Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Tartt Donna - Mały przyjaciel PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Donna Tartt
MAŁY PRZYJACIEL
Tłumaczył
Paweł Lipszyc
Zysk i S-ka
Wydawnictwo
Strona 4
Tytuł oryginału THE LITTLE FRIEND
Copyright © 2002 by Donna Tartt
This translation published by arrangement with Alfred A. Knopf,
a division of Random House, Inc.
All rights reserved
Copyright © 2003 for the Polish translation by
Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań
Copyright © for the cover photograph by Geoff Spear
Zdjęcie autorki na okładce Timothy Greenfield-Sanders
Redaktor serii Tadeusz Zysk
Redaktor Hanna Koźmińska
Cytaty z Pisma Świętego zaczerpnięto z:
Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie polskim W.O. Jakuba Wujka S.J.,
Wydanie trzecie poprawione. Wydawnictwo Apostolstwa Modlitwy, Kraków 1962.
Wydanie I ISBN 83-7298-434-4
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90
[email protected]
www.zysk.com.pl
Strona 5
Dla Neala
Strona 6
Najmniejsza nawet okruszyna prawdy, jaką możemy zdobyć z
poznania rzeczy najwyższych, cenniejsza jest niż najpewniejsze
poznanie rzeczy najniższych.
ŚWIĘTY TOMASZ Z AKWINU,
SUMA TEOLOGICZNA I, 1, 5 AD 1
(tłum. Pius Belch OP, Katolicki Ośrodek Wydawniczy „Veritas”,
Londyn 1975)
Panie i panowie, jestem teraz skuty kajdanami, nad którymi
pewien brytyjski ślusarz pracował przez pięć lat. Nie wiem, czy
uda mi się z nich uwolnić, ale zapewniam państwa, że uczynię, co
w mojej mocy.
HARRY HOUDINI, HIPODROM W LONDYNIE,
DZIEŃ ŚWIĘTEGO PATRYKA 1904
Strona 7
PROLOG
Charlotte Cleve do końca życia miała się obwiniać o śmierć syna, ponieważ
kolację z okazji Dnia Matki postanowiła zorganizować o osiemnastej zamiast w
południe, po kościele, jak to było w zwyczaju Cleve'ów. Starszyzna rodziny
wyraziła niezadowolenie ze zmiany, a choć przyczyna tkwiła głównie w po-
dejrzliwości wobec nowatorstwa, Charlotte czuła, że powinna była zwrócić
uwagę na szmer utyskiwań — drobną, ale złowróżbną przestrogę przed tym, co
miało nadejść. Chociaż nawet widziana z perspektywy czasu przestroga ta była
niejasna, to chyba w tym życiu nie możemy mieć nadziei na nic bardziej wy-
raźnego.
Mimo iż Cleve'owie uwielbiali opowiadać sobie nawet o drobnych wyda-
rzeniach z historii rodziny — stosując stylizowaną narrację i retoryczne prze-
rywniki, powtarzali słowo w słowo całe sceny na łożu śmierci albo oświadczyny
sprzed stu lat — to o wypadkach tego strasznego Dnia Matki nigdy nie rozma-
wiali. Nie rozmawiali o nich nawet w potajemnych dwuosobowych grupach
podczas długich podróży samochodem ani w kuchni w bezsenną noc. Było to
niezwykłe, bo właśnie dzięki takim rodzinnym rozmowom Cleve'owie odnaj-
dywali się w świecie. Stale odgrywali nawet najokrutniejsze i najbardziej przy-
padkowe katastrofy — śmierć jednego z małych kuzynów Charlotte w ogniu;
wypadek na polowaniu, w wyniku którego zginął wuj Charlotte, kiedy jeszcze
chodziła do szkoły podstawowej — łagodny głos babci i surowy głos matki
łączyły się harmonijnie z barytonem dziadka i paplaniną ciotek, z ozdobnymi
drobiazgami improwizowanymi przez śmiałych solistów, które chór skwapli-
wie podchwytywał i rozwijał, aż w końcu wspólnym wysiłkiem zaczynali śpie-
wać jedną pieśń; pieśń, której następnie uczyli się na pamięć i śpiewali raz po
raz, a ona powoli nadżerała pamięć i zajmowała miejsce prawdy: gniewny
strażak, któremu nie udało się reanimować maleńkiego ciałka, zostaje słodko
przemieniony w strażaka łkającego; markotna suka myśliwska, przez kilka
9
Strona 8
tygodni zdumiona śmiercią pana, zostaje ponownie obsadzona w rodzinnej
legendzie w roli pogrążonej w żałobie Queenie, która bez wytchnienia szukała
ukochanego po całym domu, przez całą noc wyła niepocieszona w budzie i
radośnie szczekała na powitanie, ilekroć do podwórza zbliżał się drogi duch,
duch, którego tylko ona widziała.
— Psy widzą to, czego my nie potrafimy dostrzec — mawiała zawsze
śpiewnie Tat, ciotka Charlotte, w odpowiednim miejscu opowiadania. Tat
miała coś z mistyczki, a duch był jej innowacją.
