16886
Szczegóły |
Tytuł |
16886 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16886 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16886 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16886 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Włodzimierz Marczak
UKRAINIEC W POLSCE
¦ .
Sanok 2000 r.
Redakcja: Leszek Puchała
Korekta: Janina Bogaczewicz, Anna Strzelecka
Opracowanie graficzne: Artur Olechniewicz
ISBN 83-909787-6-8
) Włodzimierz Marczak
Wydawca: Miejska Biblioteka Publiczna w Sanoku
Skład tekstu i druk: Z.P.-U. „Piast Kołodziej", 38-500 Sanok, ul. Cegielniana 54, tel. 463 24 94 (MR)
SŁOWO WSTĘPNE
Opisując moje wspomnienia, chciałem pokazać prawdę, która czasem jest przemilczana. Każdy, kto wspomina przeszłość, przedstawiają według swego punktu widzenia. Biorą się stąd różne, często mylące stereotypy. Sam z pochodzenia Ukrainiec, wywodzę się z tych warstw społecznych, jakich wśród Ukraińców było najwięcej. Ludność ta - w większości wiejska, prosta, bardzo szczera i gościnna we współżyciu, była mało wykształcona. Jej postawy i niektóre poglądy polityczne kształtowały przez najbliższe autorytety, którymi były duchowieństwo i ludzie oczytani. Prosty człowiek miał do nich pełne zaufanie. Było takie swojskie powiedzenie: „On wie, bo jest mądry, umie czytać". Ten „mądry" miał wpływ na kształtowanie świadomości ludzi na wsi. Dla „mądrego" autorytetem był ksiądz, ukraińscy adwokaci i nauczyciele. Dla księdza biskup i metropolita. U Polaków prosta ludność ukraińska oparcia me szukała.
Uwagi historyczne pisałem na podstawie opracowań źródłowych oraz legend i opowieści, które krążyły wśród ludności ukraińskiej. Opisy zwyczajów i obrzędów zaczerpnąłem z opowiadań ludzi starych z mojej rodzinnej wioski Pakoszówki. Własne przeżycia spisałem według zapamiętanych faktów.
Po wielu przemyśleniach doszedłem do wniosku, że do prawdy możemy dojść tylko prawdą, nawet dla nas czasem niemiłą, przykrą, ale musimy o niej powiedzieć — napisać. Dlatego ja nic piszę, żeby się mścić, nie piszę, by jątrzyć i wyliczać obustronne krzywdy, ale piszę i pokazuję, do czego zdolny jest człowiek, któremu zabierze się Boga i sumienie. Często w swojej pysze człowiek sam się tego dobra pozbywa i na to miejsce w swoim sercu zasiewa dziką nienawiść do drugiego człowieka. Prowokuje zło i tym złem sam chce się tłumaczyć, usprawiedliwiać. Wszyscy prześladowani, z którymi się spotykałem i rozmawiałem, kończyli swoje opowiadania takim ludzkim, chrześcijańskim gestem: „Ja im niczoho nc pamiataju, nechaj
nam wsim Boh bucie myłostywyj" (Ja im niczego mc pamiętam, mech nam wszystkim Bóg będzie miłościwy). Ja tez przyłączam się. do tCgo: Niech nam wszystkim Bóg będz.c miłościwy w Swoim Miło-sicrdziu!
OJCOWIZNA
Kto tu przybywał, był oczarowany pięknem Dołów Sanockich. Jest to teren falujących gór z bujną przyrodą i bogatymi lasami. Rzeka San z dopływami: Osławą i Sanoczkicm wije się srebrną wstęgą w kształcie litery „S" i pluska po górskich kamieniach, jakby śpiewając kołysankę, by w końcu usnąć w łonie matki - Wisły.
Patrząc z sanockiego wzgórza na okolicę, widzi się cichą i spokojną ziemię, która jednak w pewnych okresach historii pełna była jęku i krwi. Sam położony na wzniesieniu Sanok wpadł w miejski wir życia i uprzemysłowił się aż po stare wioski podsanockic: Posadę Olchowską, Olchowce, Stróże, Dąbrówkę Polską i Ruską.
Najstarsza wzmianka o Sanoku jest zapisana w ruskim „Latopi-sie Ipatijewskim", pod datą 1150 roku i dotyczy wyprawy zbrojnej króla węgierskiego Gejzy II na księcia ruskiego Włodzimierza Halickiego. Jak pisze kronikarz, najeźdźca: „proszed horu i wzia Sanok horod i posadnika jeho Jasza i seła u Peremiszla mnoho wzia".
Prawa miejskie nadał miastu książę ruski Jerzy Trojdenowicz w roku 1339. W roku 1340 król polski Kazimierz Wielki już na stałe przyłączył te ziemię sanockądo Polski. Od tego czasu ludność mska na tych terenach dzieliła dole i niedole ze społecznością polską.
Za Jurowcami, 12 kilometrów na północny zachód od Sanoka rozłożyła się na pagórkach moja rodzinna wioska Pakoszówka. Wieś nieduża i niemała. Jak mówią: „w kaszy zjeść się nie daje". Ksiądz Antoni Kosar, rodem z Pakoszówki, opowiadał mi, że przeprowadzał badania w archiwach Ossolineum we Lwowie, gdzie odnalazł wzmiankę, że „król polski Kazimierz Wielki w roku 1348 ziemię i lasy za Jurowcami nadał szlachcicowi Mikołajowi Pakoszowi". Od nazwiska tego wioska wzięła swą nazwę. Na wschodzie graniczy ona ze starymi wsiami: Jurowcami, Kostarowcami, Srogowcm Górnym i Dolnym. Badania historyka Dcnysa Żubryckicgo i dr. Jaksy Ładyżyńskicgo dają ciekawy pogląd na powstanie tych wsi. Otóż
ostatni ruski książę Halicza Jurij Trojdcnowicz nic mogąc sobie poradzić z buntującymi się bojarami we Lwowie, przeniósł się do Sanoka. Od jego imienia pochodzi też nazwa wsi - Jurowce, gdyż tam książę miał swój dwór i tam przyjeżdżał na polowania.
Książę przyjmował na służbę różnych fachowców: rzemieślników, komików, graczy w kości, którzy pochodzili z sąsiednich Czech i Niemiec. Rzemieślnicy to z ruska czerteżnyki - stąd miejsce, gdzie kazał się im osiedlić, nazwano Czertcżcm. Komików i graczy w kości, którzy po rusku nazywają się kostyhrowci, osiedlił na południe od Jurowiec i stąd nazwa tej miejscowości - Kostarowcc. W 1496 roku do wsi tych, czyli aż do Pakoszówki i Lalina, podeszli Tatarzy. Według miejscowej legendy mieli oni być pobici pod górąWroczeń. Ostatnie niedobitki pozostały w Srogowic Górnym, a w Srogowic Dolnym osiedli pasterze wołoscy. Jeszcze za mojego dzieciństwa, w czasie żniw stary Kuezma żartował: „Tatary już żnut, Wołochi jiszczy spiat" - dotyczyło to właśnie tych wsi.
Pakoszówka nie miała wcale ani cerkwi ani kościoła - „my z takoho scła, de ni cerkwy, ni kosteła". Parafią dla pakoszowskich Rusmów była cerkiew św. Jerzego w Lalinie, wiosce sąsiadującej od północy z Pakoszówka.
