16895

Szczegóły
Tytuł 16895
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16895 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16895 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16895 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BUNSCH KAROL - IMIENNIK cz. I -�ladem pradziada ODNOWICIEL P o�r�d wielu trosk Odnowiciela polskiego kr�lestwa nie naj- mniejsz� by� syn jego pierworodny, ku czci wielkiego pradzia- da nazwany Boles�awem. W kole najbli�szych doradc�w dziwiono si� tym obawom ksi�cia, gdy� trudno by�o wyobrazi� sobie �wietniej zapowiadaj�cego si� m�odzie�ca. Od dziecka podbija� wszystkie serca, a urok jego zda� si� jeszcze wzrasta� z wiekiem. Wzrasta�y jednak i te cechy, kt�re w ko�cu budzi�y niepok�j i spra- wia�y, �e ksi��� stara� si� by� surowszym dla syna, wbrew sercu lgn�- cemu do ch�opaka. Ci�kie koleje Kazimierzowego dzieci�stwa, lata klasztornych rozmy�la� i twarda praca nad odbudow� dzie�a wielkie- go dziada, doznane zawody i zdrady, czyni�y go wobec ludzi i �ycia nieufnym, opanowanym i przewiduj�cym. M�odociany jego nast�pca nie odziedziczy� �adnej z tych, krwawo zdobytych cech ojcowych. Nie ceni� ludzkiego przywi�zania, bo go mia� za wiele, lekcewa�y� bogactwa, kt�re po szcz�liwych wojnach i dzi�ki m�drej gospodarce Kazimierzowej wraca� zaczyna�y do Pol- ski. Nie znosi� �adnej przygany, natomiast poczucie w�asnej wagi, ce- chuj�ce przodk�w jego dopiero po latach wysi�k�w i do�wiadcze�, p�yn�� si� zda�o ju� w �y�ach Bolka wraz z krwi� Piastow� zmieszan� ?. krwi� rzymskich i greckich cesarzy, ruskich i czeskich w�adc�w. Z ni� widocznie odziedziczy� dum� rz�dc�w �wczesnego �wiata; za- le�no�� wszystkich od pana zda�a mu si� ustalonym jak s�o�ce, ksi�- �yc i gwiazdy porz�dkiem, kt�rego nic zmieni� nic zdo�a. Zmienia� si� jednak i ten porz�dek, gdy� na jesiennym niebie uka- za�a si� nieznana gwiazda, wlok�c za sob� r�zg� �wietlist�. Nie tylko prosty lud, ale i wielmo�e, a nawet o�wiece�sze duchowie�stwo z trwog� patrzy�o na ten niezwyk�y znak, kt�ry wielkie zmiany, a nawet gniew Bo�y zwiastuje. Wycie ps�w w bezwietrzne i dziwnie ciep�e jak na t� por� roku noce, p�oszy�o sen z ludzkich oczu. Potwierdzenie przes�dnej wiary nied�ugo da�o czeka� na siebie. Do Krakowa, gdzie oczekiwano zapowiedzianego powrotu ksi�cia z Po- znania, dok�d pojecha� odbudowywa� zburzone w czasie rozruch�w i czeskiego napadu ko�cio�y i grody, przyby� goniec, wzywaj�c Bole- s�awa, by zaraz pospiesza� do ojca, kt�ry zas�ab� i widzie� pragnie syna. Nic chciano wierzy�, by ksi���, kt�ry dopiero czterdzie�ci cztery la- ta liczy�, mia� ju� opu�ci� swe dzie�o, w�a�nie teraz, gdy postronne zdarzenia otwiera�y pa�stwu ja�niejsze widnokr�gi. Lecz sama choro- ba dostateczn� by�a zgryzoty przyczyn�. - Nic p�acz, Mario, m�stwa ci b�dzie potrzeba. I ninie serca nie od- bieraj, bo i mnie �al �ycia i strach, czy dobrze zdam spraw� z niego, cho� za to, com przecierpia�, wiele mo�e mi by� wybaczone. Wychud�a d�o� Kazimierza o d�ugich palcach spocz�a pieszczot� na jasnej g�owie kobiecej, pochylonej do kolan m�a siedz�cego przy p�on�cym kominie. Ksi��� okryty by� szub� futrzan� i dr�a� chwilami jakby z zimna, cho� na jasnym, wynios�ym czole �wieci�y drobne kropelki potu, a pi�kne jeszcze, m�skie, �agodne oblicze p�on�o ce- glastym rumie�cem. Znu�one i bolesne oczy odwr�ci� od ognia i spoj- rza� na kl�cz�c� niewiast�. Podnios�a zap�akan� twarz i patrzyli na siebie z mi�o�ci� i �alem. Maria Dobrogniewa schodzi�a ju� z po�udnia swego wieku, ale pi�kn� by�a jeszcze c�ra kijowskiego W�odzimierza, od dwudziestu lat wier- na Kazimierzowa towarzyszka w szcz�ciu i niedoli. Szcz�cia by�o ma�o, niedoli wi�cej, a teraz choroba m�a burzy�a nadziej� lepszej przysz�o�ci. Zrazu zda�o si�, �e to nic gro�nego. Pok�ada� si� jeno i pokaszliwa�. Przerazi�a si� dopiero, gdy raz i drugi krew buchn�a mu z ust. Od kilku dni by� jakby silniejszy i d�wign�� si� nawet z �o�a. Nadzieja zacz�a wraca�, lecz dzi� wezwa� ma��onk�, by jej oznajmi�, �e zgon czuje niedaleki. Wiedzia�a, �e nie zwyk� pie�ci� si� lub litowa� nad sob�, lecz ca�� si�� uczucia odegna� chcia�a napieraj�c� na ni� pewno��, �e koniec ju� nadziei szcz�cia, �e sama zostanie; gorzej ni� sama, bo z nielet- nimi dzie�mi, niezdolnymi jeszcze obj�� spu�cizny po ojcu ni czo�a stawi� przyczajonym wrogom, kt�rzy raz ju� po �mierci nieszcz�sne- go Mieszka pokazali, �e nie w smak im silne rz�dy Piastowic�w. Ta sama my�l gn�bi�a umieraj�cego. Gdy Dobrogniewa g�osem rw�cym si� od �ez pociesza� j�a m�a, ozwa� si� szeptem, k�ad�c jej �agodnie d�o� na ustach: - Nie czas ju� na pr�ne s�owa. Pos�uchaj mnie, Mario, bo wiele jeszcze mam ci do powiedzenia, a si� i czasu mi braknie. Zamilk�a i przytuli�a r�k� jego do swej twarzy. Kazimierz po chwili milczenia przem�wi�: - Nie walczy� mi z przeznaczeniem. Sami ostaniecie. Bolka usta- nawiam nast�pc� po sobie. Nic chc�, by jak dziad m�j jednoczy� mu- sia� z powrotem rozbite pa�stwo. Rad bym go ujrze� jeszcze, ale wola Bo�a! Mo�e B�g przedwczesnym zgonem karze dum� ojcowsk�, i�em �mia� my�le�, �e wielkiemu pradziadowi dor�wna. Mo�e i jego chce ustrzec przed grzechem pychy. Gdyby ostawszy w pe�ni si� panem u�adzonego kr�lestwa, zdo�a� wyzyska� owoce mojej pracy i zam�t u s�siad�w, �acnie by m�g� w�asnej to przypisa� zas�udze. Mnie nie dane b�dzie plonu zebra�, cho� i klasztor i stolec ksi���cy po r�wno uczy�y mnie pokory. O niego si� l�kam. Umilk� i �apa� oddech z wysi�kiem. Dobrogniewa co� odrzec chcia- �a, lecz r�k� podni�s� i m�wi� dalej: - Nie dojrza� jeszcze, by w�adz� ud�wign�� ni przed jej pokusami si� obroni�. Ty j� za niego d�wiga� musisz, p�ki do lat nie dojdzie. Arcybiskup Aaron i wojewoda Micha� Awdaniec rad� i czynem b�d� ci� wspiera�. Wypr�bowani to i wierni druhowie, a powag� maj� w kraju, zar�wno w�r�d ludu jak i w�r�d mo�nych. Ksi��� pochyli� g�ow� i przez chwil� zda� si� zasypia�. Dobrognie- wa cicho d�wign�a si� z kolan, lecz nie spal widocznie, czy te� zbu- dzi�o go poruszenie: -Zaczekaj! Wypoczn� - szepn��. Siedzia� z przymkni�tymi