Włodzimierz Marczak UKRAINIEC W POLSCE ¦ . Sanok 2000 r. Redakcja: Leszek Puchała Korekta: Janina Bogaczewicz, Anna Strzelecka Opracowanie graficzne: Artur Olechniewicz ISBN 83-909787-6-8 ) Włodzimierz Marczak Wydawca: Miejska Biblioteka Publiczna w Sanoku Skład tekstu i druk: Z.P.-U. „Piast Kołodziej", 38-500 Sanok, ul. Cegielniana 54, tel. 463 24 94 (MR) SŁOWO WSTĘPNE Opisując moje wspomnienia, chciałem pokazać prawdę, która czasem jest przemilczana. Każdy, kto wspomina przeszłość, przedstawiają według swego punktu widzenia. Biorą się stąd różne, często mylące stereotypy. Sam z pochodzenia Ukrainiec, wywodzę się z tych warstw społecznych, jakich wśród Ukraińców było najwięcej. Ludność ta - w większości wiejska, prosta, bardzo szczera i gościnna we współżyciu, była mało wykształcona. Jej postawy i niektóre poglądy polityczne kształtowały przez najbliższe autorytety, którymi były duchowieństwo i ludzie oczytani. Prosty człowiek miał do nich pełne zaufanie. Było takie swojskie powiedzenie: „On wie, bo jest mądry, umie czytać". Ten „mądry" miał wpływ na kształtowanie świadomości ludzi na wsi. Dla „mądrego" autorytetem był ksiądz, ukraińscy adwokaci i nauczyciele. Dla księdza biskup i metropolita. U Polaków prosta ludność ukraińska oparcia me szukała. Uwagi historyczne pisałem na podstawie opracowań źródłowych oraz legend i opowieści, które krążyły wśród ludności ukraińskiej. Opisy zwyczajów i obrzędów zaczerpnąłem z opowiadań ludzi starych z mojej rodzinnej wioski Pakoszówki. Własne przeżycia spisałem według zapamiętanych faktów. Po wielu przemyśleniach doszedłem do wniosku, że do prawdy możemy dojść tylko prawdą, nawet dla nas czasem niemiłą, przykrą, ale musimy o niej powiedzieć — napisać. Dlatego ja nic piszę, żeby się mścić, nie piszę, by jątrzyć i wyliczać obustronne krzywdy, ale piszę i pokazuję, do czego zdolny jest człowiek, któremu zabierze się Boga i sumienie. Często w swojej pysze człowiek sam się tego dobra pozbywa i na to miejsce w swoim sercu zasiewa dziką nienawiść do drugiego człowieka. Prowokuje zło i tym złem sam chce się tłumaczyć, usprawiedliwiać. Wszyscy prześladowani, z którymi się spotykałem i rozmawiałem, kończyli swoje opowiadania takim ludzkim, chrześcijańskim gestem: „Ja im niczoho nc pamiataju, nechaj nam wsim Boh bucie myłostywyj" (Ja im niczego mc pamiętam, mech nam wszystkim Bóg będzie miłościwy). Ja tez przyłączam się. do tCgo: Niech nam wszystkim Bóg będz.c miłościwy w Swoim Miło-sicrdziu! OJCOWIZNA Kto tu przybywał, był oczarowany pięknem Dołów Sanockich. Jest to teren falujących gór z bujną przyrodą i bogatymi lasami. Rzeka San z dopływami: Osławą i Sanoczkicm wije się srebrną wstęgą w kształcie litery „S" i pluska po górskich kamieniach, jakby śpiewając kołysankę, by w końcu usnąć w łonie matki - Wisły. Patrząc z sanockiego wzgórza na okolicę, widzi się cichą i spokojną ziemię, która jednak w pewnych okresach historii pełna była jęku i krwi. Sam położony na wzniesieniu Sanok wpadł w miejski wir życia i uprzemysłowił się aż po stare wioski podsanockic: Posadę Olchowską, Olchowce, Stróże, Dąbrówkę Polską i Ruską. Najstarsza wzmianka o Sanoku jest zapisana w ruskim „Latopi-sie Ipatijewskim", pod datą 1150 roku i dotyczy wyprawy zbrojnej króla węgierskiego Gejzy II na księcia ruskiego Włodzimierza Halickiego. Jak pisze kronikarz, najeźdźca: „proszed horu i wzia Sanok horod i posadnika jeho Jasza i seła u Peremiszla mnoho wzia". Prawa miejskie nadał miastu książę ruski Jerzy Trojdenowicz w roku 1339. W roku 1340 król polski Kazimierz Wielki już na stałe przyłączył te ziemię sanockądo Polski. Od tego czasu ludność mska na tych terenach dzieliła dole i niedole ze społecznością polską. Za Jurowcami, 12 kilometrów na północny zachód od Sanoka rozłożyła się na pagórkach moja rodzinna wioska Pakoszówka. Wieś nieduża i niemała. Jak mówią: „w kaszy zjeść się nie daje". Ksiądz Antoni Kosar, rodem z Pakoszówki, opowiadał mi, że przeprowadzał badania w archiwach Ossolineum we Lwowie, gdzie odnalazł wzmiankę, że „król polski Kazimierz Wielki w roku 1348 ziemię i lasy za Jurowcami nadał szlachcicowi Mikołajowi Pakoszowi". Od nazwiska tego wioska wzięła swą nazwę. Na wschodzie graniczy ona ze starymi wsiami: Jurowcami, Kostarowcami, Srogowcm