Od zachodu moja rodzinna wieś graniczy z Grabownicą - wioską czysto polską, z kościołem św. Mikołaja. Od południa Pakoszówka sąsiaduje z królewską wsią Straehoeiną. Tamtejszy kościół św. Katarzyny był parafią dla pakoszowskich Polaków.
Na sto trzydzieści pięć domów w Pakoszówce, tylko w dwunastu rozmawiano po polsku. Reszta ludności mówiła po rusku. Za mojego dzieciństwa w czternastu domach starzy ludzie nie umieli w ogóle rozmawiać po polsku. Wieś ciągnęła się przez 4 kilometry i miała na poszczególnych odcinkach skupiska rodowe. W dole, niżej dworu były trzy grupy zabudowań: Kuczmiaki - (od nazwiska Kuezma), Kosary i Mazury. Pomiędzy rodem Kuezmów był jeszcze ród Wcnhryniaków, a między Kosarami ród Pisulów. Poniżej stał dom, który miejscowa ludność nazywała „świętym". Dalej był „dwór akademicki" - dawna posiadłość panów Tyszkowskich i Jaworskich. Tyszkowski był ostatnim z rodu Pakoszów. Jaworscy część majątku Tyszkowskich wygrali w karty. Jaworski. zajmując wygraną posia-
dłość, przyszedł tu ze swoimi chłopami pańszczyźnianymi, których miejscowa ludność nazywała Mazurami. Z biegiem czasu to przezwisko stało się nazwiskiem i określeniem części wsi. Za dworem był środek wsi. Tam też żyły poważne rodziny: Mokryckich, Madejów, Wcnhryniaków, Romańczyków, Adamiaków, Dąbrowskich, Dżuga-nów i Winnickich. Z tamtego też miejsca wsi wywodził się ostatni przemyski biskup grekokatolicki - Josafat Kocyłowski. Urodził się on w domu powszechnie nazywanym „u Górmaczki" (żona Dżugana była z gór). Ludność Pakoszówki tak ruska, jak i polska była dumna z tego, że z jej wsi wywodził się biskup. Natomiast do samej rodziny Kocy-łowskich starzy pakoszowianic mieli poważne pretensje. Mówili, że dziadek biskupa był ekonomem u ostatnich panów Tyszkowskich. Podobno miał testament, w którym pan Tyszkowski przeznaczył pastwiska i las gromadzie Pakoszówka. Z początku wieś te pastwiska używała. „Dół" miał swoją część pod Wroczniem, „środek" na Wazach (bydło wyganiali tzw. wygonem), a „góra" miała pastwiska od wsi Polana. Las „na Bośni" miał być dla całej gromady. Kocyłowski testament zataił, a cały majątek oddał Akademii Krakowskiej. Za tę transakcję dostał pieniądze i kupił za nie majątek we wsi Glinne, w powiecie Lesko, dokąd pod presją wsi wraz z rodziną musiał się wyprowadzić. Dalej, za „środkiem" była „góra" wsi, a na samym końcu „Bośnia". W części górnej i na „Bośni" mieszkały stare rodziny: Do-łoszyckich, Kowalczyków, Kocyłowskich, Piszyków, Jenkałów, Kogutów, Kapałowskich, Łanczaków, Cwiąkałów i Zielonków. V Takie było położenie i nazwy skupisk domów w mojej wiosce. Pewne miejsca miały swoje legendy i podania. Należały do nich: góra Wroczeń, dworskie pola, Rusawy, Kobyla Góra i Mogiły. Za
t naszymi domami była niewysoka góra Kamionka. Tam Kuczmiaki paśli krowy, palili sobótki, tam odbywały się festyny i zabawy ludowe. Przez Kamionkę „dół" chodził do kościoła w Strachocinie.
Tak Polacy, jak i Rusini z naszej wioski nie znali języka literackiego. Mówili dialektem, a każda wioska miała odrębną fonetykę. W mowie i w piosenkach nie wymawiali głoski „w", a zastępowali
„ je miękkim „ł". Podobnie zmiękczali inne dźwięki. Oto kilka przykładów piosenek obrzędowych, śpiewanych dialektem naszej wioski, zapisanych według wymowy.
Oj pujdy ja do karczmy, łezmy żyta dla garcy Sprzedam ja go Ickołi, bedzi mi szumiało w gloti Chaja ludki nalała, a kuma si do mni śmiała Oj kuma pirogi przyniesła, bit chłopa w karczmi naszła Pirogi byli goroncy, jak my jich jedli na łoncy.
Albo po rusku piosenka „O Iłanciu" (zdrobnienie imienia Iwan):
Oj hnoł Iłanciu byczka na torh, piszoł w korczmu sia zahriti wiłtorok. Hriłsia w serdu i w czetłer, byczok już pry płoci dobri zmerz. A w piatnyciu Żyd jak toj żmij, Iłanciu byczok już mij. Już je łszytku policzony, mij je byczok, tłuj pustronyk.
Po polsku piosenka ta brzmi następująco:
Gnał Jasiunio byczka na targ,
poszedł się zagrzać do karczmy we wtorek.
Grzał się we środę i we czwartek,
byczek przy płocie dobrze zmarzł.
A w piątek Żyd mówi jak len żmij,
Jasiuniu byczek jest już mój.
Już jest wszystko policzone,
mój jest byczek, twój postronek.
Inna żartobliwa piosenka o Chaji:
Chaja gruby nohi miała aj, łaj, bum,
i du Icka sia złracała aj łaj bum.
leku rebe ja du tebe nuhami ni zajdu.
leku pejsy punaciągoł aj, łaj, bum,
Z chlopul tyż długi puśćiągał aj, łaj, bum.
Chłopy, chamy ja tu z łamy, a nogi zgrubieli
U mamy, trza nacirać.
Oj, zajichali tam panoti na sztyry kuni aj, łaj, bum,
Icka w ałkizu zaparli, a Chai łzyini aj, łaj, bum,
Tak mu Chaji natarli, ży matu skóry ni zdarli aj, łaj, bum
Dzieciom najweselej było w okresie świąt zimowych. Obchodziło sieje według starego kalendarza jułiańskiego, który spóźnia się w stosunku do kalendarza gregoriańskiego o 13 dni (Nowy Rok wypada 14 stycznia). W dniu Wigilii już od południa dzieci z rodzm polskich przynosiły nam strucle, a dla dzieci bułeczki. Ten kto przychodził, dostawał zawsze kolędę - przeważnie 5, 10, a bywało, że i 20 groszy.