Ale Robin: ich kochany mały Robs. Po upływie ponad dziesięciu lat jego
śmierć pozostawała agonią; nie było żadnego upiększania szczegółów; potwor-
ność nie mogła zostać naprawiona ani przedstawiona w innej permutacji za
pomocą jednego ze znanych Cleve'om zabiegów narracyjnych. Co więcej, po-
nieważ ta zamierzona amnezja zapobiegła przetłumaczeniu śmierci Robina na
ów słodki, stary język ojczysty rodziny, który wygładzał nawet najbardziej
gorzkie tajemnice w wygodną czytelną formę — wspomnienia o wypadkach
tamtego dnia były chaotyczne i fragmentaryczne jak jasne szklane odłamki
koszmaru, które rozpalały się od zapachu wistarii, skrzypienia sznura do pra-
nia, pewnego burzowego wiosennego światła.
Czasami te wyraźne przebłyski wspomnień przypominały fragmenty złego
snu, jak gdyby nigdy nic podobnego się nie wydarzyło. A jednak pod wieloma
względami było to jedyne rzeczywiste wydarzenie w życiu Charlotte.
Jedyną metodą narracyjną, jaką mogła narzucić tej zbieraninie obrazów,
była narracja rytuału, niezmienna od jej dzieciństwa — ramy zjazdu rodzinne-
go. Ale nawet to stanowiło niewielką pomoc. Tamtego roku wzgardzono pro-
cedurami, zignorowano domowe zasady. W retrospekcji wszystko było zna-
kiem wskazującym na katastrofę. Kolacja nie odbyła się w domu dziadka, jak
zwykle, ale w domu Charlotte. Bukieciki do staników z orchidei cymbidium
zamiast zwyczajowych róż. Krokiety z kurczaka — które wszyscy lubili, Ida
Rhew przygotowywała je przepysznie, Cleve'owie jedli je podczas urodzino-
wych kolacji i na Wigilię — ale nigdy wcześniej nie jedli ich w Dniu Matki;
wszyscy byli zgodni, że nigdy w tym dniu nie jedli niczego oprócz zielonego
groszku, budyniu kukurydzianego i szynki.
Burzowy, świetlisty wieczór wiosenny; niskie, rozmazane chmury i złote
światło, trawnik rozgwieżdżony mleczami i kwiatami cebuli. Powietrze pach-
niało świeżo i rześko jak deszcz. W domu śmiech i rozmowy, swarliwy głos
Libby, starej ciotki Charlotte, na chwilę rozbrzmiał żałośnie:
10
Strona 9
— Dlaczego? Ależ nigdy nic podobnego nie zrobiłam, Adelaide, nigdy w
życiu nic takiego nie zrobiłam!
Wszyscy Cleve'owie uwielbiali droczyć się z ciotką Libby. Była starą panną,
która bała się wszystkiego: psów, burz, ciasteczek owocowych z rumem,
pszczół, Murzynów, policji. Silny wiatr grzechotał sznurem do prania, roz-
płaszczał wysokie chwasty na pustym placu po drugiej stronie ulicy. Drzwi z
siatki trzasnęły. Robin wybiegł z domu, zaśmiewając się z dowcipu, który opo-
wiedziała mu babcia („Dlaczego list był mokry? Bo trzeba mu było z m i e n i ć
z n a c z e k”), zbiegał po dwa stopnie.
Ktoś powinien był przynajmniej wyjść na dwór i przypilnować dziecko.
Harriet nie miała wtedy jeszcze roku. Była grubą, poważną dziewczynką z czu-
pryną czarnych włosów, która nigdy nie płakała. Znajdowała się na chodniku
przed domem, przytroczona do przenośnego bujaka, który kołysał się po na-
kręceniu. Jej siostra Allison, która miała cztery lata, cicho bawiła się na scho-
dach z kotem Robina imieniem Weenie. W przeciwieństwie do Robina, który
w jej wieku nieprzerwanie i komicznie gadał ochrypłym głosikiem i turlał się
po ziemi, zaśmiewając się z własnych dowcipów, Allison była nieśmiałą i ka-
pryśną dziewczynką, która wybuchała płaczem, kiedy ktoś próbował ją na-
uczyć alfabetu. Babcia dzieci (która absolutnie nie miała cierpliwości do takie-
go zachowania) poświęcała jej mało uwagi.
Wcześniej ciotka Tat bawiła się z dzieckiem na dworze. Sama Charlotte,
która biegała między kuchnią a jadalnią, parę razy wysunęła głowę na ze-
wnątrz — ale nie uważała zbyt dokładnie, ponieważ Ida Rhew, gospodyni (któ-
ra postanowiła zacząć poniedziałkowe pranie), co chwilę wychodziła na dwór,
gdzie rozwieszała pranie na sznurze. Właśnie to fałszywie uspokoiło Charlotte,
ponieważ w zwykły dzień prania, poniedziałek, Ida była stale w zasięgu słuchu
— czy to na podwórzu, czy przy pralce na werandzie za domem — dlatego na-
wet najmłodsze dzieci można było zostawiać na dworze. Jednak tamtego dnia
Ida miała prawdziwe, fatalne urwanie głowy: musiała zajmować się gośćmi,
pilnować kuchni i dziecka; była rozdrażniona, bo zazwyczaj w niedzielę wraca-
ła do domu na pierwszą, a teraz nie tylko jej mąż Charley T. musiał sam sobie
zrobić kolację, ale ona, Ida Rhew, nie zdążyła na mszę. Uparła się, że przynie-
sie radio do kuchni, żeby móc przynajmniej posłuchać pieśni gospel z Clark-
sdale. Ponuro krzątała się po kuchni w czarnej sukience z białym fartuchem,
radio nastawiła uparcie na pełen regulator, nalewała mrożonej herbaty do
wysokich szklanek, podczas gdy czyste koszule na sznurze trzepotały, skręcały
się i wyrzucały w górę ręce, zrozpaczone nadciągającym deszczem.
