zaangażowany w ośrodku psychoanalitycznym, zainteresował się tematem i zdecydował przystąpić do zespołu. Krzysia Szwajcę poznałam w roku 1998 jako uczestnika terapeutycznej grupy rodzinnej już w Sródborowie, gdzie przyjechał jako drugie pokolenie Ocalonych. Kończył wtedy medycynę, interesował się psychiatrią. Brał żywy udział w pracy grupowej i bardzo mi się spodobał intelektualnie, więc mu zaproponowałam, że jeśli zechce robić staż podyplomowy w Krakowie, to część psychiatryczną może odbyć w mojej klinice. I tak się stało. Dobrze zaaklimatyzował się w naszym środowisku, które go zresztą bardzo polubiło, i został u nas na stałe jako asystent. Równocześnie zaprosiłam go do pracy w zespole... O członkach pierwszego zespołu, który prowadził badania Ocalonych i drugiego pokolenia, powiedziałaś, że „ci chrześcijańscy młodzi ludzie o mało od tego wszystkiego nie umarli". A jak reagowali „żydowscy młodzi ludzie"? Inaczej. To znaczy jak? Właściwie nie wiem. Ani w myślach, ani zapewne też w rozmowach z nimi nie poświęciłam im tyle uwagi, ile tym chrześcijańskim dzieciom. Bo za nie czułam się prawdziwie odpowiedzial- 275 na. A za żydowskie dzieci nie. Być może dlatego, że zajęcie się problemami Ocalonych było moim zdaniem ich psim obowiązkiem. Na pewno też cierpieli, być może płakali. Trudno. Choć zapewne doszło im kolejne traumatyczne doświadczenie, w końcu się z niego wyzwolą. A tamte dziewczyny wplątały się w to wszystko za niewinność... Co znaczy: za niewinność? Żydowskie dzieci z racji swojego pochodzenia mają jakieś zobowiązania wobec Holocaustu. Nieżydowskie zresztą też je oczywiście mają, ponieważ Zagłada nie jest przecież wyłącznie sprawą żydowską, lecz dotyczy całego świata. Z drugiej jednak strony Majka i Ewa to dobre, wierzące, subtelne, inteligentne, wrażliwe, kochane dziewczyny, więc za jakie grzechy tak strasznie się katowały tymi wszystkimi problemami? A jakie grzechy popełnili Kasia, Łukasz i Krzysztof? Żadnych. Jednak skoro i tak są w swojej biografii naznaczeni Holocaustem, to w moim pojęciu możliwość pracy w tym zespole terapeutycznym była dla nich rodzajem propozycji nie do odrzucenia... Dla chrześcijan była do odrzucenia? Oczywiście. Równocześnie jednak dobrze wiem, że gdyby Ewa i Majka ją odrzuciły, nie podobałyby mi się już tak bardzo. Przystąpiły do tej pracy absolutnie dobrowolnie. Owszem, czuły się ze mną związane, ale ten temat interesował je z intelektualnego i moralnego punktu widzenia. Dokonały jednak wolnego wyboru. A żydowskie dzieci nie miały takiego wyboru. Bo przy okazji chciały też coś sobie wyjaśnić, coś zrozumieć... Poza tym to był ich obowiązek, tak samo zresztą jak mój, i nie ma po co więcej mówić na ten temat. Jaki był cel terapii Ocalonych z Holocaustu? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie w jednoznaczny sposób. Na pewno cele zmieniały się w zależności od poszczególnych okresów i etapów rozwoju naszych kontaktów wewnątrz grup 276 terapeutycznych, a także w całym środowisku. Na początek wiedzieliśmy tylko tyle, że powinniśmy stworzyć tym ludziom możliwość mówienia o sprawach i problemach, o których do tej pory z nikim nie rozmawiali. Szalenie istotne wydawało nam się złamanie dotychczasowej „konspiracji milczenia" i poruszenie najbardziej bolesnych obszarów, zjawisk i zdarzeń. Zazwyczaj właśnie podczas spotkań grup terapeutycznych ludzie po raz pierwszy opowiadali o swoich okupacyjnych doświadczeniach. Z wielkim trudem i oporami mówili o swoich przeżyciach i emocjach, a także o tym, jakie miały skutki w ich późniejszym życiu. Udało nam się stworzyć forum, na którym wreszcie mogli szczerze i bez lęku opowiadać o przeszłości. Innym, bardzo istotnym celem była próba pracy nad emocjonalnym dystansem wobec tego nieszczęścia, jakie wszystkich spotkało, i intelektualnym opracowaniem go. Bardzo ważną sprawą była zmiana narracji z opowieści ofiary w narrację człowieka silnego, bo przecież przetrwanie i ocalenie nie było procesem biernym, lecz wymagało aktywnych działań. Oczywiście nie mówię tu o maleńkich dzieciach, które były ratowane przez osoby dorosłe. Jednak już te nieco starsze dzieci miały spory udział w swoim ocaleniu. Kiedy okupacja się skończyła, wszyscy dali sobie jakoś radę w życiu społecznym, mimo że nie zawsze funkcjonowali w otoczeniu im sprzyjającym, nie zawsze w dobrych warunkach, nie zawsze w rozumiejącej i dającej oparcie rodzinie. Wszystko to stanowi dowód, że są ludźmi dzielnymi i silnymi, a nie ofiarami. Bardzo trudno ocenić, do jakiego stopnia udała się taka zmiana narracji, sądząc jednak po lepszym nastroju, jaki panuje w grupach terapeutycznych, a także po sposobach rozwiązywania wielu własnych spraw i problemów życiowych, pewne jest, że ten proces się dokonuje. Pojawiła się też kwestia nazwania lęku związanego z pochodzeniem i skonfrontowanie z nim. W wielu wypadkach zdarzało się, że spotkania grupowe ów lęk redukowały, a to z kolei skutkowało ujawnianiem tajemnicy wobec różnych osób. Ten proces nie jest jeszcze zakończony i nadal trwa. 277 Czy w Stowarzyszeniu Dzieci Holocaustu są ludzie, którzy nadal ukrywają swoją żydowską tożsamość? , Tak. Nawet w obrębie własnej rodziny? Takiej sytuacji nie pamiętam. Są jednak tacy, których życie biegnie jakby dwoma torami — codziennym, rodzinnym oraz spotkań grupowych, podczas których mogą być całkowicie autentyczni, co sprawia — jak mówią — że czują się na swoim miejscu. W ramach grupy odbudowywało się zaufanie, może nie do całego świata, bo to jest mało realne u Dzieci Holocaustu, ale przynajmniej do konkretnych osób, a to już jest niezwykle ważne. W jaki sposób zorganizowaliście pracę terapeutyczną? Jak już mówiłam, na pierwszym spotkaniu zaproponowaliśmy kilka tematów rozmów. Uczestnicy podzielili się na grupy w zależności od własnych zainteresowań. Dość szybko okazało się jednak, że ten podział jest umowny, ponieważ we wszystkich grupach mówiło się w zasadzie o podobnych sprawach — o samotności, poczuciu izolacji i alienacji, trudnościach w kontaktach z innymi ludźmi i najróżniejszych lękach: o zdrowie, o bliskich, o dzieci, a także lęku, który można by określić jako polityczny — z pozoru błahe zdarzenia czy wypowiedzi publiczne lub prywatne o charakterze antysemickim natychmiast budzą u Ocalonych uczucie paniki i pogłębiają poczucie izolacji. Szybko zauważyliśmy, że wszystkie grupy, a jest ich zawsze kilka, łączy wspólny mianownik — stosunek do własnych dzieci. Okazało się, że Ocaleni tak bardzo się o nie boją, że często wręcz uniemożliwiają im prawidłowy proces separacji i indywiduacji, a więc rozpoczęcie własnego, samodzielnego, niezależnego, dojrzałego życia. I tak podczas jednej z dyskusji, jakie mamy zwyczaj prowadzić ze wszystkimi uczestnikami na zakończenie spotkań w Śródborowie, pojawiła się propozycja zaproszenia na następne spotkanie również dzieci. już w badaniach twojego zespołu w latach 1989-1992 prowadziliście wywiady nie tylko z Ocalonymi, ale też z drugim pokole- 278 , wiem, co, jak rozumiem, wynikało z uprawianego w twojej klinice ¦:..¦, myślenia systemowo-rodzinnego. Propozycja zaproszenia dzieci do udziału w terapii musiała więc was ucieszyć. Przyjęliśmy ten pomysł z wielką radością, bo mieliśmy dotąd poczucie, że pracujemy w sposób okrojony i niepełny. Stworzyliśmy więc osobną grupę rodzice-dzieci, którą zaczęłam prowadzić na kolejnym spotkaniu. Praca w niej okazała się bardzo poruszająca, ponieważ ujawniła głęboką więź międzypokoleniową, wyrażającą się z jednej strony w nadmiernym poczuciu odpowiedzialności dzieci za życie, szczęście i spokój rodziców, a z drugiej — w olbrzymiej koncentracji rodziców na życiu swoich dzieci. Takie relacje niezwykle wyostrzają problem wolności osobistej — dzieci czują się winne, kiedy usiłują się uniezależnić, u rodziców proces ten budzi poczucie krzywdy — dzieci odchodzą, więc być może już nie kochają. Ich odejścia z domu mimowolnie kojarzyły się z najboleśniejszymi utratami, doznanymi podczas Zagłady, czyli śmiercią najbliższych. Wszystko to razem prowadziło do tak dramatycznych konfliktów, że właściwie... ...ludzie, z którymi pracowaliście, kwalifikowali się do leczenia... Nie. Tego bym nie powiedziała, choć stopień nasilenia różnych trudności, z jakimi muszą się borykać Ocaleni i ich dzieci, jest tak duży, jak wśród pacjentów psychiatrycznych. Ludzie ci sami w bohaterski i heroiczny sposób pokonują najróżniejsze problemy, wynikające z traumatycznych doświadczeń okresu Zagłady. Są przy tym niezwykle kreatywni i inteligentni. Co nie oznacza, że nie potrzebują pomocy. Dobrym rozwiązaniem okazała się praca w grupach z udziałem doświadczonego terapeuty, podczas której uczestnicy pomagali sobie nawzajem w pokonywaniu najróżniejszych problemów i udzielali sobie wsparcia. Nie wiem, czy to było naszym celem, jednak bardzo szybko zauważyliśmy, że Ocaleni, którzy przyjeżdżają do Śródborowa, nawiązują między sobą niezwykle istotne więzi i zyskują poczucie wspólnoty. Podobnie jak oświęcimiacy, stali się dla siebie grupą odniesienia, co zresztą było często źródłem frustracji i dramatycznych napięć. Bo wobec osób, tak bliskich jak rodzina, a może 279 nawet jeszcze bliższych, ma się ogromne oczekiwania, które nie zawsze mogą być spełnione, a to prowadzi do wielkich rozczarowań. I taka fala wzajemnych pretensji przeszła przez Stowarzyszenie, ale to już na szczęście minęło. Tylko raz byłam na spotkaniu w Śródborowie. Wieczorami, po całym dniu bardzo trudnej i emocjonującej pracy terapeutycznej odbywały się szalone zabawy, z tańcami i wspólnym śpiewaniem... Chyba już coraz mniej jest takiej ludycznej atmosfery po naszych spotkaniach. Starzejemy się, nie mamy tyle sił. Jednak przyjazd do Śródborowa jest dla ludzi świętem i ekscytującym wydarzeniem. Są panie, które specjalnie z tej okazji szyją sobie bardzo piękne ciuchy. To zresztą szalenie ciekawe, skąd się bierze taka energia i tak wielka potrzeba zabawy. Być może ci, którzy znaleźli się w sytuacjach granicznych, potrafią doceniać życie i cieszyć się każdą chwilą. Psychoterapeuci nie biorą udziału w tych wieczorkach. W tym czasie spotykamy się we własnym gronie i starannie, przez wiele godzin, omawiamy przebieg sesji. To bardzo ważne, ponieważ pracując w grupach, mamy do czynienia z wielkim zagęszczeniem trudnych emocji. jeśli w jednej grupie znajdowali się zarówno rodzice, jak i dzieci, musiało ciągle dochodzić do napięć, bo przecież potrzeby i oczekiwania obu generacji były nie tylko różne, ale też sprzeczne ze sobą. Napięcia są stałym i koniecznym elementem każdej terapii. Rzeczywiście jednak już po dwóch wspólnych spotkaniach młodzi ludzie z drugiego pokolenia zaproponowali, by stworzyć dla nich osobną grupę, ponieważ trudno im mówić o różnych, istotnych dla nich sprawach w obecności rodziców. Zgodziliśmy się na to. Pierwsza sesja odbyła się w roku 1998. Od tego czasu spotykamy się w Krakowie co dwa miesiące, na jeden dzień. Najpierw gościło nas Centrum Kultury Żydowskiej, teraz lokalu użycza nam bezpłatnie Katedra Psychiatrii. Terapeuci nie otrzymują wynagrodzenia, a uczestnicy spoza Krakowa przyjeżdżają na własny 280 koszt. Równocześnie niektórzy członkowie drugiego pokolenia nadal biorą udział w terapiach grupowych w Śródborowie. Jak zareagowali rodzice na utworzenie grupy wyłącznie dla ich dzieci? Źle. Właściwie był to jeden z trudniejszych i bardziej drażliwych tematów dla Ocalonych. Zapewne w nieuświadomiony sposób uznali, że pomoc psychoterapeutyczna dla ich dzieci może oznaczać, iż jako rodzice byli niekompetentni i nie sprawdzili się w tej roli. Równocześnie niepokoili się, czy zawiązanie takiej grupy nie będzie oznaczać relatywizacji ich własnych cierpień. W końcu jednak zaakceptowali jej istnienie, a nawet podczas zjazdu w Miedzeszynie, latem 2004 roku, bardzo serdecznie i ze wzruszeniem przyjęli referat Krzysztofa Szwajcy, który w piękny sposób przedstawił problemy, jakie ma drugie pokolenie z własnymi emocjami, relacjami ze światem, z rodzicami i bliskimi. Dzieci Holocaustu, czyli pokolenie rodziców, były tak przejęte, że urządziły mu stojącą owację. Okazało się to dla wszystkich bardzo ważnym przeżyciem. Czy drugie pokolenie ma rzeczywiście jakieś wspólne cechy? Zaskakująco wiele. Dzieci Ocalonych z Holocaustu, z którymi mamy kontakt, żyją w rodzinach różniących się biografiami, ale o podobnym klimacie emocjonalnym, ze wspólnymi dylematami i trudnościami. Członkowie grupy to w większości dzieci małżeństw mieszanych, w których tylko jeden z rodziców miał żydowskie korzenie. Częściej była to matka, bo żydowskim dziewczynkom łatwiej było przetrwać wojnę. W domach tych kultywowano najczęściej religię chrześcijańską, bądź nie wyznawano żadnej, dzieci były chrzczone i przeważnie nie wiedziały o żydowskim pochodzeniu jednego z rodziców, bo ten, jak wspomniałam, zazwyczaj starał się nie wracać do przeszłości. Tak więc ciągłość kulturowa i historyczna, a często religijna, była w tych rodzinach polska i chrześcijańska. Emocjonalnie domy te były trudne. Pod pozorami zwyczajności i normalności ukrywały się niejasne i nieokreślone napięcia i tajemnice. Dotyczyły 281 przeszłości rodziny, aktualnych konfliktów, relacji ze światem zewnętrznym. Bo ci, którzy przeżyli traumę, mają problemy ze swoimi emocjami? Jeśli człowiek doświadczył skrajnego zagrożenia, nie ma potem wyjścia — albo będzie bez przerwy rozszarpywany przez swoje emocje, albo je zamrozi. W jednym i drugim przypadku trudno z takim człowiekiem żyć. Ocaleni z Holocaustu świetnie wiedzieli, że mają problem z emocjami, nie byli pewni, czy potrafią być rodzicami. Nie chcieli przekazywać swoich traumatycznych doświadczeń potomstwu. Chcieli je przed nim ochronić. Dzieci miały być szczęśliwe, dzielne, odnosić sukcesy, szczególnie intelektualne. Miały być też symbolem Istnienia wbrew Zagładzie. Często zresztą otrzymywały spolszczone wersje imion po zmarłych bliskich swoich żydowskich rodziców. Więc z jednej strony panowała w tych rodzinach podszyta lękiem masywna koncentracja na dzieciach, z drugiej — pewna nieautentyczność, wynikająca z ciągłego ukrywania przeszłości. Dziecko doskonale zdaje sobie sprawę z istniejących w rodzinie napięć, jeśli jednak nie są one wyjaśnione i nazwane, nie potrafi sobie z nimi poradzić ani ich zrozumieć. Opisywane przeze mnie mechanizmy nie dotyczą tylko rodzin doświadczonych Holocaustem. Każda rodzinna tajemnica, każda trauma z przeszłości oddalonej nawet o dwa, trzy pokolenia, może skutkować takimi samymi następstwami. Adolf Rudnicki, nie pamiętam już, w której ze swych książek, napisał, że przeżycia Żydów zasadniczo są takie same jak innych ludzi. Jednak u Żydów nasilenie emocji zawsze jest znacznie bardziej intensywne i dramatyczne. W końcu jednak, zazwyczaj nieoczekiwanie, dochodziło do odsłonięcia rodzinnej tajemnicy? Podwójne tabu, dotyczące zarówno żydowskiego pochodzenia jednego z rodziców, jak i jego holocaustowych doświadczeń, trwało zwykle dość długo. Rodzice bali się rozmów z dzieckiem na ten temat, bali się, że poczuje się ono upokorzone i przestraszone, bo ciężar gatunkowy tych przeżyć jest zbyt wielki do udźwig- 282 nięcia. Dlatego z ujawnieniem prawdy czekano, aż dzieci osiągną dojrzałość. Czekano też, by były w stanie dochować sekretu rodzinnego tylko dla siebie, nie dekonspirując całej rodziny w otoczeniu społecznym. Złamanie tabu następowało więc w okresie adolescencji, ale czasem czekano nawet do dorosłości. jakie były reakcje dzieci? Wszystko zależało od tego, w którym okresie ich życia i z jakich powodów ujawniano tajemnicę. Bardzo dużo zależało też od sposobu, w jaki rodzice przekazywali dziecku tę informację. Jedni czuli się zmuszeni okolicznościami zewnętrznymi, na przykład rządowym antysemityzmem roku 1968, inni dochodzili do przekonania, że w końcu kiedyś trzeba o tym powiedzieć. Wszyscy jednak czynili to z lękiem, napięciem, bojąc się reakcji. Informacja ta była trudna, obciążona cierpieniem, katastrofą narodu i rodziny, krótko mówiąc, towarzyszył jej cień Zagłady. Dzieci uspokajały się, ponieważ potwierdziły się ich przypuszczenia