Na ruskie święta znowu my nosiliśmy Polakom swoje strucle, a oni też dawali nam kolędę. W sam wigilijny wieczór schodzili się wszyscy krewni - Rusini do Polaków, a na ruskie święta na odwrót i zaczynała się Święta Wieczerza. Gospodarz wnosił siano i okłot słomy, życzył wszystkim zdrowia i szczęścia. Siano kładł na stół, a słomę stawiał w kącie Matka zaścielała stół obrusem, a na jego środek kładła długą struclę, do której była włożona świeczka. Gdy wszyscy zasiedli do wieczerzy, zapalano świeczkę, a matka i ojciec łamali się opłatkiem, składając wszystkim życzenia. Potem starsi ze sobą i z nami. My, dzieci, mieliśmy nakazane całować starszych w rękę. Następnie podawano potrawy. Było ich zawsze dwanaście na pamiątkę dwunastu apostołów. Pierwszą był czosnek, jako najstarsza jarzyna, która dawniej rosła dziko w lasach. Po nim kwas z kiszonej kapusty z grzybami, maszczony olejem. Następnie groch, po nim kapustę, smażone grzyby, pęcaki z suszonymi jabłkami i kaszę jaglaną. Później były gołąbki z kaszy tatarczanej (ziarna hreczki zwanej tatarką albo pogańską krupą przywieźli na te tereny Tatarzy). Następnie pierogi z kapustą, kartoflami i serem. Potem kokutki z miodem i makiem - rodzaj półkruchych klusek gotowanych lub
pieczonych. Na ostatku dawano pampuch z makiem i marmoladą. Do popicia był kompot z suszonych jabłek i śliwek. Wszystkie potrawy były maszczone olejem lnianym lub konopnym. Podawano je w dwu albo trzech misach i jadło sią z najbliższej. W czasie kolacji nie wolno było pić wody, „bo ptaszki bądąjadły pszenicą". Również dzieci uważały, by ich nie bito i żeby nic płakać, bo był przesąd, że tak będzie cały rok.
Na Boże Narodzenie, w czasie dnia gospodynie nie spały, by im „marchew nic zarosła trawą i zielem". Po kolacji wszyscy głośno mówili pacierz, klęcząc przed obrazami. Po modlitwie w środku izby rozwiązywano okłot słomy i zaczynała się bójka na wesoło. Mężczyźni bili kobiety po tyłkach, by były posłuszne i wierne mężom przez cały rok i „by pszenica się nie powaliła". Kobiety starały się koniecznie oddać mężom, co było znakiem, by i oni liczyli się z ich rewanżem. Żona, która nie dała rady pobić męża na wigilijnej słomie, przyznawała tym samym, że jest słaba i zdana na jego łaskę. Dzieciaki, po starszeństwie, tłukły jedno drugie, by były grzeczne przez cały rok. Wszyscy mieli tę uciechę przez dwa dni, gdyż tyle czasu słoma leżała w domu. Po kolacji zaczynało się kolędowanie, a na godzinę dwunastą szło się do Strachociny na Pasterkę.
Światła elektrycznego nigdzie na wsi nie było, więc w kościołach i cerkwiach paliły się tylko świece. Domy oświetlano lampami naftowymi. Ludziom biedniejszym przez całą zimę musiało wystarczać światło, które padało od paleniska pod kuchnią, bo nie było ich stać na kupno nafty.
W drugi dzień świąt chodzili kolędnicy poprzebierani za tzw. kobyłki. Najważniejszymi wśród nich byli: Żyd, Cygan, diabeł i koń. Przebierali się starsi gospodarze, a że pieniędzy nie było, zbierali zboże, które potem sprzedawali.
Na Nowy Rok po domach chodzili chłopcy, którzy winszowali. Dostawali za to coś słodkiego, a czasem parę groszy. Na Trzech Króli, 6 stycznia dzieci i biedacy chodzili po szczudrakach. Gospodynie piekły wtedy specjalne bułeczki, które rozdawały przychodzącym, a oni przy zamkniętych drzwiach śpiewali:
10
Pakoszówka, z lewej Kamianka, wgłębi Góra Wrocz,
en.
Dom rodzinny autora; od lewej Włodzimierz Marczak bratowa Bronisława, wnuk Piotr. (jot. współczesna) '
Stara Szkoła, (fot. ot 1990 r.)
Dom Mazurki, typowy dla przedwojennej Pakoszówki.
Szczuć/raki, buclmaki puluulal, nam, ży szczudraki wm
A czy pan,, śliczna pani, napiekia szczudrakuł,
Buchnakut, to dajci że i nom.
A jakyści ni piekli, u, dajci chleba krom.
Zapłaci łam sam Pan Jezus za tyn szczedryj diyń.
Przed Jordanem chodzili drugi raz i śpiewali po rusku:
Szczodryj łeczer, dobryj łeczer, daj Boże, A czy je, czy ni ma pan huspodar w doma. Szczodryj łeczer, dobryj łeczer, daj Boże, W timnyńkim lisi je jalyci slinaji. Szczodryj łeczer, dobryj łeczer, daj Boże, Jalyci stinaji, domik sy stałjaji. Szczodryj łeczer, dobryj łeczer, daj Boże, A w tim domiku je ładna huspudynia. Szczodryj łeczer, dobryj łeczer, daj Boże, Szczedńłki nam picze, bidnym ludiam daje. Szczodryj łeczer, dobryj łeczer, daj Boże, A my łam śpiłamo, z Jordanom łinszujemo. Szczodryj łeczer, dobryj łeczer, daj Boże.
Przed świętem Jordanu była druga Wigilia zwana „kulawą" Było na mej wszystko to co na pierwszej, z wyjątkiem siana i słomy Rano o czwartej godzinie szło się do Lalina na Jordan. Szło się przez las' po śniegu. Ludzie szli wesoło, chociaż u nikogo nie było wielkiego dobrobytu, Polacy i Rusim.
Nabożeństwa w cerkwiach trwały długo - zaczynały się o piątej rano, a kończyły o dwunastej w południc. Po nabożeństwie procesja wychodziła nad rzekę i święcono wodę. Trwało to też przeszło godzinę. Po poświęceniu wody ludzie zaraz na miejscu pili tę wodę myli się w mej, a w miejscach, gdzie rzeka była głębsza, niektórzy nawet się kąpali. Piękne tło tej uroczystości stanowił ogromny krzyż wykuty z lodu. Po Jordanie, w czas zapustów odbywały się wesela
Raz do roku. przed Świętami Wielkanocnymi, wszyscy byli zobowiązani odbyć spowiedź. Ze Strachociny przychodził organista, który roznosił Polakom imienne karteczki. Karteczkę taką każdy musiał oddać później księdzu przy spowiedzi. Rusini takiego zwyczaju nic mieli, u nich jeżeli penitent był „podejrzany", to wtedy ksiądz pytał o nazwisko. Niektórzy podawali nazwiska fałszywe, a byli i tacy, którzy podszywali się pod kogoś innego, chcąc mu zrobić na złość. Pamiętam, gdy miałem piętnaście lat, jak pewnego razu spytał mnie ksiądz dlaczego nic przychodzę odrobić pokuty? Po wyjaśnieniu okazało się, że ktoś złośliwy podał moje nazwisko, choć ja takiej pokuty wcale nie miałem.
Wesele zaczynało się od zapytania. Ktoś z przyjaciół pana młodego dowiadywał się, czy rodzice dadzą pannę. Później posyłano dwóch mężczyzn, których zwano starostami. Ci już szli z wódką. Dowodem zgody dziewczyny miał być fakt postawienia przez nią osobiście na stół kieliszka. Starostowie targowali się o wyprawę dla panny młodej, a także zdradzali, jaki majątek posiada ich kandydat. Gdy wszystko było już uzgodnione, następował akt trzeci - zaloty.
Zawsze w sobotę dwóch starostów i pan młody szli z wódką do panny młodej. Czasem bywało tak, że wtedy właśnie panna młoda widziała swego przyszłego po raz pierwszy. Następnie wszyscy czworo szli do kościoła lub do cerkwi na opowiedzi Na plebanii starostowie siedzieli w kuchni, a młodych ksiądz przepytywał z katechizmu. Jeżeli egzamin nie wypadł pomyślnie, młodzieniec musiał przez trzy tygodnie, to jest do dnia ślubu, chodzić do księdza żąć sieczkę lub rąbać drzewo. Po wyjściu starostów z kościoła panna młoda ze swoim narzeczonym szła do jego rodziców, prosić ich na zaloty. Było to pierwsze spotkanie obydwu rodzin. Przy wódce uzgadniano jeszcze sprawy majątkowe. Po trzech niedzielach kończono czytanie zapowiedzi. Przeważnie w tydzień później odbywało się wesele.