Górnym i Dolnym. Badania historyka Dcnysa Żubryckicgo i dr. Jaksy Ładyżyńskicgo dają ciekawy pogląd na powstanie tych wsi. Otóż ostatni ruski książę Halicza Jurij Trojdcnowicz nic mogąc sobie poradzić z buntującymi się bojarami we Lwowie, przeniósł się do Sanoka. Od jego imienia pochodzi też nazwa wsi - Jurowce, gdyż tam książę miał swój dwór i tam przyjeżdżał na polowania. Książę przyjmował na służbę różnych fachowców: rzemieślników, komików, graczy w kości, którzy pochodzili z sąsiednich Czech i Niemiec. Rzemieślnicy to z ruska czerteżnyki - stąd miejsce, gdzie kazał się im osiedlić, nazwano Czertcżcm. Komików i graczy w kości, którzy po rusku nazywają się kostyhrowci, osiedlił na południe od Jurowiec i stąd nazwa tej miejscowości - Kostarowcc. W 1496 roku do wsi tych, czyli aż do Pakoszówki i Lalina, podeszli Tatarzy. Według miejscowej legendy mieli oni być pobici pod górąWroczeń. Ostatnie niedobitki pozostały w Srogowic Górnym, a w Srogowic Dolnym osiedli pasterze wołoscy. Jeszcze za mojego dzieciństwa, w czasie żniw stary Kuezma żartował: „Tatary już żnut, Wołochi jiszczy spiat" - dotyczyło to właśnie tych wsi. Pakoszówka nie miała wcale ani cerkwi ani kościoła - „my z takoho scła, de ni cerkwy, ni kosteła". Parafią dla pakoszowskich Rusmów była cerkiew św. Jerzego w Lalinie, wiosce sąsiadującej od północy z Pakoszówka. Od zachodu moja rodzinna wieś graniczy z Grabownicą - wioską czysto polską, z kościołem św. Mikołaja. Od południa Pakoszówka sąsiaduje z królewską wsią Straehoeiną. Tamtejszy kościół św. Katarzyny był parafią dla pakoszowskich Polaków. Na sto trzydzieści pięć domów w Pakoszówce, tylko w dwunastu rozmawiano po polsku. Reszta ludności mówiła po rusku. Za mojego dzieciństwa w czternastu domach starzy ludzie nie umieli w ogóle rozmawiać po polsku. Wieś ciągnęła się przez 4 kilometry i miała na poszczególnych odcinkach skupiska rodowe. W dole, niżej dworu były trzy grupy zabudowań: Kuczmiaki - (od nazwiska Kuezma), Kosary i Mazury. Pomiędzy rodem Kuezmów był jeszcze ród Wcnhryniaków, a między Kosarami ród Pisulów. Poniżej stał dom, który miejscowa ludność nazywała „świętym". Dalej był „dwór akademicki" - dawna posiadłość panów Tyszkowskich i Jaworskich. Tyszkowski był ostatnim z rodu Pakoszów. Jaworscy część majątku Tyszkowskich wygrali w karty. Jaworski. zajmując wygraną posia- dłość, przyszedł tu ze swoimi chłopami pańszczyźnianymi, których miejscowa ludność nazywała Mazurami. Z biegiem czasu to przezwisko stało się nazwiskiem i określeniem części wsi. Za dworem był środek wsi. Tam też żyły poważne rodziny: Mokryckich, Madejów, Wcnhryniaków, Romańczyków, Adamiaków, Dąbrowskich, Dżuga-nów i Winnickich. Z tamtego też miejsca wsi wywodził się ostatni przemyski biskup grekokatolicki - Josafat Kocyłowski. Urodził się on w domu powszechnie nazywanym „u Górmaczki" (żona Dżugana była z gór). Ludność Pakoszówki tak ruska, jak i polska była dumna z tego, że z jej wsi wywodził się biskup. Natomiast do samej rodziny Kocy-łowskich starzy pakoszowianic mieli poważne pretensje. Mówili, że dziadek biskupa był ekonomem u ostatnich panów Tyszkowskich. Podobno miał testament, w którym pan Tyszkowski przeznaczył pastwiska i las gromadzie Pakoszówka. Z początku wieś te pastwiska używała. „Dół" miał swoją część pod Wroczniem, „środek" na Wazach (bydło wyganiali tzw. wygonem), a „góra" miała pastwiska od wsi Polana. Las „na Bośni" miał być dla całej gromady. Kocyłowski testament zataił, a cały majątek oddał Akademii Krakowskiej. Za tę transakcję dostał pieniądze i kupił za nie majątek we wsi Glinne, w powiecie Lesko, dokąd pod presją wsi wraz z rodziną musiał się wyprowadzić. Dalej, za „środkiem" była „góra" wsi, a na samym końcu „Bośnia". W części górnej i na „Bośni" mieszkały stare rodziny: Do-łoszyckich, Kowalczyków, Kocyłowskich, Piszyków, Jenkałów, Kogutów, Kapałowskich, Łanczaków, Cwiąkałów i Zielonków. V Takie było położenie i nazwy skupisk domów w mojej wiosce. Pewne miejsca miały swoje legendy i podania. Należały do nich: góra Wroczeń, dworskie pola, Rusawy, Kobyla Góra i Mogiły. Za t naszymi domami była niewysoka góra Kamionka. Tam Kuczmiaki paśli krowy, palili sobótki, tam odbywały się festyny i zabawy ludowe. Przez Kamionkę „dół" chodził do