oczy- ma. Otworzy� je i ko�czy�: - Ka� na jutro zwo�a� zebranie pan�w z rady i wielmo��w, kto nad- ci�gn��. Obawiam si� ju� czeka�, by nie by�o za p�no, a sam wol� sw� chc� og�osi�. Lepiej by�oby, gdyby i Bolko m�g� j� s�ysze�, ale si� ubywa mi szybko. - Bolko lada dzie� przyby� powinien - odpar�a Dobrogniewa st�u- mionym g�osem. W BOLES�AWOWEJ DRU�YNIE R achunek robi�c z �yciem, Kazimierz nie zapomnia� o d�ugu, jaki by� winien kmieciowi Cieszkowi, kt�ry w bitwie z Ma- s�awem �ycie mu ocali�, a po�o�y� w�asne. Pozosta� po Ciesz- ku syn jedynak, pocz�ty w noc przed wypraw�, z kt�rej ojciec nie mia� wr�ci�. Chowa�a go matka, sama p�dziecko jeszcze, rozpiesz- czona przez m�a, mi�kka i wra�liwa. Doman urodziwy i �agodny, lubiany by� przez wszystkich, ale jeno dzi�ki �elaznemu zdrowiu i �ywo�ci nie wyr�s� na rozpieszczonego chuchraka. Ros�y i silny nad wiek, pewnie wda�by si� w ojca, s�awnego woja, gdyby nie mi�kkie serce, nie tylko nie�yczliwo�ci ludzkiej, ale nawet oboj�tno�ci znie�� niezdolne. Doman, imieniem po dziadzie, by� ju� podrostkiem, ale �y� i bawi� si� jak dziecko, nie my�l�c o tym, by kiedy� ojcowy dworzec, matk� i wszystko, co kocha� i lubi�, mia� porzuci�. Ksi���, kt�ry czeka�, by ch�opak dojrza�, zamierzaj�c wzi�� go do siebie i los mu zapewni�, widz�c, �e nie do�yje, nast�pcy swemu sp�a- t� d�ugu postanowi� zleci�. Pewnego pogodnego wieczora Mszczuj Jastrz�biec z Jakuszowic zjawi� si� w zagrodzie nad �reniaw�, by za- bra� Domana. Mszczuj m�wi�, �e na dworze czeka go szcz�cie, �aska monarsza, zaszczyty, bogactwa. Ksi��� pami�ta� �askawie, �e ojciec Domana w�asn� krew odda� za niego. Synowi chce za ni� odp�aci�; za ojcow� krew! Doman zna� ojca jeno z opowiadania. Zasobny by� kmie� i silny m��. Syn do niego ma by� podobny: ros�y, �mig�y, barczysty, z ja- snymi jak s�o�ce w�osami i szarymi, du�ymi oczyma, kt�re b��kitnia- �y w pogodne dni. Dobry by� Cieszek jak dziecko, w�asnych wrpg�^ nic mia�, zabili go pa�scy. A za to syna czeka szcz�cie! Niechby sobie czeka�o! Doman nie chce szcz�cia. Tu mu nie zby- wa na niczym, tam mu na pewno brak b�dzie wszystkiego, do czego nawyk�: rzeczki w�r�d ��k, lasu na wzg�rzach, domu i psa. A tak�e tych, co go kochaj�: matki i domownik�w, i... ma�ej Bietki, z kt�r� od roku bawili si� razem, jak cz�sto jeno mogli i obiecywali sobie, �e zawsze tak b�dzie. Tymczasem rozkaz ksi���cy jak no�em uci�� do- tychczasowe �ycie. Od tej chwili zacz�� si� ma szcz�cie. Domanowi dziwnie �ciska�o si� serce na t� my�l. Ale wuj, kt�ry nad nim spra- wowa� opiek�, ani s�ysze� nie chcia� nawet o zw�oce. A Mszczuj po- ciesza� matk�, �e sam sze�ciu syn�w, jakich mia�, odda� na s�u�b� pa�sk�: trzej starsi, Borzyw�j, Zbylut i Dobrogost ju� i na wojn� cho- dzili, trzech m�odszych: Zem�, Odolaja i J�drzeja teraz odwi�z� do Krakowa, do m�odego ksi�cia. Od ilu to ju� pokole� s�u�� Piastom w z�ym i dobrym losie i nie krzywduj� sobie. Nie troszcz� si� o nic, nie musz� my�le� o niczym, nawet o duszy zbawieniu. Piasty, jak o�- ce my�l� za ca�y nar�d i wiedz� gdzie go wiod�. Na siebie bior� ci�- �ar odpowiedzialno�ci, szafuj� cudzym �yciem, ale i w�asnym. Pewnie dlatego �yj� coraz kr�cej. Mieszko siedemdziesi�tki doci�- gn��, Wielki Bolko ju� sze��dziesi�ciu nie doczeka�, nieszcz�sny Mieszko m�odszy czterdzie�ci cztery jeno prze�y�, ninie za� Odnowi- ciel, Bo�e uchowaj, te� d�ugiego wieku nie obiecuje. Praca bo te� to z gruz�w odbudowa� kr�lestwo. Wkr�tce przyj�� mo�e nowy pan, a z nim nowi ludzie. Czas zacz�� mu s�u�y�. M�stwem pradziada przypomina, pi�kny jak archanio� Micha�, kt�rego wizerunek znajduje si� w ko�ciele na Ska�ce, a szczodry jak dziurawy w�r. Przekona� Mszczuj nawet matczyne serce Czes�awy, ale nie przeko- na� Domana. Jecha� po szcz�cie jak na �ci�cie. Z szacunkiem odpo- wiada� na pytania z rzadka rzucane przez Mszczuja, sam nie pyta� o nic. My�la� o Bietce, �e darmo czeka i p�acze, i samemu p�aka� mu si� chcia�o. S�o�ce zachodzi�o na wiatr, kt�ry porywa� si� chwilami, zgarnia� py� z go�ci�ca i p�dz�c go wiruj�cym s�upem to w pola, to zn�w wzd�u� drogi, jad�cym naprzeciw, porzuca� znienacka i s�up nikn�� jak duch, co w ziemi� si� zapad�. M�wi�, �e i licho tym kszta�tem si� nosi i lepiej mu z drogi uskoczy�, zw�aszcza �e oczy i gard�o py�em zasypie. Ale �e pod wiecz�r by�o i pospiesza� musieli, by przed za- mkni�ciem bram na grodzie stan��, tedy Mszczuj nie zwa�a� na nic. Zapyleni od st�p do g��w docierali do grodu. S�o�ce si� obejrza�o i nakry�o drog� krwawym kobiercem blasku, a kamienne tyny grodu zap�on�y z nag�a purpur�. Okna na wynio- s�ym sto�bie roz�arzy�y si� po�og�. - Gore na grodzie! - zakrzykn�� Doman. Mszczuj za�mia� si� i odpar�: - Zga�nie razem ze s�o�cem. To jeno szklane gom�ki tak graj� w �wietle. Twarde jak kamie�, a s�o�ce �acniej si� przez nie przeci- �nie ni� przez wo�owy p�cherz. Barwi si� t�cz�, rzek�by�, �e kanaka- mi komnata zasuta. Niejedne cuda tam obaczysz, nie b�j si�! Przebrn�li odnog� Rudawki, kt�ra s�czy�a si� od �abiego Kruka podn�em niedost�pnej ska�y, ku Wi�le. Wysoko nad nimi pi�y si� ku niebu stoj�cemu w �unie tyny murowanego grodu. Przygniata�y Domana. Na dziedzi�cu panowa� ruch. Kamieniarze i cie�le, kt�rzy rozbierali szcz�tki spalonej w czasie poga�skiego buntu i bezkr�lewia katedry Chrobrego, posk�adali kamienie w sterty. Powsta� mia� z nich buduj�- cy si� na miejscu dawnej absydy ko�ci�ek �w. Gereona. Tymczasem rozsiad�a si� na nich gromadka przysz�ych towarzyszy Domana, kt�- rzy poczet m�odego ksi�cia tworzy� mieli. Oni nie trapili si� widocznie, gdy� mi�dzy nimi wrza� gwar i prze- �miechy. Na chwil� umilkli, gdy orszak Mszczuja zatrzyma� si� przed bram� grodu, zaciekawieni nowym przybyszem, lecz gdy Mszczuj wszed� do wn�trza, by ksi�ciu Boles�awowi przybycie Domana oznajmi�, gwar wszcz�� si� na nowo. Doman, onie�mielony, stan�� na uboczu i patrzy�, jak dw�ch kr�- pych wyrostk�w zajadle wodzi�o si� za �by. Inni podniecali ich okrzykami, od czasu do czasu wybuchaj�c �miechem, gdy kt�ry� z walcz�cych zr�czniej drugiego ugodzi�, lub gdy zwaliwszy si� na