Wesele zaczynało się od odgrywania. W piątek po obiedzie u drużby schodzili się muzykanci. Było dwoje skrzypiec, trąbka, bęben i basy. Tam była mała gościna i drużba jako główna osoba wesela prowadził do domu starszej drużki. U niej również było odgrywanie, a potem muzykanci szli do domu starosty. Tam już była większa gościna. Od starosty wszyscy szli do domu swaszki. Ta jeszcze przed weselem, w domu pana młodego, miesiła i piekła korowaj. Za jego wypiek tylko ona była odpowiedzialna. Korowaj piekła dla panny młodej i dla księdza, a małe korowajczyki dla siebie. W drodze do ślubu rzucała je dzieciom i ciekawskim. Im swaszka była bogatsza, hojniejsza, tym bardziej była we wsi chwalona. Swaszka zapraszała sąsiadów i bliższą rodzinę. Podawano wtedy tzw. mały obiad i odbywała się też niewielka potańcówka. Drużba podśpiewywał:
A ta sfaszka starości obiecała na mości, a starosta ni głupi dałaj babu w chałupi.
Przy potańcówce, kto chciał zaśpiewać, przerywał muzykantom granie i śpiewał na melodię skocznej polki lub walczyka. Swaszka śpiewała:
Słaszka ja sy słaszka, jużym pusłaszczyła miałam dła grajcary i toty przy pił a.
Dla żartu drużba docinał:
Joj, ni śpiłaj babu, bu ci si ni tyczy, bu sv ludzi muślum, ży tu króla ryczy.
Swaszka nie chciała być dłużna i zaraz odpowiadała:
Ni śpiłaj chłupaczku, bu ci lak niładni, jak ja ci zaś piłom, tu ci czapka spadni.
12
13
Starosta też potrafił się odciąć: ,
Hulaj ży mi hulaj moji tanculadlu,
a moży ni łumisz, to byś w konci stadłu.
Lulała by ja ni raz kroły punaciungać, a ni ży du tańca mieć takiegu drunga
- odcinała się swaszka.
Nad ranem każdy troszkę się zdrzemnął i koło siódmej całe wesele szło do pana młodego odegrać jemu na dzień dobry. Drużba przed zamkniętymi drzwiami śpiewał:
Na dziyń dobry, na dzivń dobry, ale ni każdymu pani słaszce, pani młody/ i panu młodymu.
Drzwi się otwierały, wszyscy wchodzili i zasiadali do śniadania. Po śniadaniu muzykanci grali „Serdeczna Matko". Przy tym rodzice i chrzestni dawali młodemu błogosławieństwo i wszyscy szli do młodej. Panna była schowana, a młodemu podsuwano w zamian stare i brzydkie kobiety. Po długich targach i ceremoniach wychodziła wreszcie panna młoda. Rodzice i jej dawali błogosławieństwo i orszak weselny szedł już do kościoła. Piechotą przez las szło całe towarzystwo, wesoło żartując po drodze.
Na naszych terenach był taki porządek, że w sprawach ślubu -jeżeli małżeństwo było mieszane - panna młoda miała pierwszeństwo. Jeżeli była Polką, to Rusin szedł brać ślub do kościoła. Natomiast jeśli narzeczona była Rusinką, to Polak brał z nią ślub w cerkwi w Lalinie. Dzieci w małżeństwach mieszanych tak samo zgodnie: dziewczynki szły za matką, a chłopcy za ojcem.
W cerkwi ksiądz wychodził na schody i zadawał pytania: - Pered Bohom i ludmy zapytuju was mołodych, czy majete wilnu i nc premuszonu wolu pobratysia? (Przed Bogiem i ludźmi zapytuję was, czy macic wolną i nie przymuszoną wolę pobrać się?). W odpowiedzi młoda para przeważnie kiwała głową. Duchowny dawał im do ręki stulę (cpytrachil) i ze śpiewem diaków
14
wprowadzał do cerkwi przed ołtarzyk - tetrapod, który znajduje się na środku.
Rozpoczynała się długa ceremonia ślubu - winczania - sprawowana według obrządku greckiego, w języku starosłowiańskim. Starościna przynosiła dwa wianuszki z mirtu albo z barwinku i najpierw odbywało się poświęcenie tych wieńców. Następnie młoda para kładła prawą rękę na Ewangelii i przysięgała sobie wierność małżeńską. W dalszym ciągu ceremonii duchowny wkładał wieńce na głowy nowożeńców, a dmżbom podawał dwie korony, które trzymali do końca nabożeństwa nad głowami młodej pary. W czasie wkładania koron ksiądz intonował werset z Pisma Świętego: „Sławoju i czestiju winczaj ja" (Na chwałę i wierność złącz ich Panie). Chór po odczytaniu Ewangelii śpiewał hymn „Isaja Łykuj" (Izajaszu tryumfuj), w trakcie którego duchowny podawał nowożeńcom stułę i razem obchodzili tetrapod trzy razy dookoła. Po tej ceremonii ksiądz zdejmował im korony i wygłaszał werset z Pisma Świętego, skierowany do młodego:
- Ażeby jak Abraham, Izaak i Jakub był płodny, uczciwy, chronił swoją żonę i darzył ją miłością.
Do młodej zaś mówił:
- Ażeby była pokorna i posłuszna jak Sara, mądra jak Rachela i ażeby poddawała się woli męża. Na koniec intonował życzenia dla nowożeńców „Na Mnohaja i Błahija lita", które wszyscy śpiewali jako życzenia długich i szczęśliwych lat. Taki ceremoniał utrzymuje się do dnia dzisiejszego we wszystkich cerkwiach w Polsce.
Po powrocie do domu, w czasie uczty weselnej śpiewano różne przyśpiewki. Starsze kumoszki śpiewały:
Byłam na łyselu i na puprałinach,
mam w Bogu nadzieji, ży bedy na kścinach.
Gospodarze znowu śpiewali swoje:
Napij my si napij, kiydy mv si zyszłi, my tu zapłacimy, jak da Pan Bóg łiosny.
15
Jak da Pan Bóg liosny i dobryj jisiyni,
my tu zapłacimy zv swojij kiszyni.
Potem druhny wyśpiewywały swoje skargi i nadzieje:
Kalina, kalina szyrukiego liścia
czy mnie chłopcy nie chcum,
czy ja ni mom szczyńścia?
Chłopcy by mnie chcieli, ja bym szczyńście miała,
żeby mi matula sto tysiyncy dała.
Ali moja mama piniyndzy ni klepi,
bedy sy sidziala z mamum na nalepi.
Dulina, dulina a w dulinie jaskir,
ni łezmi mnie Kuba, tu mnie łezmi Kaspyr.
Jeżeli panna młoda była z biedniejszej rodziny, to rodzina młodego dokuczała jej taką przyśpiewką:
Stań ży już synoła, buś sia już lyspała, poduj ży sy kroły, chtóryś sy przygnała.
