KRYSTYNA NEPOMUCKA Ukłon w stronę cienia Obrączka ze słomy ?? ??? KRYSTYNA NEPOMUCKA Obrączka ze słomy Redaktor: Anna Pawłowicz Korekta: Ewa Redlicka Fotografia na okładce: Mirosław Stelmach 5TO © Copyright by Krystyna Nepomucka, Warszawa 1992, 1993 ISBN 83-900824-3-8 Wydanie III poprawione i rozszerzone Wydawnictwo ANTA ul. Kazimierzowska 28 m. 8 02-572 Warszawa tel./fax 48-29-41 Druk: Zakład Poligraficzny WEMA Jeżeli się nie ma nic — kocha się cień, bo człowiek musi coś lub kogoś kochać. Gdy nie ma się już nic, nawet cienia, to kocha się cień cienia... * ROZDZIAŁ PIERWSZY „... Serafina nie miała bliższej rodziny poza ciotką Apolonią. To właśnie ciotka przywiozła ją tutaj, na piaszczysty, zaśmiecony i pełen możliwości brzeg Bałtyku, ubarwiony kolorytem nieba. O swoich rodzicach wiedziała tylko tyle, że matka, dopóki nie zmarła, to niezmiennie w Wielki Piątek pościła na intencję, aby jej mąż, a ojciec Serafiny, który porzucił ją, nim jeszcze poczuła ruchy dziecka, miał ciężkie i długie skonanie. Po czym czekała cierpliwie do północy, aby zjeść pęto kiełbasy. Była tak gruba, że nad łóżkiem wmontowano uchwyty, by mogła się na nich podciągać. Dorożkarze na jej widok zacinali konie, gdyż wsiadając łamała resory. Od tluslości wypadły jej wszystkie kłaki i nosiła perukę. Wspomnienie matki było dla Serafiny mgliste. Sprowadzało się jedynie do czegoś ciepłego, miękkiego w dotyku i złotoróżowego w barwie. Mogło to być równie dobrze suknią, jak słoneczną plamą leżącą na kołdrze wyplatanego z wikliny łóżeczka. Właśnie to łóżeczko Serafina najbardziej zapamiętała z całego dzieciństwa. Z czasem urosło do symbolu, ponieważ całe dalsze życie Serafiny kręciło się wokół tego martwego na pozór przedmiotu, którego dobry Stwórca nie obdarzył na szczęście głosem. Pamiętała także dziadków. Przesiadywali zazwyczaj w gubiących sprężyny fotelach przed otwartym popielnikiem kaflowego pieca. Wydawało im się, że oglądają tam zaświaty. Czasem dostrzegali także karoce i Ogród Saski z czasów młodości, gdy panie nosiły na kapeluszach rajery, a panowie na nogach trzewiki zapinane na drobne guziczki. Obrazy wyczarowywał w ich oczach syfilis. Żywot zakończyli w domu dla obłąkanych, o czym niechętnie i tylko ku przestrodze wspominała raz jeden ciotka Apolonia, uświadamiając Serafinie konsekwencje chorób wenerycznych. Ciotka była wciąż jeszcze panną, chociaż sypał jej się pod nosem czarny, ostry wąs i przypominała bardziej kirasjera niż kobietę. Podobno mówiono o niej, że kiedyś miała gorącą krew, a co za tym idzie, niekoniecznie sypiała sama w małej, naruszonej zębem czasu willi po świętej pamięci bankierze, 7 który umarł w jej ramionach na udar serca, najpierw jeszcze zapaskudziwszy całe łóżko. Z czasów krwistej młodości pozostał dziś już tylko zielnik - prezent jednego z ostatnich wielbicieli jej kształtnych, tłustych łydek. Podobno, gdyby nie umarł w porę, zostałby jej mężem. W spadku po nim odziedziczyła także wstydliwą chorobę, którą długo i skrycie leczyła. Zielnik, owinięty w gazety sprzed pięćdziesięciu laty, przetrwał jakimś cudem nawet powstanie warszawskie, a syfilis został na tyle zaleczony, że ciotka ani nie zgłupiała, ani jej nos nie odpadł. Przeciwnie. Trzymała się doskonale, a głowę i bystrość umysłu miała jakby specjalnie wyostrzoną do robienia interesów. Była to mądra kobieta, głosząca surowe zasady. Od najmłodszych lat wpajała Serafinie, że trzeba pracować, aby nie być nikomu ciężarem. Pracować... co nic znaczy przemęczać się, gdyż nic tak kobiety nie niszczy i nie postarza, jak ciężka praca oraz nadmierne myślenie. A przecież uroda kobiety to cały jej kapitał. Można z niego dostatnio żyć do późnej starości, jeśli się umiejętnie podchodzi do mężczyzn i do życia. Mężczyźni bowiem są zawsze i niezmiennie tacy sami. Nie ulegają żadnym ewolucjom ani rewolucjom, zważywszy na to, co nimi w rzeczywistości rządzi. Uważała, że mężczyzna sprzed pół wieku, stąpający wolniutkim kroczkiem po bulwarach i wymachujący laseczką, tak samo jak mężczyzna w rozchłestancj koszuli, stojący z granatem na barykadzie, jest zawsze i przede wszystkim samcem. Samcem czułym na wdzięki wypielęgnowanej kobiety. Gdy Serafina skończyła szesnaście lat, ciotka zaprotegowała ją do pewnego malarza, powierzając wychowankę jego wielkiemu talentowi i jego dłoniom, chciwym na zielone owoce. Po roku Serafina z niewytłumaczonych dla ciotki przyczyn przestała pozować malarzowi. Została jej po nim czarna pikantna bielizna oraz brak jednego maleńkiego szczegółu odróżniającego dziewczynę od kobiety dojrzałej. Wszystkie następne prace Serafiny były w pojęciu ciotki łatwe i niezbyt męczące, chociaż nie ograniczały się jedynie do pozowania. Najsmutniejsze w nich było to, że nie przynosiły wielkiego zysku. Ale też i możliwości Serafiny były jeszcze ograniczone, z czego ciotka zdawała sobie sprawę. Serafina ukończyła zaledwie szkołę podstawową i zaliczyła rok gimnazjum, co w ciotki pojęciu całkowicie wystarczało pięknej dziewczynie. Uważała, że wykształcenie nie jest kobiecie potrzebne do szczęścia, lecz wprost przeciwnie. Mężczyźni nie gustują w zbyt mądrych i wykształconych 8 kobietach, ponieważ wykształcona zawsze przewyższy mężczyznę inteligencją, a tego oni bardzo nie lubią. Nadeszła więc pora, by rzucić Serafinę na głębsze wody z pływającymi w nich grubymi rybami. Po półrocznej pracy u pewnego rzeźbiarza, zakończonej niefortunnie zabiegiem w wykonaniu ciotki Apolonii, która musiała wysilić cały swój kunszt, aby długie szydełko nic zanurzyło się ani o milimetr głębiej oraz po kilku przepłakanych nocach Serafiny, ciotka uznała, że nadszedł odpowiedni moment do zrealizowania ambitnych planów puszczenia wychowanki na tereny zaludnione przez statecznych mężczyzn. Uważała, że tylko tacy są idealnymi partnerami dla młodego dziewczęcia. Statecznych, to znaczy w wieku, w którym ma się większe skłonności do sadła i kont bankowych, niż do kobiet. Ma to swój sens, ponieważ kobiety, jak wiadomo, szybko więdną od zbyt intensywnego życia seksualnego, a przynajmniej zatracają w twarzy ów nieuchwytny rys dziewczęcości, na którym można wiele zbudować w sferze materialnej. Pani Apolonia obejrzawszy siostrzenicę ze wszystkich stron, a zwłaszcza od strony najbardziej zasadniczej tak dla kobiety, jak i dla dobrze leżącej sukni — zdecydowała się zabrać ją nad morze, ponosząc wszelkie związane z tym koszta. Wychodziła ze słusznego założenia, że jeśli się chce coś wyjąć z garnka, należy do niego najpierw włożyć. Dzięki złotej maksymie ciotki Serafina otrzymała nową sukienkę koloru gotowanych raków i nieskazitelnie białą bieliznę z koronkami. Taką, jaką najchętniej oglądają starsi panowie o niezaspokojonych instynktach ojcowskich. W ten prosty sposób Serafina zetknęła się po raz pierwszy z morzem oraz pewnym starszym panem, który w niedługim czasie przy intensywnej zapobiegliwości ciotki Apolonii, powiększył kolekcję jej dziwnych kochanków. Jeden z nich na przykład, był bardzo pobożny. W czasie Wielkiego Postu kazał Serafinie wyhaftować na pasku do podwiązek: memento mori, a na znak żałoby sięgał zazwyczaj do metafizyki, chciaż prościej byłoby sięgnąć do pieniędzy ukrytych w portfelu z krokodylowej skóry. Ostatniemu z nich w najmniej odpowiednich momentach wypadała sztuczna szczęka, ale miał jeden nieodparty wdzięk, ukryty wabik. Serafina wykryła go po długich obserwacjach i przy jeszcze większej dozie dobrej woli. Były to uszy. Duże, odstające, wyblakłe na końcach uszy, przypominające rozwałkowane na makaron ciasto. Poruszając nimi groźnie, zabawiał Serafinę, wachlując jej spocone piersi. Mogła więc śmiało powiedzieć, że kochał ją tak, aż mu się uszy trzęsły. 9 Podarował jej szwajcarski zegareczek na złotej bransoletce. Ciotka schowała zegareczek do specjalnej kasetki, jako zalążek przyszłej fortuny. Serafina bowiem przyjmowała tylko prezenty. Natomiast szeleszczącą walutą zajmowała się ciotka, aby żaden cień nie padł na dziewczątko, będące pod jej opieką. Z chwilą jednak, gdy bystre oko pani Apolonii wypatrzyło, że starzec dożywia się ukradkiem w barach mlecznych, a prezenty dla Serafiny zaczęły nabierać coraz więcej cech poetyckich ograniczając się do taniutkich bukiecików, odsunęła adoratora całkowicie od Serafiny, grożąc prokuratorem, jeśli będzie usiłował nadal napastować nieletnie i niedoświadczone dziecko. Nie ma ludzi niezastąpionych. Wkrótce więc na miejsce pana z małym wdziękiem w dużych uszach, wynalazła ciotka Apolonia obiecującego mężczyznę z inicjatywy prywatnej. Serafina urzekła go na dancingu w Grandzie. Trzeba przyznać, że w bezpretensjonalnej marynarskiej sukience wyglądała bardzo efektownie i tak niewinnie, że można się było o nią potargować, zupełnie jak o prawdziwą dziewicę. Przy tym Serafina odziedziczyła po matce wrodzoną uległość charakteru, co dodawało specjalnego wdzięku jej trochę drapieżnej, kociej twarzy. Ciotka przeprowadziwszy dogłębny wywiad, przy najbliższej okazji zaprosiła pana do stolika, po czym bardzo szybko i umiejętnie zaaranżowała spotkanie na plaży z Serafiną, która przysłuchiwała się rozmowie z opuszczonymi skromnie rzęsami. Ciotka po dłuższym namyśle zgodziła się na spacer we dwoje, ale dopiero wówczas, gdy przyobiecał traktować jej siostrzenicę jak małe kapryśne dziecko, nieświadome podłości przewrotnego świata. Morze było wielkie i zielone, a Serafina mała, zaś w czerwonej sukience przypominała rozchwiany płomyk na wietrze. Patrzyła burym wzrokiem na uciekające nieomal spod stóp fale, kląskające niby mlaśnięcia językiem, na wilgotny ich ślad z jasną wypustką piany i myślała o niczym. Wypełniała ją nieuchwytna tęsknota za czymś, czego jeszcze nie rozumiała, nie potrafiła nazwać ani przyoblec w określony kształt. To taka bezimienna, daremna tęsknota, równa instynktowi dzikich gęsi odlatujących do ciepłych krajów. Zagubiła się w niej jak w lesie, nie mogąc odnaleźć właściwej ścieżki. Chłodna bryza zwilżyła twarz dziewczyny. Lekko rozchylone usta przypominały dojrzały, pęknięty owoc, oczy błądziły po dalekim, zamglonym horyzoncie. Duża, owłosiona dłoń dotknęła jej szczupłych, spadzistych ramion. - Patrzysz na zachód słońca? 10 Serafina odwróciła powoli głowę, zobaczyła tłuste, wygolone policzki, podbródek obwisły, jak krocze starej krowy i małe ruchliwe oczka utkwione w jej oczach. Z szeroko rozstawionych, sterczących pod delikatnym jedwabiem piersi Serafiny wyrwało się coś jakby jęk, a po nim dopiero przyszły słowa i banalny uśmiech mimowolnej kokieterii. — Ach, to pan Ziutek! Tak się przestraszyłam... Schyliła się i podnosząc mały, wilgotny kamyczek, rzuciła go w morze, jak niewypowiedzianą myśl, jak słowa obrzydzenia, które cisnęły się jej na rozchylone niczym do pocałunku wargi. Bądź co bądź ciotka opłaciła podróż, poniosła tyle kosztów, a teraz słusznie i natarczywie domaga się, żeby Serafina coś zarobiła na ich dalszy tutaj pobyt. Serafina także chciała pozostać pośród urzekającego ją każdego ranka krajobrazu. Może spotka wreszcie chłopaka, którego już kocha, mimo że go jeszcze nie poznała, nie widziała na oczy. Młodego, pięknego chłopaka o wąskiej twarzy i wąskich biodrach. Nic będzie chciał od niej niczego, poza słowem: kocham. Do rzeczywistości przywołuje gardłowy, niski głos sapiącego nad jej karkiem pana Ziutka. — Pójdziemy wieczorkiem na kolacyjkę do Grandu? — Pójdziemy... — zgodziła się z ociąganiem, przymykając oczy, żeby jeszcze przez chwilę zatrzymać w nich wyimaginowany obraz. — A szampana dziecko lubi? — Lubi... — odpowiedziała kapryśnie i jak mała dziewczynka ułożyła usta w zabawny ryjek. Serafina wiedziała z doświadczenia i ze światłych nauk ciotki, że takie minki w szczególny sposób działają na starszych panów. Jeszcze tylko nie bardzo potrafiła zamienić minki na korzyści materialne i z pewnością ciotka nazwie ją znów „niedonoskiem umysłowym". Serafina nie umiała zbytnio liczyć. Nie potrafiła mnożyć i dodawać, gdy obejmowały ją starcze ramiona. Wolała wtedy myśleć o czymś przyjemniejszym. Na przykład o malinowych lodach, białych pantofelkach, o morzu, w którym będzie kiedyś pływała ze swoim chłopcem. Pan Ziutek ujął ją pod ramię, usiłując nadać elastyczności swoim krokom, wciągnąć wystający, obciśnięty popielatą gabardyną, rozległy brzuch. W tylnej kieszeni spodni spoczywał napęczniały portfel, a liczne w Sopocie sklepy komisowe zaprowadziły już niejedną dziewczynę na pierwsze piętro Grandu do jego apartamentu z widokiem na morze. — A gdzieśmy pozostawiły ciotunię? — Zajrzał Serafinie w oczy z figlarnym uśmieszkiem na mięsistych, o fiołkowym odcieniu, wargach. 11 — Ciocię boli głowa. Położyła się trochę... - kłamała tak, jak uczyła ciotka. - Myślę, że nic będzie się gniewała, jeśli zjem z panem kolację... — Popatrzyła na niego niewinnym wzrokiem. — Miejmy nadzieję! - Roześmiał się szeroko, aż zakołysał się obwisły podbródek. Szli po wilgotnym piachu wyludniającej się o tej porze plaży. Zachód rozlał się czerwienią na spokojnych, napływających rytmicznie falach. Serafina spojrzała na różowiejące smugi nieba. Pomyślała, że byłyby ładne domowe pantofelki w takim właśnie kolorze. — O czym dziecko tak rozmyśla? — Usiłował poszukać jej oczu. Czuła, że ręka podtrzymująca jej ramię szuka uparcie kontaktu z piersią. Był to moment, którego nie należało przegapić. Patrząc przed siebie i udając, że nie zauważa lubieżnych ruchów, powiedziała niedbale, z niejakim ociąganiem: — Myślę o drobiazgach, które oglądałam dziś rano w komisie... — Możemy je jutro razem obejrzeć! — wykrzyknął bez namysłu. Jednak natychmiast ugryzł się w język, zastanawiając się, w jaki sposób taktownie zmienić temat. W podobne sprawy nie należało się zbyt szybko i pochopnie angażować. Wiedział z doświadczenia, że taki „drobiażdżek" jest zazwyczaj kuponem zagranicznego jedwabiu albo włoskimi pantoflami o zawrotnej cenie. Ostatecznie można się trochę potargować, chociaż dziewczyna warta solidnego prezentu. Należy jednak poczynać sobie ostrożnie, aby nie stała się jedynie czymś w rodzaju odkurzacza, wsysającego wszystkie zaskórniaki. Kropelki potu wystąpiły panu Ziutkowi na czoło. Rozgorzała w nim krótka, rozpaczliwa walka między zawodową ostrożnością, starczym skąpstwem, a młodzieńczym pożądaniem. Zdawał sobie jednak sprawę, że jest już w tym wieku, gdy choruje się nie na przerost możliwości potencjalnych, a raczej na przerost gruczołu krokowego. Nim się spostrzegł, doszedł do lat, kiedy w momentach wielkiej obstrukcji szeptał do siebie z wielką rozwagą: „tylko się zbytnio nie nadymaj, bo może pęknąć w mózgu jakieś naczynko i koniec z wszelkimi uciechami. A wtedy nic odróżnisz już pupki od papki". Gdy zaś do tego ma się jeszcze duży brzuch, to powodzenie należało koniecznie podtrzymywać upominkami. Przestał się od dawna łudzić, że piękne, młodziutkie dziewczyny pozwalają na wszelkie poufałości tylko i jedynie dla samych przeżyć erotycznych. Przeżycia to one mogły mieć ze znacznie młodszym i foremniejszym. Od jemu podobnych wymagały przede wszystkim wzruszeń żołądkowo—ubraniowych. 12 Krocząc u boku Serafiny, czuł ogarniające go szaleństwo, jakiego od lat już nie doświadczył. Był pewny, że mógłby ją pieścić tak, jak nie zdarzyło mu się od dawna pieścić żadnej kobiety. Znów poczuł się stuprocentowym samcem i przez moment zapomniał o nadciśnieniu. Oczy mu rozbłysły zmętniałym lazurem, krok stał się jeszcze bardziej sprężysty, dłonie spotnialy i coś tam zaczynało niespokojnie drgać w niebieskich kalcson-kach w różowe żabki. „Choćby ta drobnostka kosztowała tysiące, muszę mieć tę dziewczynę" — pomyślał, przeliczając w myśli pieniężne zasoby. Obrachunek wypadł pomyślnie i pan Ziutek zaszeptał gorącym oddechem w drobne, wysuwające się spod ciemnych włosów, uszko Serafiny. — Maleństwo ma takie piękne nóżki... Trzeba dla nich pomyśleć o pantofelkach z antylopy. — Tak... — rozmarzyła się Serafina, wzdychając leciutko i dotykając głową jego ramienia. Pomyślała, że wszystko łatwo poszło i ciotka nie będzie miała powodu nazywać ją „niedonoskicm umysłowym". Gdy jednak ujrzała z bliska zaróżowioną, gąbczastą twarz z falbankami zmarszczek pod malutkimi oczkami, postanowiła podwoić swoje wymagania. — Mam teraz ochotę na kawę — szepnęła, gdy znaleźli się w holu Grand Hotelu, a pan Ziutek stał krok za nią niby dobry, troskliwy tatuś, który nosi za córeczką szal. Pan Ziutek przytaknął szpakowatym, mocno przerzedzonym czerepem i drobiąc wielkimi stopami w popielatych, dziurkowanych zamszówkach, wstępował za Serafiną po trzech wysokich schodkach z marmuru. — Kupię ci kwiaty, Serafino! - Zatrzymał się w hołu przed oszklonym kioskiem pełnym róż w smukłych wazonach. — Ach, nie! — Skrzywiła się z obrzydzeniem. Myślała bowiem o zupełnie innych sprawach niż kwiaty, co wiązało się z obecną przy niej starczą galaretą, a także z byłym kochankiem—inwalidą. Ten ostatni, nim zabrał się do pieszczot, długo skrzypiał sztuczną nogą, którą za każdym razem odkręcał, a potem wczołgiwał się z ochoczym chichotem pod kołdrę, z pustką u lewego boku. Pustka tej nogi była prawic namacalna i urastała do wielkości nogi olbrzyma. Miała większe rozmiary niż noga prawdziwa. Serafinę bawiły jednak różne zdrobnienia i wyszukane nazwy, które stosował, jak chociażby: „pieszczochron" na określenie pewnego gumowego drobiazgu. Usiłowała teraz zająć myśl czymś innym, niż zastanawianiem się, co mógłby mieć do odkręcenia pan Ziutek. 13 - Nie lubisz kwiatów? — W jego głosie zabrzmiały zdumienie i niewiara. - Nie lubię - skwitowała zdecydowanie. - Trochę się nimi brzydzę, a może tylko się boję... - dodała łagodniej, nie mając wcale kwiatów na myśli i utkwiła niechętny wzrok w koszyku z różową azalią. Zmrużyła przy tym oczy, niczym krótkowidz, chociaż widziała doskonale. Ciotka twierdziła, że wszystkie prawdziwe damy miały slaby wzrok i mrużyły oczy, należało więc je naśladować. Serafina przy lada okazji czyniła to samo z nieporównanym wdziękiem. Nawet ślepota w jej wykonaniu nabierała powabu. „Jest taka inna" — pomyślał pan Ziutek, zerkając z dumą na jej delikatny profil i prężąc na ramionach wątłe, obrosłe tłuszczem muskuły. „Z pewnością wydalam mu się oryginalna. Ciotka przecież uczyła, co lubią mężczyźni" — uśmiechnęła się w przestrzeń zwycięsko, wsuwając delikatnie dłoń pod naprężone ramię i opuszczając skromnie rzęsy, aby nie dostrzegł w jej oczach niechęci. - A czego chciałabyś najbardziej? - zapytał, myśląc o jutrzejszym spacerze po komisach przy ulicy Monte Cassino. Serafina chwilę milczała, ociągając się z odpowiedzią. Błądziła teraz myślami w pracowni malarskiej. Witryna z kwiatami przywołała tamten czas... Od pierwszej chwili, gdy rozejrzała się po ścianach zawieszonych obrazami, odkryła w sobie zamiłowanie do kolorowych, dziwacznych plam na płótnie, z których można odczytać wszystko, co się tylko chce zobaczyć. Były takie pozbawione sensu, a zarazem piękne... Nie mogła przecież tego wszystkiego wyjawić panu Ziutkowi. Instynktownie czuła, że nic by z jej marzeń o malowaniu nie zrozumiał. Co najwyżej, zamiast pantofli z wężowej skórki, kupiłby jej taniutkie, dziecinne farby w czarnym pudełku z dwoma pędzelkami w środku, tak jak chciał się zapewne wykpić kwiatami, których ani zjeść, ani na nogi nałożyć. Barwne kwiaty na wystawie przypomniały jej mężczyznę, przed którym po raz pierwszy w życiu stanęła nago, pozując jako modelka do aktu. A może nawet nie kwiaty, tylko niebieski kolor dekoracji, który skojarzyła z jego błękitnym kitlem powalanym farbami. Ten mężczyzna o nerwowych dłoniach i drapieżnym profilu był świadkiem jej pierwszego rumieńca wstydu, a trochę później krzyku bólu i rozkoszy. Wezbrała wtedy cała uczuciem do niego, jak pierś mlekiem. Gdy udało mu się sprzedać któryś z obrazów, albo gdy był pijany, pozwalał Serafinie bawić się farbami i paletą. Kiedyś, oglądając kawałek 14 płótna pokryty przez nią śmiało zestawionymi barwami mającymi wyobrażać bukiet polnych kwiatów, wykrzyknął pełen zdumienia: — Ależ to bardzo interesujące, dziewczyno! Długo przypatrywał się jej ze zdumieniem, jakby ją zobaczył po raz pierwszy. Może dlatego, że był pijany i widział podwójnie? — Gdybyś nie była tylko modelką, a kręciła się po Akademii mając wpływowego protektora, uznano by cię niechybnie za wielki talent. A tak, to gówno! — dorzucił bełkotliwie. Odbiło mu się kminkówką, więc zaciągnął się zapalonym papierosem, który mu podała i wpadł w melancholijny nastrój. Był bliski łez, gdy objął ją i tłumaczył, że nie tylko malarką, ale nawet lwicą nigdy nie będzie, jedynie zwykłym kociakiem, bo nic obraca się między grubą zwierzyną... Wchodząc do sali, Serafina przystanęła na moment, rozglądając się dookoła, podchwytując męskie taksujące spojrzenia. Wydęła pogardliwie wargi. Nie byli jej jeszcze potrzebni w znaczeniu samców, a jedynie w charakterze książeczek oszczędnościowych, z których w każdej chwili można podjąć potrzebną kwotę. W przepełnionej o tej porze kawiarni z trudem znaleźli stolik, korzystając z pomocy usłużnego kelnera z dłońmi stworzonymi do łapówek i napiwków. Pod palmami siedziały stadka młodych kurewek, pianista wygrywał melodie z operetek, zgarniając je z klawiszy szybkimi palcami, pachniało zachęcająco kawą. Serafina z gracją usiadła na zielonym fotelu z ciemnym wyplatanym oparciem. W czerwonej prostej sukience o dużym dekolcie, zsuwającym się z lekko spadzistych ramion, wyglądała jak nadwiędry kwiat maku rzucony na trawę. Poprawiła czekoladowego koloru włosy spadające w nierównych kosmykach na czoło i uśmiechnęła się promiennie. Pan Ziutek obrzucił salę pewnym siebie spojrzeniem zdobywcy, chcąc się przekonać, czy wszyscy doceniają jego powodzenie. Jednocześnie penetrował, czy nie natknie się na kogoś ze znajomych, kto mógłby donieść żonie, jak się tutaj zabawia. Żona była chorobliwie zazdrosna, krzykliwa i nieobliczalna w reakcjach. Prowadziła jednak znakomicie dom i, co się najbardziej liczyło, dbała o jego chorą wątrobę. „Muszę wysłać jutro czułą karteczkę. Inaczej gotowa zjechać mi na głowę" - pomyślał rozsądnie, zwracając się do Serafiny mizdrzącym się tonem: — Czy dziecko ma apetyt na melbę? — Ma... — skinęła wdzięcznie główką, uśmiechając się w przestrzeń, zajęta marzeniami kręcącymi się wokół jutrzejszych zakupów. Ciotka Apo- 75 lonia zachęcała ją niejednokrotnie do przeobrażenia się w takie małe, czarne stworzonko, które pokazała kiedyś Serafinie w słoju na aptecznej wystawie. To czarne, niepozorne stworzonko potrafiło przypiąć się do ludzkiego ciała i pić krew lak długo, aż syte, samo od niego odpadało. Serafina postanowiła już jutro zrobić taki eksperyment z panem Ziutkicm w komisowych sklepach w myśl zasady, że wszystko ma swoją cenę, a im dziurka mniejsza, tym wydatki większe. Publiczność w kawiarni była ta sama, co każdego innego dnia. Kocie oczy Serafiny prześlizgiwały się obojętnie i z pewnym rozczarowaniem po dobrze znanych z widzenia twarzach. „Znów nikogo godnego uwagi" — westchnęła, nie dojrzawszy wśród mężczyzn swego ideału z dziewczęcych snów. Mimo, że z pozoru była zepsutą dziewczyną wychowywaną przez ciotkę na drapieżną kocicę, to jednak pozostawała nadal niewinnym, naiwnym stworzeniem, tęskniącym za tym wszystkim, za czym tęsknią w jej wieku dziewczęta i na co czekają, wierząc iż życic przyniesie im w darze same piękne i nadzwyczajne przeżycia. Zdjęty delikatnie z bitej śmietany plasterek ananasa, ozdabiający pucharek z melbą, stacił nagle dla Serafiny smak, gdy spocona dłoń pana Ziutka coraz natarczywiej szukała pod stolikiem jej kolana. I nie tylko. Potem jedli kolację w sali restauracyjnej z orkiestrą. Pan Ziutek dysponował kolację u zgiętego wpół kelnera, a Serafina przesuwała znudzonym wzrokiem po wyfraczonych muzykach. Siedzieli na tle granatowej zasłony z wyplecionym ze słomki Neptunem, zwartym w czułym uścisku z Syreną. Bokami prześlizgiwały się wielkie ryby. Na parkiecie kręciło się w kółko kilka par, wyczyniając nogami dziwne i skomplikowane wygibasy. Przy paru stolikach siedzieli zagraniczni goście. Między półmiskami pełnymi zakąsek ustawiono kolorowe proporczyki i Serafina starała się odgadnąć, do jakiego należą państwa. Po prawej stronie, w pobliżu otwartych szeroko drzwi do mrocznego baru, siedział samotnic oficer marynarki. Serafina kilkakrotnie wracała do niego wzrokiem, ale kiedy dostrzegła, że ma odstające uszy, przestała się nim interesować. Nie mógł być chłopcem z jej wyobrażeń. Tamten musi mieć wszystko najpiękniejsze i takie jak specjalnie dla niej uszyte. — O czym dziecko tak myśli? Pan Ziutek położył szeroką, owłosioną rękę na jej drobnej dłoni. — Tak sobie, o niczym..." 16 Odłożyłam maszynopis, popiłam parę łyków zimnej kawy i spojrzałam niepewnie na Jadźkę. Nazywała siebie teraz Vini. Od śmierci Józka nie chciała, aby ktokolwiek mówił do niej: Jadźka. Siedziała sztywno wyprostowana w swojej nieśmiertelnej granatowej sukience z biah/? kołnierzykiem. — No, i jak to znajdujesz? — spytałam z wymuszonym uśmiechem, bo mina, z jaką na mnie patrzyła, nie wróżyła niczego dobrego. Zamiast spodziewanego entuzjazmu, zobaczyłam coś w rodzaju obrzydzenia, a może tylko zaskoczenia pomieszanego z przerażeniem. — Tyle na razie udało mi się napisać. Reszta w głowie i notatkach... - Uśmiechnęłam się do niej czule, wyrównując drżącymi z emocji palcami kartki maszynopisu. Była moim pierwszym czytelnikiem, a ja bardzo się z jej zdaniem liczyłam. Z nas dwu ona była zawsze rozsądna i przewidująca. Stąpała twardo po ziemi. — To już lepiej zostań przy tłumaczeniach... — westchnęła z niezdecydowanym wyrazem twarzy, unikając mego wzroku. Ten niezdecydowany wyraz miał być prawdopodobnie dla mnie osłodą. Zwykle wyrażała się jasno i brutalnie. — Robisz to przynajmniej dobrze, a i zarabiasz nic najgorzej... — Tak myślisz? — Starałam się nie okazywać rozczarowania. — Mam serdecznie dość przekładów z niemieckiego. — Wzruszyłam nieznacznie ramionami. — Wątpię, żeby ci ktoś wydał tego rodzaju powieść — orzekła autorytatywnym tonem. — Cenzura nie puści. Przecież nie ma nic wspólnego z socrealizmem. Zastanów się nad tym... Popatrzyłam w okno. Niebo poszarzało, zbierało się na deszcz. — Mam po prostu dość tej całej naszej rzeczywistości, tych upolitycznionych, tłumaczonych przeze mnie książek, nawet tych, które z braku innych muszę czytać. Wszyscy już mają po dziurki w nosie elektryfikacji, produkcji, wspaniałych ludzi i radzieckich powieści, w których nawet amputowane nogi odrastają. Chcę od tego uciec! Chociażby dla własnej przyjemności. Od dawna chodzi za mną myśl, żeby zacząć pisać. Pamiętam, że na którymś z powojennych zjazdów koleżeńskich naszego gimnazjum jedna z koleżanek przypomniała, jak mając czternaście lat przysięgałam, że kiedy dorosnę, napiszę piękną powieść o miłości. Gdy wyszłam za mąż i zo')a<:^SffoTm^S0 mCża biegającego po pokoju nago z nadwiędłą mę^jścią, odgf^łam się, że jeśli natychmiast nie zakryje się ręcznikiem, 17 opiszę go kiedyś w powieści, zresztą tak samo jak i naszą noc poślubną. Nawet tytuł miał być taki... Noc poślubna. — To pisz! - westchnęła Jadźka, wznosząc oczy ku górze. - Ale pisz w taki sposób, żeby mogli wydać. I żeby nie było to podręcznikiem dla kurew... — Ba! — Wzruszyłam ramionami. — Państwowo twórcza tematyka mnie nie interesuje. Chcę pisać o czymś zupełnie innym, a jednocześnie prawdziwym. Przecież na całym świecie roi się od takich młodocianych kurwiszonków... — Ale u nas ten temat stanowi tabu! Wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Skoro chcesz czegoś prawdziwego, opisz swoje życie. Jest wystarczająco atrakcyjne i niecodzienne... — Spojrzała na mnie wymownie. — U ciebie wszystko było na opak i udziwnione. Zawsze byłaś przekorna i szłaś pod prąd. Chociażby ta twoja okupacyjna miłość do Niemca... - Odchrząknęła i spuściła oczy, jak winowajczyni. Wiedziała, że właśnie tego nie powinna była powiedzieć. — Nic tylko okupacyjna! — żachnęłam się porywczo. — Wciąż tkwi we mnie, niczym głęboko ukryty cierń, Jeśli on żyje, wróci i... Nie dała dokończyć zaczętej myśli. — Nie wierz nigdy w powroty! — krzyknęła ostrzegawczo. — Są nieprawdziwe jak sny. — Ale ja chcę wierzyć i chcę czekać — upierałam się, zbuntowana już i niechętna tej rozmowie. — Czas zużyty na czekanie nie czyni człowieka starszym... - dokończyłam łagodniej cytatem z „Czarodziejskiej góry", mojej ulubionej wciąż jeszcze książki. — Marnujesz najlepsze lata, a ja nie mogę na to spokojnie patrzeć. Spróbuj wreszcie zapomnieć, wymazać z pamięci nieistniejący już czas. Niczego ci dobrego nie przyniósł, poza bezsensownymi marzeniami... — Odruchowo szukała czegoś w przepastnej torebce. Pewnie papierosów, zapominając, że rok temu rzuciła palenie. — To prawda — przyznałam ze skruchą, ale i bez przekonania, myśląc o tym, że gdy Polska trwała pod hitlerowską okupacją, gdy jeszcze grzmiały działa na wydłużających się liniach frontów, gdy niemiecka armia szła wciąż naprzód — ja pokochałam Niemca. Wstydziłam się tej bezsensownej miłości, borykałam się z nią, a jednak zwyciężyła. Przetrwała dziesiątki lat. Przewiały nade mną, jak wiosenna burza, jak huragan niszczący wokół siebie wszystko. Długo trwałam w oku cyklonu. Gdy minął, zostałam zupełnie sama. Wyobcowana ze środowiska, obca nieomal, straszliwie sa- 18 motna, z zapiekłym żalem do losu, do samej siebie, do przyjaciół, którzy się ode mnie odwrócili. Walter nigdy nie wrócił. Nawet w snach nie potrafiłam się z nim odnaleźć. Być może nie żył już, podczas gdy ja wciąż czekałam, oddając się marzeniom. — Wiesz co... — zawiesiłam głos zastanawiając się, w jaki sposób przekazać to, o czym myślałam. - Czasem wydaje mi się, że moje życie przypomina podziurawione sito. Te dziury, to nie spełnione nigdy do końca marzenia. A życie bez niespełnionych marzeń i tęsknot staje się dziwaczne i niepotrzebne. Tak właśnie, jak dziurawe sito... Może właśnie dlatego z irracjonalnym uporem każdy chce je realizować, co o tym myślisz? - Spojrzałam niepewnie na Jadźkę. Błądziła wzrokiem gdzieś ponad moją głową. Może patrzyła na akwarelę, przedstawiającą jesienny pejzaż? I nagle uprzytomniłam sobie, że jej Józek zginął w takim właśnie jesiennym, złocistosłonecznym pejzażu, oblany benzyną przez Niemców i podpalony na trawniku zasłanym żółknącymi liśćmi klonu. — Marzenia to marzenia, a rzeczywistość to rzeczywistość i do niej musimy się dostosować. Inaczej zginiemy, a w najlepszym razie nie odnajdziemy się w niej... — odpowiedziała bezbarwnym głosem. — Nie potrafię żyć bez marzeń... — szepnęłam bezradnie, pełna skruchy, jak dziecko, które wie, że źle robi. — W nich naprawdę żyję. Gdy marzę, czuję się nawet szczęśliwa. Jestem razem z Walterem, albo czekam na jego powrót, bo moje marzenia są pełne wiary, że nie mógł zginąć, że zjawi się któregoś dnia. Po prostu zadzwoni do moich drzwi... - Bez większej wiary we własne słowa, dodałam: — Nie chcę, nie mogę się ciągle pogodzić, że pewnie stało się inaczej... — Musisz przez to przejść sama, jak przez rzekę bez mostu — powiedziała Jadźka. Surowa i wciąż nieprzejednana. Zdziwiła mnie metafora, tak nie pasująca do jej osobowości. Może gdzieś ją przeczytała, zastanawiałam się bez sensu, miast pomyśleć o ratowaniu naszej zagrożonej powtórnie przyjaźni. — Ja to mam za sobą... — usłyszałam po długiej chwili twardy w brzmieniu głos. — Ja także. Tylko, że u mnie nic to nie dało, niczego nie zmieniło. Wiesz przecież dobrze — powiedziałam może zbyt głośno, myśląc jednocześnie, że przeszłam przez ten most z niewielkimi nawet trudnościami i trafiłam wprost do domu Jerzego. Trudności pojawiły się później. Od tamtego czasu minęły lata. Po raz pierwszy wówczas zagrożoną przyjaźń z Jadźką udało się jednak uratować. Tylko z Jerzym nie udało 19 nam się nic. I jak zwykle z mojej winy. Jadźka była innego zdania. Uważała, że z winy Waltera, którego cień wlókł się za mną przez lata, przysparzając mi tyluż łez szczęścia, co i nieszczęścia. — Spróbuj raz jeszcze i raz jeszcze, aż do skutku. Nic wmawiaj sobie, że wciąż jeszcze kochasz cień... - odezwała się po chwili z jakąś spokojną rezygnacją w głosie. Pobrzmiewało w nim coś z mojej dawnej Jadźki z czasów, gdy jeszcze kochali się jak szaleńcy z Józkiem i wierzyli, że żadnemu z nich nie może się stać nic złego, chciaż oboje po uszy siedzieli w konspiracji. — Powiem ci coś, Jadźka! — Zdobyłam się na lekki, żartobliwy ton. — I to słowami kobiety, która postanowiła napisać powieść, a więc metaforycznie. Przestałam już wierzyć, że potrafię jeszcze zabrać kogoś na pokład roztańczonego, nie wyważonego statku, dryfującego bez określonego celu po wielkim, burzliwym oceanie mego fikcyjnego życia. Bo w rzeczywistości żyję fikcją, chociaż wydaje się, że chodzę po ziemi. A ci wszyscy moi mężczyźni płyną w ławicy małych rybek i kudy im wskoczyć na wysoki pokład! — Roześmiałam się. Jadźka mi zawtórowała. — Tylko nie pisz tym stylem powieści! — ostrzegła. — Szczerze mówiąc, radzę ci, pozostań przy tłumaczeniach, a jeśli już koniecznie musisz, opisz własne życie. Będzie to wystarczająco udziwniona, a jednocześnie prawdziwa historia. I pamiętaj, że literatura polega na cudownym połączeniu analizy i formy, a nie na takim sobie fiu—bździu! Jak wytłumaczyć Jadźce, że czas zatrzymał się dla mnie w pewnym fragmencie mojego życia, niczym igła patefonu w zadraśniętym rowku płyty. Na pewnym fragmencie sprzed dwudziestu paru lat, do którego powracam z uporem maniaka. Trzymam się kurczowo tamtego zdarzenia, odtwarzam je wciąż na nowo i za każdym razem przypisuję mu inny ciąg dalszy, który mógłby nastąpić każdego dnia. Wczoraj, dziś, jutro... Zaczyna się od dzwonka u drzwi. Biegnę otworzyć. Pociągła twarz, oczy o łagodnym wyrazie, szpakowate skronie. Tak mógłby wyglądać. Takim go nie znam. Wtedy wyglądał inaczej. Ale jak wyglądał naprawdę? Czas zmienia obrazy, zaciera je, tak jak lustro zasnuwa się bielmem czasu. Ale Walter wrócił w jakiejś tam postaci, zbliżonej do mego o nim wyobrażenia. Ten dzień jest upalny. Gorące lato. Za moimi plecami blask słońca zalewa pokój. A w mrocznym prostokącie otwartych drzwi jego sylwetka. 20 Coś mówi. Może coś mówić, może milczeć. Pewne jest tylko, że się uśmiecha. Takim go widzę, chociaż uśmiechu nic pamiętam. To był czas, w którym ludzie rzadko się uśmiechali. Odtwarzam scenę jego powrotu dziesiątki razy, w różnych wariantach, ale zawsze z niepokojem prawdziwym. Moja fikcja musi zawierać wszelkie cechy prawdopodobieństwa, nic nie może zdarzyć się w cudowny sposób. Powinna być całkowicie realna przy całym bezsensie urojenia. A więc czekał. Czekał na tę chwilę spotkania, odnalezienia mnie, przeszło dwadzieścia lat. Oczywisty nonsens. Czas mógł się zatrzymać tylko dla mnie. Nic ma cudów, nie ma romantyków, nie ma takiej miłości. Nic ma nic z tych rzeczy. Istnieje jedynie wyobraźnia. Ja ją na szczęście, albo na nieszczęście, mam. Na szczęście, bo dzięki niej zarabiam, żeby żyć w określonym miejscu na ziemi, w pokoju z kuchnią i balkonem. I na nieszczęście, bo żyję w świecie urojonym, chociaż przygotowuję posiłki, kąpię się i pracuję. Zatrzymuję czas, jak złowiony na kliszę obraz i utrwalam go w martwej fotografii, w tysiącach jej odbitek. Ustawiam urojone obrazy przed obiektywem wyobraźni, nadaję im treść i przypisuję plener. Zdjęcia mogę odpowiednio kadrować, ożywiać obrazy niby taśmę filmową i przeżywać. Przeżywać zgodnie z życzeniami i własną fantazją, sprowadzającą się do najdrobniejszych realiów. Niebezpieczna zabawa, ale dzięki niej żyję podwójnie. Dwa razy powtarzam moje jedno ubożuchne życie — wzbogacam je po królewsku. A więc w ten upalny dzień lata otwieram drzwi... Stoimy teraz niemi w ciasnym uścisku ramion. Płaczemy. Brark słów. Słowa nie pasują do tej sceny. Gdyby istniały, byłyby bardzo głupie. Ale ja płaczę naprawdę. I naprawdę czułabym szczęście, a raczej jego odblask, gdyby rzeczywiście on zjawił się pewnego dnia. Po tym znów jest luka. Nie potrafię jej wypełnić. Nie mogę się zdecydować na żadne rozwiązanie sytuacji. Czy pozostanie ze mną w domu, czy zabierze mnie ze sobą. Gdzie mógłby mnie zabrać? Do hotelu, w którym się zatrzymał? Zbyt banalne, mimo iż logiczne. Nie chcę, żeby było zwyczajnie, chociaż prawdopodobieństwo musi zostać zachowane. I to „co dalej" rozprasza, rozbija całe napięcie naszego spotkania. Miesiącami tkwimy więc w tym moim mrocznym przedpokoju objęci uściskiem — szczęśliwi do granic metafizycznych — z gorącym dniem lata za plecami. Dzwonek do drzwi. Biegnę otworzyć. Na progu gotowany embrion. Embrionalny przez swoją starość, poruszający się na zasadzie galwanizowanej żaby. Niebieskimi oczkami z ciemnym punkcikiem nicości pośrodku, 21 patrzy na mnie pustką swoich siedemdziesięciu sześciu lat, oblizuje wargi pożądliwością różowego języka. Starcza galareta z malowanymi brwiami i różową pupką niemowlaka w miejsce twarzy. Wchodzę w moje normalne, codzienne życie. — Dzień dobry, kochanie! - Wykrzywiam usta w uśmiechu, bo nagle czuję litość dla tego zakochanego, chutliwego starca o duszy młokosa sprzed japońskiej wojny, który pragnie mnie w charakterze żony lub kochanki. Sunie w moją stronę z pałającymi uszami, z rozdygotanym anginowo-pektorisowym sercem, z przymrużonymi ślepkami w siateczce zmarszczek i brzuchem nieprzyzwoicie wypiętym do przodu. — Wciąż na ciebie czekam... Pragnę cię już od tylu lat...- szepce, wysuwając kusicielski i wężowy koniuszek języka. Mam ochotę powiedzieć: - Nie ryzykuj. Jeszcze cię sparaliżuje w łóżku - jednak głośno odzywam się z pobłażliwością, odsuwając go lekko od siebie i podając dłoń do pocałunku: — Coś ty taki agresywny?! Może lepiej napijmy się kawy? — A, i owszem... — pada zdeterminowana odpowiedź. Później już siedzimy naprzeciw siebie przedzieleni stołem. Rozmawiamy o polityce, o drożyźnie i o tym, że ktoś tam ze znajomych choruje. W łysinie Albina, lśniącej i jajowatej, odbija się blask kuchennej lampy. Ogarnia mnie litość wobec tego starca, chwytającego się kurczowo życia, który wciąż ponawia zaproszenie na dansing. — Próbowałem u nas w klubie twista - oznajmia mimochodem, a ja z przerażeniem wyobrażam sobie w ruchu te wielkie platfusowate stopy. — Ale tak za bardzo to się nie wyginam... — dorzuca z uśmiechem, obnażając śliczne nylonowe ząbki. A tam, w mrocznym przedpokoju, zostawiłam jego i mnie z twarzą przytuloną do twarzy. Będziemy trwali tak w nieskończoność zależną od mego kaprysu, od sytuacji, nastroju. Obraz na siatkówce oka nieprawdziwy, odbity z urojenia, ale odczuwanie prawdziwe. — Cieszę się, że mnie odwiedziłeś... - mówię głośno. Chcę w tej chwili uszczęśliwić wszystkich, tak dużo jest we mnie ciepła od wyimaginowanego trwania w upragnionych, jedynych na świecie ramionach. Albin żylastą dłonią artretyka chwyta moją rękę i przytula do wilgotnych ust. — To może jutro wybierzesz się ze mną do teatru? Mam akurat dyżur lekarski w „Komedii". Wpadłem do ciebie z tą właśnie propozycją. 22 — Chętnie... - mówię bez przekonania i wymykam się niecierpliwie myślami do przedpokoju. Teraz dotykam koniuszkami palców jego twarzy. Obrysowuję kształt ust, przesuwam dłonią po ciemnych włosach przetykanych srebnymi niteczkami. A może nie ma w nich jeszcze siwizny? Jest ode mnie starszy zaledwie o cztery lata, a moje włosy są jeszcze młode i połyskliwe. Ten myślowy wtręt rozprasza nastrój pieszczoty i wiem, że trzeba będzie wszystko zaczynać od początku. Od dzwonka u drzwi. Nic nie szkodzi. Mam przed sobą jeszcze całe lata takiej zabawy z cieniem. — Przyniosłem ci w prezencie długogrająca płytę - przypomina sobie nieoczekiwanie. — No to ją przegrajmy — godzę się z rezygnacją i wiem już na pewno, że wizyta przedłuży się co najmniej o czas owej znienawidzonej już w tej chwili płyty. W pokoju siadam na brzeżku tapczanu. Albin, w głębokim fotelu, pożera mnie wzrokiem wygłodzonego satyra. Czarne, krzywo namalowane ołówkiem brwi, zmieniają jego twarz w upiorną maskę. Odwracam głowę w stronę okna, byle tylko uniknąć wzroku gotowanej ryby skrzyżowanej z kurą ogłupiałą przed użyciem koguta. Z płyty radośnie i zwycięsko brzmi pełen obietnic głos Anny German. Zakwitną różą na twojej drodze przerzucę mosty na drugą stronę... Rozpłynęły się ściany pokoju. Grudniowy zmierzch zamienił się w upalny dzień czerwca. Biała sukienka z kolorowym haftem, kwiat margerytki we włosach, a on goni mnie dookoła krzewu fioletowego bzu, wykrzykując pół żartem: — Nic uciekaj, czuję lęk, że cię nigdy nie dogonię... A polem siedzimy w kwitnących trawach, objęci i zdyszani. Odprowadzamy wzrokiem lotne obłoki przeganiane wiosennym wiatrem i nie chcemy wiedzieć, że jest wojna, że mamy dla siebie tak niewiele czasu do jego odjazdu na front. — Jutro o tej porze będziesz już w drodze — patrząc w słońce przez zmrużone rzęsy, staram się uśmiechnąć, a serce wali nieprzytomnie z lęku i szczęścia. Z lęku, że życie frontowego żołnierza jest równie ulotne jak obłok, i ze szczęścia, bo jest jeszcze w zasięgu mojej ręki, bo powiedział... 23 — Jak on to powiedział? - Odtwarzam w pamięci obraz, jak ze starego sztychu, z rodzajowej pasterskiej scenki. Tak zamarł, zastygł w mojej pamięci. Coś stuknęło o podłogę. Obracam twarz w stronę Albina. Z płaskich stóp zsuwa dyskretnie buty, wstaje sztywno i sunie do mnie w popielatych skarpetkach. — Zatańczymy? — Uwodzicielski uśmiech zdobywcy. — Co ty... W domu tańczyć? — dziwię się grzecznie, a serce wali z obrzydzenia i z litości. — Najprzyjemniej tańczyć w domu... — Bierze mnie w ramiona i drobi bujającym, niepewnym kroczkiem. W twarzy napięcie. Skóra czerwienieje z wysiłku i waporów. Żylasta dłoń drży na moich plecach. Za chwilę zacznę płakać albo krzyczeć. Wymykam się więc, wyparowuję z ramion Albina i jestem już nad stawem. Był porośnięty rzęsą, a my staliśmy nad jego brzegiem, wsłuchani w pierwsze krople deszczu szeleszczącego w młodych liściach drzew. Ten staw śni mi się do dzisiaj. Jest moją ucieczką, gdy wszystko zawodzi, gdy świat wali się na głowę. Ten staw istnieje naprawdę, tylko że ja go już nie odwiedzam. Jest inny. Jest tak inny, że prawie obcy i nie potrafię odnaleźć nad jego brzegami naszych młodzieńczych, a przecież już dorosłych postaci. Lata wojny nie oszczędziły nam niczego z okrucieństwa i przemocy. Ale z pewnością krążymy wokół stawu jak na uroczysku. On jako cień, a ja żywa, dziesiątki razy już odmieniona, chociaż wciąż pełna tej samej, co dawniej tęsknoty. I kłaniam się jego cieniom, i szepczę jakieś banalne, głupie słowa, niczym zaklęcie, modlitwę, której nigdy nie udało się spełnić. A staw jest zielony, zieloniutki, mroczny, kumkający żabami. Brzegi porasta tatarak i żółto kwitnące kosaćce. I jest naprawdę. Bardziej rzeczywisty, niż my i wojna. Melodia się skończyła. Róże zwiędły. Staliśmy bez ruchu w miejscu, Albin coś mamrotał. Rozejrzałam się po pokoju, jakbym go po raz pierwszy zobaczyła. Wydaje się teraz obcy i brzydki. — Przepraszam, nie dosłyszałam o czym mówiłeś... — Wysuwam się z ramion Albina i siadam naprzeciw niego. -i Byłem wczoraj na pogrzebie mego przyjaciela... — powtarza z cukrowym uśmiechem, tak jakby mówił: „zjadłem świetny kawałek tortu". -Jakoś tak się przerzedzają szeregi znajomych. — Ile miał lat? — Pytam twardo, impertynencko. Przed oczyma przesuwa się młodzieńcza twarz mego brata i niemal chłopięca Bolka, z pierwszym sypiącym się zarostem. 