na temat istnienia rodzinnego tabu i wyjaśniał się jego charakter. Równocześnie zaczynały lepiej rozumieć rodzica, którego wcześniej postrzegały jako trudnego. Budziła się w nich lojalność wobec niego i jego eksterminowanej rodziny. Lojalności tej towarzyszyło poczucie winy za to, że tak cierpiał. Tym samym te młode osoby wkraczały na drogę współodpowiedzialności za tych, którzy przeżyli, i za tych, którzy nie przeżyli, oraz poczucia wspólnoty z nimi. Często budziła się w nich ciekawość historii rodziny i jej korzeni. Równocześnie pragnęli mieć swój udział w cierpieniu. Nie tylko w cierpieniu rodziny, ale też w cierpieniu większej społeczności. Adolescenqa to czas normatywnego kryzysu. Większość ludzi zastanawia się wtedy nad swoim miejscem w świecie, nad tym, jak ten świat wygląda i tak dalej. Informacja o pochodzeniu żydowskim i doświadczeniach Holocaustu aplikowana w tym okresie miała więc szczególny wymiar i bynajmniej nie ułatwiała odpowiedzi na podstawowe pytanie: Kim jestem? Urodzeni po wojnie potomkowie uratowanych z Holocaustu mieli mniejszy wybór niż ich rodzice. Ci ostatni we wspomnieniach i konstruo- 283 waniu siebie mogli odnosić się do świata sprzed wojny. Ich dzieciom został dany świat Holocaustu, od którego nie można odejść. Można próbować uciec, przeważnie jednak nieskutecznie. Nieskuteczność ucieczki i konieczność ciągłego odnoszenia się do Zagłady wynika z jej wszechogarniającego charakteru i moralnych implikacji. Żeby „zapomnieć" o Holocauście i go „unieważnić", trzeba wykonać gigantyczną pracę nad sobą, przeważnie nieskuteczną. Oczywiście trudniej mieli ci, którzy dowiadywali się o swoim pochodzeniu w dorosłości. Wiadomość ta rozbijała ukształtowaną już świadomość siebie, własny projekt tożsamościowy, myślenie o życiu i rodzinie. Rozpadało się wszystko, co do tej pory wydawało się pewnikiem. Ci ludzie nagle znajdowali się w pustce, czuli się oszukani. Bardzo wiele osób dekompensowa-ło się wtedy. Pojawiały się u nich objawy psychopatologiczne i somatyczne, a także dylematy, jak zachować się wobec współmałżonka i wobec własnych dzieci. Bywa oczywiście i tak, że potomkowie Ocalonych nie chcą słuchać opowiadań swych rodziców, twierdzą, że te sprawy nie są dla nich ważne, jednoznacznie definiują się jako Polacy i katolicy. Nie mamy żadnych danych statystycznych, które pozwoliłyby oszacować proporcje między tymi dwiema opcjami — pamiętania i zapomnienia. Większość osób z drugiego pokolenia, które znam, w taki czy inny sposób przyjęło tożsamość żydowską... W dzisiejszym pluralistycznym świecie, we współczesnym postmodernistycznym myśleniu, każdy człowiek ma możliwość wyboru tożsamości. Co konstruuje tożsamość? Czy to, jakim mówię językiem, kim są moi rodzice. Które z nich jest ważniejsze? Sądziliśmy, że również w wypadku drugiego pokolenia odpowiedzi na to pytanie można udzielić, posługując się paradygmatem rodzinnym, zgodnie z którym wpływ na wybór tożsamości ma bardziej atrakcyjny i bardziej znaczący rodzic. Myliliśmy się. Dla drugiego pokolenia najważniejsze okazało się doświadczenie traumy wojennej. W tym wypadku podstawą projektu toż- 284 samościowego jest lojalność wobec tych, którzy cierpieli w okresie Holocaustu. Oznacza to konieczność zmierzenia się z tajemnicą, z bólem, z wiedzą o cierpieniu, na które nie można adekwatnie odpowiedzieć. Wydaje mi się, że wybór identyfikacji żydowskiej u drugiego i trzeciego pokolenia jest również wynikiem poczucia winy. Dzieci chciałyby dokonać czegoś, co zredukowałoby cierpienia rodziców, ich ból utraty, tragedię, jaką przeżyli w przeszłości. Jest to oczywiście niemożliwe, jednak poprzez wybór tożsamości żydowskiej, poprzez szczególny stosunek do tego rodzica, który uratował się z Zagłady, potomkowie Ocalonych tworzą bardzo wyjątkową więź. Interesując się kulturą i tradycją żydowską, czytając książki o tej tematyce, pozostają w bliskości z rodzicem doświadczonym Holocaustem. Niektórzy z nich szukają kontaktu ze środowiskami żydowskimi, zapisują się do żydowskich organizacji. Jak wygląda życie emocjonalne drugiego pokolenia? Bardzo wiele dzieci osób Ocalonych wykazywało w okresie wczesnego dzieciństwa objawy zwane nerwicowymi. Większość była silnie związana z rodzicami, na ich nieobecność reagowała źle, najczęściej lękiem separacyjnym. Trudno adaptowały się w przedszkolu czy szkole, często chorowały na różne choroby somatyczne. Były raczej samotne i nad wiek dojrzałe. W dorosłości z trudem separują się od swoich rodziców, do których mają bardzo szczególny stosunek. Jak już wspomniałam, rodzice ci są zwykle nadmiernie opiekuńczy i kontrolujący. Równocześnie ich dzieci czują się za nich odpowiedzialne — chcą zrekompensować im przeżyte cierpienia, więc ciągle starają się być dla nich dobre. Haim Dasberg, wybitny izraelski psychiatra, nazwał ten proces wzmożeniem odpowiedzialności między-pokoleniowej. Taka nadodpowiedzialność rodzi dramatyczny konflikt, kiedy młodzi ludzie próbują opuścić dom, decydować 0 sobie. Im bardziej potrzebują wolności, tym większe przeżywają poczucie winy, tym bardziej nasila się poczucie krzywdy 1 lęk rodziców. 285 Czy poczucie samotności u drugiego pokolenia wynika ze zbyt bliskich relacji z rodzicem, czy jest raczej skutkiem nieświadomego zainfekowania się ich lękami, obawami, negatywnymi emocjami? Nadal stosujesz uproszczony system przyczynowo-skutkowy! Wszystko, co się w naszym życiu zdarza, nie odbywa się na płaszczyźnie linearnej, lecz jest wynikiem skomplikowanego łańcucha przyczyn i skutków. Możesz to sobie wyobrazić jako błędne koło, powstałe z różnych sprzężeń zwrotnych. Trudne relacje z jednym rodzicem lub z obojgiem mają wpływ na relacje w grupie rówieśniczej i z płcią przeciwną. Wynikłe z tych relacji frustracje rodzą kolejne frustracje, co w końcu może na przykład doprowadzić do powstawania najrozmaitszych trudności, na przykład małych sieci społecznych, czyli grona znajomych i przyjaciół. Drugie pokolenie to dziś ludzie pomiędzy trzydziestym a pięćdziesiątym rokiem życia i już sami mają dzieci... A ich poziom lęku o nie wydaje się porównywalny z lękiem samych Ocalonych. Osoby z drugiego pokolenia mają często nieustabilizowane życie osobiste, wykazują bardzo duże trudności w nawiązywaniu kontaktów społecznych, a szczególnie z płcią przeciwną — wyraźnie rzadziej, niż w ogólnej populacji, żyją w związku małżeńskim, częściej są samotni, po rozwodzie lub w nieustabilizowanej relacji. Wyniesiony z domu klimat tajemnicy, poczucie, że jest się nosicielem prawd, które nie mogą być ujawniane przed obcymi, przenoszone są w dorosłe życie i utrudniają wchodzenie w bliskie, satysfakcjonujące związki partnerskie. Problemami psychologicznymi tej grupy są przede wszystkim: poczucie osamotnienia i izolacji, lęk uogólniony, trudność w bliskości partnerskiej i depresja, a także poczucie winy i krzywdy. Równocześnie grupa ta odznacza się bardzo wysokim poziomem wykształcenia, wiele osób studiowało kilka kierunków, bywało jednak, że ich nie kończyli, często nie pracują w swoim zawodzie albo nie osiągają adekwatnych do ich możliwości pozycji zawodowych. Tak więc to grupa ludzi, której ciężko znaleźć dla siebie miejsce w świecie, ale jest to grupa poszukująca. 286 Równocześnie są i tacy, którzy nie przeżywają tych problemów w sposób dramatyczny, traktując je jako jeden z elementów życia. Nie każdy pragnie posiadać jednolitą tożsamość religijną czy kulturową, nie każdy chce być kompletnie jednoznaczny, bo taka jednoznaczność nie każdemu jest koniecznie potrzebna do życia i do szczęścia. Wielu ludzi godzi się z tym, że ma podwójną tożsamość, tworzącą nową jakość, którą optymistycznie i być może naiwnie nazywam tożsamością europejską. Czy żydowska identyfikacja drugiego pokolenia jest też identyfikacją religijną? Ku mojemu zdziwieniu problem religii jest w tej grupie niezwykle istotny. Jestem osobą, która nigdy nie miała żadnych problemów z tożsamością, a równocześnie jest neutralna religijnie. Od wielu lat pracuję w psychiatrii i psychoterapii, więc fakt, że po bardzo zlaicyzowanym XX wieku przychodzi z powrotem era fi-deizmu, jest dla mnie zupełnie nowym przeżyciem, a właściwie rodzajem odkrycia. W grupie, z którą pracujemy, wybór religii, decyzja o tym, czy się będzie praktykowało religię chrześcijańską, katolicką czy judaizm, jest fundamentalna. W Polsce istnieje w tej chwili bardzo wyraźny trend, reprezentowany przez intelektualne, szczególnie warszawskie środowisko drugiego pokolenia, które identyfikuje tożsamość żydowską z religią żydowską, z jej znajomością i praktykowaniem jej zasad. Ten punkt widzenia jest ważny dla członków naszej grupy, ale zasadniczo nie skutkuje wyborem żydowskiego życia religijnego. Raczej wzmacnia poczucie alienaqi w środowiskach żydowskich. Tym ważniejsza staje się dla nich nasza grupa. Dobrze się w niej czują, ponieważ nikt na nikogo nie wywiera nacisku religijnego ani narodowościowego. Dla terapeutów było to po prostu oczywiste, że naszym obowiązkiem jest być przy nich, pomóc im zrozumieć ich problemy, czasem je interpretować, czasem udzielać wsparcia i stymulować dynamikę grupy, choć w tym przypadku nie było to potrzebne. Natomiast nie przyszło nam w ogóle do głowy, bo zresztą tak zostaliśmy wychowani zarówno w Krakowie, jak i w Warszawie, że psychoterapeuta ma jakie- 287 kolwiek prawo wywierać wpływ na kwestie światopoglądowe osób, z którymi jest w kontakcie terapeutycznym. W porównaniu z Dziećmi Holocaustu grupa drugiego pokolenia nie jest chyba aż tak silnie ze sobą związana. Kiedy zaczynały się jej spotkania, miałam nadzieję, że może stanie się zalążkiem pewnego środowiska... Nie taki był cel psychoterapii, choć oczywiście powstanie środowiska drugiego pokolenia mogło być jej efektem ubocznym. Do tego potrzebna by była jednak osoba, która skoncentrowałaby ludzi wokół siebie. Zresztą część uczestników grupy w taki czy inny sposób bierze udział w życiu żydowskim, jest w kręgach religijnych albo studiuje judaizm. Poza tym w obrębie grupy nawiązały się więzi przyjacielskie i właściwie wszyscy uczestniczą emocjonalnie w życiu pozostałych. Oczywiście istotną rolę w rozwoju dynamiki grupy odgrywa fakt, że spotykamy się raz na dwa miesiące na kilka godzin, a nie tak jak z Dziećmi Holocaustu na kilka dni, podczas których wszyscy mieszkają w jednym domu wypoczynkowym, wspólnie jedzą posiłki i mają czas, żeby się widywać wieczorem. Drugie pokolenie nie ma dla siebie takiej przestrzeni. Czy ktokolwiek ze świata interesował się waszymi badaniami nad Dziećmi Holocaustu i drugim pokoleniem? Po raz pierwszy prezentowaliśmy wyniki naszych badań w roku 1992 na konferencji w Niemczech. Od tej pory prawie na każdym kongresie czy sympozjum psychoterapii przedstawiamy jakieś fragmenty naszych prac. Czasem coś publikujemy, ale za mało. Dlaczego? No właśnie! Młodsi koledzy, którzy moim zdaniem powinni to robić, są bardzo zajęci, więc pewnie nie starcza im czasu... Do Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu należą osoby, które okres okupacji przeżyły w Polsce. Natomiast nie należą do niego ci, którzy w tym czasie znaleźli się w Związku Radzieckim... Oni oczywiście nie pojechali tam dobrowolnie, tylko ich zesłano. Kiedy wrócili do Polski, zastali, podobnie jak Ocaleni, pustkę. Bar- 288 dzo wielu spośród nich uważa się więc za Dzieci Holocaustu, bo to pojęcie jest przez różnych ludzi interpretowane bardzo szeroko. Nawet niektórzy Żydzi z Australii też się za nie uważają, pomimo że w czasie wojny byli poza Europą. Jednak Międzynarodowe Stowarzyszenie Dzieci Holocaustu jednoznacznie mówi jedynie o tych, którzy uratowali się od Zagłady, a w momencie wyzwolenia nie mieli więcej niż szesnaście lat. Choć po burzliwej dyskusji, uznaliśmy w naszym Stowarzyszeniu, że nie będziemy przyjmować ludzi, którzy przeżyli okupację w Związku Radzieckim. Jakie miałaś zdanie w tej sprawie? Jestem za tym, by do Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu przyjmować tylko tych, którzy doświadczyli bezpośredniego zagrożenia spowodowanego tym, że urodzili się Żydami. Dobrze pamiętam, jak żałowałam, że podczas okupacji sowieckiej nas nie wysiedlili albo że nie uciekliśmy przed frontem niemieckim razem z Sowietami. Nie twierdzę, że tym, którzy znaleźli się w Rosji, było dobrze. Narażeni byli jednak na zupełnie inne zagrożenia, podobnie jak wszyscy deportowani. Na terenie środkowej i zachodniej Europy Żydzi ginęli za sam fakt istnienia. Na Sybir wysyłano natomiast za poglądy, religię, zachowanie, przynależność do takiej czy innej klasy społecznej. To nie znaczy, że nie doceniam cierpień tamtej grupy, pamiętać jednak należy, że nawet jeśli spotykali się tam z antysemityzmem, nie palono ich z tego powodu. Mimo to również przeżyli doświadczenia traumatyczne... Oczywiście. W III RP istnieje wolność stowarzyszania się, więc jeśli chcą, mogą założyć formalnie własną grupę. Zresztą wiele tych osób należy do Stowarzyszenia Sybiraków... Ale nie korzystają z pomocy terapeutycznej? Jako grupa nie. Na spotkania w Sródborowie przyjeżdża pewnie mniej niż 15 procent Dzieci Holocaustu... Moim zdaniem to bardzo dużo, zwłaszcza że intelektualna kultura grup terapeutycznych promieniuje w pewnym sensie na całe 289 środowisko. Ich uczestnicy otrzymali możliwość konceptualiza-cji swych doświadczeń i wglądu we własne przeżycia. Używają też już nieco innej terminologii, a to oczywiście widać w rozmowach i kontaktach. Jak sobie tłumaczysz, że aż tyle osób nie bierze udziału w terapii? Widocznie jakoś inaczej radzą sobie z życiem. Nie badałam tego zagadnienia, myślę jednak, że niektórzy ludzie po prostu nie chcą dalej analizować przeszłości i o niej rozmawiać. Wystarczy im, że wstąpili do Stowarzyszenia i mają kontakty ze środowiskiem innych Dzieci Holocaustu. Na pewno niektórych powstrzymuje lęk przed etykietą, „psychoterapia" może im się kojarzyć z chorobą psychiczną. Jedni się godzą na to, że potrzebują w swoim życiu pomocy nie tylko zresztą psychoterapeuty, ale i innych członków grupy, a inni nie. Ktoś kiedyś stwierdził w Śródboro-wie, że taka pomoc najbardziej przydałaby się tym, którzy uważają^ że jej wcale nie potrzebują. Pewna osoba, która stale ma ataki paniki, ale nie chce uczestniczyć w pracach grup terapeutycznych, pyta mnie co jakiś czas, czy jej te stany kiedyś przejdą. Zawsze słyszy wtedy ode mnie odpowiedź: Nie. A dlaczego? Dlatego, że to, co przeżyła, tak silnie się w niej zakodowało, iż pozostawiło ciągle działające pogotowie lękowe. Gdyby korzystała z terapii, jej lęki zmniejszyłyby się? Nie wiadomo. Być może jednak miałyby dla niej mniejsze znaczenie. Bo jak już zrozumiem, że coś jest egzystencjalnie zapisane w moim życiu, że nic już tego nie zmieni, nauczę się z czasem lepiej sobie z tym radzić. Jakie znaczenie osobiste ma dla ciebie praca terapeutyczna z Dziećmi Holocaustu ? Sama jesteś jednym z nich, ale z tobą nikt w taki sposób nie pracował. Jak już wspominałam, w pierwszym okresie mojej pracy w klinice Kępiński wielokrotnie rozmawiał ze mną na temat moich doświadczeń okupacyjnych. Poza tym mam za sobą rozmaitego rodzaju szkolenia psychoterapeutów, podczas których pracowałam nad sobą, swoim życiem i problemami. Do dzisiaj grupą od- 290 niesienia jest dla mnie moje środowisko psychiatryczne. Przez pewien czas niezwykle ważne było doświadczanie siebie podczas grup genogramowych. Wszystko to razem stanowiło długo trwający proces, który nie tylko pozwolił mi być psychiatrą i psy-choterapeutą, ale też uwolnił mnie od różnych emocji. Kiedy mówiłyśmy o przystąpieniu do programu Kasi, Łukasza i Krzysia, powiedziałaś, że przy okazji zapewne chcieli też pozałatwiać swoje własne problemy,.. Czy ze mną było podobnie? Nie mogę tego wykluczyć. Bez względu na to, jakim problemem zajmujesz się jako psychotera-peuta, zawsze w jakimś stopniu angażujesz siebie, a przy okazji rozwiązujesz też jakieś własne trudności albo ich nie rozwiązujesz. Jedno wiem na pewno — nie zorganizowałam tego programu po to, by uporać się z własnymi trudnościami, bo w tym okresie, po latach doświadczeń, udało mi się je już w miarę uporządkować. Oczywiście nikt nie może powiedzieć, że zupełnie uwolnił się od emocjonalnych skutków Zagłady, bo to by było śmieszne. Ja po prostu miałam poczucie absolutnej obligacji, wiedziałam, że muszę się zająć tą sprawą, bo inaczej zeżre mnie zabójcze poczucie winy. Na szczęście miałam swój zespół młodszych, inteligentnych, otwartych, zaangażowanych, odpowiedzialnych kolegów. Na jednym z kongresów, parę lat temu, dwaj psychoanalitycy, Izraelczyk i Niemiec, spytali mnie, jak mogę się zajmować tymi problemami. Dla nich są nie do wytrzymania, więc od nich uciekają. Odpowiedziałam zdziwiona: „Jak ja mogę się nimi nie zajmować!?". Czy w trakcie tej pracy pojawiły się momenty lub tematy szczególnie dla ciebie trudne? Tak. Te, kiedy niektóre osoby przedstawiają się jako ofiary, jakby ich życie zakończyło się na Holocauście. A przecież jakoś żyją! Szalenie mnie drażni, jeżeli ktoś, kto przeżył coś bardzo złego, koncentruje się wyłącznie na tym fakcie, jakby to, co nastąpiło później, nie miało żadnego znaczenia. 