ziemi�, tarzali si� po niej, wzajemnie ok�adaj�c. Na Domana stoj�ce- go na uboczu nie zwracano uwagi. Dopiero gdy walcz�cy przytoczyli si� prawie pod jego nogi, a spostrzeg�szy go, nagle przerwali walk� i dysz�c gapili si� na przybysza, oczy wszystkich zwr�ci�y si� ku Domanowi. Stal jak pod pr�gierzem, nie wiedz�c co pocz�� z sob�, gdy z gro- mady kto� zakrzykn��: - A przywitajcie po naszemu przyb��d�! Oba wyrostki bez s�owa rzucili si� na Domana, kt�ry, zmieszany, stara� si� jeno odeprze� ciosy. Lecz gdy go ugodzili raz i drugi bole- �nie, podnios�o si� w nim serce. Nim si� kto spostrzeg�, napastnicy le�eli na ziemi, a Doman sta� nad nimi z zaci�ni�tymi pi�ciami. Z kupy kamieni powsta� m�ody wojak, z twarzy i z postawy podob- ny do zaczepnych wyrostk�w. Zbli�y� si� do Domana i stan�wszy przed nim, obejrza� go od st�p do g��w. Oczy mia� zimne i z�o�liwe. - Taki�e� osi�ek?! - ozwa� si� chrypliwym g�osem. - To mo�e ze mn� spr�bujesz? Nie czekaj�c na odpowied�, wyci�� Domana pi�ci� w piersi, a po- tem uchwyciwszy go za r�k�, ok�ada� pocz�� gdzie popad�o. Doman usi�owa� si� wyrwa�, daremnie si� od raz�w zas�aniaj�c. W�r�d patrz�cych rozleg�y si� znowu zmieszane okrzyki, a w zapada- j�cym zmierzchu nikt nie zauwa�y�, �e z bramy dworca wysz�o dw�ch ludzi. Dopiero gdy stan�li przed bij�cymi si�, spostrze�ono ich i nagle umilk�o wszystko. Cisza zwr�ci�a uwag� napastnika, obejrza� si� i od- skoczywszy, stan�� zmieszany w pokornej postawie. Doman, przetar�szy oczy, spojrza� na m�odzie�ca, kt�ry sta� przed nim. Na twarz jego pada�y ostatnie blaski zorzy odbijaj�c si� w wiel- kich, g��bokich oczach. Nad nimi jak skrzyd�a czarnego ptaka rozpi- na�y si� proste brwi pod mlecznobia�ym czo�em, okolonym z�ot� grzywk� l�ni�cych w�os�w, na kt�rych le�a� rudawy poblask zachodu. Pod spojrzeniem tych oczu Domanowi a� w�os si� zje�y� na g�owie, gdy za� nieznajomy u�miechn�� si� patrz�c na Domana, serce si� w nim rozp�yn�o. Poczu�, �e ze wszystkim co jest w nim, nale�y do tego m�odzie�ca. Znikn�y wspomnienia, cofn�a si� gdzie� gorycz i przygn�bienie, sta� jak oczarowany. Czar przerwa� g�os Mszczuja: - To jest Doman Cieszk�w, kt�rego mi�o�ciwy pan szczeg�lnej wa- szej �asce poleca. Podoba mi si� - rzek� Boles�aw jakby do siebie i zwr�ci� si� do Domana: - P�jd�my na nieszp�r. Wszed� w czarn� czelu�� bramy ko�ci�ka �w. Micha�a, nie ogl�da- j�c si�. Doman szed� za nim jak urzeczony. Tak si� zacz�o szcz�cie Domana. NA DRODZE DO POZNANIA N iebo zawlek�o si� jesiennymi, szarymi chmurami i gdy orszak Boles�aw�w wyruszy� do Poznania, drobny, jednostajny deszcz szemra� po wi�dn�cym listowiu, czerni� wilgoci� pnie drzew, barwi� na rudo fale wzbieraj�cej Wis�y i rozmi�kcza� drogi. Z lasu ci�gn�y stada czarnego ptactwa, obsiadaj�c blanki wie� i wi- chrz�c si� chwilami z wielkim krakaniem nad grodem. Na czele jecha� Boles�aw z Mszczujem Jastrz�bcem, zamy�lony ja- ki� i osowia�y. M�odzie� z orszaku, zrazu swawol�c zwyczajnie, mil- k�a w miar� jak wilgo� i zi�b dociera�y do szpiku. Ten i �w p�acht� na �eb zarzuci�; milcz�cy orszak cz�apa� po deszczu i b�ocie dolin� Ru- dawy, u st�p zalesionych zrudzia�ym ju� i sczernia�ym borem wzg�rz. Na ko�cu orszaku samotnie wl�k� si� Doman. Jeszcze �ywo czu� b�l oderwania od wszystkiego, do czego nawyk�, a ju� kamieniem, zaci�y�y mu krzywe spojrzenia przysz�ych towarzy- szy, w kt�rych odczu� niech�� dla przyb��dy, lekcewa�enie dla kmie- cego pochodzenia i zazdro�� o �ask� m�odego pana. Dzi� zreszt� m�ody ksi��� ani na niego nie spojrza� ani nie zagad- n��. Zadumany jecha� daleko na przedzie, jeno bia�a jego klacz odci- na�a si� jasn� plam� od szarzyzny mroczniej�cego ju� listopadowego dnia, jak my�l o Bolku od wszystkich innych ponurych my�li Doma- na. �eby nie on, do kt�rego sercem przylgn�� od pierwszego wejrze- nia, Doman zawr�ci�by chy�kiem i pogna� do domu, kt�ry z�oci� mu si� w pami�ci blaskami ostatniego pogodnego dnia jesieni, w jakich go by� po�egna�. Zi�b przejmowa� Domana. Wiatr ruszy� z zachodu i zacina� desz- czem w twarz. Doman p�acht� zaci�gn�� a� na oczy i zamkn�� je, by �atwiej zatrzyma� pod powiekami wspomnienia rank�w s�onecznych. By�y tak jaskrawe, �e a� oczy zapiek�y go i �zy potoczy�y si� po po- liczkach. Do rzeczywisto�ci przywo�a� go skrzekliwy �miech. Kto� �ci�gn�� mu p�acht� z g�owy. Doman otworzy� oczy, zawstydzony, i� go na Izach przy�apano i spojrza� na natr�ta. Ujrza� twarz dziwaczn�, m�od�, ale pomarszczon� i wyblak��, z d�ugim, z�amanym nosem, ma�ymi, orzechowymi oczyma, kt�re pa- trzy�y na niego z jak�� �yczliw� drwin�. Zapadni�ta troch� g�rna warga okryta by�a czarniawym puszkiem, a na wysuni�tej, spiczastej brodzie kie�kowa�o kilka rudawych k�aczk�w. Nieznajomy przem�- wi�, troch� sepleni�c, gdy� brak�o mu dw�ch �rodkowych z�b�w: Ma�o wody z nieba idzie, �e jeszcze j� z nosa puszczasz? Doman by� tak przygn�biony, �e nic nie odrzek�, jeno g�ow� odwr�ci�, a nie- znajomy ch�opak m�wi� dalej: Po matusi p�aczesz, czy o to, �e si� tamci - wskaza� g�ow� na ja- d�cych przodem towarzyszy - bocz� na ciebie? Gdy i teraz nie otrzyma� odpowiedzi, zapyta�: Dobr� masz macierz? - Nie by�o ju� drwiny w jego g�osie i Do- man skin�� g�ow�. - To �le - rzuci� nieznajomy powa�nie. Doman zdziwi� si� tak, �e a� zakrzykn��: �le!? - Ju�ci, �e �le. Siedzie� z ni� nic b�dziesz, a gdzie pojedziesz, b�- dzie ci gorzej ni� u niej. A za� mnie, gdzie pojad�, lepiej ni� w domu za�mia� si� jako� nieszczerze. W strapionym sercu Domana odezwa�o si� wsp�czucie dla niezna- jomego. �le ci to by�o w domu? Niedobrze. Ojciec m�j leg� na Mazowszu razem z twoim, gdy dwa roki mia�em. Co� ci go pami�tam, jak przez. mg��. A macierz wy- da�a si� za kmiecia i dzieci maj� drugie. Obsiedli moj� dziedzin� i pono por�czniej by im by�o, �ebym sczez�, boby po mnie pu�cizn� wzi�li. Co tam zreszt� my�leli nie wiada, bo nigdy nie u�wiadczysz, co w drugim siedzi. Ale ojczym pra� mnie od ma�ego ile wlaz�o, a macierz ino na to patrzy�a. Ochrony od niej nie mia�em. Pra� mnie, a� raz mi nos z�ama� i z�by wybi� - �miesznie, jak