16896
Szczegóły |
Tytuł |
16896 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16896 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16896 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16896 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KRYSTYNA NEPOMUCKA
Ukłon w stronę cienia
Obrączka ze słomy
?? ???
KRYSTYNA
NEPOMUCKA
Obrączka ze słomy
Redaktor: Anna Pawłowicz
Korekta: Ewa Redlicka
Fotografia na okładce: Mirosław Stelmach
5TO
© Copyright by Krystyna Nepomucka, Warszawa 1992, 1993
ISBN 83-900824-3-8
Wydanie III poprawione i rozszerzone
Wydawnictwo ANTA ul. Kazimierzowska 28 m. 8 02-572 Warszawa tel./fax 48-29-41
Druk: Zakład Poligraficzny WEMA
Jeżeli się nie ma nic — kocha się cień, bo człowiek musi coś lub kogoś kochać.
Gdy nie ma się już nic, nawet cienia,
to kocha się cień cienia...
*
ROZDZIAŁ PIERWSZY
„... Serafina nie miała bliższej rodziny poza ciotką Apolonią. To właśnie ciotka
przywiozła ją tutaj, na piaszczysty, zaśmiecony i pełen możliwości brzeg Bałtyku,
ubarwiony kolorytem nieba. O swoich rodzicach wiedziała tylko tyle, że matka,
dopóki nie zmarła, to niezmiennie w Wielki Piątek pościła na intencję, aby jej
mąż, a ojciec Serafiny, który porzucił ją, nim jeszcze poczuła ruchy dziecka,
miał ciężkie i długie skonanie. Po czym czekała cierpliwie do północy, aby zjeść
pęto kiełbasy. Była tak gruba, że nad łóżkiem wmontowano uchwyty, by mogła się
na nich podciągać. Dorożkarze na jej widok zacinali konie, gdyż wsiadając łamała
resory. Od tluslości wypadły jej wszystkie kłaki i nosiła perukę.
Wspomnienie matki było dla Serafiny mgliste. Sprowadzało się jedynie do czegoś
ciepłego, miękkiego w dotyku i złotoróżowego w barwie. Mogło to być równie
dobrze suknią, jak słoneczną plamą leżącą na kołdrze wyplatanego z wikliny
łóżeczka. Właśnie to łóżeczko Serafina najbardziej zapamiętała z całego
dzieciństwa. Z czasem urosło do symbolu, ponieważ całe dalsze życie Serafiny
kręciło się wokół tego martwego na pozór przedmiotu, którego dobry Stwórca nie
obdarzył na szczęście głosem.
Pamiętała także dziadków. Przesiadywali zazwyczaj w gubiących sprężyny fotelach
przed otwartym popielnikiem kaflowego pieca. Wydawało im się, że oglądają tam
zaświaty. Czasem dostrzegali także karoce i Ogród Saski z czasów młodości, gdy
panie nosiły na kapeluszach rajery, a panowie na nogach trzewiki zapinane na
drobne guziczki. Obrazy wyczarowywał w ich oczach syfilis. Żywot zakończyli w
domu dla obłąkanych, o czym niechętnie i tylko ku przestrodze wspominała raz
jeden ciotka Apolonia, uświadamiając Serafinie konsekwencje chorób wenerycznych.
Ciotka była wciąż jeszcze panną, chociaż sypał jej się pod nosem czarny, ostry
wąs i przypominała bardziej kirasjera niż kobietę. Podobno mówiono o niej, że
kiedyś miała gorącą krew, a co za tym idzie, niekoniecznie sypiała sama w małej,
naruszonej zębem czasu willi po świętej pamięci bankierze,
7
który umarł w jej ramionach na udar serca, najpierw jeszcze zapaskudziwszy całe
łóżko.
Z czasów krwistej młodości pozostał dziś już tylko zielnik - prezent jednego z
ostatnich wielbicieli jej kształtnych, tłustych łydek. Podobno, gdyby nie umarł
w porę, zostałby jej mężem. W spadku po nim odziedziczyła także wstydliwą
chorobę, którą długo i skrycie leczyła. Zielnik, owinięty w gazety sprzed
pięćdziesięciu laty, przetrwał jakimś cudem nawet powstanie warszawskie, a
syfilis został na tyle zaleczony, że ciotka ani nie zgłupiała, ani jej nos nie
odpadł. Przeciwnie. Trzymała się doskonale, a głowę i bystrość umysłu miała
jakby specjalnie wyostrzoną do robienia interesów. Była to mądra kobieta,
głosząca surowe zasady. Od najmłodszych lat wpajała Serafinie, że trzeba
pracować, aby nie być nikomu ciężarem. Pracować... co nic znaczy przemęczać się,
gdyż nic tak kobiety nie niszczy i nie postarza, jak ciężka praca oraz nadmierne
myślenie. A przecież uroda kobiety to cały jej kapitał. Można z niego dostatnio
żyć do późnej starości, jeśli się umiejętnie podchodzi do mężczyzn i do życia.
Mężczyźni bowiem są zawsze i niezmiennie tacy sami. Nie ulegają żadnym ewolucjom
ani rewolucjom, zważywszy na to, co nimi w rzeczywistości rządzi. Uważała, że
mężczyzna sprzed pół wieku, stąpający wolniutkim kroczkiem po bulwarach i
wymachujący laseczką, tak samo jak mężczyzna w rozchłestancj koszuli, stojący z
granatem na barykadzie, jest zawsze i przede wszystkim samcem. Samcem czułym na
wdzięki wypielęgnowanej kobiety.
Gdy Serafina skończyła szesnaście lat, ciotka zaprotegowała ją do pewnego
malarza, powierzając wychowankę jego wielkiemu talentowi i jego dłoniom, chciwym
na zielone owoce. Po roku Serafina z niewytłumaczonych dla ciotki przyczyn
przestała pozować malarzowi. Została jej po nim czarna pikantna bielizna oraz
brak jednego maleńkiego szczegółu odróżniającego dziewczynę od kobiety dojrzałej.
Wszystkie następne prace Serafiny były w pojęciu ciotki łatwe i niezbyt męczące,
chociaż nie ograniczały się jedynie do pozowania. Najsmutniejsze w nich było to,
że nie przynosiły wielkiego zysku. Ale też i możliwości Serafiny były jeszcze
ograniczone, z czego ciotka zdawała sobie sprawę.
Serafina ukończyła zaledwie szkołę podstawową i zaliczyła rok gimnazjum, co w
ciotki pojęciu całkowicie wystarczało pięknej dziewczynie. Uważała, że
wykształcenie nie jest kobiecie potrzebne do szczęścia, lecz wprost przeciwnie.
Mężczyźni nie gustują w zbyt mądrych i wykształconych
8
kobietach, ponieważ wykształcona zawsze przewyższy mężczyznę inteligencją, a
tego oni bardzo nie lubią.