24 _ No, jeszcze mógł żyć. Dopiero co przekroczył siedemdziesiątkę. _ To się wystarczająco nażył — cedzę ze złośliwą satysfakcją. _ No, dajże spokój — oburza się wesolutko i ugodowo. — Był akurat na kuracji w sanatorium. Czuł się doskonale. Kolega Kapoćko zbadał go i wypisał do domu, a on poszedł do swego pokoju, usiadł na krześle i umarł... — Piękna śmierć... — mówię z westchnieniem, myśląc o moich bliskich zamęczonych w katowni Gestapo. I spoglądam w okno. Białą kurzawą zawirowały wilgotne płatki śniegu. Co mi to przypomina, szukam gorączkowo w pamięci i już wiem. Tamten śnieg i tamta uliczka z pocztówki. Brak tylko jeszcze jednego szczegółu. Czegoś, co roziskrzało zaśnieżoną ulicę, karetę sprzed wieku i młodą parę w futrzanych salopach. Jasne loki wysuwają się spod futrzanej kapuzy, dłonie ukryte w puszystej mufce. Twarz kobiety, uniesiona ku mężczyźnie w cylindrze, zastygła w wyrazie oddania. Ośnieżona uliczka ze starymi drzewami lśni i błyszczy w błękitnym zmierzchu. No tak, tym brakującym elementem jest lampa. Uliczna latarnia swym złotawym blaskiem przydaje obrazkowi życia i sprzyja nastrojowi wielkiej, uroczystej ciszy. Znalazłam się nieoczekiwanie w naszym z Jadźką okupacyjnym mieszkaniu. Sięgam dłonią po maleńki obrazek połyskujący w mroku błękitnymi barwami motylich skrzydeł. Delikatnym ruchem zdejmuję go z szafirowej ściany. Wisi w zasięgu ręki, a gdy zasypiam, moje ostatnie spojrzenie prześlizguje się po nim z tęsknotą i nadzieją. Nie ma już ani tego domu, ani tej ściany, ani tego obrazka. Ale on dalej żyje we mnie. Zamknęłam go w oczach jak w cennym medalionie. Kryje w sobie tamten przeszły czas, tamto życie. Skrzy się sierść gniadych koni, połyskuje czarna kareta, uśmiecha się do siebie młoda para, zamglona latarnia błyska złotawo. Za oknem mojego teraźniejszego mieszkania, z innego już życia, wirują płatki śniegu, a ja wciąż czuję śliski dotyk szkła pod palcami. Wodzę nimi pieszczotliwie po tej zaśnieżonej uliczce z biedermajerowskiego czasu i powtarzam szeptem, tajemniczym szeptem, błagalnym szeptem, który był we mnie każdego wieczora i nie wychodził poza bezgłośne poruszanie warg. — Boże, zachowaj go. Ileż to już lat? Któryś tam rok wojny. Boże Narodzenie w okupowanej Warszawie. Zimno w szafirowym pokoju, błękitny mrok za oknem, odblask ulicznej latarni za szybami. Skierki mrozu połyskują tak, jak na pocztówce 25 trzymanej w drżących ze wzruszeniach palcach. Życzenia spokojnych świąt z karnej kompanii gdzieś lam na Wschodzie, skreślone wyraźnym pismem. W piórze był zielony atrament. W obrazku na pocztówce i w skąpych słowach kryła się tęsknota i nadzieja. Kartka od niego, znak dla mnie, że żyje. To przecież my w blasku gazowej latarni stoimy na ośnieżonej uliczce. To nasza kareta, nasz dom, do którego za chwilę wejdziemy, aby zapalić świeczki na choince. Takie to jasne, takie proste jak słowa skreślone zielonym atramentem. To my uciekliśmy w inny, dawny świat, aby w nim na chwilę, na rok zatrzymać czas, przeczekać wojnę, przeczekać złe dni teraźniejszości. Czekamy ufni i zakochani, zaklęci w tamte postacie z innego wieku. Czekamy i będziemy tak trwać przez wieczność. Boże, zachowaj go... — Rozbolała mnie głowa — kłamię głośno, żeby pozbyć się wreszcie realnego gościa i zostać sam na sam z swoim widmem. — Starzejesz się, starzejesz... — odpowiada ze źle ukrytą satysfakcją, ze złośliwością karła, który wie, że nic u mnie nic wskóra. — Pewnie już wkrótce zacznie się klimakterium, moja kochana... — Prawdopodobnie — uśmiecham się zjadliwie. Mam ochotę stuknąć młotkiem w jajowaty czerep, a za chwilę podaję mu w przedpokoju płaszcz. Stawy barkowe nie działają już sprawnie, kręgosłup zesztywniał i zapewne boli przy raptowniejszym ruchu. Ogarnia mnie litość wobec galaretowatej ruiny, która z pewnością odejmuje sobie lat. Za chwilę znajdzie się na mrocznej, zimowej ulicy, jak na dnie grobu. Sam i nikomu niepotrzebny, a jednak łaknący ciepła, czepiający się jak larwa czegoś nadal krwistego, żywotnego, jak ja. Na sztywnych nogach, z oczami załzawionymi wiatrem, z wiszącą kapką u nosa, podrepcze do przystanku — przeganiany, niepotrzebny pies ludzki. Dzielnie dotykam ustami różowego policzka i uśmiecham się ze skruchą, bo ja ciągle jeszcze żyję podwójnie. Mam na własność cień cienia, a Albin nie ma już nawet marzeń. Kołaczą się w nim tylko instynkty, odruchy warunkowe i świadomość tego, że chyba jeszcze żyje. • W moim mieszkaniu niewiele się przez te wszystkie lata zmieniło. Przybył jednak domofon. Długo się przed jego założeniem broniłam. Wymyślałam dziesiątki nieistotnych powodów i przeszkód, chociaż zdawałam sobie sprawę, że mój upór i niechęć do tego pożytecznego urządzenia są zupełnie pozbawione sensu. Domofon, o który dopominali się nieustan- 26 nie lokatorzy, stał się moim osobistym wrogiem, zagrożeniem, burzycielem układanego przez lata powrotu kochanego człowieka. Wszystko zaczynało się przecież nagłjan dzwonkiem u drzwi, spotkaniem oko w oko z moim Cieniem. Z chwilą założenia domofonu, trzeba było całą tę, układaną w najdrobniejszych szczegółach i reżyserowaną przez lata historię, całkowicie zmienić. Musiałam wyobrazić sobie tę sytuację od nowa, nadać jej realny kształt, a przy tym niczego nie uronić z poprzedniego nastroju i uczuciowego napięcia. Przerażała myśl, że gdy zadzwoni z dołu i powie do mikrofonu nazwisko, które może w pierwszej chwili być mi zupełnie obce, zacznę wypytywać bez sensu, do kogo i w jakiej sprawie. Nie powie przecież: „otwórz, to ja", bo takich „ja" jest wielu, a głosu mogę nie rozpoznać. Barwa zatarła się w pamięci, a nawet jeśli wydaje mi się znajoma, będę się bała uwierzyć, że to on i zacznę głupio wypytywać. Zostanie więc potraktowany nieufnie, niczym potencjalny przestępca. Nasze wyjaśniające rozmowy, przez* martwy przedmiot, mogą coś rozładować, strywializować. Sprowadzić do takiej sobie zwykłej wizyty po latach niewidzenia. Nie będzie pierwszego, spontanicznego odruchu i nie wiadomo, czy wszystko nie potoczy się zupełnie inaczej. Nieistotny z pozoru drobiazg jest w stanie zmienić całe życie... Może to być kilkuminutowe spóźnienie na spotkanie, list doręczony z parogodzinnym opóźnieniem, zła pogoda, która w czymś przeszkodzi. Nauczyłam się wierzyć, że przypadki mają swój konsekwentny dalszy ciąg, że stanowią stałe, chociaż może nieuchwytne zagrożenie rzekomej wolnej woli człowieka, z której tak niewiele, albo znowu zbyt wiele może wyniknąć. Popijając którąś z rzędu herbatę i gapiąc się w zamyśleniu przez okno uświadomiłam sobie, że wszystko, cokolwiek czyniłam, jak chociażby urządzenie mieszkania, było robione z myślą o możliwości jego powrotu, o wspólnym życiu. Żachnęłam się, wzruszając bezwiednie ramionami. Dawno wyrosłam z wieku, w którym wierzy się w niecodzienne wydarzenia, cudowne ocalenia i wieczną miłość. Nie wierzyłam, ale chciałam wierzyć. Łatwiej było żyć z tym przekonaniem, znosić przeciwności i samotność. Za kuchennym oknem, ujętym w białe ramy zwiewnych firanek, wiatr buszował w nagich konarach starej topoli. Niebo pociemniało od śniegowych chmur, nadciągała zadymka. W małym, przenośnym radiu skończyło się nadawanie jakiegoś komentarza. Przegapiłam jego treść, myśląc o tym niechcianym domofonie, który obcy i nieprzyjazny, tkwił na białej ścianie przedpokoju. 27 Głos spikera zapowiadał piosenki, nagrodzone na jakimś tam festiwalu. Obawiałam się wrzaskliwej, młodzieżowej muzyki. Byłam jednak zbyt leniwa, żeby podnieść się od stołu i nacisnąć tasterek. Rozmyślałam właśnie o tym, co by było, gdyby teraz rozległ się w przedpokoju charczący sygnał domofonu, a w mikrofonie rozpoznałabym głos mojego Cienia. Wyobrażałam sobie zawsze, że jego powrót nastąpi w słoneczny letni ranek, zupełnie jakby nie istniały inne pory roku i inne pogody. Z radioodbiornika rozchodziły się namolnie agresywne dźwięki gitary elektrycznej. Młody głos, zachrypły od nadmiernego krzyku, oznajmiał w piosence coś, czego początkowo nie mogłam zrozumieć, słuchając mało melodyjnego skowytu, jaki z siebie wydawał. Coś tam było o piecu, ale co? Skupiłam się, wyłapując i układając w całość powtarzający się refren: Czerwony, jak cegła, rozpalony jak piec, muszę cię, muszę cię mieć... — O Boże! — jęknęłam mimo woli, — Poezja dzisiejszych czasów! Miłosne wyznanie długowłosego do jakiejś krótkowłosej o sterczących w górę kłakach usztywnionych wodą z cukrem. — I po raz pierwszy nie żałowałam, że moje życie mija, że... Poczułam się bardzo śmieszna z moimi marzeniami, z irracjonalną miłością do Cienia, ze staroświeckim widzeniem świata. Zatrzymując się w pewnym, dość odległym od rzeczywistości punkcie, obudziłam się nagle w innej epoce. W epoce, która była mi obca i nieprzychylna, a w której musiałam żyć i jakoś się do niej przystosować. Wcale nie żałowałam, że wciąż jeszcze stać mnie na głupie marzenia, na głupią naiwną miłość. Byłam o to wszystko bogatsza... Przychodzi jednak taki moment, kiedy nieoczekiwanie znajduję się w pustce. Tak, jakbym nagle wpadła w czarną, przepastną czeluść szybu windy. Dzieje się to w nieuchwytnym ułamku sekundy. Wtedy ogarnia przerażenie, że wszystko, co kiedykolwiek przeżywałam — nie liczy się, jakby nigdy nie istniało. Namiętności, pragnienia, łzy, marzenia, chwile uniesień, a także i to, co w chwili doznania nazywałam szczęściem. Całe dotychczasowe życie emocjonalne traci barwę, jak amatorska fotografia odbita na złym papierze. Z upływem czasu staje się wyblakła, nieczytelna i w niewielkim stopniu przypomina tamten, istniejący kiedyś czas. Uświadamiam sobie wtedy rozpaczliwą jalowość i nierzeczywistość moich odczuć. Jest tak, jakbym goniła wzrokiem wiosenny obłok. Lękam się, że w jakimś momencie przegrałam życie, że rozlazło się ono w palcach jak zbutwiały jedwab i przerażona własnym odkry- 28 ciem, chwytam się czegokolwiek, co może odwrócić moje myśli, odepchnąć strach i smutek przemijania. Gdy wygasa miłość do kogoś lub czegoś, uciekam w wyimaginowany świat marzeń nie do spełnienia albo w ten realniejszy — wspomnień. Choć one też z czasem zatracają dawne kontury i ostrość. To, co z nich pozostało, kładzie się cieniem na moje wystarczająco już oziębłe serce, jako że cudowne wypaczenie świata i zdarzeń, zwane młodością, mam już częściowo poza sobą. Taka chwila przyszła do mnie nieoczekiwanie przed rokiem, na przejściu granicznym w Tarvisio w Alpach Julijskich. Pogoń za Cieniem, lata tęsknoty, oczekiwania i pragnień wydały się raptem bzdurą, urojeniem niedojrzałej dziewczynki. Znalazłam się nagle w pustce pozbawionej złudzeń, chociaż dookoła roztaczał się rozsłoneczniony krajobraz i Alpy. Tak bardzo pragnęłam zobaczyć je wtedy, gdy na świecie wrzała wojna, a my przeżywaliśmy przedwiośnie w Tatrach, kiedy rozkwitały krokusy. Wstawał świt. Kwietniowy i chłodny, jak to bywa w górach. Zielone hale tonęły w wilgotnych mgiełkach. Kontury gór w różowiejącym świcie wydawały się bliskie jak na wyciągnięcie ręki. Staliśmy z Walterem na drewnianym ganku góralskiej willi Ludwiki. Poszukał nieśmiało mojej zziębniętej dłoni, zamknął w swojej i powiedział... Co on wtedy takiego powiedział? Usiłuję wygrzebać z pamięci treść słów. Kryły w sobie miłość do mnie i smutek nieuchronnego rozstania. Ale jak brzmiały w jego ojczystej mowie? Bezgłośnie poruszam wargami, szukając tych kilku niemieckich zdań. Czas zatarł je, może częściowo przeinaczył w mojej pamięci. Pamiętam tylko na pewno, jak mówił, że gdy tylko skończy się wojna, gdy zostaniemy już mężem i żoną, zabierze mnie ze sobą w Alpy. Wszystko, na co patrzyłam, co mnie otaczało i powinno radować oczy - mieliśmy oglądać i przeżywać razem. Razem, to znaczy podwójnie. I stojąc tuż przy przejściu granicznym, o ileś tam lat starsza, bardziej doświadczona, odarta nagle z wiary, że się kiedyś jeszcze w życiu spotkamy, tkwiłam w bolesnej pustce, chociaż trwałam wśród ludzi, chociaż rozmawiałam z nimi, uśmiechałam się i byłam rada miłemu towarzystwu. Dwoje młodych uśmiechało się do siebie sponad papierowych kubków z piwem. Patrząc na nich, myślałam o nas sprzed dwudziestu lat. Nic z tego myślenia nie wynikało, poza stwierdzeniem faktu, że istnieliśmy i też byliśmy tacy młodzi. Nie odczuwam ani bólu, ani nawet chęci powrotu w przeszłość. Nic. Pustka. Czas bez marzeń i wspomnień. Czas teraźniejszy w obcym krajobrazie, pośród obcych ludzi. 29 Wiedziałam, że za moment zacznę się bronić, będę usiłowała wszelkimi sposobami wypełnić pustkę wiarą, że dopóki żyję, jeszcze nic straconego, że pewnego dnia zadzwoni do moich drzwi, stanie w smudze słońca padają, cej z okna za naszymi plecami, jak to po tysiąckroć razy przeżywałam w marzeniach. Albo że nadejdzie list ofrankowany znaczkami z dalekiego kraju, adresowany piórem, w którym będzie zielony atrament, Tak samo, jak nieoczekiwanie zanurzyłam się w pustce krzycząc bezgłośnie słowa protestu, tak równie nieoczekiwanie wokół tej pustki przesączyła się wąska strużka nadziei. Przerodziła się powoli w rwący potok optymizmu i wiary w ten właśnie list, w jakiś znak, w powrót. Aid umarli nie powracają. Czasami tylko we śnie... I z tej przeogromnej pustki skacze się na głowę w otchłań tęsknoty wypełnionej po brzegi wiarą. Młoda para w dżinsach i bawełnianych podkoszulkach w śmieszne wzorki i napisy, staje się nagle bliska, od dawna znana i zaprzyjaźniona. Poszłam z nimi do małej przygranicznej kafejki, tu w Tarvisio i wypiliśmy pierwszą na ziemi włoskiej capuccino, po której długo nie będę mogła zasnąć, jako że wypita została o zbyt późnej dla mnie porze. Nadeszła bowiem godzina, w której wyblakłe słońce ześlizguje się już z ośnieżonych górskich szczelin w dół, ku iglastym lasom. Przyglądałam się młodym, osmaganym gorącym wiatrem twarzom i myślałam, jakby to było, gdyby zamiast nich siedział naprzeciw mnie ktoś z czasu, w którym rozmawialiśmy o wydłużających się liniach frontów, bombardowaniach, nalotach, a myśleliśmy o końcu rozciągającej się na długie lata wojny. Mogła w każdej chwili przerwać ciąg naszych doznań, z myślącego białka z ambicjami uczynić chemiczny rozkład. Na stole z surowych desek, w fajansowych białych filiżankach parowała aromatyczna kawa z puchatą pianką śmietanki. — Niech pani tylko spojrzy, jakie oni mają tutaj wszyscy wspaniałe samochody. Mercedesy, golfy, mitsubishi... — wyliczał młody chłopak, patrząc z tęsknotą i pożądliwością nie na swoją dziewczynę, a na te śmigające wokół oraz pozostawione na ogromnym parkingu kolorowe i srebrzyste wozy. Stały w nikłym cieniu rachitycznych, zakurzonych krzewów, których nie potrafiłam nazwać, — Czymś takim gnać przed siebie! — zawtórowała jego tęsknocie dziewczyna, patrząc spod zwichrzonej czupryny ciemnych, poskręcanych zabawnie „w baranka", włosów. - To jest dopiero prawdziwe życie! -Westchnęła. 30 W jej lewym uchu połyskiwał złotem wydłużony klips w kształcie serduszka. Uśmiechałam się do nich zdawkowo, tłumacząc bez przekonania, że jeszcze całe życie przed nimi, że z pewnością będą kiedyś mieli taki wóz, natomiast najważniejsze jest to, że żyją, że mogą być razem. Patrzyli na mnie bez większego zainteresowania, może nawet z politowaniem, jak na kogoś gadającego od rzeczy w romantycznym stylu. Usiłowali jednak nie okazywać zniecierpliwienia. Ostatecznie byli moimi gośćmi. Zapłaciłam za ich kawę. Każde tysiąc lirów natychmiast przeliczali na dolary, a te na złote, co sprawiało, że nie mogli zdecydować się na wydanie tak „gigantycznej sumy" na capuccino. Dla nich pojęcie życia było czymś tak oczywistym, jak niewiara w śmierć. Skoro i tak wiedzą, że muszą kiedyś umrzeć — po co ta mowa? I nagle odkryłam ze zdumieniem, że między nimi a mną istnieje coś, jakby wiekowa przepaść. Uświadomiłam sobie wtedy z całą wyrazistością truizm, że lata wojny liczą się podwójnie i chociaż nie mają wiele wspólnego z wiekiem — są dojrzałością ponadczasową. I nie należało wyprowadzać ich z błędu tłumacząc, że... Ale co i po co tłumaczyć. Myśmy żyli w innym świecie i oni żyją w innym. Dopiłam pośpiesznie kawę, przeciągnęłam różową kredką po wargach i pozostawiłam ich samym sobie z marzeniami o sportowym golfie-dieslu. Kręciłam się niezdecydowanie po rozgrzanym słońcem betonie, omiatałam wzrokiem spiętrzone górskie szczyty wiedząc, że nigdy nie będziemy przez nie wędrować. Ani tu, w Julijskich Alpach, ani w górach Harzu, ani w naszych Tatrach, tak jak o tym nieśmiało marzyliśmy. Nieśmiało, bo nie był to czas odpowiedni na tego rodzaju marzenia, chociaż oboje byliśmy tak młodzi, że beztroskie wędrowanie z plecakiem po górach znacznie bardziej pasowało do naszego wieku, niż to co nam przypadło w wojennym udziale. Co ci młodzi, rozprawiający o markach samochodów z taką znajomością rzeczy, jak kiedyś my o właściwościach i kalibrach broni, wiedzą o niebezpieczeństwie i ryzyku, z którego i my wtedy nie zdawaliśmy sobie w pełni sprawy? A jeżeli nawet, to uważaliśmy je za coś tak naturalnego, jak oni uważają dzisiaj wycieczkę do Włoch za pieniądze swoich rodziców. I dobrze i szczęśliwie, że nic albo prawie nic nie wiedzą o tamtych czasach... 31 • Niedzielny ranek kryje w sobie nadzieję, że od poniedziałku może się w moim życiu wszystko odmienić. Zdarzy się coś, czego nie potrafię przewidzieć, a może nawet nic potrafię sobie wymarzyć. Podobne uczucia ogarniały niegdyś przed podróżą. Z bijącym sercem, nadzieją i utajoną radością wsiadałam do pociągu. Wierzyłam, że nim dojadę do miejsca przeznaczenia, stanic się coś nadzwyczajnego. Jeśli nic nastąpi nawet podczas długiej podróży, to już z całą pewnością w miejscu, do którego jechałam. Gdy wrzucałam na półkę niewielką torbę podróżną, gdy pociąg gnał pełną parą, rozpoczynałam długą wędrówkę przez cały skład wagonów. Od pierwszego do ostatniego. Szłam korytarzem wolno, w napięciu spoglądając uważnie w twarze mijanych pasażerów. Zaglądałam do przedziałów, niby to w poszukiwaniu wolnego miejsca, a w rzeczywistości wypatrywałam tej jedynej twarzy. Podobnej twarzy... Po latach niekończących się dalekich podróży, wynikających z wykonywanego zawodu tłumacza, zrozumiałam że moje odczucia nie miały widocznie nic wspólnego z intuicją. Żadne się przecież nic spełniło. W każdym razie nie spełniło się nic z tego, czego oczekiwałam dla siebie od losu, czego pragnęłam i za czym przez te wszystkie lata tęskniłam, nie nadając nawet w myślach kształtu i nazwy moim pragnieniom. Obawiałam się, że mogę zapeszyć szczęście, które z całą pewnością gdzieś tam w świecie powinno na mnie czekać. Z upływem lat podróże nie wywoływały już tego radosnego skurczu w sercu i błogości oczekiwania, powodującego mimowolny uśmiech. Były po prostu mniej lub bardziej atrakcyjnymi wyjazdami, ż których nie wynikało nic, poza sprawami zawodowymi i lepiej lub gorzej spędzonym czasem. Wtedy przeraziłam się, że znów coś tracę, w coś przestaję wierzyć i moje życie staje się o to „coś" uboższe. Właśnie wówczas opętała myśl, że nie podróże, a jedynie poniedziałek może być dniem dającym początek wszystkiemu. On zadecyduje o najważniejszym. Polubiłam niedzielne ranki. Od momentu przebudzenia wiedziałam już, że mam dla siebie długie godziny marzeń i oczekiwania na pierwszy dzień tygodnia. Na pierwszą pocztę, na pierwszy telefon, pierwszy dzwonek u drzwi... I ta odrobinka' nadziei, ten okruch łamliwy rozjaśniał wszystkie przebudzenia w słotne, a także w słoneczne dni przemijających pór roku. Wtulałam jeszcze twarz w poduszkę, zaciskałam powieki, starając sięl przypomnieć nocne majaki. Zazwyczaj nie były ani kolorowe, ani nawet 32 piękne, za to intrygujące. Niepokoiły nigdy nie wyjaśnionymi do końca podtekstami. Zatrważały swoją niecodziennością i jednocześnie realizmem. Zacierała się granica między snem a rzeczywistością. Z upływem czasu nic potrafiłam już rozgraniczyć sytuacji przeżytych we śnie, od tych mających miejsce w moim realnym, codziennym życiu. Pragnęłam i czekałam, aby wreszcie znów powtórzyło się, co parę lat powracające, marzenie senne. Zaczynało się w samym środku lasu pachnącego igliwiem, rozedrganego od słonecznych plam i ciepła wibrującego powietrza. Szłam między strzelistymi sosnami z radosną pewnością, że on jest tuż za moimi plecami, że wystarczy tylko odwrócić głowę, aby go zobaczyć i dosięgnąć dłonią, ale jakoś nie mogłam zdobyć się na ten gest, nie czułam właściwie potrzeby, aby go uczynić. Byłam ponad miarę szczęśliwa samą świadomością jego obecności. I teraz, otwierając oczy w ten lutowy, pochmurny, niedzielny ranek, zdałam sobie sprawę, że obudził mnie dziwny chłód w całym ciele. Uprzytomniłam sobie z przerażeniem treść majaków. Śniłam, że nie istnieję jako ciało, materia, a jako samo ja. Nie istniejąc, istniałam i patrzyłam na salaterkę pełną przezroczystej, żółtawej galarety, która stygła, tężejąc powoli, jak kisiel. Miałam świadomość, że to „coś" w misce, to jestem właśnie ja. Czułam chłód przebiegający dreszczem po stygnącej galarecie i wyraźnie marzła mi lewa ręka. Ten właśnie chłód obudził mnie, chociaż w pokoju było ciepło. Przerażona usiadłam w pościeli, wodząc szeroko otwartymi oczami po tonącym w szarości pokoju. - Żeby we śnie zamieniać się w żarcie! — jęknęłam ze zgrozą. — Straszne! A może tak właśnie zaczyna się obłęd? Serce waliło niespokojnie. Otuliłam się szczelnie kołdrą i usiłowałam zmienić tok myślenia, otrząsnąć się z koszmaru. Wyskoczyłam pośpiesznie z łóżka, wyjrzałam przez okno na smutny, rozmazany deszczem świat. Gołębie mokły na gzymsie szarej kamienicy, bezpański pies przemykał środkiem ulicy z węszącym nosem przy ziemi. Głodny, pomyślałam z żalem, patrząc na jego zapadnięte boki i powlokłam się do kuchni, nastawić wodę na herbatę. Ten wynędzniały kundel przypomniał boleśnie Burkę, z któregoś jesiennego pobytu na Kaszubach. Jest taka pora dnia, gdy słońce kładzie się różowymi smugami na jeziorze, z lasów pachnących żywicą i grzybami wypełza błękitnawa mgiełka zmierzchu. Świeżo zaorana ziemia pachnie, słychać ostatnie terkotanie zjeżdżających do zagród traktorów, a w komin- 33 ku dopalają się brzozowe szczapy. Wtedy idę po mleko z wieczornego udoju. Las oddycha ciepłem ukradzionym słońcu. Dzień, jak na późny wrzesień, upalny. Wąska ścieżka wśród jałowcowych krzewów i młodziutkich świerków prowadzi w dół, do jeziora o szafirowym odcieniu motylich skrzydeł. Tutaj należy skręcić w piaszczystą drogę między lasem, a zaoranym szmatem pola. O tej porze dnia krajobraz nabiera błękitno-fiołkowych tonów. Niebo w różowościach i zlocie. Jesień. W powietrzu niesie się ujadanie psów, zaganiających bydło do zagród. Ledwo je widać między pagórkami porosłymi wysoką, płową trawą. Kryją się wśród rudziejących kasztanowców i zdziczałych sadów. Idę powoli, wsłuchana w ciszę odchodzącego dnia. Obok bańki na mleko szeleści torba z resztkami jedzenia i kosteczkami dla Burki. Gdy tylko zakończy swoją pracę przy zaganianiu bydła, przybiegnie na spotkanie. Czeka w połowie piaszczystej, szerokiej drogi, tam gdzie kończy się jej gospodarskie terytorium, a zaczyna moje, zabudowane drewnianymi willami na skarpie, ukrytymi wśród sosen i świerków. Gdy dostrzega moją sylwetkę, zaczyna się czołgać. Zabiedzona Burka, biała w szare łaty, na śmiesznie krzywych łapach. Gospodarze wołają na nią Burek. Wszystkie poprzednie psy, bez względu na płeć, tak się wabiły. Było mi żal tej wiernej, zagłodzonej suki, której nie dano nawet własnego imienia i biega pod cudzym. Nazwałam ją więc Burka, Burusia. Przez ostatnie trzy sezony, gdy przyjeżdżam na Kaszuby, nad jezioro Gowidlińskie, poznaje mnie, wita radosnym skowytem i wiernie czeka każdego wieczora w połowie drogi, by doczołgać się do moich nóg, oblizując się w przeczuciu, że coś dostanie. Nie mogę jej zawieść, przyjść z pustymi rękami. Żebra Burki sterczą pod zmierzwioną sierścią, wierne i smutne ślepia żarliwie wpatrują się w moje oczy, gdy mówię do niej, głaszczę zabiedzoną sierść. Chce zrozumieć, odczytać moje myśli, zasłużyć na te mizerne kosteczki i resztki niedojedzo-nego chleba. Ostatnio smaruję chleb grubo smalcem, chociaż Burka rzuca się z równą zajadłością i na suche kromki. W mroku majaczy cień suki. Przez część drogi biegnie do mnie, część pokonuje czołgając się w piachu. — Burka! — wołam. - Burka! — A ona szaleje z radości. Wymachuje ogonem, staje przede mną na swoich krzywych tylnych łapach, liże moje dłonie, sama wyciąga z torby smakołyki. Zjada pośpiesznie, nieomal się dławiąc. Przy tym ogląda się niepewnie za siebie, na czerniejące w mroku kontury gospodarstwa. Wie, że nie wolno jej brać niczego od obcych. 34 ' Gospodarze niechętnym okiem patrzą na moją przyjaźń i dokarmianie. Pies powinien być stale głodny, aby był zły i czujny. Taka jest tutaj zasada. Zasadą jest również, że gdy po wiernej służbie zestarzeje się i nie ma już sił na uganianie się za bydłem, zabija się go łopatą lub wiesza. Czasem, przywiązany do palika w szczerym polu, pozostaje tam już na zawsze, pilnując do ostatka tego, co na tym polu rośnie. Burka jest dobrym, inteligentnym psem wychowanym na tak małej ilości byle jakiej strawy, że aż jej się łapy powykrzywiały, a sierść nigdy nie była połyskliwa. Pewnie już niedługo z potomstwa Burki wybierze gospodarz najsilniejszego, najlepszego według niego szczeniaka i pozwoli jej go odchować. Będzie chodził z Burką za bydłem, będzie się uczył od niej, jak i kiedy zaganiać, szczekać wtedy, kiedy powinien szczekać. Kiedy już dostatecznie posiądzie psią wiedzę, konieczną, by samodzielnie gospodarzyć w polu, wtedy Burka będzie musiała umrzeć. Jaka śmierć przypadnie jej w udziale? Nie mogę o tym myśleć. Każdego roku, gdy tu przyjeżdżam, serce podchodzi mi do gardła z lęku, czy jeszcze wybiegnie na spotkanie, czy też zaszczeka zajadle już jej potomek ze zjeżoną sierścią, patrząc na mnie nieufnie, szczerząc młode, zdrowe kły. W końcu lata Burka urodziła dziewięcioro szczeniąt. Wszystkie białe, w bure łatki, z różowymi brzuszkami. Zostawiono jej tylko jedno. Nadchodzi bowiem pora, aby po Burce pozostał następca. Burka zaczyna się starzeć i kto wie, czy w przyszłym roku, gdy znów tu przyjadę, wyjdzie pod las na spotkanie. Burka wyprowadza stado bydła daleko od zagrody, na żyzne łąki, aż za porosłe sosnami wzgórza, tuż nad ogromne jezioro o brzegach zielonych i miękkich jak kobierzec. Jedno jedyne szczeniątko trzeba kilka razy w ciągu dnia karmić. Nie może jednak pozostawić bydła bez czujnej opieki. Wie o tym. Od tego, czy będzie go dobrze pilnowała, zależy jej życie. Tak więc, kiedy zapędzi krowy i owce na pastwisko, wraca biegiem z wywieszonym jęzorem do obórki, wyciąga z siana swoje szczenię, bierze delikatnie w pysk i biegnie w stronę łąki. Zostawia małe przy drodze w gęstej trawie, w polowie odległości między pastwiskiem a gospodarstwem, w miejscu, do którego może na czas dobiec, aby je nakarmić, a jednocześnie mieć baczenie na pastwisko. Gdy o zmierzchu zapędzi bydło do obejścia, dopiero wtedy wraca po swoje dziecko. Obowiązek u Burki stoi na pierwszym miejscu. Silniejszy nawet od instynktu macierzyńskiego. Burka wie, że żyje tak długo, jak długo dobrze pracuje i jest potrzebna gospodarzom. 35 Któregoś popołudnia przybiegła z łąki nakarmić szczenię. Nie znała; go w trawach, tam gdzie pozostawiła. Było jeszcze ślepe i nie mogło nigdzi odejść Może zabrało je jakieś dziecko, żeby się pobawić i później gdzir porzucić, a może przytrafiło mu się jakieś inne nieszczęście? Rozpaczliw skowycząc, długo szukała w trawach zagubionego szczeniaka. Powiew wi; tru niósł jej żałosne nawoływanie. Beczenie owiec położyło kres poszuk waniom. Z nisko zwieszonym łbem, z sutkami nabrzmiałymi miekiei wróciła z ociąganiem na pastwisko do swoich obowiązków. W nocy, gdj gospodarze pokładli się spać, wybiegła raz jeszcze na łąkę, buszując jat oszalała w chaszczach, skomląc żałośnie. Nad ranem wróciła samotnie dff legowiska w budzie, gdzie w słomie pozostało jeszcze wgłębienie po szczel niątku. Burka, bardziej nawet niż chleba, pragnie ciepła życzliwej dłoni. Słuchaj moich pieszczotliwych słów, chociaż zapewne nic z nich nie rozumiej Mruży brązowe, smutne ślepia, gdy dotykam jej łba, delikatnie drapiąc za uszami. Szczęśliwa i drżąca tuli się do wyciągniętej dłoni, skamle cichutkej oblizuje się i niespokojnie ogląda za siebie. Wie, czego jej nie wolno, all tęsknota za ludzkim dotykiem jest mocniejsza od bólu, jaki jej zada kijeti gospodarz, jeśli zauważy, że łasi się do obcych. Burka jest mądrą i doświadczoną suką. Na spotkanie ze mną wybiera taki czas, gdy gospodarze są zajęci obrządkiem bydła przed nocą, a jl docieram zaledwie do połowy piaszczystej drogi. Stamtąd nie widać mniej domostwa ukrytego za ostrym zakrętem. Syta chleba i pieszczot biegni okrężną ścieżką do zagrody, nadkładając drogi przez podmokłą łąkę I brzozowy lasek. Gdy wchodzę z bańką na podwórko, siedzi już przeJ oborą, z pozoru mnie nie dostrzegając. Merda tylko delikatnie ogoneii gdy spoglądam w jej stronę, a ja udaję, że nie zwracam na nią uwagi Muszę chwilę poczekać, zanim gospodyni wyjdzie z obory z wiadrem ml« ka. Burka z opuszczonym łbem chodzi za nią krok w krok, ale gJ dochodzę do połowy powrotnej drogi, biegnie łąką na ukos, zapada 1 mroczny las i zjawia się przede mną zdyszana, ale szczęśliwa. Wie, że pol krzakiem jałowca mam ukrytą puszkę po konserwach. Ileż ta psina potraf wychłeptać ciepłego, tłustego mleka, mrużąc bursztynowe ślepia z nadmia ru zadowolenia. Z dwu litrów niewiele pozostaje już na dnie bańki, ale ta nieważne. Nie lubię mleka; tak naprawdę kupuję je dla Burusi, a chod^| po nie, aby odbyć spacer pośród pięknego krajobrazu pogrążonego w j< siennym zmierzchu. Prowadzę w myślach długie, niekończące się rozmowy z moim Cieniem, z moim widmem, które towarzyszy mi od lat. Tu, obok rosłego jałowca rozstajemy się z Burusią. Jeszcze jakieś czułe słowo do psiego ucha, jeszcze podrapanie między uszami i Burka tą samą okrężną drogą wraca do domu. Historia powtarza się każdego wieczora. Nawet, gdy pada deszcz, gdy polna droga jest cała w kałużach i wieje lodowaty wiatr od jeziora, Burka czeka na mnie. Nie mogę zawieść jej psiego serca. Nie potrafię zasnąć spokojnie, gdy wiem, że zmoknięta i głodna wróci na swoje posłanie w byle jak skleconej budzie. Moja wędrówka po mleko to także codzienne spotkanie z Cieniem. Jest przy mnie. Wiodę z nim w myślach rozmowy o wszystkim, tak, jakby nie rozłączył nas mrok wiecznego zapomnienia. Żyje w moich myślach, w mojej pamięci. Nie potrafię uwierzyć w jego śmierć, nie chcę w nią uwierzyć, wbrew rozsądkowi łudzę się, że zawieruszył się gdzieś w świecie i kiedyś mnie odnajdzie. Nadchodzi późna jesień. Pustoszeją drewniane wille nad jeziorem. I tylko w mojej pali się jasno lampa, niby samotna latarnia wskazująca drogę na morzu. Przez długi rząd szyb wybłyskuje ciepły, czerwony poblask z niewygaszonego kominka i gdy wrócę z resztką mleka w bańce dla samotnika jeża, przywita mnie przytulne wnętrze nie mojego domu. Spędzam tu czasem wiosny i samotne jesienie. Zbieram grzyby, włóczę się godzinami nad brzegiem jeziora, karmię łabędzie. W deszczowe dni tłumaczę jakąś zleconą przez wydawnictwo książkę, układam w głowie rozdziały powieści, którą chciałabym kiedyś napisać. Jest mi dobrze i spokojnie. Czasem tylko dojmująca tęsknota każe szeptać w ciemności jego imię, w poszumie drzew szukać ukojenia i wierzyć, że któregoś dnia wróci z bardzo dalekiej drogi. Przecież nie zapomniał, że mieliśmy przejść razem przez życie, przez dobre i złe, aż do ostatniego przystanku. Cień przywołany z ciemności towarzyszy mi wiernie w drodze przez mroczny, porosły paprociami las. Przez taki las i takie paprocie przedzierałam się do niego w tamtym czasie sprzed potopu. Czuję nieomal jego oddech na policzku, chociaż wiem, że to tylko resztki ciepła promieniujące z drzew owiewają moją twarz. Chcę mimo wszystko zachować to ciepło. Dotykam więc ostrożnie palcami policzka i palce stają się wilgotne °d łez. To nie jego oddech, to moje łzy są ciepłe. Opowiadam mu w myślach historię Burki, żalę się, że ludzie są okrutni, mają takie twarde serca dla bezbronnych zwierząt. Przecież muszę zwierzyć mu się ze 36 37 4 wszystkiego, co boli i dręczy. Inaczej stracimy ze sobą duchową więź -jedyny kontakt, jaki nam jeszcze pozostał... Za kilka dni, może już nawet jutro, przyjedzie po mnie Jacek. Zosta* niemy tu jeszcze przez tydzień, albo i dłużej. Będzie łowił ryby, będziemj w cieplejsze dni wypływali łodzią na jezioro, wędrowali przez jesienna bukowe lasy. Będziemy także milczeli na różne tematy, uśmiechali się doi siebie, gdy spotkają się nasze oczy albo wymieniali proste, tylko najkonieJ czniejsze słowa. Może dlatego, że oboje jesteśmy małomówni, a może istnieje także inna przyczyna? - Dobrze nam tutaj - stwierdzi pd przyjeździe albo w czasie wyjazdu Jacek, a ja przytaknę skwapliwie i uśmiechem i nie będzie to kłamstwem. Czasem, gdy budzę się w szarości i słyszę, jak cicho zsuwa się z tapczanu, aby o świcie wybrać się na jezioro z wędkami, mówi szeptem: — Śpij jeszcze. W nocy płakałaś przez sen. Znów coś ci się złego majaczyło. Ale ja zazwyczaj, po przebudzeniu, nie pamiętam snów albo nie chcej pamiętać, więc mamroczę z zamkniętymi jeszcze oczami, że nie, że żadna złe majaki, że musiało mu się coś wydawać, bo ja już od lat przez sen nia płaczę. Zostaję sama. Zza zmrużonych rzęs, na koniuszkach których rozszcze-l pia się światło nadchodzącego dnia, patrzę przez zaglądające do oknal gałęzie świerków w nowy, budzący się dzień. I ten las, i ten świt, pierwszej nawoływania ptaków, przypominają inny las, inne przebudzenia. Wtedjl leżała jeszcze rosa na trawach, nasze kurtki błyszczały od wilgoci, przea dziurawe gonty szałasu wdzierało się różowawe słońce, usta szukające ustl były twarde od chłodu przy nieśmiałym pocałunku „na dzień dobry". A dzień mógł być dla nas nieprzychylny. Mógł przynieść śmierć, móg nas rozdzielić na miesiące albo na wieczność. Wsłuchiwaliśmy się \ mroczną ciszę lasu, w jego znane nam i nieznane odgłosy. Tyci) obawialiśmy się najbardziej, ale byliśmy młodzi i ufni, chociaż nieuchronj nie zbliżało się rozstanie na czas nie określony żadnym terminem. Ptak za uchylonym oknem głośno zaćwierkał, kołysząc się na gałązce tracącego igły modrzewia. Gdzieś na wsi rozszczekały się psy. I już n wilgotnych od rosy kiściach jodełki i starej sosny gubiącej szyszki, błysnęł* wyblakłe słońce. Stukot Jackowych drewniaków na schodach przypomniał, że dochodzi dziewiąta, że wraca z połowem na śniadanie i za chwilę pochwali sie. drobnymi rybkami. Rzuci je na rozgrzany olej, abym miała swoje ulubione śniadanie. Wciągam pośpiesznie dres, przyczesuję włosy i zbiegam w chodakach w dół do kuchni. — Hej! — wołam głośno. — Witaj o pięknym poranku! I tak zacznę realny dzień z Jackiem, kręcącym się po obszernej kuchni w podkasanych spodniach, z nożem do skrobania ryb i w drewniakach stukających głośno o jasne deski podłogi. A tam na górze, w pokoiku z balkonem, zostawiłam mój Cień, który zbladł, zniknął wraz z pojawieniem się dnia, aby znów powrócić nocą, wchodząc w moje ułudne sny, przynoszące tęsknoty nie do spełnienia. — Przepiękny ranek — cieszy się Jacek, - wypłyniemy katamaranem na jezioro. To już chyba ostatnie ciepłe dni. — Oczywiście! — godzę się, myśląc jednocześnie o tym, że przed wiekami, w poprzednim życiu marzyliśmy z kimś innym o górskich włóczęgach z plecakiem, o rzekach i jeziorach, które będą niosły naszą łódź do nieznanych, zielonych brzegów, gdzie rozbijemy przed nocą namiot. I popijając herbatę z blaszanych kubków, będziemy patrzyli w gwiazdy, słuchali nocnej ciszy, zwierzali sobie szeptem nasze myśli i pragnienia. Ale to wszystko działo się przed potopem. Dziś przybiłam w arce do innego brzegu, w innej parze, jako że do arki wchodzi się wyłącznie parami. Temu prawu podlegają nie tylko zwierzęta, ale także i ludzie. Niedziela zapowiadała się nijako. Mogłam ją spędzić w domu na porządkowaniu kuchennej szafy albo zaległej korespondencji. Mogłam także doczytać rozpoczętą książkę w języku niemieckim, którą miałam tłumaczyć, wybrać się z wizytą do kogoś ze znajomych, zatelefonować do Jacka. Był tym „dochodzącym" mężczyzną bez zobowiązań. Mogłam właściwie robić wiele jeszcze innych rzeczy, ale na nic nie miałam ochoty. Szarość za oknem rozjaśniała się. Porywisty wiatr przeganiał chmury, ukazując skrawki błękitu. Wyglądało na to, że około południa zaświeci słońce i wtedy można by się wybrać na spacer. Po prostu wsiąść w samochód, podjechać te kilkanaście kilometrów do powsińskich lasów, powłóczyć się między wilgotnymi drzewami, przypomnieć sobie, jak pachną ziemia i namokłe wczorajszym deszczem zeszłoroczne liście. Przez Moment wyobraziłam sobie mnie samą w tym krajobrazie i nie zatęskniłam 39 za nim. Ileż było już tych samotnych spacerów, wielogodzinnej włóczęgi, I powrotów do domu, w którym nikt nie czekał? Salaterka ze stygnącą galaretą przypominającą pomarańczowy kisiel,! pojawiła się znowu. Zrozumiałam, że sen ten jest dla mnie przestrogą,! dzwonkiem ostrzegawczym i może ostatnim. Nic nie uczyniłam, aby zerwać] z mitem, dojść prawdy, sprawy wyjaśnić do końca. Musiałam zdobyć się wreszcie na odwagę, przyznać się do porażki, aby znaleźć realne potwierdzenie, że niczego nie wymodliłam, że Bóg nie wysłuchał, nie zachował go dla mnie, czy chociażby dla świata. A jeśli już nie zachował, z jakichś tylko sobie wiadomych względów, nic uczyniłam nic, aby się przekonać, czy tak jest w istocie. Zachował go, czy nie zachował? Oparłam się na domysłach, niepełnych relacjach osób trzecich, nijakiej korespondencji z Czerwonym Krzyżem i na tym, że przez tyle lat nie odnalazł mnie, nie dał żadnego znaku. Fakt, zmieniałam adresy i stan cywilny. Najwyższa pora, aby coś z tym wszystkim zrobić. Odnaleźć chociażby grób, albo w jakiś sposób wyrzucić z siebie wszystko to, co nie pozwalało mi istnieć w rzeczywistym świecie. Byłam jeszcze młoda... Ale w jaki sposób tego dokonać? Co uczynić, aby Cień nie przesłaniał kirem mego dalszego życia, skazując na wieczną żałobę i tęsknoty? Jakiej dokonać na sobie wiwisekcji? W narzuconym na ramiona szlafroku miotałam się po pokoju, wykonując dziesiątki niepotrzebnych ruchów i czynności. Przesuwałam jakieś drobiazgi na komódce, przecierałam ściereczką lustro, rozsuwałam firanki, aby je za moment zasunąć, zerknąwszy na moknące w drobnym deszczyku drzewa. Znów pociemniało, niebo jakby się obniżyło nad domami, zgęstniało. Wiatr przycichł. Stadka wróbli pochłonął rozłożysty krzew*. Przez chwilę tylko kołysały się bezlistne gałązki. Myśl o żółtawej galarecie, która pozostała ze mnie w dużej szklanej salaterce, powracała obsesyjnie.' Wywoływała coraz to nowe doznania i refleksje. Wypłynęło z owej galarety następne pytanie. — Jakim był człowiekiem, co sobą reprezentował wtedy i co by reprezentował dziś, gdyby się rzeczywiście zjawił w moich drzwiach, jak to sobie tysiące razy wyobrażałam? Mógł być przecież zupełnie różnym od obrazu, jaki stworzyła moja do niego miłość. Ileż to razy, w chwilach, gdy świat walił się na głowę, gdy spotykały mnie klęski, zawody i nieszczęścia - wierzyłam, że gdyby tylko żył, gdybyśmy mogli się odnaleźć i połączyć po wojnie, nic co złe nie miałoby do mnie dostępu; 40 Nie ułożyłam sobie życia z żadnym z mężczyzn, z którymi żyć mi jakiś czas wypadło. Nawet małżeństwa nic tu nie zmieniły. Nic z nikim się nie układało. I nie dlatego, że oni wszyscy nie stanęli na wysokości zadania. Byli tacy, jacy byli. Natomiast winę ponosiłam ja. Stworzyłam sobie jeden wzorzec, ideał. Przykładałam do każdego z moich mężczyzn ten patron, jak wykrój sukienki o pozaludzkich wymiarach. Zrozumiałe, że do żadnego z nich nie pasował, nie pokrywał się z ich formatem, gdyż nie był stworzony na ludzką miarę, ale nie chciałam o tym wiedzieć ani myśleć. Miałam swój własny wzorzec. Istniał jako sama miłość i tkliwość. Odwaga i rezygnacja. Smutek i nadzieja. Nagromadziłam w nim wartości na miarę czasów, w których wówczas żyliśmy, na miarę moich niepełnych dwudziestu lat i mojej do niego miłości. Takim dla mnie umarł i takim żył we mnie. Ale jakim był naprawdę? I teraz, miotając się po pokoju, aby uciec od tych bezsensownych rozważań prowadzących donikąd, usiłowałam odtworzyć w pamięci coś z tamtego listu, który dotarł, gdy jeszcze byłam u Ludwiki. Mówił o naszych wędrówkach przez góry, gdy skończy się wojna, o głazach nad gadającymi potokami, o wodzie podanej w stulonych dłoniach, o ławicach maleńkich rybek... Ten obraz jest wciąż dla mnie żywy, powraca w trudnych chwilach, jest ucieczką od rzeczywistości. Siedzimy więc tak przez te wszystkie lata na omszałych głazach, pochyleni nad monotonnie bełkocącą wodą potoku. Płynie meandrami wśród krzewów wilczych jagód i paproci. Smugi słońca rozszczepiają się na zwisających gałęziach mrocznych smreków. Nasze twarze, jedna blisko drugiej, odbite w wodzie stają się tylko ruchliwą plamą. Rozmazują się w srebrzysty, chybotliwy obraz. W moim późniejszym życiu był inny jeszcze potok. Mieszkaliśmy z moim mężem, Pawłem, w jego pobliżu. Wsłuchiwałam się nocami ze smutkiem w monotonny szum. Przywoływał tęsknoty i wszysto to, o czym nie chciałam myśleć, czego nie chciałam pamiętać. Okna góralskiej chałupy, poczerniałej ze starości, pachnącej żywicznym drewnem, wychodziły na górskie szczyty. U schyłku pogodnego dnia, gdy wyostrzały się ich kontury, a nasycone barwy przybliżały obraz, stawałam w oknie. Wydawało się wtedy, że nie są to żywe, prawdziwe góry, przez które można wędrować, a jedynie piękny filmowy kadr w technikolorze. I chciałam, żeby takimi dla mnie pozostały. Niedostępne, dalekie i trochę jak ze snu o szczęściu w kolorze blue. W tym obrazie zamknęłam nas, młodych i zakochanych, abyśmy tam pozostali na wieczność. 41 Nie towarzyszyłam Pawłowi w wędrówkach przez szlaki, które miałam przemierzać z kimś innym. Zawsze znalazłam wymówkę, jakiś pretekst, żeby pozostać samotnie nad potokiem. Obserwowałam ławice maleńkich rybek, płoszyłam je, wyciągając z dna kolorowe kamyki. Nabierałam w dłonie lodowatą wodę, patrząc jak przecieka, umyka powoli przez palce, niczym moje bezsensowne życie. Paweł irytował się. Nie mógł zrozumieć tej niechęci do wędrówek. Moich „dziwactw i kaprysów" — jak je określał. Niczego nie tłumaczyłam, nie wyjaśniałam, bo nie sposób opowiedzieć słowami o czymś równie nieuchwytnym jak Cień, który się irracjonalnie pokochało. Z czasem moje miejsce obok Pawła zajął ktoś inny. Mnie pozostał pozew rozwodowy i tamten umarły czas. Przy herbacie usiłowałam myśleć. Parząc usta, przełykałam mocny napar, i gapiłam się w kuchenne, zamazane deszczem okno. Wygrzebywałam z pamięci wszystko, co o nim wiedziałam, co zdołałam zapamiętać z niewielu tamtych rozmów. Niewielu, gdyż stale brakowało czasu i wtedy te rozmowy nie były nawet potrzebne. Wystarczał dotyk dłoni, spojrzenie, uśmiech, abyśmy wiedzieli o sobie wszystko. Wszystko, to znaczy, że łączy nas miłość, niebezpieczeństwo i nadzieja, że kiedyś, gdy skończy się wojna, zaczniemy wspólne prawdziwe, piękne i szczęśliwe życie. Będzie wtedy dużo czasu na rozmowy. Tak wówczas myśleliśmy, a dziś okazało się, że nie wiedzieliśmy o sobie nic, albo prawie nic. Uprzytomniłam sobie ze smutkiem, że nie mam nawet jego fotografii. Chociażby tej małej, amatorskiej, zrobionej przy okazji jakichś urodzin w rodzinnym domu, przy suto zastawionym stole, w galerii roześmianych twarzy. Wyliczał imiona, podawał stopień pokrewieństwa, a czasem dorzucał zabawne uwagi. Jedna szczególnie zapadła mi w pamięć. — A to jest ciotka Matylda z Baden-Baden. Nie tyle majętna, co zezowata. Właścicielka dwu nieprawdopodobnie brzydkich kundli. Wzięła je ze schroniska dla zwierząt. Nikt ich nie chciał zabrać, tak jak i żaden mężczyzna nie zainteresował się ciotką. Fotografia była wyblakła, z pozaginanymi rogami, zmatowiała od częstego oglądania. Nie rozstawał się z nią. Wielu uczestników biesiady nie żyło i fotografia była jedynym łącznikiem z domem, który opuścił w 1939 roku, w szarym, zbyt obszernym mundurze freitra z Flakartilerie. Spojrzałam w okno. Deszcz unoszony wiatrem zacinał o szyby ukośnie i hałaśliwie. „Ta ciotka mogłaby stać się jakimś śladem, gdybym o niej więcej wiedziała" — pomyślałam z żalem. 