zaj�c, podni�s� g�rn� warg�, pokazuj�c wyrw� w szcz�ce - i ze�li�o mnie. Poczeka- �em na niego, jak raz wieczorem wraca� do domu i kamieniem wybi- �em mu oko. Wyraz zdumienia, kt�ry zjawi� si� na twarzy Domana, widno opo- wiadaj�cy wyja�ni� sobie jako brak wiary w jego s�owa, gdy� rzek�: - Nic wierzysz? Nigdy nie k�ami�, jak mi nic z tego nie przyjdzie. Kamieniami tak praskam, �e ka�dego wr�bl� �ci�gn� ci z drzewa, cho�by najwy�szego. I zawdy przy sobie kamienie nosz� wybrane, bo nie ka�dy si� nada. Chcesz, to popatrz! Z sakwy pod opo�cz� wydoby� okr�g�y kamyk i obraca� go w r�ku, patrz�c, na czym by wykaza� celno�� swych rzut�w. - Konia w ogon �mign� - rzek�, i z niespodziewan� w jego d�ugiej i w�t�ej postaci si��, pu�ci� kamyk, a� zawarcza�o. Wlok�cy si� przed nimi o p� strzelania z �uku ko�, nagle bole�nie ugodzony, wierzgn�� z rozmachem, a siedz�cy na nim, skulony pod deszczem je�dziec, stoczy� si� przez ko�ski �eb i chlupn�� w b�oto. Zerwa� si� zaraz, kln�c, i sp�oszonego rumaka uchwyciwszy za wo- dze, usi�owa� uspokoi� i dosi���. Zanim mu si� uda�o, ch�opcy do- cz�apali do niego. - Pewnie giez go uk�si� - rzuci� winowajca pouczaj�co do poszko- dowanego. - Nie dziw, �e si� zbiesi�, bo giez jesieni�, w deszcz i pod noc, niepowszednia rzecz. Poszkodowany nie rzek� nic, jeno spojrza� krzywo, i tr�ciwszy ko- nia dop�dzi� orszak, a Naw�j m�wi� dalej jakby nic nie zasz�o. - Ojczym d�ugo chorza�, bo mu oko gni�o. Tedy ja si� rz�dzi� za- cz��em. Napra�em si� przyrodnich, �em za wszystko swoje odp�aci� z nawi�zk�, a� si� macierz postara�a, �e mnie do Krakowa oddali na nauk� przy kapitule, bo prawi�- �em na woja niezda�y, a na duchow- nego w sam raz. - A sk�d�e� si� przy m�odym ksi�ciu wzi�� w dru�ynie? - zapyta� Doman zaciekawiony. - Ksi��� Bolko lubi� si� przypatrywa�, jak ciskam. Gdy mnie z ka- pitu�y wy�wiecili i do dom wraca� mia�em, kaza� pozosta� przy sobie, to i jestem. -A za c� ci� wy�wiecili? - zapyta� Doman coraz bardziej zacie- kawiony nowym znajomym, tak �e zapomnia� o deszczu i o strapieniu. Scholastykowi Wolkmarowi, kt�remu do mszy s�ugiwa�em, miast wina, octu nala�em w kielich. �eby� widzia� jak na mnie spojrza�, kie- dy wypi� - tu ch�opak za�mia� si� swawolnie - to by ci� omdli�o ze slrachu. G�b� ma zawdy paskudn�, a jak si� ze�li, to zda si�, �e smo- cze �lepia przez niego patrz�. Ale Domana a� dreszcz przeszed� na my�l o �wi�tokradztwie. Prze- �egna� si� nieznacznie, po czym, by co� rzec, zapyta�: Przecz�e� mu to uczyni�? Przychwala� mnie zawdy i do nauki pogania�, �e to, prawi, g�ow� mam do wszystkiego najlepsz�; �arcybiskupem" - m�wi - �krakow- skim ostaniesz". A jeno wr�ci� Stanis�aw ze Szczepanowa z obcych kraj�w, gdzie� a� z Pary�a, gdzie je�dzi� na nauki - wraz mnie na wod� pu�ci�, a do niego si� przyczepi�. Widz�, �e jego na godno�ci kieruje. - Ch�opak zamilk� i zas�pi� si� wyra�nie. Jak�e? - spyta� Doman zdziwiony. - Przecie biskup�w mi�o�ciwy pan obsadza za zgod� Ojca �wi�tego. Zreszt� na biskupa� za m�ody, a w ko�cu c� ci po tym? Ch�opak jeno r�k� machn��. Co tam b�d� gada� z tob�! M�drsi od ciebie, a nie wiedz�, jak to idzie. A co mi po tym?! Ju�ci nic, ino ojczyma i przyrodnich zgn�bi�- bym do cna. A tak co? Wielkim wojem nie b�d�, bo bi� si� nie lubi�. A za� ci wszyscy - znowu g�ow� pogardliwie wskaza� na ledwo ju� widoczny przed nimi w mroku orszak ksi���cy - same zabijaki s� i za to ich ksi��� ceni. Dlatego z tob� b�d� trzyma�, bo jako zmiarkowa- �em i ty� nieskory do bitki, to z nimi nie wyjdziesz na swoje. Domanowe serce poruszy�o si� nadziej�, �e znajdzie towarzysza, cho� dziwacznego i niezrozumia�ego. Zapyta� nie�mia�o: - To b�dziesz druhem moim? - Nie - odpar� ch�opak. - Jeno przeciw nim razem trzyma� b�dzie- my i nie stan� ci na zdradzie. A jakby si� odmieni�o, to ci naprz�d powiem, by� mia� si� na baczno�ci. Doman westchn��, zawiedziony. Pomy�la� jednak, �e lepiej cho� ta- kiego mie� towarzysza i zapyta�: - A jako�e ci� zowi� i jakiego� rodu? - Z jednych jeste�my stron. Ojciec m�j pod stanic� �rcniawy razem z twoim wojowa�. Zowi� mnie Naw�j Dzier�ys�aw�w, za� patronem moim jest �wi�ty Marek Ewangelista. Resztki �wiat�o�ci dziennej rozmazywa�y si� w zad�d�onym mroku. M�tniej�ce zarysy stromych pag�rk�w i ska�ek przesz�y z prawej strony drogi na lew�, oddala�y si� ku Wi�le i w zupe�nej niemal ju� ciemno�ci orszak wyjecha� na otwart� p�aszczyzn�, na kt�rej kra�cu przez zas�on� deszczu migota�y niepewnie jakie� �wiate�ka. Naw�j, jad�cy obok Domana w milczeniu, ozwa� si� znowu: - Doje�d�amy do Morawicy. Zda�oby si� zanocowa� i zje�� co. Ale mo�e przyjdzie wlec si� tak ca�� noc, nim ksi��� stan�� ka�e na wy- poczynek. Nielekka przy nim s�u�ba. Doman, kt�ry przem�k� ju� do sk�ry i przemarz� do ko�ci na listopa- dowym wietrze i deszczu, szcz�kaj�c z�bami, zapyta� ze zdziwieniem: - Przecie i ksi��� zzi�bni�ty i g�odny by� musi. Czemu my�lisz, �e tu nie staniemy? Naw�j za�mia� si�: - Zaraz pozna�, �e� nie bywa�y. Morawica, to Star��w jest gniazdo. Siedz� na nim i patrz� ku Ty�cowi, sk�d ich Piasty wygnali, i zapo- mnie� nie mog�, �e Tyniec starszy od Krakowa, a oni tu dawniej w�a- dali. A za� ksi��� im pami�ta, �e ojca jego opu�cili w potrzebie i wraz z babk� wygnali. Dzi�, gdy spok�j przywr�cony, ni oni nie radzi wo- jowa� z ksi�ciem, ni on z nimi i nawet �wiadcz� sobie wzajem. Ale m�ody ksi��� inny ju� jest i nie tai, �e Star��w nie kocha. A my�lisz, �e zi�b czy g��d zmusi go, by pod ich dach zajecha�, to te� go nie znasz. Zreszt� nikt go nie zna, krom mnie - dorzuci� zarozumiale i ci�gn��: - Bywa�o, zaduma si� nad czym, jako dzi�, to zda si� �wiata nie wi- dzi ko�o siebie, cho�by pioruny bi�y. Pr�dzej kamie� zg�odnieje i przemarznie ni� on. Dlatego my�l�, �e przyjdzie nam ca�� noc cz�a- pa� po deszczu i b�ocie. Zdawa�o si� jednak, �e Naw�j si� przechwali�. Doje�d�ali do mo- rawickiego gr�dka, gdy� �wiat�a wyra�nie ju� migota�y, zdaj�c si� wznosi� ku g�rze, w miar� jak si� zbli�ali. Gr�dek le�a� na wynio- s�ym wzg�rzu, schodz�cym ku po�udniowi w wilgotne ��ki rozgrz�z�e od deszczu, od zachodu