Lecz goście weselni panny młodej nie pozostawali dłużni i odpowiadali:
Kidyści Udzieli, ży my krół ni mieli, pocu żyści syna du nas łyprałiali. Byłu sy fyprałić du jakij szlachciunki, tu by łam przyliedła sztyry łucilunki.
A jak Polka szła za Rusina, to śpiewali:
Bida Pólku pidkusyła, joj
piszła Polka za Rusyna, joj, joj, joj.
Rusyn każe rano wsiaty,
Polka chocze dolgo spaty,
Rusyn każe horszcz laryti,
16
Polka chocze znoł kału piyli, Rusyn każe chat u iniesti, Polka chocze znoł kosy plesti, Rusyn każe żytu żaty, Półka znołu chocze piyti, spaty.
Albo śpiewano tak:
Na liliju łodu liju, a na różu ni budu, puhniłołsia tnij miliyńki, ja na niehu ni budu. Puhniłołsia mi; miliyńki, a ja na niehu w nuczy, ni prypuszczu ho du sebi, łydrapam jimu łoczy. Joj ni drapaj moja myła, ty ni musisz drapali, ja pujidu w Łukrainu, du jinszohu diłczati. Jiszczy daleku ni widjichuł, stało diłcza płakati, joj łiernysia mij miłyńki, bud tebe kuchati.
Przy końcu uczty weselnej, nad ranem, odbywały się oczepiny. Pan młody siadał na dzieżce, a żonę brał na kolana. Drużba ze starszą drużką zdejmowali młodej wianek albo welon. Drużka zakładała ten welon sobie na głowę i tańczyła z każdym gościem weselnym. Następnie zostawiała swego tancerza koło młodej pary, która trzymała miskę i do tej miski rzucano pieniądze „na pieluszki". Gdy już wszyscy się wytańczyli, wówczas próbowano założyć młodym chomąto na znak, że będą je oboje ciągnąć aż do śmierci.
W tydzień po weselu odbywały się tzw. poprawiny. Schodziła się sama weselna elita, zjadali i wypijali resztki, które zostały po uczcie.
Ciekawe zwyczaje związane były też z narodzinami. Gdy kobieta poczuła bóle porodowe, jechano do Strachociny po babę Pisuli-chę, która sposobem znachorskim asystowała przy porodzie, jak gdyby była położną. Po urodzeniu się dziecka sprawdzała, czy jest ono zdrowe, a wszelkie nieprawidłowości korygowała sama. W pierwszych dniach życia dziecka zajmowała się nim tylko Pisulicha. Po tygodniu rodzice wybierali chrzestnych - a było ich czasem aż dwanaście par - Pisulicha szła ich prosić w kumy. Chrzciny odbywały się zawsze w niedzielę. Chrzestni zanosili dziecko do kościoła lub do
17
cerkwi. Jeszcze przed chrztem wszystkie matki chrzestne przychodziły do matki dziecka z tzw. śniadaniem. Przynosiły przeważnie chleb, by dziecko nigdy nic zaznało głodu, duże bułki dla dziadków - by wnuk na stare lata zaopiekował siq nimi. Ojcu dziecka nic przynoszono niczego - miał on sam starać się zabezpieczyć byt swej rodzinie. Chrzestne przynosiły też domowe wypieki, które miały sią przydać na przyjęciu, jakic wyprawiano po ceremonii chrztu. Chrzciny bywały huczne, by dzieciak miał w życiu radość i wesele.
***
Przypominam sobie, że najpiękniejszy w naszej wiosce był miesiąc maj. Pakoszówka miała specjalne tradycje i formy upiększania tego miesiąca. W czasach mego dzieciństwa wiosna nadchodziła wcześniej niż teraz. Już 15 lutego, na ruską Gromniczną ludzie wróżyli: „Hrimnycia oszadiła, wesnu spowistyła". Na św. Kazimierza, 4 marca, powinno się było już posiać rozsady kapusty. Święty Józef - 19 marca- zawsze przy ganiał bociany i jaskółki. Ludzie mówili po cichu, że 1 maja swoje święto obchodzą socjaliści. My, szkolarze, wiedzieliśmy, że socjaliści to istne diabły z piekła, bo tak nam mówili księża na lekcjach religii. Na święto państwowe 3 maja szliśmy całą szkołą, Polacy i Rusini do kościoła w Strachocinie. Prowadziła nas „banderia", w skład której wchodziła wiejska orkiestra i chłopi w białych sukmanach, jadący na koniach. Przodem, na najpiękniejszym koniu jechał „Bartosz". Często był nim podpity Piętro Winnic-ki, który śpiewał piosenkę ciotki Ocyfryjanki:
Konstytucja trzeci maj, som tam pany, som tam, som, robić nie chcum, a jeść chcum, takie to już pany som. Profesorka fajt, fajt, fajt, a ta druga majt, majt, majt, a ta trzecia mig, mig, mig, a ta czwarta fik, fik, fik. Pan profesor na tyn czas, miyndzy baby sobi właz, maszyruje równy krok i w tej bandzie śpiwa tak... Szed ulicum stary Żyd, śpiwoł sobi aj sy git, te bandy, te bandy, te bandy, pikni gra.
18
Czasem ktoś zaśpiewał taką piosenkę, o której my dzieci z nauki religii wiedzieliśmy, że jej śpiewać nic wolno, bo to grzech:
Kryminały i kościoły to z rąk naszych powstały, i jak w całej Europie, płać podatki głupi chłopie.
Na Rusawach, gdzie nie było już domów, śpiewali pieśń:
Choć bida huczy koło nas, kapusty jeść musi każdy z nas. Ale da Bóg, że skończy si wróg i każdy z nas bedzi mioł po pas. Panołi, co za ciynżki czas, kryzys panuji koło nas. Panołi, ni da/ci sy, panołi, ni dajci sy srać po głołi.
Razem z Rusinami śpiewali wszyscy:
Tuchola, Dombie i Berest, Bereza i Brygidki, na strasznyj sud pryjdut kołyś, jak dostowirni świdki. I skażut prawdu w oczi łsim, kto nas karał bez prawa, i budę radist misto, śliz, a misto hańby sława.
Takie rewolucyjne pieśni śpiewano tam, gdzie nie było obcych. Nauczycielka biegała wkoło nas i krzyczała, żebyśmy tych pieśni nie słuchali. Kazała nam śpiewać: „Witaj majowa jutrzenko". Ten rozmaity śpiew na polach słyszało się niby jakieś kłótnie, gdyż każdy swojąpieśń starał się śpiewać jak najgłośniej. Ludzie mówili wtedy: „Idzie kocia banda". W kościele ksiądz Barcikowski krzyczał, że się nie dziwi Rusinom, bo oni od urodzenia są głupie ludzie, ale dziwi się Polakom, bo każdy powinien wiedzieć, co to jest Konstytucja 3 Maja. Jeden uczeń Staś Fcrlcjki, który po siedmiu latach nauki ciągle był w pierwszej klasie, nic zważając, że to kościół, powiedział głośno:
- Jo wini, co to jest konstytucja. To taka kocia banda, co dzisiaj przyszła do kościoła.
19
Ksiądz rozzłościł się do tego stopnia, że kazał nam się wynosić. Ucieszyliśmy się z tego rozkazu. Każdy biegł w swoją stroną i nie słuchał już nauczycielki.