kościoła w Strachocinie. Tak Polacy, jak i Rusini z naszej wioski nie znali języka literackiego. Mówili dialektem, a każda wioska miała odrębną fonetykę. W mowie i w piosenkach nie wymawiali głoski „w", a zastępowali „ je miękkim „ł". Podobnie zmiękczali inne dźwięki. Oto kilka przykładów piosenek obrzędowych, śpiewanych dialektem naszej wioski, zapisanych według wymowy. Oj pujdy ja do karczmy, łezmy żyta dla garcy Sprzedam ja go Ickołi, bedzi mi szumiało w gloti Chaja ludki nalała, a kuma si do mni śmiała Oj kuma pirogi przyniesła, bit chłopa w karczmi naszła Pirogi byli goroncy, jak my jich jedli na łoncy. Albo po rusku piosenka „O Iłanciu" (zdrobnienie imienia Iwan): Oj hnoł Iłanciu byczka na torh, piszoł w korczmu sia zahriti wiłtorok. Hriłsia w serdu i w czetłer, byczok już pry płoci dobri zmerz. A w piatnyciu Żyd jak toj żmij, Iłanciu byczok już mij. Już je łszytku policzony, mij je byczok, tłuj pustronyk. Po polsku piosenka ta brzmi następująco: Gnał Jasiunio byczka na targ, poszedł się zagrzać do karczmy we wtorek. Grzał się we środę i we czwartek, byczek przy płocie dobrze zmarzł. A w piątek Żyd mówi jak len żmij, Jasiuniu byczek jest już mój. Już jest wszystko policzone, mój jest byczek, twój postronek. Inna żartobliwa piosenka o Chaji: Chaja gruby nohi miała aj, łaj, bum, i du Icka sia złracała aj łaj bum. leku rebe ja du tebe nuhami ni zajdu. leku pejsy punaciągoł aj, łaj, bum, Z chlopul tyż długi puśćiągał aj, łaj, bum. Chłopy, chamy ja tu z łamy, a nogi zgrubieli U mamy, trza nacirać. Oj, zajichali tam panoti na sztyry kuni aj, łaj, bum, Icka w ałkizu zaparli, a Chai łzyini aj, łaj, bum, Tak mu Chaji natarli, ży matu skóry ni zdarli aj, łaj, bum Dzieciom najweselej było w okresie świąt zimowych. Obchodziło sieje według starego kalendarza jułiańskiego, który spóźnia się w stosunku do kalendarza gregoriańskiego o 13 dni (Nowy Rok wypada 14 stycznia). W dniu Wigilii już od południa dzieci z rodzm polskich przynosiły nam strucle, a dla dzieci bułeczki. Ten kto przychodził, dostawał zawsze kolędę - przeważnie 5, 10, a bywało, że i 20 groszy. Na ruskie święta znowu my nosiliśmy Polakom swoje strucle, a oni też dawali nam kolędę. W sam wigilijny wieczór schodzili się wszyscy krewni - Rusini do Polaków, a na ruskie święta na odwrót i zaczynała się Święta Wieczerza. Gospodarz wnosił siano i okłot słomy, życzył wszystkim zdrowia i szczęścia. Siano kładł na stół, a słomę stawiał w kącie Matka zaścielała stół obrusem, a na jego środek kładła długą struclę, do której była włożona świeczka. Gdy wszyscy zasiedli do wieczerzy, zapalano świeczkę, a matka i ojciec łamali się opłatkiem, składając wszystkim życzenia. Potem starsi ze sobą i z nami. My, dzieci, mieliśmy nakazane całować starszych w rękę. Następnie podawano potrawy. Było ich zawsze dwanaście na pamiątkę dwunastu apostołów. Pierwszą był czosnek, jako najstarsza jarzyna, która dawniej rosła dziko w lasach. Po nim kwas z kiszonej kapusty z grzybami, maszczony olejem. Następnie groch, po nim kapustę, smażone grzyby, pęcaki z suszonymi jabłkami i kaszę jaglaną. Później były gołąbki z kaszy tatarczanej (ziarna hreczki zwanej tatarką albo pogańską krupą przywieźli na te tereny Tatarzy). Następnie pierogi z kapustą, kartoflami i serem. Potem kokutki z miodem i makiem - rodzaj półkruchych klusek gotowanych lub pieczonych. Na ostatku dawano pampuch z makiem i marmoladą. Do popicia był kompot z suszonych jabłek i śliwek. Wszystkie potrawy były maszczone olejem lnianym lub konopnym. Podawano je w dwu albo trzech misach i jadło sią z najbliższej. W czasie kolacji nie wolno było pić wody, „bo ptaszki bądąjadły pszenicą". Również dzieci uważały, by ich nie bito i żeby nic płakać, bo był przesąd, że tak będzie cały rok. Na Boże Narodzenie, w czasie dnia gospodynie nie spały, by im „marchew nic zarosła trawą i zielem". Po kolacji wszyscy głośno mówili pacierz, klęcząc przed obrazami. Po modlitwie w środku izby rozwiązywano okłot słomy i zaczynała się bójka na wesoło. Mężczyźni bili kobiety po tyłkach, by były posłuszne i wierne mężom przez cały rok i „by pszenica się nie powaliła". Kobiety starały się koniecznie oddać mężom, co było znakiem, by i oni liczyli się z ich rewanżem. Żona, która nie dała rady pobić męża