42 Odezwał się chrapliwie dzwonek domofonu. Serce, jak zwykle w takich razach, poderwało się gwałtownie, z nadzieją, do szybszego biegu. Tylko ono zachowało pamięć. Rozum nie brał od dawna w tej grze udziału, przesunęłam odruchowo dłonią po włosach, zapięłam guziki szlafroka. W drzwiach stała Wiktoria. Dysproporcja między jej imieniem, a wyglądem wprowadzała mnie zawsze w zakłopotanie. Była drobna, niepozorna, zagubiona w świecie dorastających dzieci. Ciągle coś gubiła, zapominała załatwić, spłacała czyjeś długi za lekkomyślnie żyrowane weksle. Wikłała się w tysiące nieistotnych spraw, z którymi nie bardzo umiała sobie poradzić. Nic było w niej nic zwycięskiego. Nawet głos miała cichy, jakby wiecznie zalękniony. - Wracam z kościoła — wyjaśniła. — Wyrwałam się z domu na wcześniejszą mszę. A może ci przeszkadzam? — Patrzyła na mnie niepewnie oczami koloru zwiędłej myszy, jak kiedyś o nich powiedział ktoś z naszych wspólnych znajomych. — Właź! — Wciągnęłam ją do kuchni. Ociekającą wodą parasolkę umieściłam w łazience nad wanną. — Zaraz przygotuję kawę. Mam nawet do niej śmietankę — mówiłam wesołym tonem, nie wiedząc jeszcze, czy się rzeczywiście cieszę z tej nieoczekiwanej wizyty. W każdym razie niedziela jakoś się zaczęła. Ciotka Matylda z fotografii zeszła na plan dalszy, oddaliła się także wizja salaterki z galaretką. Kuchnia wracała do właściwych wymiarów i codziennej normalności. W lichtarzu na stole zapaliłam kolorową świeczkę, wyciągnęłam dwie filiżanki z cieniutkiej porcelany w banalne różyczki. Wiktoria siedziała przyczajona na brzeżku krzesła, obserwując w milczeniu moje ruchy. Wilgotne pasemka farbowanych na rudo włosów z ciemniejszymi odrostami przy skórze, piętrzyły się w nieładzie niby ptasie gniazdo. Zapijając słowa drobniutkimi łyczkami kawy, wiodła długi, chaotyczny monolog. Sprawy zamężnej od zaledwie kilku miesięcy córki mieszała z osobistymi kłopotami. Wciąż jeszcze nie była pewna, czy ma za złe synowi, że wybrał studia prowadzące według niej „donikąd". Bała się także telefonów od dziewczyn. Któraś nich mogła go nieoczekiwanie oderwać od niej, od domu, od całej rodziny wreszcie. Ten lęk mieszał się ze zmartwieniem, jakie spowodowało zgubienie w ubiegłym tygodniu kluczy od mieszkania. Mogło się bowiem okazać, że nie zgubiła ich, a że ktoś wyciągnął je w autobusie z torebki Wiktorii, potem zaś szedł za nią i wie teraz, gdzie mieszka. No i do dziś nie wymieniła zamków u drzwi, co powinna dla własnego chociażby spokoju uczynić. Ale spokoju to ona w 43 ogóle nie ma, na co wpływa także nie najlepszy stan zdrowia męża. Karolowi znów wzrosło niepokojąco ciśnienie, odnowił się wrzód na dwunastnicy, awansu zaś ani widu, ani słychu, chociaż już od lat powinien, przy jego zdolnościach i wykształceniu, być dyrektorem departamentu, a nie jak dotychczas, jedynie naczelnikiem wydziału. Przy okazji chorób Karola wymieniła kilka własnych i wreszcie podniosła na mnie oczy znad pustej filiżanki. - Tobie to się dobrze ułożyło w życiu! Nie masz zmartwień, kłopotów z dziećmi, z mężem. Robisz, co chcesz. Każda kobieta może ci pozazdrościć... Patrzyłam i ja na nią z mieszanymi uczuciami. Podjęcie tematu nie miało sensu. Nie byłam nawet pewna, czy Wiktoria na to czekała. Stwierdziła to, co było dla niej pewnikiem, co nie podlegało dyskusji, a co zabrzmiało trochę jak wyrzut, a trochę jak nagana podbarwiona nutką zazdrości. - Wolałabyś nie mieć rodziny? - spytałam po długiej chwili milczenia, bo coś wreszcie wypadało powiedzieć. — Tego nic mówię — zatrwożyła się nieszczerze, a może tak mi się tylko wydało. - No więc nie narzekaj! - Wybiegłam wzrokiem ponad jej głowę, gdzieś tam w szarość nieba, zastanawiając się, jak to się dzieje, że tyle ludzi zazdrości mi niezależnego, pozornie wolnego od obowiązków i codziennych kłopotów życia. Skąd bierze się przekonanie, że należy mi jedynie zazdrościć? — Ja nie narzekam... — broniła się beznamiętnie Wiktoria. — Ja tylko myślę, że niektórym wszystko się w życiu udaje, bo potrafią osiągnąć to, czego pragną, a innym kamieniem do dna... — Zakończyła wraz z ostatnim łykiem kawy, patrząc na mnie tak, jakby miała mi za złe, że nie jestem obarczona dziećmi, starymi rodzicami, mężem i chorobami. Uśmiechnęłam się, mówiąc głośno coś, co nie było przeznaczone dla Wiktorii, a i dla mnie stało się niejakim zaskoczeniem. — Postanowiłam wygrać moje życie. Chociażby w ostatniej rundzie. Muszę je wygrać i wygram! — dodałam z mocą i wiarą, bo nagle uświadomiłam sobie, że nie wszystko jeszcze stracone dopóki się żyje, tylko we śnie pozostając stygnącą galaretą w salaterce. Uczepiłam się nagle myśli, że intuicja nie może mnie zawieść, że on wróci albo spotkam go gdzieś w świecie. Na ulicy, w kawiarni, w teatrze. Ilekroć o nim myślałam, nie czułam przy sobie niczyjej obecności, tak jak 44 bywało w przypadku zmarłych, którzy mnie za życia kochali. Bardzo często wyczuwałam ich bliską obecność. A jego obecności nigdy. Gdy o nim myślałam, otaczała mnie pustka. Kołatały się w niej jedynie moje o nim myśli, strzępki wspomnień, obrazy przywołane z przeszłości. Ale jego w tym wszystkim nic było. A więc żył! Musiał żyć!... I muszę go odnaleźć. Wszedł na stałe w mój życiowy krajobraz. Wypełnił go i w nim pozostał, zaludnił sobą, zatarł inne obrazy. — Mój Boże, żeby Karol miał takie podejście do życia, jak ty... — W moje rozmyślanie wdarło się z nieukrywaną zazdrością, westchnienie Wiktorii. — Byłby już z pewnością ministrem. Kim byłby teraz, gdyby żył? Kim jest jeśli żyje? Zadałam sobie ponownie pytania, zdumiona, że ani dawniej, ani nawet teraz nie było to dla mnie ani ważne, ani istotne. W dotychczasowym życiu mężczyźni, z którymi byłam w jakiś tam sposób związana, liczyli się jedynie jako charaktery, indywidualności i mózgi, a nie jako stanowiska społeczne. Ich status byl jedynie miłym dodatkiem do tego, co reprezentowali sobą jako ludzie. Jakim człowiekiem był naprawdę? Jakim byłby dziś, gdyby się teraz po latach zjawił? Przeraziłam się zadanych w myśli pytań. Uświadomiłam sobie bowiem, że prawda mogłaby mi uzmysłowić, iż zmarnowałam wszystkie lata na igraszkach z odczłowieczonym, papierowym Cieniem, że roztrwoniłam moje prawdziwe życie w tak głupi sposób. Nie dopuściłam nigdy nawet myśli, że gdyby przeżył, mógłby być całkowicie odmienny od mego wyobrażenia o nim. Co stałoby się wówczas z moimi uczuciami? I na wszelki wypadek, gorączkowo, w popłochu szukałam usprawiedliwienia dla niego, dla siebie, dla straconych złudzeń i dla własnej głupoty, byle tylko nie znaleźć się na przegranej pozycji, byle coś uratować, ocalić od klęski. — Chyba jednak człowieka kocha się nie za coś, a kocha się go mimo wszystko i takim, jakim jest w rzeczywistości... — usłyszałam nieoczekiwanie wypowiedziane na głos słowa. Zawstydziłam się. — O czym ty mówisz? — Zdumienie i przestrach wyzierały z utkwionych we mnie oczu, jakby Wiktoria nagle zobaczyła przed sobą widmo. — Ot, tak sobie, po prostu... — Wzruszyłam ramionami i zapytałam, czy ma ochotę na jeszcze jedną filiżankę kawy. — Powiesz czasem coś takiego, że nie bardzo wiem, o co chodzi... — Uśmiechnęła się nijako, podsuwając filiżankę. — Tylko nie taką mocną, 45 proszę, jak poprzednia - wtrąciła nieśmiało, sięgając niezdecydowanie po ostatniego krakersa. — Czy byłaś kiedykolwiek w kimś nieprzytomnie zakochana? Wiktoria przez chwilę mrugała powiekami, patrząc na mnie z niepokojem. — No wiesz... — Uśmiechnęła się znów blado. — Przecież wyszłam za Karola z wielkiej miłości. Oboje za sobą szaleliśmy - uzupełniła, żeby już nie było żadnych wątpliwości, że i ona była „szaleńczo" zakochana. — Więc?... — Wpatrywałam się z ciekawością w jej nijaką, jakby rozmazaną twarz o niezdecydowanym kolorycie, pokrytą drobnym rzucikiem piegów. — Jesteśmy małżeństwem. — Wzruszyła ramionami, prostując się godnie. - Mamy dzieci, Karol nie pali... - wyliczała z namysłem, jakby wyszukiwała w ich związku najlepsze strony. — Ale ja pytam o uczucia — wtrąciłam. — Kochasz go jeszcze? — No, przecież jest moim mężem... — odpowiedziała dostojnie, jakby ślub był jednoznaczny z miłością. — Jestem jego żoną, śpimy wciąż jeszcze razem w jednym łóżku... — uzupełniła bez entuzjazmu. — I co ci ta miłość daje? Wypełnia życie, przynosi radość? — dopytywałam się natarczywie, może niezbyt taktownie, ale znałyśmy się wiele lat i wiedziałam, że nie będzie dotknięta moimi pytaniami. Co najwyżej zdumiona, że pytam o takie „głupoty". Była we wszystkim zasadnicza, a i z wyobraźnią nie było u niej najlepiej. — Oczywiście, że wypełnia! I to jak! - wykrzyknęła bez namysłu, dolewając śmietankę do kawy. — Piorę gacie, dbam o jego dietę wrzodowca i nadciśnieniowca, co zabiera bardzo dużo czasu. Nie mówię już o tym, że wysłuchuję godzinami opowieści o kłopotach zawodowych. Karol jest przecież naczelnikiem wydziału, ma przy tym podwładnych, którzy albo chcą podłożyć mu świnię, albo już podłożyli. Stąd te wrzody na dwunastnicy... — Zaczęła się rozwodzić nad wszystkim, co według niej wypełniało całkowicie życie, sprawiało radość. Miłość widocznie zagubiła się gdzieś po drodze, nawet nie zauważona. A może pranie gaci i dbanie o dom było właśnie jej przejawem? — Nie masz żadnych tęsknot, pragnień? — dziwiłam się, wpadając jej w słowa. — Mam. Każdy człowiek ma! —stwierdziła z głęboką wiarą w głosie. — Mówiłam ci przecież, że chciałabym doczekać się wreszcie awansu Karola. Pragnę także, aby syn nie wpadł ponownie w łapy jakiejś rozwydrzonej 46 rozwódki z dzieckiem, bo się taka jedna już koło niego kręciła. Tylko moja wjZyta u niej zakończyła ten nieszczęsny romans - spojrzała na mnie z troską w oczach. - Chciałabym także, aby mojej córce ułożyło się szczęśliwie życie w małżeństwie, bo zięć niezbyt mi się podoba. Tylko by ją na różne wycieczki ciągnął, po wystawach i teatrach włóczył, a od pracy miga się, jak może. Wygląda na to, że będziemy musieli im pomagać, chociaż tłumaczyłam, żeby najpierw oboje pokończyli studia... -Westchnęła. - I cóż z tego, że mam tyle różnych pragnień? Niewiele się z nich spełnia... — dodała po chwili namysłu. - No, tak! — skwitowałam, zmieniając temat. Wiktoria była, jaka była i taką ją, mimo wszystko, lubiłam. W przedpokoju wymieniłyśmy jeszcze jakieś nic nie znaczące słowa, później zamknęłam drzwi z westchnieniem ulgi. Deszcz ustał. Za oknem pojaśniało. Natomiast wzmógł się porywisty wiatr. Przeganiał chmury, ale także nawiewał niepotrzebne wspomnienia, lęki i smutki. Tkwiłam przy oknie, zapatrzona w popielato-błękitną parasolkę Wiktorii. Wiatr nią tarmosił, wydymał delikatny jedwab i wyglądało na to, że za moment porwie, uniesie w górę drobną postać w szarym płaszczu. Przewieją przez podwórko, przemkną nad równie szarą i pustą ulicą, ponad poczerniałymi konarami drzew, aby zawieruszyć się razem i na zawsze w nieprzyjaznym świecie. Westchnęłam. Bezlistne gałązki płaczącej wierzby na podwórzowym trawniku wyginały się pod naporem wiatru. Spoza lotnych obłoków wychynęły skrawki błękitu. Pomyślałam, że w takie wietrzne, nostalgiczne dnie ożywają w mojej pamięci bliscy zmarli. Zjawiają się równie nieoczekiwanie, jak nieoczekiwanie pojawia się myśl, że odeszli na zawsze z życia, wyrwani z niego niczym chory ząb. I ból po nich był w tym samym stopniu dotkliwy, co i krótki. Przychodzą najczęściej szarym świtem i późnym zmierzchem. Czasem w pełni dnia lub głębokiej nocy. Tych ostatnich gości lękam się najbardziej. Wchodzą w mój sen bezceremonialnie, przerywając jego ciągłość brutalnym wtargnięciem. Zjawiają się w różnych sytuacjach i porach roku. Mój brat obrał sobie wczesną wiosnę, gdy pachnie rozkopana ziemia, rozkwitają pierwsze fiołki, nawołują się miłośnie ptaki. Znów widzę go jak dawniej. Idzie ku mnie parkową aleją w jasności słońca przesączonego Przez młode listowie. Jego oczy uśmiechają się, chociaż usta zachowują 47 wyraz powagi. On umarły, a ja wciąż żywa, z bolesną świadomością jego okrutnej śmierci w katowni Gestapo. I muszę wtedy myśleć, jak ułożyłoby się życie tego pięknego chłopca, gdyby nie wojna. Jaką pokochałby dziewczynę, jakie byłyby jego dzieci. Kiedy zjawia się pośród wiosennego] krajobrazu, budzę się nagle z najgłębszego snu, jakbym wracała z pogranicza śmierci. — Dobrze, że jesteś... - wzdycham, wodząc oczyma po moim mrocznym o tej porze pokoju. - Tak rzadko przychodzisz... - skarżę się w myśli, a on ruchem dłoni ukazuje mi świat naszego dzieciństwa. Stary dom, rodziców czekających z podwieczorkiem, ukochanego psa Zagrają z brązową łatą na uchu. Do mojej kolekcji drogich nieobecnych dołączyło widmo zmarłej kuzynki. Niezwykłej kobiety o nieprawdopodobnej wobec jej wyglądu ilości lat i o dziewczyńskiej duszy. Ukrywała swój wiek skrzętnie i pokrętnie. Mówiono, że nawet z metryką coś poszachrowała i na cmentarnej blasze także nie ujawniono jej wieku, tak jak sobie tego życzyła jeszcze wtedy, gdy! wyglądała na czterdziestkę. Z chwilą odejścia objawiła mi się jako wielobarwny motyl przyszpilony w atłasowym pudełku Wielkiego Kolekcjonera. Jeszcze trzepotał skrzydełkami, jeszcze usiłował uwolnić się od błogosławieństwa szybkiej śmierci, kryjącej się w kropli eteru. Ten mój cudownie barwny Motyl, jak ją w myśli nazywałam, przeistoczył się ostatnimi laty. w szarą, zaschniętą ćmę. Żyły w niej jedynie oczy. Ogromne, złotawozielone. Niegdyś tak piękne i urokliwe, a potem jakieś przygasłe, obce w wyrazie, jakby zagnieździł się w nich lęk przed nicością i podejrzliwość, że wszystko co jeszcze żyje, sprzysięgło się przeciw niej. Znienawidziła i tych, których niegdyś kochała i tych obcych, zawsze jej życzliwych, z ostatnich lat jej długiego żywota. Poza pokrewieństwem łączyła nas trudna do określenia zawiłość losów, zależności przyciągających się kontrastów i mojej łatwości wybaczania. Potrafiłam zawsze coś znaleźć na usprawiedliwienie, przyjmując ją taką, jaką była, z wszelkimi wadami skomplikowanego, niełatwego! charakteru. Odeszła jesienią. Kochała tę porę roku najbardziej, chociaż jesień napawała ją irracjonalnym smutkiem. Przywoływała dawno uśpione tęsknoty, niespełnione marzenia. W jej życiu było ich tak dużo, że właściwie całe składało się z niespełnionych tęsknot i marzeń. Życie pokrętne i tragiczne, tak bardzo nie pasujące do otaczającej rzeczywistości. Jedyne, co się jej spełniło, to śmierć w domu. Umarła wśród starych obrazów, sreber i porcelany. Od najmłodszych lat bała się panicznie szpi- 48 tali, lekarzy, zastrzyków. Wszystko, co było związane z cierpieniem, napawało ją metafizycznym lękiem. Śmierć kojarzyła nie z wybawieniem, a jedynie z letargiem. Bała się go do ostatniej chwili... Patrząc w zasnute deszczem szyby, za którymi poświstywał krótkimi podmuchami wiatr, myślałam ze smutkiem, jak niewiele, w ostatnich latach, pozostało z jej urzekającego intelektu, z wrażliwości na piękno otaczających przedmiotów, na barwy, na poezję, na słowo. A przecież zawsze coś tam kiedyś w tajemnicy pisała. Zielony zeszyt znaleziony pod jej poduszką zawierał skrótowy i jakby zaszyfrowany pamiętnik przeplatany wierszami. Zapewne jej własnymi. Jeden z nich, na luźnej kartce, pod datą ostatniego Bożego Narodzenia, skreślony drżącym, gotyckim pismem, zachowałam na pamiątkę. Nie czytany zeszyt wrzuciłam w piec centralnego ogrzewania. Dla mnie to był prawdziwy, nieodwracalny pogrzeb Motyla. Dla kuzynki zapewne jeszcze jedno spełnione życzenie. Bóg jest miłosierny — i ludzie może staną się miłosierni (Choinka jest ziełonosrebrna — a ja płacząca i w czerni) Może mi się wszystko odmieni? Bóg mnie od smutku wybawi? Wszystko zabrane, stracone — ale ciebie mi zwróci, zostawi? Bóg jest miłosierny. Niech serce przestanie krwawić... Gwiazdka zabłyśnie na niebie i wszystko się nagle naprawi! Będą ręce na włosach leżały - będą zwiędłe kwiaty ożywały, będziesz miał miękkie włosy — i powiesz wreszcie słowa, które nie będą bolały... Nie mogłam się pogodzić ze spustoszeniem, jakie uczyniły w niej upływające niepostrzeżenie dla nas lata. Poczułam żal, że wszystko w jej życiu było pokrętne, zakłamane, dziwaczne i przekorne. Kochała tych mężczyzn, których nie należało kochać. Zadawali jej jedynie cierpienie, a °«a szła ku nim zauroczona słowami, wiedząc równocześnie, że są Waniliwe. Szła za brzmieniem tokującego głosu, ulotnością nastroju, smarem wina, muzyką o zmierzchu. Jeśli czegoś pragnęła - nie otrzymywała. eżeli coś zaplanowała - nie udawało się jej zrealizować, a jeśli nawet -Czystko przychodziło za późno o te kilka godzin, tygodni, a czasem lat. ak było nieomal ze wszystkim. Nawet oba małżeństwa stanowiły jedynie b°lcsne nieporozumienia. 49 Urlopy spędzała zazwyczaj Irlopy spędzała zazwyczaj ze mną. W naszych samochodowych włóczęgach przemierzałyśmy kraj z jednego krańca na drugi, odwiedzając { trudem odnajdywane miejsca dzieciństwa, przydrożne zajazdy i kawiarenka Lubiła hazard i szybką jazdę. — Popatrz! — dziwiła się głośno, czujna na każdy ruch moich dłoni na kierownicy, zaciągając się dymem dobrego papierosa. — Jestem takinj strasznym tchórzem! Boję się nawet myszy i duchów, a szybkość mnid podnieca i wciąż mi jej mało... Motyl był smakoszem, egoistą i kłamczuchem, ale tak wytwornym ? ja jyloskala". A w kapeluszach wyglądała pięknie. I chociaż żadna z nas o .yjn nie mówiła, obie żałowałyśmy, że nikt jej w nich nie ogląda i że nie 0,3 w towarzystwie kogoś, kto by się głośno zachwycił, namalował jej portret. Zdawało mi się czasem, że widzę ją po raz pierwszy, że zjawiła się z jakiegoś innego czasu. Zagubiona, przegrana, bezbronna. Mimo że ubierała się modnie, było w jej toaletach coś staroświeckiego, coś z obrazów starych mistrzów. Czasem brabanckie koronki, czasem renesansowe hafty na miękkich welurach. Złocistorudawy warkocz upięty tuż nad karkiem zdawał się jej ciążyć. Białą, wygiętą wdzięcznym łukiem szyję powiedział. Stwarzała wokół siebie dziwny . ..„- .?,,. , . « - -----------........j- ••»-. trochę cmentarny. Było w jej charakterze coś z „une femme fatale ?? dalej, pełna najgorszych przeczuć i metafizycznych lęków, drapieżnego kota. Poruszała się z nieco ociężałym wdziękiem, coś pol Choć byłyśmy tak bardzo różne, to jednak zachodziło podobieństwo w drodze przewracając, coś potrącając. Spoglądała na przedmioty, ludzi! odczuciach i widzeniu świata. Rozumiałyśmy się bez zbędnych słów. zwierzęta szeroko rozwartymi oczyma, zagadkowo i ciepłej a jednocześn* Wystarczyło czasem jedno spojrzenie, żeby wiedzieć wszystko, krytycznie. Wszystko, co ją otaczało, budziło w niej dziesiątki skojarzefl Niezliczoną ilość wad równoważył Motyl jakimś nieokreślonym uro-refleksji irracjonalnych niechęci. Jej futra i suknie wydzielały delikatnj kiem i bezradnością, która kazała mu wybaczać, a samemu czuć się win-ledwo uchwytny, a jednak natarczywy zapach wschodniego kadzidM nym. Nie potrafiłam pojąć, jak to się dzieje, że ta kobieta o urzekającej sandałowego drzewa i kwiatów gardenii. Była to przedziwna, drażnią* niegdyś osobowości, nie umiała się z nikim przyjaźnić. Słowo to stanowiło ifińrei ktoś kiedyś po",,'"','"Qł vp ipsi bardzo snobistycznae dla niei r>ustv d?wir>.k Ruia Pim™ntr,,o„,n „„...:„.__.• „•__ .. Pozornie zwietrzała _ __ - No i cóż z tego, że ładna? I tak się zestarzeje! - powtarzała z i atrakcyjnym. Nie miłość i mężczyźni to sandałowego drzewa i Kwiaiuw gaiu^H.. ^.« ~ r------------> - ? o j ;—, ".~ „„„„,„ dV z. ??? yizyjazmc. mowo ? stanowiło mieszanka, o której ktoś kiedyś powiedział, że jest „bardzo snobistyczną! dla niej pusty dźwięk. Była egocentryczna, zawistna i nienawidząca niepokojąca". Pozornie zwietrzała i słodko wyczuwalna, trwała jednd młodszych od siebie kobiet. długo w miejscach, które kuzynka dawno już opuściła. Ta woń przetrwał _ No i cóż z tego, że ładna? I tak się zestarzej< do dziś w moich szafach, z których korzystała, rozwieszając w nich swoi mściwą zajadłością, ilekroć mówiło się o kimś młodym skromne zwiewne szatki i kapelusze z szerokimi rondami. Nic nosiła ? mogła, nie chciała pogodzić się, że jej czas minął, że mi wprawdzie z braku okazji, zresztą nie były modne, mimo to jednak włok juz od dawna czas przeszły dokonany. je z sobą w okrągłych, czarnych pudłach. Łapałam ją czasem na przymil Najchętniej obracała się w świecie wspomnień z innej rzeczywistości rzaniu ich przed zmatowiałym ze starości lustrem, zawieszonym w moi» Błądziła po tamtej epoce dworków i pałacyków zaludnionych już tylko T _ ____!_J_t_ ... «:^.U Ar\ horbat\r ????? 7 ?????? Cieniami' \,,A^l Ut-?____-• - , • ? , ....._ * J ' rzaniu ich przed zmatowiałym Ł~ <,^*~~~. ---------, - , ^_ Ł — r- -----~, vr^ ?????? pokoju nad komodą. Czasem zasiadała w nich do herbaty, kpiąc z sanflacniami ludzi, którzy je kiedyś zamieszkiwali. Dziś, rozproszeni' po siebie i śmiejąc się z tej słabostki. Tłumaczyła wtedy, że wchodzi w in| piecie, pogrzebani na obcych cmentarzach pod obcym niebem, istnieli epokę, że czuje się tak, jakby za chwilę miały podjechać przed dw|tylko w jej żywej wciąż pamięci i na rozlicznych fotografiach zalegających cuganty powożone przez stangreta w liberii, a w bryczce niccierplrwjszuflady komódek z różanego drewna. Żyli w listach śpiących pod wstąże-czekał mężczyzna jej życia, który powiezie ją gdzieś daleko, daleko, ????????, w zasuszonych kwiatach jabłoni, przechowywanych w białych szele- rozsłoneczniony krajobraz zielonych pól, przez żywiczne lasy i mroczjzc^ących bibułkach, w kolorowych cartes postałeś, nadsyłanych za ich życia groble ocienione rosochatymi wierzbami. Zaczynała nucić wtedy niskj* różnych stron świata. »?-____1____V. *.?~~??.*???? ????biercy, których od dzieciństwa nie widziała na oczy, a którzy z uwagi na nocach słyszała jedynie od swojej babki, która, ku zgrozie rodziny, „poselskie pokrewieństwo mieli prawo do spadku, sprzedali mieszkanie Miał 50 51 się do niego wprowadzić nowy lokator. Zażyczył sobie szybko objąć lokal I odremontowany i całkowicie pusty. Spadkobiercy nic mieli czasu, a przede I wszystkim ochoty na przeglądanie niematerialnego dobytku. Zabralil biżuterię, stare srebra, antyczne meble i kilka obrazów. Sama nie potrafiła I się z nimi rozstać, chociaż prowadziła życie nader skromne, aby niej powiedzieć - nędzne. Wzięli, spieniężyli, a reszta powędrowała na śmietnik. Dla mnie pozostało pudełko owinięte w szary papier, kilkakrot-j nie omotane sznurkiem, z wyraźnym i trzykrotnie podkreślonym napisem] na wierzchu: Rodzinne dokumenty dla Anny Marii do rąk własnych. I lak przeminęła, wychodząc z życia w samej tyko nocnej koszuli i to byle jakiej, bo najpiękniejszy i całkiem nowy strój chowała „ną czarną godzinę"J Pozostawiła cały doczesny bagaż, poza tym jedynie, co uczyniła dobrego dla drugiego człowieka. Ale czy cokolwiek takiego uczyniła? Czasem budzę się z głębokiego snu z uczuciem otaczającego mnie1 bezsensu i muszę myśleć o tych, którzy zjawili się właśnie w moim śnie, chociaż nie było tam miejsca na ich nieoczekiwane, niepotrzebne odwiedzi! ny. Prowadzę wtedy z moim niechcianym gościem wewnętrzny monolog. Rozpamięlywuję wszystko, co o nim wiedziałam za życia i wszystko, co nas kiedyś łączyło. Krzywdy już nieważne, przykrości kiedyś doznane i takie, jakie ja być może mimo woli uczyniłam. Rozpamiętywuję różne sytuacje, radosne chwile razem spędzone i nasze błahe rozmowy, nic nie znaczące wydarzenia, które nagle przychodzą na myśl z mroków zapomnienia Doszukuję się w zapamiętanych wypowiedziach mego spojrzenia na przebrzmiałe dawno sprawy, umarłe od lat, tak jak i oni. Stają się jakby moim wyrzutem sumienia, rozrachunkiem z własnym życiem, z marzeniarn nigdy nie spełnionymi, bo spełnić się nic mogły. Boję się tych nocnyc spotkań, które niby są, a jakby ich nie było, gdyż widomym znakiei obecności zmarłych jest tylko moje nagłe, niczym nie uzasadnione przebi dzenie. Otwieram więc szeroko oczy, wodzę wzrokiem po mrocznyc kątach, po pokoju rozjaśnionym matowym poblaskiem ulicznej latarni ? oknem i szukam tego, który mnie zbudził, aby siebie przypomnie powrócić na chwilę do żywych. Meble przybierają wtedy jakby odmieni kształty. Wyglądają inaczej, niż za dnia. Są mi obce i wrogie. Lustr wybłyskujące z mroku, budzi niepokój. Boję się w nie spojrzeć, aby n zobaczyć odbicia twarzy tych, którzy się w nim za życia przeglądali, lustro jest stare, pamiętające wiele pokoleń. Czy naprawdę czuję lęl Może to tylko głęboki smutek i coś jakby dotknięcie wieczności? Lustl niepokoi zimnym blaskiem, niczym martwe oko. Stare portrety tłoczą s 52 ugięcie na ścianach i wygląda to wszystko jakoś obco, jakbym się nieoczekiwanie zbudziła w cudzym, a nie we własnym i znanym od dziesiątków lat pokoju. Twarze na portretach przybierają nagle rysy tych, którzy odwiedzili mnie we śnie. Żyją przez ułamek sekundy w ich rysach, uśmiechu, oczach. Dookoła trwa martwa cisza, jak to czasem we śnie, a ja w myślach rozmawiam z moją zjawą. Tłumaczę się z czegoś, co nagle wydało mi się wobec niej krzywdzące, chociaż w tamtym czasie czułam, że to mnie skrzywdzono. Odwiedzają mnie mężczyźni i kobiety. Czasem dzieci moich znajomych, które zmarły wiele lat temu, a nawet moje szkolne przyjaciółki, z którymi dzieliłam ławkę, kiedyś w początkowych klasach. Budzą mnie, a ja muszę myśleć o nich i o własnym życiu z tego właśnie okresu. Mój mąż, Paweł, nie przychodzi we śnie. Pojawia się jedynie w moich myślach, o zmierzchu, gdy pokój wypełniony błękitem powoli szarzeje, gdy jeszcze przekrzykują się świergotliwe ptaki przed snem w gęstwie dzikiego wina oplatającego dom. Widzę go wtedy w różnych sytuacjach. Najczęściej, gdy stoimy obydwoje w oknie, za którym powoli zamiera dzień i chociaż stoimy tak blisko siebie, jesteśmy dalecy, jak tylko ludzie być potrafią. Nie pomagają słowa powtarzane w myśli, że wszystko jest dobrze, że łączy nas miłość, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Ja wiem, że to kłamstwo i wiem, że on wie o tym także. Oboje nadmiarem słów chcemy zagłuszyć codzienną pustkę, jaka się między nas wkradła. Usiłuję mu wtedy coś wyjaśnić. Obwiniam siebie, obwiniam także i jego, ale te spory z widmem niczego nie rozwiązują. I myślę sobie, że gdyby można było zacząć życie od początku, to może bylibyśmy oboje mądrzejsi o to coś, już przeżyte. Odchodzę od okna, zakrywam dłonią uszy, aby nie słyszeć tego namolnego wrzasku ptaków sposobiących się do snu w nawisach dzikiego wina i wpatruję się w narastający błękit pokoju, w którym nigdy razem nie byliśmy. - Po co mnie tu odwiedzasz!? — krzyczę w myśli. - Zmarłeś tak dawno, a wciąż żyjesz. Dlaczego? Pochylona teraz nad resztkami wystygłej w filiżance kawy, zapatrzyłam się w kraciasty obrus na pustym stole z jedną dopalającą się w lichtarzu świeczką. Pojawiło się na nim nieoczekiwanie szklane pudełko z przyszpi-lonym na atłasie barwnym motylem, a zaraz po tym w jego miejsce ukazała Sle salaterka z pomarańczową galaretką. Z przestrachem odwróciłam oczy ku oknu. Pogoda była wciąż nijaka, wiatr to przycichał, to się raptownie wzmagał. Powoli przeniosłam wzrok na skwierczącą, migającą ostatnim blaskiem świeczkę. Na stole nie było 53 ani motyla, ani galarety. Wciągnęłam głęboko powietrze i przełknęłam dwa ostatnie łyki gorzkiej kawy. Ostry dzwonek telefonu wyrwał mnie z rozmyślań o przemijaniu. Niechętnie powlokłam się do pokoju, sięgając z ociąganiem po słuchawkę w obawie że znów ktoś będzie czegoś ode mnie chciał. Byłam już zmęczona rolą tej „dzielnej", mocnej kobiety, którą mi przypisywano. - Co robisz, Anncmarie? - odezwał się niski, ciepły w brzmieniu głos Jadźki. —Nic... — zawahałam się, doznając nagle olśnienia. - Piszę... Piszę o Walterze, o sobie, o nas. Ale nie myśl, że to będzie powieść! - Darłam się niewiadomo dlaczego, jakbym rozmawiała z głuchym. — Po prostu muszę to z siebie wyrzucić, opowiedzieć samej sobie tę historię. Inaczej chyba zwariuję!... „Achtung! Achtung! Der vcrspatete Urlauberzug aus Richlung Breslau nach Warschau — West kommt am Bahnsteig zwo... Ich wiederhole..."* Odruchowo poprawiam włosy. Tłum na peronie to rozkopane mrowisko. Boję się, że się nie znajdziemy, że może nie dostrzec mnie w zwartej ciżbie ludzkiej. Przeciskam się z trudem. Usiłuję biec wzdłuż przelatującego z hukiem pociągu. Jest bardzo długi. Roztrącam łokciami ludzi, tratuję jakieś puste łubianki, słyszę za sobą wyzwiska. Wszystko jest w tej chwili nieważne. Docieram wreszcie do schodów prowadzących z peronu ku wyjściu. Z wagonów zatłoczonych mundurami wyskakują jeszcze w biegu żołnierze objuczeni plecakami i kartonami z napisem: „Dein Fuhrer grust Dich"**. Wszyscy wydają się podobni do siebie. Nie potrafię wyłowić tej jednej jedynej twarzy, którą widzę jednocześnie we wszystkich oknach wagonów. Mógł przecież zejść drugimi schodami — myślę z przerażeniem. — Annemarie! Mała, twarda dłoń dotyka ramienia. Chcę coś powiedzieć, ale wpychają się między nas ludzie z tobołami. Ktoś krzyczy rozdzierająco, że go okradziono. Obojętny, napierający przed siebie tłum znosi nas falą po schodach. Wyciągam na oślep rękę i chwytam za jakiś zwisający przy plecaku Waltera rzemyk. * Uwaga! Uwaga! Opóźniony pociąg z Wrocławia do Warszawy Zachodniej podjedzie na peron drugi... Powtarzam... (wszystkie przypisy pochodzą od Autorki) ** Fuhrer pozdiawia cię. 54 Teraz widzę przed sobą tylko hełm przytroczony do ogromnego toboła i chwiejącą się wysoko lufę karabinu. — Idę za tobą! — wykrzykuję co chwila bez sensu, uważając, aby nie zgubić zsuwających się ze stóp drewniaków. Zatrzymujemy się w drewnianej hali Dworca Głównego. — Trzeba się na chwilę rozstać... — uśmiecha się przepraszająco. Po raz pierwszy spojrzeliśmy sobie przelotnie w oczy — Muszę przejść przez Wermahtspeere. Czekaj na mnie przed dworcem. Wmieszany w ziclonoszary tłum żołnierzy przeciska się wąskim przejściem obstawionym przez żandarmerię polową. Zatracił w nim swoją osobowość. Stał się czymś, co nasuwa skojarzenie z małym trybikiem w wielkiej machinie. Na ulicy oślepiający blask, krzyki targujących się z rikszarzami szmu-glerów, zgrzyt hamującego tramwaju. Idę szybko wzdłuż drucianej siatki odgradzającej długi plac od ulicy. Stoją na nim wojskowe baraki malowane szarą farbą. Ciągną się długim rzędem prawie do rogu Marszałkowskiej. W jednym z nich Walter zostawi bagaż, zamelduje swój powrót z urlopu i dalszą drogę na front. Rozglądam się dyskretnie dookoła, czy przypadkiem nie ma gdzieś w pobliżu kogoś znajomego, kto mógłby nas za chwilę zobaczyć. Spoglądam w niebo. Jest błękitne i bez jednej chmurki. Przed kilkoma dniami spadły z niego na Warszawę ulotki z sowieckiego samolotu. Jadźka przyniosła jedną z nich do domu i odczytała drżącym ze wzruszenia głosem: Narodzie Polski! Zbliża się czas zemsty za wszystkie zbrodnie i okrucieństwa niemieckie wobec narodu polskiego. Czerwona Armia — ze Wschodu, i wojska angielsko-amerykańskie - z Zachodu szykują druzgocący cios, który złamie grzbiet bestii hitlerowskiej. Wasza walka, wasz czyn może przyśpieszyć zwycięstwo nad naszym wspólnym wrogiem!... Odezwa była długa i Jadźka odczytywała ją kilka razy głośno, jakby się chciała nauczyć jej na pamięć. Później z westchnieniem wsadziła w ogień. Do tramwaju wsiadamy przednim pomostem, tam gdzie napis — „Nur fur Deutsche". I tutaj ścisk. Stoimy naprzeciw siebie w przejściu potrącani przez urlopowiczów w mundurach i cywilów ze znaczkami NSDAP w klapach. Ci są niebezpieczni. Mogą wylegitymować. Nie rozmawiamy z Walterem. Znam dobrze niemiecki, ale akcent może mnie zdradzić. Uśmiechamy się tylko do siebie przelotnie i nijako. Jest gorąco. W powietrzu specyficzna woń mundurów. Tramwaj zarzuca na zakrętach. Chwytam 55 ani motyla, ani galarety. Wciągnęłam głęboko powietrze i przełknęłam dwa ostatnie łyki gorzkiej kawy. Ostry dzwonek telefonu wyrwał mnie z rozmyślań o przemijaniu. Niechętnie powlokłam się do pokoju, sięgając z ociąganiem po słuchawkę w obawie, że znów ktoś będzie czegoś ode mnie chciał. Byłam już zmęczona rolą tej „dzielnej", mocnej kobiety, którą mi przypisywano. — Co robisz, Annemaric? — odezwał się niski, ciepły w bjzmieniu głos Jadźki. —Nic... — zawahałam się, doznając nagle olśnienia. — Piszę... Piszę o Walterze, o sobie, o nas. Ale nie myśl, że to będzie powieść! — Darłam się niewiadomo dlaczego, jakbym rozmawiała z głuchym. — Po prostu muszę to z siebie wyrzucić, opowiedzieć samej sobie tę historię. Inaczej chyba zwariuję!... „Achlung! Achtung! Der vcrspatcte Urlauberzug aus Richtung Breslau nach Warschau — West kommt am Bahnsteig zwo... Ich wiederhole..."* Odruchowo poprawiam włosy. Tłum na peronie to rozkopane mrowisko. Boję się, że się nie znajdziemy, że może nie dostrzec mnie w zwartej ciżbie ludzkiej. Przeciskam się z trudem. Usiłuję biec wzdłuż przelatującego z hukiem pociągu. Jest bardzo długi. Roztrącam łokciami ludzi, tratuję jakieś puste łubianki, słyszę za sobą wyzwiska. Wszystko jest w tej chwili nieważne. Docieram wreszcie do schodów prowadzących z peronu ku wyjściu. Z wagonów zatłoczonych mundurami wyskakują jeszcze w biegu żołnierze objuczeni plecakami i kartonami z napisem: „Dcin Fuhrer grust Dich"**. Wszyscy wydają się podobni do siebie. Nie potrafię wyłowić tej jednej jedynej twarzy, którą widzę jednocześnie we wszystkich oknach wagonów. Mógł przecież zejść drugimi schodami — myślę z przerażeniem. — Annemarie! Mała, twarda dłoń dotyka ramienia. Chcę coś powiedzieć, ale wpychają się między nas ludzie z tobołami. Ktoś krzyczy rozdzierająco, że go okradziono. Obojętny, napierający przed siebie tłum znosi nas falą po schodach. Wyciągam na oślep rękę i chwytam za jakiś zwisający przy plecaku Waltera rzemyk. * Uwaga! Uwaga! Opóźniony pociąg z Wrocławia do Warszawy Zachodniej podjedzie na peron drugi... Powtarzam... (wszystkie przypisy pochodzą od Autorki) ** Fiihrer pozdrawia cię. 54 Teraz widzę przed sobą tylko hełm przytroczony do ogromnego toboła i chwiejącą się wysoko lufę karabinu. — Idę za tobą! — wykrzykuję co chwila bez sensu, uważając, aby nie zgubić zsuwających się ze stóp drewniaków. Zatrzymujemy się w drewnianej hali Dworca Głównego. - Trzeba się na chwilę rozstać... — uśmiecha się przepraszająco. Po raz pierwszy spojrzeliśmy sobie przelotnie w oczy — Muszę przejść przez Wermahtspeere. Czekaj na mnie przed dworcem. Wmieszany w ziclonoszary tłum żołnierzy przeciska się wąskim przejściem obstawionym przez żandarmerię polową. Zatracił w nim swoją osobowość. Stał się czymś, co nasuwa skojarzenie z małym trybikiem w wielkiej machinie. Na ulicy oślepiający blask, krzyki targujących się z rikszarzami szmu-glerów, zgrzyt hamującego tramwaju. Idę szybko wzdłuż drucianej siatki odgradzającej długi plac od ulicy. Stoją na nim wojskowe baraki malowane szarą farbą. Ciągną się długim rzędem prawie do rogu Marszałkowskiej. W jednym z nich Walter zostawi bagaż, zamelduje swój powrót z urlopu i dalszą drogę na front. Rozglądam się dyskretnie dookoła, czy przypadkiem nie ma gdzieś w pobliżu kogoś znajomego, kto mógłby nas za chwilę zobaczyć. Spoglądam w niebo. Jest błękitne i bez jednej chmurki. Przed kilkoma dniami spadły z niego na Warszawę ulotki z sowieckiego samolotu. Jadźka przyniosła jedną z nich do domu i odczytała drżącym ze wzruszenia głosem: Narodzie Polski! Zbliża się czas zemsty za wszystkie zbrodnie i okrucieństwa niemieckie wobec narodu polskiego. Czerwona Armia — ze Wschodu, i wojska angielsko-amerykańskie — z Zachodu szykują druzgocący cios, który ziarnie grzbiet bestii hitlerowskiej. Wasza walka, wasz czyn może przyśpieszyć zwycięstwo nad naszym wspólnym wrogiem!... Odezwa była długa i Jadźka odczytywała ją kilka razy głośno, jakby się chciała nauczyć jej na pamięć. Później z westchnieniem wsadziła w ogień. Do tramwaju wsiadamy przednim pomostem, tam gdzie napis — „Nur fiir Deutsche". I tutaj ścisk. Stoimy naprzeciw siebie w przejściu potrącani przez urlopowiczów w mundurach i cywilów ze znaczkami NSDAP w klapach. Ci są niebezpieczni. Mogą wylegitymować. Nie rozmawiamy z Walterem. Znam dobrze niemiecki, ale akcent może mnie zdradzić. Uśmiechamy się tylko do siebie przelotnie i nijako. Jest gorąco. W powietrzu specyficzna woń mundurów. Tramwaj zarzuca na zakrętach. Chwytam 55 się zwisającej, parcianej rączki. Dłoń Waltera wędruje za moją dłonią. Nakrywa ją i ściska palce. Prawą rękę trzyma na lufie karabinu. Tkwi między nami jak złe słowo i obija kolana. Walter usiłuje łowić wzrokim przemykające między łokciami żołnierzy fragmenty ulic. Obserwuję go kątem oka. Niewiele się przez rok zmienił. Trochę się mu tylko twarz wyciągnęła i bardziej wyostrzył ptasi profil. Oczy w wyrazie te same. Łagodne i sarnie. Trudno nienawidzić człowieka o takim spojrzeniu - myślę, zastanawiając się jednocześnie, czy będziemy sami w domu — Jadźka ma wolny dzień po nocnej służbie w Kasynie. Może nie śpi i poszła opalać się nad Wisłę ze swoim Józkiem? Nie była zadowolona z wizyty Waltera. Powiedziała z kwaśną miną kręcąc papiloty: „Jeszcze ci łeb ogolą, zobaczysz..." Palce Waltera ukradkiem pieszczotliwie ściskają moje palce. Jakiś napierający mi na plecy żołnierz w zielonym mundurze piechoty opowiada hałaśliwie coś o domu dla rekonwalescentów w Glatz, zmieniając literę „g" w „j". Pewnie jest z Hamburga - przemyka mi przez myśl. W tej samej chwili tramwaj raptownie zahamował. Zderzamy się z Walterem. Opuszczam lewą rękę niżej i kładę dłoń na jego dłoni trzymającej lufę karabinu. — Annemarie... — szepcze lekkim poruszeniem warg i ucieka gdzieś oczami w bok, nakrywając je do połowy rzęsami. Są ciemne i lekko podwinięte, jak u dziewczyny. Wysiadamy przy Różanej. Walter zarzuca karabin na ramię i i zatrzymuje się przy sklepiku z zieleniną. — To twoja ulica... Nie będzie ci przyjemnie iść ze mną w tym mundurze... — Wcale nie! — odpowiadam zapalczywie, oblewając się rumieńcem. — Chcę iść właśnie z tobą. Ale to nie jest prawdą. Z widzenia znają mnie tu prawie wszyscy i takie afiszowanie się z Niemcem nie należy do przyjemności. Do Waltera nie pasuje ani mundur, ani ewentualne przypuszczenie, że można z nim handlować bronią czy wyciągać wojskowe tajemnice. A więc pozostaje ta jedna alternatywa. Ona pasuje do wszystkich ludzi świata bez względu na wygląd zewnętrzny i narodowość... — Gwiżdżę na ludzi! — dorzucam porywczo, ale czuję się zakłopotana przykrą sytuacją. — Idź sama... — prosi, unikając mego wzroku. — Będzie lepiej. 56 Wzruszam ramionami i nic oglądając się za siebie szybko przechodzę na drugą stronę ulicy. Jest delikatny — myślę ze wzruszeniem i przykro mi, że stchórzyłam przed opinią ludzką. Tłumaczono mi w dzieciństwie, że jeżeli się coś robi, to należy mieć odwagę przyznać się. W przeciwnym razie to, co robimy, nic wypływa z przekonania, że postępujemy słusznie. Ale tak rozumowali ludzie przed wiekami, znaczy przed wojną... Przy furtce zerkam za siebie. Walter idzie wolno, garbiąc się lekko pod karabinem. Szary mundur Flakartillerie z dwoma mewkami na czerwonym kwadraciku sukna przy kołnierzu jest zbyt obszerny dla jego szczupłej i drobnej postaci. Rozgląda się ciekawie po mijanych domach i willach. Zupełnie jakby zwiedzał miasto i nie spieszył się do żadnego określonego celu. W mieszkaniu nie ma nikogo. W pokoju Jadźki lakoniczna kartka oparta o wazon z pconiami: „Niestety, nie mam dziś nocnej służby". Zapalam gaz pod garnuszkiem z mlekiem i ustawiam czerwone filiżanki na tacy. Nasze pierwsze śniadanie z Walterem musi wypaść uroczyście. Wprawdzie do kartkowego chleba jest tylko marmolada i trochę kwaśnego twarogu, ale za to porcelana śliczna, a taca z prawdziwego srebra. W pokoju pachną pconie z ogródka sąsiadki. Przenosząc gliniak z biurka na stolik uświadamiam sobie, że wszystkie kwiaty są białe jak moja sukienka. Zupełnie jak w dniu ślubu — przemyka mi przez myśl. - To dobry znak. Delikatne chrobotanie do drzwi. Wciągam Waltera do przedpokoju, przekręcam szybko zamek i odruchowo zakładam łańcuch. Potem jeszcze raz sprawdzam klamką, czy drzwi są rzeczywiście zamknięte. Wszystkie te czynności wykonuję nerwowo i chyba tylko po to, by zyskać na czasie. Spoglądam na Waltera. Stoi wciąż z karabinem na ramieniu w tym samym miejscu obok wieszaka, z płaskim zawiniątkiem pod pachą. Jesteśmy onieśmieleni sytuacją i długą rozłąką. — Walterze... — Annemarie... Oczy ma duże i połyskliwe. Wodzi nimi po mojej twarzy. Jest w nich niedowierzanie i czułość. — Annemarie... — powtarza jakoś boleśnie. Czuję woń spalenizny. — Du, lieber Gott, Milch! — krzyczę i wybiegam do kuchni. Mleko kipi białym pienistym baldachimem. Przeraziłam się, że ucieknie wszystko i nie będę miała co podać na śniadanie. W domu nic ma odrobiny cukru. 57 Kartkowy mają przywieźć po południu. Po herbacie ani śladu. Zastępuje ją karmel, który skończył się przed dwoma dniami. Siedzimy przy okrągłym niskim stoliku na stołeczkach. Oboje mamy długie nogi i nie jest nam najwygodniej. — Dlaczego nic nic jesz? - Podsuwam czarny kleisty chleb, pokrajany na grube kromki, z buraczaną marmoladą. — Z wrażenia, że cię widzę... O Boże, jak ja tęskniłem do ciebie! Spuszczam oczy i podsuwam mu filiżankę. Wyjmuje z kieszeni pudełeczko z sacharyną. Wrzuca dwie pastylki. — Lubię słodkie mleko — uśmiecha się przepraszająco. — Nie mam cukru. — U nas też o wszystko trudno. Milkniemy na chwilę. Walter rozgląda się po pokoju. Tapczan przykryty kraciastym wytartym pledem, małe biurko, półka z książkami i antyczna intarsjowana komoda. Nad nią owalne wyblakłe lustro w pozłacanej ramie z girlandkami. — Więc taki jest twój pokój. — Nic tu nic ma mojego. Meble są znajomych, po których zajęliśmy z ojcem mieszkanie. Dali znać przez kogoś, że są we Francji. W drugim pokoju mieszka Jadźka. Znasz ją z opowiadań. Ich krewna. Oddałam jej pokój... I tak nie byłby teraz potrzebny, gdy ojciec i brat już nie żyją. — Zawsze giną ludzie najwartościowsi - dotyka mojej ręki. Śmieszy mnie ta kurtuazja na zapas. Walter nie znał ani mego ojca, ani brata i nic o nich nie wie poza tym, że zamęczyli ich gestapowcy w obozie koncentracyjnym. — Co słychać u Karla Botho? - zmieniam szybko temat. Jakoś niezręcznie wspominać ojca przy człowieku, który bądź co bądź nosi niemiecki mundur. — Pamiętasz go jeszcze, Annemarie? — ożywia się radośnie. Przytakuję skinieniem głowy. Na wargach chłodny dotyk pierwszych krokusów. Szum Dunajca... — Oczywiście! Botho pomagał nosić drewno z komórki i tak zabawnie naśladował, jak gruby Mutterkompanie tańczy walca... — Ma gruźlicę. Odesłali go z frontu do szpitala w ciężkim stanie. A Strazenbach zaginął. Nie było go na liście poległych. Możliwe, że dostał się do niewoli. To byłoby najgorsze... - zamyśla się nad nie dopitą filiżanką mleka. — Niewola chyba lepsza? 