291 Bo ty tiie jesteś ofiarą Holocaustu? Nie. Ja po prostu byłam w tym czasie prześladowana politycznie. Bardzo sprytna zmiana paradygmatu. Być może. Myślę jednak, że na własne doświadczenia należy spoglądać z nieco szerszej perspektywy. Zagłada groziła nie tylko Żydom, ale też Romom, osobom chorym psychicznie oraz tym, którzy mieli inną orientację seksualną. Zostali skazani na śmierć nie za to, co zrobili, tylko za to, kim byli. Wtedy mogli jedynie starać się ratować swoje życie. Co należy zrobić z tym doświadczeniem później? Pozostawić je w nienaruszonym stanie — jestem ofiarą, ponieważ byłam skazana na śmierć. Można też starać się je przewartościować, przeformułować i zbudować inny konstrukt — groziła mi śmierć, ponieważ należałam do jednej z grup społecznych, które były w tamtym okresie prześladowane. Mam wrażenie, że udało mi się dokonać takiego zabiegu, nie wiem jednak, czy jest on w pełni adekwatny. Ale tobie pomógł... Bardzo trudno mi powiedzieć, że akurat to mi pomogło. To wcale niełatwy proces, by z osoby skazanej na śmierć, a więc ofiary, stworzyć kogoś wyższościowego, uważającego, że był represjonowany z przyczyn politycznych za to, że należy do starego, trudnego narodu, który trochę narozrabiał w historii świata i kultury, który przeszkadza i zmusza do konfrontacji z niewygodnymi pytaniami czy sprawami, więc należy go zetrzeć z powierzchni ziemi. Fakt, że takiego przewartościowania udało mi się jednak dokonać, zależny był od bardzo wielu czynników. Potrafisz je wymienić? Tak, choć nie mam pewności, czy ktoś o podobnej do mojej historii dojdzie do takich samych wniosków jak ja. Najważniejsze było dla mnie ukształtowane w dzieciństwie poczucie godności. Zapamiętałam, że nasze żydowskie pochodzenie może sprawiać kłopoty czy trudności, może nawet być źródłem nieszczęścia, nigdy jednak nie zetknęłam się w mojej rodzinie ze wstydem, że jesteśmy Żydami. 292 Czy jako terapeuta zawsze potrafisz zachować dystans wobec dramatycznych doświadczeń, jakie stały się udziałem Dzieci Holocaustu? Nie. To niemożliwe. Poza tym, że jestem terapeutą, jestem też po prostu człowiekiem. W tej chwili jednak nie reaguję już jakimiś istotnymi stanami emocjonalnymi, tylko czuję się niesłychanie zmęczona. Po wielu godzinach pracy i kontroli nad sobą jestem najszczęśliwsza, kiedy mogę się zamknąć sama w swoim pokoju i położyć do łóżka. To cię w jakiś sposób izoluje z tego środowiska... Na pewno. Staram się jednak, jeśli tylko mam czas, przychodzić na comiesięczne spotkania krakowskiej filii Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu. Na tych spotkaniach jestem jednym z nich, a nie terapeutą. Trochę mnie dziwi, że twoje ogromne zmęczenie nie stanowi dla ciebie istotnej emocji. Pamiętam, jak się okropnie czułaś po uroczystościach odsłonięcia nowego pomnika w Bełżcu, latem 2004 roku... Podobnie się czułam po wizycie w Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie czy po powrocie z obchodów 60. rocznicy wyzwolenia obozu w Auschwitz-Birkenau. Byłam tak strasznie zmęczona, że spałam kilkanaście godzin. Okres, kiedy reagowałam silnym lękiem, mam już na szczęście za sobą. Teraz już tylko odczuwam wielkie zmęczenie. Rozmowa 12 0 tożsamości żydowskiej, antysemityzmie, Jedwabnem 1 polskiej podświadomości kolektywnej Katarzyna Zimmerer i Krzysztof Szwajca ' Co to dla pani znaczy, że jest Żydówką? Maria Orwid O to samo spytała mnie o wiele młodsza ode mnie koleżanka. Zresztą dalej mnie o to pyta. Bo rzeczywiście, co to znaczy? Mówię po polsku, mieszkam w Polsce, zachowuję się jak wszyscy, mam polską pamięć historyczną i kulturową. Oprócz polskiej pamięci mam też oczywiście pamięć żydowską. Ta koleżanka, krytyczna intelektualistka, czuje potrzebę dekonstrukcji polskich mitów i trochę mi zarzuca, że za bardzo je cenię. Jednak gdyby nie te mity, oparte na legendzie powstań i oporu, nie potrafiłabym chyba zostać w tym kraju, bo zbyt dobrze poznałam jego ciemne strony. Równocześnie denerwuje mnie bezrozumne krytykowanie Polski i Polaków przez niektórych Żydów. To mnie autentycznie drażni i gniewa. Moim zdaniem taka postawa wyraża brak wrażliwości dla cudzej traumy, dla cudzej sytuacji i cudzego myślenia. A równocześnie to właśnie Polakom zawdzięczasz swoje życie. Oczywiście, to okropne słowo! Wdzięczność? Może być uczuciem upokarzającym. Rzadko to sobie uświadamiamy, ponieważ trudno pogodzić się z faktem, że człowiek nie odczuwa pełnej miłości i wdzięczności wobec osób, które uratowały mu życie. Wydaje się to tak bardzo nieetyczne, że trzeba mieć pewną rutynę w analizowaniu siebie, by się do tego typu uczuć dogrzebać i się przyznać do nich. 294 W polskim społeczeństwie funkcjonuje dość stereotypowy przekaz o żydowskiej niewdzięczności. Znane są opowieści o Polakach, którzy ratowali Żydów, narażając życie własne i swoich rodzin, a kiedy wojna się skończyła, ratowani często znikali, by się już nigdy więcej nie odezwać do swych wybawców... Myślę, że ten przekaz jest w jakimś stopniu prawdziwy. Tylko motywem działania nie jest w tym wypadku niewdzięczność... Zbyt często ocalenie związane było z tak silnym upokorzeniem, że w ramach obrony swojej godności ocalonemu nie pozostawało nic innego, jak tylko odciąć się emocjonalnie od osób, które go ratowały. Mam zrozumienie dla tego zjawiska, ale nie mam wybaczenia. Sama zresztą przeżyłam jakiś horror, kiedy wreszcie, po latach, postanowiłam sprawić, by na liście Sprawiedliwych wśród Narodów Świata znalazła się też panna Fila, która ukrywała mnie razem z mamusią po naszej ucieczce z getta. A przecież ani razu nie zachowała się wobec nas niedelikatnie czy niewłaściwie, poza tym, że naraziła dla nas swoje życie... Nie upokorzyła was w żaden sposób... ,; ¦ Nie. A mimo to nie udało mi się załatwić tej sprawy. W którym roku się pani nią zajęła? Pod koniec lat osiemdziesiątych... Czyli... Co czyli!? Późno? Bardzo późno! Wcześniej wcale o tym nie myślałam. Wiem jednak, że papa Orwid bardzo pomógł rodzinie panny Fili, która podczas okupacji podpisała volkslistę, a po wyzwoleniu bała się, że trafi za to do więzienia. Załatwił im fałszywe dokumenty i mogli spokojnie wyjechać na Ziemie Odzyskane... Mamusia mówiła, że dzięki temu ma poczucie pewnego zadośćuczynienia, ale ja się wtedy tymi sprawami zupełnie nie interesowałam. Kiedy postanowiłam wreszcie uczcić pamięć panny Fili, która w tym czasie już nie żyła, zapomniałam nagle, jakie miała nazwisko... Moja podświadoma niechęć wobec tej sprawy zadziałała w nachalny i najbardziej prymitywny sposób. Co dziwne, również moja mamusia nie pamiętała nie tylko jej nazwiska, 295 ale nawet adresu, pod którym mieszkała. Próbowałam dowiedzieć się czegoś o pannie Fili przez mieszkającą w Przemyślu Krysię Domagalską, matkę Ewy. Na moją prośbę tak długo wypytywała o nią różnych ludzi, aż wreszcie znalazła jakąś Ukrain-kę, która twierdziła, że wie, o kogo chodzi, ale nic nie powie, dopóki nie zjawię się osobiście na miejscu. Nie wiem, dlaczego była wobec mnie taka podejrzliwa. Kiedy się spotkałyśmy, zaproponowała, że pójdzie ze mną na spacer w okolice domu panny Fili — jeśli go rozpoznam, powie mi, jak się nazywała. Oczywiście natychmiast rozpoznałam ten dom. Znów mieszkała w nim rodzina panny Fili, która po dwudziestu latach wróciła do Przemyśla. Chciałam mieć jej nekrolog, poznać jakieś szczegóły jej biografii. Byli bardzo nieufni. Najważniejsze jednak, że znałam już nie tylko ten adres, ale też jej nazwisko. Nazywała się Teofila Kic. Zanim przyznany zostanie medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, dwaj świadkowie muszą zeznać, że osoba, która ma być nim uhonorowana, pomagała Żydom z pobudek humanitarnych. W tym wypadku, prócz mnie, jednym ze świadków był mój kuzyn Gustek Pfeffer, mieszkający w Anglii. W tym czasie już bardzo chorował, jednak na moją prośbę pojechał specjalnie do Londynu, żeby spisać tam oficjalne zeznania w ambasadzie izraelskiej. Zamiast jednak wysłać ten dokument wprost do Yad Vashem, posłał go do mnie. To były jeszcze czasy PRL-u, strasznie się bałam, że list wysłany z Polski do Izraela na pewno zginie. Dlatego dałam ten dokument koleżance, która jechała do Niemiec, żeby go tam nadała na poczcie. I choć to brzmi niewiarygodnie, ten dokument rzeczywiście gdzieś się zgubił i nigdy nie dotarł do Yad Vashem. Nie miałam kopii — nawet mi do głowy nie przyszło, żeby ją zrobić. Tymczasem stan zdrowia kuzyna tak się pogorszył, że nie był już w stanie złożyć kolejnego oświadczenia w Londynie. W końcu zmarł. Być może gdybym się zwróciła wprost do Yad Vashem, udałoby mi się jakoś załatwić, żeby panna Fila otrzymała mimo wszystko ten tytuł. Zawsze jednak byłam w Izraelu służbowo, w pośpiechu i po prostu nigdy nie 296 miałam tam wolnej chwili... A może miałam? Przecież znajdowałam czas na zwiedzanie... Więc... Najwyraźniej jest we mnie głęboki opór przed załatwieniem tej sprawy... Załamałam się w obliczu tak zwanych trudności obiektywnych, choć zazwyczaj — jeśli czegoś chcę — potrafię to osiągnąć bez względu na problemy, jakie napotykam po drodze. Prawdopodobnie fakt, że moje życie zależało od dobrej woli prawie obcej mi osoby, jest dla mnie zbyt trudny do zaakceptowania... Mam z tego powodu ogromne poczucie winy... Ofiarowałam sporą sumę dla katedry w Przemyślu. Dałam na mszę za pannę Filę, mówiąc księdzu, że to z wdzięczności za uratowanie życia podczas okupacji niemieckiej... Panna Fila nie zrobiła nic niedelikatnego, poza tym, że naraziła swoje życie... Mogę to zdanie powtórzyć jeszcze sto razy. Brzmi tak, jakby fakt narażenia dla was życia był... Powiem to wprost. Cena, jaką zapłaciłam za uratowanie życia, to poczucie upokorzenia. Jego źródłem nie była oczywiście osoba panny Fili, tylko egzystencjalny fakt, że moje życie zależy od tego, czy ktoś mi pomoże, czy nie, czy ktoś jest człowiekiem dobrym, czy niegodziwym. To było apogeum zależności... Być może dlatego właśnie tak bardzo walczysz nieustannie o swoją niezależność? Zapewne. Nadal też upokarzające są dla mnie dbałość o zdrowie, leczenie jakichś dolegliwości i wizyty u lekarzy, bo zaraz odzywa się we mnie jak echo przekonanie, że walka o życie oznacza upokorzenie. Nie potrafię tego faktu sprowadzić do racjonalnego wymiaru, jakim jest naturalna u człowieka, a w szczególności u dziecka chęć życia. Do dziś nie przyznałam sobie do niej prawa. Czyli do dziś nie poradziłaś sobie z tamtym upokorzeniem? Równocześnie znacznie rzadziej czuję się upokorzona, zraniona czy obrażona, niż to było w młodości. W tej chwili prawie nigdy już nie mam takich odczuć. 297 Co cię upokarzało w młodości? Wszystko. Po prostu wszystko. Marian twierdził, że trudno się do mnie odezwać, bo nie wiadomo, co mnie dotknie. Trwała we mnie nieustająca walka pomiędzy przekonaniem, że można mnie upokorzyć i się mnie upokarza oraz rani, a jednoczesnym poczuciem wyższości. Bo ja przecież dobrze wiem, kim jestem! A kim jesteś? No... Osobą silną, która ma jakąś wartość, a poza tym osobą, za którą stoi parę tysięcy lat kultury... To znaczy, że pochodzenie żydowskie jest dla ciebie powodem do dumy? Tak. Absolutnie i bezwzględnie. Być może w pierwszym okresie, po latach rzeczywistego upokorzenia wojennego i późniejszej alienacji społecznej, w czasach licealnych, duma ta pozwalała mi przeżyć i jakoś radzić sobie z niedawną przeszłością. Z czasem stała się dojrzałym, nieneurotycznym fragmentem mojej osobowości. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych czytałam niewielką książkę, napisaną przez dyrektora Instytutu Antropologii w Rzymie, pt. Kultura starożytna ludów semickich. Były w niej duże rozdziały o kulturze Asyrii, Sumeru oraz króciutki tekst o starożytnych Żydach, z tezą, że pozostawili po sobie „jedynie" monoteizm i myślenie abstrakcyjne. Pamiętam, że czytałam to z wielką satysfakcją. Znacznie wcześniej miałam rasistowskie, faszystowskie wystąpienie wobec Romka Leśniaka. Byliśmy wtedy jeszcze bardzo młodzi, o coś się spieraliśmy i w pewnym momencie powiedziałam do niego: „Co ty gadasz?! Twoi przodkowie po drzewach chodzili, kiedy moi wymyślili wiarę w jednego Boga". Był na tyle wspaniałomyślny, że od razu wybaczył mi to zachowanie, którego do dziś się wstydzę. Nie odpowiedziała pani na pytanie, co to znaczy, że pani jest Żydówką... Jestem i już! Polska kultura jest moją kulturą, polski język jest moim językiem, polska mitologia jest moją mitologią. I mnie się to podoba, bo mam wiele wspólnego z polskim surrealizmem. 298 Urodziłam się w rodzinie asymilowanej, w której jednak nigdy nie było cienia wątpliwości, że jesteśmy Żydami. Polskimi Żydami. Pamiętam, z jaką pogardą mówiono w moim domu o ciotce, która przeszła na katolicyzm, aby znaleźć lepszą pracę... Równocześnie rodzice z pewną niechęcią traktowali Żydów ortodoksyjnych. W dzieciństwie nawet nie wiedziałam, że dwieście metrów od mojego domu znajdowała się dzielnica żydowska. Nigdy mnie tam nie zabrano, bo dla mojej rodziny był to obcy świat. Zresztą tatuś nie lubił języka jidysz, uważając, że jest to język niewoli. Podobne problemy z Żydami ortodoksyjnymi mieli zresztą wszyscy Żydzi asymilowani. Jakby uważali ich za gorszych... Nie potrafię patrzeć na kulturę i historię sztetl jak na jakiś egzotyczny ciemnogród. Owszem, Żydzi żyjący w swoich zamkniętych społecznościach byli osobami niewykształconymi w zakresie obowiązującego w całej Europie programu szkolnego. A jednocześnie każdy, nawet najbiedniejszy chłopak żydowski, nie tylko umiał czytać, ale też wiele godzin dziennie spędzał na studiowaniu Pisma i dyskusjach. To jedyny naród, w którym nie było analfabetyzmu, ponieważ badania Talmudu stanowiły religijny obowiązek. Dlatego też nie mam poczucia wyższości, że wśród laureatów Nagrody Nobla jest nadreprezentacja Żydów. Nie jest to wynik genetycznych uwarunkowań, lecz dwóch i pół tysiąca lat codziennych ćwiczeń intelektualnych. I właśnie ten fakt, że Żydzi są narodem Księgi, stanowi dla mnie zobowiązanie, by więcej czytać, więcej umieć... Takie jawne, pełne dumy mówienie o swoim pochodzeniu jest dość rzadkie. Większość osób, jakie spotykamy, woli ukrywać swoje żydowskie korzenie. Jestem szczęśliwa, że od osiemnastego roku życia nie kryję swojej tożsamości. Zaoszczędziłam w ten sposób mnóstwo energii, jaką inni zmuszeni byli poświęcić, by stale pamiętać o swoich różnych kłamstwach na temat własnej przeszłości, na wypieranie swojej prawdy, na tłumienie wszelkich emocji, agresji i frustracji, związanych z pochodzeniem. 