na wigilijnej słomie, przyznawała tym samym, że jest słaba i zdana na jego łaskę. Dzieciaki, po starszeństwie, tłukły jedno drugie, by były grzeczne przez cały rok. Wszyscy mieli tę uciechę przez dwa dni, gdyż tyle czasu słoma leżała w domu. Po kolacji zaczynało się kolędowanie, a na godzinę dwunastą szło się do Strachociny na Pasterkę. Światła elektrycznego nigdzie na wsi nie było, więc w kościołach i cerkwiach paliły się tylko świece. Domy oświetlano lampami naftowymi. Ludziom biedniejszym przez całą zimę musiało wystarczać światło, które padało od paleniska pod kuchnią, bo nie było ich stać na kupno nafty. W drugi dzień świąt chodzili kolędnicy poprzebierani za tzw. kobyłki. Najważniejszymi wśród nich byli: Żyd, Cygan, diabeł i koń. Przebierali się starsi gospodarze, a że pieniędzy nie było, zbierali zboże, które potem sprzedawali. Na Nowy Rok po domach chodzili chłopcy, którzy winszowali. Dostawali za to coś słodkiego, a czasem parę groszy. Na Trzech Króli, 6 stycznia dzieci i biedacy chodzili po szczudrakach. Gospodynie piekły wtedy specjalne bułeczki, które rozdawały przychodzącym, a oni przy zamkniętych drzwiach śpiewali: 10 Pakoszówka, z lewej Kamianka, wgłębi Góra Wrocz, en. Dom rodzinny autora; od lewej Włodzimierz Marczak bratowa Bronisława, wnuk Piotr. (jot. współczesna) ' Stara Szkoła, (fot. ot 1990 r.) Dom Mazurki, typowy dla przedwojennej Pakoszówki. Szczuć/raki, buclmaki puluulal, nam, ży szczudraki wm A czy pan,, śliczna pani, napiekia szczudrakuł, Buchnakut, to dajci że i nom. A jakyści ni piekli, u, dajci chleba krom. Zapłaci łam sam Pan Jezus za tyn szczedryj diyń. Przed Jordanem chodzili drugi raz i śpiewali po rusku: Szczodryj łeczer, dobryj łeczer, daj Boże, A czy je, czy ni ma pan huspodar w doma. Szczodryj łeczer, dobryj łeczer, daj Boże, W timnyńkim lisi je jalyci slinaji. Szczodryj łeczer, dobryj łeczer, daj Boże, Jalyci stinaji, domik sy stałjaji. Szczodryj łeczer, dobryj łeczer, daj Boże, A w tim domiku je ładna huspudynia. Szczodryj łeczer, dobryj łeczer, daj Boże, Szczedńłki nam picze, bidnym ludiam daje. Szczodryj łeczer, dobryj łeczer, daj Boże, A my łam śpiłamo, z Jordanom łinszujemo. Szczodryj łeczer, dobryj łeczer, daj Boże. Przed świętem Jordanu była druga Wigilia zwana „kulawą" Było na mej wszystko to co na pierwszej, z wyjątkiem siana i słomy Rano o czwartej godzinie szło się do Lalina na Jordan. Szło się przez las' po śniegu. Ludzie szli wesoło, chociaż u nikogo nie było wielkiego dobrobytu, Polacy i Rusim. Nabożeństwa w cerkwiach trwały długo - zaczynały się o piątej rano, a kończyły o dwunastej w południc. Po nabożeństwie procesja wychodziła nad rzekę i święcono wodę. Trwało to też przeszło godzinę. Po poświęceniu wody ludzie zaraz na miejscu pili tę wodę myli się w mej, a w miejscach, gdzie rzeka była głębsza, niektórzy nawet się kąpali. Piękne tło tej uroczystości stanowił ogromny krzyż wykuty z lodu. Po Jordanie, w czas zapustów odbywały się wesela Raz do roku. przed Świętami Wielkanocnymi, wszyscy byli zobowiązani odbyć spowiedź. Ze Strachociny przychodził organista, który roznosił Polakom imienne karteczki. Karteczkę taką każdy musiał oddać później księdzu przy spowiedzi. Rusini takiego zwyczaju nic mieli, u nich jeżeli penitent był „podejrzany", to wtedy ksiądz pytał o nazwisko. Niektórzy podawali nazwiska fałszywe, a byli i tacy, którzy podszywali się pod kogoś innego, chcąc mu zrobić na złość. Pamiętam, gdy miałem piętnaście lat, jak pewnego razu spytał mnie ksiądz dlaczego nic przychodzę odrobić pokuty? Po wyjaśnieniu okazało się, że ktoś złośliwy podał moje nazwisko, choć ja takiej pokuty wcale nie miałem. Wesele zaczynało się od zapytania. Ktoś z przyjaciół pana młodego dowiadywał się, czy rodzice dadzą pannę. Później posyłano dwóch mężczyzn, których zwano starostami. Ci już szli z wódką. Dowodem zgody dziewczyny miał być fakt postawienia przez nią osobiście na stół kieliszka. Starostowie targowali się o wyprawę dla panny młodej, a także zdradzali, jaki majątek posiada ich kandydat. Gdy wszystko było już uzgodnione, następował akt trzeci - zaloty. Zawsze w sobotę dwóch starostów i pan młody szli z wódką do panny młodej. Czasem bywało tak, że wtedy właśnie panna młoda widziała swego przyszłego po raz