58 Podnosi oczy pclnc zdumienia i wyrzutu. — Czy ty wiesz, co znaczy dostać się w ręce Rosjan? — A Niemcy, jak złapią Rosjanina, to zmuszają do picia benzyny. Potem wrzucają w gardło zapaloną zapałkę... - Nic daję mu dokończyć i wstaję od stolika, żeby przeciąć drażliwy temat. — To nieprawda! To sowiecka propaganda robi z nas bestie... — A mego ojca to niby kto zamordował? Też propaganda? — Stoimy naprzeciw siebie przegrodzeni bukietem kwiatów. — Mylisz pojęcia, Annemarie. Nie można utożsamiać Niemców z gestapowcami. To specjalny gatunek ludzi. My ich nienawidzimy. - Ostatnie słowa wymawia ciszej, jakby w obawie, że go ktoś usłyszy. — Ale gestapowcy to też przecież Niemcy. — W każdym narodzie są zwyrodnialcy, a u nas narodowy socjalizm dał im władzę. Nie chciałbym, żeby nasze dziecko urodziło się, gdyby oni mieli nadal rządzić... Kładę mu dłoń na ramieniu. Wzruszenie nic pozwala mówić. Po raz pierwszy pragnę tego dziecka i własnego domu gdzieś w czasie, w którym nie ma wojny, strachu i okrucieństwa. — Willst du wirklich von mir das Kind haben, Annemarie?* Przytakuję głową i żeby ukryć zmieszanie, przytulam policzek do szorstkiego munduru. Walter zanurza dłoń w moich włosach. Przeciąga je delikatnie między palcami i zniża głos do szeptu. Mówi tak, jak opowiada się małym dzieciom bajkę do snu. — Gdy skończy się wojna, Annemarie, przyjadę do ciebie. Kupię nowe ubranie, bo w tamto przedwojenne już się nie zmieszczę. Wyrosłem z niego. Założę najładniejszy krawat. Nie widziałaś mnie przecież nigdy w krawacie, Annemarie... Przyjadę do ciebie, zapukam do drzwi, a ty je otworzysz. Popatrzysz ze zdziwieniem i zapytasz: „A pan do kogo?" Wtedy odpowiem: „Szukam pewnej młodej damy, gnadige Frau" i odejdę niepocieszony. A gdy krzykniesz: „Walter!" , wtedy powiem... Wiesz, co ci powiem, Annemarie? — Milczy chwilę i uroczyście z namysłem wymawia obce sobie słowa: — Być moja szona... Pierwszy pocałunek wypadł niezdarnie i smakował, jak zbyt pośpiesznie połknięty łyk gorącej herbaty. Nie mamy odwagi go powtórzyć. — Czy wiesz, że u nas są czasem naloty? - mówię bez związku, z nienaturalnym pośpiechem, żeby przerwać narastające zakłopotanie. — * Czy rzeczywiście pragniesz mieć ze mną dziecko, Annemarie? 59 Trzasnęli w Kasyno Gry i w sklep Pakulskich na rogu Marszałkowskiej i Koszykowej... Podchodzę do lustra przygładzić rozwichrzone włosy. Walter stoi za mną. Widzę jego odbicie ujęte w starą złoconą ramę. Spotykamy się w nim oczami. Wpatrujemy się w nie z uporem pragnących siebie ludzi. Dlaczego musiałam pokochać właśnie Niemca? - myślę z bolesną goryczą, chociaż wiem, że nie zrezygnuję z tego uczucia. — Chciałbym obejrzeć z tobą miasto — dociera do mnie zachrypnięty, zmieniony głos. Idziemy wolno przez Aleje Ujazdowskie. Nazywają się teraz Siegesallee. O tej porze dnia są prawie puste. Jeśli ktoś się po nich kręci, to Niemcy w mundurach i w cywilu. Jest to bowiem dzielnica zarekwirowana dla dygnitarzy partyjnych i oprawców z Alei Szucha. Żołnierze z dziewczynami chodzą na całym świecie podobnie. Trzymają się wpół. Jego ręka zsuwa się po jakimś czasie na pośladek i tam już pozostaje, zwycięska, z rozczapierzonymi palcami, jakby obejmowała półkule świata. Ale my nie jesteśmy typową parą. Nic trzymamy się nawet za ręce. Czasem tylko ukradkiem spoglądamy sobie przeciągle w oczy. Jesteśmy czujni i gotowi w każdej chwili skręcić w jakąś boczną ulicę, gdyby wyłoniła się skądś żandarmeria polowa z ciężkimi blachami na piersiach. Walter ma wprawdzie przy sobie kartę urlopową ważną do dnia następnego, ale jego karabin leży głęboko wsunięty pod tapczan, co już jest czynem wystarczająco karygodnym, aby pójść pod sąd. A jeszcze gdyby mnie wylegitymowano, sprawa mogłaby się skończyć dla nas obojga tragicznie. Niemcom nie wolno zadawać się z Polkami. Wiemy o tym oboje, ale żadne z nas nie porusza drastycznego tematu. Myślimy jednak o nim. Nasze czujne oczy zdradzają nas przed sobą. Ciągłe napięcie zatruwa spacer. Nie potrafimy znaleźć tematu. Kręcimy się wokół doraźnych wrażeń i nieistotnych doznań. Walter powtarza wielokroć moje imię, jakby się uczył wymawiać je w różnej tonacji. A ja zdobywam się jedynie na pogodny uśmiech, gdy widzę, że obserwuje mnie kątem oka. Nie przychodzi to łatwo. Wciąż zerkam niespokojnie na boki, czy mnie ktoś nie śledzi albo czy nie dojrzę znajomej twarzy. Mnie także nie wolno zadawać się z Niemcami. Podziemna organizacja piętnuje takie jak ja. W nowej roli czuję się jak zdrajczyni. Ale zdrajczyni zbuntowana, skłócona ze sobą, tchórzliwa. W tej walce bez słów jaką prowadzimy z losem, który sprawił, że urodziliśmy się Polką i Niemcem, Walter załamuje się pierwszy. Propozycja wypowiedziana pozornie beztroskim tonem zdradza jego myśli. 60 — Wiesz co, Anncmaric? Chodźmy do niemieckiej restauracji na obiad. W paszczy lwa jest zawsze najbezpieczniej. Zgadzam się skwapliwie. Jestem zniechęcona do dalszego spaceru. W zamkniętym lokalu przy zacisznym stoliku będziemy bliżej siebie, a jednocześnie nie skrępowani bliskością. Na Nowym Świecie wchodzimy do „Vier Jahrcszciten". Lokal jest elegancki i duży. W hallu poprawiam włosy przed wielkim lustrem. Walter oddaje portierowi pas z bagnetem, a później niemieckim zwyczajem bierze mnie wpół i tak wprowadza na salę. Stolik wybiera zdecydowanie. Niezbyt na uboczu, ale też nic w najbardziej reprezentacyjnej części. W jego ruchach mimowolna pewność siebie. Zniknął z twarzy wyraz napięcia. To dlatego, że jest wśród swoich — myślę z przykrością i teraz ja czuję się mniej pewnie. / — Wybierz coś mięsnego. Mam kartki. — Sam wybierz. Walter obrzuca wzrokiem sąsiednie stoliki i zagłębia się w studiowanie karty oprawnej w granatową imitację skóry ze złoceniami. Niedaleko nas siedzi rosły podoficer w czarnym mundurze broni pancernej z dwiema „Blitzmadcl" z Frontleitcstrclle. Zachowują się hałaśliwie i beztrosko. Trochę dalej kilku samotnych żołnierzy żłopie dostojnie i w zamyśleniu Speisesuppe. Pośrodku sali trzech cywilów w ciemnych ubraniach zamawia głośno i niezdecydowanie jakieś trunki i mięsiwa. Godzina jest wczesna. Goście dopiero się schodzą. — Masz ochotę na pieczeń wieprzową z kapustą i kaszą jaglaną? — Może być — decyduję się natychmiast, widząc że podchodzi do nas kelner z dyndającymi na szyi nożyczkami. Walter podaje mu niedbałym ruchem zieloną kartkę. Zamawia jeszcze zupę ziemniaczaną i po jednym ciastku z herbatą. Kelner wycina dodatkowy kwadracik z nadrukiem „Mchl" i oddala się bez zbytniego pośpiechu. — Cudownie jest tak z tobą siedzieć przy stole nakrytym białym obrusem, Annemarie... Przykre uczucie, jakiego doznałam na początku, mija. Uśmiecham się do niego przez stół i odsuwam wazon z nadwiędłymi margerytkami. Nic nam już nie przeszkadza patrzeć sobie wzajemnie w twarze. — Znów jesteśmy razem, Walterze... I jest cudowna pogoda. I mamy dużo, dużo godzin przed sobą. Pamiętasz, jak się rozstawaliśmy przed rokiem? Padał wiosenny deszcz i skryliśmy się pod świerkiem. Powiedziałeś wtedy, że wyglądam jak Krimhilda z Nibelungów... 61 — Twoje włosy były wilgotne i pachniały mgłą... - Spoważniał. Rysy mu się ściągnęły. - Ale jutro nic pozwolę ci płakać. - Ściska do bólu moją rękę. - Jest taka piosenka, Annemarie. Przypomina mi ciebie i nasze rozstanie. Przywiozłem płytę. W domu ją przegramy... - Pochyla się w moją stronę. Lass die Frau, die dich liebt, niemals weinen Weil eines Tages du weinsł um Sie... Podchodzi kelner z talerzami wodnistej zupy. Prostujemy się nad stolikiem. Sala zaczyna się zapełniać. Naprzeciw mnie zajął stolik sturmbannfuhrer z trupią główką przy kołnierzu na czarnym kwadraciku sukna. Podchwytuję jego spojrzenie. Jest bezceremonialne i natarczywe. Co będzie, jeśli mnie wylegitymuje? — myślę ze strachem. Z trudem przełykam kleistą zupę. Staram się nie patrzeć w jego stronę, ale mimo woli podnoszę oczy znad talerza. SS-man wpatruje się we mnie. Czuję jego spojrzenie nawet wtedy, gdy rozmawiam z Walterem, ale staram się o tym nie myśleć. Kroję mięso, ręce mi drżą. Straciłam nagle apetyt, nie czuję głodu. A tak cieszyłam się w myśli na tę pieczeń. Od kilku tygodni nie jadłam mięsa. Walter siedzi do niego tyłem i nie może nic widzieć. — Obserwuje nas jakiś sturmbannfuhrer... — szepczę, gdy pochyla się w moją stronę. — Może ci się wydaje? — Zastyga w bezruchu, chociaż usiłuje się do mnie uśmiechnąć. — Walterze, on tu idzie. — Serce podchodzi do gardła. Wysiłkiem woli nakładam na widelec trochę kapusty i od niechcenia spoglądam przed siebie. Sturmbannfuhrer z wlepionym we mnie wzrokiem i z uśmiechem, pod którym może kryć się wszystko, nie spiesząc się, zmierza do naszego stolika. Jeszcze krok, dwa kroki i jego wysoka, chuda postać zatrzymuje się tuż za plecami Waltera. Patrzy wciąż na mnie. Wytrzymuję jego wzrok. SS-man pochyla się i wyciągając rękę w kierunku karty zapytuje z tym samym nieprzeniknionym i strasznym uśmieszkiem. — Darf ich, gnadiges Fraulcin? * Przytakuję głową, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Walter obraca się lekko w jego stronę i wyczekująco patrzy mu w twarz. Sturmbannfuhrer nie zwraca na niego uwagi. Bierze powoli kartę, trzyma mnie wzrokiem na uwięzi i nagle zapytuje twardym i mniej już grzecznym tonem. * Pozwoli pani? 62 — Sind Sie Deutsche?* Uświadamiam sobie w jakimś tam ułamku sekundy, że jeżeli teraz stchórzę, jeżeli SS-man dostrzeże chociażby cień lęku w moich oczach i głosie — jesteśmy oboje straceni. I to nie tylko dla siebie... Prostuję się, podnoszę wysoko głowę. I chociaż jego twarz wydaje się tylko drgającą plamą, wlepiam wzrok w miejsce, gdzie powinny znajdować się oczy. Odpowiadam bez namysłu pytaniem na pytanie. — Sche ich wie eine Polin aus?" - w moim głosie nutka zdziwienia i kokieterii. Nie wiem, jaki wyraz ma nordycka twarz sturmbannfuhrera. Nie widzę jej, chociaż wciąż w nią patrzę. Uśmiecham skj nawet do niej ironicznie. Nie widzę także twarzy Waltera. Słyszę tylko spokojny głos. Dociera do mnie jak przez tłumik z waty. — Fraulcin jest moją narzeczoną... Tym samym powiedział mu, że jestem Niemką — przemyka przez myśl i wiem, że tylko tupet może nas uratować. SS-man coś mówi, co dochodzi do mnie jedynie jako dźwięk o przyjaznym brzmieniu i za chwilę nie widzę już migocącej przede mną plamy. Odszedł. Automatycznie sięgam po widelec. Dziobię nim jaglaną kaszę i staram się dalej utrzymać ten sam ironiczny uśmiech. Walter od dłuższej chwili coś do mnie mówi. Skupiam całą uwagę, żeby zrozumieć treść. — Odsuń talerz i przysuń herbatę... Mechanicznie spełniam jego życzenia. — A teraz wypij parę łyków i popatrz mi w oczy. Herbata jest letnia i bez smaku. Piję ją jednak posłusznie i spoglądam na Waltera. Twarz ma pobladłą i skrzywioną uśmiechem. U nasady ciemnych włosów kropelki potu. — Jesteś bardzo dzielna, Annemarie... — Tak... — mówię z przekonaniem, ale glos mi uwiązł w gardle i wypadło to jak westchnienie. Wpatruję się w jego znużoną, przygasłą twarz i czuję, że się za chwilę rozpłaczę. — Chodźmy stąd... — szepczę. — Teraz nie możemy, Annemarie. Spróbuj jeść ciastko... Próbuję. Ma smak osłodzonej gliny. Popijam szybko herbatą. * Czy pani jest Niemką? ** Czy wyglądam na Polkę? 63 - A teraz mów coś... Wszystko jedno co. - Zniża głos do szeptu i gładzi moją rękę spoczywającą bezwładnie na obrusie - Odwagi, Annemarie... - Nic mogę. To ponad moje siły. Zaraz się rozpłaczę... Palce Waltera zaciskają się na mojej dłoni jak niema prośba. Podnoszę wzrok na salę. Staram się przesuwać nim obojętnie po stolikach szczelnie obsadzonych mundurami. Przez chwilę zatrzymuję go na sturmbann-fuhrerzc. Właśnie spojrzał w naszą stronę. Widocznie wciąż nas obserwuje. Posyłam mu zdawkowy uśmiech. Odwzajemnia go. Oczy jednak pozostają chłodne i nieufne. - Jesteś wspaniałą dziewczyną, Annemarie. Wolałbym zginąć, niż ciebie stracić. Słowo „zginąć" kojarzy się z odjazdem Waltera na front. Czuję bolesny skurcz w sercu i wszystko inne wydaje się mniej ważne. Nawet sturmbannfuhrcr popijający lurowatą kawę. - Ja nie mam właściwie nikogo poza tobą... - mówię w pewnej chwili. To jest chyba prawdą. Jestem wyklęta, wyobcowana ze swego środowiska. Moja miłość nie uświęca niczego. Jest czymś niewłaściwym, hańbiącym i niezrozumiałym. Poszłam pod prąd i znalazłam się na pustyni, z zapiekłym żalem do ludzi, do siebie. Ale on o tym wszystkim nie wie. - Zabierz mnie ze sobą — mówię bez sensu i dodaję: — Ty nawet nic wiesz, jak trudno układa się teraz moje życie... Walter wpatruje się we mnie ze smutkiem. Słońce jasną krechą wymyka się spomiędzy zsuniętych bawełnianych zasłon i pada mu na włosy. Zalśniły rdzawym, cieph/? refleksem. - To wszystko przeze mnie... — mówi cicho. — Gdy nałożyłem mundur, przestałem być sobą. I w niczym nie mogę ci pomóc, niczemu zapobiec. Nawet nie wolno mi ciebie kochać, Annemarie... - Ostatnie słowa wymawia szeptem, patrząc gdzieś ponad moją głową. Od nasady nosa do ust biegną dwie pionowe bruzdy. Nie widać ich, gdy się uśmiecha. Teraz nadają jego twarzy wyraz surowości i cierpienia. Przed rokiem nie miał ich jeszcze. - Naszym grzechem jest to, że się kochamy, zamiast nienawidzić... - mówię, myśląc o tym, że właśnie ten „grzech" skomplikował tak moje życie, że nie potrafię się już w nim poruszać. - To jeden z paradoksów naszych czasów, Annemarie. Świat stanął na głowie i wszystko się pomieszało. 64 Kelner z tacą parujących w garnuszkach „Einlopfów" przechodzi obok naszego stolika. Walter prosi o rachunek. Potem zwraca się do mnie. — Co robi sturmbannfuhrcr? — Pali papierosa i chowa zapałki do kieszeni. — Musimy wyjść przed nim. Za placem Trzech Krzyży skręcamy w ulicę Hożą. Idę pierwsza. Walter pól kroku za mną. Można przypuszczać, że nic stanowimy pary. Nie rozmawiamy prawic z sobą. Nic bardzo jest o czym. Wszystko to, co mamy sobie do powiedzenia, nie nadaje się do rozmów na ulicy. Dopiero na Marszałkowskiej, gdzie jest duży ruch i trzeba przeciskać się między ludźmi i ruinami, dotykamy ukradkiem swoich rąk. Dochodzimy do ogromnego sklepu o trzech witrynach. Z każdej krzyczy złotymi zgłoskami nazwisko MEINL. Wśród serów, wędlin, czekolady kokieteryjnie sterczą karteczki opatrzone informacją: „Nur fur Deutsche". Ludzie, którzy wchodzą do tego sklepu, są dobrze ubrani, pewni siebie, pogardliwi. Walter dotyka mojego ramienia. — Annemarie, mam kartki. Można coś za nic kupić na kolację. — Będą ci potrzebne w drodze. — Dam sobie radę. Chodźmy. Kamienna w biało-czarne kwadraty posadzka wysypana złotawymi trocinami. Półki pełne przydziałowych frykasów. Kupujących dużo. Dział z wędlinami i nabiałem cieszy się największym powodzeniem. Przywieziono świeży kontyngent. W drucianych koszach piętrzą się małe, rumiane bułki. Walter wyciąga z portfela dwie zielone kartki. W jednej z nich uczynił spustoszenie kelner. Podaje mi obie z uśmiechem. — Zdaje się, że nas oszukał na tłuszczu i mięsie. — Możliwe... — mówię ostrożnie, ale nie mam co do tego żadnych złudzeń. Oszukiwanie Niemców gdzie i na czym się da należy niejako do obywatelskich obowiązków. Obliczamy razem gramy. Niewiele tego. Starcza zaledwie na kawałek pasztetówki, pół kostki margaryny i biały chleb. — Nic przejemy się... — mamrocze z westchnieniem Walter i stajemy grzecznie w ogonku. Z zielonymi kartkami w ręku, opatrzonymi okrągłą pieczątką z „kukułką", wśród volksdcutschówck i Niemek, przytulona do jego boku czuję się bezpiecznie. Wszyscy uśmiechają się do nas życzliwie. Wyglądamy widocznie na młode wojenne małżeństwo. Nasze skromne zakupy mieszczą się bez większego trudu w mojej „konduktorce" przewieszonej przez ramię. Kręcimy się jeszcze przez chwilę po sklepie i znowu 65 znajdujemy się na ulicy. Chcę obejrzeć rozwaloną kamienicę na rogu Śniadeckich, ale Walter potrząsa głową i prosi: — Gdzie się nie ruszę, oglądam gruzy. Wracajmy do domu, Annema-rie. Chcę być wreszcie z tobą... Decydujemy się na tramwaj. Obok przystanku kwiaciarnia. Podchodzimy do wystawy. Jest duża i lśniąca. Nasze odbicia na tle kwiatów przypominają zjawy. Walterowi wyrastają u butów pęki różowych goździków. Głowę otacza wieniec asparagusów. Moje nogi tkwią w koszu z pąsowymi różami. Na białej sukience róże wykwitają plamami krwi. Wygląda to dziwnie i niepokojąco. Przesuwam się trochę w bok i tonę cała w różowych goździkach. Teraz Walter wszedł w różany kosz. — Annemarie, ile może kosztować taka piękna róża na długiej łodydze? — Nie wiem. — Chciałbym ci taką podarować... — Pewnie bardzo droga. Wpatruje się ze skupieniem w moje odbicie, jakby coś w myśli obliczał i nagle zdecydowanie wchodzi do sklepu. Odchodzę od szyby i drepczę obok przystanku rozglądając się dyskretnie dookoła. Na murze wypalonej kamienicy ktoś wypisał smołą: „Pomścimy Pawiak". Po chwili zjawia się Walter. Uśmiecha się przepraszająco z zakłopotaniem. — Nie mogę podarować ci nawet jednej róży... — Ale chciałeś... — uśmiecham się do niego, myśląc o tym, że wśród „panów świata" powodzi się dobrze tylko tym, którzy rządzą i mordują. Dla reszty pozostają już tylko zielone kartki, wszy i okopy. Wsiadamy przednim pomostem. Osłania nas kilku rosłych żołnierzy zapatrzonych beznamiętnie w mijane ulice. Jesteśmy bezpieczni i niewidoczni za ich plecami. Ściskamy aż do bólu nasze ręce, patrzymy bezkarnie w oczy. W nich, jak w medalionie zamykamy siebie i naszą miłość. Przez tę krótką chwilę wojna i jej sprawy przestają dla nas istnieć. W mieszkaniu jest Jadźka. Kręci się po kuchni w niebieskiej perkalowej sukience na „Bezugschein"* i nuci cygański romans, którego nauczył ją Józef. Ty uspakoj mienia, czto eto była szutka... Głos ma miękki i ciepły w brzmieniu. Odgrzewa obiad. Wróciła przed chwilą z plaży. Jest złotawa od słońca i pogodna. * przydział 66 — Gdzie twój Walter? — zapytuje, gdy staję w progu kuchni. — Za chwilę będzie. Nic chcemy się razem pokazywać... — W domu i tak będą wiedzieli, że do nas. Mieszkają tylko trzy rodziny, a do ciebie już przylazili różni Niemcy od twojego Waltera... — dodaje kwaśno. — Pęksowa zaraz roztrąbi... - Kraje końską wątrobę na kawałki i rzuca na rozgrzaną margarynę. — Jedliście obiad? — Tak, na mieście... Przypominam sobie scenę ze sturmbannfiihrcrem. I tam, i tu jesteśmy zepchnięci do roli tropionych zwierząt. Jadźka podchodzi do okna i przez szparę w żółtej zazdrostce zerka na ulicę. — Idzie... Wygląda dość niemrawo. — W takim mundurze każdy wyglądałby na ciamajdę. — Że też akurat musiałaś pokochać Niemca! — wzdycha, odwracając się do mnie plecami. — Zupełnie nie mogę tego zrozumieć. Siedzimy we troje w moim pokoju. My sztywno na stołeczkach. Jadźka wygodnie na jedynym antycznym krześle, obitym splowiałym adamaszkiem. Rozmowa się nic klei. Jadźka słabo zna niemiecki. Z początku usiłuję być tłumaczką, ale po chwili Jadźka z rozpędu przechodzi na francuski. Okazuje się, że oboje mówią tym językiem poprawnie, ponieważ wynieśli go z domu. Ojciec Waltera podczas pierwszej wojny światowej przywiózł sobie żonę z okupowanej Francji. Matka się zupełnie zniemczyła, ale przekazała dzieciom swój język, a Walterowi dodatkowo romańskie oczy. Jadźka pochodzi z dobrego domu. Ojciec był profesorem uniwersytetu, matka urodziła się w ziemiańskiej rodzinie. Rodzice Jadźki wyjechali w sierpniu 1939 roku do Anglii odwiedzić krewnych i już nie zdołali stamtąd wrócić. Jadźka w tym czasie siedziała w Warszawie pod opieką kucharki i pokojówki, przygotowując się do pierwszego roku studiów na politechnice. — Kiedy się wreszcie wojna skończy? — zadaję Walterowi pytanie, które zadaje się niezmiennie wszystkim na wstępie towarzyskiej rozmowy. — Nie wiem... — rozkłada bezradnie ręce — Chyba do końca roku powinien być z tym koniec... — odpowiada akurat tak, jak odpowiadają wszyscy inni. — Trwa już blisko cztery lata... — narzeka Jadźka. — Jak długo można się tak bez sensu mordować? — Do ostatniego żołnierza... — odpowiada na wpół ironicznie ze smutnym uśmiechem. 67 - Skończmy z tym tematem. Przynieś lepiej patefon... - uśmiecham się do Jadźki prosząco. - Zapomniałem o płytach! - Walter zrywa sic. i podchodzi do biurka, na którym leży starannie opakowane płaskie pudełko. Jadźka łaszczy brązowy kuferek z korbką i ustawia go na brzegu komody. — Tylko nic przekręćcie sprężyny, bo już dwa razy reperowany. — Przy okazji poprawia włosy przed lustrem. Są ciemne i układają się miękko przy twarzy. Walter podchodzi do niej. — Ta elastyczna z masy to angielska. „Księżyc nad Kolorado". Brat przywiózł ją z jenieckiego obozu dla Anglików. Jest lam tłumaczem. — Czy to coś do tańca? — Walc angielski. Może zatańczymy? — uśmiecha się do niej przyjaźnie. Stoję oparta o framugę okna. Ciepły powiew porusza muślinem firanki zwiewnej i miękkiej niby welon. Pachną pconic, melodia smutna i rozkołysana jak morze uderza o niebieskie spłowialc ściany pokoju z odpryskami w murze po kulach. Walter z Jadźką tańczą. Okrążają koliścic stolik. Podkute buty ślizgają się niezdarnie, bose stopy w czerwonych drewniakach umykają zgrabnie i szybko, chociaż w jej całej postawie wyczuwa się przymus i konwencjonalną grzeczność. Ramiona Waltera obejmują ciasno szerokie plecy Jadźki. Jego ptasi profil odbija bladością od brzoskwiniowej cery, oczy błądzą gdzieś poza pokojem, mijają się z jej chłodnym spojrzeniem. Jadźka przy nim to samo życie, krwiste i dorodne. Trzyma się więc mocno tego życia, które nagle wysuwa mu się zwinnie i nieoczekiwanie z ramion. — Nie da rady. Chyba że pan zdejmie buty... - uśmiecha się ? przymusem i szybko proponuje po filiżance kawy. — Dostałam odrobinę prawdziwej od jednego z krupierów. Idę zaparzyć... Podchodzę do Waltera. Zmienia igłę w patefonie. — To dla ciebie Anncmarie... Śpiewa Zarah Lcander. - Otacza mnie ramieniem i tak przytuleni do siebie z twarzą przy twarzy stoimy, zasłuchani w słowa o miłości i tęsknocie. Liebling, wir miissen uns wiedersehen, Es war ja so schón... Ale już za chwilę odsuwamy się od siebie. Jadźka wraca z kuchni. — Co to za jęcząca melodia? Dajcie coś innego, nie lubię grobowego nastroju. 68 Walter z ociąganiem podchodzi do komody. Jadźka podsuwa mu czarny lśniący krążek z szafirową nalepką pośrodku. — Nic z tego nic rozumiem. To chyba rosyjski alfabet? Jadźka przytakuje głową. — Niech pan nastawi. Śliczne tango... — a zwracając się do mnie mówi po polsku — Jak się taka mimoza uchowała na froncie? Szkoda, że nosi ten przeklęty mundur... Walter nakręcając patefon przygląda się z przyjaznym, ufnym uśmiechem. — Sz, sz, sz... - powtarza - Polski to bardzo trudny język... — Powinien się pan go uczyć. — Na razie uczę się rosyjskiego — wyciąga z wewnętrznej kieszeni kurtki wymiętą książeczkę. Pochylamy się nad nią. — Okropność! - wykrzykuje Jadźka. - Co to ma wspólnego z rosyjskim? To przecież abecadło wojny... Walter przytakuje w zamyśleniu głową. Dotykam ukradkiem jego ręki. Odwzajemnia delikatnym uściskiem palców. — Ruki w wierch... Łożis... Wintowka... Chołodno... Chlieb... Pula... Miertwicc... — sylabizuje pisane fonetycznie gotykiem słowa. Męski tkliwy głos śpiewa z płyty: Wstretilis' my w żale riestarana, ??? mnie znakomy twai czerty. Pomnisz li mienia, maja Tatjana Maju lubow, prieżnije mieczty.. — Nic nic rozumiem... — odzywa się z troską Walter, przysłuchując się melodii. — Kawa! — krzyczy Jadźka. — Zupełnie zapomniałam o kawie! — I waląc głośno drewniakami wyskakuje do kuchni. Walter przyciąga mnie do siebie i nieśmiało dotyka moich ust. — Anncmarie... Jadźka chrząka w progu. Odskakujemy od siebie spłoszeni. — Czego się wstydzicie? Miłość podobno uświęca każde świństwo... — w głosie nutka drwiny i goryczy. Cień rumieńca przebiega Walterowi przez twarz. — Tu nie ma żadnego świństwa. — Mówi twardo. Oczy straciły łagodny wyraz. 69 — W pana pojęciu zapewnie nie... - Stawia ze złością tacę z dymiącymi filiżankami czarnej kawy. - Ale k»o was widział razem, nic uwierzy, że wąchacie kwiatki. Pan wyjedzie, a o Annemaric będą mówili: „ta dziwka niemieckiego żołdaka" i wasza miłość utonie w błocie... — Przestań! — krzyczę widząc, jak twarz Waltera powleka się bladością. — Po co o tym mówisz? Odsuwa mnie ręką i podchodzi do Waltera patrząc mu w oczy. — Kocha ją pan, prawda? Kocha? - pyta napastliwie. - Ale nic pan nie zrobi. Nic pan nie może dla niej zrobić. Nic pan jej nie może ofiarować poza słowami i kompromitacją. A gdyby tak przyszło po nią Gestapo! Co by pan mógł zrobić? Nic! Stałby pan, trzęsąc się ze strachu na myśl, co czeka p?*1? za to, że zadaje się pan z Polką. A gdyby wpadli chłopcy z polskiego podziemia i ogolili jej głowę albo zrobili jej co innego, to co by pan uczynił? Nic. Nawet nie mógłby się pan poskarżyć swojej władzy, bo wtedy karniak murowany. I nie tylko za stosunki z Polką, ale także za przebywanie w polskim domu bez broni i samemu... Zdaje się, że wolno wam chodzić teraz tylko trójkami, panie obergefreiter? Za dużo was ostatnio nasi natlukli w ciemnych ulicach... Stoję zmartwiała ze zgrozy, a jednocześnie czuję i jakąś ulgę, że to wszystko zostało powiedziane. Walter przesuwa dłonią po oczach, jakby się otrząsał ze złego snu. — Dlaczego mnie pani tak nienawidzi? — Ja, pana? - dziwi się Jadźka unosząc wysoko ciemne łuki brwi. — Ja nienawidzę wszystkich włóczących się z Niemcami dziewczyn. - Głos jej załamuje się, gdy spogląda w moją stronę. Opuszczam oczy i przysuwam się instynktownie do Waltera. Jadźka wypowiedziała głośno to, czego się od dawna obawiałam. Odrzekła się przyjaźni ze mną... Zagryzam usta. Walter przesuwa po nas umęczonym wzrokiem. — Powinienem się ciebie wyrzec, Anncmarie. Wtedy może cię nie stracę... — Nie trzeba się niczego dobrowolnie wyrzekać. I tak się tylu rzeczy wyrzekamy przymusowo... - mówię głośno, odważnie, chociaż łzy łaskoczą w gardle. — Nie gniewaj się, Anka... - zwraca się do mnie Jadźka ze skruchą w głosie. - Znów mnie poniosło, chociaż sobie przysięgałam, że nigdy nic na ten temat... 70 Staram się do niej uśmiechnąć — ale ona tego nie widzi odwracając się w stronę Waltera. — Niech pan już o tym nie myśli, co powiedziałam. Czasem ogarnia mnie taki psi nastrój. Wtedy tłuczemy z moim chłopcem kieliszki o podłogę, pijemy bimber i kochamy się na smutno... — Stara się nadać głosowi beztroski ton. Walter grzecznie przytakuje, ale nie wydaje się, aby potrafił zrozumieć tego rodzaju nastroje. — Ale dlaczego tłuczecie kieliszki? — dziwi się. — Ze złości? — Ech! Wcale nie ze złości. Ot, tak sobie! Taki nastrój. Trach kieliszkiem o ścianę, a on z brzękiem w drobny pył! Trach kieliszkiem w lustro, a po tafli spływa samogon... Widok aż za serce chwyta. Ale żeby zrozumieć, to trzeba mieć słowiańską duszę, rozumiesz? — zgrywa się Jadźka chcąc na siłę wprowadzić dobry nastrój. Walter uśmiecha się z zakłopotaniem i mówi ugodowo, biorąc z rąk Jadźki filiżankę z kawą. — Może to i wesoła zabawa, ale szkoda kieliszków. Tak trudno teraz o wszystko... — Chcemy iść z Walterem do kina — mówię spiesznie, wykorzystując moment ciszy. Kłamstwo przyszło do głowy nagle i wydaje się idealnym rozwiązaniem sytuacji. — Wyjdę do ogródka — ofiarowuje się Jadźka. — Kiedy zagwiżdżę, niech Walter szybko przemknie się na ulicę... Zostajemy sami. Spogląda na mnie z uśmiechem. — Dobry pomysł z tym kinem. Podchodzę do okna. W ogródku między krzewami peonii kręci się Jadźka. Wychylam się. Wąski taras prowadzi do drzwi wejściowych. O kamienną balustradę stoi oparty pan Wałecki z parteru. Pali papierosa. Jadźka dostrzega mnie i krzyczy, wymachując przyjaźnie dłonią. — Chodź do ogródka. Pan Wałecki obiecał naciąć trochę irysów ze swojej rabatki. Prawda, panie Wałecki? - zwraca się do otyłego bruneta, właściciela harmonii, zazdrosnej żony i zakonspirowanej fabryczki mydła. — Ja zawsze dotrzymuję słowa... — słyszę niepewny głos z dołu i ciężkie kroki na żwirowanej ścieżce. — Zaraz przyniosę nożyczki! — odkrzykuję, a z Walterem uzgadniam szeptem miejsce spotkania. Nakładam mu furażerkę i całuję w policzek. Słychać beztroskie pogwizdywanie. Otwieram szybko drzwi. Wychylam się przez poręcz schodów i daję znak ręką. Walter schodzi ostrożnie, ale 71 każdy jego krok słyszę ustokrotniony w sobie. Zaciskam mocno szczęki. Modłę się w duchu, żeby nikt w tej chwili nie wyszedł z mieszkania albo nie stał w oknie. Później zbiegam za nim i wchodzę do ogródka zerkając dyskretnie po oknach. Udało się. Gdy wrócimy - myślę z ulgą - będzie już zupełnie ciemno. • Kino na Pradze jest małe i brudne. Kręcimy się po zatęchłej poczekalni utrzymanej w brązowo-zielonej tonacji. Kilkunastu wyrostków podpiera ściany. Wysoko nad ich głowami ktoś napisał kredą dużym, niewprawnym pismem: „Tylko świnie siedzą w kinie". Taki sam na wpół zatarty napis biegnie ukośnie na drzwiach od kasy. Walter usiłuje półgłosem sylabizować. Chłopaki szturchają się nieznacznie łokciami. Zerkają w moją stronę. Proszę go szeptem, żeby przestał. — A co to znaczy? — zapytuje ufnie. — Nic ważnego — odpowiadam szybko i chcę zmienić lemat, ale Walter ze zmarszczonym czołem nalega, mrucząc pod nosem coś w rodzaju „szwynic". — Anncmarie, czy „szwynie" znaczy po polsku Niemiec? — spogląda na mnie pytającym wzrokiem pełnym namysłu, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. — Ależ nie... — uśmiecham się cierpko, z przymusem. — Co ci przyszło do głowy? — Tak wołały za mną dzieci, gdy byłem pierwszy raz w Polsce. — Patrzy na mnie wyczekująco. — To coś obraźliwego, Walterze. — odpowiadam, szybko odwracając głowę. Kilka par kręci się w naszym pobliżu. Jedna z dziewczyn patrzy na mnie bezczelnym, taksującym wzrokiem. Wytrzymuję jej spojrzenie. — Ale co? — nalega, powracając uparcie do intrygującego napisu. Tłumaczę z ociąganiem, starając się mówić głośno i charkotliwic, aby obserwujący nas ludzie przypuszczali, że jestem Niemką. — Czy chodzenie do kina jest czymś niewłaściwym? — Podobno... — wzruszam nieznacznie ramionami. — Dochód idzie na propagandę czy nawet na dozbrojenie niemieckiej armii... Celowo nie wymawiam „waszej". Tym słowem wprowadziłabym podział na „wasze" i „nasze", a przecież kiedyś mamy stanowić jedno. 72 Walter popada w zamyślenie. Nie bardzo wiemy, o czym dalej rozmawiać. Drepczemy w kółko po małej przestrzeni, oglądając wciąż te same fotosy z austriackiej komedii. Na krzesłach pod ścianą siedzi kilka osób. Obserwują nas z pogardliwą ciekawością. — To pewnie Nimra... — podchwytuję szept młodego mężczyzny w płóciennej „bombajec". Myślę bezwiednie, że materiał na ten ostatni krzyk okupacyjnej mody pochodzi z fabryki wyrobów gumowych „Rygawar" na Grochowie. Jest to bowiem ten sam rodzaj płótna, jakiego używa się do podklejania opon samochodowych i tenisówek. Jadźka kiedyś opowiadała o sposobach wynoszenia go z fabryki. — Albo taka, co chodzi z Niemcami.. — odpowiada półgłosem dziewczyna z loczkami spiętrzonymi nad czołem, nic spuszczając ze mnie wzroku. Czyżby mnie znała? Przenikliwe brzęczenie dzwonka. Bileter otwiera szeroko drzwi parteru. Nie spiesząc się ruszamy stromymi schodkami na balkon. Są kamienne i śliskie. Walter potyka się. Chwytam go za ramię i tak wchodzimy na rozjaśnioną różowym światłem salę. Nikt mnie w tej dzielnicy nic zna. Czuję się bezpiecznie. Kilkadziesiąt rzędów foteli wyściełanych czerwonym, wytartym pluszem. Duszno i gorąco. Z głośnika zawodzi pieściwie i zbyt głośno Willi Forst. Ich bin heute ja so verliebt Wie heut' war ich noch nie verliebt. Mein Hen móchle vor Gliick vergehn, Noch nie war das Leben so schón... Miejsca nie są numerowane. Widzów mało. Siadamy w trzecim rzędzie pośrodku. Prawie natychmiast gaśnic światło i urywa się melodia. Walter szuka mojej dłoni. Na ekranie pojawia się wielkie rosnące w oczach V i napis: „Dcutschland sieg an allcn Fronten"*. Zwycięski marsz ryczy, uśmiechnięci żołnierze maszerują, z czołgów podnoszą się ręce w triumfalnym „Heil". Chałupy, kwitnące sady, obłoki kurzu. Armia idzie na Wschód... — Boją się o ciebie... — Przysuwam twarz do jego twarzy. Za naszymi plecami niecierpliwe sykanie. Prostujemy się niechętnie w skrzypiących fotelach. W zdobytym miasteczku żołnierze rozdają obdartej, wynędzniałej ludności chleb. Wyciągają się dziesiątki rąk. Żołnierze uśmiechają się życz- * Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach. 73 liwie. Któryś z nich bierze na ręce dziecko i wciska mu w piąstkę cukierek. Podjeżdżają nowe ciężarówki z bochnami chleba. - A za chwilę postawią szubienice... - mruczę z przekąsem. - Tego się nie pokazuje - przytakuje Walter. Staje mi się przez to jeszcze bardziej bliski i drogi. Nasze dłonie są mocno splecione, kolana dotykają się nieśmiało, ale wojna wdarła się i tutaj między nas wypierając wszystko to, co daje intymna ciemność małego kina na przedmieściu. Rozpoczyna się film. Kopia jest stara, mocno zużyta i wydaje się, jakby na ekranie padał deszcz. Taśma się rwie. Sala gwiżdże, tupie nogami. Na moment zapala się światło. — Annemarie — odzywa się Walter. — Po wojnie wybierzemy się razem na narty. Znam takie maleńkie schronisko w Krummhubel... Będziesz już wtedy moją żoną... I znów mkną leśną drogą sanki. Sonia Heine w białym futerku tuli się do bruneta w tyrolskim kapeluszu z piórkiem. Melodia przechodzi w bardziej liryczne tony. Powtarzam w myśli polską przeróbkę niemieckiej piosenki. Rytm ten przypomina naszą loże z kina, W której tylko ja i ty... Sama nie wiem, jak to się stało, Że bez ciebie pustką tchnie świat, Drzewa przekwilają, ptaki nie śpiewają, A bez ciebie tak mi źle. — Potrafisz wyobrazić sobie nasz dom, Annemarie? — szepcze Walter biegnąc widocznie za tokiem własnych myśli. — Nie... — odpowiadam krótko. Na ekranie tańczą. Dekolty, biżuteria, mężczyźni w smokingach, wyfra- czona orkiestra. Świat, jakiego nie zdążyłam jeszcze poznać. Myślę ze smutkiem, że pojęcie własnego domu, gdy dotychczasowy ład wali się w gruzy, jest czymś niesłychanie mglistym i trochę śmiesznym. Tak jak ten film. Pochyla się w moją stronę, jakby chciał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili, gdzieś tam na dole pod nami rozlega się przeraźliwy krzyk kobiety. Rumor, tupot nóg, trzask zamykanych krzeseł. Zapalają się różowe światła. Serce we mnie zamiera. Kobieta wciąż krzyczy. Siedzę sztywno i tylko wilgotnieje mi dłoń spoczywająca w dłoni Waltera. Lewą ręką sięga odru- 74 chowo do boku, gdzie powinna być broń. Wokół nas zamieszanie. Wszyscy naraz pchają się do wyjścia i bariery, żeby dojrzeć, co dzieje się na dole. — Czy ktoś zachorował? — zapytuje Walter, rozglądając się czujnie po kręcących się między rzędami ludziach. — Pewnie jakieś porachunki z kimś, kto kompromituje dobre imię Polek — staram się mówić lekko, z odrobiną ironii. Walter patrzy na mnie z niedowierzaniem. Odwracam oczy. Boję się. Dla takich jak ja nie ma nigdzie spokojnego miejsca. Balkon powoli zapełnia się widzami. Wracają na swoje krzesła podnieceni i rozgadani. Spoglądają w naszą stronę. Wytrzymuję ich spojrzenia z beznamiętnym wyrazem twarzy. — Cały nocnik z brudami wsadzili jej na głowę — komentuje ktoś za naszymi plecami. — Podobno łaziła spać z „fokstrotem", co naszych sypał... Walter ukradkiem gładzi moją rękę. Staram się do niego uśmiechnąć. — Dobrze tak dziwce! Szkoda, że jej jeszcze łajna nie kazali zjeść... — dodaje mściwie kobiecy głos. Parę osób wybucha nerwowym śmiechem. Gasną światła i na ekranie wytworni ludzie dalej bawią się wytwornie i beztrosko w luksusowym hotelu w Alpach. Ale widownia nieznacznie pustoszeje. Wymykamy się jedni z ostatnich. Na ulicy jeszcze wciąż widno. Idziemy obok siebie bez słowa. Buty Waltera głośno stukają o bruk, w młodych klonach szeleści ciepły powiew. — Chodźmy przez park - proponuje Walter, skręcając w Aleję Ziele-niecką. Potrząsam przecząco głową i dodaję spiesznie, napotykając jego pytające spojrzenie: — Tramwajem będziemy szybciej w domu... Nie mogę przecież powiedzieć, że w Parku Skaryszewskim w ubiegły czwartek rozebrali dwóch Niemców do skarpet, spuścili im solidne lanie i w samych tylko furażerkach pognali na ulicę. Mógłby przez przekorę albo odruch męskiej dumy uprzeć się, żeby właśnie tamtędy iść. Jadźka wita nas w domu wiadomością, że na placu Zbawiciela była przed godziną łapanka i według relacji sąsiadów z dołu, zabrali na Skaryszewską trzy budy mężczyzn i kobiet. Podejrzewa się, że to w związku z wizytą Franka w Warszawie. W Pałacu Bruhlowskim odbywa się przecież posiedzenie „rządu"... — Wyciągali z domów? — pytam z niepokojem. 75 z ? Z mieszkań wyłapywali w ubiegłym tygodniu na Ele- Miodowej, zaraz po tym, jak zastrzelono tego Niemca pod przecież opowiadał przy tobie... Walter wodzi wzrokiem od jednej do drugiej. Jadźka tłumaczy mu idpowicdnim komentarzem. Wymykam się do kuchni. Zapalając gaz "-hvinne drzwi jego łagodny w brzmieniu głos. Z czegoś się —:«„/-» lut we _ Podobno nic ??? nu....,, uchylone drzwi jego łagodny w brzmieniu gius. ^ w.v-b ?•^nrawiodliwia. Ostatnie dni urlopu nic są dla niego łatwe. słyszę przez—*---- r»*t ?? nie dni urlopu nie są ?? ».-?--------- tłumaczy i usprawiedliwia. Ostatniadm P zlośd siq Walter, uśmiechając się do nas. przy tym, że marna złoconymi ptaszkami dwie świece. - ««wniinel — CiCSJ na — Bardzo uroczyście! — cieszy się ,.U>1_., ___ — Ładna mi uroczystość! - parska z przekąsem Jadźka. — Po prostu wyłączyli dziś w naszej dzielnicy prąd... — Wprawnym dmuchnięciem gasi jedną świecę. -Trzeba oszczędzać, bo nie wiadomo, kiedy dadzą nowy przydział. Siadamy do stołu. Walter sprawia wrażenie zakłopotanego. Jadźka usiłuje prowadzić towarzyską rozmowę, krytykując skąpy kontyngent *"• kartki żywnościowe. — Ta lebcra to pewnie od Mcinla, co? Oboje przytakujemy głowami. Walter opuszcza oczy jak winowajca. W; tej samej chwili ktoś stuka do drzwi. Spoglądamy po sobie spłoszeni. Jadźka przykłada palec do ust, zdmuchuje świecę i powoli idzie do przedpokoju. Ogarnia nas ciemność. Walter obejmuje mnie wpół. Słyszę jego szept — Ba! — Rozkłada wymownym ruchem ręce. — Czy ty rzeczywiście chcesz wyjść za niego za mąż? Przytakuję głową, nakładając szlafrok. Jest ze spłowiałego kretonu w róże i trochę już za ciasny. — To daj wam, Boże, abyście nigdy nie mieli dzieci. — My właśnie chcemy. — A za następne dwadzieścia lat wasz syn pójdzie na wojnę i będzie strzelał do Polaków! — Rzuca się z pasją na tapczan i naciąga na siebie pled. — Ty się kładź od ściany. Będzie was dzieliła tylko jedna cegiełka. Zupełnie jak w rodzinnym grobie... — Przestań... - proszę, bliska płaczu. — Nie histeryzuj, tylko się kładź i zmów pobożnie paciorek. A nie zapomnij „wieczne odpoczywanie" za poległych na froncie. A propos polegli... — mówi unosząc się na łokciu. — Czy słyszałaś dowcip na ten lemat? — I nie czekając na odpowiedź paple dalej: — Przychodzi do spowiedzi babinka i zwierza się księdzu, że ilekroć popatrzy na Niemców, to w myśli ich przeklina i życzy nagłej śmierci. Na to spowiednik: „Tak nie można, córko, to wielki grzech. Trzeba w takich razach westchnąć nabożnie: «Niech im ziemia lekką będzie»". Spoglądam niecierpliwie na drzwi. Jadźka podchwytuje mój wzrok. — No, idź już wreszcie powiedzieć mu dobranoc... — W głosie nutka pogardy. W pokoju błękitnawa szarość. Poruszam się w niej jak w zmąconej wodzie. Na dole w ogródku pan Walęcki gra cichutko na harmonii. Pachnie maciejka. Pochylam się nad Walterem. Ciemna plama jego głowy _ Niczego się nie bój, ^^"^ ' oszalałc. słyszę gtos ^f^Pvcia. Zginiecie oboj< niezapominajek. Pan Walęcki gra rzewnie i smutno „La Paioma". _ ?«*^^%1^™?^*^ CHlopcy.nanasjutczas, z takimi usposobieniami, do ?? nrzetrwac te piekielne miesiące. Morze przyzywa ???> _ Damy sobie jakoś ^WW mnie lqk i niepewność. Szare fale zuchwale Damy - uśmiecham się 76 jaKUb lauy. ł.j.» . beztrosko, chociaż jest we mnie lęk 77 — O jakichś tam swoich sprawach — odpowiadam szybko. — Nic ważnego. Walter patrzy na mnie z niedowierzaniem. — Zaczerwieniłaś się, Annemarie... — W głosie nutka smutku. Odwraca ode mnie twarz i w zamyśleniu śledzi uciekający krajobraz. Spoglądam z niechęcią na obu mężczyzn. Palą papierosy i obserwują nas spod oka. Zaczynam odczuwać niepokój. Jeśli wysiądą razem z nami, to nie pójdziemy do parku — myślę gorączkowo. — Mogą być z konspiracji i sprawią nam takie manto, że się nic pozbieramy. Jeszcze raz obrzucam ich zimnym, obojętnym spojrzeniem. Są obaj wysocy i dobrze zbudowani. Walter przy nich wygląda jak zdechlak i nie ma przy sobie broni. Wysiadają na najbliższym przystanku. Oddycham z ulgą. Siedzą już tylko baby z bańkami. Przytulam głowę do ramienia Waltera. Obejmuje mnie wpół i bez słowa przygarnia do siebie. Idziemy kasztanową aleją. Trzymamy się za ręce. Ruchliwe, złotawe plamy słońca migocą pod stopami. O tej porze nie ma tu nikogo. Tylko ptaki nawołują się miłośnic i natarczywie. Walter schyla się i podnosi zieloniutkie zawiązki kolczastych owocków. — Patrz, jakie śliczne! Gdy byłem dzieckiem, zbierałem jesienią kasztany na kule do procy. Boże, ile ja wtedy okien wytłukłem... Drogę zagradza nam kościół. Zatrzymujemy się niezdecydowanie przed ciężkimi drzwiami. Walter spogląda na mnie, jakby coś w sobie rozważał. — Jesteś katoliczką, prawda? Przytakuję skinieniem głowy i mimo woli uśmiecham się. Jadźka, czy- le na Dniepropietrowsk... bawnie. Oboje wybuchamy! tając kiedyś entuzjastyczny artykuł o zdobyciu przez Niemców przyczółka '"" • ?? • -cm^ri brzmi w jego ustach za ? awart0^ wysy- kubańskiego, powiedziała z westchnieniem: „Widać z tego, że i Pan Bóg NS p3Setwage strącam torebkę z kolan. ^ ^^ ^ robJ .^ .?. ^ ^ ^ ^^ śmiechem. ^^ śmieconego przedziału. Waher odmyka d(>bowe drzwl< Mrok , chlód przedsionka pachnie Dziś morskie dno Nam pokazać chcą,.. rzyszedł nagle uśpiony we mnie i zapomniany dawno szum morza. zlcś na jego dnie spoczywa wśród wodorostów moja pierwsza miłość P^obleczona w kształt oficera marynarki. Dosięgła go celna torpeda 1 nitmieckicgo krążownika. Gdziekolwiek jesteś, przebacz mi... — szepczę w myśli, pełna skruchy i wslVdu. Łzy łaskocząc spływają na szyję. Nie wiem, czy płaczę z żalu za J^tym ostatnim latem mego dzieciństwa, czy z tęsknoty za ramionami litera. — Ostatni dzień, Annemarie, chcę spędzić tylko z tobą, wśród drzew 1 ptaków. Niedługo zapomnę, jak śpiewają... Ranek jest gorący i parny. Za Belwederem wsiadamy do kolejki wila-W wagonie kilku młodych ludzi i baby z bańkami po mleku. -i«Wp nrzv oknie. Ciuchcia trzęsie, gwiżdże nbwskiej. siebie przy U\»aiy»~r .7 „onr/OClW S1CU? 1"*V ------ . ,„ ? .????????? ????" biekieł - mówi Walter, zapat zony w P Viekicł'" . . _n ™,?? nieśmiało. raz. Ti*,** - ?^'^? puje się na środek zaśmieconego _ Daj spokój! _ Jeszcze Nimrze co cieką zginie i narobi kadzidłem i liliami. Stoimy przed kratą. Wzrok powoli przyzwyczaja się do kolorowego mroku witraży. Opieram czoło o chłodne żelazo i doznaję przykrego uczucia, że nawet Bóg nic chce nas razem wpuścić do swego przybytku. Musimy stać jak grzesznicy u bramy. Zaciskam palce na żelaznej kiści winnego grona nie czując skruchy. Ciepła dłoń Waltera nakrywa moją. 1 "-i -spu».v,j! - mityguje sąsiad krzyku, że ukradłeś. One to potrafią... Zbieramy z Walterem rozsypane drobiazgi. Obserwują nas z wością i niechęcią. - Ładna dziewczyna - mówi ten, co się chciał schylić. - Jedzie w krzaki. Przybędzie jednego szkopa. Mam na ustach ten sam uśmiech. Nie mogę się zdradzić wyrazeil - Uklęknij twarzy, że cokolwiek rozumiem, ale rumieniec oblewa mi policzki. Szybki Nasze dłonie"sa odwracam głowę i siadam obok Waltera. - Tylko to ? Sp one> 8,owa dotyka głowy - Co oni mówili? - zapytuje z niepokojem. zerwone światełko może nam po 78 - słyszę jego Izept i nagle uświadamiam sobie, że i on popada w religijną egzaltację, 79 na podarkach oltat^i i W»"~ ? niedowierza"'------- ^szczcrbionym %rttem * W- * rozlrzaskanc scho So je ^ 25-2S drUVCm' . ,ąC mi wejść na stert, czka: „Einmu vctbolen m, pomagając m , Chcesz «fc pójść? - P^ ? .aśminów. Wśród niekoszQncj łąki sta* P kolczastego drutu - Chcę... ,_, ro,moW}e wią^ma koi ^ Strzeliste i"Uolc, »«"« r 'osrv rzęsą. „? niekoszQncj łąki sta* PO dtuw. ' ChC?