11
Strona 10
Babcia Robina też w pewnym momencie znajdowała się na werandzie, cze-
go dowodziło zrobione przez nią zdjęcie. W rodzinie Cleve'ów nie było wielu
mężczyzn, a wymagające wytrwałości męskie zajęcia, takie jak przycinanie
drzew, naprawy domowe, wożenie starszych osób do sklepu i kościoła, w
znacznym stopniu spadły na jej barki. Babcia Robina wykonywała te czynności
wesoło, z pełną wigoru pewnością siebie, której jej płochliwe siostry nie mogły
się nadziwić. Żadna z nich nie umiała nawet prowadzić samochodu, a biedna
ciotka Libby tak strasznie bała się wszelkich urządzeń i mechanizmów, że pła-
kała na samą myśl, że miałaby zapalić kuchenkę gazową albo zmienić żarówkę.
Chociaż aparat fotograficzny intrygował siostry, to wolały mieć się na baczno-
ści. Z podziwem patrzyły, jak ich siostra energicznie i śmiało radzi sobie z tym
męskim przyrządem, który wymagał ładowania, celowania i strzelania jak z
broni palnej.
— Spójrzcie na Edith — mówiły, patrząc, jak przewija film albo zręcznie i z
wprawą ustawia ostrość. — Edith umie wszystko.
Według jednej z rodzinnych mądrości, Edith — pomimo zdumiewających
zdolności w rozmaitych dziedzinach — nie miała ręki do dzieci. Dumna i nie-
cierpliwa, nie wzbudzała ciepłych uczuć, a jej jedyna córka Charlotte zawsze
biegła do ciotek (zwłaszcza do Libby) po pociechę, czułość i otuchę. I chociaż
maleńka Harriet nie pokazywała jeszcze wyraźnie, że woli jedną osobę od dru-
giej, to Allison była przerażona dziarskimi próbami babci wybicia jej z milcze-
nia i płakała, kiedy miała spędzić jakiś czas w domu Edith. Ale, och, jak matka
Charlotte kochała Robina i jak on odwzajemniał tę miłość. Edith — pełna god-
ności dama w średnim wieku — bawiła się z wnukiem w berka na podwórzu
przed domem, a w swoim ogrodzie łapała dla niego węże i pająki do zabawy.
Uczyła go śmiesznych piosenek, których sama nauczyła się od żołnierzy, kiedy
pracowała jako pielęgniarka podczas drugiej wojny światowej:
Znałem raz Peg niebogę,
Co drewnianą miała nogę
a Robin wtórował swoim ochrypłym słodkim głosikiem.
EdieEdieEdieEdieEdie! Nawet jej ojciec i siostry nazywali ją Edith, ale Ro-
bin nazwał ją Edie, kiedy dopiero zaczynał mówić i uganiał się jak szalony po
trawniku, wrzeszcząc z rozkoszy. Pewnego razu, kiedy miał może cztery lata,
nazwał babcię, z całą powagą, s t a r ą d z i e w c z y n ą .
— Biedna stara dziewczyna — powiedział poważnie jak sowa i poklepał ją
po czole małą piegowatą rączką.
12
Strona 11
Charlotte nigdy nie przyszłoby do głowy takie spoufalanie się ze swoją
ostrą, konkretną matką, a już z pewnością nie wtedy, gdy leżała z bólem głowy
w sypialni, ale tamto zdarzenie bardzo rozbawiło Edie i stało się jedną z jej
ulubionych opowieści. Kiedy jej wnuk przyszedł na świat, była już siwa, ale w
młodości miała tak samo płomiennorude włosy jak Robin. „Dla Robina Kra-
snobrzuszka” albo „Dla mojego Czerwonego Robina”, pisała na karteczkach
przyczepianych do urodzinowych i gwiazdkowych prezentów. „Z miłością od
Twojej biednej starej dziewczyny”.
EdieEdieEdieEdieEdie! Robin miał dziewięć lat, ale teraz był to rodzinny
żart, jego tradycyjne powitanie i pieśń miłosna dla niej; jak zwykle zaśpiewał ją
na podwórzu, gdy Edith wyszła na werandę tamtego ostatniego popołudnia,
kiedy go widziała.
— Chodź, pocałuj starą dziewczynę — zawołała. Ale chociaż Robin zazwy-
czaj lubił, kiedy robiono mu zdjęcia, czasami kaprysił — wychodził na zdję-
ciach jako rudowłosa plama umykająca z kadru na ostrych łokciach i kolanach
— więc teraz ujrzawszy na szyi Edith aparat, dał nogę, czkając ze śmiechu.
— Natychmiast wracaj do mnie, łazęgo! — krzyknęła Edith, po czym pod
wpływem impulsu uniosła aparat i pstryknęła. To było ostatnie zdjęcie Robina.
Nieostre. Płaska połać zieleni przycięta wzdłuż krótkiej przekątnej, z białą
barierką i ciężkim, połyskliwym krzewem gardenii na pierwszym planie, na
skraju werandy. Mętne, burzowo-wilgotne niebo, zmienny kolor indygo i łup-
ków, wrzące chmury przeszyte szprychami światła. W rogu fotografii zamaza-
ny cień Robina odwróconego plecami do obiektywu, biegnącego przez trawnik
na spotkanie śmierci, która — niemal widzialna — czekała na niego w ciem-
nym miejscu pod drzewem tupelo.