okr��ony topielist� rzeczk�, na p�noc za�, gdzie skr�ca�a ledwo szarzej�ca w mroku droga, ciemniejsze od je- siennego, zaci�gni�tego nieba, majaczy�o wynios�e pasmo wzg�rz, zaros�e czarnym borem. W ciemno�ciach obwo�a�y si� stra�e i orszak j�� si� wspina� na o�lizg�� pochy�o��. Ksi��� jednak zamierza� nocowa�. - Doci�gnijmy do innych, bo bramy zamkn� i sami ostaniem na deszczu - rzuci� Naw�j i pogna� konia, a za nim Doman. Obszerny, pochy�y dziedziniec zaroi� si� tymczasem od pacho�k�w ze smolnymi pochodniami, kt�re sycz�c dymi�y na deszczu i wietrze, wydobywaj�c przy tym z mroku obszerne zabudowania, z przysadzi- stym i rozleg�ym dworcem mieszkalnym od po�udniowej strony. Od- bierano od przyby�ych konie, a w�odarz Wie�ciech, kt�ry zjawi� si� na powitanie, poleci� wprowadzi� dru�yn� do go�cinnych pomieszcze� w skrzydle dworzyszcza, sam za� pok�oni� si� m�odemu panu i Mszczujowi i prosi� do �wietlicy. Boles�aw odpowiedzia� na pok�on lekkim skinieniem g�owy i rzuci�: Doman, �egota, Naw�j i Radwan p�jd� ze mn�. Wezwani skie- rowali si� za ksi�ciem, kt�ry, nie ogl�daj�c si�, wszed� do �wietlicy, rzuci� przemokni�t� kierej� i usiad�szy przy stole, zaduma� si�. Pozo- stali, stoj�c, czekali na wej�cie gospodarza, Bogufa�a Sieciechowica, g�owy rodu Topor�w. Naw�j szepn�� do Domana: Ksi��� uk�u� chce Topora. Toporczycy nie lubi� �egoty, cho� swojak, za� Radwan i ty kmiecy synowie, a tych oni za nic maj�. Mnie za� pewnie wzi��, by Strzemie�czyk�w poz�o�ci�, co si� przy nim jako psy wieszaj�. Urwa�, gdy� w tej chwili wszed� wojewoda wraz z synem Siecie- chem, m�odzie�cem, podobnym z twarzy i postawy do rodzica. Po- k�onili si� Boles�awowi w pas, lecz duma i pewno�� siebie przeziera�a z ka�dego ich ruchu i s�owa, cho� stary sprawia� si� pocz��, �e czeka� da� na siebie, bo niezdrowym si� czuj�c, wcze�nie spa� si� pok�ad�. Ch�op by� jednak jak tur, a na jego m�skiej, surowej twarzy nie by�o wida� �adnych oznak s�abo�ci. Oczy patrzy�y hardo i przenikliwie, gdy powi�d� nimi po pozosta�ych, nawet skinieniem g�owy na pok�o- ny nie odpowiadaj�c. Naw�j widno omyli� si� znowu, gdy� Boles�aw powsta� i ujmuj�co odpowiedzia� na powitania. Sztywni Star�owie jako� odmickli, cho� widno starali si� zachowa� pow�ci�gliwo��, gdy ksi��� z niespodzie- wanym o�ywieniem wszcz�� rozmow�. Doman w upojeniu �ledzi� ka�dy b�ysk jego oczu, ka�dy ruch i s�owo rozmowy. Dziwowa� si�, jak m�ody ksi���, niemal ch�opi�, bystrze wyznawa� si� we wszyst- kich sprawach. M�ci�o si� Domanowi w g�owie od tych obcych i nie- zrozumia�ych wiadomo�ci. Potem rozmarzy�o go ciep�o, bij�ce od buzuj�cego na ogromnym kominie ognia. Rozsiad� si� wygodnie i sam nic wiedzia�, kiedy zapad� w drzemk�. Ockn�� si� dopiero, gdy Naw�j tr�ci� go, szepc�c: - Zbud� si�! Jedziemy. Domanowi niemal na p�acz si� zbiera�o. Nie tkn�� wieczerzy, kt�ra sta�a na stole, dopiero rozgrza� si� nieco i sen go morzy�, a my�l o odej�ciu z ciep�a i �wiat�a w pluch� i wiatr, niemal b�lem go przej- mowa�a. - C�e si� sta�o? - zapyta� szeptem, gdy Boles�aw �egna� si� ju� ze Star�ami, a� ch�odem wia�o od niego, oni za� k�aniali si�, widocznie hamuj�c wzburzenie. Wyszli przez sie� na dziedziniec, a Naw�j z oci�gaj�cym si� Domanem na ostatku. - Trzeba by�o nie spa�, to by� sam zobaczy�. Opowiedzie� trudno - odpar� Naw�j. - Zgadali si� o chorobie ksi�cia i Bolko zapyta�, czy jad� do Poznania. Star�a si� zdrowiem wykr�ci�, a Bolko rzek� jeno: �B�dziecie go jeszcze �a�owali" - niby nic, nawet nie spojrza� na nich, a starego ma�o krew nie zala�a; dobrze zrozumia�. I zaraz si� ksi��� �egna� pocz��, a oni nawet nic wstrzymywali. - Naw�j zatar� r�ce. A ty za� z czego si� cieszysz? - zapyta� Doman, gdy dr��c, czeka- li na podcieniu a� im konie przywiod� zaspani pacho�kowie. Bo na moje wysz�o; a ty� ju� pewnie my�la�, �e nie znam ksi�cia. Nic lubi Star��w i nie b�d� z nim mieli lekkiego �ycia. A my tako� nie. Tymczasem ju� konie sprowadzono i za chwil� zgas�y za nimi bla- ski pochodni, a orszak powl�k� si� w rozwichrzon� i zadeszczon� ciemno�� listopadowej nocy, czarnym jak otch�a� w�wozem nad rzeczk�. BRACIA W �odzis�aw ju� jest i prosi�, by m�wi� z wami by�o mu wolno. Cie� niech�ci odbi� si� na wyniszczonej chorob� twarzy Kazimierza, lecz nim odpowiedzia�, Dobrogniewa szepn�a prosz�co: - Nic odmawiajcie! I to dzieci� nasze. Od ma�ego zda mu si�, �e wszyscy go krzywdz�, mo�e dlatego, �e dola tak mu posk�pi�a, jak udarzy�a pierworodnego. Ksi��� znu�onym ruchem skin�� g�ow� przyzwalaj�co, a Dobro- gniewa wysz�a cicho. Po jej wyj�ciu Kazimierz g�ow� opar� na r�ku i zamy�li� si� g��boko. Zgor�czkowany umys� z jakim� niespokojnym po�piechem prze- skakiwa� od wspomnie� do tera�niejszo�ci i przysz�o�ci, od rzeczy wa�nych do drobiazg�w, jakby w obawie, by czego� nic pomin��, o czym� nie zapomnie�. Wspomina� �yj�c� gdzie� daleko matk� sw�, Ryks�, kt�rej nie widzia� od czasu, gdy przed dwudziestu laty �egna�a syna wracaj�cego do niewdzi�cznej ojczyzny. Stara ju� musi by�, ta dumna pani, krewna Otton�w, kt�ra dokonywa �ywota jako mniszka w brauwillerskim klasztorze �w. Benedykta. Twarz jej ju� zamaza�a si� w pami�ci Kazimierza, jeno pomni, jak �ywe, oczy jej dumne i twarde. Dumne i twarde by�y, gdy wdow� z pachol�ciem wyganiano z dziedziny; dumne i twarde, gdy �egna�a jedynaka na zawsze, na nie- pewny los, wr�czaj�c mu zwr�con� przez cesarza Konrada dziadow� koron�, kt�r� sama wywioz�a z kraju. Nigdy po�wi�cana obr�cz nie mia�a spocz�� na jego g�owic, by nie dra�ni� cesarza. Teraz, gdy za- m�t w Niemczech po �mierci Henryka III pozwala� �ywi� nadziej�, �e w�o�y j� na um�czone skronie, odej�� trzeba. Odp�dza �a�o��, wraca my�l� do tych, co zostaj�, do male�kiej ulu- bienicy, Swi�tos�awy, do wyrastaj�cego dopiero z pachol�cia naj- m�odszego Mieszka i zatrzymuje si� przy dw�ch najstarszych - pra- wie r�wie�nikach. Tutaj jest �r�d�o jednej z najwi�kszych trosk. Nie mi�uj� si� bracia. Starszy od dziecka za nic mia� m�odszego. Nie dokucza� mu, nie wadzi� si� z nim, po prostu go nie widzia�. A m�odszy? Ma�om�wny i zamkni�ty w sobie, chorowity