™ 1 topoli. Puszysty S1Q ? ?? leiymy « cg ** czas *~~X3* rzęsy *** przepr>ają W, to«e obłoku ^^ wl saC? M ^ Pokwiat wiruje w powietrzu o^ ^ mną warzJ słońcem. Pr^lania je PjJJJ^ Annemarie, ale^s . ^^ _ Oczy maSz złote jak jasu^ JaWŚ plak zaCwi Gdzieś niedaleko odezwała \^ ^ maric, wtuUJ - ^***5?? niby doj^eJJ^są okopy, ? - 3est^ś Cała miouow upomnieć, ze & giną ludzie. Annemaric, ]•» « Pne)^eWZbronione. Zanurzam dłonie w jego włosach, dotykam wargami ust. Są chłodne i mają smak dojrzałych jeżyn. — Czasem wydaje się, że siedzę w piekle i że w nim już pozostanę na zawsze, jak dziesiątki moich poległych kolegów. Albo że leżę kilka godzin w śniegu. Nade mną krąży długo samolot. Odmrażam sobie brzuch. Jeśli zabiorą do szpitala, będę długo konał, gnijąc za życia, aż wreszcie i tak skończy się to pod śniegiem. A może czołg żywcem wgniecie mnie w ziemię. Wtedy będę jeszcze długo i przeraźliwie krzyczał, jak Helmut Wrange z naszej kompanii... — Przestań! — Zatykam mu dłonią usta, ale przez palce przeciekają zduszone słowa. — Życic jest jedno, a tyle rodzajów śmierci... Płaczę. Nie mogę powstrzymać szlochu. Zanurzam twarz w trawie. Ziemia pachnie odurzająco. Ramiona Waltera przygarniają do siebie. Słyszę, jak głośno bije mu serce. — Nie chciałem powiedzieć tego głośno. Zapomnij, Annemarie. — Kołysze mnie w ramionach jak małe dziecko. Łzy osusza słońce. W tej właśnie chwili zrodziło się postanowienie. Olśniło i dojrzało do czynu. Wysuwam się z ramion i siadam naprzeciw niego. — Nie wrócisz na front. Zostaniesz tutaj. Nikt nie wie, gdzie jesteś. Ukryję cię w górach, a jesienią będzje już po wszystkim. Sam mówiłeś, że wojna skończy się do zimy... Milczy, wpatrzony we mnie z bolesnym grymasem na mizernej, ozłoconej pierwszym słońcem twarzy. — Walka nie ma już teraz żadnego sensu. Sam się przekonałeś... — W miarę, gdy mówię, rośnie we mnie wiara we własne słowa, odwaga i chęć czynu. Wierzę, że tylko ja jedna mogę go uchronić od śmierci, odgrodzić od piekła, przez które szedł do mnie. — Zdobędę cywilne ubranie, a tam gdzie cię ukryję, będziesz bezpieczny. I będziemy razem... — kuszę, ?widząc w jego twarzy opór. — Tego mi nie wolno, Annemarie... Jestem żołnierzem. Przysięgałem. — Spełniłeś swój obowiązek. Walczyłeś, byłeś ranny, miałeś wszy, głodowałeś, marzłeś... — Zapalam się coraz bardziej, skubiąc bezmyśnie kwiatki koniczyny. — Powiedziałeś wczoraj, że to już nie wojna, ale jbezmyślna rzeź kobiet i dzieci, że wstydzisz się za swój naród... — To prawda... — szepcze w zamyśleniu. — Ale tam giną moi koledzy. ni też chcą żyć, też nie chcieli wojny... — Oczy ma zmącone smutkiem. Czy miałabyś zaufanie do tchórza, Annemarie? SI 80 ??\? Ochocie, , ? « ci wszyscy ludf na Koi - WiwawaS™ ruchami p pIKnosi ? "4* Zanurzam dłonie w jego włosach, dotykam wargami ust. Są chłodne i mają smak dojrzałych jeżyn. — Czasem wydaje się, że siedzę w piekle i że w nim już pozostanę na zawsze, jak dziesiątki moich poległych kolegów. Albo że leżę kilka godzin w śniegu. Nade mną krąży długo samolot. Odmrażam sobie brzuch. Jeśli zabiorą do szpitala, będę długo konał, gnijąc za życia, aż wreszcie i tak skończy się to pod śniegiem. A może czołg żywcem wgniecie mnie w ziemię. Wtedy będę jeszcze długo i przeraźliwie krzyczał, jak Helmut Wrange z naszej kompanii... — Przestań! — Zatykam mu dłonią usta, ale przez palce przeciekają zduszone słowa. — Życie jest jedno, a tyle rodzajów śmierci... Płaczę. Nie mogę powstrzymać szlochu. Zanurzam twarz w trawie. Ziemia pachnie odurzająco. Ramiona Waltera przygarniają do siebie. Słyszę, jak głośno bije mu serce. — Nie chciałem powiedzieć tego głośno. Zapomnij, Annemarie. — Kołysze mnie w ramionach jak małe dziecko. Łzy osusza słońce. W tej właśnie chwili zrodziło się postanowienie. Olśniło i dojrzało do czynu. Wysuwam się z ramion i siadam naprzeciw niego. — Nie wrócisz na front. Zostaniesz tutaj. Nikt nie wie, gdzie jesteś. Ukryję cię w górach, a jesienią będzje już po wszystkim. Sam mówiłeś, że wojna skończy się do zimy... Milczy, wpatrzony we mnie z bolesnym grymasem na mizernej, ozłoconej pierwszym słońcem twarzy. — Walka nie ma już teraz żadnego sensu. Sam się przekonałeś... — W miarę, gdy mówię, rośnie we mnie wiara we własne słowa, odwaga i chęć czynu. Wierzę, że tylko ja jedna mogę go uchronić od śmierci, odgrodzić od piekła, przez które szedł do mnie. - Zdobędę cywilne ubranie, a tam gdzie cię ukryję, będziesz bezpieczny. I będziemy razem... — kuszę, widząc w jego twarzy opór. — Tego mi nie wolno, Annemarie... Jestem żołnierzem. Przysięgałem. — Spełniłeś swój obowiązek. Walczyłeś, byłeś ranny, miałeś wszy, głodowałeś, marzłeś... — Zapalam się coraz bardziej, skubiąc bezmyśnie kwiatki koniczyny. — Powiedziałeś wczoraj, że to już nie wojna, ale bezmyślna rzeź kobiet i dzieci, że wstydzisz się za swój naród... — To prawda... — szepcze w zamyśleniu. — Ale tam giną moi koledzy, pni też chcą żyć, też nie chcieli wojny... - Oczy ma zmącone smutkiem. p Czy miałabyś zaufanie do tchórza, Annemarie? 81 ?? , _ «??»** > P,aUW -JPĘfe tersj-tf.-^??» SM _ sateteweniiw^& l ale nagle op ^st i«* w siebie. Czuje.JP«sl^ |?????. 3uU°.^stare drzewa, ftneflj J^je życie, wszędzie i mamy V potrafię odgadnąć. Przygry 82 — Skąd bierze się w tobie tyle bohaterstwa? Nic przeczuwałem, że jesteś taka, Annemarie... Objęci wpół idziemy nad staw. Jest porosły rzęsą, ocieniony drzewami i smutny jak uroczysko. Stoimy nad jego brzegiem, zasłuchani w nieśmiałe kumkanie żab. Powietrze parne, niebo zasnute lekką mgiełką. — Będzie burza... — Głos Waltera zachrypły i obcy w brzmieniu. Przytakuję głową i po chwili dodaję, żeby przerwać narastającą między nami ciszę. — Żaby zawsze rechoczą na deszcz... Myślę wciąż o tym, że każda odchodząca minuta przybliża nieuchronnie nasze rozstanie, i że tak głupio i niepotrzebnie wypowiadałam głośno swoje pragnienia. Walter drobniutkimi kamyczkami celuje w wystającą z wody cętkowaną żabę. — Wcale niełatwo być uczciwym, Annemarie... Przecież odjeżdżam na front. Rozumiesz mnie? — Usiłuje podchwycić moje spojrzenie. Milczę. Pod grubą rzęsą pulsuje niespokojne życie. Nad żółto kwitnącymi kosaćcami unoszą się przeźroczyste łątki. Jeśli zginie, nic mi po nim nie zostanie. Nawet i rozpacz kiedyś minie. Życie jest tak samo nieubłagane jak śmierć — myślę z rezygnacją i ciskam kawałkiem patyka w staw. Spadły pierwsze, ciężkie krople deszczu. Trzymając się za ręce biegniemy szukać schronienia. W gąszczu splątanych krzewów jaśminu tworzących mroczną altanę, czujemy się bezpiecznie i trochę jak na bezludnej wyspie. — Mamy dom! — cieszy się Walter, ściągając kurtkę. Rozściela ją na ziemi zasłanej drobniutkimi gałązkami. Płatki jaśminu sypią się nam na głowy. Siadamy obok siebie. Walter w białej, płóciennej koszuli wygląda jak student na wakacjach. Dotykam uwiązanego na szyi niebieskiego sznureczka. — Nosisz krzyżyk? Potrząsa przecząco głową. — To medalion śmierci, Annemarie... — Wyciąga owalną blaszkę z dwoma otworkami pośrodku i długim, dwa razy powtórzonym numerem. - Jeżeli zginę, to odłamią dolną część i odeślą do ewidencji. Z górnym numerem zostanę pochowany... — Wyjaśnia takim tonem, jakby chodziło "" proste równanie matematyczne. Uświadamiam sobie z przerażeniem, że wojna już dawno przestała być łowem. Przyoblekła się w ciało, stała się czymś materialnym, zawładnęła sobistym życiem człowieka i kazała się sobie podporządkować. 83 - Ja tak nie chcę! - wykrzykuję głośno, idąc za tokiem własnych myśli. Walter zrozumiał mój wybuch buntu inaczej. Zdejmuje medalion i chowa go do kieszeni, tak jakby śmierć odkładał na później. ••? Nasz obiad rozkładamy na chusteczce do nosa. Parę kromek gliniastego chleba z margaryną i garstka przydziałowych landrynek. - Gdy wojna się skończy, to nigdy więcej nie będę jadła razowca, tylko same kotlety schabowe z bułkami. - Ja także! — śmieje się Walter i nagle milknie zastygając w bezruchu z kromką chleba w ręce. - Ktoś jest w pobliżu - odpowiada lekkim poruszeniem warg na mój pytający wzrok. W liściach szeleszczą krople deszczu. Słyszę walenie własnego serca i przyśpieszony oddech Waltera. - Chyba ci się zdawało... Nakazuje wzrokiem milczenie. Deszcz powoli przycicha. Parę chłodnych kropli spada mi na twarz. Gdzieś daleko odezwała się kukułka. Czuję się prawic tak, jakbym była Żydówką, która uciekła z getta i kryje się przed Niemcami, myślę, łowiąc jednocześnie uchem podejrzane szmery. Ktoś stąpa ostrożnie po trawie. Szukam bezwiednie dłoni Waltera. Spoglądamy na siebie przelotnie, bez słowa, zasłuchani w to, co dzieje się poza zasięgiem naszego wzroku. I nagle zupełnie blisko odzywa się przyciszony, męski głos. - Tu na pewno nikogo nie ma. Druty były przecież nie naruszone. Spoglądam z uwielbieniem i dumą na Waltera. - Popatrz tutaj... Trawa wygląda, jakby ktoś w niej leżał. Z trudem przełykam ślinę. W skroniach walą tętna i serce podchodzi do gardła. Oddycham uchylonymi ustami. Walter z napięciem wpatruje się w moją twarz. - Może „Czarny" z chłopakami miał dzisiaj szkolenie? - Wygląda raczej na to, że gnieździła się tu parka... Co zrobić, jeśli nas znajdą? Myśl pracuje intensywnie. Mogą nas nawet zastrzelić! Instynktownie przytulam się do Waltera i chowam twarz w jego ramię, chociaż wiem, że nie potrafi mnie obronić. Głosy są bardzo blisko. Doznaję uczucia nienawiści do tych za krzewami. Podsycam ją w sobie wspomnieniem niepotrzebnych ofiar, gdy za jednego zabitego żołnierza niemieckiego rozstrzeliwuje się dziesięciu naszych zakładników. - Nie baw się i nie bądź ciekawy. Zaraz lunie deszcz... 84 Ściskam Waltera delikatnie za ramię. Stara się uśmiechnąć, ale wyraz napięcia i czujności nie znika z jego twarzy. Zaszeleściły liście, jakby ktoś po nich przeciągnął dłonią. Wilgotna trawa chrzęści pod spiesznymi krokami. Odeszli. Czuję łaskotanie w gardle. Łzy spływają mi po twarzy. Nie mogę ich powstrzymać. Rozmazuję palcami, żeby Walter nie zauważył. Jeszcze raz uświadamiam sobie, że odwaga nie leży w mojej naturze. — Co to było, Anncmarie? — Nie wiem. Szukali kogoś — odpowiadam prędko, zniżając głos do szeptu. — Byłaś tak przerażona, Annemarie... — To ze wstydu, że mógłby nas ktoś tutaj zobaczyć. — Niemniej bałaś się... — patrzy na mnie z uwagą i smutkiem. Przytulam głowę do jego ramienia. Jest jedyną moją ucieczką przed wszystkim, czego się lękam. Nawet przed własnym sumieniem. — Kiedy się to wszystko skończy, Walterze?... • Do domu wracamy wieczorem. Jesteśmy zgłodniali, zmęczeni włóczęgą i przemoknięci. Jadźka ma nocną służbę w Kasynie. Zostawiła dla nas w kuchni kawałek zakalcowatego piernika z marchwi i kilka plasterków kaszanki. Przed Walterem jest przecież długa podróż. Stawiam patelnię z margaryną na gazie. Walter patrzy na mnie oparty o framugę drzwi. — Za pół godziny muszę wyjść z domu... Przytakuję głową i kroję czarny, kleisty chleb, uważając żeby się nie rozpłakać. Siedzimy naprzeciw siebie. W milczeniu jemy kolację. W lichtarzu skwierczy świeca, o szyby uderza deszcz. Wydłużone cienie naszych rąk omiatają ściany. Wszystko już zostało powiedziane tam w parku i na wilanowskich polach. Zostały tylko łzy, które skrzętnie przed sobą ukrywamy, patrząc uparcie w talerze. Bez słowa wstajemy od stołu. Walter wyciąga spod tapczanu karabin. Szukam w szufladzie komody białych skarpetek pod kolana. Chcę je nałożyć nie tylko dlatego, że się ochłodziło, ale dlatego również, że stanowią one pewnego rodzaju legitymację, gdy się jeździ na przednim pomoście. Także i moja zielona spódnica na szelkach jest strojem ochronnym. Walter przyklęka obok krzesła i niezdarnie pomaga mi naciągnąć skarpety. W mrocznym przedpokoju stoimy naprzeciw siebie niemi i bezradni. Sekundy uciekają. Narzuca mi z westchnieniem na 85 ramiona starą deszczową pelerynę, bierze karabin. Jesteśmy gotowi do drogi. Na ulicy ciemno i zacina deszcz. Woda w kałużach rozbryzguje się pod butami Waltera. Po lufie ślizgają się błyski wyłaniającego się zza chmur księżyca. Idę z tyłu za nim, jak za własnym przeznaczeniem, powtarzając w myśli wszystkie najczulsze słowa, jakie mi mówił. Jutro o tej porze, któreś z nas może już nie żyć — myślę z przerażeniem. — Dywersanci wysadzają w powietrze pociągi jadące na Wschód... U nas zaczęły się bombardowania. Zatrzymujemy się na przystanku tramwajowym. Walter spogląda na zegarek. — Zbliża się godzina policyjna, Annemarie... — Odwiozę cię kawałek. Wskakujemy do pierwszego wozu, jaki nadjeżdża. Zerkam na numer. — Będziesz się musiał przesiąść na trzecim przystanku. Tramwaj jest zupełnie pusty. Zostajemy na przednim pomoście. Od motorniczego oddziela nas ceratowa płachta. Wtulamy się w kąt. Walter stawia między nas karabin. Trzymamy go oboje za lufę. Wagon trzęsie na wszystkie strony. Szukamy swoich oczu. I wszystko jest tak, jak w dniu spotkania. — Nie chcę żyć bez ciebie... — Wrócę, Annemarie... Tramwaj dudni, motorniczy obraca zgrzytliwie korbą, zabiera spóźnionych przechodniów. — Jeszcze tylko jeden przystanek, Walterze... Zaciska kurczowo palce na mojej dłoni. Nie widzę już jego twarzy. Rozmazała się we łzach. Tramwaj zwalnia. Walter całuje gorączkowo, łapczywie moją twarz. Zimna lufa karabinu dzieli nas niby kościste ramię śmierci. — Nie płacz, Annemarie... Smak krwi na rozgryzionej wardze, łoskot kół ruszającego tramwaju. Wychylam się w ciemność. Ciepły deszcz uderza mi w twarz. Na połyskliwym chodniku samotna postać przygarbiona pod karabinem oddala się szybko, jakby umykała do tyłu. — Walter! — krzyczę w ciemność czerwcowej nocy i nagle doznaję takiego uczucia, jak człowiek wyrzucony przez falę na bezludną wyspę. — Walter... — powtarzam już szeptem cofając się w kąt pomostu straszliwie osamotniona, pełna lęku i zwierzęcej rozpaczy. Odjechał może na zawsze — myślę, opierając głowę o chłodną, zroszoną de- 86 szczem szybę — a tak jakoś głupio i na niczym zeszły nam te dwa niepełne dni. — Bittc Fahrschcin.* Ktoś dotyka mego ramienia. Szukam gorączkowo w torebce biletu. Kontroler stoi nade mną z wyciągniętą dłonią i ze zniecierpliwieniem na twarzy. — Bitte... — podaję mu różowy kartonik na siedem przejazdów. Mój uśmiech jest wymuszony. Niedbałym ruchem odrzucam z ramienia pelerynę. Tyrolska spódnica, białe skarpety i dziesięć minut po godzinie policyjnej ratują sytuację. Nie pyta o Ausweiss ani nie zadaje sakramentalnego pytania: „Sind Sie Deutsche?" W tej chwili dopiero uświadamiam sobie, że przecież nie mam nocnej przepustki. Tramwaj jedzie na okrągło i tylko jeden przystanek trzeba przejść pieszo, aby się dostać do domu. Na pewno się uda i nie spotkam żandarmerii, uspokajam samą siebie, ścierając spływającą łzę. • Leżę w pościeli, w której jeszcze wczoraj zasypiał Walter. Wtulam głowę w poduszkę pieszczotliwym ruchem. Za oknem wciąż pada deszcz, uderza o szyby, szeleści w liściach starego kasztana. Dom pogrążony w ciszy, pełen pozornego bezpieczeństwa, jak okręt na spokojnym morzu. Skulona niby zwierzątko, czujna na każdy szelest, przeżywam raz jeszcze od początku nasze spotkanie godzina po godzinie, obraz po obrazie, jak film w zwolnionym tempie. Powtarzam w myśli obce słowa i zwroty tłumacząc je na własny język. Doszukuję się w nich jeszcze innego znaczenia, nastroju, podtekstu. „Selbstverstandlich" — należy tłumaczyć jako „samo przez się zrozumiałe". Jednak w zestawieniu z całym zdaniem mogło mieć przecież jeszcze inną wymowę... — zastanawiam się, pełna tęsknoty za tym, co się nie dopełniło. Ból ćmi niczym chory ząb. I tak powoli uspokaja się, przycicha. Wsłuchana w monotonny szum deszczu zaczynam odczuwać coś jak ulgę, że odjechał, że nie skomplikował jeszcze bardziej mojego życia, nie skazał na niekończące się godziny lęku. Oddycham ze spokojem i wdzięcznością dla losu, który okazał się mądrzejszy od mojego serca. A jutro znów będzie piękny, słoneczny ranek, uświadamiam sobie prawie radośnie. Jutro pojadę do Wilanowa. W poszumie drzew odnajdę słowa, które mówił, uśmiechy * Bilet proszę. 87 i pocałunki... A potem zacznę czekać. Na list, na nieprzewidziany urlop, na koniec wojny. I już w myśli majaczy się jakiś wiersz, jakieś rymy. Boję się, że do jutra umkną z pamięci i znów ich nie zapiszę, jak dziesiątki innych. W pokoju pachną nadwiędłe kwiaty. Oczy przyzwyczajają się do mroku. Rozróżniają zarysy znanych mebli, odnajdują zmatowiały blask lustra, ciemne plamy obrazów. I nagle te cztery cudze ściany wydają się przytulną ostoją, w której nic złego nie może się zdarzyć. Obejmuję ramieniem ROZDZIAŁ DRUGI poduszkę, na której spoczywała jego wąska głowa i zamykam oczy. W pierwszy sen wdziera się obcy dźwięk. Coś z rzeczywistego świata, co Walizka jest całym majątkiem. I narciarskie buty na nogach. Wycieram przerywa ciągłość majaków. Leżę bez ruchu z bijącym niespokojnie sercem je starannie przed drzwiami z mosiężną tabliczką. Na niej wyryte nazwisko i wsłuchuję się nic odróżniając jeszcze snu od jawy. Chrobot powtarza się. brzmiące z niemiecka. Buty są umazane gliną i śniegiem. Zaczyna się coś Jest delikatny, ale uparty w swojej częstotliwości. Jadźka wraca z nocnej nowego - myślę z pewnym zadowoleniem. Dobrze czy źle, byle się coś służby - przebiega przez myśl zmąconą snem. Obracam się na drugi bok. działo. Jadźka twierdzi, że z takim usposobieniem nie grozi mi normalna Chrobot jednak nie ustaje. Ktoś ledwie dosłyszalnie porusza klamką. Sia- śmierć w łóżku. W korytarzu ciemno. Żółtawo ćmiąca żarówka nad stro-dam na tapczanie, zupełnie już trzeźwa. - Przecież Jadźka wróci dopiero mymi schodami z trudem rozprasza mrok. W tym mroku coś się na górze rano i ma klucz — uprzytamniam sobie z przerażeniem — a teraz jest porusza i chrząka. głęboka noc. — Guten Abend, Fraulein...* — Głos ma przyjemne brzmienie. Trzymam dłoń na walącym niespokojnie sercu i podchodzę na palcach do drzwi. Drapanie, jakby psim pazurem, nie ustaje. Klamka ugina się pod czyjąś dłonią. Przełykam ślinę i nie pytając o nic przekręcam bezszelestnie zamek. W progu stoi ociekająca deszczem postać. Uświadamiam sobie, że od pierwszego chrobotu wiedziałam, kogo zobaczę za drzwiami, ale bałam się w to uwierzyć. Spóźnił się na pociąg i odjedzie rano — okłamuję siebie w myśli, wciągając Waltera do przedpokoju. — Zostałem... — dociera do mnie zrezygnowany szept, jak głos ze złego snu i wilgotne ramiona obejmują moje rozgrzane snem ciało. 88 Podnoszę oczy. Przez poręcz przechylona postać w szarym mundurze. Światło lampki zalśniło w ciemnych włosach. - Guten Abend..." Otwierają się drzwi. Bucha ciepło. Wysoka kobieta w szarym tyrolskim kostiumie obrzuca mnie ciekawym spojrzeniem. - To ty? - Tak, to ja... Ściskamy się konwencjonalnie i z pewnym skrępowaniem. Przystojna — myślę, wciągając walizkę do przedpokoju. - Nie jesteś podobna do swoich rodziców ani nawet do siebie z dziecięcych lat... Uśmiecham się, nie bardzo wiedząc, co z sobą zrobić. Z pokoju obok dobiegają stłumione śmiechy i gwar męskich głosów. - Jest na kolacji kilku oficerów — wyjaśniła Ludwika, podchwytując moje pytające spojrzenie. Zerkam z niechęcią na gruby sweter i wysiedziała spódnicę. - To nie ma znaczenia — popycha mnie w stronę uchylonych drzwi. - Niemcy szanują łudzi pracy. Poprawiam opadające na ramiona włosy. t* Dobry wieczór, panienko... * Dobry wieczór... 89 — Tlenione? — Naturalne. Pokój jest duży, zadymiony i zapchany meblami z kaukaskiego orzecha. — Annemarie, moja daleka kuzynka. Przyjechała pomagać w gospodarstwie — przedstawia Ludwika nieudolną niemczyzną. Nad szkieletami gęsi, resztkami wędlin i kieliszkami koniaku siedzą oficerowie. Twarze zaczerwienione od alkoholu, w oczach zaciekawienie. Ci Niemcy... Tego jakoś nic przewidziałam — myślę zaskoczona. Jeden z nich przyciąga puste krzesło i zaprasza szerokim gestem. Siadam. Sięgając po kanapkę z sardynką zerkam ukradkiem na sąsiada. Ma pięknj profil i jest bardzo młody. — Jestem głodna — uśmiecham się przepraszająco do Ludwiki. — Mów po niemiecku — upomina cierpko. Hauptmann, który siedzi naprzeciw mnie, unosi w górę kieliszek z< złotawym płynem. — Niech żyją niemieckie kobiety! Oficerowie podrywają się z miejsc. Stukają obcasy długich butów, nad którymi krągłą się śmiesznie skrojone bryczesy. Ludwika uśmiecha się lodowato i z wyższością. — Jeśli nic jesteś zbyt zmęczona, to pójdź do kuchni i zaparz kawy. Wstaję z ociąganiem, nie bardzo nawet wiedząc, gdzie jest kuchnia. — Nein, nein, Sie mussen mit bleiben!" - drą się Niemcy. Ten, który przysunął krzesło, chwyta boleśnie za przegub dłoni. Wykrój jego oczi przypomina oczy wyżła. Na szczęście lubię psy. — Kawę wyda ci Stasiowa — ciągnie obojętnym tonem Ludwika. Wysoki leutenant nie puszcza mojej ręki, ściskając coraz mocniej i boleśniej. W jego uśmiechu czai się okrucieństwo. Usiłuję się uwolnić. — Przyjechała, moi panowie, pomagać mi w pracy, a nie na zabawę... — głos Ludwiki ze szczególnym naciskiem wymawia to „w pracy". Nie mam nawet na powrotny bilet do Warszawy - przebiega mi mimc woli przez myśl. Znów stukają obcasy. Leutenant obraca się na pięcie i utkwiwszy zamglone szare oczy gdzieś ponad stojącym zegarem, chwieje się lekko d< przodu i do tyłu. Hauptmann o szpakowatych skroniach miętosząc cygani w palcach zaczyna intonować pijackim głosem „Rotc Laterne". Trudno tu będzie wytrzymać — myślę, wysuwając się z pokoju. * Nie, nie, pani musi pozostać z nami! — Dobry wieczór... - zachrypły szept z kąta zimnej i źle oświetlonej kuchni. Skulona na taborecie kobieta ma twarz podwiązaną chustką, jakby bolały ją zęby. — Trzeba zaparzyć kawy - mówię, rozglądając się dookoła bezradnie. — Tu tak ciągle... - mamrocze niewyraźnie Stasiowa z przymilnym skrzywieniem ust i podaje mi blaszaną puszkę. — Długo trwają takie kolacje? — Zależy... — bąka w chustkę. — Bolą zęby? Przytakuje skinieniem głowy i obserwuje mnie czujnie spod zaczerwienionych powiek. — Codziennie przychodzą? W drzwiach stoi Ludwika. Ustawiam na tacy filiżanki. Są z pięknej rozentalowskicj porcelany, bogato złoconej. — Uważaj, żebyś której nie stłukła. Obracam powoli twarz w jej stronę. Przez ułamek sekundy mierzymy się wzrokiem. Oczy ma podłużne i piękne. W ciemnej ramce drzwi za plecami Ludwiki majaczy blada twarz leutenanta. Z pokoju dobiega pijacki chóralny śpiew. Vor der Kaserne, vor der grossen Tor Stand eine Laterne und steht sie noch davon. Und dann muss mir ein Leid geschehen, Wenn wir bei den Laternen stehn Mit dir, Lili-Marlen, mit dir, Lili-Marlen. • Jest późna noc. Dzieci śpią mocno. Przyglądam się im z niechęcią i ciekawością. Poruszam się bezgłośnie w różowym świetle lampki ocienionej jedwabnym abażurem. Dziewczynka nad wypukłym czołem ma krótko przycięte włosy i twarz wciśniętą w poduszkę. Prawa dłoń odrzuconej nad głową ręki drga nerwowo. Przypomina w tym ruchu małego psiaka, który śni, że biegnie. Chłopiec głośno oddycha przez uchylone usta. Połyskują w nich szerokie, zachodzące trochę na siebie zęby. Długie rzęsy kładą delikatny cień na prosty, kształtny nos. Jest ładniejszy od siostry, ale tak jak i ona nie bardzo podobny do matki. 90 91 Obracam w palcach malutki, blaszany czołg wyłowiony z załamków kołdry, wodząc wzrokiem po staroświeckich, bogatych meblach. W jakiś sposób przypominają moje własne dzieciństwo, gdy jeszcze do stołu siadała z nami Fraulein, a latem wyjeżdżało się nad Adriatyk. Nie pasują do pokoju o framugach okiennych z bejcowanego drewna i ścianach barwionych niebieską farbką. Zza drzwi dochodzi delikatny chrobot sprężyn. Przypomina o układającej się do snu Ludwice i o dniach, które nadejdą w obcym, wrogim domu. Podchodzę na palcach do okna. Za szybami nieprzenikniona ciemność, wypełniona monotonnym szumem Dunajca. Wsłuchuję się w bełkot toczącej się po kamieniach wody i ogarnia mnie lęk przed nieznanym jutrem. Wojna wzbogaciła moje życie w dramaty, odebrała czas, w którym z podlotka wchodzi się w pierwszą młodość. Czas rozpadł się jak skała uderzona gromem i wszystko zmieniło swój sens istnienia... Chłopak mamrocze przez sen. Skrzypi stojąca przy piecu komoda. Wsuwam się pod kołdrę. Dobrze jest tak leżeć z przymkniętymi powiekami, pełnym żołądkiem i oczekiwać na sen. Za ścianą kaszle Ludwika. Jaka ona jest naprawdę? — zastanawiam się. Mama mówiła o niej „ta mała mieszczka", ale mama odbiła się od swojej rodziny. Ojciec wprowadził ją w świat, w którym nic było miejsca na pluszowe otomany i gipsowe figurki z loterii fantowej. Później słyszałam o małżeństwie Ludwiki. Zamiast spodziewanych pieniędzy przyniosło dwoje dzieci i koszty pogrzebu. Z początkiem drugiego roku wojny z niemałą trudnością powiększyła listę vol-ksdeutschów. Jedyną do tego podstawą było nazwisko po zmarłym mężu, z dziada pradziada Polaku. Wystarczyło jednak zmienić w tymże nazwisku jedną tylko literkę, a zabrzmiało z cudzoziemska. Panieńskie było w wyrazie nijakie, więc po protekcji, wspartej okrągłą sumką, Komisja zatwierdziła je, orzekając, że pochodzi ono od „echt" niemieckiego rdzenia Klug — czyli mądry, roztropny. Nomen omen. Ludwika wykazała wiele rozsądku znajdując sobie przyjaciela Niemca, piastującego urząd treuhandera podhalańskich tartaków. Oficjalnie mówiło się, że pracuje u niego jako buchaltcrka i do niewielkiego wynagrodzenia otrzymuje jako ekwiwalent trzypokojowe mieszkanie w willi, w której mieści się biuro. Moja mama nie doczekała się hańbiącej plamy w swojej rodzinie. Cztery piętra betonu i cegły odgrodziły ją od spraw tego świata. A ojciec... — przygryzam usta, żeby nie jęknąć. Nie chcę myśleć o rodzicach teraz, gdy zeszłam do roli służącej w zniemczałym domu Ludwiki. Ale mieszkanie pod jej dachem gwarantuje przeżycie wojny. U niej nie grozi głód, wywózka na roboty, łapanki i nieustanny strach przed krematoryjnym piecem. 92 A ja chcę żyć, przeżyć wojnę i wtedy wziąć z życia wszystko, co może ofiarować najlepszego i najpiękniejszego. Nic nauczyłam się jeszcze sztuki rezygnacji, która przypadła w udziale memu pokoleniu... • „Achtung, Achtung! Obcrkommando der Wehrmacht gibt bekannt..."* Ludwika zrywa się od stołu i z pełną skupienia miną wpatruje się w wielkie pudło radioodbiornika umieszczone na honorowym miejscu jako widomy znak, że dom ten jest domem niemieckim, chociaż jego pani nie włada najlepiej swym rodzimym obecnie językiem. — Znów zwyciężamy! — oznajmia z triumfem, trzymając w palcach plasterek węgierskiego salami. — No właśnie... — odpowiadam z troską, smarując grubo masłem bulkę dla Brunona i Berbcl. — Mamo, czy dzisiaj przyjedzie Onkcl ze Słowacji? — pyta Bruno wydłubując widelcem sardynkę z puszki. — I przywiezie mi nową lalkę? — wtrąca rozmarzonym głosem Berbel marudząc nad filiżanką gęstej czekolady. — Spokój! — rozkazuje Ludwika. — Słyszycie, że nadają komunikaty z frontu. ...W dniu wczorajszym w rejonie Kurska nasze lotnictwo strąciło pięć nieprzyjacielskich samolotów. Dywizje pancerne wyrównały front cofając się planowo na upatrzone pozycje... — Tante — zwraca się do mnie szeptem Bruno — czy jak my wygramy wojnę, to Tante pojedzie z nami do Berlina? Mama mówiła, że otworzy tam wielką cukiernię... — Jeszcze nie wiadomo, czy Niemcy wygrają... — mówię ostrożnie. — Wygrają! — odpowiada chełpliwie Bruno. — Mamy przecież wspaniałych żołnierzy. Widziała Tante, ile Herr hauptmann Bieder ma orderów? A mama mówiła, że nasz stabsarzt to był dwa razy odznaczony srebrnym krzyżem... W przedpokoju dzwonek. Stasiowa zrywa się z klęczek i nasuwając na oczy chustkę, biegnie otworzyć drzwi. Ludwika odruchowo poprawia ciemne, starannie zaondulowane włosy. W drzwiach stoi ieutenant Adalbert. * Uwaga, uwaga! Dowództwo Wehrmachtu zawiadamia... 93 Smukły, z zaróżowioną od chłodu twarzą pokazuje w uśmiechu zdrowe, drapieżne zęby. - Zaraz przyjdzie hauplmann — zwraca się do Ludwiki, ściskając jej dłoń. Dzieci głaszcze po włosach, a potem siada w bujającym się fotelu tak, żeby mieć mnie w zasięgu spojrzenia. Czuję przed nim lęk i niczym nieuzasadnione zażenowanie. Ludwika zaczyna nieudolną konwersację na temat ostatniej mowy Goebbelsa. - Tante - pyta Bruno, - pójdziemy na spacer? - Marsz do swego pokoju odrabiać lekcje! Dość chyba tych spacerów po błocie! - Czy poczęstuje mnie pani kawą? - pyta niedbale Adalbert, tłumiąc ziewanie. - Ależ oczywiście, Herr leutenant... - Ludwika uśmiecha się do niego wdzięcznie i rzuca w moją stronę: - Zaparz kawę! - Przepraszam, że panią fatyguję, Fraulein... - zwraca się w moją stronę, szurając butami. Pochyla nisko głowę gestem pełnym galanterii, a zarazem ironii. - To należy do moich obowiązków - odpowiadam chłodnym, wyniosłym tonem, podnosząc się powoli z krzesła. - Herr hauptmann idzie! - krzyczy Bruno i rzuca się pędem do drzwi. Ludwika ścisza radio huczące marszem. Hauptmann Bieder wita się z Ludwiką. Dzieciaki wiszą mu na szyi. - Dasz kawy, Annemarie? - Śmieje się do mnie przyjaźnie drobnymi zmarszczkami wokół lekko wyłupiastych, niebieskich oczu, a gdy przytakuję głową, wsuwa mi do ręki pachnące francuskie mydełko w różowym opakowaniu. To już trzecie w tym miesiącu. Z tamtych dwóch Jadźka bardzo się cieszyła - przypominam sobie jej ostatni list, zaczynający się od tego, że wojna z całą pewnością skończy się do jesieni, i że poznała uroczego chłopaka imieniem Józek. W kuchni Stasiowa żyłuje ćwiartkę cielęciny na pieczeń. Twarz ma jak zwykle okręconą szmatą i gdy na nią spoglądam, przybiera natychmiast tak boleściwy wyraz oczu, że doprawdy można uwierzyć w chroniczne zapalenie okostnej. - Ten z góry, co to przyniósł wczoraj za panienkę drewno z komórki, to już ze dwa razy zaglądał do okna... - bełkocze niewyraźnie, jakby miała kluski w gębie. 94 — A Stasiową wciąż bolą zęby? — pytam, idąc za tokiem własnych myśli i podejrzeń. _ A bolą, bolą... — potwierdza dziwnie skwapliwie i szybko mruga opuchniętymi powiekami. Do kuchni wpada Bruno. Rozwichrzona czupryna i oczy błyszczące podnieceniem. — Stasiowa, gdzie mój haczyk na ryby? — Niech Bruno da spokój... — zawodząco błagalna nutka w głosie Stasiowej. — Dać natychmiast haczyk! — krzyczy, miętosząc w dłoniach koniec wlokącego się po podłodze sznurka. — Niech Bruno tego nie robi... — pochlipuje w chustkę Stasiowa i ręce się jej trzęsą, gdy wyjmuje z szafy duży, rozwidlony na końcu haczyk. — Co z tą kawą? — krzyczy z pokoju Ludwika i natychmiast w drzwiach ukazuje się długonogi leutenant Adalbert. — Darft ich Ihnen helfen?* — cedzi słowa i patrząc mi w oczy bierze powoli z rąk tacę. — Proszę zostawić... - wymawiam z trudem. Mam ochotę trzasnąć go w twarz za to coś obelżywego w spojrzeniu. — Kiedy pani pójdzie wreszcie ze mną na kawę do Deutsches Heim? — Nie chodzę do kawiarni — przecinam konwersację. — Co się dzieje z naszą kawą? — ryczy tubalnym głosem hauptmann. Leutenant wykręca się na pięcie, uśmiechając się z wyższością. W przedpokoju potrąca mnie Bruno, ciągnąc coś za sobą na sznurku. Za nim biegnie Berbcl. — Tante, prowadzimy pieska na smyczy! — śmieje się histerycznie chłopak. — Uważaj, bo niosę kawę! — krzyczę na niego, ale już wymknęli się z Berbel na kuchenny ganek. Stawiam na stole tacę i zdejmuję z niej rozentalowską porcelanę. Ludwika podpisuje jakieś papierki, które przyniosła jej urzędniczka z sąsiedniego biurowego pokoju. Hauptmann, który był w cywilu buchalterem w Kreutznach, wodzi palcem po kolumienkach cyfr, przy których Ludwika stawia jakieś znaczki. Jego ostrzyżona na jeża głowa upodabnia go do chłopaka, który się przedwcześnie postarzał. Jest w nim coś z dziecka. Chociażby kolekcjono- * Czy mogę pani pomóc? 95 wanie kartoników z pudełek po papierosach. Ma ich w swojej walizce dziesiątki, posegregowane i ściągnięte pedantycznie gumką. Można z tych złotych, czerwonych, szafirowych, w różnych językach drukowanych karto ników odczytać szlak bojowy, a raczej dekowniczy, hauptmana Biedera. Lcutenant Adalbert bębni po stole długimi palcami, jakby przebiega! nimi urojone pasaże i wyraźnie się nudzi. Nuda wyziera z jego szarych! oczu przesuwających się bezustannie i z uporem po tanich oleodrukach jakby brzydota przyciągała jego wzrok. — Zobacz, co robią dzieci! — Ludwika podnosi wzrok znad papierków, zerkając w stronę leutenanta. W drzwiach wychodzących na ganek wpadam na żołnierza z Flakartillcrie. — Guten Morgen, Fraulein... - Przykłada dłoń do furażerki zawadiacko sterczącej nad czołem. — Morgen... — odpowiadam powoli, patrząc mu w twarz po raz pierwszy tak z bliska, chociaż przemyka się za mną wszędzie, jak cień. — Jak się pan właściwie nazywa? — pytam, bezwiednie myśląc o tym, że był pierwszym człowiekiem, którego spotkałam, wchodząc przed paru tygodniami do tego domu. — Walter... Walter Kramer, Fraulein Anncmarie... — Tante, Tante, zobacz naszego pieska na smyczy! — woła z podwórka Bruno. Walter bez słowa odsuwa się z przejścia. Zdyszana Berbel wbiega na ganek i ciągnie mnie za rękę. — Tante, chodź prędzej! Bruno, który przed tygodniem obchodził swoje ósme urodziny, krzyczy teraz histerycznie, zanosząc się jakimś spazmatycznym śmiechem i szarpiąc sznurkiem biega w kółko. Krew odpływa mi z twarzy. Czuję, że robi mi się słabo. Na haczyku głęboko wbitym w grzbiet szamocze się okrwawiona myszka. Jej małe rozstawione łapki obijają się o wystające z topniejącego śniegu kamienie. — Przestań! - krzyczę, rzucając się w jego stronę. - To ją przecież boli! — Ręce mi się trzęsą, gdy staram się schwycić go za rozpiętą wiatrówkę. — Tante jest mazgaj! — wrzeszczy chłopak, zanosząc się dzikim, piskliwym śmiechem i wlokąc za sobą na sznurku resztki czegoś burego i zmiętego. Berbel zastępuje mi drogę i tuląc do siebie czułym gestem lalkę, uśmiecha się promiennie. 96 _ A żeby Tante widziała, jak myśmy topili kocięta! Tak długo, długo (przebierały w kuble łapkami... Odpycham dziewczynkę i biegnę do domu. — Ludwika! — krzyczę, stając w progu pokoju. — Ludwika, tak nie można! Czy ty wiesz, co Bruno wyprawia z myszą? — Wiem! — słyszę jej lodowaty, wyniosły głos. — Więc mu zabroń! Wytłumacz!... — Głos mi się łamie, łzy napływają do oczu. — A cóż to szkodzi, że się nią bawią? Chłopiec wyrabia sobie charakter... Zresztą ja też nigdy myszy nic lubiłam. — To jest okropne! - wykrzykuję po polsku. — Was ist denn los?* - Hauptmann patrzy pytająco na mnie i na Ludwikę. — Was bedeutet „okropne"!? ** Tłumaczę szybko po niemiecku wierząc, że Niemcy, którzy kochają zwierzęta, z pewnością wezmą moją stronę. — Ach, Kind! — śmieje się beztrosko hauptmann. — Taki dramat z powodu małej myszy? Spoglądam błagalnie na leutenanta. Wzrusza bezradnie ramionami. — Żeby chodziło o rasowego psa, gnadiges Fraulein, to sam bym mu skórę wyłoił... Czy pani nic ma większych zmartwień? — W głosie znudzenie. — Ależ to nieludzkie, nieludzkie... — powtarzam przez łzy i zawracam do kuchni. Stasiowa podnosi na mnie oczy znad koszyka ziemniaków. — Myszka już się nie męczy... — ktoś delikatnie dotyka moich pleców. - Nie żyje. Odebrałem ją temu chłopcu. Trzasnęły drzwi. Obok nas wysoka postać leutenanta na szeroko rozstawionych nogach. Stuk obcasów Walterowych butów. — Co wy tu robicie, Kramer? — ryczy leutenant. — Odmaszerować! Serce wali głośno. Czuję się upokorzona za siebie i za Waltera, który właśnie w tej chwili wydał mi się kimś zupełnie innym od otaczających mnie tutaj ludzi. — Ma pani skłonności do Mannschaftu*** — zapytuje uprzejmym, modulowanym głosem pełnym troski, jak lekarz, który wypytuje pacjenta o objawy choroby. * Co tu się dzieje? ** Co znaczy „okropne"!? *** Mannschaft — szeregowcy 97 — Nie rozumiem pana. Lcutenant śmieje się cicho, chwytając mnie za obie ręce i przyciąga do siebie. — Proszę puścić! - krzyczę ze złością, szarpiąc się w jego ramionach. — I tak, gdy zechcę, będziesz moja... - mówi spokojnie z wyższością i odtrąca mnie od siebie, żeby zawrócić do pokoju. Stasiowa w całym mieszkaniu pastuje podłogi. Lada dzień przyjedzie Herr Kaulschek. Dzieci wyglądają go z utęsknieniem, Ludwika z niepokojem, a ja z ciekawością i nadzieją, że wreszcie przez kilka dni odpocznę od nocnych libacji. Może się już dla mnie niedługo zupełnie skończą, myślę z westchnieniem tęsknoty. Jadźka odpisała, że cała paczka z Mokotowa szuka dla mnie jakiejś możliwej pracy, a ona, Jadźka, robi starania w Kasynie Gry przez znajomą sekretarkę o przyjęcie mnie na kasjerkę do stołówki dla krupierów. Rozpamiętywuję tamten list, trzepiąc na ganku kilimy. Powietrze pachnie topniejącym śniegiem, nad zielonymi szczoteczkami lesistych gór delikatna mgiełka. Wzbiera we mnie nieuchwytna tęsknota, jakieś wewnętrzne łaskotanie, czułość dla całego świata. Opieram się na chwilę plecami o nagrzane pierwszym słońcem belki drewniaka. Marzy mi się bliski koniec wojny i radosny moment wolności, który z sobą przyniesie. Znajome pogwizdywanie za węgłem i szybkie kroki na rozmokłym śniegu. Sięgam po trzepaczkę. — Pomogę pani... — Nie trzeba. Walter zrzuca z ramion płaszcz i rozwija kilim. Ruchy ma zwinne i szybkie. — Nie ma pan dziś służby? — Miałem nocną — odpowiada, odwracając twarz w moją stronę. Ma coś bardzo ujmującego w spojrzeniu, przebiega przez myśl. To musi być dobry chłopak. I nagle przypomina się Jadźka. Stoimy obie na moście Poniatowskiego, patrząc na mijające nas ciężarówki upchane ludźmi z niebieską gwiazdą na białych opaskach. Wiozą ich na śmierć tylko dlatego, że są Żydami - mówi Jadźka. - A wczoraj widziałam, jak Niemiec karmił bułką jakieś leżące na ulicy dziecko. Wyglądało tak, jakby umierało z głodu. Zaraz zebrała się grupka ludzi. Niemiec powiedział, że odprowadzi je na posterunek, bo to może być żydowskie... Ogarnia mnie nagle złość na tego „dobrego Niemca" trzepiącego kilim i na siebie, że się w ogóle do niego odzywam. 98 — Niech pan to zostawi! — krzyczę, wyrywając mu trzepaczkę z ręki. — Jestem przecież tylko Polką! — Staram się włożyć w ostatnie słowo jak najwięcej zjadliwości. Patrzy na mnie ze zdumieniem. Zbyt długie, podwinięte rzęsy osuwają się lekko na oczy. — Pewnie to panu niemiłe, prawda? — Narodowość nic ma dla mnie znaczenia. I Żyd też jest człowiekiem... — dodaje szybko ściszając głos do szeptu, jakby w obawie, że go ktoś usłyszy. — Nawet i Żyd! To nadzwyczajne! — Wzruszam ramionami i obrzuciwszy go pogardliwym spojrzeniem zwijam szybko kilim w jaskrawy wzór słoneczników. Stoi jeszcze przez chwilę na ganku, jakby się nad czymś zastanawiał. Nie zwracam na niego więcej uwagi. — To ja już pójdę — dochodzi do mnie jego rozżalony, niepewny głos. W przedpokoju Ludwika chwyta mnie drapieżnym ruchem za ramię. W mroku nic widzę jej oczu, tylko bladą plamę twarzy. — Jak ty się zachowujesz?! Do czego to podobne, żeby niemiecki żołnierz trzepał publicznie dywany?! Ośmieszasz mnie i mój naród przed urzędnikami w biurze... — Jaki znów twój naród?! — Głos mi chrypi z nienawiści. — Stuknij się, Ludwika, w głowę... — Ośmieszasz mnie, rozumiesz! — krzyczy histerycznie, ale w tej samej sekundzie dodaje spokojnym, wyniosłym tonem kobiety przyzwyczajonej do rozkazywania. — A teraz ubierać się i zaraz mi z dziećmi na spacer! Roztrzęsionymi ze zdenerwowania dłońmi zapinam haftki popielatego kożuszka Berbel. Chłopak jest już ubrany i wali obcasami niecierpliwie w biało lakierowaną futrynę drzwi. — Przestań, Bruno — upominam bez przekonania wiedząc z doświadczenia, że nic posłucha. Dzieciaki grymaszą, nie chcą iść na spacer. Bawiły się spokojnie, wypruwając wnętrzności ze starego radioodbiornika i teraz na swój sposób okazują niezadowolenie. Berbel skarży się piskliwym głosem, że wełniany szalik drapie jej szyję. Chłopak ostentacyjnie dłubie w nosie. Idziemy na wpół rozmokłą drogą w stronę rzadko rozrzuconych góralskich chałup. Wybieram ostrożnie przejścia tam, gdzie śnieg wydaje się bardziej ubity, ale po chwili czuję wilgoć w narciarskich zniszczonych 99 butach. Ludwika obiecała mi kupić buty jeszcze w liście, po którym przyjechałam — przypomniałam sobie z rozżaleniem, kuląc się w cienkiej kurtce z granatowego sukna. — Idźcie moim śladem - upominam co chwila dzieci, ciągnąc za rękę to Berbel, to znów Brunona. Wyrywają się, włażą prosto w najbardziej wilgotny śnieg. Rozglądam się dookoła. Niebo jest znów szare i nieprzychylne. Drogi rozmokłe i puste. Tu gdzieś w pobliżu, w którejś willi zarekwirowanej na kwatery dla Niemców stacjonuje leutenant Adalbert. Mówił kiedyś, że podłoga w jego pokoju wyłożona jest baranicami, przypominam sobie, i narasta we mnie nienawiść do ludzi, którzy tu przyszli i co najlepsze zagarnęli dla siebie uważając, że wszystko musi należeć do nich... I uświadamiam sobie z przerażeniem, że za tą nienawiścią do niego kryje się coś, co wywołuje miękkość w nogach i utrudnia przełknięcie śliny. Wstyd powleka moją twfarz gorącym rumieńcem. Coś obok mnie chlupnęło. — Dlaczego włazicie umyślnie w wodę?! — Jestem cała spocona — skarży się dziewczynka, rozchlapując podeszły wodą śnieg pociemniałymi od wilgoci bucikami. — Mam już mokre nogi i znów dostanę kataru! - oznajmia z triumfem Bruno, wskakując do rowu na cieniutką warstewkę lodu, pod którym przelewa się szara woda. Chciałam wygodnego, bezpiecznego życia, to je teraz mam! — myślę, wściekła na dzieci, na siebie i nawet na Jadźkę, która nie usiłowała mnie zatrzymać. Powiedziała tylko: „Jak się poparzysz, to wrócisz". — Niech Tante zaprowadzi nas na tamtą górę... — szarpie za rękę Bruno, godząc palcem w nieokreślonym kierunku. — Tam za głęboki śnieg. — Drogą nudno chodzić! — jęczy płaczliwym głosem. — Jak zejdą śniegi i będzie ciepło, to pójdziemy na Obidowiec — obiecuję, żeby tylko przesta! grymasić. — Tante chce naszej śmierci! — wrzeszczy nieoczekiwanie chłopak, wyrywając dłoń z mojej ręki. — Tam siedzą bandyci z polskiej partyzantki! — Milcz! — mówię cicho, ale widocznie jest w moim glosie coś takiego, że Bruno milknie i spłoszonym wzrokiem spogląda na siostrę. Berbel wsuwa ufnie dłoń w moją rękę. Wracamy do domu. Porywisty wiatr uderza w twarz, wyciska łzy z oczu. W krtani coś łaskocze i przypominają się zasłyszane kiedyś słowa ojca, że „żyć za wszelką cenę, to tak jak nie żyć wcale". 