Wiele dni później, kiedy Charlotte leżała w pokoju z zaciągniętymi żaluzja-
mi, przez jej zamroczony proszkami umysł przemknęła myśl. Ilekroć Robin
gdzieś się wybierał — do szkoły, do przyjaciela, aby spędzić popołudnie z Edie
— zawsze było dla niego ważne, żeby się pożegnać, czule, a często także roz-
wlekle i uroczyście. Charlotte zachowała tysiąc wspomnień o napisanych przez
niego karteczkach, pocałunkach dmuchniętych przez okno, o drobnej rączce,
która machała do niej z tylnych siedzeń odjeżdżających samochodów: „Do
widzenia! Do widzenia!” W dzieciństwie nauczył się mówić „pa-pa”, na długo
zanim opanował „cześć”; w ten sposób witał się z ludźmi i żegnał. Fakt, że tym
razem obyło się bez „do widzenia”, wydał się Charlotte szczególnie okrutny. Z
powodu roztargnienia nie potrafiła sobie przypomnieć ostatnich słów zamie-
nionych z Robinem, nie pamiętała nawet, kiedy ostatni raz go widziała, a
13
Strona 12
potrzebowała czegoś konkretnego, jakiegoś drobnego ostatniego wspomnie-
nia, które podałoby jej dłonie i przeprowadziło — po omacku, z potykaniem się
— przez tę nagłą pustynię rozciągającą się przed nią od chwili obecnej do koń-
ca życia. Na wpół oszalała z bólu i bezsenności, bełkotała i bełkotała do Libby
(to właśnie ciotka Libby przeprowadziła ją przez tamten okres, Libby z mo-
krymi okładami i auszpikami, Libby czuwająca przy Charlotte całymi nocami,
Libby, która nigdy jej nie odstępowała, Libby, która ją ocaliła); ponieważ ani
mąż Charlotte, ani nikt inny nie był w stanie dodać jej choćby cienia otuchy;
chociaż jej własna matka (która zdaniem osób postronnych „była w dobrej
formie”) nie zmieniła zwyczajów ani wyglądu i nadal dzielnie wykonywała
codzienne obowiązki, już nigdy nie miała być taka jak dawniej. Żal zamienił ją
w kamień. Strasznie było na to patrzeć.
— Wstawaj z łóżka, Charlotte! — warczała, podnosząc żaluzje. — Masz,
napij się kawy, uczesz się, nie możesz tak leżeć bez końca.
Nawet niewinna stara Libby wzdrygała się czasem na widok zimnego spoj-
rzenia Edie, która odwracała się od okna, by spojrzeć na córkę leżącą nieru-
chomo w ciemnym pokoju — gwałtowna, bezlitosna jak Arktur.
— Życie toczy się dalej. — Było to jedno z ulubionych powiedzeń Edie. By-
ło kłamstwem. W tamtych dniach Charlotte budziła się w delirium spowodo-
wanym środkami odurzającymi, żeby wyprawić martwego syna do szkoły; pięć
czy sześć razy w nocy zrywała się z łóżka, wołając jego imię. Niekiedy, przez
jedną czy dwie krótkie chwile, wierzyła, że Robin jest na górze, a to wszystko
było złym snem. Ale kiedy jej oczy przywykały do ciemności, do ohydnego,
rozpaczliwego śmietnika (chusteczki higieniczne, buteleczki z lekarstwami,
zwiędłe płatki kwiatów) rozrzuconego na nocnym stoliku, znowu zaczynała
szlochać — chociaż szlochała już tyle, że bolała ją klatka piersiowa — ponieważ
Robina nie było ani na górze, ani w żadnym innym miejscu, z którego kiedy-
kolwiek mógłby powrócić.
Robin miał zwyczaj wtykać karty w szprychy roweru. Chociaż Charlotte nie
zdawała sobie z tego sprawy, póki żył, to właśnie dzięki terkotaniu kart wie-
działa, że syn przyjeżdża albo odjeżdża. Jakieś dziecko z sąsiedztwa miało ro-
wer, który wydawał identyczny odgłos, a ilekroć słyszała go w oddali, jej serce
biło mocniej przez pełną niedowierzania, cudownie okrutną chwilę.
Czy Robin ją wołał? Myślenie o jego ostatnich minutach rozdzierało jej duszę,
ale mimo to nie potrafiła myśleć o niczym innym. Jak długo? Czy cierpiał?
Przez cały dzień wpatrywała się w sufit sypialni, aż zaczynały się po nim śli-
zgać cienie; potem leżała bezsennie, patrząc na fosforyzującą tarczę zegara w
ciemności.
14
Strona 13
— Nikomu na świecie nie pomagasz, płacząc w łóżku przez cały dzień —
mówiła energicznie Edie. — Poczułabyś się znacznie lepiej, gdybyś się ubrała i
poszła do fryzjera.
W snach wymykał się jej, był odległy, coś przed nią ukrywał. Charlotte ma-
rzyła, żeby powiedział choć słowo, ale on nigdy nie patrzył jej w oczy, nigdy się
nie odzywał. W najgorsze dni Libby szeptała jej coś raz po raz, coś, czego Char-
lotte nie rozumiała. On nigdy nie miał należeć do nas, kochanie. Nie był naszą
własnością. Mieliśmy szczęście, że spędził z nami tyle czasu.