pierwszy. Następnie wszyscy czworo szli do kościoła lub do cerkwi na opowiedzi Na plebanii starostowie siedzieli w kuchni, a młodych ksiądz przepytywał z katechizmu. Jeżeli egzamin nie wypadł pomyślnie, młodzieniec musiał przez trzy tygodnie, to jest do dnia ślubu, chodzić do księdza żąć sieczkę lub rąbać drzewo. Po wyjściu starostów z kościoła panna młoda ze swoim narzeczonym szła do jego rodziców, prosić ich na zaloty. Było to pierwsze spotkanie obydwu rodzin. Przy wódce uzgadniano jeszcze sprawy majątkowe. Po trzech niedzielach kończono czytanie zapowiedzi. Przeważnie w tydzień później odbywało się wesele. Wesele zaczynało się od odgrywania. W piątek po obiedzie u drużby schodzili się muzykanci. Było dwoje skrzypiec, trąbka, bęben i basy. Tam była mała gościna i drużba jako główna osoba wesela prowadził do domu starszej drużki. U niej również było odgrywanie, a potem muzykanci szli do domu starosty. Tam już była większa gościna. Od starosty wszyscy szli do domu swaszki. Ta jeszcze przed weselem, w domu pana młodego, miesiła i piekła korowaj. Za jego wypiek tylko ona była odpowiedzialna. Korowaj piekła dla panny młodej i dla księdza, a małe korowajczyki dla siebie. W drodze do ślubu rzucała je dzieciom i ciekawskim. Im swaszka była bogatsza, hojniejsza, tym bardziej była we wsi chwalona. Swaszka zapraszała sąsiadów i bliższą rodzinę. Podawano wtedy tzw. mały obiad i odbywała się też niewielka potańcówka. Drużba podśpiewywał: A ta sfaszka starości obiecała na mości, a starosta ni głupi dałaj babu w chałupi. Przy potańcówce, kto chciał zaśpiewać, przerywał muzykantom granie i śpiewał na melodię skocznej polki lub walczyka. Swaszka śpiewała: Słaszka ja sy słaszka, jużym pusłaszczyła miałam dła grajcary i toty przy pił a. Dla żartu drużba docinał: Joj, ni śpiłaj babu, bu ci si ni tyczy, bu sv ludzi muślum, ży tu króla ryczy. Swaszka nie chciała być dłużna i zaraz odpowiadała: Ni śpiłaj chłupaczku, bu ci lak niładni, jak ja ci zaś piłom, tu ci czapka spadni. 12 13 Starosta też potrafił się odciąć: , Hulaj ży mi hulaj moji tanculadlu, a moży ni łumisz, to byś w konci stadłu. Lulała by ja ni raz kroły punaciungać, a ni ży du tańca mieć takiegu drunga - odcinała się swaszka. Nad ranem każdy troszkę się zdrzemnął i koło siódmej całe wesele szło do pana młodego odegrać jemu na dzień dobry. Drużba przed zamkniętymi drzwiami śpiewał: Na dziyń dobry, na dzivń dobry, ale ni każdymu pani słaszce, pani młody/ i panu młodymu. Drzwi się otwierały, wszyscy wchodzili i zasiadali do śniadania. Po śniadaniu muzykanci grali „Serdeczna Matko". Przy tym rodzice i chrzestni dawali młodemu błogosławieństwo i wszyscy szli do młodej. Panna była schowana, a młodemu podsuwano w zamian stare i brzydkie kobiety. Po długich targach i ceremoniach wychodziła wreszcie panna młoda. Rodzice i jej dawali błogosławieństwo i orszak weselny szedł już do kościoła. Piechotą przez las szło całe towarzystwo, wesoło żartując po drodze. Na naszych terenach był taki porządek, że w sprawach ślubu -jeżeli małżeństwo było mieszane - panna młoda miała pierwszeństwo. Jeżeli była Polką, to Rusin szedł brać ślub do kościoła. Natomiast jeśli narzeczona była Rusinką, to Polak brał z nią ślub w cerkwi w Lalinie. Dzieci w małżeństwach mieszanych tak samo zgodnie: dziewczynki szły za matką, a chłopcy za ojcem. W cerkwi ksiądz wychodził na schody i zadawał pytania: - Pered Bohom i ludmy zapytuju was mołodych, czy majete wilnu i nc premuszonu wolu pobratysia? (Przed Bogiem i ludźmi zapytuję was, czy macic wolną i nie przymuszoną wolę pobrać się?). W odpowiedzi młoda para przeważnie kiwała głową. Duchowny dawał im do ręki stulę (cpytrachil) i ze śpiewem diaków 14 wprowadzał do cerkwi przed ołtarzyk - tetrapod, który znajduje się na środku. Rozpoczynała się długa ceremonia ślubu - winczania - sprawowana według obrządku greckiego, w języku starosłowiańskim. Starościna przynosiła dwa wianuszki z mirtu albo z barwinku i najpierw odbywało się poświęcenie tych wieńców. Następnie młoda para kładła prawą rękę na Ewangelii i przysięgała sobie wierność małżeńską. W dalszym ciągu ceremonii duchowny wkładał wieńce na głowy nowożeńców, a dmżbom podawał dwie korony, które trzymali do końca nabożeństwa nad głowami młodej pary. W