Nadeszła więc pora, by rzucić Serafinę na głębsze wody z pływającymi w nich
grubymi rybami. Po półrocznej pracy u pewnego rzeźbiarza, zakończonej
niefortunnie zabiegiem w wykonaniu ciotki Apolonii, która musiała wysilić cały
swój kunszt, aby długie szydełko nic zanurzyło się ani o milimetr głębiej oraz
po kilku przepłakanych nocach Serafiny, ciotka uznała, że nadszedł odpowiedni
moment do zrealizowania ambitnych planów puszczenia wychowanki na tereny
zaludnione przez statecznych mężczyzn. Uważała, że tylko tacy są idealnymi
partnerami dla młodego dziewczęcia. Statecznych, to znaczy w wieku, w którym ma
się większe skłonności do sadła i kont bankowych, niż do kobiet. Ma to swój sens,
ponieważ kobiety, jak wiadomo, szybko więdną od zbyt intensywnego życia
seksualnego, a przynajmniej zatracają w twarzy ów nieuchwytny rys dziewczęcości,
na którym można wiele zbudować w sferze materialnej.
Pani Apolonia obejrzawszy siostrzenicę ze wszystkich stron, a zwłaszcza od
strony najbardziej zasadniczej tak dla kobiety, jak i dla dobrze leżącej sukni —
zdecydowała się zabrać ją nad morze, ponosząc wszelkie związane z tym koszta.
Wychodziła ze słusznego założenia, że jeśli się chce coś wyjąć z garnka, należy
do niego najpierw włożyć. Dzięki złotej maksymie ciotki Serafina otrzymała nową
sukienkę koloru gotowanych raków i nieskazitelnie białą bieliznę z koronkami.
Taką, jaką najchętniej oglądają starsi panowie o niezaspokojonych instynktach
ojcowskich. W ten prosty sposób Serafina zetknęła się po raz pierwszy z morzem
oraz pewnym starszym panem, który w niedługim czasie przy intensywnej
zapobiegliwości ciotki Apolonii, powiększył kolekcję jej dziwnych kochanków.
Jeden z nich na przykład, był bardzo pobożny. W czasie Wielkiego Postu kazał
Serafinie wyhaftować na pasku do podwiązek: memento mori, a na znak żałoby
sięgał zazwyczaj do metafizyki, chciaż prościej byłoby sięgnąć do pieniędzy
ukrytych w portfelu z krokodylowej skóry. Ostatniemu z nich w najmniej
odpowiednich momentach wypadała sztuczna szczęka, ale miał jeden nieodparty
wdzięk, ukryty wabik. Serafina wykryła go po długich obserwacjach i przy jeszcze
większej dozie dobrej woli. Były to uszy. Duże, odstające, wyblakłe na końcach
uszy, przypominające rozwałkowane na makaron ciasto. Poruszając nimi groźnie,
zabawiał Serafinę, wachlując jej spocone piersi. Mogła więc śmiało powiedzieć,
że kochał ją tak, aż mu się uszy trzęsły.
9
Podarował jej szwajcarski zegareczek na złotej bransoletce. Ciotka schowała
zegareczek do specjalnej kasetki, jako zalążek przyszłej fortuny. Serafina
bowiem przyjmowała tylko prezenty. Natomiast szeleszczącą walutą zajmowała się
ciotka, aby żaden cień nie padł na dziewczątko, będące pod jej opieką. Z chwilą
jednak, gdy bystre oko pani Apolonii wypatrzyło, że starzec dożywia się
ukradkiem w barach mlecznych, a prezenty dla Serafiny zaczęły nabierać coraz
więcej cech poetyckich ograniczając się do taniutkich bukiecików, odsunęła
adoratora całkowicie od Serafiny, grożąc prokuratorem, jeśli będzie usiłował
nadal napastować nieletnie i niedoświadczone dziecko.
Nie ma ludzi niezastąpionych. Wkrótce więc na miejsce pana z małym wdziękiem w
dużych uszach, wynalazła ciotka Apolonia obiecującego mężczyznę z inicjatywy
prywatnej. Serafina urzekła go na dancingu w Grandzie. Trzeba przyznać, że w
bezpretensjonalnej marynarskiej sukience wyglądała bardzo efektownie i tak
niewinnie, że można się było o nią potargować, zupełnie jak o prawdziwą dziewicę.
Przy tym Serafina odziedziczyła po matce wrodzoną uległość charakteru, co
dodawało specjalnego wdzięku jej trochę drapieżnej, kociej twarzy.
Ciotka przeprowadziwszy dogłębny wywiad, przy najbliższej okazji zaprosiła pana
do stolika, po czym bardzo szybko i umiejętnie zaaranżowała spotkanie na plaży z
Serafiną, która przysłuchiwała się rozmowie z opuszczonymi skromnie rzęsami.
Ciotka po dłuższym namyśle zgodziła się na spacer we dwoje, ale dopiero wówczas,
gdy przyobiecał traktować jej siostrzenicę jak małe kapryśne dziecko,
nieświadome podłości przewrotnego świata.
Morze było wielkie i zielone, a Serafina mała, zaś w czerwonej sukience
przypominała rozchwiany płomyk na wietrze. Patrzyła burym wzrokiem na uciekające
nieomal spod stóp fale, kląskające niby mlaśnięcia językiem, na wilgotny ich
ślad z jasną wypustką piany i myślała o niczym. Wypełniała ją nieuchwytna
tęsknota za czymś, czego jeszcze nie rozumiała, nie potrafiła nazwać ani
przyoblec w określony kształt. To taka bezimienna, daremna tęsknota, równa
instynktowi dzikich gęsi odlatujących do ciepłych krajów. Zagubiła się w niej
jak w lesie, nie mogąc odnaleźć właściwej ścieżki.
Chłodna bryza zwilżyła twarz dziewczyny. Lekko rozchylone usta przypominały
dojrzały, pęknięty owoc, oczy błądziły po dalekim, zamglonym horyzoncie. Duża,
owłosiona dłoń dotknęła jej szczupłych, spadzistych ramion.
- Patrzysz na zachód słońca?
10
Serafina odwróciła powoli głowę, zobaczyła tłuste, wygolone policzki, podbródek
obwisły, jak krocze starej krowy i małe ruchliwe oczka utkwione w jej oczach. Z
szeroko rozstawionych, sterczących pod delikatnym jedwabiem piersi Serafiny
wyrwało się coś jakby jęk, a po nim dopiero przyszły słowa i banalny uśmiech
mimowolnej kokieterii.
— Ach, to pan Ziutek! Tak się przestraszyłam...
Schyliła się i podnosząc mały, wilgotny kamyczek, rzuciła go w morze, jak
niewypowiedzianą myśl, jak słowa obrzydzenia, które cisnęły się jej na
rozchylone niczym do pocałunku wargi. Bądź co bądź ciotka opłaciła podróż,
poniosła tyle kosztów, a teraz słusznie i natarczywie domaga się, żeby Serafina
coś zarobiła na ich dalszy tutaj pobyt. Serafina także chciała pozostać pośród
urzekającego ją każdego ranka krajobrazu. Może spotka wreszcie chłopaka, którego
już kocha, mimo że go jeszcze nie poznała, nie widziała na oczy. Młodego,
pięknego chłopaka o wąskiej twarzy i wąskich biodrach. Nic będzie chciał od niej
niczego, poza słowem: kocham.
Do rzeczywistości przywołuje gardłowy, niski głos sapiącego nad jej karkiem pana
Ziutka.
— Pójdziemy wieczorkiem na kolacyjkę do Grandu?
— Pójdziemy... — zgodziła się z ociąganiem, przymykając oczy, żeby jeszcze
przez chwilę zatrzymać w nich wyimaginowany obraz.
— A szampana dziecko lubi?