100 Dzieci biegną naprzód. Widzę z daleka, jak wchodzą frontowymi schodkami przez taras do mieszkania. Znów Ludwika będzie krzyczała, że zostawiają wilgotne ślady na zapastowancj podłodze i że ja jestem temu winna. Obchodzę dom dookoła. Mimo woli podnoszę głowę, zerkając w małe okienko na poddaszu. Stoją na nim menażki i słoiki z marmoladą. Gdzie się nie spojrzy, to wszędzie Niemcy — przebiega przez myśl. — Zupełnie jakby nie było się w Polsce. Wycieram dokładnie buty. Zza drzwi dobiega podniesiony głos Ludwiki i jednocześnie płaczliwy Brunona. — To nic myśmy, to Tanie prowadziła nas po samej wodzie. Myśmy tamtędy nic chcieli iść. Ich sage rccht, Mutti. Das ist wahr! * Herr Kautschek mlaszcze smakowicie nad talerzem czosnkowej polewki. Uśmiecha się dobrotliwie do siedzących za stołem dzieci i Ludwiki odzianej w nowy zielony kostium z Wiednia. Bruno ze skupieniem w oczach nakręca płaskim kluczykiem blaszany samochodzik. Berbel klęczy na krześle. Niebieskie oczki plądrują zawartość stojącej na stole bombo-niery. Później szybkim, zdecydowanym ruchem wyciąga z niej upatrzoną i zawsze największą pralinkę. Stoję przy oknie przewiązując doniczkę z aloesem różową wstążką, lak jak kazała Ludwika. Jest to umówiony znak, że przyjechał pan domu. Ludwika wpatrzona w blinowatą twarz Herr Kautschka podsuwa mu cienkie plasterki bułki grubo smarowanej masłem. Nad stołem unosi się woń czosnku i czekoladek. Przez kilka dni nie zobaczę tej całej niemieckiej bandy — myślę z ulgą. — Przyjdą dziś na herbatę Nela i Marta — uśmiecha się czule Ludwika. — Ano! — przytakuje z zadowoleniem Herr Kautschek, Czech niemieckiego albo Niemiec czeskiego pochodzenia. Wciąż jeszcze nie wie, na co się właściwie zdecydować, chociaż Ludwika chce w nim widzieć „ubermenscha". Nela i Marta są urzędniczkami w biurze Ludwiki. Jedyne, które u nas bywają. Nela jest zakochana w wiedeńczyku. Stacjonuje w pobliżu polowego lotniska i bez względu na pogodę przyjeżdża do niej na motorze BMW z przyczepą. W tej przyczepie przywozi prowiant. Podlegają mu bowiem magazyny żywnościowe, a Nela ma liczne rodzeństwo i sama jedna utrzymuje dom. Marta jest skryta, bywa u nas rzadko i odnoszę wrażenie, że nie lubi Ludwiki, chociaż ta stara się wkupić w jej łaski drobnymi upominkami. 101 Hcrr Kaulschck ociera usta serwetką, klepie Ludwikę w pośladek, chwali zupę, mruga do mnie przyjaźnie okiem i proponuje Ludwice partyjkę pikiety. Ludwika godzi się chętnie. Jest potulna, uśmiechnięta i bardzo kobieca. Hcrr Kaulschck otula krągły brzuszek ciepłym wełnianym szlafrokiem, wsuwa płaskie stopy w safianowe pantofle i pogwizdując czeskie polki, rozdaje wprawnym ruchem karty. Ludwika z szydełkową robótką na kolanach objawia głośno swoją radość z dobrej karty. U ich stóp, na bucharskim dywanie przywiezionym z krakowskiego getta, Berbcl i Bruno bawią się grzecznie nowymi zabawkami. Nic mogę pozbyć się wrażenia, że dzieci, które po nim kiedyś biegały, stoją dziś w kolejce do krematoryjnego pieca. Patrzę na ten idylliczny obrazek, ale wciąż zachodzi na niego inny obraz: Ludwika, ściskająca się na tapczanie z hauptmannem Biedercm. Wysuwam się do pokoju dzieci. Jest w nim cicho i przytulnie. Kaflowy piec promieniuje ciepłem, staroświecki zegar tyka na komodzie, za oknami błękitnieją góry. Kładę na kolanach wełniane skarpety do cerowania i siadam na małym stołeczku. W tym domu nic wolno tkwić bezczynnie. Na górze ktoś gwiżdże „Stern von Rio". To już przeszło dwa miesiące, jak tutaj przyjechałam - obliczam w myśli. — Dwa miesiące wśród wrogich ludzi, z których jeden chce być przyjacielem... Z kuchni dochodzi stłumiony szloch — codzienny motyw w melodii tego domu. Nocą zatykam uszy poduszką, żeby go nic słyszeć. Przywołuje bowiem obraz siennika i skuloną na nim pod piecem Stasiową. Z pokoju dobiega głośny śmiech Ludwiki. Hcrr Kautschck opowiada zdumiewająco dobrą polszczyzną jakiś niewybredny dowcip. Chwytam pojedyncze słowa. Na szybie cień. Podnoszę oczy. Za lśniącym szkłem wąska twarz Waltera. Jego oczy wyłuskują mnie z błękitnego mroku. Usta układają się w nieśmiały uśmiech i odciskają swój kształt białą mgiełką na szybie. A potem pisze coś szybko w powietrzu, czego nie mogę odczytać. Wzruszam bezradnie ramionami. Pisze jeszcze raz i prawie w tej samej sekundzie opuszcza zawieszoną w powietrzu dłoń. Twarz mu poważnieje, robi się jakaś daleka i bezosobowa w wyrazie. Odchodzi... Przy frontowych drzwiach dzwonek. Biegnę otworzyć zapowiedzianym gościom. W progu leutenant Adalbert powolnym niedbałym ruchem podnosi dłoń do daszka czapki. 102 - Was gibt's neues, Tusneldc?* - uśmiecha się ironicznie. -Przyszedłem zabrać panią do Deutsches Heim na ciastka. Owiewa mnie mroźne, pachnące zimowym zmierzchem powietrze. - Nic nazywam się Tusnclda - mówię ze złością. - Powinna pani uważać to za zaszczyt - Podnosi dłonią mój podbródek. Odsuwam się krok do tylu. - Zaszczyt? - Oczywiście! To starogermańskic imię wolno nosić tylko dziewczynom, w których żyłach płynie czysta aryjska krew. Nie wiedziała pani o tym? - Nie wiedziałam - odpowiadam lodowato. — A do Deutsches Heim niestety z panem nic mogę pójść... Zastanawiam się, gdzie może być w tej chwili Walter; - Czyżby się pani już z kimś umówiła? - Przyjechał Hcrr Kautschck. Ludwika jest w tej chwili zajęta... - Przecież ja przyszedłem do pani - mówi z naciskiem. - Cóż ja mogę na to poradzić... - Twoje włosy, Annemarie, błyszczą w mroku jak szczere złoto... Na ganku kroki. Leutenant Adalbert odsuwa się, prostuje i przytykając dłoń do daszka wysokiej siodłatej czapki mówi głośno. - Also, bis Morgen** - i odwraca się na pięcie. Zamykam cicho drzwi, żeby je za chwilę otworzyć Marcie i Neli. - Ludwiko, mamy gości! - krzyczę z przedpokoju, czując nagle jakąś, ulgę, że przynajmniej dziś jeszcze nie będę musiała obracać się w zasięgu jego ironicznych, natrętnych spojrzeń. - Ten porucznik to piękny chłopak! - wzdycha Nela, ściągając kożuszek. - Żebym nie miała Helmuta, to bym się zakręciła koło niego. - Podobno ma w Prusach duży majątek - wtrąca Marta i chce jeszcze coś powiedzieć, ale wchodzi Ludwika i podsuwając im pod stopy kawałki sukna, ciągnie do pokoju. - Zaparz dobrej herbaty i pokrój sernik! - rzuca w moją stronę. W ciemnej kuchni siedzi na stołku Stasiowa, rozgrzewa dłonie o białe, połyskujące w mroku kafle. Zapalam światło. Naciąga chustkę na twarz. - Bolą i bolą te zęby... - mamrocze boleściwym tonem i z napięciem wpatruje się w moją twarz. Do kuchni wpada Bcrbel. * Co nowego, Tusneldo? ** ? więc, do jutra. 103 — Tante, mama kazała, żeby ta herbata była zaraz! - Przysuwa się do stołu i zabiera spod noża największy kawałek sernika. — Nie jedz teraz, bo dla gości nie starczy. Widzisz, że jest niewiele... — Bo Stasiowa wszystko nam zjada! - odpowiada Berbel z ustami pełnymi ciasta. - Mamusia mówiła do Onkla, że Stasiowa to darmozjad. — Co ty wygadujesz!? — krzyczę na dziewczynkę, wypychając ją z kuchni. — Nie powtarzaj takich głupstw! Stasiowa trzęsącymi rękami wyciera szklanki. — Co ze mną będzie? — pyta jękliwie, pociągając nosem. W przerażonych oczach kręcą się łzy. — A co ma być? — silę się na beztroski ton. - Ja jestem niby rodzina, a też wciąż słyszę, że jestem leń... Ona już była taką piekielnicą od najmłodszych lat, a w gruncie rzeczy jeszcze nikogo nie skrzywdziła... — kłamię, żeby tylko nie widzieć przerażenia w oczach zaszczutej starej kobiety. Wchodzę do pokoju z tacą. Spiker kończy zapowiadać muzykę taneczną. — ...Peter Kreuder mit seiner Orchesler.* Herr Kautschek na pryncypalnym miejscu za stołem opowiada wpatrzonym w niego trzem kobietom, jak celnicy dokładnie przeglądali auto na granicy słowackiej, a on ich wszystkich okpił, przewożąc na sobie kilkanaście par damskiej bielizny. Najgłośniej śmieją się dzieci. Niepostrzeżenie wymykam się z pokoju. — Jakby pani o mnie pytała, to niech Stasiowa powie, że poszłam po piwo... — Sznuruję szybko narciarskie buty i naciągam na głowę włóczkową czapkę z pomponem. Wieczór jest granatowobiały i wygwieżdżony. Pachnie topniejącym śniegiem, trochę ziemią wyzierającą czarnymi płatami i jeszcze czymś nieokreślonym, budzącym tęsknoty i nadzieje. Wciągam głęboko ten nieuchwytny jeszcze, a już wyczuwalny w sobie i krajobrazie powiew przedwiośnia. Na rozmokłą, wydeptaną ścieżkę świerki rzucają długie ukośne cienie. Idę nią powoli. W dole szumi głośno i burzliwie Dunajec. Dom Ludwiki stoi na uboczu poza miasteczkiem. Z daleka wygląda ono jak ciemna wyspa, w którą bezładnie powtykano żółtawe migocące światełka. Można z nich wyczytać nieskomplikowaną topografię uliczek i zaułków wybiegających w rynek i pola. Najjaśniej oświetlony Deutches ?? Kreuder ze swoją orkiestrą. 104 Heim. Trochę bliżej na lewo jest poczta. Nad wejściem dynda wielka, połyskliwa żarówka niby samotna gwiazda. Obok, na drugim rogu, równy rząd mdłych światełek w oknach niemieckiego sklepu. Będą się paliły przez całą noc, strzegąc zrabowanych z całego świata przysmaków „nur fur Deutsche". A jeszcze dalej, tam gdzie wydłużają się jarzące punkciki bezładnie i półkoliście biegnącym sznureczkiem ludzkich osiedli, świeci się jasno i zachęcająco szyld knajpy. W jej wnętrzu wykładanym ciemną boazerią siedzą pijani górale i Niemcy nad kuflami piwa. A w małych murowanych domkach mieszkają ludzie, do których Ludwika nic ma wstępu. Kłaniają się jej wszyscy, ale szybko schodzą z drogi i unikają spotkania na ulicy. Ta niechęć i nieufność spływa także na mnie. Nie mam tu dokąd pójść, nikogo nie znam. Gdy patrzę na tę pustynię zapełnioną ludźmi dla których jestem powietrzem, ogarnia mnie tęsknota za Jadźką, za Warszawą i za tym wszystkim, co składało się dotąd na moje ubożuchne życic. Porzuciłam je, żeby nic głodować, uniknąć łapanek, zarobić u Ludwiki na jakieś łachy. Ale człowiek nic może być sam... Uliczkę tuż za mostem przecinają długie rowy. Zatrzymuję się z dławiącym uczuciem bezsilności i prawic fizycznego bólu. Tutaj każdego dnia pracują Żydzi. W cienkich łachmanach, zarośnięci i sini z głodu i zimna ciężkimi kilofami wkopują się w skalistą ziemię Podhala. Nie ma innej drogi do rynku. Idąc po zakupy muszę przejść obok tych ludzkich cieni. Rowy, ciągnące się wzdłuż brukowanej kocimi łbami ulicy w pobliżu mleczarni, są długie i głębokie. Widać w nich tylko do połowy ludzi zmagających się ze zmarzniętą ziemią. Czasem któryś z nich podnosi spłoszone oczy w ciemnych obwódkach. Wtedy żołnierz w zielonym mundurze krzyczy gardłowo i zajadle „schnell, schncll!" obrzucając podejrzliwym spojrzeniem nie tylko tych, co pracują, ale i przechodniów. Ludzie idąc tamtędy opuszczają głowy, przyspieszają bezwiednie kroku. O tej porze uliczka tonie w mroku i ciszy. Rozjaśniają ją tylko topniejące płaty śniegu i odblask żarówki dyndającej się na rogu przed pocztą. Patrzę na nią w tej chwili jak na symbol okrucieństwa i zawracam na drewniany most. Wspieram ręce na wilgotnych balach. Pode mną pienista topiel Dunajca. Zadudniły kroki na deskach. Odwracam powoli głowę. Wiem, że należą do Waltera. Wyłonił się z tamtej ulicy hańby nie wiedząc, że znam jego tajemnicę, że śledziłam kiedyś, gdy ukradkiem wrzucał do rowu kromki chleba i papierosy. Zatrzymuje się obok mnie. W twarzy zaskoczenie i jakby cień lęku. Jest cały szarobłękitny w księżycowej poświacie. Wydaje się w 105 njc: wyższy i smuklcjszy. Mówi coś do mnie, ale słowa toną w szumie klującej Slc< Pocl nam' rzeki. Pokazuję na uszy i wzruszam ramionami. E)jUgą chwilę stoimy obok siebie, dotykając się nieomal łokciami, zapatrzeli ^ pienisty nurt. Mija nas jakiś mężczyzna, oświetlając przelotnie nasze t\vaCzc migotliwą latarką. Z pobliskich chałup dobiega charkotliwe, zajadłe ujadanie psa. Na ścieżce pod świerkami pierwsza przerywam kłopotliwe milczenie. — Co pan robi w cywilu? Pisze pan może wiersze? — Wiersze?... Ja? — pyta zdumiony. — Nigdy nic pisałem wierszy — i śiflicJe siC> jakbym spytała o coś bardzo zabawnego. — Jestem historykiem sztuki... To znaczy, byłem na drugim roku, gdy wciśnięto mi karabin do ręki. Twarz mu spoważniała, rzęsy osunęły się na oczy. — Za to macic, czcgościc chcieli... — mówię z gorzką zaciętością, myśląc o marnujących się latach, życiu z dnia na dzień bez przyszłości i o setkach ulic z żywymi trupami... — Czego myśmy chcieli? — pyta zaskoczony i spogląda na mnie z ukosa. — Wojny. — Myśmy jej nie chcieli! - odpowiada prawic natychmiast. — Pokręciła nam życie, oderwała od niego, spycha w groby i ... — urwał nagle, nie kończąc zaczętej myśli. Stoimy naprzeciw siebie w cieniu kosmatych świerków taplając butami w rozmiękłym śniegu. — Myśmy chcieli się uczyć, Anncmarie... — mówi po chwili w zamyśleniu, z nutką smutku i zastanowienia. — To znaczy, kto? — Przysuwam się bliżej o krok i teraz mogę dostrzec wyraz jego oczu. — Ja, moi koledzy z uniwersytetu. — No dobrze, dobrze... — godzę się lekceważąco, znudzona już tematem, przy którym możemy się tak kręcić w kółko, jak pies za własnym ogonem, nie mogąc się wzajemnie przekonać. - Nic mówmy już o tym więcej... Każdy z was powtarza: „myśmy wojny nic chcieli" z tą tylko różnicą, ze jedni zwalają winę na Żydów i masonów, a drudzy na nas, Polaków, bo nie chcieliśmy oddać „korytarza". — Nie wszyscy Niemcy tak myślą. - Szuka oczami moich oczu. — Obyzy koncentracyjne są nic tylko w podbitych krajach... - dodaje ciszej, z °ciąganiem. JOG Przesuwam wzrokiem po jego postaci. W wycięciu rozchylonego kołnierza niewielki połyskliwy znaczek na piersi. Wpatruję się w błyszczącą w księżycowym świetle blaszkę, starając się odgadnąć jej rysunek i znaczenie. Idzie za moim wzrokiem i wyjaśnia niechętnie. — To oznaka za celne strzelanie. — Za celne zabijanie — poprawiam z ironią. — Musiałem coś zrobić dla mojej ojczyzny. Jestem w tej chwili tylko żołnierzem. Bez słowa ruszam w kierunku domu. Walter idzie za mną z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie szarego płaszcza. — Anncmarie... Zatrzymuję się i patrzę na niego pytająco. — Zostańmy przyjaciółmi... — Przecież wszystko nas dzieli. — To tylko zależy od nas... - dotyka nieśmiało mojej ręki. - Moja matka była Francuzką. Mieszkała pod Rouen. Tam stacjonował ojciec ze swoim pułkiem. Do dziś są ze sobą szczęśliwi... — Tamta wojna była inna... Ludzie myśleli wtedy mimo wszystko inaczej. Dziś już by twemu ojcu «ic pozwolono żenić się z Francuzką. Macie specjalne urzędy zajmujące się badaniami czystości rasy. Gdzieś wysoko nad naszymi głowami przelatuje porywisty wiosenny wiatr. — Miłości, Anncmarie, nawet biurokracja nie potrafi unicestwić... Miłość - powtarzam w myśli z odrobiną goryczy. - Jest czymś nieuchwytnym i kruchym jak samo życie. Czy można się o nią oprzeć? Zawierzyć jej? Spoglądam na niego bezradnie. Walter milczy. Ze świerków skapuje kroplami mgła, po drodze zrytej koleinami wloką się góralskie sanki. Metalicznie i cichutko pobrzękują dzwoneczki. — Muszę już wracać do domu... - Uśmiecham się blado, przytupując zmarzniętymi stopami. — Annemarie... Powiedz głośno moje imię. — Walter... Imię wydaje mi się brzydkie i bez wdzięku. Kojarzy się ze słowem „buchalter". Brzmi jakoś poważnie i nie pasuje do niego. — A jak cię nazywano w dzieciństwie? — Waltcrchen. Oder* Wali. * albo 107 _ \Valtcrchcn... — powtarzam. - Jaka szkoda, że nie piszesz wierszy... • Minął tydzień rodzinnej sielanki. Herr Kautschck odjeżdża do Słowacji. Ma odwiedzić także Austrię. Prowadzi tam walutowe interesy, które noszą oficjalną nazwę „załatwiania spraw podhalańskich". Ludwika żegna go czule, tuląc sic. zachłannie do jego kurzej piersi. Przypomina to Ledę z łabędziem. Przytomna jak zwykle, nic zapomina wetknąć mu w dłoń karteczki z dokładnym spisem ubrań i materiałów, jakie ma kupić. — A tobie co przywieźć, Anuszka? - pyta, klepiąc mnie przyjaźnie po łopatce i owiewając twarz odorem przetrawionego czosnku. — Może męża, co? Przydałby ci się jakiś solidny człowiek interesu. Niezbyt młody, ale jeszcze nie siary, żeby rzecz na samym poklepywaniu się nic kończyła... Ludwika chrząka, zerkając w stronę dzieci. Uśmiecham się nijako, ściskając jego pulchną rękę, stworzoną bardziej do łapówek niż do pracy. — Troskę o rodzinę zostaw mnie... — wtrąca Ludwika, zarzucając mu ponownie ramiona na szyję. - Ty pilnuj tylko naszych interesów i moni, moni... — uśmiecha się czule robiąc z ust ryjek, którym przejeżdża po jego bladym, nalanym policzku. Bcrbcl i Bruno skaczą wokół Herr Kautschka jak młode szczenięta, dopraszając się piskliwie o nakręcane zabawki z Wiednia. Spoglądam ukradkiem w okno na poddaszu. Na parapecie stoją menażki, a na klamce wisi hełm. Musi być chyba bardzo ciężki, myślę i nic wiem, dlaczego robi mi się smutno. Pod ganek zajeżdża czarny opel kadet. Ludwika w futrzanej kurtce zajmuje miejsce obok Herr Kautschka. Obiecał po drodze zostawić ją u fryzjera. — Pilnuj dzieci i zajmij się kolacją. Wrócę trochę później. Po fryzjerze wstąpię na chwilkę do Neli. Herr Kautschck zagnieżdża się wygodnie na siedzeniu, robi dłonią taki ruch, jakby mówił „Hcił Hitler" i samochód z wojskową rejestracją WH rusza. Dzieciaki biegną za nim przez chwilę, rozchlapując nogami rozmiękły śnieg i kałuże błota. Niebo błękitnieje zmierzchem, w powietrzu pachnie odwilżą. Stoję jeszcze chwilę na ganku myśląc o tym, że przecież kiedyś na pewno wyjdę za mąż, urodzę dzieci i będę miała własny dom. Tylko że mój mąż będzie kimś nadzwyczajnym. Najmądrzejszym, najlepszym, najszlachetniejszym i nic będzie jadł czosnku. Nic znam jeszcze jego imienia, nic 108 znam sylwetki, nie wiem, w jakim mieście mieszka, ale jest gdzieś z pewnością i któregoś dnia zjawi się przede mną, a ja od razu będę wiedziała, że to właśnie on. Tylko najpierw musi skończyć się wojna... - Tantc! - krzyczy Bcrbcl, dobiegając do mnie zdyszana. - Czy przyjdzie dziś Onkcl hauptmann? Obiecał przynieść wycinanki z tektury dla Brunona. - Nie wiem... - odpowiadam, zerkając bezwiednie w okno na pięterku i przypominam sobie, że trzeba zdjąć różową wstążkę z doniczki z aloesem na znak, że pan domu odjechał. W mieszkaniu cicho i przytulnie. Pachną świeżo zapastowanc podłogi, tyka monotonnie zegar. W krysztale na środku stołu, pod wiszącą nisko lampą, stoją alpejskie fiolki. Stasiowa siedzi w mroku kuchni na stołku pod piecem i kiwa się to w jedną, to w drugą stronę, jakby modliła się albo drzemała. Nie zwraca na mnie uwagi, pogrążona w swoim upiornym świecie lęku i nienawiści. Wysuwam się na palcach, zamykając cicho drzwi. Mam ochotę wtulić się w poduszkę na tapczanie i patrzeć, jak pokój pogrążony w ciszy błękitnieje zmierzchem. Pragnę odnaleźć w nim coś ze swego dawnego domu, który pewnego dnia przestał istnieć. Sens tego, co się sta'o, wciąż jeszcze nie dociera do mnie. Nic potrafię zawierzyć prawdzie, chociaż powtarzam sobie nieustannie, że nie mam już domu. Wszystko stało się zbyt nagle. Po czymś, co było realne i stale, pozostało jedynie poczucie krzywdy i tęsknota. - Tantc! - woła z dziecinnego pokoju płaczliwie Berbel. - Niech Tanie tu przyjdzie. Bruno gwoździem rysuje po ścianie, powiedział, że wydłubie mi oko! Siedzę z dziećmi na podłodze i z barwnych klocków układamy razem dworzec kolejowy. Berbel podstępnym ruchem palca u nogi burzy niby niechcący cały fronton, pracowicie i dokładnie ustawiony przez Brunona. Klocki z łoskotem rozsypują się po podłodze. Coś mnie nagle ściska za gardło i muszę szeroko otworzyć oczy, żeby się nic rozpłakać. Tak kiedyś runął mój dom... - Przestań, bo dam kopa w tyłek! - krzyczy Bruno, zamierzając się pięścią na Berbel. - Jak ty się odzywasz do siostry!? - krzyczę, ale chłopak nic sobie z tego nie robi i rozpoczyna od nowa ustawianie kolumienek, zerkając w naszą stronę zh/m okiem. Trzasnęły kuchenne drzwi, ktoś wyciera buty o słomiankę. 109 — Mutti! - Zrywa się Bcrbel. — Na pewno Mutti... — I biegnie do przedpokoju. — Mutti obiecała odkupić dla mnie od Neli fulbolówkę... Taką prawdziwą... — Bruno wpatruje się czujnie w drzwi, ale na progu staje haupt-mann Bieder z uwieszoną u jego ramienia Bcrbel. — Onkcl przyniósł nam czekoladę w takich okrągłych, blaszanych pudełeczkach! — informuje uszczęśliwionym głosem i ciągnie gościa za rękę na środek pokoju. — Co tutaj budujecie? — siada na podłodze obok nas i głaszcze Brunona po ciemnej, kształtnej głowic. — Jak bylcm w twoim wieku, to także wciąż coś budowałem i majsterkowałem. — A teraz pan burzy... — dopowiadam cicho z przekąsem, ale haupt-mann Bieder nic daje poznać po sobie, że cokolwiek usłyszał. Czuję się nagle zażenowana i tak naprawdę, to nie bardzo wierzę we własne słowa. Hauptmann Bieder jest wprawdzie w Luftwaffc, ale jak do tej pory robi wszystko, byle nie latać, nie bombardować. Stara się unikać frontu i bliższych kontaktów z wojną, co mu się, jak dotąd, udaje dzięki jakimś stosunkom w wyższych wojskowych sferach. — Ludwika lada chwila powinna wrócić... — mówię pośpiesznie, zerkając na zegar ustawiony na komodzie. — Jest już zupełnie ciemno... — w głosie hauptmanna troska. — Nie powinna sama wychodzić. To niebezpieczne dla kobiety. — Dlaczego? — pytam podchwytliwie i patrzę mu w oczy. — Ach, Kind*, przecież jest wojna... — U nas chyba spokojnie?... — Tak, spokojnie — potwierdza szybko, ale w jego ustach to oświadczenie brzmi jakoś niepokojąco. — O czym rozmawiacie? — szarpie mnie za rękaw Bcrbel. — Dlaczego Onkel nie bawi się z nami? — Zaraz będzie się bawił... — odpowiadam, podsuwając hauptmanno-wi duże pudełko z klockami. — Tutaj przy dzieciach, w tym przytulnym pokoju zappmina się o wojnie... To jest właśnie ten głęboki oddech, jaki się łapie będąc przez dłuższy czas z głową w wodzie. * Ach, dziecko 110 — Tęskni pan za domem, Herr hauptmann? — patrzę ze współczuciem w jego wyłupiaste oczy w gęstej siateczce zmarszczek. — W dzisiejszych czasach nigdy nie jest się pewnym, czy się go jeszcze ma, kleine* Annemarie... — mówi w zamyśleniu, budując z klocków wysoką, nieskładną piramidę. — W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy straszliwie samotni... — dodaje bez związku i nagle podnosi się z podłogi. — Może napije się pan kawy? — Muszę iść. Umówiłem się na partyjkę szachów w Deutsches Heim. — Czy mam coś powtórzyć Ludwice? — Chyba tylko to, żeby wieczorami siedziała w domu. — Uśmiecha się nijako. Dzieciaki odprowadzają go do przedpokoju. Chłopak z namaszczeniem przymierza siodełkowatą czapkę. — Jak będę dorosły, to też będę oficerem i pójdę na wojnę! — mówi chełpliwie, poprawiając zsuwający się na oczy daszek. — Tego ci nie życzę, Bruno... — odpowiada na wpół ze śmiechem hauptmann i zarzuca na ramiona szary płaszcz ze srebrnymi naramiennikami. — Also, bis Morgen.** — Bis Morgen*** — odpowiadam z mimowolnym westchnieniem, uświadamiając sobie, że od jutra znów zaczną się flirty, wystawne kolacje i ciężka praca w kuchni. Po późnej kolacji dzieci wreszcie zasnęły. Stasiowa nieśmiało rozkłada siennik na podłodze, zerkając w moją stronę pytającym wzrokiem. — Niech się Stasiowa kładzie, ja sama odgrzeję pani kolację... Chodzę po pokojach cicho na palcach od okna do okna, wyglądając na ciemną błotnistą drogę. Rozkoszuję się samotnością i ciszą. Chmury klębiaste przesuwają się przez księżyc jak żałobny welon, pieniście szumi Dunajec. Świerki czarną ścianą schodzą w dół do rwącego potoku. Zegar wydzwania jedenastą. Myślę o tym, że gdybym miała dla siebie takie mieszkanie, to bym je zupełnie inaczej urządziła. Wyczarowuję w wyobraźni meble, obrazy, zielone rośliny. Ustawiam je, rozwieszam i przez króciutki moment żyję w płaszczyźnie wybranej przez siebie. Odeszły smutki i nagle przyszła nadzieja. Nadzieja, która z sekundy na sekundę zamieniała się w * mała ** A więc, do jutra. *** Do jutra. 111 pewność, że moje życie ułoży się kiedym wcdjug mCg0 życzenia i planu. Wystarczy tylko tego bardzo pragnąć i ^iedzieć, czego się pragnie... Przytulam twarz do chłodnej szyby. ?? ochotę śmiać się albo śpiewać. Wzbiera we mnie czułość do całego śwjata j gdy s}yszc chrobotanie pod frontowymi drzwiami, pierwszą moją ??? jest troska 0 Ludwikę. Zastanawiam się gorączkowo, co jej podać ?? koiacjQ { czy njc ogrzac- łóżka termoforem. Nic czekając, aż otworzy drzwi kiuczcm) wybiegam na jej spotkanie. Wiosna przyszła zupełnie nicoczekiwąnic Powia, ??1??) roztopiI śniegi, nazganiał na błękit nieba białe lotne obłoki. Ludwika wymieniła haupt-manna Biedcra na stabsarzta Spcckmaj^ Luftwaffc bowiem częściowo wyjechała. Owego kwietnia 1942 roku ro>począły siq proby małcj inwazji w Dieppc. Na Atlantyku niemieckie łodzie podwodnc zadary nocie państw sprzymierzonych poważne straty. Armia Radziecka odsunęła linię frontu o 400 km na zachód od Moskwy. Ale dlą Nicmcow ta pierwsza klęska była jedynie przedmiotem żarcików pod adrtscm wioscnncgo błota. Stasiową nadal bolały zęby i twarz miała niezmiennic podwjązaną chustką, niemal po czubek nosa. Do miasteczka przyby, nowy bataUon Sturmpionierów i nowe oddziały Flakartillcrie. Częścio^ na szkolcnie) a czcściowo na odpoczynek. Przy stole Ludwiki pojawiły sjc nowe twarze. Leutenant Adalbert stoi na ganku. Jesl bcz piaszcza.'W dłoni obraca bukiecik fioletowych krokusów. - Anncmarie, to dla pani... - spoq daszka czapki patrzą z opaloncj twarzy oczy uciekające zmysłowe pod ^owicki. Rozwieszam na sznurze bieliznę. Białe, rozszywane koronkami rjoszewki trzepoczą się jak wielkie ptaki na uwięzi. - Annemarie, spójrz na mnie... Na horyzoncie zielone góry w słońca Cicply powicw przynosi daiekie pobekiwanie owiec i brzęczenie dzwon- odtrącam jego dłoń. Kwiaty rozsypują się. Leutenant Adalbert wykr bcz s}ow3) w ^?5?????1 butach na słoninie. Ocieram usta wierzchem dł^ni Łzy wścicklości i upokorzenia napływają pod powieki. Na wargach słor^y smak krwi - Fraulein Annemarie! - krzyczy ^mho Kcrlj ^?????^? przyjaźnie dłonią. - Wokół naszego lotniska rozk\vitły krokusy. Cała hala w fioletowych plamach. Musi to pani zobaczyć. 112 Poprawiam odruchowo zmierzwione włosy i szukam wzrokiem Waltera. Jednym susem przeskakuje schodki i wpada na ganek. — Patrz, jakie śliczne! — Wyciąga z kieszeni ostrożnie bukiecik i w tej samej chwili wzrok jego pada na rozsypane kwiaty. Spogląda mi w oczy. Oblewam się rumieńcem. Botho drepcze po ganku w rytm wygwizdywane-go przez siebie fokstrota. — Więc to dla ciebie je zrywał... — W jego twarzy wyraz bezradności i gniewu. Botho w tanecznych lansadach, chudy i opalony, ujmuje mnie za ręce i obraca w takt nuconego walca „An der schóncn, blaucn Donau". Na mojej granatowej sukience wiosenne słońce obnaża bezlitośnie zrudzenia i plamy. W nogi uwierają ciężkie zimowe buciki. Ludwika wciąż jeszcze nie zdecydowała się na podarowanie mi swych znoszonych pantofli. — Walter jest moim najlepszym przyjacielem — rzuca bcz związku Botho, zataczając ze mną malc kółeczka po ganku. — Jak się wojna skończy, będę wam trzymał dziecko do chrztu. — Co pan wygaduje za głupstwa!? — To pani nic wic, że się macie pobrać po wojnie? — Śmieje się, mrużąc zabawnie oczy. Kręcąc się w takt urojonej melodii spoglądam w stronę Waltera. Oparty o rzeźbioną belkę ganku wodzi za nami wzrokiem. W palcach obraca nadwiędły bukiecik. Uśmiecham się do niego, odrzucając ruchem głowy opadające na czoło włosy. Przez ich pasemka słońce rozszczepia się smużkami tęczy. — Walter! — wołam z drugiego końca długiego ganku, wysuwając się z objęć Botha. Podchodzę do niego i sięgam po bukiecik. — Annemarie, ty dla niego jesteś tylko zabawką, a ja ciebie kocham. Patrzymy na siebie w milczeniu. Padło ważkie słowo. Rośnie między nami, potężnieje. Wali się na nas jak grom z jasnego nieba w słoneczny ranek. — Myślałem, że wiesz... — To takie dziwne... Takie niepojęte... — powtarzam jak we śnie, wodząc wzrokiem po dalekich górach, błękicie nieba, po obłokach pierzastych niczym dzikie łabędzic w locie. I nagle ogarnia mnie lęk przed tą miłością. Jakiś wewnętrzny sprzeciw, a jednocześnie wdzięczność i wzruszenie. Znów przyszło do mnie to słowo... Kiedy to było? Minął wiek, dwa wieki? Mama w sukience z białej markizety w kolorowe kwiaty uśmiecha się do mnie przez stół, unosząc kielich. Twarze moich bliskich rozmazują 113 pewność, że moje życie ułoży się kiedyś według mego życzenia i planu. Wystarczy tylko lego bardzo pragnąć i wiedzieć, czego się pragnie... Przytulam twarz do chłodnej szyby. Mam ochotę śmiać się albo śpiewać. Wzbiera we mnie czułość do całego świata i gdy słyszę chrobotanie pod frontowymi drzwiami, pierwszą moją myślą jest troska o Ludwikę. Zastanawiam się gorączkowo, co jej podać na kolację i czy nic ogrzać łóżka termoforem. Nie czekając, aż otworzy drzwi kluczem, wybiegam na jej spotkanie. Wiosna przyszła zupełnie nieoczekiwanie. Powiał halny, roztopił śniegi, nazganiał na błękit nieba białe lotne obłoki. Ludwika wymieniła haupt-manna Biedcra na stabsarzta Speckmanna. Luftwaffe bowiem częściowo wyjechała. Owego kwietnia 1942 roku rozpoczęły się próby małej inwazji w Dieppc. Na Atlantyku niemieckie łodzie podwodne zadały flocie państw sprzymierzonych poważne straty. Armia Radziecka odsunęła linię frontu o 400 km na zachód od Moskwy. Ale dla Niemców ta pierwsza klęska była jedynie przedmiotem żarcików pod adresem wiosennego błota. Stasiową nadal bolały zęby i twarz miała niezmiennie podwiązaną chustką, niemal po czubek nosa. Do miasteczka przybył nowy batalion Sturmpionierów i nowe oddziały Flakartillcric. Częściowo na szkolenie, a częściowo na odpoczynek. Przy stole Ludwiki pojawiły się nowe twarze. Leutcnant Adalbert stoi na ganku. Jest bez płaszcza. W dłoni obraca bukiecik fioletowych krokusów. — Anncmarie, to dla pani... — spod daszka czapki patrzą z opalonej twarzy oczy uciekające zmysłowe pod powieki. Rozwieszam na sznurze bieliznę. Białe, rozszywane koronkami poszewki trzepoczą się jak wielkie ptaki na uwięzi. — Annemarie, spójrz na mnie... Na horyzoncie zielone góry w słońcu. Ciepły powiew przynosi dalekie pobekiwanie owiec i brzęczenie dzwonków. Odtrącam jego dłoń. Kwiaty rozsypują się. Leutcnant Adalbert wykręca mi obie ręce do tyłu i zamyka usta pocałunkiem. A potem odchodzi cicho, bez słowa, w wysokich butach na słoninie. Ocieram usta wierzchem dłoni. Łzy wściekłości i upokorzenia napływają pod powieki. Na wargach słony smak krwi. — Fraulcin Annemarie! — krzyczy Bolho Kcrl, wymachując przyjaźnie dłonią. - Wokół naszego lotniska rozkwitły krokusy. Cała hala w fioletowych plamach. Musi to pani zobaczyć. 112 Poprawiam odruchowo zmierzwione włosy i szukam wzrokiem Waltera. Jednym susem przeskakuje schodki i wpada na ganek. — Patrz, jakie śliczne! - Wyciąga z kieszeni ostrożnie bukiecik i w tej samej chwili wzrok jego pada na rozsypane kwiaty. Spogląda mi w oczy. Oblewam się rumieńcem. Botho drepcze po ganku w rytm wygwizdywanc-go przez siebie fokstrota. — Więc to dla ciebie je zrywał... - W jego twarzy wyraz bezradności i gniewu. Bolho w tanecznych lansadach, chudy i opalony, ujmuje mnie za ręce i obraca w taki nuconego walca „An der schoncn, blaucn Donau". Na mojej granatowej sukience wiosenne słońce obnaża bezlitośnie zrudzenia i plamy. W nogi uwierają ciężkie zimowe buciki. Ludwika wciąż jeszcze nie zdecydowała się na podarowanie mi swych znoszonych pantofli. — Walter jest moim najlepszym przyjacielem — rzuca bez związku Botho, zataczając ze mną malc kółeczka po ganku. — Jak się wojna skończy, będę wam trzymał dziecko do chrzlu. — Co pan wygaduje za głupstwa!? — To pani nie wic, że się macic pobrać po wojnie? — Śmieje się, mrużąc zabawnie oczy. Kręcąc się w takt urojonej melodii spoglądam w stronę Waltera. Oparty o rzeźbioną belkę ganku wodzi za nami wzrokiem. W palcach obraca nadwiędły bukiecik. Uśmiecham się do niego, odrzucając ruchem głowy opadające na czoło włosy. Przez ich pasemka słońce rozszczepia się smużkami tęczy. — Walter! — wołam z drugiego końca długiego ganku, wysuwając się z objęć Botha. Podchodzę do niego i sięgam po bukiecik. — Annemarie, ty dla niego jesteś tylko zabawką, a ja ciebie kocham. Patrzymy na siebie w milczeniu. Padło ważkie słowo. Rośnie między nami, potężnieje. Wali się na nas jak grom z jasnego nieba w słoneczny ranek. — Myślałem, że wiesz... — To takie dziwne... Takie niepojęte... - powtarzam jak we śnie, wodząc wzrokiem po dalekich górach, błękicie nieba, po obłokach pierzastych niczym dzikie łabędzic w locie. I nagle ogarnia mnie lęk przed tą miłością. Jakiś wewnętrzny sprzeciw, a jednocześnie wdzięczność i wzruszenie. Znów przyszło do mnie to słowo... Kiedy to było? Minął wiek, dwa wieki? Mama w sukience z białej markizety w kolorowe kwiaty uśmiecha się do mnie przez stół, unosząc kielich. Twarze moich bliskich rozmazują 113 się w mgiełce wzruszenia. Głos ojca, gdy wznosi toast za szczęście narzeczonych, matowieje troską. On jeden wierzy w możliwość wojny, a moim wybrańcem jest drugi oficer Marynarki Wojennej. Siedzi obok mnie smukły i dorodny z maleńką blizną nad lewym okiem. Tyle razy ją całowałam. Był przecież moim bohaterem. Nic zdobył jej wprawdzie na wojnie, ale w bitce z marynarzami w swoim pierwszym rejsie dookoła świata. Okoliczności tej bójki w jakiejś knajpie Casablanki nosiły dla mnie wtedy wszelkie cechy bohaterstwa... Ściskam go pod stołem za rękę, a on korzystając z ogólnego zamieszania nachyla się i szepcze bardzo gorąco: „kocham do szaleństwa"... Odpłynął ode mnie tamten czas pierwszej miłości, tak jak jego okręt w swoją drogę donikąd. — Walterze - szepczę przez łzy. - Jak to się stało? — Nic wiem, Annemarie. — Patrzy na mnie wzrokiem winowajcy. — I co my teraz zrobimy? — Uświadamiam sobie, że i we mnie jest coś z tej miłości. Niefortunnej i niepewnej jak wojenny dzień. — Co my teraz zrobimy? Ciepły wiatr trzepocze niecierpliwie listkami młodej jarzębiny. Botho na poręczy ganku wykonuje skomplikowane ćwiczenia gimnastyczne. Milczymy. Góry w słońcu, jak zielone garby, osłaniają horyzont. Jesteśmy bezpiecznie odgrodzeni od nieprzyjaznego świata, okopów i pomruku dział. Siedzimy niby w głębokiej misie zdobionej ornamentem góralskich motywów. Ale na jak długo? — Gdzie ty się podziewasz?! — denerwuje się Ludwika, wychylając głowę z kuchennego okna. — Tyle roboty w domu! Botho podciąga się na rękach, uchwyciwszy za belkę nad drzwiami, i tarasuje sobą wejście. — Kochana, pokaż my kolana, ładna panenka, czi pany tanczi... — recytuje jednym tchem śmiesznie akcentując i zeskakuje z łoskotem tuż przede mną. - Ja mówić po polsky... Ludwika trzaska z pasją lufcikiem. W progu natykam się na Stasiową. Ma nasuniętą głęboko na oczy chustkę koloru szafranu. Dźwiga wiadra w powykręcanych reumatyzmem rękach. — Niech Stasiowa zostawi, ja przyniosę... — Pani się będzie gniewała... - mamrocze niewyraźnie i stara się mnie wyminąć. Do sieni zagląda ciemna, rozwichrzona głowa Botho Kcrla. — Woda, woda! — wykrzykuje po polsku, jak papuga i wyrywa wiadra z rąk Stasiowej. Pompując wodę szczerzy białe, ostre zęby w uśmiechu. Jest 114 w jego twarzy coś z młodego wilka. Stasiowa drepcze przy wiadrach nieporadnie i w miejscu, jak kura, manipulując bez przerwy przy chustce. Zawracam do sieni. W drzwiach spotykam się z Ludwiką. Bez słowa odsuwa mnie dłonią, niczym zawadzający po drodze przedmiot i wypada na ganek. — Stasiowa! — Kobiecina skacze niby dotknięta prądem, rzucając się do wiader. — Co to za wysługiwanie się niemieckim żołnierzem?! — Schodzi powoli ze schodków trzymając ją na uwięzi swego wzroku niby kobra ptaka. — Czy mam powiedzieć, komu pompuje wodę?... Stasiowa zatacza się do tyłu i prawą ręką robi taki ruch, jakby się osłaniała przed ciosem. Botho nic przerywając pompowania obserwuje scenę. Stara się widocznie zrozumieć, o co chodzi, bo jego ciemne, inteligentne oczy biegają od jednej do drugiej. — A więc... — cedzi Ludwika stojąc cała w słońcu, piękna jeszcze i smukła w sukience koloru wrzosu. Stasiowa chwyta pełne wiadra, unosi je z trudem, zatacza się, oblewa nogi wodą i usiłuje iść szybko naprzód. Botho próbuje jej pomóc, ale Stasiowa potrząsa energicznie głową i coś sepleni, czego nic mogę z daleka dosłyszeć. — Proszę ją zostawić — mówi Ludwika po niemiecku. — Starsi ludzie muszą mieć trochę gimnastyki. — Poprawia dłonią świeżo zaondulowanc włosy i zawraca krokiem zadowolonej z siebie kobiety. Wyciągam z kuchennej szafki sery i wędliny. Myślę z żalem, że nie mogę z tych smakołyków nic przesłać Jadźce. Wiem przecież, że głoduje w Warszawie. Listy od niej przychodzą rzadko. Przeżywa swoją wielką miłość do Józka określając go jako „huragan skrzyżowany z trąbą powietrzną". Jak ja jej powiem o mojej miłości do Niemca? Czy potrafi zrozumieć? Uświadamiam sobie, że przecież stało się coś, czego moje środowisko nigdy nie wybaczy. Ogarnia mnie jakiś wewnętrzny popłoch, chęć ucieczki z tego domu, ucieczki od samej siebie. W pokoju obok Bcrbcl i Bruno mają lekcję niemieckiego z tą samą blondynką, która uczy także Ludwikę. Spiegelein, Spiegelein an der Wand. Sagę mir, wer ist der schónste In den ganzen Land... Berbel recytuje z przejęciem bajkę o śpiącej królewnie, połykając sylaby. Stasiowa sapiąc ustawia wiadra na ławie obok pieca. 115 — Dlaczego człowiek boi się śmierci? - sepleni płaczliwie. - Dlaczego? Przerywam na moment krajanie salami w cienkie plasterki i spoglądam na nią bezradnie. Uświadamiam sobie, że łączy nas wspólna niteczka lęku o życie. Trzymamy się jej kurczowo, każda na swój sposób. Ale to, że nic pęknie, jest tylko naszym złudzeniem. Nitkami bowiem rządzi ktoś inny. Stasiowej nitkę może przerwać kaprys Ludwiki. Moją — nawet leutenant Adalbert, gdyby przyszła mu na to ochota. Przecież zastrzelić Polkę albo pod byle pretekstem wydać w łapy Gestapo, to tak jak splunąć. Ludzie często ulegają potrzebie spełnienia obowiązku obywatelskiego i bardzo często spluwają. Kaleczę się nożem w palce. Kropelki krwi spływają na salami zrabowane na Węgrzech. — Niech Stasiowa poszuka szmatki... — Dlaczego człowiek boi się śmierci? — powtarza pytanie z maniackim uporem, owijając mi niezdarnie palec kawałkiem bandaża. — Mówią, że łatwiej jest umrzeć niż żyć. To ja się pytam, dlaczego w tych czasach ludzie nie boją się życia, tylko śmierci? Moje życic jest takie straszne, a ja się go boję stracić. Mnie się co noc śni, że mnie zabijają, że mnie trują w komorze gazowej, że palą mnie w piecu. Co noc umieram i nic mogę się do tego przyzwyczaić... Dlaczego tak się dzieje? — Podnosi na mnie nieszczęśliwe oczy zaszczutego psa i patrzy wyczekująco. — Ja też się boję śmierci — wybucham, ogarnięta nagle jakimś złym przeczuciem. — Panience nic nie grozi... — sepleni zazdrośnic, z goryczą. — Anncmarie! — wola z biurowego pokoju Ludwika. Głos ma dźwięczny i doniosły. Biegnę, potykając się o wystające z każdego kąta pożydowskie meble wywiezione z krakowskiego getta. Przy biurku Ludwiki stoi leutenant Adalbert zdejmując powoli irchowe rękawiczki. — Pan porucznik zje z nami drugie śniadanie - informuje Ludwika, stukając końcem ołówka w rozłożoną księgę rachunkową. Przy sąsiednich stołach Nela i Marta pilnie wpisują kolumny cyferek do długich rejestrów. Zerkają ukradkiem w naszą stronę. — Co mam przygotować? Ludwika podnosi na leutenanta pytający wzrok pełen usłużnego wyczekiwania. 116 - A co pani by przygotowała, stisse* Annemarie? — mruży wyżle oczy. — Zapewne mocną dawkę arszeniku, nicht wahr?" — wybucha krótkim śmiechem i nagle poważniejąc zwraca się do Ludwiki z pogardliwą atencją. — Jeśli można prosić, to tylko ziarnistą kawę ze śmietanką. Wychodzę, nie oglądając się za siebie. Na wargach zapiekł tamten pocałunek. W kuchni opieram się dłońmi o stół i patrzę z tęsknotą na dalekie góry dostępne tylko dla Niemców i naszej partyzantki. Generalny Gubernator, doktor Frank, wydał zarządzenie zabraniające ludności polskiej przebywania na Podhalu. Okręg ten jest zarezerwowany tylko dla „panów świata" i dla Goralenvolku. A może ja wcale nie kocham Waltera? - myślę gorączkowo, czepiając się tej możliwości, jak ostatniej deski ratunku. Z całą pewnością go nie kocham. Nie powinnam kochać... Nieoczekiwanie zjawia się w otwartym oknie. — Annemarie, załatwiłem sobie wolne popołudnie! Pójdziemy na krokusy... Ciche skradanie przez długi przedpokój. Gwałtownym ruchem zamykam okno dając Walterowi znak oczami, żeby odszedł. Stasiowa rąbie drwa na pieńku przed szopą. Pod słomianą strzechą ulepiły gniazdo jaskółki. Walter kiedyś powiedział, że jaskółki przynoszą szczęście... — Czyżby było zimno? — Za moimi plecami drwiący głos leutenanta Adalberta. Widział czy nie widział? — zastanawiam się, przecierając nerwowo filiżanki ściereczką. — Za chwilę podam kawę — staram się, aby mój głos miał spokojne brzmienie. — Masz najcudowniejsze włosy, jakie znam... — mówi do moich pleców i nagle czuję na karku twardy uchwyt jego długich, chłodnych palców. Obraca mnie powoli w swoją stronę jak bezwolną kukłę. — Taki kruchy, delikatny karczek... — ściska coraz mocniej. W szarych chłodnych oczach bezwzględność. — Boli... — wymawiam szeptem. — Musi boleć! — uśmiecha się z wyższością i nagle odchodzi, wzruszając pogardliwie ramionami. * słodka * czyż nie? 117 Siedzimy w pięcioro przy stole nakrytym białą serwetą w bogate hafty „ryszclie". Prasowałam je dwie godziny pod czujnym okiem Ludwiki, która zerkając na każdy mój ruch ręki, flirtowała z Adalbertem. I teraz patrzę ze zgrozą, jak Bruno kładzie na obrusie mokrą łyżeczkę po kakao. Lcutenant Adalbert odpowiada Ludwice na jakieś zawiłe pytanie dotyczące frontu w Afryce, ale jego oczy wędrują za moim wzrokiem. Półuśmiech pojawia się na lekko przypłaszczonej górnej wardze. Jego dłoń niby niechcący potrąca filiżankę z kawą. Płyn rozlewa się szeroko ciemną plamą. Na ułamek sekundy spotykamy się oczami. - Entschuldigcn Sic...* - pochyla się w stronę Ludwiki i trzaska pod stołem dyskretnie i z wdziękiem obcasami. — Drobiazg! — śmieje się nienaturalnie Ludwika. — Annemaric da sobie z tym doskonale radę... Mam już dodatkowe zajęcie na popołudnie - myślę z wściekłością, starając się nic okazać tego po sobie. Lcutenant Adalbert podsuwa w moją stronę pustą filiżankę. — Mogę prosić? Ręka mi drży, gdy z niebieskiego dzbanuszka ze złoceniami nalewam mu kawę. - Właściwie to przyszedłem oznajmić paniom dobrą nowinę... -uśmiecha się do nas uprzejmie i milo. - Według ostatniego komunikatu nasza Luftwaffc strąciła we wczorajszych walkach nad Atlantykiem siedem samolotów nieprzyjacielskich i zatopiła trzy łodzie podwodne. W Rosji zdobyliśmy Nowosokolniki i Ncwcl... Twarz Ludwiki promienieje zachwytem i dumą. - Mein Gott, das ist wirklich cin Fest!** - mówi w uniesieniu. Jej wymarzona cukiernia w Berlinie przybliża się o tych kilkuset poległych w walkach. Dzieci klaszczą w ręce, podskakując na krzesłach. Rozcntalowskie filiżanki są w niebezpieczeństwie. - Dziś wieczorem musimy to uczcić butelką koniaku - oznajmia lcutenant Adalbert. — Właśnie chciałem paniom zakomunikować, że przyjdę ze stabsarztem i z tymi dwoma nowymi kapitanami z Flakartilleric. — Znakomicie! — wykrzykuje Ludwika. — Widzę, że nic cieszą panią nasze zwycięstwa? — zwraca się do mnie lcutenant Adalbert. W glosie zwykła nutka ironii. * Przepraszam panią... ** Mój Boże, to rzeczywiście prawdziwe święto! 