299 Być może taka jawność była zarazem ochroną ? '¦ -. Na pewno. Ta świadomość przyszła jednak później. Na początku był jedynie impuls, by całemu światu pokazać, że jestem Żydówką. Szybko okazało się, że jest to też rodzaj pancerza, który ma mnie chronić przed tym, by w mojej obecności nie działy się rzeczy, które będą mnie ranić i wściekać. I to się udało. Teraz, po latach demonstrowania mojego pochodzenia, pojawiła się u mnie pewna powściągliwość. Bardzo bym nie chciała epatować swoją żydowskością, w której kryje się tajemnica cierpienia... Wiele osób wcale nie boi się, że zostaną obrażeni, kiedy ktoś się dowie o ich żydowskim pochodzeniu, nie chcą jednak sprawiać swemu rozmówcy dyskomfortu całym tym bagażem, jaki dźwigają. Bo w tym bagażu jest ból, lęk, wielki smutek z powodu doznanych utrat... Upokorzenie i wstyd... Dajcie mi już spokój z tym wstydem! We mnie go nie ma! Wiele razy na ten temat myślałam i nie dogrzebałam się w sobie ani odrobiny wstydu z powodu mojego pochodzenia, choć oczywiście muszę dopuścić do siebie myśl, że się w tej sprawie zakłamałam. Nikt, nawet po czterech latach psychoanalizy, nie może być pewien, czy czegoś nie wyparł ze swojej świadomości... Zawsze, kiedy jadę taksówką do Centrum Kultury Żydowskiej, podaję adres jakimś innym głosem niż na przykład adres Centrum Kultury Japońskiej. To chyba jednak nie jest wstyd. Raczej obawa, że sprowokuję taksówkarza do jakiejś głupkowatej wypowiedzi na temat Żydów. Za każdym razem waham się też, czy powiedzieć moim kolegom, że w Centrum Żydowskim dzieje się coś ciekawego. W końcu to robię. Jeśli mają czas, biorą udział w imprezach, jakie się tam odbywają. Ich życie wcale nie jest łatwe, pracują na kilku etatach, wychowują dzieci, zajmują się domem... Wiem o tym, a mimo to zdarza się, że jeśli nie przychodzą do CKŻ, czuję się zraniona, co by znaczyło, że jednak nie jestem do końca wyzwolona... A wstyd z powodu żydowskiego pochodzenia? To jedno z najmniej adekwatnych uczuć, bo prze- 300 cięż nawet ci, którzy Żydów nie znoszą, demonizują nas, przypisując nam przesadną inteligencję, przesadny spryt itd. Psychologia zna zjawisko tzw. zwierciadła — człowiek do pewnego stopnia patrzy na siebie tak, jak go widzi otoczenie, a zwłaszcza jego ważna część. Pamięć człowieka ocalonego z Zagłady to także pamięć siebie jako nieczłowieka, zwierzęcia, roznosiciela tyfusu, w najlepszym wypadku obiektu eksterminacji albo ochrony, bo przecież, aby ocaleć, było się zdanym na pomoc innych i od nich zależnym... Nigdy nie myślałam o sobie w taki sposób, choć być może bardzo głęboko także i we mnie zakodowana jest identyfikacja z tym obrazem, jaki nam wtedy narzucono. Jednak na poziomie świadomości nie wniknęła we mnie ani przedwojenna antysemicka propaganda, ani propaganda faszystowska. Nigdy nie miałam poczucia, że jestem gorsza, a ktoś inny jest lepszy. Często spotykam się z takim przekonaniem, że świat aryjski był jasny, ciekawy, elegancki, a nasz żydowski ciemny, ponury, zagrożony i upokorzony. Nigdy w życiu nie stosowałam takiego podziału. Jestem tego pewna. Miałam za to, jak już wspomniałam, poczucie wyższości jako osoba należąca do wspaniałej i bardzo starej kultury. A jednak bardzo wielu ludzi wyniosło z domu przekonanie, że bycie Żydem stanowi straszne nieszczęście i skazuje człowieka na dodatkowe cierpienia, ból i zły los... Wydaje mi się, że ochrona przed tą naszą żydowską przeszłością jest nieskuteczna, niesłuszna i dla mnie egzystencjalnie nieprawdziwa. Bo to jest nasza sprawa i nasz los, choć oczywiście może łatwiej byłoby mieć jakąś inną sprawę w życiu. Jednak zanurzenie się w „tu i teraz" jest tylko wtedy możliwe, jeśli zmierzymy się i skonfrontujemy z naszymi wcześniejszymi przeżyciami, co oczywiście dotyczy każdego człowieka, a nie tylko Żydów. Aby się wobec tych przeżyć zdystansować, musimy się najpierw zbliżyć do nich w świadomy sposób, zwłaszcza że najprawdopodobniej i tak nas kiedyś dopadną. 301 Projekt, który był ważny dla bliskich pani osób, projekt bycia polskim inteligentem, a równocześnie bycia Żydem, nigdy się nie mógł w przedwojennej Polsce zrealizować... Dlaczego nie mógł się zrealizować?! Realizował się, ale oczywiście nic nie realizuje się w sposób doskonały. Wszystko, co robimy, ma swój cień. A to, że coś jest trudne czy konfliktowe, nie unieważnia faktów... Fakty są takie, że w faszyzującej się Polsce lat trzydziestych Żydzi byli wykluczani z korporacji zawodowych, nie mogli pracować w instytucjach publicznych, na uczelniach obowiązywał nu-merus clausus itd. Żeby daleko nie szukać, pani ciotka Rena została zwolniona z posady nauczycielki tylko dlatego, że była Żydówką. Wcale nie zamierzam negować tych faktów. To z powodu narastających w Polsce nastrojów antysemickich mój tatuś, który był wtedy przeciwnikiem syjonizmu, posłał mnie do szkoły hebrajskiej, a nie polskiej. Wiadomo też było, że moja starsza o dziesięć lat kuzynka ma studiować medycynę na Uniwersytecie Jerozolimskim. Być może, gdyby nie wojna, podczas której zginęła w Bełżcu, obie byłybyśmy jego absolwentkami. Jednak marzenia o niezależności i niepodległości niekoniecznie były konsekwencją numerus clausus. Teodor Herzl propagował syjonizm czterdzieści lat wcześniej. Ta idea, marzenie o własnym państwie, fascynowała mnie już w pierwszej, drugiej klasie szkoły podstawowej. Pamiętam, że się na ten temat spierałam z moim tatusiem. • W latach przedwojennych musiał być sfrustrowany otaczającym go klimatem rosnącego nacjonalizmu i antysemityzmu. Czytał przecież prasę, wiedział o bojkotach, pogromach... To nie była frustracja! To, co się działo, potwierdzało jego przekonania o konieczności zmiany systemu społeczno-politycznego na taki, który zagwarantuje ludziom równość i wolność. Był przecież „bezpartyjnym lewicowcem". Sfrustrowani mogli być ci Żydzi, którzy oczekiwali, że zostaną przyjęci do społeczności polskiej, także przez kręgi prawicowe. Ojciec prawdopodobnie bardziej niż ja odczuwał irytację, oburzenie i bunt, skierowane one były jednak przeciwko światu zewnętrznemu, a nie przeciwko pochodzeniu żydowskiemu. To nie my, Żydzi, mamy się zmieniać! Wszyscy myślący ludzie powinni sprzeciwiać się otaczającemu nas obskurantyzmowi. Dlatego właśnie w młodości zapisałam się do ZAMP-u, żeby zmieniać ten świat i sprawić, by zaakceptował obecność Innego. Do dziś się pani tej sytuacji nie doczekała. Nie rodzi to w pani gniewu? To jest pytanie obezwładniające! Rodzi to u mnie taki sam gniew, jak u tych, którzy po wojnie oczekiwali, że świat będzie lepszy, mądrzejszy, bardziej demokratyczny i mniej groźny. A co się dzieje, każdy widzi. Więc to nie jest tylko mój gniew, lecz, jak sądzę, wielu ludzi. Nie obrażam się na realność i na świat, bo przecież sama też jestem jego częścią. W dodatku jestem psychiatrą. Dla mnie oznacza to konieczność choćby częściowego pogodzenia się ze sobą i ze światem, zwłaszcza że i tak nie mamy innego. Uważam zresztą, że konflikt jest częścią życia. W miłość, przyjaźń, pragnienia, dążenia zawodowe, czyli we wszystkie obszary życia wpisane są sprzeczności i dyskomfort. Nie spodziewam się w tym świecie sytuacji doskonałych. A gniew, wraz z upływem lat, częściowo wygasa. Zostaje go... trochę. Jak reagujesz na antysemityzm? Choć zetknęłam się z nim już w piątym roku żyda, nie demonizuję faktu, że ktoś się wypowiada tak, a nie inaczej. Nie wszystko, co ludzie wygadują, żywo mnie obchodzi. To zależy, jacy ludzie, w jakiej sytuacji, w jakim kontekście, o co im chodzi. Nie każda wypowiedź krytykująca Żydów jest antysemicka, choć na pewno wiele z nich jest antysemityzmem podszyte. Mam jednak głębokie poczucie, że interakcje pyskówkowe są bezsensowne. Dawniej reagowałam inaczej. I co robiłaś? Krzyczałam, obrażałam się, kontrowałam. A teraz antysemityzm po prostu mnie nudzi. Ostatnio często nie chce mi się reagować. 302 30? Wolę mówić o tych sprawach z ludźmi, którym można jeszcze coś wytłumaczyć, na przykład ze studentami, podczas szkoleń w psychoterapii. W takich rozmowach widzę jakiś sens, a nie w obronie przed czyjąś antysemicką wypowiedzią. Wielokrotnie zetknęłam się z ludźmi, dla których pojęcie Żyd jest pojęciem uwłaczającym. Nie spotykam takich ludzi. Me spotykasz się z określeniami „za przeproszeniem Żyd"? Nie, ponieważ w ogóle nie spotykam przypadkowych osób. Od osiemnastego roku życia żyję w enklawach. A fenomen antysemityzmu trzeba by teraz rozważać z perspektywy religijnej, społecznej, historycznej, ekonomicznej. Nie mam poczucia, że w Polsce jest go więcej niż w całym, białym, cywilizowanym świecie zachodnim. Mogę oczywiście podjąć dyskusję na ten temat, ale nie widzę powodu, by znalazła się w tej książce. Może problem antysemityzmu jednak zbytnio cię dotyka? Nie może mnie nie dotykać. To niemożliwe. Ja się nie zakłamu-ję. Nie twierdzę, że jestem wobec niego zupełnie obojętna. Staram się nadać mu jakieś racjonalne i rozsądne proporcje, staram się widzieć jego kontekst. Uważam, że antysemityzm nie jest pojedynczym symptomem, lecz jednym z elementów zaburzonego postrzegania świata, w którym Inny jest zagrożeniem. Antysemita to taki człowiek, który równocześnie występuje przeciwko Cyganom, homoseksualistom, chorym psychicznie, źle się czuje w demokraqi i protestuje przeciwko Unii Europejskiej. Swoją drogą, pozostawanie w Europie — specjalnie mówię w Europie, a nie w Polsce, bo to we Francji podpalają synagogi — i memła-nie się bez przerwy w temacie antysemityzmu jest na pograniczu paranoi. Sądzę, że staram się pod tym względem zachować racjonalność, ale oczywiście nie mogę absolutnie ręczyć za to, że czegoś nie wypieram. Nie twierdzę, że psychoanalityk nie do-grzebałby się we mnie jakichś emocji i lęków, których nie jestem świadoma. Być może rzeczywiście nie chcę rozmawiać na ten 304 temat, bo musiałabym zadać sobie pytanie, co ja robię w tym kurewskim kraju i dlaczego z niego nie wyjechałam... Jak pani zareagowała na odkrycie prawdy o zbrodni w Jedwabnem ? Nie spalono mnie w stodole. Ukrywałam się na aryjskich papierach. Często znajdowałam się w sytuacjach, w których moje życie było zagrożone. Po zakończeniu wojny przez długie lata musiałam się uczyć, że nie można sprowadzać całego społeczeństwa polskiego do grupy określanej mianem szmalcowników. A ja się przecież stykałam głównie ze szmalcownikami. Oczywiście nie tylko, bo jednak żyję. Bez pomocy Polaków byłoby to niemożliwe. Pomocy tej udzielono nam wielokrotnie. Konwicki powiedział, że zanim wyszła na jaw prawda o Jedwabnem, z czystym sumieniem powiedziałby, że Polacy nie są zdolni do takiej zbrodni, że cecha okrucieństwa została Polakom oszczędzona. Konwicki jest zanurzony w pamięci polskiej i ma do tego pełne prawo. Jest wielkim człowiekiem, wybitnym artystą i Polakiem. Oczywiście niczemu nie zaprzecza, ale wolałby, żeby nie było Jedwabnego... Ty też byś wolała. Wolałabym, ale z innych względów. Mam inną pamięć niż Konwicki. Dla niego jest to podwójna rana. Nie tylko spalono ludzi, ale robiły to osoby, które należą etnicznie do tego samego narodu co on. Powiedziałam: etnicznie, bo przecież nie kulturowo. Oni nie należą do narodu Konwickiego. On jest częścią elity narodów świata, a to była po prostu jakaś niesłychana dzicz. Po moich okupacyjnych doświadczeniach Jedwabne nie było dla mnie szokiem. Było przykrością i smutkiem. Bo choć nie wiedziałam o tym, co się tam i w okolicznych miasteczkach stało, miałam przecież świadomość, do jakich okrucieństw zdolni byli Polacy, żeby zdobyć pożydowskie ubrania i kołdry. I dobrze, że ci, którzy głośno mówią o Jedwabnem, pokazali społeczeństwu jego twarz. Może nie twarz, bo to przecież nie jest twarz całego społeczeństwa, to jest jakiś mutant... 305 ...mutant, dzicz, a nie fragment społeczeństwa? Mam pewną trudność ze znalezieniem odpowiedniego sformułowania. Emocjonalnie bliższe mi jest określenie „mutant", bo przecież końca wojny doczekało dziesięć procent Żydów. Większość przeżyła na Wschodzie, na Syberii. W Polsce uratowało się około trzydziestu tysięcy. Panie Krzysztofie, jednego człowieka ratowała cała sieć ludzi narażających życie! Była wśród nich pani Giebułtowiczowa, która poszła z nami na pogrzeb mego tatusia. Towarzyszyła mamusi, mnie i Frydzie Katzowej, bliskiej przyjaciółce ojca, którą ukrywała. W rok później obie zginęły. Zginął też wtedy synek pani Giebułtowiczowej, który miał zresztą na imię Marian... Zostali zadenuncjowani przez Polaków! Nieważne. Ważne, że zginęli, ratując Żydów! Nie tylko Żydów mordowano! Nie! Nie chcę tego analizować! Zupełnie świadomie tego nie chcę! Dobrze wiecie, kogo się bałam na aryjskich papierach. Nie Niemców, bo oni nie patrzyli na wyraz oczu, nie zauważali, że ktoś nie ma gdzie się podziać i długo chodzi po mieście. Od czterdziestego piątego roku wykonałam olbrzymią pracę i wykonuję ją do dzisiaj, by nie oskarżać społeczeństwa polskiego. Dzięki tej pracy czuję się w Krakowie u siebie, jako jedna z jego mieszkanek. To nie jest zaprzeczenie, zaniechanie czy wyparcie, to jest próba nadania proporcji zjawiskom. Nie przeszkadza mi wcale fakt, że jak pokazują statystyki, po społecznym dyskursie wokół Jedwabnego wzrósł w Polsce antysemityzm. Uważam, że ten dyskurs był i jest dla Polaków procesem terapeutycznym, uzdrawiającym zbiorową podświadomość. Dlaczego dokonuje się dopiero teraz, kilkadziesiąt lat po procesie zbrodniarzy z Jedwabnego? Widocznie nadeszła odpowiednia pora. Jeśli w toku psychoterapii zbyt wcześnie poruszy się głębokie traumy, uruchamiają się masywne mechanizmy obronne. Należy pamiętać, że artykuł Jana Błońskiego Biedni Polacy patrzą na getto ukazał się w „Tygodniku Powszechnym" niecałe dwadzieścia lat temu. To krótki okres 306 na dojście do kolektywnej podświadomości, podważenie stereotypów oraz dekonstrukq'ę polskich mitów. Dyskurs wokół Jedwabnego nie mógłby się pojawić, gdyby nie artykuł Błońskiego, ogromna literatura, Festiwal Kultury Żydowskiej, częste wizyty w Polsce Izraelczyków i Żydów z innych diaspor, a jeszcze wcześniej wystawa Marka Rostworowskiego pt. „Żydzi w Polsce", która była wielkim wstrząsem kulturowym i politycznym, oraz wiele różnych innych wydarzeń. I dobrze, że się ten dyskurs pojawił, bo dzięki niemu zupełnie inaczej rozmawia się teraz o sprawach żydowskich. Być może więcej ludzi twierdzi, że to przez Żydów mamy kłopoty, z drugiej jednak strony słowo „Żyd" przestało być tabu. Poszerzają się też kręgi osób zainteresowanych problematyką żydowską. Ktoś w małym mieście postawił pomnik, ktoś odnowił cmentarz. W poszczególnych strukturach władz zaczyna pojawiać się pozytywny snobizm, by mówić prawdę o przeszłości i kultywować pamięć kilku milionów Żydów, którzy przed Zagładą mieszkali w tym kraju i byli częścią społeczeństwa. Mówi pani teraz o polsko-polskim dialogu z własną przeszłością. Polsko-żydowski dialog na ten temat jest znacznie trudniejszy. Dlatego też z inicjatywy Andrzeja Cechnickiego i Adama Szy-musika powstało Polsko-Izraelskie Towarzystwo Zdrowia Psychicznego. Zanim do tego doszło, byłam kilkakrotnie zapraszana do Izraela z różnymi wykładami i przy okazji poznałam tam wielu wspaniałych i bardzo znaczących ludzi. Wśród nich byli między innymi Josi Hadar oraz Haim Dasberg. Kiedy Andrzej Cech-nicki po raz pierwszy pojechał do Izraela, dostał ode mnie adresy różnych znajomych psychiatrów i po rozmowach z nimi wpadł na pomysł stworzenia wspólnego towarzystwa. Projekt ten ogromnie spodobał się Adamowi Szymusikowi, który od razu zaczął go legitymizować swoim autorytetem. W jego realizację zaangażował się również aktywnie Jacek Bomba. Ja oczywiście też, ale akurat wobec mnie Izraelczycy przez długi czas mieli uczucia bardzo ambiwalentne. Pytali mnie, dlaczego nie zużytkowałam swojej energii dla Izraela. Dopiero po kilku latach, kiedy zbliżyliśmy się i zaprzyjaźnili, opowiedziałam im swoją historię. 