— Lubi... — odpowiedziała kapryśnie i jak mała dziewczynka ułożyła usta w
zabawny ryjek.
Serafina wiedziała z doświadczenia i ze światłych nauk ciotki, że takie minki w
szczególny sposób działają na starszych panów. Jeszcze tylko nie bardzo
potrafiła zamienić minki na korzyści materialne i z pewnością ciotka nazwie ją
znów „niedonoskiem umysłowym". Serafina nie umiała zbytnio liczyć. Nie potrafiła
mnożyć i dodawać, gdy obejmowały ją starcze ramiona. Wolała wtedy myśleć o czymś
przyjemniejszym. Na przykład o malinowych lodach, białych pantofelkach, o morzu,
w którym będzie kiedyś pływała ze swoim chłopcem.
Pan Ziutek ujął ją pod ramię, usiłując nadać elastyczności swoim krokom,
wciągnąć wystający, obciśnięty popielatą gabardyną, rozległy brzuch. W tylnej
kieszeni spodni spoczywał napęczniały portfel, a liczne w Sopocie sklepy
komisowe zaprowadziły już niejedną dziewczynę na pierwsze piętro Grandu do jego
apartamentu z widokiem na morze.
— A gdzieśmy pozostawiły ciotunię? — Zajrzał Serafinie w oczy z figlarnym
uśmieszkiem na mięsistych, o fiołkowym odcieniu, wargach.
11
— Ciocię boli głowa. Położyła się trochę... - kłamała tak, jak uczyła ciotka. -
Myślę, że nic będzie się gniewała, jeśli zjem z panem kolację... — Popatrzyła na
niego niewinnym wzrokiem.
— Miejmy nadzieję! - Roześmiał się szeroko, aż zakołysał się obwisły
podbródek.
Szli po wilgotnym piachu wyludniającej się o tej porze plaży. Zachód rozlał się
czerwienią na spokojnych, napływających rytmicznie falach. Serafina spojrzała na
różowiejące smugi nieba. Pomyślała, że byłyby ładne domowe pantofelki w takim
właśnie kolorze.
— O czym dziecko tak rozmyśla? — Usiłował poszukać jej oczu. Czuła, że ręka
podtrzymująca jej ramię szuka uparcie kontaktu z piersią. Był to moment, którego
nie należało przegapić. Patrząc przed siebie i udając, że nie zauważa lubieżnych
ruchów, powiedziała niedbale, z niejakim ociąganiem:
— Myślę o drobiazgach, które oglądałam dziś rano w komisie...
— Możemy je jutro razem obejrzeć! — wykrzyknął bez namysłu. Jednak natychmiast
ugryzł się w język, zastanawiając się, w jaki sposób taktownie zmienić temat. W
podobne sprawy nie należało się zbyt szybko i pochopnie angażować. Wiedział z
doświadczenia, że taki „drobiażdżek" jest zazwyczaj kuponem zagranicznego
jedwabiu albo włoskimi pantoflami o zawrotnej cenie. Ostatecznie można się
trochę potargować, chociaż dziewczyna warta solidnego prezentu. Należy jednak
poczynać sobie ostrożnie, aby nie stała się jedynie czymś w rodzaju odkurzacza,
wsysającego wszystkie zaskórniaki. Kropelki potu wystąpiły panu Ziutkowi na
czoło. Rozgorzała w nim krótka, rozpaczliwa walka między zawodową ostrożnością,
starczym skąpstwem, a młodzieńczym pożądaniem. Zdawał sobie jednak sprawę, że
jest już w tym wieku, gdy choruje się nie na przerost możliwości potencjalnych,
a raczej na przerost gruczołu krokowego. Nim się spostrzegł, doszedł do lat,
kiedy w momentach wielkiej obstrukcji szeptał do siebie z wielką rozwagą: „tylko
się zbytnio nie nadymaj, bo może pęknąć w mózgu jakieś naczynko i koniec z
wszelkimi uciechami. A wtedy nic odróżnisz już pupki od papki". Gdy zaś do tego
ma się jeszcze duży brzuch, to powodzenie należało koniecznie podtrzymywać
upominkami. Przestał się od dawna łudzić, że piękne, młodziutkie dziewczyny
pozwalają na wszelkie poufałości tylko i jedynie dla samych przeżyć erotycznych.
Przeżycia to one mogły mieć ze znacznie młodszym i foremniejszym. Od jemu
podobnych wymagały przede wszystkim wzruszeń żołądkowo—ubraniowych.
12
Krocząc u boku Serafiny, czuł ogarniające go szaleństwo, jakiego od lat już nie
doświadczył. Był pewny, że mógłby ją pieścić tak, jak nie zdarzyło mu się od
dawna pieścić żadnej kobiety. Znów poczuł się stuprocentowym samcem i przez
moment zapomniał o nadciśnieniu. Oczy mu rozbłysły zmętniałym lazurem, krok stał
się jeszcze bardziej sprężysty, dłonie spotnialy i coś tam zaczynało
niespokojnie drgać w niebieskich kalcson-kach w różowe żabki.
„Choćby ta drobnostka kosztowała tysiące, muszę mieć tę dziewczynę" — pomyślał,
przeliczając w myśli pieniężne zasoby. Obrachunek wypadł pomyślnie i pan Ziutek
zaszeptał gorącym oddechem w drobne, wysuwające się spod ciemnych włosów, uszko
Serafiny.
— Maleństwo ma takie piękne nóżki... Trzeba dla nich pomyśleć o pantofelkach z
antylopy.
— Tak... — rozmarzyła się Serafina, wzdychając leciutko i dotykając głową jego
ramienia. Pomyślała, że wszystko łatwo poszło i ciotka nie będzie miała powodu
nazywać ją „niedonoskicm umysłowym". Gdy jednak ujrzała z bliska zaróżowioną,
gąbczastą twarz z falbankami zmarszczek pod malutkimi oczkami, postanowiła
podwoić swoje wymagania.
— Mam teraz ochotę na kawę — szepnęła, gdy znaleźli się w holu Grand Hotelu, a
pan Ziutek stał krok za nią niby dobry, troskliwy tatuś, który nosi za córeczką
szal.
Pan Ziutek przytaknął szpakowatym, mocno przerzedzonym czerepem i drobiąc
wielkimi stopami w popielatych, dziurkowanych zamszówkach, wstępował za Serafiną
po trzech wysokich schodkach z marmuru.
— Kupię ci kwiaty, Serafino! - Zatrzymał się w hołu przed oszklonym kioskiem
pełnym róż w smukłych wazonach.
— Ach, nie! — Skrzywiła się z obrzydzeniem. Myślała bowiem o zupełnie innych
sprawach niż kwiaty, co wiązało się z obecną przy niej starczą galaretą, a także
z byłym kochankiem—inwalidą. Ten ostatni, nim zabrał się do pieszczot, długo
skrzypiał sztuczną nogą, którą za każdym razem odkręcał, a potem wczołgiwał się
z ochoczym chichotem pod kołdrę, z pustką u lewego boku. Pustka tej nogi była
prawic namacalna i urastała do wielkości nogi olbrzyma. Miała większe rozmiary
niż noga prawdziwa. Serafinę bawiły jednak różne zdrobnienia i wyszukane nazwy,
które stosował, jak chociażby: „pieszczochron" na określenie pewnego gumowego
drobiazgu. Usiłowała teraz zająć myśl czymś innym, niż zastanawianiem się, co
mógłby mieć do odkręcenia pan Ziutek.