118 - To chyba zrozumiale. - Wytrzymuję jego wzrok i mimo woli prostuję się przy stole. Ludwika chrząka, dzieci przestały na chwilę kręcić się na krzesłach. - Jest pani nierozsądna, Annemaric - Adalbert uśmiecha się pobłażliwie, z wyższością. - My niesiemy kulturę. Gdybyśmy przegrali, świat wróci do barbarzyństwa... To nasza wielka misja dziejowa w stosunku do Europy. - Jestem innego zdania... - mówię odważnie, udając, że nie widzę gniewnie ściągniętych brwi Ludwiki. „Kulturtargcr"* wzrusza nieznacznie ramionami. - Nie wic pani widocznie, co znaczy bolszcwizm. - To zależy dla kogo... - Patrzę w jego piękną, nordycką twarz. -Dla Ludwiki oznacza fiasko własnej kawiarni w Berlinie. Dla pana utratę rodowego majątku w Prusach. Ja nie mam do stracenia nic... Ludwika odsuwa z brzękiem filiżankę. - Za dużo sobie pozwalasz w moim domu! Zapominasz, że twoje miejsce w kuchni... Podnoszę się bez słowa od stołu. Lcutenant Adalbert chwyta mnie za rękę. - Zostanie pani tutaj! Ludwika przygryza wargę. - Karaniem wrogów Trzeciej Rzeszy zajmuje się Gestapo - zwraca się z czarującym uśmiechem do Ludwiki. - Dopóki pani kuzynka siedzi przy tym stole, nic jest niebezpieczna... Wyszarpuję rękę z jego uścisku. - Znacznie lepiej czuję się w kuchni, proszę mnie nic zatrzymywać... Stasiowa kraje kiełbasę do bigosu. Za otwartym oknem przemykają się koliście biało-czarne jaskółki. - Znów noc zapowiada się burzliwie... - Siadam z westchnieniem na taborecie. - Bawią się albo mordują. To cała ich praca - sepleni Stasiowa, podsuwając do obrania jabłka na kompot. Kiedy go wreszcie wyślą na front? - zastanawiam się. Od kilku miesięcy dekuje się tutaj, chociaż inni z jego grupy dawno odjechali. - Panienka to się Niemcom podoba... Taka Aryjka z prawdziwymi włosami blond... — odzywa się z zazdrością w glosie. — Dziś to niebezpie- * Ten, który niesie kulturę 119 cznie mieć czarne włosy. Była tutaj taka jedna w miasteczku, jeszcze w samych początkach... Wcale nic Żydówka, tylko wyglądała podejrzanie. Czarna była jak Cyganka. Złapali ją i zażądali papierów. Nic miała przy sobie. Błagała, żeby z nią pojechali do Szczawnicy po dokumenty, ale widać nic chciało im się sprawdzić i na wszelki wypadek zabili ją razem z innymi Żydami przeznaczonymi tego dnia do egzekucji. A jakby miała jasne włosy, to by jeszcze do dziś żyła... Mimo woli spoglądam w szybę na swoje odbicie i myślą o tym, że w tej wojnie nic nie jest proste. Ani kolor włosów, ani nawet tak intymna rzecz jak miłość. Gdybym chciała poślubić Niemca, musiałabym przejść przez wszystkie badania antropologiczne. I tylko ich wynik zdecydowałby o tym, czy mam prawo do osobistego szczęścia... — Annemarie! — woła Ludwika z pokoju. — Pójdziesz zaraz z lcute-nantem Adalbertem po prowiant na kolację! — Do kantyny w Dcutschcs Heim? — pytam, wchodząc do pokoju. — Nie. Do mnie. — Do pana? — Czuję, że rumieniec powoli oblewa mi twarz. — Do mnie. Tyle tylko, że nic z wizytą. Po prostu zabierze pani kilka butelek koniaku... — Weź ze sobą koszyk — upomina Ludwika — i zaraz wracaj, bo trzeba jeszcze dziś poprasować bieliznę. — Niech pani będzie spokojna — oficer zwraca się z grzecznym uśmiechem do Ludwiki. — Nie zatrzymam dłużej Annemarie, niż to będzie konieczne. Droga jest szeroka, obeschła z błota. Po obu stronach pachną nagrzane słońcem smreki, pączkujące złotawymi szyszeczkami. Wyglądamy tak jak pan ze służącą — myślę ze złością i ściągam z głowy chustkę, nie zwracając uwagi na wiatr. Przyspieszam kroku i wyprzedzam leutenanta. — Boisz się, Annemarie? — kładzie rękę na moim ramieniu. — Czegóż mam się bać? - mówię z lekceważeniem, strącając jego rękę, ale to nieprawda. — Idzie pani przecież do jaskini lwa! — Parska krótkim, nerwowym śmiechem. Wzruszam ramionami i bezwiednie przyspieszam kroku. Leutcnant Adalbert milczy. Sosny pachną, ciepły porywisty wiatr tarmosi wierzchołki. Radosny spokój wiosennego dnia. A gdzieś tam za górami pod tym samym wiosennym niebem giną ludzie. Encyklopedię śmierci otwarto tego roku na hasłach: Leningrad, Rostów, Woroneż, Sewastopol, Tobruk, Singapur, At- 120 lanlyk... Krwawe fronty biegną lądem i morzem. Uwierzyć trudno w cichym i pełnym harmonii krajobrazie Podhala, że ludzie zabijają ludzi tylko dlatego, że zrządzeniem przypadku urodzili się pod różną szerokością geograficzną. Spoglądam z ukosa na leutenanta Adalberta. Może i on któregoś dnia polegnie na którymś z frontów. Ogarnia mnie niespodzianie uczucie żalu. Żal mi go jak pięknego przedmiotu, dzielą sztuki, które musi w bezsensowny sposób ulec zniszczeniu. Jakoś się i z nim już zżyłam. — O czym pan myśli? - zapytuję nieoczekiwanie dla samej siebie, zastanawiając się nad tym, czy i on zdaje sobie sprawę z życia na kredyt, z bezsensu wojny. Drgnął jak zbudzony ze snu. W oczach zaskoczenie. — O czym myślę?... — powtarza i patrzy na mnie. — Ach, nie wiem... Chyba słuchałem skowronka. Słyszy pani, jak gdzieś tam w górze śpiewa nad nami? — unosi głowę i przesuwa wzrokiem po bezchmurnym rozsłonccznionym niebie. — Przypomniał mi rodzinny dom pod Mindcn... Wic pani, gdzie leży Mindcn, Annemarie? — Nic! —potrząsam głową. — Lasy, pastwiska, jeziora, kręte brzegi Wezery. Moja ojczyzna. Tam się urodziłem, uczyłem się polować, jeździć konno, strzelać z flowcru... — w głosie tęsknota. Jest w tej chwili bardzo ludzki. Czuję do niego nagły przypływ sympatii. — Ojczyzna... — wymawiam bezwiednie głośno i coś mnie łaskocze w gardle, wilgotnieje w oczach. — Ojczyzna... Leutenant Adalbert uśmiecha się do mnie już znów tym samym wyniosłym, ironicznym grymasem. — Zapamiętaj sobie, Annemarie, że sentymentalizm jest czymś, co rozkłada człowieka. Być silnym, to być bezwzględnym. — Chcę być taka, jaka jestem. Leutenant przyśpiesza kroku i sięga ręką do kieszeni kurtki. — Jesteśmy na miejscu, Fraulcin Annemarie. Stoję przez chwilę na oszklonej werandzie, patrząc na fioletowe od krokusów wzgórza, na chaty góralskie barwy lipcowego miodu, na smużki niebieskawych dymów unoszące się delikatną mgiełką i nagle doznaję uczucia, że widzę to wszystko po raz ostatni. Że już nigdy więcej nie będzie mi dane oddychać powietrzem górskiej wiosny, zapachem ziemi i słońca. Czuję lęk. — Czy pan boi się śmierci? 121 Leutenant Adalbert prostuje się, patrzy chłodnym wyniosłym wzrokiem gdzieś nade mną, przed siebie, z jedną ręką zatkniętą za kurtkę munduru, wpierając się mocno w podłogę szeroko rozstawionymi nogami. Pogardliwy grymas wykrzywia czysty rysunek ust. — Żaden z von Staufcringów nic bał się śmierci. Mój pradziad zginął pod Sadową. Dziad w czasie oblężenia Paryża. Ojciec w pierwszej wojnie światowej odniósł ciężkie rany. Mój starszy bral poległ w walce powietrznej nad Warszawą... — Przenosi na mnie ironiczny wzrok. — No cóż, Fraulein Anncmaric, teraz pewnie się dowiem, ilu bliskich pani straciła w tej wojnie, nicht wahr? — Niczego się pan nic dowie... — Czuję się zawstydzona i bezradna. Do leulenanta Adalberta pozostała już tylko zwykła niechęć. — Chodź, dziewczyno, po koniak... — Otwiera przede mną drzwi. Izba jest duża. Ściany z poczerniałych bali pokrywają wełniaki. Bogato rzeźbione meble, na podłodze baranic skóry. Pachnie tytoniem i dobrą kolońską wodą. Zastanawiam się, z ilu willi zarekwirowano to wszystko, żeby wymościć jedną izbę niemieckiego oficera. Panuje w niej idealny porządek, nic pozbawiony jednak surowości. — Siadaj, Anncmaric... - wskazuje niedbałym ruchem na niski tapczan przyrzucony czarną, kudłatą baranicą. Sam kręci się po rozsłonecznionym pokoju, stąpając miękko i cicho. Na małej półeczce w skórzanych ramkach fotografia dziewczyny. Jasne, wysoko podpięte włosy, roześmiana twarz przytulona do wyżlcgo łba o zwisających uszach. Zdjęcie jest amatorskie i pełne wdzięku. Zgrzyt przekręcanego klucza. Odwracam szybko głowę w stronę przykucniętego przed niską szafką leutenanta Adalberta. Otworzył ją i patrzy na mnie z pobłażliwym uśmiechem. — Proszę schować to do koszyka. - Ustawia rzędem na podłodze kilka butelek z granatowymi etykietkami, na których połyskują złote gwiazdki. Przyklękam obok niego i dopiero gdy wyciągam rękę, zdaję sobie sprawę, jak zniszczone i spierzchnięte mam dłonie. Leutenant Adalbert chwyta mnie pełną garścią za włosy i obraca twarzą do siebie. — Nienawidzę pana — mówię spokojnie, wytrzymując jego spojrzenie. — Oczywiście dlatego, że jestem Niemcem? - przygląda mi się z zastanowieniem w szarych, chłodnych oczach. — Nienawidzę, bo jest pan złym człowiekiem. 122 — Pani nic jest zdolna do nienawiści. — Wodzi spojrzeniem po mojej twarzy. — Pani tylko usiłuje nienawidzić... — Oswabadza moje włosy z bolesnego uchwytu i podnosi się z klęczek otrzepując starannie bryczesy na kolanach. — Wy, Słowianie, macic w sobie coś uległego. Brak wam bczwględności. Nawet jeśli się buntujecie... Wy nazywacie to sercem, my — słabością. — Podchodzi do drzwi i nic spuszczając ze mnie oczu przekręca powoli klucz w zamku. — No i co teraz? — Idzie powoli w moją stronę. - Jest pani całkowicie w mojej mocy. — Tak — odpowiadam spokojnie i mimo woli uciekam wzrokiem w stronę fotografii w skórzanej ramce ze złoceniami. Leutenant Adalbert podchwytuje moje spojrzenie. Spokojnym, trochę czającym się krokiem podchodzi do półeczki, odwraca fotografię i nic śpiesząc się zmierza ku mnie. Stoimy naprzeciw siebie. — Boisz się? — Nic. Czuję, jak odchodzą ode mnie resztki niepokoju. Patrzę mu śmiało w oczy i wiem, że jeżeli będzie usiłował mnie tknąć, nic zawaham się przed niczym. — Na, ja... — uśmiecha się nieznacznym skrzywieniem ust, zbliża się do drzwi i otwiera je przede mną. — Możesz już wracać, Anncmaric... — Najpierw poda mi pan żakiet. — Ależ oczywiście, gnadiges Fraulein!* - skłania się lekko w moją stronę. — Pani wybaczy, że jej nic odprowadzę? — Może pan nic odprowadzać — odpowiadam poważnie na jego drwiący ton i wychodzę bez pośpiechu, skinąwszy głową. W polowie drogi spotykam Waltera. Stoi oparty plecami o pień buku, z rękami w kieszeni. Spod furażerki wymykają się miękkie, ciemno lśniące włosy. — Co tu robisz? — Wyszedłem po ciebie. — Skąd wiedziałeś, że mnie spotkasz? — Widziałem, jak szlaś z leutenantem. - Bierze z moich rąk koszyk i chociaż uśmiecha się do mnie, oczy pozostają poważne. — Walter... Czy ty boisz się śmierci? * szanowna panienko 123 ^atrzy zaskoczony, jakby nic rozumiał pytania. Przyglądam mu się z na-tarc — Na kapelusze już się sezon kończy, a muszę przecież zarobić na jakieś przyzwoite pantofle. Tylko patrzeć jak zaczną się jesienne szarugi... — Novak wraca za dziesięć dni z Wiednia. Jest na urlopie u rodziny. To porządny Austriak i na pewno załatwi dla ciebie pracę w Kasynie. Już urobiłam grunt u jego sekretarki... Kot wskakuje na stół i usiłuje łapą dosięgnąć wędliny na talerzu. — Psik! — Trzepię go ręką po ogonie i rzucam na podłogę ogryzioną skórkę. — Z tym Kasynem to się wlecze i wlecze... — Teraz pójdzie szybko - zapewnia Jadźka. - Nawet Józka zmobilizowałam. 186 - Szczęśliwa jesteś, że masz go na co dzień... - wzdycham zazdrośnic, myśląc o Walterze, którego dzielą ode mnie tysiące kilometrów. - Tak, jestem szczęśliwa — mówi z powagą i smutkiem w głosie. — Szczęśliwa od godziny do godziny, bo nigdy nic wiem, czy nasz pocałunek nie jest ostatni w życiu... - Mnie się wydaje, że... - zaczynam z namysłem, ale w tej chwili ktoś puka do drzwi. Jadźka zrywa się, pakuje do szafki resztki jedzenia ze stołu i biegnie otworzyć. Wchodzi do kuchni razem z pulchną Pęksową z parteru. - Anka, pani Pęksowa zaprasza nas na brydża - zwraca się do mnie i podsuwa gościowi taboret. Kręcę przecząco głową za jej plecami. - Ja tylko na chwilkę - wdzięczy się afektowanie, zajmując skwapliwie miejsce. Jej oczy lustrują każdy kąt w kuchni. - Chcieliśmy z mężem zagrać partyjkę, no i pomyślałam, że może panie... Nudy straszne w domu. - My się nie nudzimy - mówi szybko Jadźka. - Anka jeszcze dziś musi dokończyć szycie kapelusza. Ja mam trochę prasowania. Trzeba korzystać, póki jest prąd! - Zerka na zegarek. - Za niecałą godzinę wyłączą w naszej dzielnicy... Pęksowa uśmiecha się, poprawiając jasne loczki nad czołem. - U pań to zawsze wesoło. Dziś cały wieczór słychać było takie ładne melodie. Pewnie byli goście? - Wodzi po nas oczkami w oprawie czarnych rzęs, sterczących z nadmiaru tuszu. - Ja tak czasem namawiam męża, żeby kupił choćby używany patefon. To on nie, bo to niepatriotycz-me. Mówi do mnie: „Haluniu, w obozach ludzie giną. Na ulicach egzekucje. Na Szucha torturują, Pawiak przepełniony synami narodu, a ty niemieckich kawałków chcesz słuchać?" A ja bym sobie czasem posłuchała -dodaje z westchnieniem. - Nudno żyć bez radia, kina i teatru. Mieliśmy pięknego sześciolampowego philipsa. Wic pani? Mąż go na kawałki młotkiem rozbił, jak nakaz był oddać. Powiedział wtedy: „Haluniu, po wojnie będziesz miała piękniejszego. Z samego Berlina ci przywiozę, ale teraz w niemieckie ręce ślubnego prezentu nic oddam". Bo trzeba paniom wiedzieć - uśmiecha się zalotnie - że my z mężem na miesiąc przed wojną ślub wzięliśmy... - No to nie bardzo się udał państwu miodowy miesiąc? - kiwa głową ze współczuciem Jadźka. - Całe oblężenie przesiedzieliśmy w schronie na Saskiej Kępie u rodziny. Mąż urządził coś jak pokoik. Wysłał dywanami i jakoś się przeżyło... 187 — To mąż nie bral udziału w obronie Warszawy? — wtrącam lakonicznie. — Palii się do tego, żeby iść z innymi na ochotnika, ale skaleczył się w prawą dłoń, jak otwierał konserwy. Zaczęła ropieć i nie mógłby nawet karabinu utrzymać... — Wzdycha ciężko i zaraz wraca do przerwanego tenu tu. — Nie dalej jak miesiąc temu chciałam pójść do teatru na Mokotowską, to mi powiedział: „Haluniu, po wojnie to ja tych naszych aktorów bę^ę własnoręcznie wieszał na latarniach. Wtedy zobaczysz prawdziwy teatr". Z moim mężem trudno czasem wytrzymać, bo ma charakter. To taki patriota i dobry człowiek. Jak on się o wszystko martwi i boi, żeby się komuś coś złego nie stało. — Wznosi oczy ku górze i splata na podołku dłonie z grubą obrączką i trzema pierścionkami. — Niedawno to się tak przejął, że musiałam mu dawać kropelki na serce. To było wtedy, kiedy zobaczył przez okno, że do naszego domu wchodzi Niemiec... — Robi króciutką pauzę, ściąga usta w ciup. Wymieniamy z Jadźką spłoszone spojrzenia. Se; ce zaczyna uderzać szybciej. — Powiedział wtedy do mnie: „Haluniu, wyjrzyj cicho na schody, do kogo on idzie, bo może jakie aresztowanie i trzeba będzie innych uprzedzić". Później to razem z mężem staliśmy za firanką i czekaliśmy. Mąż się bardzo denerwował i powiedział do mnie: „Haluniu, jak zaraz nic wyjdzie, to znaczy, że rewizja i trzeba być przygotowanym na najgorsze". Wieczorem chciałam przylecieć do pań i zapytać, co to było, ale mąż powiedział: „Haluniu, nic wtrącaj się w cudze sprawy, bo nigdy nie wiadomo, czy sobie tego kto życzy". Mój mąż to jest w ogóle nadzwyczajny człowiek! — Patrzy po nas wyczekująco, słodko uśmiechnięta. — A pani dobrze widziała, że wszedł do nas? — naciera na nią Jadźka, nie spuszczając oczu z jej twarzy. — Dokładnie nie widziałam, bo schody zasłaniały... — No widzi pani! — wykrzykuje. — A ja widziałam, gdzie wszedł. Wymiatałam akurat śmieci spod słomianki, jak u Adamczyków otwierali drzwi. Adamczyk jest podobno Ślązakiem. Ma brata w niemieckim wojsku. Zabrali go z poboru po zajęciu Katowic. Może to właśnie był brat albo ktoś z wiadomością od niego? — tłumaczy rzeczowo Jadźka i mruga w moją stronę. — Nie rozumiem, dlaczego pani pomyślała o nas? - pytam lekko nadąsana. — A to się mąż zdziwi, jak mu powiem! — wykrzykuje, pomijając moje pytanie. — My z Adamczykami nie rozmawiamy. Jeszcze zeszłej zimy 188 pokłóciliśmy się o psa. Wciąż paskudził na słomiankę. Jak pies zdechł, to się przyczepili, że mąż otruł... — Tak, jak pani z tym Niemcem do nas — burczy Jadźka, ale zaraz proponuje z uśmiechem: — A może filiżaneczkę herbaty? — Nie, nie, kochaniutka, muszę już lecieć do siebie, bo mąż bardzo nie lubi, jak mnie długo nie ma w domu. Zawsze powtarza: „Haluniu, pamiętaj, że mąż jest najwyższym dobrem danym kobiecie od Boga i trzeba się go we wszystkim słuchać". — Podnosi się spiesznie z taboretu. — Więc mówi pani, że Adamczyk ma brata w niemieckim wojsku? — Tak słyszałam. - Jadźka odprowadza ją grzecznie do samych drzwi. — Myślisz, że uwierzyła? — pytam z lękiem, gdy wróciłyśmy do przerwanej kolacji. — Chyba tak. — Ale wrobiłaś Adamczyka! Czy on rzeczywiście jest Ślązakiem? — A bo ja wiem? — Wzrusza ramionami. — W każdym razie to nie hańbi. A dogadać to i tak się nie dogadają. Od początku wiedziałam, że się sobie nawet nie kłaniają. • Obudziły mnie pchły. Słońce nie pozwoliło spać dalej. Siedzę w drewnianym łóżku wymoszczonym słomą przykrytą zgrzebną płachtą i drapię się po nogach upstrzonych cętkami. Izba jest duża i jasna. Wyszorowne deski podłogi, dwa okna z czerwono kwitnącymi pelargoniami i mirtem w obtłuczonym emaliowanym garnku. Drewniany stół i jeszcze dwa łóżka pod ścianami farbkowego koloru stanowią umeblowane pomieszczenie wynajmowane kiedyś lotnikom. Od kilku sezonów stoi puste. Polakom nie wolno spędzać urlopu na Podhalu. Trzeba mieć specjalne zezwolenie od Kreishauptmanna, który z zasady takich nie wydaje, ponieważ Distrikt Krakau jest zarezerwowany dla Niemców. Od dwóch blisko miesięcy izba z widokiem na halę i wzgórze porośnięte smrekami jest moją stałą kwaterą. Tutaj zaopatruję się u gospodyni w masło i ser. Parę chałup dalej — w jabłka i suszone grzyby. Mam na te produkty stałych odbiorców na ulicy Różanej. Kupuję niewielkie ilości. Wszystko razem nic przekracza dziesięciu kiligramów. Mój zakładowy kapitał, uzyskany ze sprzedaży wełnianego pledu i skórzanej walizki szewcowi na przyszwy do pantofli, nie był wielki... Ranek był pogodny. Góry otula niebieska mgiełka. Słońce różowi ciemne łapy smreków. Przede mną jeszcze pół dnia czasu. Jest to dla mnie za 189 każdym razem czas marzeń, czas, który należy tylko do mnie i Waltera. Otwieram okno. Powietrze pachnie igliwiem i grzybami. Na trawie, wy-szczypancj przez stadko gęsi, błyszczy rosa. W nocy padał deszcz. Dzień zapowiada się ciepły, chociaż od lasu ciągnie jeszcze porannym chłodem. Zaglądam do kuchni. Gospodarze w polu. Jest czas kopania ziemniaków. Dzieciaki pasą krowy. Stara, na wpół głucha babka podrzuca chrust pod płytę. Bulgocą w saganie obierki dla świniaka. Ukrywają go i tuczą w szałasie nad potokiem. Nie jest kolczykowany. Babka mamrocze coś do mnie w góralskiej gwarze, czego nie potrafię dokładnie zrozumieć. Uśmiecham się jednak do niej i biorę blaszaną miskę kulasiny. Potrawa jest z razowej mąki, mielonej na kamiennych żarnach. W kuchni suszą się grzyby nadziane na kolce tarniny zwanej tutaj „czyżniami". W dzieżach warzy się mleko na ser. Szmaty, oblepione sennie pobzykującymi muchami, wydzielają woń kwasu. Krzyczę w ucho zgarbionej gaździnie, że „wrócę na połednie" i wychodzę przed dom. Powietrze jest cudownie rześkie. Potok przepływający w dole za chałupą szumi bełkotliwie i smutno. Przechodzę go ostrożnie bosą nogą po oślizgłych, płaskich głazach. Zaskroniec z żółtymi klipsami wygrzewa się na słońcu przy liściach łopianu. Uskrzydlone nartniki śmigają po płytkich rozlewiskach potoku. Pod lasem, na hali dzieciaki pasą krowy i owce. Pohukiwania pasących niosą się daleko po rosie. Ogarnia mnie tęsknota za czasem, gdy trzymając się z Walterem za ręce zbiegaliśmy po zielonych stokach wzgórz. Pamiętam każde jego spojrzenie, dotyk ust, słowa. Wąska, kamienista droga pnie się stromo w górę, przecinając sosnowy las jasną przesieką, aż hen, ku samemu szczytowi. Ile razy tu jestem, mam ochotę pójść nią, zobaczyć, co kryje się za garbem. I za każdym razem wracam. Boję się tej drogi. Budzi nieokreślony lęk. Dziś postanawiam iść odważnie do samego szczytu, przełamać wewnętrzne opory. Pod drewniakami osuwają się z chrzęstem pierwsze kamienie. Pobocza rudzieją paprociami, ale mech jest jeszcze zielony i wilgotny. Słońce prześwieca przez gałęzie, wyzłaca grona długich, rdzawych szyszek. Nitki babiego lata czepiają się rzęs, muskają twarz. W ciszy słyszę łoskot własnego serca. Walter znów jest ze mną. Tak jak wtedy na zwalonym pniu, trzyma moją dłoń w swojej i mówi szeptem: „Ich móchte mit dir durch die dunkle Walder wandern"*. Snuję w myśli cudowną opowieść o naszym wspólnym życiu, zwierzam mu swoje troski, przeżywam chwile uniesień. * Chciałbym z tobą przez ciemne lasy wędrować. 190 Droga skręca nieoczekiwanie w bok. Nic prowadzi do samego szczytu. Schodzę z niej na zielony mech z kępkami sitowia i niezapominajek. Przez drobne kamyki przecieka woda. Grunt jest podmokły. Młode świerki, kilka karłowatych buków. Przedzieram się dalej, skacząc po wilgotnych, grząskich kępkach poszycia. Słońce razi w oczy. Las się przerzedził. Wchodzę w plątaninę jeżynowych krzewów. Przejrzałe, czarne owocki, soczyste i słodkie, spadają przy najlżejszym poruszeniu. Pachną niczym leśne perfumy. Są delikatne i chłodne. Gaszą pragnienie. Sok cieknie po palcach, lepki jak krew. Gdzieś w pobliżu odzywa się stukanie dzięcioła. W białych od rosy pajęczynach odbija się tęczą słońce. Przedzieram się przez kolczaste krzewy dalej i dalej, tam, gdzie usypisko kamieni, karłowate jałowce, gąszcz świerków i stare, pokręcone buki. Dziko tu i nic widać śladów człowieka. — Walterze, gdybyśmy mogli być tu teraz razem — szepczę w uniesieniu. — Tyłko tę jedną godzinę razem... Za zieloną zwartą ścianą drzew opuszczona, na wpół waląca się bacówka. Spłowiałc belki, podziurawione gonty, zarosłe trawą ścieżki. Bacówka stoi na szczycie, ledwo widoczna wśród buków i młodych świerków. Zbocza góry porasta stary, gęsty las. W dole ciągną się hale. Czerwienią się rudziejącymi borówkami. Nikt tu nic pasie owiec. Nie srychać pobrzękiwania dzwoneczków, nawoływania juhasów. Cisza i opuszczenie. Rozglądam się niepewnie dookoła. Doznaję dziwnego wrażenia, że znalazłam się nagle na cmentarzu. Pcham drzwiczki szałasu. Otwierają się skrzypliwie ze zgrzytem zardzewiałych zawiasów. Przez szpary w belkach prześwieca słońce. Na klepisku resztki wypalonego ogniska, trochę zdeptanego siana, zrudziałej cetyny. Połamana drabina, wsparta o kwadratowy otwór w poczerniałych belkach stropu. Wchodzę na nią ostrożnie. Poprzeczki ruszają się. Jedna załamuje się pod stopą z suchym trzaskiem. Zaglądam z lękiem do środka. Trochę słomy, trochę starego siana, pajęczyny na belkach, opuszczone jaskółcze gniazdo. Przez dziury w gontach prześwieca błękit nieba i złotawe smużki słońca. Wirują w nich drobiny kurzu. Wymarzone miejsce dla partyzantów — przebiega przez myśl. Bacówka jest prawie niewidoczna i chyba od lat niczamieszkana. Siadam na wysokiej belce zastępującej próg. Opieram się plecami o wygrzane deski i wystawiam twarz do słońca. Jest już wyblakłe, ale jeszcze gorące. Las pachnie grzybami. Gdzieś w pobliżu szeleści w trawie i wśród kamieni przeciekająca woda. Gdyby na świecie nie było wojny — myślę — jak dobrze byłoby żyć. Wędrować z Walterem beztrosko górami, wygrzewać się w słońcu. Nie myśleć o dniu 191 następnym, nie bać się ludzi, głodu, wywózki do Niemiec. Tysiące kilometrów stąd rudzieją trawy na stepach, płoną linie frontu, huczą działa. Jedno z nich obsługuje Walter. Spoglądam na pożyczony od Jadźki zegarek. Czas wracać. Przede mną jeszcze siedem kilometrów drogi na stację, z ciężkim plecakiem. Jeszcze noc jazdy na stojąco w przepełnionym pociągu. Jeszcze godziny lęku, czy nie odbiorą towaru, czy nic zamkną w obozie, czy nie zastrzelą. Myślę ze smutkiem, że tak mija miesiąc po miesiącu moje życie. Moja młodość, której dziś już nic zazdroszczą nam nawet starzy ludzie. Niewiele jest w niej miejsca na miłość. Nic ma go na beztroskie zabawy, bale, podróże, o których opowiadała moja matka, a których ja już nie zdążyłam zakosztować. A gdybym pokochała Polaka, zastanawiam się. Jak wtedy wyglądałoby moje życic? Wtedy do wszystkich kłopotów doszedłby jeszcze lęk o niego. Zasypiałabym z niepewnością, czy w środku nocy nie wyrwie go z moich objęć gestapo. Nie moglibyśmy mieć dziecka w obawie, żeby nie zostało sierotą, jeszcze nim się narodzi. Tyle tylko, że nie byłabym wyrzutkiem społeczeństwa, tak jak jestem nim w tej chwili. W drzwiach nad bacówką szeleści wiatr, w mdłym słońcu pobzykują ostatnie owady. W mojej młodości — w młodości mego pokolenia — miejsce jest tylko na strach i cierpienie. Na pracę, niepewność i walkę. Nawet miłość jest tym skażona, myślę ze zgrozą, wodząc wzrokiem po stromych stokach wzgórz, po smrekach w słońcu, po cudownym spokojnym krajobrazie. I nagle zrywam się, biegnę jak oszalała z powrotem, byle tylko uciec od myśli, od siebie i od czasu teraźniejszego. Na kwaterze pakuję spiesznie plecak. Gaździna owija wilgotne osełki masła w zielone liście chrzanu. — Gaździno, co to za bacówka na górce za potokiem? — pytam trochę z ciekawości, a trochę dlatego, żeby nawiązać rozmowę. — E, wicie, tutok nifto nie pasie. Od kicia Stasecków syn się w sałasie obwiesił, nie fcom haniok chłopci pasać. Mówiom, co tam strasy... — I tak latem stoi pusty? Nikt do niego nie zagląda? — Ano... Odliczam pieniądze, nakładam plecak i uśmiecham się do gaździny. — Na piątek przygotujcie masło i kilka serów. No i może trochę grzybów. Oskubcie także ładną kurkę. — Przypominam sobie zamówienie Pęksowej i obliczam w myśli, ile mogę na niej zarobić. — Ostańcie z Bogiem... — odzywa się babina, wyprowadzając mnie za próg. 192 Niebo czerwienieje zachodem. Jutro będzie wiatr. Poprawiam szelki ciężkiego plecaka, macham jeszcze raz dłonią gaździnie i równym krokiem wychodzę na kamienistą drogę. Wiem, że będę tak nią chodziła tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, jak wół w jarzmie, czekając lepszego jutra... Spadł pierwszy śnieg. Listopadowy wiatr smaga po twarzy. Przez uliczne szczekaczki nadają wiadomości z frontu wschodniego. Ofensywa niemiecka posuwa się znowu na jakimś odcinku w głąb Rosji. Czy Walter jeszcze żyje? Gdzie jest? Dlaczego nie daje znaku życia? Zadaję sobie w myśli pytania, rozglądając się po mijanych żołnierzach. W każdym z nich dopatruję się podobieństwa do kochanego człowieka. Biegnę szybko do domu z przydziałowym chlebem w siatce i kawałkiem końskiej wątroby kupionej w jatce na Starym Mieście. Spieszę się. Jadźka chciała wyjść około czwartej na jakąś składkową herbatkę do koleżanki. Nie chce stracić okazji. Krąg naszych przyjaciół bardzo się zmniejszył. Niektórych aresztowało gestapo. Inni się odsunęli, nie zapraszają, unikają spotkania. I teraz, gdy wpadam na schody, widzę, że Jadźka stoi w uchylonych drzwiach. Wygraża mi pięścią. — Brakuje tylko karabinu maszynowego! Obsługa jest już w komplecie — syczy przez zaciśnięte zęby, wciągając mnie za kołnierz do przedpokoju. Na wieszaku szare płaszcze i pasy z bagnetami. — Teraz to już nawet w głupią Pęksową nie wmówimy, że bracia Adamczyka rozmnożyli się na froncie w cudowny sposób... — Kto to? — szepczę przerażona. — Mnie o to pytasz? — wzrusza ramionami. — Ja zresztą już wychodzę. Czekałam tylko na ciebie, a w ogóle to się chyba będziemy musiały rozstać. Nie mam ochoty, żeby mi za ciebie łeb ogolono! W pokoju pełno dymu od papierosów. Z patefonu wydobywają się przyciszone, rytmiczne dźwięki jakiejś melodii. Z tapczanu podnosi się na mój widok dwóch Niemców. — Fraulein Annemarie? — pytają jak na komendę. Lustrują ciekawym wzrokiem. Przytakuję głową oszołomiona. — Wracamy z Osnabriick do naszej jednostki. Przed tygodniem widzieliśmy Kramera — zaczyna rzeczowym tonem postawny, barczysty blondyn z wysoko podgoloną głową. — Leży w polowym lazarecie. 193 - Jeszcze go nie wypisali? - Spoglądam po nich niepewnym, zdumionym wzrokiem. - Przed dziesięciu dniami dostał znów postrzał w płuca. Stan był ciężki... - Mało nie pofrunął... - wtrąca jeden z Niemców, składa przy tym dłonie jak do modlitwy, wznosi oczy ku górze i całym sobą robi taki ruch, jakby chciał się wzbić w powietrze. - Martwi się brakiem wiadomości od pani. - Był u mnie jakiś obergefreiter z Infanterie. Nazywał się chyba Kurt... - Nic dojechał! - wpada mi w słowa. — Bandyci wysadzili w powietrze transport... - Bandyci? - Jestem tak oszołomiona, że naprawdę nic mogę się w pierwszej chwili zorientować, o czym on mówi. - Bandyci. Polscy bandyci. - Znaczy się partyzanci. Zbrojni... - dodaje ten drugi, widząc, że nadal stoję jak błędna. - Ach, partyzanci, polscy żołnierze, nie bandyci! - Czuję się w obowiązku sprostować z naciskiem, choć myślę zupełnie o czym innym. — Czy Waltera... — Chcę o coś zapylać, ale w tej samej chwili ktoś stuka mocno do drzwi. Byle nie Pęksowa! — myślę gorączkowo. — Że też akurat teraz Jadźka musiała wyjść z domu! - Vcrzcihung...* — Uśmiecham się z zakłopotaniem do podrygujących w takt melodii Niemców i wychodzę do przedpokoju. W drzwiach stoi Marylka. Twarz zaróżowiona od chłodu, topniejące płatki śniegu na granatowym płaszczu, w ręce jakaś paczka. - O Boże! — Cofam się jak przed widmem i czuję, że cała krew odpływa mi z twarzy. — Teraz nie można!... Przyjdź za pół godziny! — wyrzucam z siebie gorączkowo. — Później ci wyjaśnię... — Nie wiem, co powiedzieć. Co dalej zrobić, jak się zachować? Marylka patrzy na płaszcze i nagle odpycha mnie z pasją. Zataczam się do tyłu, opieram o wieszak. Bagnety przy pasach zadźwięczały pod moimi plecami. Marylka raptownym szarpnięciem otwiera drzwi do pokoju. Zamykam oczy. Serce szarpie się nieprzytomnie. Doznaję uczucia, jakby gruz z walącego się życia zasypywał powoli, boleśnie moje uginające się pod jego ciężarem ciało. * Proszę wybaczyć... 194 - Ja ci wszystko wytłumaczę... — dławię się słowami. — Ja ci wszystko powiem... — Tu nic ma nic do tłumaczenia! Wszystko jest dla mnie jasne. Wszystko! — Ja ci wszystko wytłumaczę... — powtarzam w kółko, nie znajdując innych słów. — Ja ci wszystko... — ale już pewnie nic słyszy moich słów w trzasku frontowych drzwi. Otwieram je za nią, nie zdając sobie nawet sprawy, dlaczego to czynię. Tupot nóg po schodach. Pod progiem paczka. Kopię w nią nogą z całej siły. Brzęk szkła. Gęsty sok rozlewa się ciemną plamą, białe smugi cukru, kurzawa mąki... Wchodzę do pokoju. Niemcy, jeden obok drugiego, stoją w obronnej pozycji pod oknem. Jeden z nich trzyma dłoń na oparciu krzesła. Patrzą na mnie podejrzliwie. W oczach lęk. — Allcs in Ordnung...* — mówią jakoś głupio, bez związku i uśmiecham się w przestrzeń. Śledzą uważnie moje ruchy, gotowi w każdej chwili skoczyć mi do gardła albo rzucić krzesłem. Nie dowierzają. Są w polskim domu. — To był ktoś z mojej rodziny — staram się wyjaśnić lekkim tonem. — Małe nieporozumienie... Niemcy wciąż patrzą uważnie na mnie podejrzliwym, nieufnym wzrokiem, chociaż usiłują się uśmiechać. Powoli siadają na tapczanie. — Rozumiem. Polska patriolka... — kiwa ze zrozumieniem głową blondyn z wysoko podgolonymi włosami. W głosie ledwo uchwytna nutka ironii. — A ja jestem narzeczoną Kramera — mówię twardo i dobitnie z wysoko podniesioną głową, chociaż czuję do niego żal o to, co się stało. — Na, ja... — uśmiechają się niepewnie, spoglądają po sobie. — Teraz rozumiem, dlaczego on panią kocha — wtrąca żołnierz, który pierwszy opowiadał o Walterze. — Zaraz przygotuję herbatę... — mówię bezdźwięcznie, bliska płaczu. * Wszystko w porządku... 195 . ROZDZIAŁ TRZECI Co zrobić z karabinem? — spoglądam bezradnym wzrokiem w okno, za którym wstaje czerwcowy dzień. Siedzimy we troje na tapczanie. Jadźka przed chwilą wróciła z dyżuru. Popija gorącą herbatę z wiśniowych liści i ziewa. '— Najpierw pomyśl, co zrobić z Walterem! — Wzrusza ramionami. — Przecież tu nie może zostać. — Dziś wieczór wywożę go do Osielca. W ciągu dnia trzeba zdobyć dla niego cywilne ubranie i pozbyć się z domu wojskowych rzeczy. — Mogę ci dać niebieską koszulę Józefa. Zostawił, żebym sobie przerobiła na bluzkę. — Patrzy na Waltera z wymuszonym uśmiechem. — Ale mnie się zdaje, że te góry to nie nadzwyczajny pomysł. — A co proponujesz? — Rozmawiamy po polsku. Walter śledzi nasze twarze uważnym wzrokiem. — A bo ja wiem? Niech idzie do polskiej partyzantki! O kontakty mogę się postarać... Coś musiał z tego zrozumieć. Prostuje się nagle, szuka z niepokojem moich oczu. Dotykam uspokajającym gestem jego dłoni i uśmiecham się czule. — O czym pani mówi? — zwraca się po francusku do Jadźki. Tłumaczy mu szybko, argumentując dziesiątkiem niepotrzebnych słów. Wreszcie milknie, rozkładając ręce bezradnym, trochę teatralnym gestem. — Annemarie?... — W oczach niedowierzanie i lęk. — To nie mój pomysł... — przysuwam się bliżej niego. Przez długą chwilę przygląda się Jadźce. — Może jestem tchórzem, ale nic jestem zdrajcą... — wymawia powoli z godnością. — Sądzi pani, że mógłbym strzelać do swoich? Hitleryzm jest mi obcy, ale mimo wszystko jestem Niemcem. — Ostatnie zdanie wymawia z dumą. — Radźmy lepiej, co zrobić z karabinem! — wtrącam szybko. — Najprostsza rzecz sprzedać! — wzrusza ramionami Jadźka. — Towar jest w tej chwili bardzo w cenie... 196 Spoglądam pytająco na Waltera. — Niech już nikogo więcej nic zabija — mówi prosząco i szuka u mnie wzrokiem ratunku. — W takim razie trzeba go rozebrać na części i utopić w Wiśle — decyduje Jadźka. — Podejmuję się wynieść go w południc z domu. Wyciągam spod tapczanu karabin i kładę ostrożnie przed Walterem. — Masz jakieś narzędzia? — pyta, obracając go w dłoni pieściwic. — Coś się znajdzie... — wychodzę do kuchni. Jadźka przychodzi za mną. — Ale się wrobiłaś w kabałę! Czy ty wiesz, co ci grozi! — Wiem. Sama go do tego namówiłam. — Tak bardzo go kochasz? — W głosie nutka współczucia i zaskoczenia. Patrzy na mnie ciepło i z westchnieniem odwraca oczy. — Tak bardzo. — I nic boisz się? — Boję. — Postaram się dla niego o buty. No i może o jakieś spodnie. Józef ma kilka par. Powiem, że chcę uszyć spódnicę... 1 niech zaraz ściąga z siebie te niemieckie łachy. Wyniosę razem z karabinem — mówi z desperacją w głosie. — Cierpnę ze strachu na samą myśl, co by się stało, gdyby... — Nic mów! — patrzę na nią błagalnie. — Narobisz bigosu i jeszcze innych nim nakarmisz! — rzuca z nagłą złością i odwraca się do mnie plecami. Jesteśmy z Walterem sami w mieszkaniu. Jadźka dla pewności zamknęła nas na klucz. Chodzimy na palcach, rozmawiamy szeptem. Po wczorajszej ulewie dzień jest upalny. Przez uchylone okno wpada zapach nagrzanych słońcem drzew, krzykliwy świergot ptaków. Walter ma na sobie tylko czarne kąpielówki. Nawet stopy ma bose. — Jesteś pięknie zbudowany... — Patrzę na niego z zachwytem. — Za szczupły... — śmieje się cicho. — Mężczyzna powinien mieć swoją wagę! Siedzimy naprzeciw siebie za suto zastawionym stołem. Frontowa żelazna porcja z nadrukiem „Ftthrcr grflssl dich" jest naszą spiżarnią. — Fajny obiad zafundował nam Hitler! — śmieję się beztrosko, gryząc mleczną czekoladę. — Wydaję mi się, że śnię... — szepcze Walter, pochylając się przez stół, — a ty jesteś ze mną... — Dotyka dłonią mojej twarzy, moich włosów. — Już zawsze będziemy razem... — Kładę dłoń na jego dłoni. — Nic i nikt nas nie rozdzieli. 197 Walter poważnieje. Zakrywa oczy rzęsami. Milczy. — Powiedz, że nikt i nic... - domagam się natarczywie. — Wciąż jest jeszcze wojna, Annemarie... — uśmiecha się smutno. — Ale gdy się skończy, wtedy już nikt i nic! Zabiorę cię do Erfurtu. Zobaczysz, jakie to piękne i bogate miasto! - Twarz mu się rozjaśnia, oczy uśmiechają. — Leży nad Gera. Okna mego pokoju wychodzą na stary most nad rzeką. Na tym moście, wiesz, stoją małe średniowieczne kamieniczki. Naprawdę. W dzieciństwie przypominały mi klatki z ptakami. Jest tam śliczna katedra i dużo, bardzo dużo kościołów. Będziemy chodzili do parku na spacery. W czerwcu, gdy kwitną rododendrony... Ach, żebyś ty je widziała! — Gładzi moją rękę, patrzy w rozmarzeniu przed siebie, rozsuwa wzrokiem ściany. Jest w miejscach, o których mówi. — Wiesz Annemarie, gdy byłem teraz na urlopie, każdego ranka wymykałem się do parku. Byłem tam tylko z tobą, a na świecie nie było wojny... — Myślisz, że mnie twoja rodzina polubi? — Tylko o tobie opowiadałem. Najbardziej dopytywała się siostra. Czułem się zupełnie jak na egzaminie. Ojciec powiedział żartem, że pewnie będziesz chciała zrobić ze mnie Polaka. Bardzo się im podobałaś z fotografii. Mama twierdzi, że jesteś aż za ładna na żonę... Spoglądamy na siebie onieśmieleni. Walter śmieje się z zakłopotaniem. — Czuję się głupio w tych kąpielówkach... — Jadźka powinna niedługo wrócić... — Ogarnia mnie lęk na samą myśl, co by się stało z nią i z nami, gdyby złapano ją z rzeczami Waltera. — Twoja przyjaciółka jest bardzo dzielna. — I bardzo odważna... — dodaję z zazdrością. Spoglądam na jego pięknie osadzoną głowę, na drobne muskularne ramiona i uświadamiam sobie, że od jutra to wszystko będzie należało do mnie. Od jutra będziemy mężem i żoną. — O czym tak się zamyśliłaś, Annemarie? — Pociąga pieszczotliwie za kosmyk włosów. — Myślę... Myślę, w jaki oględny sposób zawiadomić twoją matkę? — W żaden — mówi spiesznie, jakby i on o tym myślał. — Nasz dom będzie teraz pod stałą obserwacją blokowego, listonosza, lokatorów, no i oczywiście gestapo. Biedna mama... — Na pewno będą ją wzywali na przesłuchania. Domyśli się... — A ojciec? 198 — Nigdy by mi tego nie wybaczył! Wolałby, żebym zginął. Dla mego ojca „Bcfchl isl befchl"*, „Dicnst ist dienst"". Ja już jestem inny. Widocznie domieszka francuskiej krwi osłabiła mój patriotyzm... moją niemicc-kość... - dodaje z gorzkim skrzywieniem ust - tak nawet dalece, że gdy wyobrażę sobie hitleryzm dalej panujący po wojnie, to chciałbym, żebyśmy przegrali... — Takim cię właśnie kocham. — Nie potrafię być inny, Annemarie... Przemoc nic leży w mojej naturze. Mój ojciec nie będzie miał powodów do dumy. Nawet odznakę za celne strzelanie wyrzuciłem. Jeszcze wtedy, tam w górach... — dodaje ciszej z zażenowaniem, jakby wyznał coś wstydliwego. — Co powie, jak mu przywieziesz do domu synową z Polski? — Sam się ożenił z Francuzką... Zgrzyta klucz w zamku. Wcspazjan z wydętym z przejedzenia brzuszkiem rzuca się z nieprzytomnym miauknięciem do drzwi. — Wszystko w porządku! — woła od progu Jadźka, ciskając w stronę Waltera dużym pakietem. — Chodź do kuchni! — mruga do mnie porozumiewawczo. — Nie wiem, czy będę się umiał poruszać w cywilnym ubraniu — śmieje się beztrosko Walter, rozwiązując niecierpliwie sznurek. - Przez trzy lata można się było odzwyczaić! W kuchni Jadźka siada na taborecie, zsuwa z brudnych, zakurzonych nóg drewniaki. — Masz więcej szczęścia niż rozumu! — Patrzy na mnie roześmiana, wyciągając z dużej torby w najmodniejszym kolorze „wcinrot" zwitek pieniędzy. — Licz! To za mundur i karabin... — Sprzedałaś? — Siadam z wrażenia na podłodze. — Jak tyś to zrobiła? — Zwyczajnie. Mundur i karabin to sam cymes dla naszych chłopców. Czasem wypadnie przecież iść na akcję w szkopskim mundurze. — Dla Waltera byłby to cios. Nie chciał, żeby jego karabin więcej zabijał... — Nie bądźcie sentymentalni! — Zżyma się Jadźka. — Pieniądze są wam potrzebne, a jak z jego karabinu padnie jeszcze kilkudziesięciu Nie- * Rozkaz to rozkaz. ** Służba to służba. 199 mców, to też dobrze! Wystarczy, że kochasz jednego. Inni nie powinni cię interesować ani wzbudzać żalu. - Nie powiem mu o tym. - A po cóż masz mówić? - wzrusza ramionami i ziewa szeroko. -Jak się trochę prześpię, to opowiem mu rzewną historyjkę, jak to ślicznie i z całym pietyzmem dla szlachetnej broni topiłam karabin - śmieje się z ironią. — A swoją drogą, to miałam pietra jadąc tramwajem. Na wszelki wypadek wsiadłam do niemieckiego przedziału i wsunęłam pod ławkę. Gdyby coś, to zawsze była jeszcze szansa wyskoczenia z tramwaju. Raptem ogarnął mnie głupi śmiech. Musiałam uważać, żeby się za głośno nic rozchichotać. Aż wstyd, jaki człowiek jest głupi! - Taka jestem ci wdzięczna... - zaczynam, ale Jadźka wpada mi w słowo. - Mówiąc między nami, to ja zrobiłam wszystko, żebyś mogła go dziś wywieźć z domu. Cholernie nic lubię siedzieć na wulkanie. - Jak zdobyłaś ubranie? - Zebrałam wśród znajomych. Wymyśliłam historyjkę o kuzynie z oflagu. Każdy się czymś dołożył do paczki. Zupełnie porządne łachy i powinny na niego pasować. Dobierałam na oko... Zgrabny chłopak! — Mruga do mnie szelmowsko. Przespałaś się z nim wreszcie? - Przegadaliśmy te kilka godzin do twego przyjścia... - Co za ślamazary! - kręci głową. - W waszej sytuacji to przecież jedyna rzecz z sensem! Wysiadamy na małej stacyjce. Walter dźwiga niewielką walizkę. Ja niosę plecak. Niebo szarzeje, zaczyna świtać. - Musimy się pospieszyć... — szepczę, rozglądając się, czy ktoś nas nic widzi. W samodziałowej, luźnej marynarce, w niebieskiej koszuli, krawacie i z czarną chustką podwiązaną pod zębami wygląda na chorego człowieka, który przyjechał tu na odpoczynek. Mimo woli uśmiecham się, wspominając naszą kilkunastogodzinną podróż w ścisku i smrodzie. Walter uchodził w przedziale za mego głuchoniemego brata — ofiarę wojny. Porozumiewaliśmy się jedynie za pomocą palców. Ułożyliśmy w domu kilka zasadniczych znaków: „jeść", „pić", „wyjść", „wszystko w porządku". Ja zadawałam odpowiednie pytanie ruchem dłoni, a Walter przytakiwał lub przeczył głową. Było to zabawne i tragiczne. Któryś z pasażerów 200 dopatrzył się nawet między nami podobieństwa. Inny głośno współczuł i klął na Niemców, że to przez nich takie nieszczęście. Na każdej stacji zamierałam ze strachu, czy nie wejdą żandarmi sprawdzać dokumenty. Walter drzemał beztrosko, oparty o moje ramię. Nic zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Dla niego łapanki, kontrole, aresztowania są czymś nieznanym. Wydaje mu się, że cywilne ubranie jest dostateczną legitymacją. Będzie musiał wielu rzeczy się nauczyć i o wielu dowiedzieć -myślę ze smutkiem. - Nastał dla nas obojga bardzo trudny czas. Idziemy w milczeniu szosą. Poranny chłód przebiega dreszczem po mojej skórze. Oczy pieką od niewyspania. Gdzieś niedaleko szczeka pies. Rozwidnia się szybko. Za drewnianym mostkiem skręcamy w prawo, w stronę Kojszówki, przechodzimy ostrożnie przez kamienisty potok. Wody w nim skąpo, kamienie chrzęszczą w ciszy. Wąska ścieżka u podnóża góry porośniętej świerkami jest wilgotna i wydeptana przez owce. Za sobą pozostawiamy ostatnie domostwo ukryte w karłowatych drzewkach wiśniowego sadu. Wciąż przyśpieszam kroku. Wkrótce zaczną pędzić krowy na hale. Walter bez słowa podąża za mną. Słyszę jego ciężki, świszczący oddech i uprzytamnicm sobie, że postrzał w płuco nic minął bez śladu, chociaż blizna wygląda niewinnie, a on sam o tym nic mówi. Przystaję. Od szerokiej drogi, prowadzącej do wioski i pustej o tej porze, oddziela nas kamieniste łożysko potoku i młode świerki. Jesteśmy stąd niewidoczni. Zdejmuję Walterowi chustkę podwiązującą szczękę i muskam ustami czoło. Jest wilgotne od potu. Twarz ma pobladłą, oczy błyszczą nienaturalnie. - Źle się czujesz? - pytam z lękiem. - Zwykłe zmęczenie. - Uśmiecha się i rozgląda dookoła. - Znów jesteśmy w górach, Anncmarie... - Przedwczoraj mieliśmy dla siebie tylko dwa dni czasu - dorzucam z uśmiechem — a teraz mamy przed sobą całe życic. Przytakuje w milczeniu głową i ruszamy dalej. Droga zaczyna piąć się stromo pod górę. Obliczam w myśli, że za półtorej godziny powinniśmy być na szczycie. - Daj mi plecak, Anncmarie. Jest dla ciebie za ciężki. - Nic! — Uśmiecham się z niewiedzy Waltera. Nawet się nie domyśla że teraz trzy razy w tygodniu będę musiała dźwigać dwudziestokilogra-mowc plecaki do stacji, żeby nas oboje utrzymać i odłożyć coś na sweter dla niego. Noce w górach są chłodne nawet latem. 