i nabo�ny, nic zda� si� gro�nym by� w przysz�o�ci dla pierworodnego, zw�aszcza gdy ten ca�� w�adz� obejmie. Ale cz�sto w�tpliwo�ci jakie� nachodzi- �y Kazimierza, a teraz, gdy umiera� mu przychodzi, rozrastaj� si� w trwog�, jakby w przeczucie jakie� niejasne, �e ten s�abszy i n�dzny b�dzie tkwi� jak gro�ba przytajona. Ksi��� wie z czym W�odzis�aw przyj�� do niego zamierza i wie, �e odpowied� jego jeno oliwy doleje do ponurego ognia, kt�ry w synu p�onie; raczej tli si�, by wybuchn��, gdy jeno oddech dostanie. Smutne rozmy�lania przerwa�o wej�cie Dobrogniewy z W�odzis�a- wcm. Podszed� do ojca, nie patrz�c mu w oczy, i ca�uj�c go w r�k�, ugi�� kolano. W postawie jego, chuderlawej i przygarbionej, by� wy- raz uni�onej pokory. Nieruchoma twarz o ��tawej cerze nic nie m�- wi�a, jeno oczy czarne z ciemnymi obw�dkami, g��boko osadzone, b�yska�y jakim� ogniem, gdy widzia�, �e nikt na niego nie patrzy. Kazimierz cofn�� r�k�, kt�r� syn przytrzymywa� i jakby chc�c za- pobiec pro�bom, m�wi� zacz�� szybkim, troch� zdyszanym g�osem: P�no ju�, synu, i znu�ony jestem. Jutro wol� sw� wszem wobec og�osz�. Nie ostaniesz bez zaopatrzenia, spokojny b�d�. W�odzis�aw zbiera� si� co� powiedzie�, gdy kroki rozleg�y si� w sieni, mocne a lekkie. Zapukano we drzwi, a nim ksi��� wej�� po- zwoli� rozwar�y si� i stan�� w nich Boles�aw. Jasne k�dziory nawilg�e pd deszczu, oblepiaj�ce mu kark, zbryzgane b�otem czo�o i pociem- nia�e od wody sk�rznie wskazywa�y, �e przyszed�, jak z konia zsiad� z podr�y w listopadow� zawieruch�. Oczy Kazimierza zab�ys�y na widok oczekiwanego. Schowane pod futrem r�ce wyci�gn�� ku przyby�emu, a gdy syn �ywo przyst�pi�, ob- j�� go za g�ow�, ca�uj�c. �aden z nich nie widzia� spojrzenia W�odzi- slawa, kt�ry cofn�� si� w cie�. Widzia�a je tylko Dobrogniewa. Uj�a m�odszego syna za r�k� i cicho wyprowadzi�a z komnaty. Szed� nie opieraj�c si�, zgarbiony, z opuszczonymi oczyma. Zda si�, bez woli da� si� prowadzi�. Krytym kru�gankiem przeszli do niewie�ciego skrzyd�a budynk�w i weszli do komnaty Dobrogniewy. Na stole, zas�anym haftowanym obrusem, w srebrnym �wieczniku o trzech ramionach, p�on�y woskowe �wiece, kt�rych migotliwe bla- ski gra�y na bogatych sprz�tach, tkaninach i naczyniach. Ksi�na lubi- �a przepych, do kt�rego nawyk�a w rodzicielskim domu, lubi�a uczty i pie�ni. Niewiele ich mia�a przy boku m�a, cho� mi�uj�c j� - sam do klasztornej skromno�ci nawyk�y i wieczy�cie zaj�ty odbudow� znisz- czonego kraju - zezwala� na nie. Osiemna�cie lat walk i pracy Kazimierzowej zaledwie pozwoli�o zasklepi� si� ranom. Wiele jeszcze pozosta�o do odrobienia, ale ju� �wita�a nadzieja spokojnej i lepszej przysz�o�ci, a osobistego szcz�- �cia dla Dobrogniewy. Miast tego wdowi czepiec okoli jej m�od� jeszcze twarz, miast spokoju ci�ar ma wzi�� na siebie, na kt�rego d�wiganiu m�� jej przedwcze�nie stera� swe si�y. Roz�ali�a si� tak, �e o obecno�ci syna zapomnia�a. Sta� d�ugo, w milczeniu patrz�c na jej pochylon� g�ow�. Wreszcie zapyta�: - Po co�cie mnie tu przywiedli? Spojrza�a na niego za�zawionymi oczyma, my�l� daleka. Przez chwil� nic odpowiada�a. Gdy zda� si� czeka� odpowiedzi, rzek�a nie- pewnie: - Ociec znu�ony jest. - Znu�ony?! Ale Bolka zatrzyma� na rozmowie. - Czeka� na niego. - Zakry�a oczy r�koma i doda�a st�umionym g�o- sem: - Nic spodziewa si� ju� ozdrowie�, a pewnikiem wiele jeszcze ma mu do powiedzenia. - Jemu ma, a mnie nie. Zawdy tak by�o. Na �asce chce mnie zosta- wi�, jako pradziad Bezpryma - przyt�umiony g�os W�odzis�awa za- zgrzyta�. - Co ty prawisz? - za�ama�a r�ce. Odczu�a gro�ne przypomnienie. - Wszystkich was jednakowo mi�ujemy, a on przecie najstarszy. Ociec na wypadek swego zgonu - Bo�e uchowaj - mnie w�adz� chce prze- kaza�, bo Bolko jeszcze za m�ody. M�dlmy si� raczej, by B�g si� /mi�owa� nad nami. Ja si� b�d� modli�, by si� nade mn� zmi�owa�, abym osta� nie mu- sia� potyrad�em tego pysza�ka, co mnie nawet widzie� nie raczy. Po- szukam pomocy gdzie indziej, je�li u was jej nie najd�. Dobrogniewa zosta�a sama jeno z ci�kimi my�lami. Pami�ta�a wy- padki po �mierci nieszcz�snego ojca Kazimierzowego i zrozumia�a gro�b� W�odzis�awa, zwanego Hermanem. Listopadowy wicher �wista� w ga��ziach bezlistnych drzew i wy� w kominie, wpychaj�c do izby k��by dymu, od kt�rego Kazimierz krztusi� si� kaszlem i przys�ania� r�k� zaczerwienione z wysi�ku oczy. Nic widzia� twarzy Boles�awa, na kt�r� okap rzuca� cie� i darmo ro- zezna� pragn��, czy s�owa jego, kt�rymi przela� chcia� na nast�pc� m�dro�� i do�wiadczenie swego kr�tkiego a bolesnego �ywota, docie- raj� do �wiadomo�ci syna. Siedzia� nieporuszony i milcza�. S�uchasz mnie, synu? S�ucham, panie. Nie m�ci�em si� na tych, kt�rzy wiar� z�amali ojcu, ani na tych, |0 macierz moj� wraz ze mn� wygnali. Czas mia�em w klasztorze wicie przemy�le� i zrozumie� wiele. Si�a mi w tym by� pomocny c/eigodny Aaron, kt�ry obdarzy� mnie przyja�ni� i w dziele odbudo- wy, jakie mi B�g przeprowadzi� zleci�, s�u�y� m�dro�ci� sw�, wyrze- kaj�c si� dla mnie duchowego spokoju �ycia w swoim klasztorze w Lcodium... ...Rodzica mego gnu�nym przezwano, cho� i on �ywot ca�y sp�dzi� w walce. Zap�aci� za przodk�w naszych zdobycze, kt�rych s�siedzi pr/L-nic�� nie mogli. Gdy nie sta�o wielkiego dziada mojego, kt�rego samo imi� trzyma�o z dala or� nieprzyjacielski od granic kraju, rzu- cili si� odbiera�, kto �y�... ...Mi�owa� lud Wielkiego Boles�awa, bo wojn� nosi� poza granice, /wo��c wielkie skarby do kraju i zapewniaj�c spok�j wewn�trzny, w kt�rym rozkwita�o wszystko. Nie mi�owa� rodzica mego, bo obro- ni� nie wydoli�, co o�ce zdobyli. Wojny z napastnikami niszczy�y kraj, a za jego obron� krwi� i mieniem lud p�aci� musia�... ...Nie mi�owa� macierzy mojej, bo dumna by�a i nieprzyst�pna. Nie umia�a, czy nie chcia�a zrozumie�, �e lud nasz w ksi���tach swych swojak�w jeszcze zwyk� widzie�, do kt�rych dost�p mia� ka�dego czasu i od pokole� dobra jeno doznawa�, pod o�cowym, cho� suro- wym rz�dem. Obca by�a Ryksa i obc� pozosta�a, cho� m�dro�ci� po- nad p�e� sw� sprawy po �mierci ojca mego zdo�a�a