13
- Nie lubisz kwiatów? — W jego głosie zabrzmiały zdumienie i niewiara.
- Nie lubię - skwitowała zdecydowanie. - Trochę się nimi brzydzę, a może tylko
się boję... - dodała łagodniej, nie mając wcale kwiatów na myśli i utkwiła
niechętny wzrok w koszyku z różową azalią. Zmrużyła przy tym oczy, niczym
krótkowidz, chociaż widziała doskonale. Ciotka twierdziła, że wszystkie
prawdziwe damy miały slaby wzrok i mrużyły oczy, należało więc je naśladować.
Serafina przy lada okazji czyniła to samo z nieporównanym wdziękiem. Nawet
ślepota w jej wykonaniu nabierała powabu.
„Jest taka inna" — pomyślał pan Ziutek, zerkając z dumą na jej delikatny profil
i prężąc na ramionach wątłe, obrosłe tłuszczem muskuły.
„Z pewnością wydalam mu się oryginalna. Ciotka przecież uczyła, co lubią
mężczyźni" — uśmiechnęła się w przestrzeń zwycięsko, wsuwając delikatnie dłoń
pod naprężone ramię i opuszczając skromnie rzęsy, aby nie dostrzegł w jej oczach
niechęci.
- A czego chciałabyś najbardziej? - zapytał, myśląc o jutrzejszym spacerze po
komisach przy ulicy Monte Cassino.
Serafina chwilę milczała, ociągając się z odpowiedzią. Błądziła teraz myślami w
pracowni malarskiej. Witryna z kwiatami przywołała tamten czas... Od pierwszej
chwili, gdy rozejrzała się po ścianach zawieszonych obrazami, odkryła w sobie
zamiłowanie do kolorowych, dziwacznych plam na płótnie, z których można odczytać
wszystko, co się tylko chce zobaczyć. Były takie pozbawione sensu, a zarazem
piękne...
Nie mogła przecież tego wszystkiego wyjawić panu Ziutkowi. Instynktownie czuła,
że nic by z jej marzeń o malowaniu nie zrozumiał. Co najwyżej, zamiast pantofli
z wężowej skórki, kupiłby jej taniutkie, dziecinne farby w czarnym pudełku z
dwoma pędzelkami w środku, tak jak chciał się zapewne wykpić kwiatami, których
ani zjeść, ani na nogi nałożyć.
Barwne kwiaty na wystawie przypomniały jej mężczyznę, przed którym po raz
pierwszy w życiu stanęła nago, pozując jako modelka do aktu. A może nawet nie
kwiaty, tylko niebieski kolor dekoracji, który skojarzyła z jego błękitnym
kitlem powalanym farbami. Ten mężczyzna o nerwowych dłoniach i drapieżnym
profilu był świadkiem jej pierwszego rumieńca wstydu, a trochę później krzyku
bólu i rozkoszy. Wezbrała wtedy cała uczuciem do niego, jak pierś mlekiem.
Gdy udało mu się sprzedać któryś z obrazów, albo gdy był pijany, pozwalał
Serafinie bawić się farbami i paletą. Kiedyś, oglądając kawałek
14
płótna pokryty przez nią śmiało zestawionymi barwami mającymi
wyobrażać bukiet polnych kwiatów, wykrzyknął pełen zdumienia:
— Ależ to bardzo interesujące, dziewczyno!
Długo przypatrywał się jej ze zdumieniem, jakby ją zobaczył po raz pierwszy.
Może dlatego, że był pijany i widział podwójnie?
— Gdybyś nie była tylko modelką, a kręciła się po Akademii mając wpływowego
protektora, uznano by cię niechybnie za wielki talent. A tak, to gówno! —
dorzucił bełkotliwie. Odbiło mu się kminkówką, więc zaciągnął się zapalonym
papierosem, który mu podała i wpadł w melancholijny nastrój. Był bliski łez, gdy
objął ją i tłumaczył, że nie tylko malarką, ale nawet lwicą nigdy nie będzie,
jedynie zwykłym kociakiem, bo nic obraca się między grubą zwierzyną...
Wchodząc do sali, Serafina przystanęła na moment, rozglądając się dookoła,
podchwytując męskie taksujące spojrzenia. Wydęła pogardliwie wargi. Nie byli jej
jeszcze potrzebni w znaczeniu samców, a jedynie w charakterze książeczek
oszczędnościowych, z których w każdej chwili można podjąć potrzebną kwotę.
W przepełnionej o tej porze kawiarni z trudem znaleźli stolik, korzystając z
pomocy usłużnego kelnera z dłońmi stworzonymi do łapówek i napiwków. Pod palmami
siedziały stadka młodych kurewek, pianista wygrywał melodie z operetek,
zgarniając je z klawiszy szybkimi palcami, pachniało zachęcająco kawą. Serafina
z gracją usiadła na zielonym fotelu z ciemnym wyplatanym oparciem. W czerwonej
prostej sukience o dużym dekolcie, zsuwającym się z lekko spadzistych ramion,
wyglądała jak nadwiędry kwiat maku rzucony na trawę. Poprawiła czekoladowego
koloru włosy spadające w nierównych kosmykach na czoło i uśmiechnęła się
promiennie.
Pan Ziutek obrzucił salę pewnym siebie spojrzeniem zdobywcy, chcąc się przekonać,
czy wszyscy doceniają jego powodzenie. Jednocześnie penetrował, czy nie natknie
się na kogoś ze znajomych, kto mógłby donieść żonie, jak się tutaj zabawia. Żona
była chorobliwie zazdrosna, krzykliwa i nieobliczalna w reakcjach. Prowadziła
jednak znakomicie dom i, co się najbardziej liczyło, dbała o jego chorą wątrobę.
„Muszę wysłać jutro czułą karteczkę. Inaczej gotowa zjechać mi na głowę" -
pomyślał rozsądnie, zwracając się do Serafiny mizdrzącym się tonem:
— Czy dziecko ma apetyt na melbę?
— Ma... — skinęła wdzięcznie główką, uśmiechając się w przestrzeń, zajęta
marzeniami kręcącymi się wokół jutrzejszych zakupów. Ciotka Apo-
75
lonia zachęcała ją niejednokrotnie do przeobrażenia się w takie małe, czarne
stworzonko, które pokazała kiedyś Serafinie w słoju na aptecznej wystawie. To
czarne, niepozorne stworzonko potrafiło przypiąć się do ludzkiego ciała i pić
krew lak długo, aż syte, samo od niego odpadało. Serafina postanowiła już jutro
zrobić taki eksperyment z panem Ziutkicm w komisowych sklepach w myśl zasady, że
wszystko ma swoją cenę, a im dziurka mniejsza, tym wydatki większe.
Publiczność w kawiarni była ta sama, co każdego innego dnia. Kocie oczy Serafiny
prześlizgiwały się obojętnie i z pewnym rozczarowaniem po dobrze znanych z
widzenia twarzach.