Wieczory majowe były zawsze ciepłe i spokojne. Samochodów w tym czasie w naszych stronach nie było. Raz tylko w tygodniu przejeżdżał przez naszą wioską ciężarowy samochód napędzany ropą, który strasznie dymił. Dla dzieciaków była to wielka uciecha, bo pod pagórkiem koło dworu sam nic mógł wyjechać i trzeba go było pchać. Należał on do właściciela kopalni ropy w Grabownicy.
Wieczorna cisza dawała ukojenie i spokój spracowanym ludziom. Zdawało się, że cała przyroda stanęła do wielkiego nabożeństwa, aby oddać hołd swemu Stwórcy. Z domu Kosara niósł się głos skrzypiec, gdzie Jaśko, a potem Józek, grali piękne melodie. Franek Ciupa wyciągał na swej trąbce najtrudniejsze arie. Około godziny dziewiątej muzyka cichła. Rozpoczynały się majówki przy kapliczkach naszej wioski. Przy kaplicy „Bosego" śpiewał „dół" wioski:
- My Tebe wzywajem i ruki woznosym, spasaj nas...
- Nie opuszczaj nas Matko, nie opuszczaj nas - niosło się ze „środka" wsi od kapilicy „Górniaczki". A „góra" z Bośnią darły się koło „Kanonikowej" kaplicy:
- Pokazy nam, szczo Ty nasza, Maty wse błaha.
Często, wracając z cerkwi w Lalinie, siadywaliśmy na wzgórzach za wsią i słuchali w ciszy nocnej tego rozmodlonego śpiewu. Zza Wrocznia wychodził duży księżyc, który z ciekawością zaglądał do tych spracowanych, ale po swojemu radosnych ludzi. Brzęcząc, całymi chmarami latały chrabąszcze, jakby swoim bzykiem chciały się przyłączyć do tych pobożnych melodii. Zdawało się, że cykanie cykad i głośny rechot żab z dworskich stawów ze wszystkich sił akompaniuje temu chórowi. Ciepła rosa obmywała nasze bose nogi, a czyste i wonne od kwiatów powietrze nasycało nieraz puste na przednówku żołądki.
W siódmy dzień oktawy Bożego Ciała w naszej wiosce wito wianki z kwiatów i różnego leczniczego ziela - jeden duży, w dwunastu
20
Wgłębi „Akademia", kurna chałupa użytkowana jeszcze w latach 50-te.
Izba mieszkalna, sprzęty i naczynia używane jeszcze w latach 50-tyc,
tych.
„Półkoszek"przed wyjazdem, lata 30-te.
Pakoszowscy muzykanci, lata 50-te.
kolorach (na cześć każdego m.csiąca w roku) albo dwanaście m,
której towarzyszy pierwsze cierpienie. Sw^^fe jeg^ rzanki' fk^LTk ^'^ " ^1CCZmCZeg0: rozchodmka ' ^
. Kwiecień miał wianek ze wszystkich kwiatów. Maj - ,ako miesiąc maryjny - wianek z delikatnej, białej lilii, mebieskicn lózef kow i dzikich goźdz.ków. Dla czerwca był wianek z liści owoców poziomki, maliny, koniczyny białej i czerwonej. Lip.cc - z kw I lipowego. Na sierpień był z dzikich, czerwonych, maków mS s , Wawatków. Wrzcs^ń miał wianek z liści orzecha włosk cg0 ¦ la kowego, upiększony kwiatem piwonii. Paźdz.ermk - z kwitnących konopi, lnu, mięty i melissy. Ustopad - miesiąc pamS za ;S ™ał ™ek Z «*? ^yzantemy i kwiatów LZ^l ń - wianek z kwiatów łąkowych, aby były na siano dla
Chudziłu dziłczy pu polu,
Szukału w pszynicy kunkolu.
Blałatki ładny zryłała
i z nich Haneczki łiunzala.
Ułiji sy jich dłanaści,
Umaji roczyk na szczynści. I biały róży zryła Na słego Jasia czyhała. Czegużyś Jasiu ni przyszyd, Kiydy misiączyk już zyszyd. Chodziufym Kasiu na góry, palić subotki łiczorym. Spotkułym tam kraśniejszy, Od ciebie Kasiu ładniejszy.
Rusini razem z Polakami święcili wianki w kościele. Cerk.ew me miała tego zwyczaju. Po poświęceniu ludzie brał, z kościoła gałązki
21
leszczyny i razem z wiankami zawieszali na strychu, by piorun nie uderzył w dom. Według legendy Święta Rodzina, uciekając do Egiptu, schroniła się najpierw pod osiczyną. Osika bardzo się trzęsła ze strachu, że ją Herod zetnie. Została za to ukarana i cały czas się trzęsie. Natomiast leszczyna okryła Świętą Rodzinę i za to Matka Boska przyrzekła jej, że w nią nigdy piorun nie uderzy. Niektóre ziela i kwiaty z wianków służyły potem jako lekarstwo. Gdy w domu ktoś umarł, robiono z nich również podgłówek do trumny zmarłego. Dwa razy do roku pakoszowiame palili sobótki. Na polskiego Jana - 24 czerwca i na ruskiego - 6 lipca. Palili je skupiskami rodowymi, tak jak mieszkali. Dolna część wsi - na górze Kamionce, środek palił na Mogile, natomiast górna część wioski i Bośnia paliły pod Leśniowcm. Leśniów był to teren leśny między środkiem wsi a Bośnią. Młodzież na długo przed świętem wyrąbywała tamie i różne leśne chaszcze, żeby dobrze wyschły. Przed samym Janem ściągano z lasu wcześniej przygotowany materiał na miejsce, gdzie miano palić ognisko. Tam przy pomocy starszych stawiano ogromny stos. Przy stosie zostawał wartownik, bo były wypadki, że gdy go nikt nie pilnował, „hunewoty" czyli chuligani podpalali sobótkę przed czasem. Żadne skupisko rodowe nie dopuszczało obcych do swojej sobótki. Jeżeli stos przez niedopilnowanie został spalony wcześniej, to ta część wsi stawała się pośmiewiskiem reszty. Poszkodowani często na siłę starali się zabrać sobótkę innym. Na miejscu, gdzie stała druga sobótka, dochodziło wtedy do bójki, a stos podpalali ci, którzy byli silniejsi. Gdy wszystko było w porządku, to w późnych godzinach wieczornych każda grupa szła palić swoją sobótkę.
Młodzież zakładała snopki i ropne pochodnie na długie żerdzie, zapalała je i ze śpiewem szła na swoje wzgórze. Ropę na takie pochodnie zdobywano w ten sposób, że jakiś chojrak podkopywał się nocą do roponośnych rur, które biegły z Grabownicy przez Pako-szówkę do Sanoka. Przecinał te rury tak umiejętnie, że wyglądało na to, iż rura pękła od korozji. Dopóki nie przyjechał ktoś naprawić, ludzie nanieśli sobie ropy, ile kto chciał, a ,,spec" ze swoimi kolegami miał dodatkowy zarobek. Gdy zgłosił na kopalni pęknięcie, dostawał 2 złote, za wykopanie dołu w miejscu pęknięcia - 5 złotych. Pochodnie młodzież robiła z krowiej sierści albo ze starych szmat. Moczono
je w ropie, a że były twarde, paliły się długo. Podczas sobótki wszyscy byli dumni, jeśli ich ogień był najwyższy i palił się bez dymu, jasnym płomieniem. Bywało, że płomienie sięgały 20 m wysokości. Jeszcze za dnia podrostki maili pola gałązkami leszczyny, a przy ogniu sobótki śpiewali:
Pomajili my pola, pomajili chaty,
ne bucie nam perun du niych strilaty.