201 W tej chwili bagaż jest lekki. Znajduje się w nim tylko trochę żywności i stary, dziurawy pled. Mój ślubny posag - myślę z ironią i rozrzewnieniem, ale nieoczekiwanie przychodzi mi do głowy straszna myśl. Co stanie się z Walterem, jeśli któregoś dnia będzie w pociągu obława i Niemcy zgarną mnie do obozu? Co się z nim stanic, gdy przez tydzień, dwa tygodnie albo już nigdy więcej nic będę mogła donieść mu żywności? Jak mu o tym powiedzieć? Jak przygotować, że w każdej chwili musi liczyć się z najgorszym? Oglądam się na niego. Idzie z opuszczoną głową, równym krokiem. — Niczym się nic martw... — mówię nieoczekiwanie dla samej siebie. - Wszystko się dobrze ułoży. - Jednocześnie myślę z przerażeniem, że wzięłam na siebie odpowiedzialność za cudze życic, gdy nawet swego nic jestem pewna. — Mam wyrzuty sumienia, Anncmarie. — Że zostałeś? — Że narażam ciebie. Obejmuję go za szyję, przytulam twarz do jego twarzy. — Jestem taka szczęśliwa, Walterze. - Myślę o tym, że nie nauczyliśmy się jeszcze z Waltcram sztuki rezygnacji, która przypadła w udziale naszemu pokoleniu. Myśmy podjęli walkę o prawo do naszej miłości. Walkę z bezsensownymi, nieludzkimi ustawami Trzeciej Rzeszy. - Słyszysz, jak śpiewają ptaki? Jak las się budzi? Teraz on będzie naszym domem. Spokojnym, przyjaznym domem - mówię w uniesieniu, wodząc wzrokiem po różowiejącym wschodem niebie. — Nie boisz się, Anncmarie? - Ujmuje w dłonie moją twarz. — Nie. Nie boję się. Czego się mamy bać? Najgorsze już poza nami. Za trzy dni, a najdalej za tydzień, będziesz miał dokumenty gwarantujące bezpieczeństwo. Jadźka obiecała to załatwić przez naszą organizację podziemną... Przedzieramy się przez kwitnący gąszcz jeżyn, przez pokręcone dziwacznie krzewy jałowca. Buty mam mokre od rosy, ręce podrapane kolcami. Wilga krzyknęła żałośnie, poderwał się do lotu spłoszony ptak. Walter nachyla się i podstawia stulone dłonie pod przeciekającą leniwie między kamieniami strużkę wody. Opłukuje nią twarz, pije powoli, przymykając oczy. — Jesteśmy w domu. — Zatrzymuję się przed zieloną ścianą buków. Walter bierze mnie za rękę i przez chwilę w milczeniu patrzymy na miejsce, które będzie odtąd naszym schronieniem. 202 - Nic możemy wydeptać ścieżki. Wszystko musi pozostać takie, jak w tej chwili - mó>i z namysłem, rozglądając się uważnie. - Żaden ślad nie powinien zdradzić naszej obecności. Bacówka/wygląda tak samo jak przed rokiem. Może tylko krzewy się bardziej rozrosły. Nikt jej nic odwiedzał. Nikt tędy nic chodził. Zaglądamy ostrożnie do mrocznego wnętrza. Wieje z niego chłodem i wonią przegniłego siana. Drabina ze strzaskaną poprzeczką stoi w tym samym miejscu, w którym ją zostawiłam. Oddycham z ulgą, chociaż wkrada się we mnie cień smutku. Nic tak wyobrażałam sobie kiedyś mój dom z kochanym człowiekiem. Po drabinie dostajemy się na górkę. Walter wciąga bagaż. Strop jest niski. Chodzimy przygarbieni. - W tym miejscu będzie legowisko... - wczolguje się na czworakach w najciaśniejszy, mroczny kąt. - A z tamtej strony obluzuję gonty, żebym mógł w każdej chwili uciec przez dach. Drabinę będzie się wciągało do środka. - Jest ożywiony, układa plan maskowania, ewentualnej obrony, roztrząsając wszystkie możliwości, których się nawet nic domyślałam. Zachowuje się jak w bunkrze na linii frontu. Jest bardziej żołnierzem niż kochankiem. Myślę z przerażeniem, że wojna i tu się za nami wkradła. Nie ma od niej ucieczki. — Wieczorem trzeba naciąć cetyny. Którejś nocy zrobię wypad po siano i na zwiad po okolicy. Muszę mieć zapasową kryjówkę... Przyglądam się tej krzątaninie i doznaję wrażenia, że Walter jest dla mnie kimś nowym, troszeczkę obcym. Nie takim, jakim go stworzyły długie miesiące rozłąki i tęsknoty. Jego wojenne rzemiosło, któremu musiał się podporządkować, było dla mnie do tej pory abstrakcją. To był sam mundur ciśnięty w środcczek wojennego wiru, bezwolny, bezradny, rzucony podmuchem straszliwej nawałnicy, nic potrafiący się bronić, zabijać. Kukła z numerem śmierci na szyi. A prawdziwy Walter-człowiek był przy mnie. Nie brał udziału w wojnie. Był jedynie jej ofiarą. I teraz patrząc na niego wiem, że się myliłam. Współdziałał ze swoim mundurem. W mundurze siedział człowiek z krwi i kości, a nie bezwolna kukła. Nie tylko do niego strzelano... — Anncmarie! — Podnosi na mnie oczy o łagodnym spojrzeniu, ocienione podwiniętymi rzęsami. — Dlaczego nic nie mówisz? — Trzeba będzie jeszcze uszczelnić mchem szpary — odpowiadam nieswoim głosem, układając zapasy na belce pod stropem. Chleb, torebka cukru, parę puszek wieprzowych konserw. 203 — Nie można! To się od razu rzuci w oczy. A spiżarnia będzie w walizce! — dorzuca komenderującym tonem. — Jeśli ktoś pod naszą nieobecność tu zajrzy, nie może odnieść wrażenia, że szałas jest zamieszkany... Obserwuję spod oka, jak wyciąga różne drobiazgi z walizki. — Latarkę, nóż, maszynkę do golenia muszę mieć zawsze przy sobie... — Upycha wszystko to po kieszeniach i znów podnosi na mnie oczy. — Tylko... tylko kim ja właściwie jestem na wypadek spotkania z ludźmi? — Nie wolno ci nikogo spotkać! — Trzeba przewidzieć każdą sytuację. Nic dać się zaskoczyć. To bardzo ważne, Anncmarie... Oczy przyzwyczaiły się do mroku, przez szpary w belkach przebłyskuje ciepła różowość. — Jesteś Francuzem, który uciekł z przymusowych robót w Niemczech. Jak się nazywa z domu twoja babka ze strony matki? — Tourbabc... — Więc twoje nazwisko brzmi teraz Tourbabc. Powiedzmy... Jean To-urbaix. Dobrze? Na to nazwisko otrzymasz dokumenty... — Dobrze... — przytakuje i szybko odwraca głowę z takim samym ruchem niechęci czy protestu, jakim to zrobił wczoraj rano, paląc dokumenty. Gdy ogień liznął fotografię, powiedział zmienionym głosem, nic patrząc na mnie: „Walter Kramer przestał istnieć. Nie mam już nazwiska, ojczyzny, żadnych praw. Umarłem, chociaż żyję. Czy ciebie to nie przeraża, Annema-rie?". Ogarnia mnie fala wzruszenia i miłości. Walter mi zaufał, złożył swoje życie w moich rękach. Przysuwam się cicho do niego, obejmuję za szyję. Klęczymy naprzeciw siebie, spleceni ciasnym uściskiem. Twarde bale uwierają w kolana, głowami dotykamy stropu. — Annemaric... — Walterze... Powtarzamy swoje imiona w uniesieniu, odnajdujemy wciąż na nowo usta, garniemy się do siebie w niecierpliwym pośpiechu. Podściela marynarkę pod moje plecy. Troskliwym ruchem podsuwa dłoń pod głowę, odgarnia z czoła włosy. — Anncmarie? Długo potem leżymy w milczeniu przejęci tym, co się stało, onieśmieleni, szczęśliwi. Moja głowa spoczywa w zagłębieniu jego ramienia, bezpieczna jak ptak w gnieździe. Plamki słońca zapalają rdzawe refleksy w jego 204 włosach. Serce bije głośno. Więc to jest pełnia szczęścia? — przebiega mi przez myśl. Dotykam ustami różowej blizny. Drgnął. — Jesteś moją żoną — wymawia szeptem, powoli przygarniając mnie do siebie. Wodzi dłonią po mojej twarzy, po nagich ramionach i nagle podrywa się z posłania. — Ty masz rany od plecaka! Och, Anncmarie! — Głos mu się łamie. - Nic potrafiłem, nic mogłem ci w niczym pomóc... A teraz jeszcze będę dodatkowym ciężarem. — Wtula twarz w moje dłonie. — Wojna do zimy się skończy, zobaczysz... — Zanurzam dłoń w jego miękkich włosach. - Zabierzesz mnie wtedy do Erfurtu. Będziemy zasypiali w wygodnym łóżku. Od rana będziemy jedli schabowe kotlety i czekoladę. Zobaczysz, że jeszcze nic raz pośmicjemy się z naszych przygód. — Całuję jego ciemną głowę, przygarniam do siebie jak bezbronne dziecko, które w środku nocy obudził koszmarny sen. — Jesteś taka dzielna, Anncmarie! — wzdycha, nie przeczuwając nawet, jak mało jest we mnie odwagi i wiary we własne słowa. — Taka dzielna... — Lgnie do mnie cały, wgryza się w usta, ściska do bólu w ramionach, jakby szukał we mnie ucieczki przed samym sobą albo przed lękiem. Poddaję się bezwolnie temu, co nas ogarnia. W miarę jego pieszczot odnajduję w sobie siły do walki z przeciwnościami, do tego, co nas czeka za chwilę, za godzinę, za dzień... Mamy siebie. Mamy naszą miłość. Ona nas ocali — myślę w uniesieniu, czując, jak stajemy się jednością. — Muszę już odejść, Walterze. — Gładzę jego twarz przytuloną do mojej twarzy. — Wrócę nocą... — Nie mogę ci ofiarować nawet obrączki... — mówi ze smutkiem, przepraszająco dotykając wargami mojej dłoni. — Ale za to nad naszym domem śpiewają ptaki, słyszysz? To dobry znak. — Uśmiecham się do niego czule i w tej samej chwili wydaje mi się, że ktoś ociera się o ścianę bacówki i próbuje pchnąć drzwi. Zamieram w bezruchu z ustami uchylonymi jak do krzyku, z pledem podciągniętym pod zęby. Walter błyskawicznie zanurza dłoń w sianie i gdzieś spod moich pleców wyciąga bagnet. Zimny pot występuje mi na czoło. Serce uderza głośno i nierówno. Patrzę, jak klęczy nagi w pobliżu włazu, cały sprężony w sobie, jak ryś do skoku. W zaciśniętej kurczowo dłoni błyszczy stal. Wyciągam drżącą rękę po spódnicę. Daje oczami znak, żebym się nie poruszała. Jeszcze raz słyszę, jak to coś ociera się o bale szałasu, chodzi po trawie. Walter podnosi się z klęczek i kocim, skradającym się ruchem pełznie w drugi koniec stryszku. Obserwuję go z przerażeniem, nie spusz- 205 czając oczu z bagnetu. Wyobraźnia podsuwa, w jaki sposób rozprułby nim komuś brzuch albo poderżnął gardło. Czy już to kiedyś uczynił? - opętuje myśl. — Czy miałby odwagę? Czy potrafi? Walter przysuwa twarz do szpary między belkami i nagle zaczyna sic. śmiać, zatykając usta dłonią. — Jelonek! — wymawia głośnym szeptem. — Po prostu jelonek. Dawniej musiało być tu widocznie siano albo ktoś go sobie oswoił... — Nie wiedziałam, że masz bagnet... — wymawiam z trudem. — Przemyciłem go w twoim plecaku w pledzie — odpowiada beztrosko, jakby to było czymś oczywistym i normalnym. — Jak mogłeś? — wpatruję się w niego z niedowierzaniem. — Przecież znalezienie w moim bagażu broni równałoby się wyrokowi śmierci! — Ręce mi się trzęsą, gdy zanurzam grzebień we włosach. — Kto miałby zaglądać i w jakim celu? Nie było powodu do rewizji. Jesteś kobietą, a nie żadną ściganą przestępczynią. Nikt nie ma prawa przeglądać osobistego bagażu bez poważnych powodów i specjalnych nakazów. — Czy ty kpisz? - patrzę na niego ze złością, bo przypomniał mi nagle leutenanta Adalberta. Powiedział kiedyś: „My, Niemcy, nic prowadzimy wojny z kobietami". I Walter teraz wygłasza podobne frazesy, tylko innymi słowami. - Boże, jak ty mało wiesz! - Rozżalenie i łzy dławią w gardle. — Nas nie traktuje się jak ludzi. Nic dzieli się na mężczyzn, kobiety i dzieci. Jesteśmy bandą niewolników wyjętych spod prawa. I tego także nie wiesz, że ilekroć jadę ze szmuglem, drżę ze strachu, czy mi go nie odbiorą. Drżę, czy nie wyślą na roboty do Niemiec albo nic zamkną w obozie koncentracyjnym. Wystarczy, że się coś w mojej twarzy nie spodoba bahnschutzowi albo żandarmom...Ty się nawet nie domyślasz, jakim ryzykiem są takie jazdy z towarem. Walter klęczy w sianie z pobladłą twarzą, z oczami utkwionymi w mojej twarzy. — Anncmaric... Annemarie... — powtarza ze zgrozą w głosie. — Tak mi wstyd! Żałuję już słów, które wypowiedziałam, ale nie mogę się pozbyć przerażenia, że właściwie nic o sobie nic wiemy. Nie znamy własnych odczuwań, reakcji, możliwości. Znają się tylko nasze ciała... — Bagnet chowasz na partyzantów? — Tak — przytakuje niepewnym głosem. — Mógłbyś go wbić w brzuch albo w pierś? 206 - Życiem płaci się za życic... Takie jest prawo wojny — dodaje jakoś bezradnie, usprawiedliwiająco. — A gdyby partyzantem był mój brat? — Nie masz przecież brata, Annemarie.. - Uśmiecha się blado, z przymusem. — Ale gdyby? — Wtedy twój brat zabiłby mnie. — Mój brat, nigdy! — Upieram się, sama nie wiedząc, o co mi właściwie chodzi. — Skąd wiesz? — wzrusza ramionami. — Dla niego byłbym tylko Niemcem. — A ja dla ciebie jestem tylko Polką i dlatego nie liczysz się z mymi uczuciami i mógłbyś pierwszemu napotkanemu partyzantowi wpakować bagnet w brzuch, prawda? Usiłuje mnie objąć, szukając oczami moich oczu. Odsuwam go oburącz od siebie szorstko. Czuję nagle do niego żal o to, że jest Niemcem. — Wolałabyś, żeby mnie zadżgałi? — Mógłbyś się przecież poddać. — Nigdy. — Jakby ich było kilku z bronią, to i tak nie dałbyś rady. — Wtedy zabiłbym się sam. — W jaki sposób? — wzruszam ramionami. — Oparłbym bagnet rękojeścią o belkę i pchnąłbym w serce. — Tego byś nie zrobił — mówię powątpiewającym tonem, przypominając sobie, jak to ojciec opowiadał, że Niemcy boją się panicznie białej broni i uciekają przed każdym atakiem na bagnety. — Nie znasz mnie! — Uśmiecha się gorzko. — Wcale mnie nic znasz. Och, Annemarie, jak ty mnie nic znasz!... Patrzymy na siebie przez chwilę uważnym wzrokiem, jak ludzie, którzy się po raz pierwszy spotkali. Narażam życie dla kogoś, kogo nie znam — przebiega przez myśl. Nie znam, a jednak kocham i to powinno wystarczyć. Jesteśmy z sobą związani. Za późno już na rozważania, za późno na wszystko. Musimy wierzyć w słuszność tego, co robimy, wierzyć w naszą miłość. Spoglądam ze skruchą na Waltera. Siedzi z opuszczoną głową, z na wpół przymkniętymi oczami, okręcając wokół palca niby obrączkę, źdźbło zeschłej trawy. Serce mi się ściska, gdy patrzę na jego przygarbione ramiona, na ręce, które przed chwilą zaciskały bagnet, żeby się nie poddać. Jest 207 w nim rezygnacja człowieka, który został nagle sam, zdradzony przez najbliższych. — Walterze. Podnosi głowę i zgaszonym, pytającym wzrokiem patrzy mi w oczy. — A co by sic, stało ze mną? Oddałbyś mnie w ręce partyzantów? — pytam ze smutkiem, obejmując go ramieniem. — Żywej nigdy! — Mógłbyś mnie zabić? - Patrzę na niego z niedowierzaniem. — Wolałbym to, niż patrzeć, jak się nad tobą znęcają. — A gdybym sama chciała się poddać? — Należysz do mnie i musisz ginąć ze mną. Tak to rozumiem — mówi twardo, spokojnie, jak człowiek, który wszystko dokładnie przemyślał. — I ja tak rozumiem... - Wzbiera we mnie uczucie miłości i podziwu pomieszanego z łękiem. Kładę nieśmiało dłoń na jego dłoni. — Wiesz, mama mi kiedyś mówiła, że młodzi ludzie, gdy się pobiorą, to muszą się zawsze w początkach sprzeczać i są bardzo drażliwi. Nic znają przecież jeszcze siebie i charaktery muszą się dotrzeć... Bierze moją rękę i zamyka w obu dłoniach. Smutny, wyrozumiały uśmiech błąka się wokół ust. — Biedna, mała Anncmarie! Ogromne paprocie czepiają się spódnicy. Gałęzie świerków uderzają w twarz. Bieg utrudnia ciężki plecak i niewygodne drewniaki. Dźwigam w nim cały mój szmugiel, a dla Waltera butelkę gorącego mleka, trochę sera i żytnie podpłomyki. Gospodarze wiedzą, że idę prosto na stację, a ja kluczę okrężnymi drogami, żeby niezauważona przez nikogo przeprawić się przez wezbrany potok i przemknąć w las. Obiecuję sobie spędzić z Walterem noc razem, jutrzejszy dzień i opuścić go dopiero późnym wieczorem, żeby zdążyć na nocny pociąg. A potem zobaczymy się dopiero po czterech dniach. Jak wytrzymamy bez siebie te cztery dni? Jak mogłam być bez niego przez tyle długich miesięcy? Staram się iść coraz szybciej, chwilami biegnę, żeby znaleźć się szybciej w zasięgu jego spojrzenia. Boję się lasu nocą. Prowadzi swoje odrębne księżycowe życie, pełne tajemniczych szelestów i westchnień. Za każdym krzakiem coś się na mnie czai. Zeschła gałązka jest dla mnie dłonią spadającą na moje ramię. Każde drzewo, krzew i kamień są moimi wrogami. Przeraża mnie myśl, że nigdy nie 208 przyzwyczaję się do nocnych wędrówek, które odtąd staną się moim udziałem do końca wojny. Do strachu nic można się przecież przyzwyczaić. Przeklinam w myśli las, przeklinam Niemców, przeklinam partyzantów, przeklinam wojnę. Przyśpieszam kroku nie zważając na coraz bardziej ciążący plecak, wrzynający się w odparzone ramiona. Jeszcze tylko usypisko kamieni porosłe jeżynami, jeszcze karłowate buki i zaraz będę na miejscu — dodaję sobie otuchy, myśląc jednocześnie o Walterze i o tym, czy udało mu się naciąć cetyny i czy nic się złego nic zdarzyło. Po słonecznym dniu noc jest ciemna i chmurna. Zaczyna siąpić deszcz. Szeleści w igłach smreków, wsiąka w moje włosy, w nędzne ubranie. Nic mam nawet płaszcza. Co będzie, gdy spadną śniegi, a wojna się do tego czasu nic skończy? - zadaję sobie po raz któryś tego dnia pytanie i nic mam odwagi odpowiedzieć na nic nawet w myśli. Opieram się o chłodny pień buku. Serce łomocze, twarz pali. Z trudem, nieudolnie, naśladuję przeciągły krzyk sowy. Walter twierdzi, że nic mam słuchu i dlatego nigdy nic nauczę się poprawnie naśladować głosu ptaków i zwierząt. — Annemaric! — Zdejmuje w ciemności plecak, całuje po twarzy. — Od godziny czekam na ciebie w jałowcach... — Co sic stało? — pytam z niepokojem. — Nie mogłem się ciebie doczekać. — Deszcz pada. Cały przemokłeś! — Dotykam dłońmi jego ramion. — W szałasie wcale nie lepiej... Walter podpiera od wewnątrz drzwi długim drągiem. — To na wypadek, gdyby ktoś chciał się dostać do środka — wyjaśnia szeptem. — Wtedy jest jeszcze szansa ucieczki przez dach... — Siadamy oboje na cetynie. Zdejmuję z nóg drewniaki, przemoczoną sukienkę. Walter wyciera ręcznikiem moje włosy, otula ramiona dziurawym pledem. — Bałem się o ciebie, Anncmarie. — A ja o ciebie... Szukamy swoich ust. Dotykamy się dłońmi. Zastępują nam oczy. Nie widzimy siebie w ciemności. — Nie, nie teraz... — Bronię się przed jego uściskiem. — Musisz wypić mleko, zanim ostygnie. — Gorące mleko? — pyta z niedowierzaniem. — Nawet o tym pamiętałaś... — Podpłomyki są też chyba jeszcze ciepłe. Owinęłam je specjalnie w gazety. Przez parę dni nie będziesz jadł przecież nic gorącego... 209 — Może w niemieckie? - pyta z wahaniem. - Od paru dni nie wiem, co dzieje się na frontach... — Dla was nienajlepiej... - zaczynam ostrożnie, przypominając sobie wiadomości sprzed kilku dni, które Jadźka wyczytała z konspiracyjnej gazetki. - Zdaje się, że Rosjanie przygotowują się do ofensywy na Briańsk, Orzeł, Smoleńsk... Na Sycylii też coś się ruszyło... A zresztą nic powinno to wszystko mieć dla ciebie większego znaczenia. — Wiesz, chciałbym mieć saperkę. Wtedy mógłbym spokojnie czekać jesieni, a nawet i zimy... — Saperkę? - Myślę gorączkowo, w jaki sposób można ją zdobyć i obliczam, ile przypuszczalnie uda się zarobić na tym, co mam w plecaku. — Wtedy mógłbym zbudować w pobliżu ziemiankę. To nawet dobrze mieć dodatkowe schronienie... — Mieszkałbyś w takiej ziemiance? - pytam z niedowierzaniem, bo wszystkie jamy i schrony w ziemi kojarzą się dla mnie z grobem. — Pod ziemią jest ciepło, Anncmaric... Słyszę, jak powoli pije mleko, rozkoszując się każdym łykiem. — Postaram się o taką łopatkę - mówię z westchnieniem. — Najdalej za cztery, pięć dni będę u ciebie. Przenocuję u gospodarzy, a o świcie przyjdę... — Boisz się w nocy lasu? — Bardzo. — W dzień może ktoś zobaczyć. — Tylko ten jeden raz, Walterze... Porusza się w ciemności zwinnie jak kot. Ustawia plecak w miejscu, gdzie nie zacieka woda. Po szeleście siana orientuję się, że maskuje walizkę z żywnością. Wciąga drabinę. Rozbieram się powoli. Układam wilgotną odzież w zasięgu ręki. Naga wsuwam się pod szorstki pled. Nie czuję chłodu. Miękkie siano ugina się pode mną, pachnie jak umierająca łąka. Z bijącym oczekiwaniem sercem wyciągam niecierpliwie ramiona. Lgniemy do siebie łapczywie, gorączkowo, jakby w obawie, że czegoś nie zdążymy, że możemy stracić jedyną i niepowtarzalną w życiu chwilę. Uciekamy w pieszczotach od swoich strachów i lęków. Kryjemy się za nimi, jak w bezpiecznym, obwarowanym bunkrze. Zastępują słowa i przysięgi. Są naszą ucieczką od rzeczywistości, nadzieją. Na chwilę stajemy się ludźmi szczęśliwymi, bo potrafimy zapomnieć o słowie — wojna. Walter kaszle. 210 — Nic mogę zgubić tego przeklętego kaszlu... - mówi przepraszającym tonem, przygarniając mnie do siebie. Wtulam mu głowę w ramię, dłonią przesuwam po plecach. — Jesteś jednak bardzo szczupły. Można wszystkie żebra policzyć. Milczymy przez chwilę wsłuchani w deszcz szeleszczący w bukowych liściach i w chrobotanie myszy. — Wiesz, Anncmaric... Boję się, że któregoś dnia przestaniesz mnie kochać... — Nic mów tak! — Zamykam mu pocałunkiem usta i czuję, jak mi do oczu napływają łzy. - Kocham cię tak bardzo, tak bardzo... Nigdy cię tak mocno nic kochałam jak teraz! Dlaczego miałabym cię przestać kochać?! — Gładzę jego twarz, całuję wypukłą bliznę w pobliżu serca i czuję się wobec niego winna. Winna, że namówiłam do dezercji, że skazałam na niepewność, a może i utratę wiary we mnie. — Nic wiem, co się ze mną stało, Anncmaric — tłumaczy się cichym szeptem. — Te kilka godzin spędzonych bez ciebie. Dużo myślałem o tym, co mi powiedziałaś i zrozumiałem, jak bardzo skomplikowałem ci życic... A potem się zdrzemnąłem i przyśniła mi się matka... Właściwie jej uśmiech. Zawsze się do mnie uśmiechała. Nawet gdy coś w dzieciństwie zbroiłem. Mówiła wtedy: „Waltcrchcn, bądź dobrym chłopcem"... Nie mogę wydobyć z siebie słowa. Łzy dławią, ogarnia rozpacz, bo uświadamiam sobie, jak bardzo czuje się nieszczęśliwy i samotny nawet w tej chwili, gdy go otaczam ramieniem. Nic jest łatwo kochać. Nie jest łatwo żyć. Nie jest łatwo umierać. Nie ma na świecie rzeczy łatwych — myślę z goryczą, dotykając w ciemności jego twarzy. — Tak się jakoś rozkleiłcm, Anncmaric — nutka zażenowania w głosie. — Jestem zbyt miękki... — Takim cię kocham. Odnajduje moje usta, przesuwa palcami po włosach, gładzi moje ramiona. W jego pieszczotach nie ma poprzedniej dzikości. Nie szuka w nich ucieczki. Należymy do siebie tkliwie, w milczeniu. Poznajemy siebie na nowo. Dziwimy się sobie, cieszymy, odnajdujemy. Pieszczoty są smutne i zrezygnowane jak pożegnanie z życiem, z miłością. Powtarzamy te same gesty, pocałunki z rozmysłem, z precyzją, jak film w zwolnionym tempie. Przeżywamy siebie w innym wymiarze, w płaszczyznach dotąd nieznanych. Nic możemy się sobą nasycić, nie możemy sic od siebie oderwać. Na wargach słony smak jego łzy. Nie ma miejsca na słowa. Milczymy. Zasypiamy w ciemności i ciszy z dłonią splecioną w dłoniach, z ustami przy ustach, 211 z uczuciem niedosytu i oczekiwania. Wiemy oboje, że po przebudzeniu wrócimy znów do tajemnego misterium, do siebie. Budzę się w środku nocy. Deszcz monotonnie uderza o gonty. Chłodna kropla wody spada na wyciągnięte ramię. Coś delikatnie chroboczc pod nami na klepisku. Doznaję wrażenia, jakby za ścianami bacówki chodził ktoś bosymi stopami po trawie. Przypomina się historia syna Slaszcczków, który się tutaj powiesił i dzisiejsze opowiadanie starego gazdy o partyzantce w Zawoi. Serce podchodzi do gardła, kropelki potu występują na czoło. — Śpisz?... — szepczę bliska płaczu, przywierając mocniej do Waltera. — Nie, Annemaric. — Ktoś chodzi. — Wydaje ci się. W nocy tak zawsze. — Posłuchaj... — Cały czas słucham. — W ogóle nie spałeś? — Nie. — Straszne jest takie czuwanie. — Przyzwyczaiłem się na froncie. — Bałeś się bolszewików? — Batem. Wszyscy się bali. Są zdolni do wszystkiego. — Do wszystkiego? — Nic cenili życia — wzdycha jakoś boleśnie i zanosi się kaszlem. — Jacy właściwie są?... — Przesuwam dłonią po jego czole. Jest wilgotne. — Ludzie, jak wszyscy... W takiej jednej wiosce, gdzie stacjonowaliśmy, jakaś staruszka przyniosła mi kubek mleka i rozpłakała się. Z tego, co mówiła, zrozumiałem, że ma wnuczka na froncie, który jest do mnie podobny... Widziałem, jak nasi wieszali starca. Miał długą brodę i białą zgrzebną koszulę wypuszczoną na spodnie. Krzyczał, że zamordowaliśmy mu trzech synów... — Co on zrobił? — Kilku naszym żołnierzom w czasie snu poderżnął gardła. Byli u niego na kwaterze... — Milknie. Leżymy w ciszy. Wiatr uderza konarami drzew o gonty bacówki. Przez szpary nawiewa zapach czerwcowej leśnej nocy. Chcę go jeszcze o coś zapytać, słyszeć jego miękki w brzmieniu głos, ale ogarnia mnie powoli senność. Mamy przed sobą jeszcze wiele takich nocy — błąka się ostatnia myśł. I tyle jeszcze do powiedzenia... Czuję, jak delikatnie otula pledem moje plecy. Zasypiam z poczuciem bezpieczeństwa i miłości do leżącego obok mężczyzny. 212 Budzi mnie słońce. Jaskrawe i gorące przedziera się przez szpary w belkach, ptaki ćwierkają, brzęczą owady. Walter śpi spokojnie z głową wtuloną we własne ramię. Przyglądam się jego długim, podwiniętym rzęsom i obiecuję sobie, że nigdy więcej nic okażę mu swych lęków, że zawsze będę uśmiechnięta, że nigdy jego narodowość nic będzie między nami kością niezgody. Pochylam się nad nim i ostrożnie dotykam ustami czoła. Drgnął. Nikły cień uśmiechu. — Annemaric... — wymawia cicho i nagle zachłystuje się kaszlem. Siada na posłaniu, przytyka do ust chustkę. — Krew — patrzę na niego przerażona. — To od czasu tamtego postrzału... Podaję mu butelkę z resztką mleka. Pije łapczywie spieczonymi gorączką ustami. — Nic mówiłeś. — To nic groźnego! - Stara się do mnie uśmiechnąć i wyciąga z moich włosów źdźbło siana. - Dziś będzie z pewnością piękny dzień, Annemaric! Wiesz co?... - Patrzy na mnie z czułością. - Pójdziemy w góry! — W góry? - powtarzam z radością, zapominając na chwilę, gdzie i w jakiej sytuacji jesteśmy. — Zabawimy się w turystów albo w młode małżeństwo na urlopie — pomaga mi zawiązać drewniaki. — Muszę przecież trochę poznać okolicę... — Sięga po koszulę ułożoną starannie na balach i zamiera w tym ruchu z wyciągniętą w powietrzu ręką. — Słyszysz? — Coś się czai... — odszeptuję lekkim poruszeniem warg. — Może znów jelonek?... — W porannej ciszy chrzęści trawa, jakby się ktoś ostrożnie po niej skradał. Przywieramy do siebie twarzami, klęcząc na posłaniu. — Tak stąpa tylko człowiek — wszcplujc w moje włosy i zanurza ostrożnie dłoń w cetynie. Kroki ustały. Cisza. Słyszę w uszach tętno własnej krwi i bzykanie muchy nad głową. Walter ściska w dłoni bagnet. Spotykamy się oczami. — Nie boję się... — szepczę wbrew temu, co się we mnie dzieje. Walter na klęczkach posuwa się ostrożnie w stronę włazu. Kładzie się przy nim, wychyla ostrożnie głowę. Na dole uderzyło coś w drzwi. Wstrzymuję oddech i zdaje się, że słyszę drapanie pazurów. Spoglądam pytająco na Waltera. Klęczy z bagnetem gotowym do ciosu, z pobladłą śmiertelnie twarzą. I znów słyszę pacnięcie czegoś ciężkiego w trzeszczące deski drzwi. 213 — Grenzschutzc! Jest ich dwóch... — Co robić?! — Szukam rozpaczliwie wzrokiem jakiegoś schronienia. - Jesteśmy w pułapce! Walter jednym susem znajduje się przy mnie. — Anncmaric! — Wciska w moją dłoń bagnet. — Pchnij nim mocno! — błaga zdyszanym szeptem, klęcząc przede mną z rozerwaną na piersi koszulą. Mówi coś jeszcze, ale ujadanie i skowyt psów zagłusza słowa. — Nic! Nic mogę! — krzyczę histerycznie, odrzucając od siebie bagnet. Błysnął w smudze słońca i spadł na klepisko. Walter skacze przez właz w dół. Drzwi trzeszczą w zawiasach, pal trzaska pod naporem czyjegoś ciała. — Walter! — krzyczę rozpaczliwie. — Walter, gdzie jesteś?! — Doczołguję się na kolanach do włazu. Leży twarzą na klepisku, z rękami podkurczonymi pod siebie. Nogi kopią ziemię. Głowa porusza się to w jedną, to w drugą stronę. Coś krzyczy. Z usl ścieka krew. Zsuwam się w dół, dopadam leżącego. Usiłuję podnieść mu głowę. Rzęzi. Na moją dłoń skapuje łza... — Co się dzieje? — wrzeszczy po polsku chłopak w mundurze Grcnz-schutza. — Ratujcie go! - krzyczę, chwytając go z rękę. - To dezerter! Francuz! Nie jest wrogiem! Błagam, ratujcie go! Partyzanci patrzą na mnie ze zdumieniem. Odłożyłam długopis. W gardle tkwił supeł, blokując szloch. Oczy miałam suche. Zobaczyłam wreszcie siebie taką, jaką byłam kiedyś. Zobaczyłam jego, jakim go wtedy widziałam. Trwałam teraz w pustce. Przez otwarty balkon nawiewał do pokoju słodki zapach kwitnących lip ocieniających skwerek przed domem. Lato było w pełni. Historia mojej miłości spisana do końca. Fikcyjny, urojony świat, w którym obracałam się przez te dziesiątki lat, rozpadł się w kawałki, niczym lusterko upuszczone niebacznie na beton peronu przy pospiesznym wsiadaniu do odjeżdżającym pociągu. Pomyślałam, że na tym zakończę tę dziwną historię dziwnej miłości. Jeśli nawet uda mi się go odnaleźć, poznać prawdę o jego życiu lub śmierci, to i tak nie miałoby sensu o tym pisać, ponieważ całe istnienie jest 214 a czas jednym, wielkim, nigdy do końca nie napisanym, pamiętnikiem, psychiczny rządzi się innymi prawami niż kalendarzowy. Może kiedyś, gdy się już bardzo zestarzeję, gdy nic już nie pozostanie innego, jak pisanie o sobie, aby chociaż w ten sposób przetrwać, przedłużyć swoje trwanie w książkach i w myślach tych, którzy je będą czytali, wtedy napiszę powieść. Powieść z mego realnego życia. I zadedykuję ją Jadźce. Ale nie będzie ona o najważniejszej sprawie mojego życia - o Walterze i o mnie. Niech coś najcenniejszego ze mnie, co zdobywa się najwyższym cierpieniem, a także z tego, co udało się ocalić, pozostanie tylko dla mnie. .' :-v 215 Wiosną w księgarniach kolejny tom cyklu Ukłon w stronę cienia pt. KRZEW TAMARYSZKU - Siadaj! - zakrzywionym palcem wskazała krzesło z wyplatanym oparciem. Zajęłam miejsce naprzeciw niej. Patrzyłam na starą damę z mieszanymi uczuciami wzruszenia i lęku. Była przecież ukochaną ciotką Waltera, mogła jednym słowem całkowicie odmienić moje życie. I właśnie to słowo, będące jednocześnie pytaniem, nie mogło przejść mi przez gardło. Opuściłam oczy na okrągły, nakryty koronkową serwetą stół, który nas dzielił. Stał na nim srebrny koszyczek z cukierkami. Nie mogłam oderwać od niego wzroku. Przyglądałam się czemuś, na co mógł patrzeć Walter. Jako dziecko może nawet wyciągał z niego kolorowe karmelki? - Przyjechałaś z Francji? - Wpatrywała się we mnie prawym okiem, podczas gciy |ewe penetrowało wysoką sekreterę na złoconych lwich łapach zamiast nóżek. - Przyjechałam z Polski. Z Warszawy - uzupełniłam bez sensu. Wszystko to, co w tej chwili przeżywałam, było surrealistyczne i po trosze jak z moich sennych majaków. - Więc kim jesteś? Polką czy Francuzką? Zawsze jestem źle poinformowana! - wykrzyknęła z irytacją, poruszając się w fotelu. Kot zastrzygł z dezaprobatą uszami i uchylił jedno oko. - Jestem Polką - odpowiedziałam spokojnie, o jeden ton wyżej niżby należało. - Z Polakami zawsze same kłopoty! - obruszyła się. - Każda Polka chce zrobić po ślubie z Niemca Polaka, a dzieci wtedy ni to, ni owo i jak z takimi świat zdobywać? - pokręciła głową pokrytą czymś białym i delikatnym, niczym łabędzi puch. - Powinnaś być Francuzką. Nic mi nie wiadomo o żadnej Polce! - żachnęła się. ~_ Zawsze ostatnia dowiaduję się wszystkiego o moich dzieciach. Jedynie na pogrzebach wiadomo kogo się chowa, chociaż tak naprawdę nigdy nie zna się prawdziwej zawartości trumny. Jak przyleciał z frontu generał w skrzyni i chowano go z wojskowymi 216 honorami, okazało się, że pomylono pudła i rodzina opłakiwała jego ordynansa! - zaśmiała się szatańsko. Wstrząsnął mną dreszcz, ? niechętnie zsunął się z jej kolan na podłogę pokrytą wytartym ayw -nem. Czołgał się po nim brzuchem, gdyż łapy zatopione w tłU~\ stały się dziwnie króciutkie i z trudem dźwigały ciężar potężnego Ciotka Matylda z zainteresowaniem i niepokojem obserwowała ruchy kota. Z nadmiaru sadła nie mógł domknąć pyska. - Wędruje w twoją stronę! - plasnęła nieudolnie w dłonie. ZachrzęścHy pierścienie. - Gudrun cię polubiła! - oznajmiła z. *a woleniem, zerkając na mnie łaskawym okiem. - A właściwie jesteś, jeśli nie przyjechałaś z Francji? - Jestem Annemarie, narzeczona Waltera - przedstawiłam się krótko. - Odwiedziłam panią, żeby się czegoś o nim dowiedz, prosić o adres... - zawiesiłam głos, przełykając ślinę. Nie mogram zdobyć się na pytanie, czy żyje. - To taka chudzina, taka mizerota! - Załamała kościste dłon,e-Po urodzeniu przypominał oskubane kurczę. Gdy do matki tówJJPJg" prowadzono Artura, żeby poznał braciszka, pochylił się nad ??????? i wyszczebiotał: „cieszę się Vati, że mamy pieska". I co ty na ro. pokręciła głową. - Może poczuł się uczuciowo zagrożony? Może był zffidrosnJ"a usiłowałam podtrzymać rozmowę, aby przynajmniej okrężną a 84 dowiedzieć się czegoś konkretnego, wyłuskać z niej to, co re a odrzucić to, co pochodziło z demencji i urojeń staruszki. - On zawsze był o niego zazdrosny. Chciał mieć wszystko to, co Wali. Zabierał mu zabawki, słodycze, a później dziewczyny... - Proszę, niech pani powie, Tante Matylda, czy Walter wrocrt z wojny? Czy dał jakiś znak, że żyje? - Głos mi się załamał, bytam bliska płaczu. - To ty powinnaś wiedzieć, jeśli jesteś jego narzeczoną-. Wychyliła się z fotela w moją stronę i usiłowała zajrzeć w 0?2?- ty kłamiesz! - Zaśmiała się skrzekliwie. - Mój mały chłopiec powiedziałby mi o tym. Przecież do trzeciego roku życia cnoaz» w sukienkach, które mu szyłam. Lał, gdzie tylko przystanął i niei można był nastarczyć majtek... - ściszyła konspiracyjnie głos. Oczy rozDieyty się jej w różnych kierunkach. Miałam ochotę ją udusić. 217 - Jak na Francuzkę, to masz zbyt jasne włosy. Ona ma granatowe, jak skrzydło kruka i uratowała mu życie, ale i tak zmarł na szlarlatynę gdy miał pięć lat. A taki był śliczny, z tymi złotymi loczkami przy twarzyczce. Mój mały Wali... - bredziła dalej, pociągając nosem. - Gdzie jest Walii? - wrzasnęłam, nie mogąc zapanować nad sobą. Chciałam wstrząsnąć ciotką Matyldą, aby wreszcie dotarło do niej coś z rzeczywistego świata. - Gdzieś tu chyba jeszcze jest... - Omiatała niepewnie wzrokiem pokój pełen starych mebli, bibelotów i wazonów z nadwiędłymi kwiatami. - O, tam - wskazała palcem na komodę w pobliżu okna z suto namar-szczonymi firankami. Stało na niej owalne lustro w ramce z masy perłowej, flakon z różowego kryształu z uschniętą gałązką i kilkanaście różnych fotografii w ażurowych ramkach ustawionych w długim szeregu. Z westchnieniem podeszłam do komody. Nie traciłam jeszcze nadziei, że w jakimś momencie stara kobieta odzyska na kilka minut równowagę umysłu. Wtedy dowiem się prawdy. Było mi boleśnie i ciężko na sercu. Inaczej wyobrażałam sobie spotkanie z ciotką Matyldą. Przez czas moich poszukiwań prowadziłam z nią w myślach rozmowy, układałam pytania, aby jak najwięcej dowiedzieć się o Walterze i jego rodzinnym domu. Stała mi się przez to bliższa, jak ktoś znany od dawna. Ogarnął mnie dojmujący smutek. Tak blisko byłam źródła prawdy i nic z tego nie wynikło poza rozczarowaniem i porażką. Przesuwałam teraz wzrokiem po podobnych do siebie dziecięcych twarzach chłopców z różnych okresów ich życia. - Ten w białej, barchanowej sukience, to mój Wali, a ten w tyrolskim ubranku, to Artur. Prawdziwy z niego mężczyzna... -zachichotała. — Ożenił się z Francuzką w parę miesięcy po wojnie. ????? uciekła od niego przez okno i połamała celowo obie nogi, żeby płacił jej odszkodowanie... Zawsze byłam przeciwna mieszanym małżeństwom - dobiegł do mnie jej skrzekliwy głos. Mówiła coś jeszcze od rzeczy, myląc mnie z Gudrun i jakąś Deborą. Wpatrywałam się zachłannie w fotografię, przedstawiającą Waltera jako dziecko i w tę, na której miał kilkanaście lat. W przeciwieństwie do Artura nie uśmiechał się na żadnej z nich. Bracia byli chyba tylko z rysów podobni do siebie. Przesunęłam delikatnie palcem po zakurzonym szkle. Zza niego patrzyły na mnie poważne oczy Waltera. 218 Miałam nieprzepartą ochotę ukraść tę jego dziecięcą podobiznę. Może tak właśnie wyglądałby nasz syn, gdybyśmy go mieli? - Francuzka uratowała mu życie. Ukryła go! - zaskrzeczał głos ciotki Matyldy, przywołał do rzeczywistego świata. Przez okno wdarła się smuga słońca, ożywiła na króciutki moment dziecięcą buzię i zniknęła. Między pędzącymi po niebie obłokami prześwitywały plamy błękitu, ukazywało się i ginęło słońce. - Komu uratowała życie? - zapytałam drżącym, nieswoim głosem. - Obu! - zagadała niczym papuga. - Więc jeśli żyje, gdzie jest teraz? - pytałam, dalej wpatrując się w fotografię. Traciłam powoli nadzieję, że się czegoś od niej dowiem. - W domu. Pilnuje dzieci. Jak miał pięć lat, to zawsze bawił się z dziećmi sąsiadów. Helmut go kiedyś uderzył wrotkami, a Wali nawet nie zapłakał, tylko trzymał się za główkę i mówił, że boli. - A gdzie Artur? Mieszka może w Baden-Baden? Powróciłam na swoje miejsce przy stole i usiłowałam uśmiechnąć się do ciotki Matyldy. - Przychodzi czasem po południu na kawę... — odpowiedziała uśmiechem na uśmiech. Głos miał brzmienie normalne i życzliwe. Gdzieś się zapodział ten ptasi skrzek i twarz ciotki Matyldy jakby pojaśniała. - Przyjechał na kilkudniowy urlop z frontu. Do twarzy mu w mundurze oberleutenanta. - Przekrzywiła głowę z łabędzim puchem i tym ruchem upodobniła się do ptaka obserwującego jednym okiem pełzającego robaka, którego chce dziobnąć. - A gdzie mieszka, gdy nie jest akurat na froncie? - W Heidelbergu - odpowiedziała przytomnie, bez namysłu. To już jest coś, jeśli mówi prawdę - pomyślałam z ulgą. Znałam imię, nazwisko, zawód i przybliżoną datę urodzenia. Wiedziałam od Waltera, że jego brat jest adwokatem. Nie przewidywałam większych trudności w skontaktowaniu się z nim, jeśli rzeczywiście tam mieszka. Mógł przecież jak i Walter zginąć na wojnie. Pod tym względem mieli równe szanse. Zaraz też z zabobonnym lękiem poprawiłam się w myślach, że Walter żyje i że z całą pewnością uda mi się go odnaleźć, jeśli udało się to z ciotką Matyldą. 219 - Czy mogę panią jutro odwiedzić? Wracam niedługo do kraju -uzupełniłam, uśmiechając się do niej w miarę serdecznie. Uczepiłam się myśli o tej popołudniowej kawie Artura u ciotki Matyldy. - Moje drogie dziecko... - odezwała się jak przytomny człowiek, - będziesz zawsze mile widziana w tej mojej samotni, ale powiedz, kim właściwie jesteś, jak się u mnie znalazłaś? A jeśli już jesteś, musisz napić się ze mną kawy z cynamonowymi ciasteczkami. Lubisz cynamonowe ciasteczka? - zapytała grzecznie, z uśmiechem na bezbarwnych wargach. Twarz miała drobniutką, pomniejszoną wiekiem, z nielicznymi plamami starości. - Bardzo! - odpowiedziałam radośnie, chociaż nie cierpiałam cynamonu. Tolerowałam go jedynie w strudlu z jabłkami. - Gudrun! - zwróciła się do kotki. - Poproś Walburgę, żeby podała zastawę do kawy. Tę na uroczyste okazje. Kot leżał rozciągnięty na wydeptanym dywanie na całą swoją długość, a raczej szerokość i dyszał ciężko. Nie otworzył nawet oka. - No, rusz się, ty leniu! - ponaglała dobrotliwie, pobrzękując pierścieniami. Wreszcie chwyciła w szponiaste palce dzwonek za uchwyt w kształcie psiego pyska. Kilkakrotnie nim potrząsnęła. - Wali kiedyś przyniósł do domu pieska z przetrąconą łapą. Nazwał go Putzel - oznajmiła nieoczekiwanie. - Miał wtedy nie więcej niż osiem lat. Mieszkali wtedy... Gdzie oni mieszkali? -zastanawiała się głośno z bezradnym wyrazem twarzy. - W Erfurcie? - podpowiedziałam. - No, oczywiście, że w Erfurcie! - rozpromieniła się i odetchnąwszy z ulgą, ponownie potrząsnęła dzwonkiem trzymanym wciąż w ręce. W drzwiach pojawiła się kobieta w szarej sukni z białym kołnierzykiem, przepasana sztywno nakrochmalonym fartuchem. Jej twarz znamionowała rezygnację i cierpliwość. Wiek był trudny do określenia, aJe nie była to kobieta stara. Zrobiła, jak mała dziewczynka, nieśmiały dyg, zerkając spod oka w moją stronę. - Niech Walburga poda kawę w srebrnej zastawie, dużo „szlagsa-ne", ciasteczek cynamonowych, butelkę szampana, konfitury z moreli i marynowane śledzie... - wyliczała z lubością ciotka. Twarz jej promieniała. Przypominała dziecko uszczęśliwione nową zabawką. 220 Walburga bez słowa przytakiwała dużą, gładko uczesaną głową i opuszczając pokój ponownie dygnęła w moim kierunku. - To zakonnica - objaśniła z westchnieniem ciotka Matylda. -Opuściła klasztor, gdy zgwałciło ją sześciu, a może siedmiu „Rus-se". Byli bardzo brudni - skrzywiła się i poinformowała ściszając głos, że jej nikt nie zgwałcił i pewnie dlatego czuje się tak dobrze, nie ma żadnych trudności z pamięcią, jak ta nieszczęsna Walburga. Mylą się jej nawet ci „Russe". Raz mówi, że było ich siedmiu, a czasem, że dziewięciu, aż wreszcie straciła rachubę i usiłuje sobie przypomnieć, jak to było... Dla niej to bardzo ważne. Omiatała wzrokiem ściany, jakby już myślała o czymś zupełnie innym. -Więc przyjechałaś z Francji, żeby mnie odwiedzić? Dobre z ciebie dziecko, a i ładna jesteś... — przyglądała mi się przez chwilę z namysłem i przytomnie. - Ale kim pani właściwie jest i co robi w moim domu? - Jestem narzeczoną Waltera - odpowiedziałam znużonym, beznamiętnym tonem. Pragnęłam już tylko jak najprędzej opuścić mroczny, pachnący starością pokój z resztkami dawnej świetności i na wpół przytomną staruszkę. Eks-zakonnica wniosła tacę z dwoma filiżankami kawy i kilkoma ciasteczkami. Dygnęła przed ciotką Matyldą i wyrecytowała zmęcznym, bezbarwnym głosem: - „Szlagsane" nie mamy, szampana nie mamy, konfitury dawno się skończyły, a śledzi marynowanych doktor pani jeść zakazał. Ciotka Matylda spochmurniała. Jej drobna postać jakby się jeszcze zapadła w fotelu pod pledem. Opuściła smętnie głowę i przez chwilę wpatrywała się w pierścienie na palcach. Wyglądała jak kupka nieszczęścia. - Walburga, trzeba żebyś sprowadziła Herr Ottona. Muszę sprzedać któryś z pierścionków. - Zawsze pani tak mówi, a gdy go sprowadzam, to każe go pani wyrzucić z domu twierdząc, że nic nie ma do sprzedania. - On mnie okradł! - zapiszczała cieniutko jak mysz. - Zginęła moja złota bransoletka. Walburga podeszła z szacunkiem do fotela trzęsącej się z irytacji ciotki Matyldy, odwinęła lewy mankiet jej białej bluzki wykończonej walansjenką. Na sflaczałym, piegowatym przegubie ukazał się 221 połyskujący złotem misternie spleciony łańcuszek zakończony wisiorkiem z turkusów. - Nikt niczego nie ukradł - wyjaśniła spokojnie Walburga i za jej plecami, patrząc w moją stronę, dotknęła wymownie czoła. Skinęłam ze zrozumieniem głową i wstałam, żeby się pożegnać. Długo błądziłam krętymi uliczkami i alejami parkowymi starając się uporządkować myśli, zastanowić się nad czymś niepokojącym. Tym czymś było powtarzające się w rozmowie słowo: „Francuzka". Zapadło we mnie kamiennym ciężarem. Ciotka Matylda mogła coś wiedzieć, a jeśli nie ona, to eks-zakonnica. I wtedy opętała mnie myśl, że należy koniecznie i to natychmiast raz jeszcze złożyć wizytę w tym domu. Nie mogłam opuścić Baden-Baden bez utwierdzenia się w jakiejkolwiek prawdzie. Gdy znalazłam się przy Gensdorfstrasse, zaczęłam biec. Dopadłam zdyszana furtki. Dziwnym trafem otwartej. Przebiegłam przez niewielki ogród do drzwi, aby rzucić się do dzwonka i cisnąć go jak na alarm. Serce czułam w gardle, nie mogłam wymówić słowa, gdy znalazłam się wreszcie oko w oko z Walburga. Patrząc na nią, pomyślałam bez sensu, że jej twarzy brakowało jedynie szwu biegnącego od czoła przez środek perkatego nosa, żeby wyglądała jak szmaciana lalka. Odsunęłam ją kategorycznym ruchem dłoni i wtargnęłam do saloniku ciotki Matyldy. Drzemała spokojnie, z głową przekrzywioną na ramię przyodziane w czerwony sweterek. Słońce przeświecało przez łabędzi puch na głowie i mogło się wydawać, że siedzi tak jak święta w złocistej aureoli z Gudrun na kolanach. Na stole, obok srebrnego koszyczka pełnego teraz czekoladek, w dwu barokowych filiżankach ze złoconymi uszkami czerniły się resztki niedopitej kawy. Rozdygotanymi palcami dotknęłam białej porcelany. Była jeszcze ciepła. Ciotka Matylda dalej drzemała, poświstując cieniutko przez nos. Zawróciłam do drzwi. Sterczała w nich Walburga niczym milowy kamień przy drodze. - Kto był w odwiedzinach!? - Chwyciłam ją za ramię. Cofnęła się z przestrachem, dotykając dłonią serca. Zrobiło mi się przykro. Usiłowałam się do niej uśmiechnąć. Musiało wypaść to jak grymas, gdyż przygarbiła się, wciągając głowę w ramiona. W szeroko rozwartych oczach zagnieździł się strach. Pomyślałam o tych kilkunastu „Russe" i jeszcze bardziej poczułam się winna bezceremonialnego wtargnięcia do cudzego domu. 222 - Czy pan Artur pił dziś kawę z Frau Mathylde? - zapytałam, usiłując nadać głosowi łagodność. Zrobił się jakiś chrapliwy i zmatowiały. - Ja, ja! - potwierdziła szybko, przytakując głową. - Dawno? - Dopiero co wyszedł! Że też pani go nie zauważyła?... - Dogonię go! - krzyknęłam, odpychając ją od drzwi i już biegłam wąską, wykładaną kamiennymi płytkami ścieżką, wzdłuż której kwitły fioletem rabatki heliotropu. Wypadłam na ulicę zacienioną starymi drzewami. Była pusta. Biegłam dalej w kierunku miasta, błagając w myśli mego anioła stróża, moją patronkę i świętego Antoniego od rzeczy zagubionych, żeby pomógł mi odnaleźć Artura... 223