„Znów nikogo godnego uwagi" — westchnęła, nie dojrzawszy wśród mężczyzn swego
ideału z dziewczęcych snów. Mimo, że z pozoru była zepsutą dziewczyną
wychowywaną przez ciotkę na drapieżną kocicę, to jednak pozostawała nadal
niewinnym, naiwnym stworzeniem, tęskniącym za tym wszystkim, za czym tęsknią w
jej wieku dziewczęta i na co czekają, wierząc iż życic przyniesie im w darze
same piękne i nadzwyczajne przeżycia.
Zdjęty delikatnie z bitej śmietany plasterek ananasa, ozdabiający pucharek z
melbą, stacił nagle dla Serafiny smak, gdy spocona dłoń pana Ziutka coraz
natarczywiej szukała pod stolikiem jej kolana. I nie tylko.
Potem jedli kolację w sali restauracyjnej z orkiestrą. Pan Ziutek dysponował
kolację u zgiętego wpół kelnera, a Serafina przesuwała znudzonym wzrokiem po
wyfraczonych muzykach. Siedzieli na tle granatowej zasłony z wyplecionym ze
słomki Neptunem, zwartym w czułym uścisku z Syreną. Bokami prześlizgiwały się
wielkie ryby. Na parkiecie kręciło się w kółko kilka par, wyczyniając nogami
dziwne i skomplikowane wygibasy. Przy paru stolikach siedzieli zagraniczni
goście. Między półmiskami pełnymi zakąsek ustawiono kolorowe proporczyki i
Serafina starała się odgadnąć, do jakiego należą państwa. Po prawej stronie, w
pobliżu otwartych szeroko drzwi do mrocznego baru, siedział samotnic oficer
marynarki. Serafina kilkakrotnie wracała do niego wzrokiem, ale kiedy dostrzegła,
że ma odstające uszy, przestała się nim interesować. Nie mógł być chłopcem z jej
wyobrażeń. Tamten musi mieć wszystko najpiękniejsze i takie jak specjalnie dla
niej uszyte.
— O czym dziecko tak myśli?
Pan Ziutek położył szeroką, owłosioną rękę na jej drobnej dłoni.
— Tak sobie, o niczym..."
16
Odłożyłam maszynopis, popiłam parę łyków zimnej kawy i spojrzałam niepewnie na
Jadźkę. Nazywała siebie teraz Vini. Od śmierci Józka nie chciała, aby ktokolwiek
mówił do niej: Jadźka. Siedziała sztywno wyprostowana w swojej nieśmiertelnej
granatowej sukience z biah/? kołnierzykiem.
— No, i jak to znajdujesz? — spytałam z wymuszonym uśmiechem, bo mina, z jaką
na mnie patrzyła, nie wróżyła niczego dobrego. Zamiast spodziewanego entuzjazmu,
zobaczyłam coś w rodzaju obrzydzenia, a może tylko zaskoczenia pomieszanego z
przerażeniem.
— Tyle na razie udało mi się napisać. Reszta w głowie i notatkach... -
Uśmiechnęłam się do niej czule, wyrównując drżącymi z emocji palcami kartki
maszynopisu. Była moim pierwszym czytelnikiem, a ja bardzo się z jej zdaniem
liczyłam. Z nas dwu ona była zawsze rozsądna i przewidująca. Stąpała twardo po
ziemi.
— To już lepiej zostań przy tłumaczeniach... — westchnęła z niezdecydowanym
wyrazem twarzy, unikając mego wzroku. Ten niezdecydowany wyraz miał być
prawdopodobnie dla mnie osłodą. Zwykle wyrażała się jasno i brutalnie.
— Robisz to przynajmniej dobrze, a i zarabiasz nic najgorzej...
— Tak myślisz? — Starałam się nie okazywać rozczarowania. — Mam serdecznie dość
przekładów z niemieckiego. — Wzruszyłam nieznacznie ramionami.
— Wątpię, żeby ci ktoś wydał tego rodzaju powieść — orzekła autorytatywnym
tonem. — Cenzura nie puści. Przecież nie ma nic wspólnego z socrealizmem.
Zastanów się nad tym...
Popatrzyłam w okno. Niebo poszarzało, zbierało się na deszcz.
— Mam po prostu dość tej całej naszej rzeczywistości, tych upolitycznionych,
tłumaczonych przeze mnie książek, nawet tych, które z braku innych muszę czytać.
Wszyscy już mają po dziurki w nosie elektryfikacji, produkcji, wspaniałych ludzi
i radzieckich powieści, w których nawet amputowane nogi odrastają. Chcę od tego
uciec! Chociażby dla własnej przyjemności. Od dawna chodzi za mną myśl, żeby
zacząć pisać. Pamiętam, że na którymś z powojennych zjazdów koleżeńskich naszego
gimnazjum jedna z koleżanek przypomniała, jak mając czternaście lat przysięgałam,
że kiedy dorosnę, napiszę piękną powieść o miłości. Gdy wyszłam za mąż i
zo')a<:^SffoTm^S0 mCża biegającego po pokoju nago z nadwiędłą mę^jścią, odgf^łam
się, że jeśli natychmiast nie zakryje się ręcznikiem,
17
opiszę go kiedyś w powieści, zresztą tak samo jak i naszą noc poślubną. Nawet
tytuł miał być taki... Noc poślubna.
— To pisz! - westchnęła Jadźka, wznosząc oczy ku górze. - Ale pisz w taki
sposób, żeby mogli wydać. I żeby nie było to podręcznikiem dla kurew...
— Ba! — Wzruszyłam ramionami. — Państwowo twórcza tematyka mnie nie interesuje.
Chcę pisać o czymś zupełnie innym, a jednocześnie prawdziwym. Przecież na całym
świecie roi się od takich młodocianych kurwiszonków...
— Ale u nas ten temat stanowi tabu! Wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Skoro
chcesz czegoś prawdziwego, opisz swoje życie. Jest wystarczająco atrakcyjne i
niecodzienne... — Spojrzała na mnie wymownie. — U ciebie wszystko było na opak i
udziwnione. Zawsze byłaś przekorna i szłaś pod prąd. Chociażby ta twoja
okupacyjna miłość do Niemca... - Odchrząknęła i spuściła oczy, jak winowajczyni.
Wiedziała, że właśnie tego nie powinna była powiedzieć.
— Nic tylko okupacyjna! — żachnęłam się porywczo. — Wciąż tkwi we mnie, niczym
głęboko ukryty cierń, Jeśli on żyje, wróci i...
Nie dała dokończyć zaczętej myśli.
— Nie wierz nigdy w powroty! — krzyknęła ostrzegawczo. — Są nieprawdziwe jak
sny.
— Ale ja chcę wierzyć i chcę czekać — upierałam się, zbuntowana już i niechętna
tej rozmowie. — Czas zużyty na czekanie nie czyni człowieka starszym... -
dokończyłam łagodniej cytatem z „Czarodziejskiej góry", mojej ulubionej wciąż
jeszcze książki.
— Marnujesz najlepsze lata, a ja nie mogę na to spokojnie patrzeć. Spróbuj
wreszcie zapomnieć, wymazać z pamięci nieistniejący już czas. Niczego ci dobrego
nie przyniósł, poza bezsensownymi marzeniami... — Odruchowo szukała czegoś w
przepastnej torebce. Pewnie papierosów, zapominając, że rok temu rzuciła palenie.