u�adzi�. Zarzucano jej chciwo��, bo zabiega�a o powi�kszenie zasob�w, kt�re na obron� kraju by�y potrzebne; a przecie wyrzek�a si� bogactw dobrowolnie p�dz�c w ub�stwie dni swoje. Zarzucono jej ch�� w�adzy, a przecie nie wr�ci�a tu rz�dzi�, pozostaj�c w klasztornym pos�usze�stwie... ...Nie m�ci�em si�. Z�y czyn sam kar� w sobie nosi. Z tych, co wy- ganiaj�c mnie z matk�, my�leli �e przywr�c� dawn� w�adz� szczepo- wych ksi���t, ma�o kto �yw pozosta�. Gdy p�k�y wi�zy budowli przez naszych przodk�w wzniesionej, dach zawali� si� na g�owy tych, co w niej mieszkali. Gdy prawowitych w�adc�w nie sta�o, lud nie my�la� znosi� ucisku wielmo��w, nie otrzymuj�c w zamian nawet ochrony przed zewn�trznym wrogiem. Rozprz�g�o si� wszystko. Brzetys�aw by�by bez trudu oba kraje po��czy� pod swym panowaniem, a ja bym spokojnie �ywota doko�czy� w klasztorze. Ale nie dozwoli� mu ce- sarz. Czesi z�upili bezbronny kraj, obrabowali i spalili reszt� Pa�skich przybytk�w, jakie oszcz�dzi�a powrotna fala poga�stwa. ...Gdym wr�ci� na czele kilku duchownych i stu niemieckich ryce- rzy, kt�rych mi Henryk u�yczy�, by Brzetys�awowe zamiary udarem- ni�, ci co mnie ongi� wygnali, sami s�u�y� szli, cho�by za go�e �ycic, a lud wita� jak zbawc�, bo ju� wiedzia�, �e lepszy najgorszy pan ni� najkr�tszy bez�ad. - Kazimierz gorzko si� u�miechn�� i m�wi� dalej: - Jak umia�em, stara�em si� nie by� najgorszym. Cho� g�owy gdzie sk�oni� nie by�o, cho� nieraz znu�enie doradza�o rzuci� prac�, co si� zda�a ponad si�y, osta�em, bo nad o�cow� �adnej dziedziny sprawie- dliwiej i uczciwiej posi��� niepodobna. Mo�e i mi�o�� posi��� zdo�a- �em, cho� jeszcze wci�� popio��w i gruz�w wi�cej tu ni� tyn�w i dach�w. Ty ostaniesz, by dzie�a odbudowy doko�czy�, ciebie ju� mo�e nie wygnaj�, jako mnie wygnali. Kazimierz zakaszla� i d�oni� usta przys�oni�. Mi�dzy palcami ukaza- �a si� krew. Boles�aw zerwa� si�, bezradnie staj�c przed rodzicem, ki�ry zmaga� si� jaki� czas z duszno�ci�, �ykaj�c g�o�no. Wysilonym szeptem doko�czy�: Pami�taj, �e s�u�y� masz nie sobie, lecz Bogu i ludziom. Matce w�adz� ostawiam, nim ty do lat dojdziesz. A teraz zawo�aj mi Aarona. Czas si� na �mier� sposobi�. WIEC B y� jeszcze obyczaj zwo�ywania kmiecych wiec�w rodowych, opolnych lub nawet ziemskich, dla za�atwienia wsp�lnych spraw. Zwo�ywano je wiosn� lub po �niwach, gdy ciep�o i po- goda zezwala�y radzi� pod go�ym niebem. Tote� tajemniczo��, pora niezwyk�a, gdy szarugi jesienne nios�y ju� mokre p�aty �nie�ne, miej- sce na dawno porzuconym uroczysku w�r�d bor�w, budzi�y niepok�j i zaciekawienie. Nie zwo�ywano te�, jak zazwyczaj, ca�ego ludu, jeno starszyzn�, co r�wnie� wskazywa�o, �e narady tajne maj� by�. Domy- �la� si� poniekt�ry, co b�dzie ich przedmiotem, wie�� bowiem o gro�- nej chorobie ksi�cia oblecia�a ju� kraj, lecz nie m�wiono o tym, chyba szeptem z najbli�szymi. T�umiony niepok�j rozpe�za� si� po osadach wraz z jesiennymi mg�ami wstaj�cymi z bagien, w�r�d kt�rych na ob- szernej k�pie po�o�one by�o W�owe Uroczysko, rzadkimi drzewami poros�e. Bezlistne ju� by�y, nie daj�c ochrony przed si�pi�cym desz- czem jesiennym, jeno na samym �rodku wznosz�cy si� olbrzymi d�b trzyma� jeszcze swe po��k�e listowie, kt�rego reszt� dopiero mro�ne wiatry styczniowe obedrze� zdo�aj�. Wilcza rodzina, kt�ra przez ni- kogo nie niepokojona, z dawna obj�a we w�adanie k�p�, ostrze�ona niechybnym w�chem, wynios�a si� chy�kiem, na d�ugo zanim us�y- sze� si� da�y g�osy ludzi nadchodz�cych przez podmok�� brzezink� ku k�pie od zapomnianej dro�yny wiod�cej, jedynym przej�ciem przez rozkis�e jesiennymi d�d�ami bagno. Ruszyli gdzie� widocznie grub- szego zwierza, gdy� we mgle rozleg�o si� psie jazgotanie i ci�ki, chlapi�cy k�us uchodz�cego �osia, a potem kl�twy: - ...ma� jego. W dr�gowinie musia� zale�. By�bym go dosta�, �eby oszczep o ga��� nie tr�ci�. Odpowiedzia� gniewny g�os: - Zamilcz! Nikt wiedzie� nie musi, �e ci si� w ksi���cym lesie �o- w�w zachcia�o. Ni par� wo��w bym twego �osia nie zap�aci�. Niech idzie zdr�w. I tak by go ostawi� trzeba by�o. - Pierwsi by� musimy. Przykry�bym listowiem i zabra�oby si� potem. G�osy zbli�a�y si� i ukazali si� nadchodz�cy: ros�y o szpakowatej brodzie m�� i m�odzik lat kilkunastu, t�gi i barczysty. Dotarli pod d�b. Starszy zeskoczy� z konia, wydoby� z juk�w dwa toporki i wzi�� si� do r�bania rosn�cych z rzadka chaszcz�w; gdy nadszed� pacholik, kt�ry sp�tawszy koniowi nogi, odprowadzi� go na kraj k�py, stawia� zacz�li obszerny sza�as. Pracowali pilnie, ma�o kiedy rzucaj�c potrzebne s�owo, lecz nim sko�czyli, w deszczowej mgle rozleg�y si� g�osy i gromadka kilku ludzi, wynurzywszy si� z niej, zbli�y�a si� do d�bu. Zdrowia wam, Bachorzo - pozdrowi� gospodarzy k�py starszy z przyby�ych. - Widz�, �e si� na d�u�szy pobyt gotujecie. Na deszcz i czekanie si� gotuj�. Ani wiadomo kto, ani po co wiec zwo�uje w tak� por�, �e psa �al wygna� z izby odpar� zagadni�ty. Przyby�y, starosta opolny Chrap, zwr�ci� si� do towarzyszy z rozka- zem, by sza�as ko�czy� pomogli i naniecili ognia, po czym wzi�� Ba- chorze pod rami�, i odszed�szy na bok, usiad� na wystaj�cym z mchu kamieniu. Bachorza r�wnie� usiad� na o�lizg�ym, poczernia�ym od wil- goci naziemnym korzeniu d�bu i czeka�, z czym Chrap si� odezwie. Powiedzie� prawd� - zacz�� Chrap - ja wiec zwo�a�em. Ju�ci, �e nikt /. domu rusza� nierad w tak� por�, ale i dziur� �ata si� w strzesze, gdy najwi�kszy deszcz zacina, bo si� wtedy przypomina naj�acniej. Nie pora s�o�ca czeka�, gdy si� na �eb leje. M�wi� ludzie, �e to z powodu ksi���cej choroby wiec zwo�any. A le� �yje jeszcze i da B�g, pozdrowie� mo�e. Jeszcze si� nic na �eb nic leje, kromie wody. By za� znowu nie my�lano, �e bunt jakowy zamierzamy. Co zamierzamy, to si� po naradzie poka�e - odpar� Chrap wymi- fcj�co. - Pozdrowicjc ksi���, czy, uchowaj B�g, pomrze, przecie nie wieczny jest. Wielmo�e ju� si� obw�chuj�, by przy zmianie panowa- III;I korzy�ci uchwyci�, gdy dziedzic nieletni. A z kog� korzy�ci, je�li nic z nas? Rozmow� przerwa� zbli�aj�cy si� gwar. Na k�p� wesz�a gromada ludzi, niekt�rzy konno, inni