Radujsia Kupała, radujsia Jan,
że sóbitka sia palyła lysokim łuhniom.
Ludi nohi hartulali, pu lohny spacyrutali,
niezipytsia jich ternia ani budaki.
Skakali dilki fysoko, żyby komu wpali hłoku
i ły chłopci ni manmjti, berli jich w uhyń i hartujty
A oto jeszcze inna piosenka śpiewana przy sobótce:
Jechuł Kuzak z Łukrainy, podkułkami kszeszy,
idzi za nim ładna dziłka, koski sobi czeszy.
Czysała grzybiynim, czysała i szczotkum,
smarułała gemby miodym, żyby była słodkum.
Jak przyjechał pod Kamionky, ułidziuł ładny sobótky,
dziyłka mu si spudubała, jak pu łogniu spacyrułała.
Pójdzisz Kasiu zy mnom w drogy,
bu masz ładny, tłardy nogy,
siyńdzisz sobi przy kundzieli,
u Kuzaka na pościeli.
Gdy ogień się obniżał, młodzież skakała przez płomienie, co miało zapewnić zdrowie i zwinność. Kiedy nie było już płomieni, wtedy wszyscy boso przechodzili po palenisku. Hartowali w ten sposób stopy, by były odporne na tarnie, ściernisko i obicia, na które - chodząc boso - każdy był narażony. Pamiętam, że żar sięgał czasem aż do kolan. Przebiegałem po nim, ale nigdy się nie poparzyłem. Na drugi dzień pasterze wyganiali krowy na to miejsce i krowy ze smakiem zjadały pozostałe węgielki i popiół.
23
W jesienne . zimowe dni, kiedy chłopi młócili zboże, kobiety często schodziły się ze sobą, każdego dnia u innej, i razem przędły na wrzecionach. Plotkując, przyśpiewywały różne ruskie i polskie piosenki. Jedną taką zapamiętałem:
Zyszła si subota z nidzielum,
ni pujdy du karczmy z kundzielum.
Bu tam chłopcy pijum, tańcujum,
tu mi kundziuleczky popsujum. Dziłołul si Jaśku niborak, Zy ma Kaśka taki putorak. Kaśka kłaki sy czysała, Jaśkołi na mutułidht mutała.
Kobiety przychodziły zwykle z młodszymi dziećmi, wtedy babce, piekąc ziemniak, pod kuchnią, opowiadały piękne bajki i rozma-ite historie.
Po wsiach siano len i konopie. Nasiona tych roślin przetwarzano na olej, z włókna łodygi robiono przędzę, a z mej płótno Konopie męskie tylko kwitły i swym pyłkiem zapylały nasiona na konopiach żeństóch, które rosły dłużej i dojrzewając, dawały właściwe nasie-nie Konopie wybierało się na dwie raty. Najpierw w lipcu, po przekwitnięciu konopi męskich, wybierało sieje. wiązało w meduzę snopki, tzw garście Wielkość kobiecej dłoni była miarą do dalszej obróbki tak konopi jak i lnu. Następnie przez dwa tygodnie konopie moczono w specjalnych stawach. Po wymoczeniu, gdy już włókno oddzielało się od łodyg., wyciągano je z wody i rozstawiano na słońcu, ażeby dobrze wyschły. Pod koniec sierpnia, gdy nasienie było juz dojrzałe wciągano z ziemi drugie konopie nasienne. Młócono je . w tak, sam sposób jak pierwsze moczono , suszono. Len i konopie były wyrywane z ziemi z korzeniami dlatego, ze w korzeniach tez było włókno W październiku dosuszano konopie i len w domu, na
24
piecu. Już suche garście tego surowca kobiety międliły z pażdzierza na specjalnej międlicy i cierlicy. Potem czesano je na grzebieniu, który nazywał się szczeć i tym sposobem oddzielano „kłaki" od właściwej przędzy.
Podobnie przygotowywano len. Wybierano go z ziemi, na rafach odiywano nasienie, a łodygi rozścielano na pastwiskach, gdzie je moczyła rosa, a słońce wybielało włókno. Po dwu tygodniach len tak samo wiązano w garści i dosuszony tym sposobem co konopie, oczyszczano z pażdzierza.
Zimą zajęciem chłopów było młócenie zboża cepami w stodołach. Kobiety w tym czasie w domach, w cieple, na wrzecionach przędły nić lnianą i konopną. Prostym narzędziem prządki była przy-siadka. Kobieta siedziała na niej i przez to usztywniała krążel, na którą nawinięta była kądziel, czyli przędza lub kłaki. Z kłaków przędło się grube nici na wory i płachty, a z przędzy - cienkie - na delikatniejsze płótna. W naszym domu poza wrzecionami do przędzenia była jeszcze mechaniczna przędzalnia, poruszana nogą, a wrzecionem kręciło kółko. Gotowe nici nawijano na drewniane motowidło. Nadziane dwadzieścia cztery nici wiązano w tzw. pasma. Dwadzieścia pięć pasm nazywało się półtorakiem. Sześć pół-toraków stanowiło łokieć. Po sprzędzeniu, nici wywożono do Brzozowa, dokąd w dni targowe przybywali również tkacze. Ci przyjmowali „łokcie", umawiając się jednocześnie na termin, w którym mieli przywieźć gotowe płótna. Między ludźmi było wzajemne zaufanie i głęboka uczciwość. Umową między tkaczem i właścicielem przędzy była karteczka z adresem przyczepiona do nici. Z tą karteczką tkacz dostarczał gotowe płótno. Nie było wypadku jakiegoś oszustwa. Za metraż wyrobionego płótna tkacz pobierał wtedy uzgodnioną za swą pracę należność. Płótno wybielano w ten sposób, że rozścielano je na czystej trawie, do słońca, i prano „kilofami" na specjalnie podwyższonych ławach. Ażeby płótno dobrze wybielić, trzeba było przez dłuższy czas prać w ten sposób.
Przędza lniana i konopna była podstawą przyodziewku. Z lnu, domowym sposobem, przędło się bardzo cienkie nici, z których wyrabiano płótno. Po należnym wybieleniu, z tego płótna kobiety szyły bluzki i wszystkie delikatniejsze rzeczy domowego ubioru. Ubiór
25
wykonywano tak samo z przędzy konopnej. Ponieważ konopie mają grubsze łyko, tym samym nić musiała być grubsza. Z tego płótna mężczyźni mieli spodnie i letnie płaszcze -ppłotnianki. Z odpadów przędzy (kłaków) przędło się grube mci na płótno, z którego szyto płachty i wory do użytku w gospodarstwie.
Kobiety kupowały też kraśne materiały, z których szyto spódnice oraz chustk! w kwiaty. Dziewczyna do zamążpójścia, zawiązywała chustkę na głowie do tyłu, natomiast kobiety zamężne zawiązywały lub spinały chustkę pod brodą.