czasie wkładania koron ksiądz intonował werset z Pisma Świętego: „Sławoju i czestiju winczaj ja" (Na chwałę i wierność złącz ich Panie). Chór po odczytaniu Ewangelii śpiewał hymn „Isaja Łykuj" (Izajaszu tryumfuj), w trakcie którego duchowny podawał nowożeńcom stułę i razem obchodzili tetrapod trzy razy dookoła. Po tej ceremonii ksiądz zdejmował im korony i wygłaszał werset z Pisma Świętego, skierowany do młodego: - Ażeby jak Abraham, Izaak i Jakub był płodny, uczciwy, chronił swoją żonę i darzył ją miłością. Do młodej zaś mówił: - Ażeby była pokorna i posłuszna jak Sara, mądra jak Rachela i ażeby poddawała się woli męża. Na koniec intonował życzenia dla nowożeńców „Na Mnohaja i Błahija lita", które wszyscy śpiewali jako życzenia długich i szczęśliwych lat. Taki ceremoniał utrzymuje się do dnia dzisiejszego we wszystkich cerkwiach w Polsce. Po powrocie do domu, w czasie uczty weselnej śpiewano różne przyśpiewki. Starsze kumoszki śpiewały: Byłam na łyselu i na puprałinach, mam w Bogu nadzieji, ży bedy na kścinach. Gospodarze znowu śpiewali swoje: Napij my si napij, kiydy mv si zyszłi, my tu zapłacimy, jak da Pan Bóg łiosny. 15 Jak da Pan Bóg liosny i dobryj jisiyni, my tu zapłacimy zv swojij kiszyni. Potem druhny wyśpiewywały swoje skargi i nadzieje: Kalina, kalina szyrukiego liścia czy mnie chłopcy nie chcum, czy ja ni mom szczyńścia? Chłopcy by mnie chcieli, ja bym szczyńście miała, żeby mi matula sto tysiyncy dała. Ali moja mama piniyndzy ni klepi, bedy sy sidziala z mamum na nalepi. Dulina, dulina a w dulinie jaskir, ni łezmi mnie Kuba, tu mnie łezmi Kaspyr. Jeżeli panna młoda była z biedniejszej rodziny, to rodzina młodego dokuczała jej taką przyśpiewką: Stań ży już synoła, buś sia już lyspała, poduj ży sy kroły, chtóryś sy przygnała. Lecz goście weselni panny młodej nie pozostawali dłużni i odpowiadali: Kidyści Udzieli, ży my krół ni mieli, pocu żyści syna du nas łyprałiali. Byłu sy fyprałić du jakij szlachciunki, tu by łam przyliedła sztyry łucilunki. A jak Polka szła za Rusina, to śpiewali: Bida Pólku pidkusyła, joj piszła Polka za Rusyna, joj, joj, joj. Rusyn każe rano wsiaty, Polka chocze dolgo spaty, Rusyn każe horszcz laryti, 16 Polka chocze znoł kału piyli, Rusyn każe chat u iniesti, Polka chocze znoł kosy plesti, Rusyn każe żytu żaty, Półka znołu chocze piyti, spaty. Albo śpiewano tak: Na liliju łodu liju, a na różu ni budu, puhniłołsia tnij miliyńki, ja na niehu ni budu. Puhniłołsia mi; miliyńki, a ja na niehu w nuczy, ni prypuszczu ho du sebi, łydrapam jimu łoczy. Joj ni drapaj moja myła, ty ni musisz drapali, ja pujidu w Łukrainu, du jinszohu diłczati. Jiszczy daleku ni widjichuł, stało diłcza płakati, joj łiernysia mij miłyńki, bud tebe kuchati. Przy końcu uczty weselnej, nad ranem, odbywały się oczepiny. Pan młody siadał na dzieżce, a żonę brał na kolana. Drużba ze starszą drużką zdejmowali młodej wianek albo welon. Drużka zakładała ten welon sobie na głowę i tańczyła z każdym gościem weselnym. Następnie zostawiała swego tancerza koło młodej pary, która trzymała miskę i do tej miski rzucano pieniądze „na pieluszki". Gdy już wszyscy się wytańczyli, wówczas próbowano założyć młodym chomąto na znak, że będą je oboje ciągnąć aż do śmierci. W tydzień po weselu odbywały się tzw. poprawiny. Schodziła się sama weselna elita, zjadali i wypijali resztki, które zostały po uczcie. Ciekawe zwyczaje związane były też z narodzinami. Gdy kobieta poczuła bóle porodowe, jechano do Strachociny po babę Pisuli-chę, która sposobem znachorskim asystowała przy porodzie, jak gdyby była położną. Po urodzeniu się dziecka sprawdzała, czy jest ono zdrowe, a wszelkie nieprawidłowości korygowała sama. W pierwszych dniach życia dziecka zajmowała się nim tylko Pisulicha. Po tygodniu rodzice wybierali chrzestnych - a było ich czasem aż dwanaście par - Pisulicha szła ich prosić w kumy. Chrzciny odbywały się zawsze w niedzielę. Chrzestni zanosili dziecko do kościoła lub do 17 cerkwi. Jeszcze przed chrztem wszystkie matki chrzestne przychodziły do matki dziecka z tzw. śniadaniem. Przynosiły przeważnie chleb, by dziecko nigdy nic zaznało głodu, duże bułki dla dziadków - by wnuk na stare lata zaopiekował siq nimi. Ojcu dziecka nic przynoszono niczego - miał on sam starać się