pieszo. Rozchodzili si�, bior�c si� do stawiania sza�as�w, gdy� deszcz przybiera� na sile, przyduszaj�c p�o- mienie roznieconego tymczasem ogniska, do kt�rego garn�� si� kto m�g�, gdy� zi�b by� dotkliwy. Wkr�tce zap�on�o wi�cej ognisk, za- snuwaj�c nisko pe�zn�cymi dymami ca�� okolic� i czyni�c jeszcze bardziej nieprzejrzystym szary dzie� jesienny, kt�ry te� chyli� si� ju� ku wieczorowi. Gotowano si� nocowa�, jak kto m�g�. Niekt�rzy p�achty rozpinali na namioty, inni cho� daszki stawiali, byle nie sp�- dzi� nocy na szarudze. Jeszcze o g�stniej�cym mroku nadci�gn�li jacy� ludzie, ale Chrap nawet ju� patrze� nie wyszed� kto, odk�adaj�c przegl�d i poznajomie- nie si� do rana. Bachorza zaprosi� go na nocleg do swego sza�asu, po- rz�dniej od innych zbudowanego. Zrzucili mokre ko�uchy i wp� le��c w�dzili si� w dymie ogniska, na kt�rym Cich Bachorz�w warzy� w kocio�ku wieczerz�. W milczeniu zjedli i czekali, a� pacho�ek spa� si� u�o�y. Gdy pomiarkowali, �e �pi, pierwszy ozwa� si� Bachorza: - Zagaicie wiec od rana, czy czeka� b�dziecie na kogo? - Witosza i Zbywoja rad bym doczeka�. Bez nich trudno by by�o co� poczyna�. - Poczyna�?! - Bachorza badawczo spojrza� na towarzysza. Prze- zwiska m�wi�y wiele. Cho� Witosza m�odzi ju� nie znali, lecz �y� w pami�ci. Stary by�, pono wielkiego Mieszka jeszcze pami�ta�. Za domowej wojny by� najbardziej znanym z przyw�dc�w poga�skich gromad. Gdy Kazimierz powr�ci�, wycofa� si� w zacisze i s�ycha� wi�cej o nim nie by�o. Ma�o kto wiedzia�, czy �yje jeszcze. Zbyw�j zasi� by� jedynym z kmieci, kt�ry za zas�ugi od Kazimierza gr�dek i obszerne ziemie otrzymawszy i do rycerskiego stanu podniesiony, do wielmo��w si� nie pcha� i trzyma� z dawnymi swojakami. - Poczyna�... albo nie poczyna� - odpar� Chrap. - Co wiec uchwali, to robi�, ale razem wszyscy. - My�licie, �e Witosz przyjedzie? I �e przywodzi� by si� podj��? Przecie to ju� grzyb zmursza�y. Czy przyjedzie, nie wiem, bom z nim nie m�wi�. Ale do przywo- dzenia najd� si� m�odsi, jeno niczyje wo�anie pos�uchu powszechnego nic najdzie, krom jego. Zbyw�j na wodza zda�y, a i wie�ci udzieli� mo�e, bo i u dworu bywa i z wielmo�ami ma styczno��. A wy za czym b�dziecie? - zapyta� Bachorza badawczo. Za tym, by sprawy nie zasypia� i na baczno�ci si� mie�. Wyci�- gn�! si� i nakry� p�acht�. Widno nie mia� ochoty do zwierze�. Bacho- rza niespokojny by�. Pami�ta� dobrze nieszcz�sn� wojn� domow� i czeski najazd. Straci� wszystko, co mia�: dom, rodzin�, mienie. Od- budowa� si�, gdy Kazimierz kraj uspokoi�, syna po drugiej �onie si� doczeka�. Trzeci raz si� nie odbuduje, stary ju� jest. Za nic nie chce, by si� powt�rzy�o to, co by�o po �mierci nieszcz�snego Mieszka. Westchn�� i wyci�gn�� si� r�wnie�. D�ugo w noc przechodz�c w my- �lach nieweso�e �ycie, s�ucha� szelestu deszczowych kropel. Usn�� nad ranem, gdy umilk� szmer deszczu. P�ny listopadowy dzie� wsta� w morzu mg�y g�stej, przenikliwej, niemal dotykalnej, w kt�rej ledwie prze�wieca�y blaski ognisk i ryso- wa�y si� niepewnie pnie drzew, sczernia�e od wilgoci. Niemrawo bra- no si� do gotowania strawy, uradzaj�c gromadkami przy ogniskach i czekaj�c, kiedy starszyzna wiec zagai. Ku po�udniowi prze�wieca� zac/�o s�o�ce, blade i ma�e, a z mgie� wynurzy�y si� korony najwy�- szych drzew okalaj�cej k�p� puszczy. Potem mg�a opad�a i nad g�o- wami prze�wieca� zacz�� blady b��kit jesiennego nieba. Pacholikowie zacz�li obiega� k�p�, zwo�uj�c ludzi; starszyzna roz- siad�a si� na skleconych pod d�bem �awach z ga��zi, uradzaj�c mi�dzy sob�. Gdy zeszli si� wszyscy, wsta� Chrap i przem�wi�: Czekali�my na Witosza, widno ju� nie przyb�dzie. Nic on do nas, lo my do niego, jeno wiedzie� musim z czym. Ju�ci dla naszej ziemi sann stanowi� potrafimy, co nam si� dobrym zda, ale cz�eka nie ma mi�dzy nami, kt�rego imi� budzi�oby pos�uch od Wis�y po Odr�. Nie I nas jeno chodzi i za nic nasze poczynania, je�li ca�y kraj za jednym nic stanie. Tedy rad�my, a co uradzimy, da si� zna� Witoszowi. Ro- zum ma sw�j, ale i naszym nie pogardzi. M�wcie tedy, co komu na sercu, a my�l�, �e �acno do zgody dojdziemy, bo jedna nasza dola. D�wign�o si� naraz kilku. Chrap spojrza� po nich i wskazuj�c na ros�ego, siwego m�a, rzek�: - Zda� najstarszy, niech pierwszy m�wi. - Nie m�wi� chc�, jeno zapyta�. O czym radzi� mamy? - rzek� za- gadni�ty. - Chcecie, to prawcie o czym wola - odpar� z pewnym zniecierpli- wieniem Chrap. - Ale ka�dy rozumie, �e nie po to wiec zwo�any, by wys�ucha�, �e kogo w ko�ciach �amie, albo by si� wnukami pochwa- li�, jeno by o tym uradzi�, co wszystkich boli i jak zaradzi� temu. Zda� pokiwa� g�ow� i zacz��: -M�wicie, wszystkich nas boli! Ale kto to my? Czy dziedzice, co na swojej ziemi od Piastowych czas�w siedz� i kt�rych sam ksi��� ruszy� z niej prawa nie ma? Czy �az�gi, co ziemi swej nic maj�, ale w�adn� sob� wedle woli w�asnej? Czy zakupie�ce i ich pokolenie, co z wszelkich wyzuci praw, ziemia ich, a nie oni j� dzier��, kt�rych po- darowa� albo i przeda� mo�na, jako konia lub wo�u? Czy to wszystko my? Widz� ja tu r�nych, co na wiecu zasiada� nie maj� prawa. Chc� wiedzie� kto i komu radzi, zanim pos�ysz�, co. Mi�dzy obecnymi szmery si� podnios�y, ale ucich�y, gdy Chrap za- bra� g�os: - Inak wam odpowiem: kto to nie my! Wielmo�e, rycerstwo i du- chowie�stwo. I u nich nic ka�dy zajedno, ale jak m�wi� my, to o nas nie my�l�. Tedy my - to nie oni, a oni - to nie my. Z tego �acno ju� wymiarkujecie, �e nie o nich radzi� mamy, jeno o sobie. Chcecie, to rad�cie o samych dziedzicach. Najwi�cej mamy, to najwi�cej straci� mo�emy. A czy si� zdo�amy sami obroni�, gdyby znowu ksi���cego prawa i s�du nie sta�o, m�wcie, co wam rozum ka�e. Szmer si� zn�w podni�s�, a Zda� usiad�, przekonany czy zniech�- cony, tedy Chrap z kolei wskaza� na ry�ego m�a w �rednim wieku, udzielaj�c mu g�osu. Zacz�� gwa�townie. Gdy si� zapala�, wtr�ca� obce s�owa, ale nie- mrawy i pow�ci�gliwy nastr�j pierzchn��, jeno m�wi� zacz��: Za nic b�dzie mia� Zda� moje s�owa, je�li baczy jeno na to, �e mnie w p�tach za jego jeszcze pami�ci przywiedziono i �e na wiecu