Właśnie ta myśl przypłynęła do Charlotte przez narkotyczną mgłę w tamten
gorący poranek w pokoju z żaluzjami. Libby powiedziała jej prawdę. Prawdą
było też, że w taki czy inny dziwny sposób, odkąd był małym chłopcem, Robin
przez całe życie próbował się z nią pożegnać.
Edie była ostatnią osobą, która go widziała. Nikt nie potrafił powiedzieć
dokładnie, co się działo potem. Kiedy jej rodzina rozmawiała w salonie —
chwile milczenia wydłużały się, wszyscy miło rozglądali się dokoła, czekając na
zaproszenie do stołu — Charlotte na czworakach szperała w komodzie w salo-
nie, szukając lnianych serwet (kiedy weszła, zobaczyła, że stół jest nakryty
zwykłą bawełną; Ida — co dla niej typowe — twierdziła, że nigdy nie słyszała o
innych serwetach i znalazła tylko piknikowe w kratkę). Charlotte właśnie zna-
lazła te, których szukała, i już miała zawołać do Idy („Widzisz? Dokładnie tu,
gdzie mówiłam”), kiedy uderzyło ją przeświadczenie, że stało się coś złego.
D z i e c k o . Ten instynkt obudził się w niej pierwszy. Zerwała się, pozwala-
jąc serwetom spaść na dywan, po czym wybiegła na werandę.
Ale Harriet nic się nie stało. Wciąż przytroczona do bujaka, spojrzała na
matkę dużymi, poważnymi oczami. Allison siedziała na chodniku z kciukiem w
buzi. Kołysała się w przód i w tył, bucząc przy tym jak osa — najwyraźniej nic
jej się nie stało, ale Charlotte zobaczyła, że mała płakała.
— Co się stało? — spytała Charlotte. — Skaleczyłaś się?
Ale Allison, nie wyjmując kciuka z buzi, potrząsnęła przecząco głową. Ką-
tem oka Charlotte dostrzegła błysk ruchu na skraju podwórza — Robin? Kiedy
jednak podniosła wzrok, nikogo tam nie było.
— Jesteś pewna? — zadała kolejne pytanie Allison. — Czy kot cię podra-
pał?
Allison potrząsnęła przecząco głową. Charlotte uklękła i pospiesznie obej-
rzała dziewczynkę — żadnych guzów ani siniaków. Kot zniknął.
15
Strona 14
Wciąż czując się nieswojo, Charlotte pocałowała Allison w czoło, zaprowa-
dziła ją do domu („Może pójdziesz zobaczyć, co Ida robi w kuchni, kocha-
nie?”), a potem wyszła znowu szukać dziecka. Już wcześniej przytrafiały jej się
takie zjawiskowe przebłyski paniki, zazwyczaj w środku nocy, zanim dziecko
skończyło sześć miesięcy; zrywała się z głębokiego snu i pędziła do kołyski. Ale
Allison nic się nie stało, a dziecko było bezpieczne... Charlotte poszła do salo-
nu, zostawiła Harriet pod opieką ciotki Adelaide, podniosła serwety z dywanu
w jadalni, po czym — nie wiedziała, czemu porusza się jak lunatyczka — ruszy-
ła do kuchni po słoiczek moreli dla dziecka.
Mąż Charlotte, Dix, uprzedził ją wcześniej, żeby nie czekała z kolacją. Wy-
brał się na polowanie na kaczki. W porządku. Kiedy Dix nie był w banku, za-
zwyczaj albo polował, albo odwiedzał matkę. Charlotte pchnęła drzwi do
kuchni i przysunęła taboret, żeby wyjąć z szafki morele. Nisko pochylona Ida
Rhew wyciągała z pieca blachę z bułeczkami. Bóg, śpiewał w radio łamiący się
murzyński głos. Bóg nigdy się nie zmienia.
Tamten program z pieśniami gospel prześladował Charlotte, chociaż nigdy
nikomu o tym nie wspomniała. Gdyby Ida nie włączyła radia tak głośno, może
by usłyszeli, co się dzieje na podwórzu, może domyśliliby się, że coś jest nie w
porządku. Z drugiej strony (myślała, przewracając się w łóżku i usiłując prze-
śledzić wydarzenia aż do możliwej Pierwszej Przyczyny), to przecież ona kazała
pobożnej Idzie pracować w niedzielę. „Pamiętaj, abyś dzień sobotni święcił”.
Jehowa ze Starego Testamentu zawsze karał ludzi za drobniejsze przewinienia.
— Te bułki są prawie gotowe — oznajmiła Ida Rhew, ponownie schylając
się nad piecem.
— Wyjmę je, Ido. Chyba zanosi się na deszcz. Może zbierz pranie i zawołaj
Robina na kolację.
Kiedy Ida, naburmuszona i nadęta, wróciła z naręczem białych koszul, po-
wiedziała:
— On nie chce przyjść.
— Każ mu natychmiast wracać.
— Nie wiem, gdzie on się podział. Ja wołała go z dziesięć razy.
— Może poszedł na drugą stronę ulicy.
Ida wrzuciła koszule do kosza z rzeczami do prasowania. Drzwi z siatką
stuknęły.
„Robin”, Charlotte usłyszała wołanie gospodyni. „Wracaj albo ci nogi powy-
rywam”.
Potem znowu: „Robin!”
16
Strona 15
Robin się nie pojawił.
— O, na miłość boską — westchnęła Charlotte, wytarła ręce w ściereczkę i
wyszła na podwórze.