307 Oficjalnie Towarzystwo powstało w kwietniu 2000 roku w mieszkaniu Henry Schora. Następnego dnia, po bardzo uroczystym podpisaniu umowy, Adam Szymusik, otwierając zebranie, powiedział: „No, proszę państwa! Właściwie można by już umierać. Przyszedł czas. Spełniło się moje największe marzenie, czyli współpraca psychiatrów polskich i izraelskich". Wiele osób przeszły w tym momencie ciarki. Adam zmarł trzy miesiące później, czyli 16 lipca. Po jego śmierci prezesem ze strony polskiej został Jacek Bomba. Mimo przyjacielskich stosunków Izra-elczycy byli przez długi czas wobec nas nieufni. Nasze wzajemne relacje zmieniły się, kiedy w roku 2003 przyjechaliśmy w dziesięć osób na kongres Izraelskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Trwał szczyt intifady. Ówczesny prezes Towarzystwa, otwierając ów kongres, powiedział, że w tych trudnych chwilach cały świat opuścił Izrael prócz przyjaciół z Polski. Dostaliśmy wtedy wielkie brawa i zostaliśmy przyjęci niesłychanie ciepło. Wtedy też pękła między nami jakaś istotna bariera... Nie zapomnę, jak podczas dyskusji na kongresie w 2001 roku jedna z hraelek, urodzona w Polsce, powiedziała pamiętne słowa: „Kocham was, nienawidzę was. Jesteście fragmentem mnie". Nienawidzi tego fragmentu swojej historii i swojej tożsamości, a w gruncie rzeczy nienawidzi Polaków... Ale ona też mówiła, że kocha, że ją buduje to doświadczenie. Nie zauważyłam żadnego budowania, tylko agresję, która rozbija i dekonstruuje osobowość... Reakcja pani profesor była wtedy dość gwałtowna. Moim zdaniem pani oburzenie świadczy o tym, że bardziej się pani troszczy, a może boi, ą polską pamięć czy o polską tożsamość niż o tożsamość izraelsko-żydowską... To prawda. Nie mam powodu bać się o tożsamość izraelsko-ży-dowską, bo sama jestem Żydówką. Bardzo dobrze znałam polskich kolegów, którzy brali udział w tym panelu. Wśród nich był profesor Andrzej Piotrowski — jego ojciec, członek Komendy 308 Głównej AK, zginął z wyroku gestapo. Nigdy nie odnaleziono jego zwłok. Piotrowski, którego honor, etos i uczciwość były dla większości, także dla mnie, wzorem, został nagle zraniony przez kobietę, która pozwoliła sobie na niekontrolowane emocje. Na takie zachowania pozwalałam sobie jako dziecko, bezpośrednio po wyzwoleniu, kiedy nie miałam jeszcze szansy niczego przemyśleć, przeżyć, przeczytać, zreflektować itd. Uważam jednak, że sześćdziesiąt lat po zakończeniu wojny homo sapiens ma obowiązek poddać pewien typ uczuć kontroli intelektualnej i etycznej. Widziałam, co się wtedy działo z Piotrowskim, który siedział po mojej prawej stronie. Zapadł się w sobie i nie odezwał ani słowem, bo przed takimi oskarżeniami nie można się bronić. Dlatego też uważałam, że do mnie należy obrona polskiej pamięci. Nie jako abstrakcji, tylko pamięci i życia tych konkretnych osób, które tam siedziały. Ta kobieta w gruncie rzeczy podzieliła się swoją złością, poczuciem krzywdy i rozgoryczenia, ponieważ jako Żydówka nie była w stanie pomieścić w sobie polskiego fragmentu swojej tożsamości, który był dla niej ważny... Nie bardzo pana rozumiem. To wszystko, co powiedziałam, wcale nie znaczy, że ja, Piotrowski lub ktokolwiek inny akceptuje Zagładę. Uważam jednak, że człowiek, zwłaszcza psychiatra, ma etyczny i intelektualny obowiązek skonfrontowania swojej traumy z cudzą traumą, swoich przeżyć z przeżyciami innych ludzi, swojej pamięci z pamięcią innych. I tu nie chodzi o wybaczenie, bo przecież nigdy nie powiedziałam, że wybaczyłam temu panu, który nas szantażował. Jednak nie wolno mi zapominać o innym panu, który pomógł nam znaleźć mieszkanie czy zdobyć nowe dokumenty. Mówiła pani przed chwilą o konieczności rozumienia cierpienia innych... Czytałam kiedyś wykład pewnego rabina z religijnego uniwersytetu żydowskiego, który stwierdził, że dramat konfliktu chrześcijan i żydów wynika z triumfalizmu cierpienia. Każda ze stron 309 uważa, że jej cierpienie było największe i nie da się go porównać z innymi. Jako psychiatra wiem, że cierpień nie można porównywać. Istnieje pewien obiektywny wymiar Holocaustu i nie zamierzam go relatywizować. Historycznie rzecz ujmując, Żydzi są specjalistami od cierpienia. To nie znaczy, że inni nie cierpią i nie przywiązują do swego cierpienia wielkiej wagi. Czy można mówić o cierpieniu świadka ? To trudne. Bo świadkowie są różni. Byli świadkowie z niemocy, którzy cierpieli z tego powodu, że na ich oczach dzieje się horror, a oni nic nie mogą zrobić; byli świadkowie z obojętności, których to wszystko nic nie obchodziło, i byli świadkowie, którzy z wielkim zadowoleniem przyjmowali to, co się działo. Oczywiście do każdej z tych grup mam inne nastawienie, a równocześnie wiem, że takie świadkowanie, nawet bierne uczestniczenie w Holocauście, musi się odkładać w człowieku. Posługując się terminologią Junga, jestem pewna, że polska podświadomość kolektywna jest przepełniona tą zbrodnią na ludzkości. Skumulowana w tej podświadomości agresja jest moim zdaniem przyczyną wielu nie-umotywowanych morderstw, których jesteśmy teraz świadkami. Mam poczucie, że powstał archetyp zbrodni, który się uaktywnia w przypływie napadu zazdrości, frustracji, złości. Bo ludzkość dokonała zbrodni Zagłady, ale tej zbrodni do dzisiaj nie przetrawiła. Nie powinno to dziwić, skoro do tej pory nie poradziliśmy sobie z historią Kaina i Abla, na jej temat nadal się dużo dyskutuje, pisze, organizuje konferencje, także w naszym środowisku. Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, że nosi w sobie obraz zbrodni i nie doszła jeszcze do poziomu poczucia winy. Wystarczy zaledwie kilka kroków ku świadomości, a ta emocja się pojawi. Na razie u większości zatrzymało się na prostym sposobie rozładowywania agresji. Przepracowanie traumy wymaga między innymi głębokiej konfrontacji z własnymi emocjami i uczciwego powrotu do przeszłości. I to się właśnie dokonuje. Moim jednak zdaniem, kiedy mówimy o Holocauście, który nie jest dramatem tylko żydowskim, lecz 310 dramatem ludzkości, powinniśmy traktować empatycznie nie tylko pamięć żydowską, ale również polską i niemiecką. Bardzo się cieszę, że nie straciłam pamięci żydowskiej, ale potrafię też się solidaryzować z pamięcią polską i niemiecką. Empatyczne traktowanie pamięci niemieckiej musi być jednak dla pani szalenie trudne. Oczywiście niczego nie zapomniałam. Dobrze pamiętam, jak podczas okupacji we Lwowie stoję w jakiejś kamienicy na schodach, a obok mnie małe, śliczne niemieckie dziecko. I dobrze pamiętam moją autentyczną potrzebę zabicia go. Z trudem się powstrzymałam, by go nie zrzucić z tych schodów. Kiedy jednak zaczęłam przyglądać się ludziom i systemom politycznym, kiedy nauczyłam się brać pod uwagę to, co okoliczności mogą zrobić z człowieka, jak różne ideologie i systemy wychowania manipulują ludźmi, zmieniłam swój sposób myślenia. Bardzo chciałam tej zmiany, bo już wtedy wiedziałam, że psychiatra nie może odczuwać do nikogo nienawiści. Może nienawidzić ideologii, systemów politycznych, procedur, klimatów społecznych i postaw. Takie emocje rzeczywiście we mnie pozostały. W moim stosunku wobec Niemców znaczącą cezurę stanowił rok 1979, w którym pojechałam na kongres Deutsche Akademie fur Psy-choanalyse. Byłam wtedy bardzo smutna po śmierci młodszej, bliskiej mi koleżanki Małgosi Dominik, ale dobrze pamiętam, jak podczas bankietu powitalnego zorientowałam się, że jestem otoczona tłumem ładnych, dobrze ubranych, pachnących, uśmiechniętych ludzi i że to są Niemcy, a ja się w ogóle ich nie boję. Szefem tej Akademii Psychoanalitycznej był dr Giinter Ammon, szalenie ciekawa i znacząca postać. W czasie wojny należał do ruchu antyfaszystowskiego. Nastawiony kontestacyjnie wobec niemieckiego establishmentu psychiatrycznego, był otwarty na kontakty z krajami bloku wschodniego. Bardzo się wtedy zaprzyjaźniliśmy. Dwa lata później zaprosił na kolejny, organizowany przez siebie kongres w Monachium nie dwie osoby z Polski, tylko trzydzieści. 311 Wspominałaś zocześniej o tym kongresie, opowiadając, że w jego trakcie dowiedzieliście się o wybuchu stanu wojennego w Polsce. Kontakty z tymi ludźmi zmieniły mój sposób postrzegania Niemców, ponieważ zrozumiałam, że oni też cierpią. W którymś momencie zdałam sobie sprawę, jak bardzo dramatyczny i trudny do przeżycia byłby dla mnie fakt, gdyby mój ojciec był faszystą, a nie — w cudzysłowie — ofiarą. To zrozumienie przyszło zresztą do mnie w okresie, w którym Niemcy zaczęli odkłamywać swoją przeszłość, wnosząc do Europy powiew wolności, prawdziwej demokracji i prawdy. W jakiś czas po poznaniu środowiska DAP nawiązaliśmy kontakty z inną grupą, zajmującą się psychiatrią społeczną i razem z nią stworzyliśmy Polsko-Nie-mieckie Towarzystwo Zdrowia Psychicznego, co jest przede wszystkim zasługą Andrzeja Cechnickiego. Oczywiście od samego początku brałam i nadal biorę aktywny udział we wszystkich działaniach tego Towarzystwa. Pamiętam, jak w 1985 roku na zaproszenie prof. Józefa Bogusza przyjechał do Krakowa prof. Klaus Dórner. Bał się wizyty w Polsce. Mimo że podczas wojny miał zaledwie kilka lat, czuł się winny jako Niemiec. Swój wykład w auli Collegium Novum zaczął od słów: „Zostałem poczęty w 1933 roku na cześć Fiihrera. Moi rodzice mieli sympatie nazistowskie i uważali, że trzeba rodzić dzieci dla Trzeciej Rzeszy". Kiedy usłyszałam jego słowa, poczułam dla niego ogromny szacunek. Byłam pełna podziwu, bo potrafił powiedzieć głośno i publicznie tak straszną prawdę o sobie. Mam ogromny szacunek wobec tych Niemców, którzy dokonali wielkiej pracy nad swoją świadomością, a wręcz ją przeorali. Wiosną 2005 roku zostałaś odznaczona przez Deutsche Akademie fur Psychoandyse złotym medalem za pracę terapeutyczną z Ocalonymi i drugim pokoleniem. To bardzo zabawne, że ja, polska Żydówka, otrzymałam taki medal akurat od Niemców. Rozmowa 13 0 miłości, pamięci, poczuciu winy, odpowiedzialności 1 o bliskich Katarzyna Zimmerer i Krzysztof Szwajca Na początku tych rozmów powiedziała pani, że otaczająca ją w pierwszych latach życia miłość rodziny pomogła jej przetrwać późniejsze traumatyczne doświadczenia... Maria Orwid Jestem o tym przekonana. Jednak słynna amerykańsko-żydow-ska psychoanalityczka, Judith Kóstenberg, która przeprowadziła ze mną kiedyś dziewięciogodzinny wywiad, a potem napisała na jego podstawie dwieście stron tekstu, walczyła z przedstawianą przeze mnie koncepqą mojego dzieciństwa. Uważała, że to, co uznaję za moje największe szczęście, było dla mnie największym obciążeniem. Z mojego dzisiejszego punktu widzenia psychiatry to nie jest ze sobą sprzeczne. Miłość jest oczywiście ciężarem, a ja byłam dzieckiem kochanym przez wiele osób i wiele osób kochałam. Ta miłość rzeczywiście mogła być dla mnie trudna. W dzieciństwie miałam stany podgorączkowe i inne objawy, zanim zasnęłam, nie jadałam, chciałam, żeby się światło paliło w moim pokoju, więc mamusia ciągle woziła mnie do różnych pediatrów... Dlaczego miłość jest ciężarem? To bardzo trudne pytanie. Właściwie jest to pytanie egzystencjalne. Pamiętam cytat z Saint-Exupery'ego, że człowiek wolny to ten, kto nie tkwi w żadnych związkach, bo związki, jak sama nazwa wskazuje, wiążą i krępują. Równocześnie utrzymują w stanie po-trzebności — może szczęścia, a może buntu. Kochając, starasz się nie robić przykrości człowiekowi, którego kochasz, chcesz mu się 313 podobać, a jednocześnie pragniesz zachować swoją odrębność. Od wczesnego dzieciństwa miałam wielkie dążenie do niezależności, o czym mówiła mi mamusia, bo ja już tego oczywiście nie pamiętam. I miotałam się pomiędzy potrzebą przynależności a potrzebą wolności. Opowiadałam już, jak bardzo uwielbialiśmy się z moim dziadziusiem. Codziennie przynosił mi czekoladowe pastylki, nakrapiane drobnym, kolorowym maczkiem. W dzieciństwie nienawidziłam słodyczy, o czym wiedziała cała rodzina, a mimo to, aby nie robić dziadziusiowi przykrości, zjadałam je. Nie umiałam mu odmówić. To było dla mnie niewyobrażalne! Rodzice, dziadkowie, wujkowie, ciotki, kuzynowie... Właściwie strasznie jest mieć taki tłum osób wokół siebie... Na pewno było to trudne. Jednak wbrew teorii wspomnianej psychoanalityczki jestem pewna, że otrzymana w dzieciństwie miłość dała mi siłę, która sprawiła, że życie mnie nie złamało, choć parę razy mogło. Doskonale pamiętasz swoje przedwojenne dzieciństwo oraz doświadczenia okupacji. Czy rodzaj zachowanej pamięci zależy od tego, ile człowiek miał lat, kiedy nastąpiła katastrofa niszcząca jego dotychczasowe życie? Bardzo trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi, jakie czynniki odgrywają decydującą rolę w zachowaniu pamięci własnego dzieciństwa. Stawiając tego typu pytanie, nie wolno zapominać o tym, że dzieci bywają różne — bardziej lub mniej inteligentne, otwarte, spostrzegawcze, wrażliwe... Żyją też w rozmaitych środowiskach — jedne mają więcej stymulacji, inne mniej, z jednymi się rozmawia, z innymi nie... To wszystko ma oczywiście wpływ na kształtowanie może nie tyle pamięci, ile raczej świadomości dziecka, która wymaga pielęgnacji. Więc jednym z zadań rodziców powinno być między innymi opowiadanie dziecku jego własnej historii? Na pewno pełną integrację mojego dzieciństwa, które mogę postrzegać jak zamkniętą historię starożytną, osiągnęłam dzięki opowieściom mojej matki i kuzyna. Wszystko jednak zależy od 314 systemu wartości. Dla mnie pamięć jest wartością bezcenną, bowiem pamięć genetyczna tworzy człowieka biologicznego, a zatem całą ludzkość, a pamięć emocjonalna czy intelektualna tworzy kulturę. Poza tym rodzice powinni rozmawiać z dziećmi 0 sprawach ważnych, a zdarzenia z ich życia do takich spraw należą. W ogóle powinni z nimi rozmawiać, pokazywać im smak 1 sens rozmowy, ucząc zarazem nadawania odpowiednich znaczeń różnym faktom. Są tacy, którzy twierdzą, iż przekazywane dziecku informacje powinny być dostosowane do jego możliwości poznawczych. Tego nas uczy psychologia rozwojowa. Słysząc o jej teoriach, zawsze odpowiadam: „Świetnie, kiedy miałam czternaście lat, było już po wszystkim. Zdobyłam najważniejsze, podstawowe i kluczowe doświadczenia. Czy ktoś się wtedy zastanawiał nad moją psychologią rozwojową?". Nie. Raz pewna bardzo miła, dobra, wierząca kobieta spytała mnie, dlaczego nie ukrywano przede mną tego, co się działo naokoło? Po prostu zbaraniałam! Jak można było w czasach Zagłady ukrywać przed żydowskim dzieckiem, że ktoś zginął, że jemu samemu oraz jego najbliższym grozi śmierć, więc musi być ciągle ostrożne i zachowywać się tak, a nie inaczej? jednak jest wiele osób o podobnej do twojej przeszłości, które jej nie pamiętają. Być może dla nich pamięć stanowi tak wielką udrękę, że od niej uciekają. Jeżeli człowiek w ogóle nic nie pamięta, ma poczucie, jakby nagle spadł z nieba, nie wie, kim jest, nie wie, skąd przyszedł na świat. Wśród znanych mi Ocalonych z Holocaustu pamięć dzieciństwa, jeśli było ono szczęśliwe, stanowi rodzaj matrycy, na której można budować resztę życia. Dla tych osób, a ja się do nich też zaliczam, wspomnienia te są źródłem szczęścia. Są jednak i tacy, którzy tej pamięci nie lubią, bo przecież nie każde dzieciństwo — nawet jeśli je idealizujemy — było dobre. Zdarza się też, że pamięć szczęśliwego dzieciństwa w konfrontacji z tym, co się zdarzyło podczas Zagłady, jest po prostu nie do zniesienia. Wtedy, jak przypuszczam, zostaje wyparta. W Stowarzyszeniu Dzieci Holocaustu pojawił się w pewnym momencie 315 podskórny, czasem nawet ujawniany spór, kto ma łatwiejszą sytuację — czy ci, urodzeni tuż przed wojną albo w jej trakcie, którzy czas Zagłady przeżyli w nieświadomości, czy może ci, zaledwie kilka lat starsi, którzy wprawdzie doświadczyli okrucieństw okresu okupacji, ale też pamiętają swoje wcześniejsze dzieciństwo. Przy okazji tego typu sporów jedni drugim mówili: „Tobie jest lepiej. Tobie jest lepiej, bo ty nie pamiętasz tej tragedii; tobie jest lepiej, bo ty pamiętasz swoje dzieciństwo i rodziców". Są osoby, które do dziś nie potrafią znieść faktu, że nie mogą przypomnieć sobie twarzy własnej matki, nie wiedzą, jak wyglądała, nie posiadają żadnych zdjęć rodzinnych. Odpowiedź na pytanie, kto więcej cierpiał i kto ma gorzej — ten z zachowaną pamięcią czy ten, kto jest jej pozbawiony — zależy od systemu wartości. Czy wartością jest pamięć i ciągłość życia, czy może po prostu unikanie bólu. Takiej odpowiedzi w sposób obiektywny udzielić nie umiem. Podobny dylemat dotyczy też istoty pracy terapeutycznej, pod-¦ czas której konieczny jest powrót do bolesnych wspomnień z przeszłości. Słynny psychiatra Balint powiedział, że pacjent idzie drogą od konfliktu do objawów, a psychoterapeuta wykonuje z nim drogę od objawów do konfliktu. Teoretycznie jest to prawda, ale nie każdy człowiek chce i może wykonać tak trudną pracę. Są przypadki występowania psychoz podczas leczenia psychoterapią wglądową, dzięki której pacjent powinien zrozumieć