— To prawda — przyznałam ze skruchą, ale i bez przekonania, myśląc o tym, że
gdy Polska trwała pod hitlerowską okupacją, gdy jeszcze grzmiały działa na
wydłużających się liniach frontów, gdy niemiecka armia szła wciąż naprzód — ja
pokochałam Niemca. Wstydziłam się tej bezsensownej miłości, borykałam się z nią,
a jednak zwyciężyła. Przetrwała dziesiątki lat. Przewiały nade mną, jak wiosenna
burza, jak huragan niszczący wokół siebie wszystko. Długo trwałam w oku cyklonu.
Gdy minął, zostałam zupełnie sama. Wyobcowana ze środowiska, obca nieomal,
straszliwie sa-
18
motna, z zapiekłym żalem do losu, do samej siebie, do przyjaciół, którzy się ode
mnie odwrócili. Walter nigdy nie wrócił. Nawet w snach nie potrafiłam się z nim
odnaleźć. Być może nie żył już, podczas gdy ja wciąż czekałam, oddając się
marzeniom.
— Wiesz co... — zawiesiłam głos zastanawiając się, w jaki sposób przekazać to,
o czym myślałam. - Czasem wydaje mi się, że moje życie przypomina podziurawione
sito. Te dziury, to nie spełnione nigdy do końca marzenia. A życie bez
niespełnionych marzeń i tęsknot staje się dziwaczne i niepotrzebne. Tak właśnie,
jak dziurawe sito... Może właśnie dlatego z irracjonalnym uporem każdy chce je
realizować, co o tym myślisz? - Spojrzałam niepewnie na Jadźkę. Błądziła
wzrokiem gdzieś ponad moją głową. Może patrzyła na akwarelę, przedstawiającą
jesienny pejzaż? I nagle uprzytomniłam sobie, że jej Józek zginął w takim
właśnie jesiennym, złocistosłonecznym pejzażu, oblany benzyną przez Niemców i
podpalony na trawniku zasłanym żółknącymi liśćmi klonu.
— Marzenia to marzenia, a rzeczywistość to rzeczywistość i do niej musimy się
dostosować. Inaczej zginiemy, a w najlepszym razie nie odnajdziemy się w niej...
— odpowiedziała bezbarwnym głosem.
— Nie potrafię żyć bez marzeń... — szepnęłam bezradnie, pełna skruchy, jak
dziecko, które wie, że źle robi. — W nich naprawdę żyję. Gdy marzę, czuję się
nawet szczęśliwa. Jestem razem z Walterem, albo czekam na jego powrót, bo moje
marzenia są pełne wiary, że nie mógł zginąć, że zjawi się któregoś dnia. Po
prostu zadzwoni do moich drzwi... - Bez większej wiary we własne słowa, dodałam:
— Nie chcę, nie mogę się ciągle pogodzić, że pewnie stało się inaczej...
— Musisz przez to przejść sama, jak przez rzekę bez mostu — powiedziała Jadźka.
Surowa i wciąż nieprzejednana. Zdziwiła mnie metafora, tak nie pasująca do jej
osobowości. Może gdzieś ją przeczytała, zastanawiałam się bez sensu, miast
pomyśleć o ratowaniu naszej zagrożonej powtórnie przyjaźni.
— Ja to mam za sobą... — usłyszałam po długiej chwili twardy w brzmieniu głos.
— Ja także. Tylko, że u mnie nic to nie dało, niczego nie zmieniło. Wiesz
przecież dobrze — powiedziałam może zbyt głośno, myśląc jednocześnie, że
przeszłam przez ten most z niewielkimi nawet trudnościami i trafiłam wprost do
domu Jerzego. Trudności pojawiły się później. Od tamtego czasu minęły lata. Po
raz pierwszy wówczas zagrożoną przyjaźń z Jadźką udało się jednak uratować.
Tylko z Jerzym nie udało
19
nam się nic. I jak zwykle z mojej winy. Jadźka była innego zdania. Uważała, że z
winy Waltera, którego cień wlókł się za mną przez lata, przysparzając mi tyluż
łez szczęścia, co i nieszczęścia.
— Spróbuj raz jeszcze i raz jeszcze, aż do skutku. Nic wmawiaj sobie, że wciąż
jeszcze kochasz cień... - odezwała się po chwili z jakąś spokojną rezygnacją w
głosie. Pobrzmiewało w nim coś z mojej dawnej Jadźki z czasów, gdy jeszcze
kochali się jak szaleńcy z Józkiem i wierzyli, że żadnemu z nich nie może się
stać nic złego, chciaż oboje po uszy siedzieli w konspiracji.
— Powiem ci coś, Jadźka! — Zdobyłam się na lekki, żartobliwy ton. — I to
słowami kobiety, która postanowiła napisać powieść, a więc metaforycznie.
Przestałam już wierzyć, że potrafię jeszcze zabrać kogoś na pokład roztańczonego,
nie wyważonego statku, dryfującego bez określonego celu po wielkim, burzliwym
oceanie mego fikcyjnego życia. Bo w rzeczywistości żyję fikcją, chociaż wydaje
się, że chodzę po ziemi. A ci wszyscy moi mężczyźni płyną w ławicy małych rybek
i kudy im wskoczyć na wysoki pokład! — Roześmiałam się. Jadźka mi zawtórowała.
— Tylko nie pisz tym stylem powieści! — ostrzegła. — Szczerze mówiąc, radzę ci,
pozostań przy tłumaczeniach, a jeśli już koniecznie musisz, opisz własne życie.
Będzie to wystarczająco udziwniona, a jednocześnie prawdziwa historia. I
pamiętaj, że literatura polega na cudownym połączeniu analizy i formy, a nie na
takim sobie fiu—bździu!
Jak wytłumaczyć Jadźce, że czas zatrzymał się dla mnie w pewnym fragmencie
mojego życia, niczym igła patefonu w zadraśniętym rowku płyty. Na pewnym
fragmencie sprzed dwudziestu paru lat, do którego powracam z uporem maniaka.
Trzymam się kurczowo tamtego zdarzenia, odtwarzam je wciąż na nowo i za każdym
razem przypisuję mu inny ciąg dalszy, który mógłby nastąpić każdego dnia.
Wczoraj, dziś, jutro...
Zaczyna się od dzwonka u drzwi. Biegnę otworzyć. Pociągła twarz, oczy o łagodnym
wyrazie, szpakowate skronie. Tak mógłby wyglądać. Takim go nie znam. Wtedy
wyglądał inaczej. Ale jak wyglądał naprawdę? Czas zmienia obrazy, zaciera je,
tak jak lustro zasnuwa się bielmem czasu. Ale Walter wrócił w jakiejś tam
postaci, zbliżonej do mego o nim wyobrażenia.
Ten dzień jest upalny. Gorące lato. Za moimi plecami blask słońca zalewa pokój.
A w mrocznym prostokącie otwartych drzwi jego sylwetka.
20
Coś mówi. Może coś mówić, może milczeć. Pewne jest tylko, że się uśmiecha. Takim
go widzę, chociaż uśmiechu nic pamiętam. To był czas, w którym ludzie rzadko się
uśmiechali.
Odtwarzam scenę jego powrotu dziesiątki razy, w różnych wariantach, ale zawsze z
niepokojem prawdziwym. Moja fikcja musi zawierać wszelkie cechy
prawdopodobieństwa, nic nie może zdarzyć się w cudowny sposób. Powinna być
całkowicie realna przy całym bezsensie urojenia. A więc czekał. Czekał na tę
chwilę spotkania, odnalezienia mnie, przeszło dwadzieścia lat. Oczywisty nonsens.