Kiedy się tam znalazła, zdała sobie sprawę — co zirytowało ją najbardziej —
że nie ma pojęcia, gdzie szukać. Rower Robina stał oparty o werandę. Chłopiec
wiedział, że nie powinien się oddalać przed kolacją, zwłaszcza kiedy mieli go-
ści.
— Robin! — zawołała. Czy on się chował? W sąsiedztwie nie mieszkały
dzieci w wieku Robina, a chociaż czasami obdarte dzieciaki — czarne i białe —
zapuszczały się znad rzeki na szerokie, ocienione dębami chodniki ulicy
George, w tej chwili Charlotte ich nie widziała. Ida zabraniała Robinowi bawić
się z nimi, ale czasami i tak to robił. Najmłodsze dzieci, z kolanami pokrytymi
strupami i brudnymi stopami, budziły litość; chociaż Ida Rhew wyganiała je
obcesowo z podwórza, to Charlotte, w przypływach dobroci, dawała im
ćwierćdolarówki albo szklanki lemoniady. Kiedy dzieci dorastały — miały po
trzynaście, czternaście lat — Charlotte z radością chowała się do domu i po-
zwalała Idzie wyganiać dzieci tak gwałtownie, jak chciała. Urwisy strzelały z
wiatrówek do psów, kradły rzeczy z werand, przeklinały i biegały po ulicach
przez całą noc.
Ida powiedziała:
— Kilku tych śmieciowych chłopaków biegało przed chwilą po ulicy.
Mówiąc „śmieciowych”, miała na myśli białych. Ida nienawidziła biednych
białych dzieci, które z jednostronną gwałtownością obwiniała o wszystkie
przykre zdarzenia na podwórzu, także o te, z którymi — o czym Charlotte była
przekonana — nie mogły mieć nic wspólnego.
— Czy Robin był z nimi? — spytała Charlotte.
— Nie.
— Gdzie oni teraz są?
— Wypędziłam ich.
— Dokąd?
— W kierunku stacji.
Stara pani Fountain z sąsiedztwa, w białym swetrze i okularach arlekina,
wyszła na podwórze zobaczyć, co się dzieje. Tuż za nią dreptał jej złachany
pudel Mickey, z którym łączyło ją komiczne podobieństwo: ostry nos, sztywne
siwe loki, podejrzliwie wysunięty podbródek.
— Jak tam? — zawołała wesoło. — Macie duże przyjęcie?
— Tylko rodzina — odkrzyknęła Charlotte, lustrując wzrokiem ciemnieją-
cy horyzont za ulicą Natchez, gdzie tory kolejowe niknęły w dali. Powinna była
17
Strona 16
zaprosić panią Fountain na kolację. Sąsiadka była wdową, której jedyny syn
zginął na wojnie koreańskiej, ale ona stale narzekała i złośliwie wtykała nos w
nie swoje sprawy. Pan Fountain, właściciel pralni chemicznych, zmarł w dość
młodym wieku, a ludzie żartowali, że żona zagadała go na śmierć.
— Co się stało? — spytała pani Fountain.
— Nie widziałaś może Robina?
— Nie. Przez całe popołudnie sprzątałam ten strych. Wiem, że wyglądam
jak straszydło. Widzisz, ile śmieci wytaszczyłam? Wiem, że śmieciarz przyjeż-
dża dopiero w czwartek i nie cierpię zostawiać tych gratów na ulicy, ale nie
wiem, co mam zrobić. Dokąd pobiegł Robin? Nie możesz go znaleźć?
— Jestem pewna, że nigdzie daleko — powiedziała Charlotte, wychodząc
na chodnik, żeby rozejrzeć się po ulicy. — Ale jest już kolacja.
— Za chwilę będzie grzmiało — stwierdziła Ida Rhew, patrząc w niebo.
— Chyba nie myślisz, że wpadł do stawu rybnego, co? — spytała zaniepo-
kojona pani Fountain. — Zawsze się bałam, że jedno z dzieci tam wpadnie.
— Woda w stawie nie ma nawet stopy głębokości — odparła Charlotte, ale
mimo to zawróciła i ruszyła na podwórze za domem.
Edie wyszła na werandę.
— Coś się stało? — spytała.
— Nie ma go na tyłach — zawołała Ida Rhew. — Już patrzyłam.
Mijając otwarte kuchenne okno, Charlotte wciąż słyszała program gospel:
Cicho i słodko woła Jezus,
Woła ciebie i mnie.
Spójrz, czeka w bramie, czeka i patrzy...
Podwórze za domem było opustoszałe. Drzwi szopy z narzędziami były
otwarte na oścież: pusto. Powierzchnię stawu ze złotymi rybkami pokrywała
nieprzerwana błona rzęsy wodnej. Kiedy Charlotte podniosła wzrok, czarne
chmury przeszyła splątana błyskawica.
To pani Fountain zobaczyła go pierwsza. Usłyszawszy krzyk sąsiadki, Char-
lotte zamarła. Odwróciła się na pięcie i pobiegła, szybko, szybko, nie dość
szybko — w oddali mruczał suchy grzmot, dziwne światło spowijało wszystko
pod burzowym niebem, ziemia wznosiła się ku niej, kiedy podeszwy butów
grzęzły w błocie, gdzieś wciąż śpiewał chór, nagły porywisty wiatr, zimny od
nadciągającego deszczu, przeczesał dęby nad jej głową jakby w poszumie wiel-
kich skrzydeł, trawnik wyginał się, zielony, pofalowany, rozkołysany wokół
18
Strona 17
niej jak morze, a ona, potykając się w przerażeniu, biegła na oślep ku temu —
krzyk pani Fountain mówił wszystko — co musiało być najgorsze.