mechanizmy rządzące jego życiem, sposobem funkcjonowania i reagowania. Terapia ta polega też w jakimś stopniu na odzyskiwaniu pamięci? Może być elementem terapii. Jednak odzyskiwanie pamięci brzmi moim zdaniem zbyt spektakularnie. To nie jest tak, że robisz jakiś hokus-pokus i nagle sobie wszystko przypominasz. Wspomnienia powracają dzięki długotrwałym procesom rozmowy, podczas której pacjent konfrontuje się także z tym, co dla niego najboleśniejsze i najtrudniejsze. Psychozy powstają u ludzi, któ- 316 rzy nie potrafią znieść takiej samoświadomości. To nie znaczy, że oni są gorsi czy głupsi. Każdy z nas jest po prostu inny. Wszystko zależy pewnie od systemu wartości, od siły ego, od stopnia, w jakim potrafimy znieść zagrożenie dla naszej osobowości i naszego poczucia wartości. Ten proces rozmowy stanowi burzenie wału ochronnego, którym jest wyparcie... Między innymi. Wyparcie to jedna z licznych, podświadomych obron, które uruchamiamy, żeby chronić świadomość przed zagrażającą wiedzą. Mechanizm ten jest stosowany przy bardzo głębokich, dotkliwych traumach. Pomaga, ale jest też odpowiedzialny za objawy psychopatologiczne. Żeby się ich pozbyć, trzeba się skonfrontować ze swoimi podświadomymi obronami. Wszystkie wywodzące się z psychoanalizy tak zwane psychoterapie wglądowe próbują przepracować obrony i zbliżyć człowieka do jego cierpienia czy rany. To jest cel bardzo szlachetny. Lepiej poznawać siebie, niż tkwić w nieświadomości? Czasem tak. Czasem nie. Nie wiem. Ja staram się rozumieć motywy i mechanizmy moich działań, ponieważ poznawanie siebie, czyli samoświadomość, stanowi dla mnie wartość. Nie zapominaj, że nie jestem religijna. Gdybym w dodatku nie była świadoma, to w ogóle nie wiedziałabym, po co mi była ta cała zabawa zwana życiem. I tak nie wiem. Mówiliśmy wcześniej o poczuciu winy, które jest zresztą jedną z charakterystycznych cech Ocalonych... Tak się przyjmuje. Dotyka ono ludzi, którzy jakimś cudem przeżyli sytuację graniczną, podczas gdy inni — ich bliscy albo nawet nie ich bliscy — zginęli. Bo rodzi się pytanie: „Dlaczego akurat ja"? Czy konsekwencją tego doświadczenia jest przekonanie, że na to darowane życie trzeba zasłużyć? Nie u mnie. Nie spotkałam się też z takim poglądem u innych Ocalonych. Raczej dominuje nastawienie, że się zostało na to życie skazanym, co nie wyklucza bardzo aktywnego, często wręcz 317 III hedonistycznego w nim udziału. W moim wypadku było tak, że skoro już muszę żyć, ma to być życie intensywne. Masz poczucie wini/? Są w moim życiu momenty, których sobie nigdy nie wybaczę. Nie wybaczę sobie, że chciałam wyjść z getta, choć wiedziałam, że tatuś musi w nim zostać. Tę sprawę dałoby się oczywiście łatwo przeformułować, bo przecież dzięki naszemu wyjściu umarł jak człowiek, uratowała się też mamusia i kuzyn Gustek. To wszystko prawda, niemniej jednak wstydzę się tamtego pragnienia, wstyd mi też, że bałam się pójść na pogrzeb tatusia i że tak strasznie chciałam wtedy żyć. Dlatego tak bardzo nienawidzę chodzić do lekarzy. Jest też we mnie bardzo dużo poczucia winy, choć nie tak wiele, jakby to było możliwe. Mój guru, izraelski specjalista od Ocalonych, profesor Haim Dasberg, nie lubi określenia „poczucie winy", uznając, że jest zbyt psychiatryczne. Twierdzi, że owo poczucie przeradza się u Ocalonych we wzmożoną odpowiedzialność. Myślę, że jest to teoria zbyt wysublimowana i upiększona, a jednak u mnie na pewno doszło w jakimś stopniu do zamiany czy wymiany obu tych emocji... W pani wypadku poczucie winy zamieniło się w odpowiedzialność. Na pewno. Poczucie winy jest zwykle irracjonalne, a poczucie odpowiedzialności raczej racjonalne. Z reguły poczucie winy mają osoby odpowiedzialne, które uważają, że wiele zdarzeń zależy od nich samych — bo coś zrobili lub nie, powiedzieli coś lub nie powiedzieli, zareagowali w taki, a nie inny sposób. Dlatego też często owo poczucie odpowiedzialności bywa z powrotem transformowane w poczucie winy. Zamknięte koło. Systemowe połączenie. Trudno oddzielić obie te emocje w kategoryczny sposób, ponieważ wzajemnie na siebie wpływają. A jednak poczucie odpowiedzialności jest uczuciem pozytywnym. Oczywiście. To emocja psychologicznie moralna i etyczna, a poczucie winy należy do pojęć psychopatologicznych. Chyba nie każde poczucie winy jest psychopatologią? Raczej dobrze, jeśli czujemy się winni, kiedy zrobimy coś złego? Mówimy tu jednak o uczuciach nieadekwatnych, opartych zazwyczaj na nie uświadomionych emocjach. Poczucie winy najczęściej jest wynikiem własnych interpretacji i konstruktów myślowych. To emocja, w której przypisujesz sobie winę za najrozmaitsze fakty i zdarzenia, za które w gruncie rzeczy nie możesz brać na siebie odpowiedzialności. W bardzo nasilonej psychozie pacjenci mają wrażenie, że to przez nich rodzi się całe zło świata. U ludzi niepsychotycznych poczucie winy występuje w mniejszym natężeniu i stopniu, jest jednak równie irracjonalne. Zresztą często wiąże się też z poczuciem krzywdy, co brzmi absurdalnie, ale to fakt. Taki człowiek z jednej strony uważa, że jest wszystkiemu winny, równocześnie jednak sam czuje się skrzywdzony. Mówiliśmy o tym, że takie poczucie winy jest charakterystyczne dla Ocalonych... Dla wszystkich, którzy znaleźli się w sytuacji, w której ktoś zginął, a oni przeżyli. W gruncie rzeczy jest to poczucie winy, że człowiek żyje. Choć oczywiście nie każdy nazwie to tak brutalnie, nie w każdym ta zależność rysuje się w taki prosty sposób. Podczas długoletniej pracy nad własnymi emocjami poczucie to może przerodzić się w odpowiedzialność. Która w takich wypadkach bywa zazwyczaj nadodpowiedzialnością... ...dość nieznośną dla bliskiego otoczenia. W moim życiu prywatnym taka nadodpowiedzialność była bardzo obecna, a kiedy zostałam szefową kliniki i młodego zespołu, nasiliła się w olbrzymim stopniu, co stanowiło dla mnie bardzo trudne, a zarazem niezwykle cudowne i szalenie ważne doświadczenie. Bo właśnie w tym czasie moje poczucie winy przekształciło się w dużej mierze w poczucie odpowiedzialności, co nie oznacza, że się z nim rozstałam na zawsze i stałam się spokojna. Nie. Jednak sprawy zawodowe nie mogły się przecież rozgrywać w takich kategoriach jak: „Czy Marysia czuje się winna, czy nie", bo to nikogo nie obchodziło. Liczyło się tylko to, co Marysia zrobiła, jak się 318 319 wywiązuje ze swoich obowiązków, czy daje oparcie, szansę, inspirację, czy jest dość wymagająca, a zarazem dość tolerancyjna. Oczywiście nie była. Ale się starała. Wszystko to razem bardzo mnie psychicznie ustawiło i stanowiło dla mnie duży skok w dojrzewaniu oraz uzyskiwaniu psychicznej równowagi. Może jednak fantazjuję teraz na ten temat? Może było inaczej? Z psychiatrą nigdy się nie dogadasz. Nigdy nie otrzymasz od niego odpowiedzi, jak było naprawdę, bo on tego po prostu nie wie. Wie tylko, jaki mu się jawi konstrukt. Objęcie funkcji kierownika zespołu ludzi młodszych stanowiło dla ciebie w jakimś sensie wyzwolenie... Na pewno, choć być może wcale nie było wówczas tak jednoznacznie widoczne. Mogło być też dość upiorne dla młodszych kolegów. Dlaczego? Bo się wiązało z nadopieką. Jak mi mówili, bez przerwy popędzałam im kota. Popędzanie kota jest ważne, ale bywa trudne, ponieważ czasem człowiek nie ma na nie ochoty. A ja nie brałam tego pod uwagę i stale mi się wydawało, że jeszcze ciągle zbyt mało popędzam. Czy takie zachowanie wynika z chęci, by osoby bliskie stały się lepsze, niż są w istocie? No pewnie!!! Bardzo mi zależało na tym, by maksymalnie rozwijali wszystkie swoje możliwości. Niektórych złościło, że zachowuję się jak nadopiekuńcza matka, bywali i tacy, którzy twierdzili, że jestem wobec nich jak nadopiekuńczy ojciec. A ja im zawsze w takich razach powtarzałam, że i tak wszyscy mamy szczęście, bo nie jestem ich rzeczywistą matką. To nie ja odpowiadam za to, że przyszli na świat, jestem jednak odpowiedzialna za ich rozwój. Dziewczyny twierdziły, że chłopcy mają u mnie taryfę ulgową, że jestem bardziej wymagająca wobec kobiet. Też to zauważyliśmy... Możliwe. W okresie okupacji parę razy widziałam mojego ojca w bardzo trudnych dla niego sytuacjach. Zapewne wolałabym 320 go w nich nie widzieć. Był dla mnie ważną postacią i powodem do wielkiej dumy. Prawdopodobnie więc to, że dwukrotnie byłam świadkiem jego załamania, zrodziło u mnie potrzebę ochrony mężczyzn. Poza tym pierwsze siedem lat pracy zawodowej spędziłam na oddziale męskim. A tam miałam przecież do czynienia z ludźmi wymagającymi ochrony. Byli wspaniali, jednak przede wszystkim mieli w sobie smutek, lęk, problemy, dramaty i wielką kruchość. To był mój pierwszy imprinting psychiatryczny. Sądzę więc — choć to jest teraz tylko hipoteza — że oba te doświadczenia, kliniczne oraz ojca w wielkim cierpieniu, sprawiły, że mam taki, a nie inny stosunek do mężczyzn. Co wcale nie znaczy, że niczego od nich nie wymagałam. W życiu prywatnym moje wymagania były chyba wręcz apokaliptyczne. Żadnej ochrony? Na pewno byłam bardzo trudna w kontaktach, szczególnie dla stałego partnera. Ciągle czułam się rozszarpywana, bo jak każda dziewczyna potrzebowałam oparcia i nieświadomie poszukiwałam w mężczyźnie ojca, a równocześnie chciałam go chronić. Przypuszczam, że z tego powodu wielokrotnie zachowywałam się głupio i nieodpowiednio. Tam, gdzie trzeba było wymagać, chroniłam, tam, gdzie trzeba było chronić, wymagałam. I myślę, że moje relacje z panami tego świata rozgrywały się właśnie w tej przestrzeni pomiędzy potrzebą ochrony a wielkimi oczekiwaniami, co oczywiście musiało prowadzić do konfliktów. To zresztą dość częste, że oczekujemy od partnera czegoś, czego nie może nam dać... Osoby, które się spotykają, nie mają obowiązku zastanawiać się, skąd się biorą takie czy inne ich frustracje, choć oczywiście uważam, że zadaniem homo sapiens jest dbałość o poziom własnej świadomości. Równocześnie nie można przecież żądać, żeby ludzie byli dla siebie psychoterapeutami. Trudno młodych ludzi, którzy się kochają i chcą ze sobą być, uczyć psychopatologii czy psychologii rodziny. Wydaje mi się jednak, że w trakcie dojrzewania człowieka powinny pojawić się takie możliwości, które 321 pozwolą mu zidentyfikować własne emocje i oczekiwania. Bo z natury frie rozumiemy tego, co się w nas dzieje. Ja na przykład często czułam si? odrzucona tylko dlatego, że mój partner chciał mieć czas dla siebie, poczytać, zastanowić się nad czymś, spotkać się z kolegami... p Marian też miał to poczucie. Tak. Nawet dłużej niż ja. Nigdy nie potrafiłam powiedzieć, co jest dla mnie ważniejsze — psychiatria czy związek uczuciowy. Myślę, Ze obie te sprawy traktowałam na równi. I zawsze byłam rozdarta pomiędzy potrzebą przynależności oraz bliskości, a potrzebą całkowitej niezależności i wolności. Jeśli próbujesz tkwić pomiędzy, zawsze będziesz czuła się rozdarta, choć obie te wartości — bliskość i niezależność — mają swój ogromny smak i sens. A obu naraz mieć nie można, wobec tego człowiek się miota. Więc się jniotałam, bo trudno mi było sobie wyobrazić, że mogę żyć bez psychiatrii i bez partnera. W tej chwili żyję tylko psychiatrią j to częściowo, dlatego uważam, że jest to zaledwie fragment prawdziwego życia. Jestem już jednak bardzo starszą panią, więC to dość naturalne. Czy czuła się pani równie odpowiedzialna za przyjaciół, jak za stooich współpracowników? Mniej, cnoć często wtrącałam się w ich sprawy, czego już teraz nie robię, Może z lenistwa. Był to inny rodzaj odpowiedzialności, bo z rówieśnikami miałam układy bardziej partnerskie. A moi młodsi o pokolenie współpracownicy stanowili grupę, z którą najbardziej liczyłam się w dorosłym życiu. hĄ{a\a pani też poczucie odpowiedzialności za ich życie osobiste? Nie. Przecież nie jestem debilką! Opowiadając o swoich rodzicach, zupełnie inaczej mówisz o ojcu, a innczej o matce... Na pewno wystawiłam mojemu tatusiowi kapliczkę. Nic na to nie poradzę./ i nawet nie chcę. A mamę miałam długo, więc to zupełnie mna sytuacja. Była, więc mogłam się nad nią znęcać, 322 a ona mogła się znęcać nade mną. Obawiam się, że przedstawiłam ją w tej książce zbyt jednostronnie, a przecież ogromnie wiele jej zawdzięczam. Uczyła mnie cywilizowanych form zachowania, zabierała na koncerty i otworzyła na muzykę, pokazała, że nawet niezbyt atrakcyjne miejsce, w którym się mieszka, można oswoić i czuć się w nim jak w domu. Nauczyła mnie lojalności, bo choć wielokrotnie próbowała mnie złamać, nigdy mnie nie okłamywała, a wszystkie, nawet niezwykle trudne do spełnienia warunki stawiała w sposób jasny i jednoznaczny. Miała bardzo określone plany na mój temat i niesłychanie ją zawiodłam, przede wszystkim tym, że nie wyszłam za mąż. Przez wiele lat był to dla niej prawdziwy dramat i dopiero później, kiedy obie zaczęłyśmy się starzeć, kiedy zobaczyła, że znalazłam swoje miejsce w środowisku psychiatrycznym, przestała się tym tak przejmować, bo już się o mnie nie bała. Przez wiele lat miałam poczucie, że mnie nie rozumie, kiedy jednak zaczęła wyjeżdżać za granicę, zawsze przywoziła mi fantastyczne ciuchy. Raz ją nawet spytałam, jak to możliwe, że wie, co ma mi przywieźć. Swoim zwyczajem wzruszyła tylko ramionami, powiedziała „idiotka" i wyszła do drugiego pokoju. Była dość chłodna, powściągliwa, nie lubiła wylewności. Swoją niewątpliwą miłość i zainteresowanie mną wyrażała potrzebą nadmiernej kontroli, a głównie niesłychaną dbałością 0 mnie. Obchodziło ją wszystko, co się ze mną dzieje. Czasem doprowadzało mnie to do szału. Cierpiała z tego powodu, że jej się nie zwierzam, a ja wiedziałam, że gdybym jej się poskarżyła, że jestem nieszczęśliwa albo ktoś mi zrobił przykrość, zaraz by powiedziała, że sama jestem temu winna, bo zamiast żyć normalnie jak wszystkie dziewczyny, wymyślam jakieś fanaberie 1 ekstrawagancje. Teraz, kiedy już jestem starszą panią, często zauważam, że oceniam ludzi w podobny sposób jak ona, że podobne rzeczy mnie drażnią. Złościło mnie jej drobnomieszczań-stwo, ale nim w jakiś sposób przesiąkłam, nie wyrwałam go z duszy, a co więcej, nie chcę wyrwać, ponieważ pewne elementy mieszczańskiego wychowania mają swoją wartość, estetykę 323 i etykę. czego wieka, i^i ^ je skłonnnoł nigdy ni irt ją mi ii którego, że nie d k> wobec m lat jej profesorloa Wreszci koleżeńsri . Była dla mnie bardzo ważną postacią. Nie wycofuję ni-o, co mówiłam o ojcu, ale mam świadomość dorosłego czło-, iż fakt jego bardzo wczesnego odejścia musiał nasilić mo-łonności do konstruowania mitu na jego temat. Mitu tego y nie zdekonstruowałam i dekonstruować nie chcę. Podoba-i się jego intelektualne pasje i potrzeby. Są powodem, dla ego, jak mówicie, nie doceniam siebie. Bo ja po prostu wiem, dorosłam nie tylko do niego, ale też do jego oczekiwań mnie. Na szczęście, poza wyjściem za mąż, spełniłam oczekiwania matki i jest to dla mnie kojące uczucie, ie, że mogłam się nią opiekować przez ostatnich kilka j życia. Szalenie jej zależało na tym, bym otrzymała tytuł isora, więc była zła, kiedy opóźniałam tę procedurę. Dlaczego to robiłaś? uważałam, że mam jeszcze zbyt mało publikacji, •szcie Adam Szymusik mnie ochrzanił, że zachowuję się nie--żeńsko i niesolidarnie, blokując młodszych kolegów — obo-u nas niepisana zasada, że stopnie naukowe wnio-skowanone-vwvano po starszeństwie. Więc się zgodziłam. Jacek Bomba wypełni^ij-rfso «łnił mi papiery. W dniu pogrzebu mamusi, 25 marca 1988 roku, odŁ>o ^j—ł, odbyła się Rada Wydziału, na której zatwierdzono mi ten tytuł. Po oi _ł_łr. Pod koniec ceremonii na cmentarz przyszli rektor Tadeusz Cichocki>f aorLocki i Janek Sznajd, który był wtedy prorektorem, z wiadomością, vpi^>ś«:ią, że przegłosowano moją nominację. Powiedziałam wtedy: „Pro oi*1! ^„.^Proszę panów, jedyna osoba, której na tym zależało, została właśnie - aij-«:aśnie pochowana". Twoja mamusia zachorowała rok po przeprowadzce kliniki mło-. dzieżowej do Kobierzyna. Kiedy zaczynałaś organizować pomoc terapeutyczną dla Dzieci Holocaustu, zachorował Marian... "wielu lat nie czuł się dobrze, o czym już opowiadałam. 