Czas mógł się zatrzymać tylko dla mnie. Nic ma cudów, nie ma romantyków, nie ma
takiej miłości. Nic ma nic z tych rzeczy. Istnieje jedynie wyobraźnia. Ja ją na
szczęście, albo na nieszczęście, mam. Na szczęście, bo dzięki niej zarabiam,
żeby żyć w określonym miejscu na ziemi, w pokoju z kuchnią i balkonem. I na
nieszczęście, bo żyję w świecie urojonym, chociaż przygotowuję posiłki, kąpię
się i pracuję. Zatrzymuję czas, jak złowiony na kliszę obraz i utrwalam go w
martwej fotografii, w tysiącach jej odbitek. Ustawiam urojone obrazy przed
obiektywem wyobraźni, nadaję im treść i przypisuję plener. Zdjęcia mogę
odpowiednio kadrować, ożywiać obrazy niby taśmę filmową i przeżywać. Przeżywać
zgodnie z życzeniami i własną fantazją, sprowadzającą się do najdrobniejszych
realiów. Niebezpieczna zabawa, ale dzięki niej żyję podwójnie. Dwa razy
powtarzam moje jedno ubożuchne życie — wzbogacam je po królewsku.
A więc w ten upalny dzień lata otwieram drzwi... Stoimy teraz niemi w ciasnym
uścisku ramion. Płaczemy. Brark słów. Słowa nie pasują do tej sceny. Gdyby
istniały, byłyby bardzo głupie. Ale ja płaczę naprawdę. I naprawdę czułabym
szczęście, a raczej jego odblask, gdyby rzeczywiście on zjawił się pewnego dnia.
Po tym znów jest luka. Nie potrafię jej wypełnić. Nie mogę się zdecydować na
żadne rozwiązanie sytuacji. Czy pozostanie ze mną w domu, czy zabierze mnie ze
sobą. Gdzie mógłby mnie zabrać? Do hotelu, w którym się zatrzymał? Zbyt banalne,
mimo iż logiczne. Nie chcę, żeby było zwyczajnie, chociaż prawdopodobieństwo
musi zostać zachowane. I to „co dalej" rozprasza, rozbija całe napięcie naszego
spotkania. Miesiącami tkwimy więc w tym moim mrocznym przedpokoju objęci
uściskiem — szczęśliwi do granic metafizycznych — z gorącym dniem lata za
plecami.
Dzwonek do drzwi. Biegnę otworzyć. Na progu gotowany embrion. Embrionalny przez
swoją starość, poruszający się na zasadzie galwanizowanej żaby. Niebieskimi
oczkami z ciemnym punkcikiem nicości pośrodku,
21
patrzy na mnie pustką swoich siedemdziesięciu sześciu lat, oblizuje wargi
pożądliwością różowego języka. Starcza galareta z malowanymi brwiami i różową
pupką niemowlaka w miejsce twarzy. Wchodzę w moje normalne, codzienne życie.
— Dzień dobry, kochanie! - Wykrzywiam usta w uśmiechu, bo nagle czuję litość
dla tego zakochanego, chutliwego starca o duszy młokosa sprzed japońskiej wojny,
który pragnie mnie w charakterze żony lub kochanki.
Sunie w moją stronę z pałającymi uszami, z rozdygotanym anginowo-pektorisowym
sercem, z przymrużonymi ślepkami w siateczce zmarszczek i brzuchem
nieprzyzwoicie wypiętym do przodu.
— Wciąż na ciebie czekam... Pragnę cię już od tylu lat...- szepce, wysuwając
kusicielski i wężowy koniuszek języka.
Mam ochotę powiedzieć: - Nie ryzykuj. Jeszcze cię sparaliżuje w łóżku - jednak
głośno odzywam się z pobłażliwością, odsuwając go lekko od siebie i podając dłoń
do pocałunku:
— Coś ty taki agresywny?! Może lepiej napijmy się kawy?
— A, i owszem... — pada zdeterminowana odpowiedź. Później już siedzimy
naprzeciw siebie przedzieleni stołem. Rozmawiamy o polityce, o drożyźnie i o tym,
że ktoś tam ze znajomych
choruje.
W łysinie Albina, lśniącej i jajowatej, odbija się blask kuchennej lampy.
Ogarnia mnie litość wobec tego starca, chwytającego się kurczowo życia, który
wciąż ponawia zaproszenie na dansing.
— Próbowałem u nas w klubie twista - oznajmia mimochodem, a ja z przerażeniem
wyobrażam sobie w ruchu te wielkie platfusowate stopy. — Ale tak za bardzo to
się nie wyginam... — dorzuca z uśmiechem, obnażając śliczne nylonowe ząbki.
A tam, w mrocznym przedpokoju, zostawiłam jego i mnie z twarzą przytuloną do
twarzy. Będziemy trwali tak w nieskończoność zależną od mego kaprysu, od
sytuacji, nastroju. Obraz na siatkówce oka nieprawdziwy, odbity z urojenia, ale
odczuwanie prawdziwe.
— Cieszę się, że mnie odwiedziłeś... - mówię głośno. Chcę w tej chwili
uszczęśliwić wszystkich, tak dużo jest we mnie ciepła od wyimaginowanego trwania
w upragnionych, jedynych na świecie ramionach. Albin żylastą dłonią artretyka
chwyta moją rękę i przytula do wilgotnych ust.
— To może jutro wybierzesz się ze mną do teatru? Mam akurat dyżur lekarski w
„Komedii". Wpadłem do ciebie z tą właśnie propozycją.
22
— Chętnie... - mówię bez przekonania i wymykam się niecierpliwie myślami do
przedpokoju.
Teraz dotykam koniuszkami palców jego twarzy. Obrysowuję kształt ust, przesuwam
dłonią po ciemnych włosach przetykanych srebnymi niteczkami. A może nie ma w
nich jeszcze siwizny? Jest ode mnie starszy zaledwie o cztery lata, a moje włosy
są jeszcze młode i połyskliwe. Ten myślowy wtręt rozprasza nastrój pieszczoty i
wiem, że trzeba będzie wszystko zaczynać od początku. Od dzwonka u drzwi. Nic
nie szkodzi. Mam przed sobą jeszcze całe lata takiej zabawy z cieniem.
— Przyniosłem ci w prezencie długogrająca płytę - przypomina sobie
nieoczekiwanie.
— No to ją przegrajmy — godzę się z rezygnacją i wiem już na pewno, że wizyta
przedłuży się co najmniej o czas owej znienawidzonej już w tej chwili płyty.
W pokoju siadam na brzeżku tapczanu. Albin, w głębokim fotelu, pożera mnie
wzrokiem wygłodzonego satyra. Czarne, krzywo namalowane ołówkiem brwi, zmieniają
jego twarz w upiorną maskę.
Odwracam głowę w stronę okna, byle tylko uniknąć wzroku gotowanej ryby
skrzyżowanej z kurą ogłupiałą przed użyciem koguta.
Z płyty radośnie i zwycięsko brzmi pełen obietnic głos Anny German.
Zakwitną różą na twojej drodze przerzucę mosty na drugą stronę...