Gdzie była Ida, kiedy Charlotte dotarła na miejsce? Gdzie była Edie? Char-
lotte pamiętała tylko panią Fountain, która przyciskała do ust zmiętą chus-
teczkę i szaleńczo przewracała oczami za okularami w perłowej oprawce; pani
Fountain, rozszczekany pudel i — rozbrzmiewające znikąd, skądś i ze wszyst-
kich kierunków jednocześnie — nieziemskie wibrowanie krzyków Edie.
Robin wisiał za szyję na sznurze przerzuconym przez niską gałąź czarnego
drzewa tupelo, które rosło obok zarośniętego ligustrowego żywopłotu, oddzie-
lającego domy Charlotte i pani Fountain. Chłopiec nie żył. Czubki oklapłych
tenisówek dyndały sześć cali nad trawą. Kot Weenie leżał na brzuchu na gałęzi
i zwinną łapką markował ciosy w rude włosy Robina, które powiewały i lśniły
na wietrze, i były jedyną rzeczą z nim związaną, która miała właściwy kolor.
Wracajcie do domu — śpiewał melodyjnie chór w radiu.
Wracajcie do domu...
Wszyscy utrudzeni wracajcie do domu.
Czarny dym bijący przez kuchenne okno. Krokiety z kurczakiem zapaliły się
na piecu. Wcześniej były rodzinnym przysmakiem, ale po tym dniu już nikt nie
był w stanie ich tknąć.
Strona 18
Rozdział 1
ZDECHŁY KOT
Dwanaście lat po śmierci Robina nikt nie wiedział więcej o tym, w jaki spo-
sób zawisł na drzewie na własnym podwórzu, niż wiedziano w dniu, kiedy to
się stało.
Ludzie z miasteczka nadal rozmawiali o śmierci chłopca. Zazwyczaj okre-
ślano ją jako „wypadek”, chociaż fakty (o czym dyskutowano przy brydżu, u
fryzjera, w sklepach z przynętą na ryby, w poczekalniach gabinetów lekarskich
i w głównej sali restauracyjnej Country Club) wskazywały na coś innego. Z
pewnością trudno było sobie wyobrazić, by dziewięcioletni chłopiec zdołał się
powiesić w wyniku niefortunnego przypadku czy pecha. Wszyscy znali szcze-
góły, które stanowiły źródło licznych domysłów i debat. Robina powieszono na
sznurze — niezbyt często spotykanym — którego czasami używali elektrycy, a
nikt nie miał pojęcia, skąd się wziął ani skąd Robin mógł go wytrzasnąć. Sznur
był gruby i toporny, a śledczy z Memphis powiedział miejscowemu szeryfowi,
że jego zdaniem mały chłopiec taki jak Robin nie mógł zrobić węzłów własno-
ręcznie. Sznur przywiązano do drzewa w nieporadny, amatorski sposób, ale
nikt nie wiedział, czy świadczyło to o braku doświadczenia czy o pośpiechu
zabójcy. Ponadto ślady na ciele chłopca (tak twierdził pediatra Robina, który
rozmawiał ze stanowym biegłym medycznym, który z kolei zapoznał się ze
sprawozdaniem koronera) wskazywały, że przyczyną śmierci nie było złamanie
kręgów szyjnych, ale uduszenie. Jedni uważali, że chłopiec udusił się tam,
gdzie wisiał; inni twierdzili, że ktoś udusił go na ziemi, a po namyśle powiesił
na drzewie.
Ludzie z miasteczka, podobnie jak rodzina chłopca, nie wątpili, że Robin
padł ofiarą czyjejś podłości. Nikt jednak nie miał pojęcia, jaka i czyja to była
podłość. Od lat dwudziestych dwie kobiety z dobrych rodzin zostały zamordo-
wane przez zazdrosnych mężów, ale to były dawne skandale, a osoby zaanga-
żowane w to dawno już nie żyły. Co pewien czas w Alexandrii znajdowano
20
Strona 19
zabitego Murzyna, ale (na co szybko wskazywali biali) te zbrodnie popełniali
najczęściej inni Murzyni, głównie z murzyńskich powodów. Zabite dziecko
było czymś zgoła odmiennym — przerażającym dla wszystkich, bogatych i
biednych, czarnych i białych — i nikomu nic przychodziło do głowy, kto mógł
zrobić coś podobnego i dlaczego.
W okolicy mówiono o Tajemniczym Bandycie, a wiele lat po śmierci Robina
ludzie nadal twierdzili, że go widzieli. Według wszystkich relacji był olbrzy-
miego wzrostu, ale w tym punkcie opisy się rozchodziły. Bandyta czasami był
czarny, czasami biały; czasami miał dramatyczne znaki szczególne, takie jak
brakujący palec, szpotawa stopa czy czerwona blizna na policzku. Podobno był
płatnym zabójcą, który udusił dziecko teksańskiego senatora i nakarmił nim
świnie; byłym komikiem z rodeo, który wabił dzieci w śmiertelne zasadzki za
pomocą wymyślnych sztuczek z lassem; psychopatycznym półgłówkiem po-
szukiwanym w jedenastu stanach, który uciekł ze szpitala psychiatrycznego w
Whitfield. Ale chociaż rodzice z Alexandra przestrzegali przed nim dzieci, cho-
ciaż wielką postać widywano regularnie w pobliżu ulicy George w każde święto
Halloween, Tajemniczy Bandyta pozostawał nieuchwytny. Po śmierci małego
Cleve'a zatrzymano i przesłuchano wszystkich włóczęgów i podglądaczy w
promieniu stu mil, ale przesłuchania niczego nie dały. Chociaż myśl o zabójcy
na wolności nikomu nie była miła, lęk się utrzymywał. Ludzie bali się zwłasz-
cza tego, że złoczyńca nadal grasował po okolicy, obserwując bawiące się dzieci
z dyskretnie zaparkowanego samochodu.