W nasze, okolicy było wiele rodzin bardzo biednych, których me stać było na ubrania inne niż konopne. Nowe ubranie otrzymywał przeważnie młody mężczyzna idący do ślubu. Ubranie to często było wytargowane w czasie zaręczyn. Rodzina panny młodej zobowiązywała się kupić ubranie dla kawalera. Były to ubrania najtańsze,
tak zwane „cajgowe". ,
Pamiętam, jeszcze z lat trzydziestych, kobiety - Rusmki z Pako-szówki i okolic, na wielkie święta ubierały kraśne spódnice i wspomniane chustk! w kwiaty. Spódnice były wąsko plisowane przeważnie z różnokolorowego materiału. Jeżeli kobietę nie stać było na kupno kolorowej chusty w kwiaty, robiła sobie chustki z białego materiału, tzw. „batystowe". Domowym sposobem wybijano na nich piękne kwiatuszki i gwiazdki, które obszywano jedwabną nitką. Ko-biety - Polki z Grabowmcy i Pakoszówki, ubierały białe, szerokie spódnice, u dołu ozdobione własnej roboty koronkami i haftami w trzech rzędach. Na-samym dole spódnica obszyta była wąziutką lamówką, tak zwaną szczecią, zęby spódnica się me strzępiła. Spódnice takie były dobrze nakrochmalone, że szeroko odstawały od ciała. Chustki przeważnie miały batystowe, z wybijanymi gwiazdkami albo kwiatuszkami. Kobiety miałc obcisłe bluzeczki z lnianego płótna białego z drobnymi falbankami na rękawach, własnej roboty. Na wierzchu były aksamitne gorsety kołom buraczkowego albo błękitnego. Dołem gorset miał wyciętą falbankę w malutkie półkółka lub serduszka. Na gorsecie kolorowymi paciorkami wykonane były różne wzory, zdobione też wielobocznymi, żółtymi, mosiężnymi blaszkami.
Stare babcie nosiły na głowach białe czepce z wąskimi haftami. Staruszki same szyły sobie ciepłe, bez rękawów, kacabajki („dusz-
26
ki"), a na wierzch spancyry, czyli dłuższe bluzki, sięgające mżej bioder, obcisłe, o kroju prostym, z małym kołnierzykiem zapinanym pod brodą i szeroką falbanką u dołu. W zimie bogatsze kobiety nosiły baranie kożuszki lub grube chusty, które nakładały na ramiona. Obuwiem szykownym były obcisłe, do połowy łydek sięgające trzewiki, drobniutko sznurowane. Biedniejsi chodzili przeważnie boso, na zimę mieli jedną parę butów, której używali na zmianę. Były też i takie domy, w których nie było ani jednej pary butów.
Starsi gospodarze mieli spodnie z płótna własnej roboty, długie, sięgające nieco powyżej kolan lniane koszule z małąobszewkąkoło szyi. Byli przepasani reminiom, czyli paskiem z własnoręcznie obrobionej skóry. Zimą nosili buty z cholewami i odziani byli w baranie kożuchy oraz wysokie, okrągłe, baranie czapki. W bogatszych domach kawalerzy i młodsi gospodarze mieli trzewiki z niskimi cholewkami, na które nakładano cholewki z twardej skóry zapinane z tyłu na kapsle. Do tego ubierano szerokie do kolan spodnie, przy cholewkach zapinane i przylegające do nóg. Spodnie takie nazywano pompkami. Były też spodnie innej formy, zwane rajtkami. Pod koniec lat trzydziestych marzeniem kawalera było mieć buty oficerki. Były robione na wzór tych noszonych przez polskich oficerów, czarnych, z wysokim podbiciem, z twardymi, obcisłymi, sięgającymi kolan cholewkami.
Wówczas, jeżeli kawaler miał być modnie ubrany, to do wspomnianych pompek zakładano specjalne grube pończochy do kolan, a na nogi trzewiki ze specjalnymi cholewkami. Do tego koszula wykładana a la Słowacki i sportowa marynarka.
Biedota męska tak na wsi, jak i w mieście, kupowała paradny przodek od koszuli i na ręce koszulowe manszety. Reszta ciała pod marynarką była goła, bo koszuli czy podkoszulka nie było za co kupić.
Bogatsi ludzie nosili buty wyrabiane przez szewców z wyprawianych domowym sposobem skór z padniętego młodego bydła.
27
W każdym dcpmu wazna była uprząż na koma. Nawet biedniejsi gospodarze dbali i l on'ą i starali się, żeby była ona jak najpiękniejsza. Sporządzano ją ^C skól"y bydlęcej. Bydło padało gospodarzom często Przeważnie I latcm, gdy pasionko je na młodym koniczu, to krowy i jałówki du *ło"' CZVH dostawały one wzdęć i jeżeli mc było natychmiastowego^ ratunku't0 krowa Padła- Skór(?z krowy CZy k0nm wieszano na stry /chu' Sdzic wysychała. Posypywano sierść hałunem i drewnianą dese^czka- delikatnie, żeby me uszkodzić liczka, usuwa-n -„^ pntP1vJi skórę cięto wzdłuż, na cztery części, nacierano roztopionym łoj« cm- wiązano do kupy przy płatwi w stodole. Na dole przywiązywano ' do drewnianego koła od wozu, koło obciążano łańcuchami, żeby s kór^ naciągnąć wzdłuż. Między pasy skóry wsadzano dwa silne dr*^ ' czterech chłopów tę skórę kręciło od czasu do czasu dalej nat*^5202^-^ rozpuszczonym łojem. Po wykręceniu skórastawała s**Q miękka jak płótno. Z takiej skóry robiono uprząż dla koni i różne pasy ' Paskl' a także remini' czyh Paski do °Pasywa"
ma spodni i kosi^u " .
Uprząż kor>ia skiadała się z następujących części: kantar -z pasków skórz^anych szerokości 3-5 cm, na miarę końskiej głowy. Były one odpov^iedni° zoczone żelaznymi kółeczkami. Dwa kółecz-, nrn\eR7C7Xnć w kantarze z boku końskiego pyska i do nich przy-pinano wędzidł^'trZecie znajdowało się pod gardłem koma, dla uwięzi. Według zamożsIlości' kantar i chomąto były zdobione mosiężnymi karyczkami (oKrągłc m0SiQŻne blaszki). Nad czołem konia do kan-taru przymoco^™'3 było mctalowe serduszko, czasem srebrne. Do ciągnięcia zapr'/jQgu kon musiał mieć podkład zrobiony ze świńskiej sierści na który nak^adano chomąt ze skórzanej kiszki. Na nim znajdowały się dre^11^110 ozdobne oklejstra, do których przymocowywano postronk*albo skórzane pasy. Postronki na końcu miały łańcuchy wzmacnia»ie skórzanym pasem obledro, który biegł przez końskie plecy Aż^by chomat nic spadał koniowi z szyi, było zrobione podogonie i w^ystko t0 było złączone w jedną całość podpinką, która związywała h k°ńskim podbrzuszem obledro.
28
Dawna Cerkiew Św. Jerzego w Lalinie. (fot. współczesna)
i
Dawna Cerkiew Św. Symeona Slupnika w Kostarowcach. (fot. współczesna)
Kościół Św. Mikołaja w Grabownicy.
Kościół Św. Katarzyny w Strachocinie.
MŁODELATA
Mój dom rodzinny stał „na dole", wśród Kuczmiaków. Dziad mój - Józef Marczak - ożenił się u jednego z Kuczmów i dostał dzisiejszy nasz majątek jako wiano za swojążonę. Za mojego dzieciństwa wszystkie domy były drewniane, budowane razem ze stajnią, w większości kryte słomą. Gdy dzieciak zaczął chodzić, to tylko boso. Najpierw w domu, po ziemi - pod