Rozpłynęły się ściany pokoju. Grudniowy zmierzch zamienił się w upalny dzień
czerwca. Biała sukienka z kolorowym haftem, kwiat margerytki we włosach, a on
goni mnie dookoła krzewu fioletowego bzu, wykrzykując pół żartem:
— Nic uciekaj, czuję lęk, że cię nigdy nie dogonię...
A polem siedzimy w kwitnących trawach, objęci i zdyszani. Odprowadzamy wzrokiem
lotne obłoki przeganiane wiosennym wiatrem i nie chcemy wiedzieć, że jest wojna,
że mamy dla siebie tak niewiele czasu do jego odjazdu na front.
— Jutro o tej porze będziesz już w drodze — patrząc w słońce przez zmrużone
rzęsy, staram się uśmiechnąć, a serce wali nieprzytomnie z lęku i szczęścia. Z
lęku, że życie frontowego żołnierza jest równie ulotne jak obłok, i ze szczęścia,
bo jest jeszcze w zasięgu mojej ręki, bo powiedział...
23
— Jak on to powiedział? - Odtwarzam w pamięci obraz, jak ze starego sztychu, z
rodzajowej pasterskiej scenki. Tak zamarł, zastygł w mojej pamięci.
Coś stuknęło o podłogę. Obracam twarz w stronę Albina. Z płaskich stóp zsuwa
dyskretnie buty, wstaje sztywno i sunie do mnie w popielatych skarpetkach.
— Zatańczymy? — Uwodzicielski uśmiech zdobywcy.
— Co ty... W domu tańczyć? — dziwię się grzecznie, a serce wali z obrzydzenia
i z litości.
— Najprzyjemniej tańczyć w domu... — Bierze mnie w ramiona i drobi bujającym,
niepewnym kroczkiem. W twarzy napięcie. Skóra czerwienieje z wysiłku i waporów.
Żylasta dłoń drży na moich plecach. Za chwilę zacznę płakać albo krzyczeć.
Wymykam się więc, wyparowuję z ramion Albina i jestem już nad stawem.
Był porośnięty rzęsą, a my staliśmy nad jego brzegiem, wsłuchani w pierwsze
krople deszczu szeleszczącego w młodych liściach drzew. Ten staw śni mi się do
dzisiaj. Jest moją ucieczką, gdy wszystko zawodzi, gdy świat wali się na głowę.
Ten staw istnieje naprawdę, tylko że ja go już nie odwiedzam. Jest inny. Jest
tak inny, że prawie obcy i nie potrafię odnaleźć nad jego brzegami naszych
młodzieńczych, a przecież już dorosłych postaci. Lata wojny nie oszczędziły nam
niczego z okrucieństwa i przemocy. Ale z pewnością krążymy wokół stawu jak na
uroczysku. On jako cień, a ja żywa, dziesiątki razy już odmieniona, chociaż
wciąż pełna tej samej, co dawniej tęsknoty. I kłaniam się jego cieniom, i
szepczę jakieś banalne, głupie słowa, niczym zaklęcie, modlitwę, której nigdy
nie udało się spełnić. A staw jest zielony, zieloniutki, mroczny, kumkający
żabami. Brzegi porasta tatarak i żółto kwitnące kosaćce. I jest naprawdę.
Bardziej rzeczywisty, niż my i wojna.
Melodia się skończyła. Róże zwiędły. Staliśmy bez ruchu w miejscu, Albin coś
mamrotał. Rozejrzałam się po pokoju, jakbym go po raz pierwszy zobaczyła. Wydaje
się teraz obcy i brzydki.
— Przepraszam, nie dosłyszałam o czym mówiłeś... — Wysuwam się z ramion Albina
i siadam naprzeciw niego.
-i Byłem wczoraj na pogrzebie mego przyjaciela... — powtarza z cukrowym
uśmiechem, tak jakby mówił: „zjadłem świetny kawałek tortu". -Jakoś tak się
przerzedzają szeregi znajomych.
— Ile miał lat? — Pytam twardo, impertynencko. Przed oczyma przesuwa się
młodzieńcza twarz mego brata i niemal chłopięca Bolka, z pierwszym sypiącym się
zarostem.
24
_ No, jeszcze mógł żyć. Dopiero co przekroczył siedemdziesiątkę.
_ To się wystarczająco nażył — cedzę ze złośliwą satysfakcją.
_ No, dajże spokój — oburza się wesolutko i ugodowo. — Był akurat na kuracji w
sanatorium. Czuł się doskonale. Kolega Kapoćko zbadał go i wypisał do domu, a on
poszedł do swego pokoju, usiadł na krześle i umarł...
— Piękna śmierć... — mówię z westchnieniem, myśląc o moich bliskich zamęczonych
w katowni Gestapo. I spoglądam w okno.
Białą kurzawą zawirowały wilgotne płatki śniegu.
Co mi to przypomina, szukam gorączkowo w pamięci i już wiem.
Tamten śnieg i tamta uliczka z pocztówki. Brak tylko jeszcze jednego szczegółu.
Czegoś, co roziskrzało zaśnieżoną ulicę, karetę sprzed wieku i młodą parę w
futrzanych salopach. Jasne loki wysuwają się spod futrzanej kapuzy, dłonie
ukryte w puszystej mufce. Twarz kobiety, uniesiona ku mężczyźnie w cylindrze,
zastygła w wyrazie oddania. Ośnieżona uliczka ze starymi drzewami lśni i
błyszczy w błękitnym zmierzchu.
No tak, tym brakującym elementem jest lampa. Uliczna latarnia swym złotawym
blaskiem przydaje obrazkowi życia i sprzyja nastrojowi wielkiej, uroczystej
ciszy.
Znalazłam się nieoczekiwanie w naszym z Jadźką okupacyjnym mieszkaniu. Sięgam
dłonią po maleńki obrazek połyskujący w mroku błękitnymi barwami motylich
skrzydeł. Delikatnym ruchem zdejmuję go z szafirowej ściany. Wisi w zasięgu ręki,
a gdy zasypiam, moje ostatnie spojrzenie prześlizguje się po nim z tęsknotą i
nadzieją. Nie ma już ani tego domu, ani tej ściany, ani tego obrazka. Ale on
dalej żyje we mnie. Zamknęłam go w oczach jak w cennym medalionie. Kryje w sobie
tamten przeszły czas, tamto życie.
Skrzy się sierść gniadych koni, połyskuje czarna kareta, uśmiecha się do siebie
młoda para, zamglona latarnia błyska złotawo. Za oknem mojego teraźniejszego
mieszkania, z innego już życia, wirują płatki śniegu, a ja wciąż czuję śliski
dotyk szkła pod palcami. Wodzę nimi pieszczotliwie po tej zaśnieżonej uliczce z
biedermajerowskiego czasu i powtarzam szeptem, tajemniczym szeptem, błagalnym
szeptem, który był we mnie każdego wieczora i nie wychodził poza bezgłośne
poruszanie warg.
— Boże, zachowaj go.
Ileż to już lat? Któryś tam rok wojny. Boże Narodzenie w okupowanej Warszawie.
Zimno w szafirowym pokoju, błękitny mrok za oknem, odblask ulicznej latarni za
szybami. Skierki mrozu połyskują tak, jak na pocztówce
25
trzymanej w drżących ze wzruszeniach palcach. Życzenia spokojnych świąt z karnej
kompani