994 roku złamał nogę w biodrze, miał operację, musiał bar- nasza pielęgniarka Irena Jeleń, która opiekowała się Marianem przez dwa lata. Odwiedzały go też ciągle Majka Kamińska, Ewa Domagalska-Kurdziel, Kinia Widelska, no i oczywiście Hania Bie-niowa i Ruth Buczyńska. Kiedy noga mu się zrosła, poszedł na rehabilitaq'ę do Szpitala Rydygiera, a ja w tym czasie, dzięki dr Zwi Fein z Jointu, otrzymałam możliwość wyjazdu na dwa tygodnie do Jerozolimy, gdzie miałam się szkolić w AMCHA — pozarządowej organizacji, udzielającej Ocalonym i drugiemu pokoleniu pomocy psychiatrycznej, psychologicznej i społecznej. Marian wyszedł wreszcie z kliniki w lecie. Postanowiłam wywieźć go na wakacje do Kazimierza nad Wisłą, dokąd jeździliśmy od lat. Powolutku uczył się chodzić, robił coraz większe postępy, więc kiedy, wracając, zatrzymaliśmy się jak zwykle w Sandomierzu, zupełnie samodzielnie spacerował ze mną po tamtejszym cudnym ryneczku. Wydawało się wtedy, że wszystko jest już dobrze. Jesienią pojechałam do Szwajcarii na warsztaty z psychiatrii międzygeneracyjnej, zostawiając go pod opieką pani Ireny i pana Poldka, naszego przyjaciela i złotej rączki, który od wielu lat pomaga mi żyć. Oczywiście nadal przez cały czas odwiedzały go moje przyjaciółki. Po moim powrocie znów czuł się źle. Nie będę tu opisywać przebiegu jego choroby i zmagań z nią. Ważne jest, że wygrał. Kiedy wychodził na przepustki, zawsze zabierałam go do siebie. Mieszkałam wtedy na piątym piętrze, ciężko mu było wychodzić po schodach, czasem na półpiętrach musiałam mu stawiać krzesełko. Któregoś wieczoru, po powrocie ze szpitala, przeczytałam w „Gazecie Wyborczej" ogłoszenie, że jest do kupienia to mieszkanie, w którym siedzimy. Dzięki panu Poldkowi remont odbył się błyskawicznie, więc kiedy Marian poczuł się lepiej, od razu zamieszkaliśmy tu razem, a wcześniej pojechaliśmy na dwa tygodnie do Kołobrzegu, gdzie było nam dobrze. Jesienią 1995 roku Marian często chodził sam. do miasta, które mu się szalenie podobało, bo Kraków w tym czasie błyskawicznie się zmieniał, powstawały nowe knajpy i sklepy, co go zachwycało. W zimie nie najlepiej się czuł, pamiętam, że położył się do łóżka w lutym. W tym czasie umierał mój kuzyn Gustek 324 325 w Anglii, chciał, żebym przyjechała, ale nie mogłam zostawić Mariana samego. Pojechałam dopiero wtedy, kiedy Joint wysłał mnie, żebym zobaczyła ośrodek dla Ocalonych w Londynie. Z Gustkiem się już nie spotkałam. Przyjechałam na koniec sziwy, czyli okresu żałoby po zmarłym. Kiedy wróciłam, Marian czuł się już bardzo źle. Wylądował w szpitalu u rektora Szczeklika. Wyniki badań wskazywały na to, że nie ma już dla niego ratunku. Proponowano mi, żebym zostawiła go w klinice, bo sobie nie dam rady, ale uparłam się, że zabiorę go do domu, i tak się stało na początku kwietnia. Oczywiście nie poradziłabym sobie bez pomocy niezastąpionej Irenki, którą Marian bardzo lubił. Chętnie z nią rozmawiał, ona chętnie go słuchała, a ponieważ jest osobą niezwykle pogodną, wnosiła do naszego domu przyjemne ciepło. Pomagał nam też pan Poldek i wiele innych osób. Bez tych ludzi na pewno bym sobie nie poradziła, bo przecież przez ten cały czas nadal pracowałam, i to dość intensywnie. Na Wielkanoc przyszła do nas siostra Mariana, Władzia, i jego siostrzenica, która przyjechała z Anglii. A po Wielkanocy Marian już nie bardzo chciał jeść i stawał się coraz chudszy. Pewnego wieczoru zdjął biżuterię, którą zawsze nosił — wisiorek, srebrną bransoletkę i pierścionek, który dostał od Leszka Tretera, znaleziony przez jego wujka podczas budowy Kanału Sueskiego. Wtedy zrozumiałam, że on wszystko wie i się poddaje. Pytałam, co by zrobił na moim miejscu, a on mi na to, że zostawiłby w spokoju. Zmarł na atak serca nad ranem w poniedziałek 20 maja 1996 roku. Przez cały czas choroby zachowywał się niewiarygodnie. Nigdy o nic nie miał pretensji, nigdy się nie złościł, nie skarżył się, był pogodny, uśmiechnięty, ciepły, wyrozumiały, wdzięczny. Był taki jak czterdzieści lat wcześniej. Nie tylko nie stanowił ciężaru, ale przebywanie z nim sprawiało wielką przyjemność. Wszyscy to mówili. Dwa lata po jego śmierci Jacek Waltoś, Józek Chrobak i Mietek Szewczuk zorganizowali dwie wystawy jego prac. Jedną w Radomiu, a drugą w Krakowie w Galerii Pryzmat przy ulicy Łobzowskiej. Towarzyszyła ona międzynarodowej konferencji z okazji dwudziestolecia naszej kliniki. 326 Słuchając twojej opowieści, uświadamiam sobie, że przez czternaście lat bez przerwy opiekowałaś się swoimi bliskimi, a równocześnie cały czas byłaś szalenie aktywna zawodowo... Kiedy patrzę wstecz na te lata, nie rozumiem, jak mi się udało to wszystko przeżyć. Ale to było prawdziwe życie, choć często mi się wydawało, że nie ma w nim miejsca dla mnie. Mogłabym mówić o nim jako o wiecznym paśmie utrat, rozpaczy z tego powodu, lęku przed kolejną utratą, która reaktywuje dawne, oraz pustką, jaka po niej następuje. I będzie to narracja prawdziwa. Równie dobrze jednak mogę opowiadać o dziewczynie, a potem kobiecie, która żyje szalenie intensywnie, stara się być aktywna na wszystkich frontach, ale nigdy nie czuje się w porządku ani wobec swojej kliniki i zespołu, ani wobec bliskich, więc ma z tego powodu ciągłe poczucie winy. W dodatku za mało pisze, za mało czyta, za mało się rozwija, bo ciągle ma za mało miejsca na oddech. Na ciuchy jednak zawsze było miejsce. Bo ciuchy nie są zagrażające... Są dobre albo złe, a jeśli są złe, można je wyrzucić. Nie budzą we mnie lęku. Rozmowa 14 0 zagrożeniach współczesnej psychiatrii, emeryturze 1 woli walki Katarzyna Zimmerer i Krzysztof Szwaj ca Co panią niepokoi we współczesnej psychiatrii? Maria Orwid Kilka rzeczy. Może to zabrzmi paradoksalnie, ale widzę różne zagrożenia związane z jej rozwojem. Kiedyś Klinikę Psychiatrii tworzyły cztery oddziały i ambulatorium. Z czasem powstawało coraz więcej agend, ośrodków, rozwijała się psychiatria środowiskowa, otwierano oddziały dzienne. Dzięki temu możemy lepiej pomagać pacjentom, bo mamy pełniejszą ofertę. Równocześnie jednak trudno o kontakt pomiędzy poszczególnymi zespołami, które zresztą specjalizują się w coraz węższych zakresach. Gdyby Kępiński żył, nie dopuściłby do takiego stanu, ponieważ uważał, że dogłębne specjalizowanie się w wąskich działach psychiatrii jest błędem. A my zamknęliśmy się wszyscy w swoich enklawach. Współczesna psychiatria to także wielki rozwój psychofarmakolo-gii. Jest coraz więcej, coraz bardziej skutecznych i mniej uciążliwych dla pacjenta leków. Zarazem jednak psychiatria staje się gałęzią przemysłu farmaceutycznego... To dla mnie bardzo głębokie nieszczęście i najbardziej rażący przykład redukcjonizmu w psychiatrii. Nie mam nic przeciwko dobrym lekom, które nie dają objawów ubocznych, nie męczą chorych, nie powodują zaburzeń poznawczych i pozwalają normalnie żyć. Wprost przeciwnie! Błogosławię tych, którzy je wymyślili. Człowiek jednak nie jest wyłącznie zbiorem komórek, których funkcjonowanie należy poprawić za pomocą odpowied- 328 niej substancji chemicznej. Psychiatra, który umie wyłącznie przepisywać pigułki, nie może być dobrym lekarzem. Zredukowanie psychiatrii do wymiaru biochemicznego oznacza klęskę kulturową. To oczywiście też i moja klęska, ponieważ nadal jestem przecież aktywna w środowisku psychiatrycznym i zawsze robiłam, co mogłam, żeby tak się nie stało. Jest pani także przeciwnikiem dominacji jednego sposobu myślenia psychoterapeutycznego. Definiuje się pani jako terapeuta eklektyczny, który w swoim postępowaniu łączy elementy różnych szkół terapii i forsuje całościowy model kształcenia młodych terapeutów. Może to znowu jest trochę jednostronny osąd, boję się jednak, że młodzi terapeuci uciekają w stronę dość jednorodnych doktryn, które są łatwiejsze do nauki i zastosowania. Bombardowani własnymi i cudzymi emocjami, poszukują gwałtownie języka i koncepcji, które pozwoliłyby im zrozumieć to, z czym mają do czynienia. Chwytają się wtedy jednej teorii osobowości czy rozwoju oraz jednej techniki pracy z pacjentem, co im daje poczucie bezpieczeństwa. Jest ono jednak złudne. Oczywiście nie można generalizować, bo przecież spotykam wielu młodych ludzi, którzy pragną się uczyć, nie idąc na łatwiznę, i chcą uczestniczyć w dyskursie nie ograniczonym konkretną teorią. Czy mówiąc o jednej teorii, ma pani przede wszystkim na myśli szkołę psychoanalityczną? To chyba jasne, że każdy psychiatra powinien korzystać z dorobku psychoanalizy. Nie można dziś nie posługiwać się takimi pojęciami, jak przeniesienie, przeciwprzeniesienie, mechanizmy obronne, opór. Jednak bezkrytyczne traktowanie tej teorii, jako jedynego narzędzia rozumienia świata i człowieka, budzi mój opór. Uważam, że psychoanaliza narażona jest na straszliwe uproszczenia i prymitywizację. Źle wykładana, daje człowiekowi poczucie, że wie. Gdybym była psychoanalitykiem, nie borykałabym się tak z moją przeszłością i moim życiem, tylko uważałabym, że wiem, jak to było naprawdę. A ponieważ nie jestem, 329 mam ogromną przestrzeń na „nie wiem" i na poszukiwanie tego, co rzeczywiście jest prawdą, a co moim konstruktem zmieniającym się z czasem. Pewnych konstruktów nie zmieniam, bo widocznie są mi do czegoś potrzebne, a może są bliskie prawdy. Myślę jednak, że psychoanaliza jest teorią tak kuszącą, tak bardzo redukującą wątpliwości i odpowiadającą na wszystkie pytania, że może być równie groźna jak każda ideologiczna indoktrynacja w kształceniu lekarzy psychiatrów. Równocześnie uważam, że należy o niej wiedzieć bardzo dużo. Dlatego w prowadzonych przez nas szkoleniach psychoterapeutów poświęcamy teorii psychoanalitycznej prawie połowę czasu. Ma pani profesor jakąś prognozę dotyczącą przyszłości polskiej psychiatrii? Rozumiem, że moi młodzi koledzy są rozszarpywani pomiędzy chęcią robienia dobrej psychiatrii a chęcią godziwego życia. Jeśli ktoś zarabia tysiąc złotych miesięcznie, to się gęba człowiekowi zamyka i wstrzymuje się ze swoimi moralizatorskimi uwagami. Młodsi koledzy muszą dorabiać poza kliniką, pracują po dwanaście godzin i nie mają już czasu na rozwój. Moje pokolenie strasznie chciało coś zrobić, uczłowieczyć psychiatrię — udało nam się; wprowadzić ją do Europy — udało nam się; dać młodszym kolegom dobre intelektualne zaplecze — udało nam się. A teraz co? To jest destrukcja całego pokolenia! Potwornie mnie to martwi, ale jestem bezradna. Gdybym dostała skądś wielkie pieniądze, założyłabym fundację wspierającą młodych asystentów. Równocześnie bardzo głęboko wierzę w to, że duża część młodych lekarzy nie da się zwariować i zachowa zdrowy rozsądek, mimo że wygodniej byłoby przepisywać pigułki. Mój niepokój jednak budzi przyszłość kliniki. Widzę osoby, które będą walczyć o taki jej model, jaki jest dla mnie ważny i bliski, ale jest ich niewielu. Niektórzy, z którymi wiązałam nadzieję, wolą „zbawiać świat", judymować i nie doceniają znaczenia pracy akademickiej. Jestem przekonana, że sposobem ratowania psychiatrii i walki o jej status jest tworzenie bardzo silnych placówek akade- 330 mickich, które będą miały mocną pozycję na uniwersytetach, a tym samym w miastach i ich samorządach. Bo dobrze wykształceni psychiatrzy mają wielkie znaczenie opiniotwórcze nie tylko w kształtowaniu modelu psychiatrii. Co psychiatrzy mogą dać społeczeństwu? Przede wszystkim szacunek dla inności, przekonanie, że Inny nie znaczy zły, gorszy, niebezpieczny. Pewien typ krytycznego namysłu nad zamrożonymi, utrwalonymi emocjami. Zdolność dekonstrukcji mitów utrudniających rozwój. W naszej części Europy, tak bardzo poranionej przez historię, tak bardzo zakleszczonej w emoq'ach i legendach, umiejętności te są niezbędne. Proszę nam opowiedzieć o swoich niepowodzeniach zawodowych... Nie wymienię odwalenia habilitacji, ponieważ ta formalna klęska w gruncie rzeczy bardzo dobrze mi zrobiła, bo zrozumiałam, że mogę czasem przegrać. Bardzo wielką klęską zawodową było dla mnie rozstanie z doktorem P. Miał świetną głowę, stworzoną do pracy naukowej. Dobrze się rozumieliśmy, jednak z czasem nasze cele i zamierzenia ideowe się rozeszły. Może powinnam była wykazać więcej dojrzałości, mądrości życiowej i psychiatrycznej, żeby nie dopuścić do tego? Nie wiem, czy to jest moja klęska i niepowodzenie, ale jeden z naszych kolegów popełnił samobójstwo. Był to przemiły chłopak, którego bardzo lubiłam, nie zauważyłam jednak, jak pogarsza się jego kondycja psychiczna. Odszedł z kliniki, a rok później się zabił... Nie udało mi się stworzyć w klinice zintegrowanego serwisu dla dzieci, bo choć są przyjmowane i leczone w naszych agendach, to jednak przede wszystkim zajmujemy się adolescentami. Na skutek bardzo specyficznego modelu pracy naszej kliniki nie udało mi się nawiązać długotrwałej, ścisłej współpracy z inną jednostką zagraniczną. Wiodące ośrodki terapii rodzin interesowały się zwykle pacjentami dorosłymi, a ośrodki dla dzieci i młodzieży zajmowały się innymi problemami niż nasza klinika. Okazało się więc, że jest nam bardzo trudno odnaleźć „sio- 331 strzaną" placówkę. Jest to moje niepowodzenie, ale nie obwiniam się za to. Pięć lat temu, w roku 2000, przeszłaś na emeryturę... Ostatni rok przed przejściem na emeryturę był dla mnie bardzo trudny. Miałam nasilone bóle głowy, byłam smutna, czułam, że ubędzie mi coś ważnego i bałam się, że nagle stracę swój układ odniesienia w życiu. Musiałam się przygotować do tej amputacji, więc w ostatnich miesiącach pracy właściwie nie podejmowałam żadnych ważnych decyzji. Szalenie zależało mi jednak na tym, by po moim odejściu nie nastąpił w klinice okres inter-regnum. Dlatego też wspólnie z Adamem Szymusikiem spowodowaliśmy, że dziekanat już wcześniej rozpisał konkurs na nowego szefa kliniki, który w czerwcu 2000 roku wygrał Jacek Bomba. Równie ważne były dla mnie wewnętrzne zmagania, bym w momencie kiedy on zostanie szefem, umiała całkowicie się wycofać i do niczego więcej nie wtrącać. Pomógł mi fakt, że Adam Szymusik bardzo chciał powierzyć mi podyplomowe szkolenia lekarzy psychiatrów, rozmawiał o tym z dziekanem i dziekan wyraził zgodę. Prawie trzy miesiące przed przejściem na emeryturę, zanim wyjechałam w lipcu na urlop, zdjęłam z drzwi swoją tabliczkę „Kierownik kliniki". Jacek nie pozwolił wtedy jeszcze powiesić swojej, więc przez jakiś czas nie było żadnej. A potem przyszedł pierwszy października, zostałam formalnie zatrudniona na pół etatu i poczułam się doskonale. Miałam świadomość, że zostawiam klinikę w najlepszych rękach. Dzięki zajęciom z młodymi lekarzami nie straciłam kontaktu ze środowiskiem i psychiatrią, czyli tym, co lubię. Byłam szczęśliwa, że bez cierpień i melodramatów potrafiłam odciąć się od spraw mojej kliniki i nawet o nic nie pytać. Zespół młodszych kolegów uszanował moją decyzję, która im się zresztą spodobała, bo przecież w przeciwnym razie znaleźliby się w pułapce lojalności. Mimo że Jacek jest moim studentem i przyjacielem i pochodzi z tej samej stajni co ja, to zupełnie inny człowiek, dokonuje innych wyborów, ma inny temperament, a także tro- 332 chę inne myślenie w pewnych sprawach. Uznałam jego prawo do zmian. Mam pełne zaufanie do jego ogromnej wiedzy i etyki. Jestem spokojna i pełna radości, że to właśnie on przejął klinikę / tak jest do dzisiaj? Po latach, kiedy się okazało oczywiste, że nie mieszam się ani do niego, ani do kolegów, czasem pozwalam sobie na robienie różnych uwag, ale zdarza mi się to rzadko. Mogę się tym pochwalić, bo uważam, że udało mi się odciąć od jakichkolwiek wpływów na decyzje oraz wszelkich ingerenq'i i trzeba powiedzieć, że się w tej sprawie zachowuję jak dama. To nie przyszło automatycznie, ponieważ zawsze byłam człowiekiem wtrącającym się we wszystkie sprawy. Jest tyle innych ciekawych rzeczy — nie muszę być szefową, nie muszę podejmować decyzji i jestem z tego powodu bardzo zadowolona, zwłaszcza że, jak zauważam ze zdziwieniem, w moim życiu nadal pojawiają się nowe pola działań i nowe wyzwania, jak na przykład propozycja prowadzenia w innej uczelni wykładów o traumie. W ramach szkolenia podyplomowego w klinice ma pani wykłady i superwizuje tłum młodych ludzi. Prowadzi pani terapie Dzieci Holocaustu i drugiego pokolenia, jest pani członkiem różnych organizacji związanych z psychiatrią. Organizuje pani konferencje, jest zapraszana do wygłaszania wykładów w kraju i za granicą. Od niedawna prowadzi pani badania nad skutkami wojennej traumy u Romów... Kiedy Stowarzyszenie Romów w Polsce poprosiło mnie, bym zbadała romskie ofiary wojny, które również mają prawo do odszkodowań, ogromnie się ucieszyłam. Myślałam o tym od dawna, zachęcał mnie do tych badań profesor Piotrowski. Nie chciałam skupiać się wyłącznie na traumie żydowskiej, bo przecież nie tylko Żydzi zostali skazani przez nazistów na Zagładę, ale też Romowie, homoseksualiści i osoby chore psychicznie. Oprócz pana zaprosiłam też do pracy w zespole Kingę Widelską i Maję Kamińską... 