O tych sprawach rozmawiali ludzie z miasteczka. Rodzina Robina nigdy,
przenigdy o tym nie mówiła.
Rodzina Robina rozmawiała o Robinie. Opowiadano sobie anegdoty z dzie-
ciństwa, z czasów przedszkolnych i drużyny juniorów, wszystkie te słodkie,
zabawne, błahe rzeczy, które kiedykolwiek powiedział czy zrobił. Stare ciotki
przywoływały całe góry drobiazgów: zabawki, które miał; ubrania, które nosił;
nauczycieli, których lubił albo nie cierpiał; zabawy, w które się bawił; sny,
które opowiadał; rzeczy, których nie lubił, których pragnął i które kochał.
Część tych wspomnień była zgodna z prawdą, inne nie; o wielu sprawach nikt
nie mógł mieć pojęcia, ale kiedy Cleve'owie postanawiali zgodzić się w pewnej
subiektywnej kwestii, stawała się ona — automatycznie i całkiem nieodwołal-
nie — prawdą, przy czym nikt nie uświadamiał sobie zbiorowej alchemii, która
do tego doprowadziła.
Tajemnicze, wewnętrznie sprzeczne okoliczności śmierci Robina nie podle-
gały tej alchemii. Pomimo silnych instynktów rewizjonistycznych Cleve'ów nie
usiłowano połączyć tych fragmentów w żadną akcję, nie wyciągano żadnych
21
Strona 20
logicznych wniosków ani nauki, ani morału. Mieli tylko Robina, czy raczej to,
co o nim zapamiętali, a wspaniały rysunek jego postaci — mozolnie ozdabiany
na przestrzeni lat — stanowił ich największe arcydzieło. Właśnie dlatego, że
był tak ujmującym urwisem, a oni kochali go właśnie za kaprysy i dziwactwa,
w rodzinnej rekonstrukcji impulsywna zwinność żywego Robina ujawniała się
w miejscach niemal boleśnie przejrzystych i oto właściwie mijał cię na ulicy na
rowerze, pochylony do przodu, z włosami odrzuconymi w tył, naciskał mocno i
wściekle na pedały, aż rower się chybotał — nierówne, kapryśne, oddychające
dziecko. Jednak ta klarowność była zwodnicza, a bajkowa całość nabierała
zdradliwych pozorów rzeczywistości, w innych bowiem częściach opowieść
przetarła się niemal na wskroś i owszem, promieniała, ale była dziwnie po-
zbawiona rysów szczególnych, jak niektóre żywoty świętych.
— Ależ Robin by to uwielbiał! — mówiły ciepło ciotki. — Jak Robin by się
śmiał!
Prawdę mówiąc, Robin był lekkomyślnym, zmiennym dzieckiem — niekie-
dy poważnym, ale w innych chwilach niemal histerycznym — a w życiu ta nie-
przewidywalność w dużej mierze decydowała o wdzięku chłopca. Jednak jego
młodsze siostry, które właściwie nigdy go nie znały, dorastały w przekonaniu,
że znały ulubiony kolor brata (czerwony), jego ulubioną książkę (O czym szu-
mią wierzby) i ulubioną postać (pan Ropuch), jego ulubiony smak lodów
(czekoladowy), ulubioną drużynę baseballową (Cardinals) i tysiące innych
rzeczy, których one — żywe dzieci, w jednym tygodniu wolące lody czekolado-
we, a w innym brzoskwiniowe — same nie były pewne. W rezultacie relacja
sióstr ze zmarłym bratem była jak najbardziej intymna, jego silny, niezmienny
charakter lśnił trwale na tle ich niejasnych, niezdecydowanych charakterów i
charakterów znanych im osób. Siostry dorastały, wierząc, że przyczyną takiego
stanu rzeczy jest pewna rzadka, anielska promienność natury Robina, a nie
fakt, że chłopiec nie żył.
Młodsze siostry Robina wyrosły na osoby bardzo różne od niego i bardzo
różniące się między sobą.
Allison miała teraz szesnaście lat. Mysia dziewczynka, która łatwo się sinia-
czyła, spalała na słońcu i płakała przy prawie każdej okazji, nieoczekiwanie
wyrosła na ładną dziewczynę: długie nogi, włosy jak sierść sarenki, do tego
duże, wilgotne, sarnie oczy. Cały wdzięk Allison krył się w braku wyrazistości.
Mówiła cichym głosem, poruszała się leniwie, miała rozmytą, rozmarzoną
twarz, a jej babka Edie, ceniąca błyskotliwość i wyraźne kolory, była nieco
rozczarowana wnuczką. Allison rozkwitała delikatnie i naturalnie, jak kwitną-
ca czerwcowa trawa; była w niej przede wszystkim młodzieńcza świeżość,
22