333 Wymieniłem z grubsza pani aktywności, by pokazać, jak bardzo jest pani zaangażowana w świat... Można powiedzieć, że jak na emerytkę jestem dość aktywna, a równocześnie mam ogromnie dużo wolnego czasu, co też jest przyjemne. Najważniejsze, że świat przestał być dla mnie tak traumatyczny i bolesny. Dawniej byłam we wszystko obłędnie zaangażowana. Pamiętam, jak Ewa Broszkiewiczowa powiedziała do mnie kiedyś: „Dziewczyno! Przecież dla ciebie nie ma rzeczy obojętnych. Zastanów się!". Bo tak było. A teraz jest wokół mnie wiele spraw, które już mnie tak bardzo nie obchodzą. Nie lekceważę tego, co teraz robię. Wręcz przeciwnie. Wszystkie moje aktywności zawodowe są dla mnie szalenie ważne, a poza tym żyję wygodnie i spokojnie, sprawiam sobie różne przyjemności, mam czas, więc mogę leżeć na tapczanie, słuchać muzyki, oglądać filmy, czytać... Mam jednak poczucie winy, że niezbyt dobrze ten wolny czas wykorzystuję, bo czytam zbyt mało, rzadko chodzę na koncerty, wystawy, do teatru. Może dlatego nazywam ten czas życiem po życiu, bo według mnie życie powinno być niesłychanie intensywne, pełne oczekiwań, pasji i... bólu. A teraz cię nie boli? Czasem mnie coś zirytuje, ale już nie tak bardzo. Już nie muszę o nic walczyć, bo na tyle się zestarzałam, tyle w życiu rzeczy rodziłam, to znaczy robiłam, że właściwie mogę teraz robić tylko to, co uważam za stosowne. A co urodziłaś w życiu? To bardzo śmieszna pomyłka. Powiedziałam to podświadomie. Na poziomie świadomości nie mam poczucia, bym cokolwiek urodziła... A klinika młodzieżowa, program... To był wspólny wysiłek. Moja rola z racji wieku i doświadczenia była istotna, jednak nic by nie powstało, gdybym nie miała wokół siebie tak znakomitych ludzi. Owszem, jest szereg osób, które próbowałam w jakiś sposób współkształtować, niektóre znosiły to bardzo niedobrze i odeszły, a niektóre zniosły to lepiej 334 i może nie wyszły na tym całkiem źle. Na szczęście nie odpowiadam za wydanie na świat żadnego człowieka, jeśli już jednak ktoś znajdował się w mojej orbicie, brałam na siebie współodpowiedzialność za niego. Oprócz ludzi są pewne instytucje, procesy, które też byłyby inne, gdyby nie udział pani profesor. Strasznie krępujące pytanie. To nie pytanie, lecz stwierdzenie faktu... Nie umiem panu uczciwie odpowiedzieć na pytanie — co by było, gdyby mnie nie było? Zapewne byłby ktoś inny. Nie przypisywałabym nadmiernej roli jednostce w historii. Wiem, że jednostka jest ważna i wpływa na kontekst, ale też kontekst wpływa na jednostkę. Prawdopodobnie poza środowiskiem psychiatrycznym stałabym się kimś innym. Pani profesor nie lubi heroicznej wersji dziejów. Osłabia te wszystkie wątki. Mam głębokie przeświadczenie, i to nie jest kokieteria starszej pani, że mając ten kapitał, jaki otrzymałam w życiu oraz chyba nie najgorsze własne predyspozyq'e, bardzo mało zrobiłam. Skąd się bierze twoja energia i wola walki o pryncypia? Olek Teutsch twierdził, że ludzie, którzy przeżyli drugą wojnę światową, zostali trafieni w sens. Tłumaczył ten zwrot z niemieckiego, nie wiem, czy jest na to odpowiednik w języku polskim, ale mnie się podoba. Więc skoro było się osobą trafioną w sens, a ja niewątpliwie do takich osób należę, zaczynało się rozpaczliwie szukać tego sensu. Stąd się brały moje pasje. Bliskie mi jest stwierdzenie, że co cię nie zabije, wzbogaci cię. Izraelski psychiatra, Haim Dasberg, pisał, że Dzieci Holocaustu dzięki gwałtownym poszukiwaniom sensu życia są bardzo silnymi ludźmi, którzy w swoich środowiskach czy społecznościach stają się liderami. Ja jednak, jako psychiatra, absolutnie nie mogę powiedzieć, źe przeżycie traumy stanowi dla wszystkich źródło wewnętrznej siły, bo przecież u wielu osób te doświadczenia doprowadziły do głębokich spustoszeń. 335 Pani opis starzenia się jest dwuznaczny. Z jednej strony mówi pani, że jest to miły okres, bo uwalnia od różnych emocji, z drugiej — takie uwolnienie musi być bardzo trudne. Byłabym po prostu kretynką, gdybym usiłowała wmówić sobie i innym, że starzenie się jest najmilszą rzeczą, jaka człowieka może spotkać. Jednak skoro się długo żyje, to trzeba się też zestarzeć i trzeba przyjąć ten fakt z godnością. Co jest złego w starzeniu się? Jeśli osoba, która miała wpływ i lubiła go mieć, zmniejsza obszar swojego oddziaływania, nie jest to dla niej łatwe. Oczywiście, wolałabym mieć większy wpływ na rzeczywistość, ale wstrzymują mnie przed tym resztki krytycyzmu, które każą mi zachować pewien umiar. To jedno. Przykre jest na przykład poczucie, że człowiek nie może nosić sukienek bez rękawów, bo ja to bardzo lubiłam. To znaczy może, ale znów wstrzymuje mnie przed tym krytycyzm. Na sposób ubierania się, poza sukienkami bez rękawów, mój wiek nie ma większego wpływu, bo mając lat trzydzieści parę, powiedziałam sobie, że powinnam zacząć się tak ubierać, by nie musieć nagle czegoś zmieniać. I rzeczywiście nie musiałam. A co jest pozytywnego w starzeniu się? Najważniejsze jest to, że najbliższe mi osoby już umarły i po raz drugi mi tego nie zrobią. Jest jeszcze kilka bliskich mi ludzi, o których się bardzo boję. Wobec świata mam dystans. Już mnie wreszcie tak nie boli. I tak nie jestem w stanie zrobić nic więcej, poza zachowaniem swoich poglądów, które mogę ewentualnie wypowiedzieć, kiedy ktoś zechce mnie posłuchać... Kiedy cię nie chcą słuchać, też czasem manifestujesz swoje poglądy. Razem z kilkoma kolegami z kliniki wzięłaś udział w „Paradzie Równości" wiosną 2004 roku. To była dla mnie oczywista sprawa. Każdy totalitaryzm zaczyna się od wtrącania w życie osobiste, intymne i seksualne człowieka. Jeżeli osoba dorosła w świadomy sposób dokonuje wyboru swojej drogi życiowej, a nie krzywdzi przy tym innych, to służbom administracyjnym, osobom na wysokich stanowiskach i spo- 336 łeczeństwu wara od niego! Do końca życia będę sprzeciwiać się wszelkim przejawom totalitaryzmu i będę z nimi walczyła w taki sposób, jaki uważam za stosowny - to znaczy przedstawiając moje poglądy w miejscu, w którym pracuję, wobec ludzi, którzy mają obowiązek albo chcą mnie słuchać. A jak zajdzie taka potrzeba to również na manifestami. O czym nie rozmawialiśmy O wielu ważnych odcieniach miłości; O cudownych wakacjach na Mazurach; O pasjach żeglarskich i wyprawach kajakiem oraz łodzią „Noemii", którą zbudował Marian Szulc; O pacjentach; O publikacjach naukowych; O niezliczonych kongresach, sympozjach, konferenq'ach, seminariach, treningach, warsztatach; O zebraniach wtorkowych i rytuale pozebraniowych „piwek"; O sprawach zawodowych, w które nie musiałam się angażować, ale chciałam; O odznaczeniach, dyplomach i wyrazach uznania; O jubileuszu 40-lecia mojej pracy zawodowej, który zespół kliniki urządził w restauracji Chimera, w konwencji kabaretu zbliżonego do Piwnicy pod Baranami, prowadzonego wspaniale przez prof. Jacka Bombę i Maję Kamińską (na jubileusz przybyło bardzo wiele osób z różnych pokoleń); O tym, że prof. Adam Szymusik podczas laudacji powiedział o mnie: „nigdy nic jej się nie podobało, nawet Polska Ludowa jej się nie podobała"; O jubileuszu 20-lecia Kliniki Dzieci i Młodzieży w 1998 r., podczas którego prezentowany był dorobek Kliniki. Przy tej okazji po 338 raz pierwszy przedstawiony został problem traumatycznych następstw Holocaustu i terapii Ocalonych. Z okazji jubileuszu do Krakowa przyjechał prof. Haim Dasberg, którego kocham. W tym samym czasie odbyła się wielka retrospektywna wystawa Mariana Szuka w Krakowie i Radomiu; O siostrze Mariana, Władzi, i jej wspaniałej rodzinie; O Esther Yotvath, bliskiej kuzynce papy Orwida, która nieomal została moją siostrą. Kiedy przyjechała ze Związku Radzieckiego w 1945 r., nie zastała nikogo ze swoich bliskich. Mamusia i papa Orwid zaproponowali, by została z nami. Odmówiła i wyjechała do Palestyny; O ogromnym przywiązaniu do mojej „siostry" Krysi; O wspaniałych, psychiatryczno-artystycznych balach w Kossakówce; O męczącym dla otoczenia uwielbieniu gorących temperatur; O upadku ze schodów w Wierzynku; O zamiłowaniu do jazzu i dywanów; 0 umiłowaniu zapachów korzennych, orientalnych, gorzkich 1 ciężkich; O świecach i kadzidełkach; O niechęci do złota i fascynacji giełdami minerałów oraz antyków, a także piękną, srebrną biżuterią, którą często dostaję od przyjaciół albo kupuję sama; O tym, że im jestem starsza, tym większe noszę pierścionki; O wielkiej kolekcji czarnych, brązowych a także fioletowych , butów; O zwiedzaniu muzeów londyńskich w 1966 r. z Jackiem Waltosiem, który pięknie pokazywał mi malarstwo światowe; 339 O synu mojego kuzyna Gustka i Irki, Adim Pfefferze, pięknym, wytwornym i niezwykle inteligentnym chłopcu, z którym łaziliśmy po Londynie i to ja jemu pokazywałam malarstwo. Zginął tragicznie w wypadku samochodowym cztery lata później; O moich doktorantach, z którymi praca była dla mnie fascynującą przygodą intelektualną - Ewie Mamrot, Kazimierzu Pietruszewskim, Ewie Jaworskiej- Frańczak, Renacie Modrzejewskiej, Macieju Pileckim, Kindze Widelskiej, Beacie Diomszynie; 0 wielu ważnych dla mnie osobach, zdarzeniach, spotkaniach 1 rozmowach; O odkrywaniu dawnych, niegdyś nie zauważanych przeze mnie adoratorów; O szkoleniu w Wilnie litewskich psychologów i psychiatrów w psychoterapii i psychiatrii dzieci i młodzieży, często razem z Jackiem Bombą; O moim wieloletnim przyjacielu, Jurku Aleksandrowiczu, postaci psychoterapii polskiej i jego wspaniałym, pełnym fantazji ojcu, profesorze Julianie Aleksandrowiczu, który bardzo lubił zapraszać do siebie psychiatrów; O mojej wyprawie na Kubę z Kaziem Bierzyńskim, zawartej tam znajomości z uroczymi Dorotą i Zbyszkiem Samborskimi oraz zapoczątkowanej wówczas kolekcji podobizn Che Guevary (mam już dwie); O ogromnej roli w moim życiu młodszego pokolenia kolegów, 0 tym, jak są dla mnie szalenie ważni, jak liczę się z ich zdaniem 1 jak się o nich boję, co oczywiście bywa dla nich kłopotliwe; 0 obecnej, cudownej pracy z młodymi lekarzami - razem z Mitką de Barbaro, Teresą Żuchowicz, Rysiem Izdebskim 1 Maciusiem Pileckim prowadzę z nimi grupy Balinta. Dzięki 340 inteligencji i pasji młodych ludzi jest to dla mnie doświadczenie niezwykle interesujące, a wręcz stymulujące do życia; O różnych podróżach do ciepłych krajów, w tym o wielokrotnych wyjazdach do Izraela, a ostatnio do Dubaju z siostrzenicą Mariana, Hanią Chudy na zaproszenie jej córki Joli; O spełnionym marzeniu z dzieciństwa - z dżetów, które przywiozłam z Dubaju, moja ulubiona pani Maria Żarnecka z ul. Studenckiej uszyła mi czarny żakiet. Spis ilustracji W tekście: 1. Izydor Weinstock, dziadek Marii Orwid, Olek Weinstock 2. Olek Weinstock 3. Rena Reisner Weinstockowa 4. Klara Pfeffer, mama Marii Orwid 5. Adolf (Dołek) Pfeffer, ojciec Marii Orwid 6. Dom w Przemyślu przy Placu na Bramie 2 7. Luta Weinstock 8. Ludwiczek Weinstock 9. Rozalia Weinstock, babcia Marii Orwid 10. Rodzina. Stoją od lewej: Adolf Pfeffer, Luta Weinstock, Klara Pfeffer, Olek Weinstock z Ludwiczkiem. Siedzą od lewej: Maks Pfeffer, jego żona Mina, Sabina Pfeffer, Izydor Weinstock. Siedzą od lewej u dołu: Netka Pfeffer, Maria Pfeffer, Gustek Pfeffer. 11. Marysia Pfeffer w getcie s.38 Drzewo genealogiczne rodziny Marii Orwid W albumiku: 12. Maria Orwid po wojnie 13. Mama i papa Orwid 14. Krystyna Orwid 15. Maria Orwid (lata sześćdziesiąte) 16. Daniel Orwid 17. Basia Godlewska (lata sześćdziesiąte) 18. Luna Rosengarten (lata sześćdziesiąte) 19. Ruth Buczyńska 20. Halina Mikołajska (lata siedemdziesiąte) 21. Hania Bieniowa (lata dziewięćdziesiąte) 22. Mieczysław Goldsztajn 342 23. Na schodach Kliniki Psychiatrycznej w Krakowie ul. Kopernika 21. Od lewej: Eugeniusz Brzezicki, Roman Leśniak, Antoni Kępiński. 24. Karol Spett 25. Antoni Kępiński 26. „Zespół oświęcimski": Jan Mitarski, Aleksander Teutsch, Adam Szymusik, Maria Orwid 27. Promocja doktorska Marii Orwid, 1963 28. Adam Szymusik 29. Aleksander Teutsch 30. Od lewej: Jan Sznajd, Maria Orwid, Adam Szymusik 31. Marian Szulc 32. Janina Haubenstock 33. Maria Orwid (lata osiemdziesiąte) 34. Maria Orwid z Piotrem Skrzyneckim 35. Stefan Leder 36. Andrzej Piotrowski 37. Ewa Domagalska-Kurdziel i Niels Porksen (b. prezes Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Zdrowia Psychicznego) 38. Śródborów. Od lewej: Łukasz Biedka, Maja Kamińska, Ewa Domagalska-Kurdziel, Maria Orwid, Katarzyna Prot-Klinger 39. Zespół Kliniki Dzieci i Młodzieży: Ewa Domagalska-Kurdziel, Roma Kopytko, Maria Kapko, Ewa Morawska, Agata Siudak, Stanisława Szymusik, Krystyna Dziadura, Mariusz Ślosarczyk, Maciej Gałuszkiewicz, Krzysztof Szwajca, Grzegorz Iniewicz, Maciej Pilecki z córką Julka, Krzysztof Slusarczyk, Barbara Józefik, Magda Pilecka, Danuta Andrzejowska, Sylwia Gut, Roma Ulasińska, Jola Bochenek, Grażyna Halberda, Jerzy Lurianiec, Wanda Szaszkiewicz, Ryszard Izdebski, Małgosia Wolska, Olga Przęczek, Kinga Widelska, Mitka de Barbaro, Danuta Wcisło, Renata Modrzejewska, ks. Jarosław Naliwajko, Maja Kamińska, Maria Orwid, Jacek Bomba Zdjęcia pochodzą ze zbiorów prywatnych Marii Orwid oraz z Archiwum Katedry Psychiatrii Collegium Medicum UJ. Spis treści 7 Przyszłam na świat... w Przemyślu 39 1 września 1939 roku... 87 Rozmowa 1 O starzeniu się, Stanisławie Lemie, szkole Sióstr Urszulanek, o adopcji, o pragnieniu wyjazdu z Polski— rozmawia Katarzyna Zimmerer 108 Rozmowa 2 O studiach, szaleństwie lewicowości, depresji, przyjaźniach z młodości — rozmawia Katarzyna Zimmerer 127 Rozmowa 3 O początkach pracy w Klinice Psychiatrii, o profesorach Eugeniuszu Brzezickim i Antonim Kępińskim, o trudnościach w dostosowaniu się do życia — rozmawia Katarzyna Zimmerer 142 Rozmowa 4 O Marianie Szulcu, życiu kulturalnym Krakowa po „odwilży", o Piwnicy pod Baranami — rozmawia Katarzyna Zimmerer 159 Rozmowa 5 O programie oświęcimskim, badaniach traumy poobozowej, o pracy doktorskiej — rozmawia Katarzyna Zimmerer 180 Rozmowa 6 O Marcu 1968, polityce, utracie wiary w utopię i Halinie Mikołajskiej — rozmawia Katarzyna Zimmerer 199 Rozmowa 7 O problemach młodzieży, stypendium w Anglii, emocjach psychiatry i o habilitacji — rozmawia Katarzyna Zimmerer 344 218 232 244 \ 265 294\ 313 \ 328 338 342 Rozmowy z Katarzyną Zimmerer i Krzysztofem Szwajcą, w ogóle cale to przedsięwzięcie, cała ta podróż do „źródeł" mojego życia, stały się dla mnie wielką przygodą intelektualną i psychiatryczną. Potwierdziło mi się zdanie Harolda Pintera, że nasza przeszłość jest równie nieznana i tajemnicza, jak nasza przyszłość... Dotyczy to częściowo tylko faktów, głównie emocji, pamięci i znaczeń osobistych nadawanych poszczególnym wydarzeniom. Od tego momentu rozpoczęły się moje zmagania ze stereotypami dotyczącymi mojego życia, moich bliskich, dokończyła się próba zintegrowania poszczególnych okresów życia, które w zasadzie pokrywają się z różnymi okresami historycznymi w kraju. Była to próba poszukiwania tak zwanej prawdy, kim byłam, kim jestem, jako człowiek, kobieta, psychiatra, wreszcie jako dziecko Holocaustu. Nie mam pojęcia, czy dałam sobie z tym radę. Dwóch rzeczy jestem właściwie pewna: cudownej miłości, jakiej doznałam w dzieciństwie (nawet jeśli jest to mitologia, to nie dam jej sobie odebrać) - oraz tego, że mój los jeszcze przed urodzeniem naznaczony był rozstaniami i utratami. Te sprawy zdeterminowały moje życie. A jednocześnie przewijały się przez nie różne pasje i także miłość. Maria Orwid