zabezpieczyć byt swej rodzinie. Chrzestne przynosiły też domowe wypieki, które miały sią przydać na przyjęciu, jakic wyprawiano po ceremonii chrztu. Chrzciny bywały huczne, by dzieciak miał w życiu radość i wesele. *** Przypominam sobie, że najpiękniejszy w naszej wiosce był miesiąc maj. Pakoszówka miała specjalne tradycje i formy upiększania tego miesiąca. W czasach mego dzieciństwa wiosna nadchodziła wcześniej niż teraz. Już 15 lutego, na ruską Gromniczną ludzie wróżyli: „Hrimnycia oszadiła, wesnu spowistyła". Na św. Kazimierza, 4 marca, powinno się było już posiać rozsady kapusty. Święty Józef - 19 marca- zawsze przy ganiał bociany i jaskółki. Ludzie mówili po cichu, że 1 maja swoje święto obchodzą socjaliści. My, szkolarze, wiedzieliśmy, że socjaliści to istne diabły z piekła, bo tak nam mówili księża na lekcjach religii. Na święto państwowe 3 maja szliśmy całą szkołą, Polacy i Rusini do kościoła w Strachocinie. Prowadziła nas „banderia", w skład której wchodziła wiejska orkiestra i chłopi w białych sukmanach, jadący na koniach. Przodem, na najpiękniejszym koniu jechał „Bartosz". Często był nim podpity Piętro Winnic-ki, który śpiewał piosenkę ciotki Ocyfryjanki: Konstytucja trzeci maj, som tam pany, som tam, som, robić nie chcum, a jeść chcum, takie to już pany som. Profesorka fajt, fajt, fajt, a ta druga majt, majt, majt, a ta trzecia mig, mig, mig, a ta czwarta fik, fik, fik. Pan profesor na tyn czas, miyndzy baby sobi właz, maszyruje równy krok i w tej bandzie śpiwa tak... Szed ulicum stary Żyd, śpiwoł sobi aj sy git, te bandy, te bandy, te bandy, pikni gra. 18 Czasem ktoś zaśpiewał taką piosenkę, o której my dzieci z nauki religii wiedzieliśmy, że jej śpiewać nic wolno, bo to grzech: Kryminały i kościoły to z rąk naszych powstały, i jak w całej Europie, płać podatki głupi chłopie. Na Rusawach, gdzie nie było już domów, śpiewali pieśń: Choć bida huczy koło nas, kapusty jeść musi każdy z nas. Ale da Bóg, że skończy si wróg i każdy z nas bedzi mioł po pas. Panołi, co za ciynżki czas, kryzys panuji koło nas. Panołi, ni da/ci sy, panołi, ni dajci sy srać po głołi. Razem z Rusinami śpiewali wszyscy: Tuchola, Dombie i Berest, Bereza i Brygidki, na strasznyj sud pryjdut kołyś, jak dostowirni świdki. I skażut prawdu w oczi łsim, kto nas karał bez prawa, i budę radist misto, śliz, a misto hańby sława. Takie rewolucyjne pieśni śpiewano tam, gdzie nie było obcych. Nauczycielka biegała wkoło nas i krzyczała, żebyśmy tych pieśni nie słuchali. Kazała nam śpiewać: „Witaj majowa jutrzenko". Ten rozmaity śpiew na polach słyszało się niby jakieś kłótnie, gdyż każdy swojąpieśń starał się śpiewać jak najgłośniej. Ludzie mówili wtedy: „Idzie kocia banda". W kościele ksiądz Barcikowski krzyczał, że się nie dziwi Rusinom, bo oni od urodzenia są głupie ludzie, ale dziwi się Polakom, bo każdy powinien wiedzieć, co to jest Konstytucja 3 Maja. Jeden uczeń Staś Fcrlcjki, który po siedmiu latach nauki ciągle był w pierwszej klasie, nic zważając, że to kościół, powiedział głośno: - Jo wini, co to jest konstytucja. To taka kocia banda, co dzisiaj przyszła do kościoła. 19 Ksiądz rozzłościł się do tego stopnia, że kazał nam się wynosić. Ucieszyliśmy się z tego rozkazu. Każdy biegł w swoją stroną i nie słuchał już nauczycielki. Wieczory majowe były zawsze ciepłe i spokojne. Samochodów w tym czasie w naszych stronach nie było. Raz tylko w tygodniu przejeżdżał przez naszą wioską ciężarowy samochód napędzany ropą, który strasznie dymił. Dla dzieciaków była to wielka uciecha, bo pod pagórkiem koło dworu sam nic mógł wyjechać i trzeba go było pchać. Należał on do właściciela kopalni ropy w Grabownicy. Wieczorna cisza dawała ukojenie i spokój spracowanym ludziom. Zdawało się, że cała przyroda stanęła do wielkiego nabożeństwa, aby oddać hołd swemu Stwórcy. Z domu Kosara niósł się głos skrzypiec, gdzie Jaśko, a potem Józek, grali piękne melodie. Franek Ciupa wyciągał na swej trąbce najtrudniejsze arie. Około godziny dziewiątej muzyka cichła. Rozpoczynały się majówki przy kapliczkach naszej wioski. Przy kaplicy „Bosego" śpiewał „dół" wioski: - My Tebe wzywajem i ruki woznosym, spasaj nas... - Nie opuszczaj nas Matko, nie opuszczaj nas - niosło się ze „środka" wsi od kapilicy „Górniaczki". A „góra" z Bośnią darły się koło „Kanonikowej" kaplicy: - Pokazy nam, szczo Ty nasza, Maty wse błaha. Często, wracając z cerkwi w Lalinie, siadywaliśmy na wzgórzach za wsią i słuchali w ciszy nocnej tego rozmodlonego śpiewu. Zza Wrocznia wychodził duży księżyc, który z ciekawością zaglądał do tych spracowanych, ale po swojemu radosnych ludzi. Brzęcząc, całymi chmarami latały chrabąszcze, jakby swoim bzykiem chciały się przyłączyć do tych pobożnych melodii. Zdawało się, że cykanie cykad i głośny rechot żab z dworskich stawów ze wszystkich sił akompaniuje temu chórowi. Ciepła rosa obmywała nasze bose nogi, a czyste i wonne od kwiatów powietrze nasycało nieraz puste na przednówku żołądki. W siódmy dzień oktawy Bożego Ciała w naszej wiosce wito wianki z kwiatów i różnego leczniczego ziela - jeden duży, w dwunastu 20 Wgłębi „Akademia", kurna chałupa użytkowana jeszcze w latach 50-te. Izba mieszkalna, sprzęty i naczynia używane jeszcze w latach 50-tyc, tych. „Półkoszek"przed wyjazdem, lata 30-te. Pakoszowscy muzykanci, lata 50-te. kolorach (na cześć każdego m.csiąca w roku) albo dwanaście m, której towarzyszy pierwsze cierpienie. Sw^^fe jeg^ rzanki' fk^LTk ^'^ " ^1CCZmCZeg0: rozchodmka ' ^ . Kwiecień miał wianek ze wszystkich kwiatów. Maj - ,ako miesiąc maryjny - wianek z delikatnej, białej lilii, mebieskicn lózef kow i dzikich goźdz.ków. Dla czerwca był wianek z liści owoców poziomki, maliny, koniczyny białej i czerwonej. Lip.cc - z kw I lipowego. Na sierpień był z dzikich, czerwonych, maków mS s , Wawatków. Wrzcs^ń miał wianek z liści orzecha włosk cg0 ¦ la kowego, upiększony kwiatem piwonii. Paźdz.ermk - z kwitnących konopi, lnu, mięty i melissy. Ustopad - miesiąc pamS za ;S ™ał ™ek Z «*? ^yzantemy i kwiatów LZ^l ń - wianek z kwiatów łąkowych, aby były na siano dla Chudziłu dziłczy pu polu, Szukału w pszynicy kunkolu. Blałatki ładny zryłała i z nich Haneczki łiunzala. Ułiji sy jich dłanaści, Umaji roczyk na szczynści. I biały róży zryła Na słego Jasia czyhała. Czegużyś Jasiu ni przyszyd, Kiydy misiączyk już zyszyd. Chodziufym Kasiu na góry, palić subotki łiczorym. Spotkułym tam kraśniejszy, Od ciebie Kasiu ładniejszy. Rusini razem z Polakami święcili wianki w kościele. Cerk.ew me miała tego zwyczaju. Po poświęceniu ludzie brał, z kościoła gałązki 21 leszczyny i razem z wiankami zawieszali na strychu, by piorun nie uderzył w dom. Według legendy Święta Rodzina, uciekając do Egiptu, schroniła się najpierw pod osiczyną. Osika bardzo się trzęsła ze strachu, że ją Herod zetnie. Została za to ukarana i cały czas się trzęsie. Natomiast leszczyna okryła Świętą Rodzinę i za to Matka Boska przyrzekła jej, że w nią nigdy piorun nie uderzy. Niektóre ziela i kwiaty z wianków służyły potem jako lekarstwo. Gdy w domu ktoś umarł, robiono z nich również podgłówek do trumny zmarłego. Dwa razy do roku pakoszowiame palili sobótki. Na polskiego Jana - 24 czerwca i na ruskiego - 6 lipca. Palili je skupiskami rodowymi, tak jak mieszkali. Dolna część wsi - na górze Kamionce, środek palił na Mogile, natomiast górna część wioski i Bośnia paliły pod Leśniowcm. Leśniów był to teren leśny między środkiem wsi a Bośnią. Młodzież na długo przed świętem wyrąbywała tamie i różne leśne chaszcze, żeby dobrze wyschły. Przed samym Janem ściągano z lasu wcześniej przygotowany materiał na miejsce, gdzie miano palić ognisko. Tam przy pomocy starszych stawiano ogromny stos. Przy stosie zostawał wartownik, bo były wypadki, że gdy go nikt nie pilnował, „hunewoty" czyli chuligani podpalali sobótkę przed czasem. Żadne skupisko rodowe nie dopuszczało obcych do swojej sobótki. Jeżeli stos przez niedopilnowanie został spalony wcześniej, to ta część wsi stawała się pośmiewiskiem reszty. Poszkodowani często na siłę starali się zabrać sobótkę innym. Na miejscu, gdzie stała druga sobótka, dochodziło wtedy do bójki, a stos podpalali ci, którzy byli silniejsi. Gdy wszystko było w porządku, to w późnych godzinach wieczornych każda grupa szła palić swoją sobótkę. Młodzież zakładała snopki i ropne pochodnie na długie żerdzie, zapalała je i ze śpiewem szła na swoje wzgórze. Ropę na takie pochodnie zdobywano w ten sposób, że jakiś chojrak podkopywał się nocą do roponośnych rur, które biegły z Grabownicy przez Pako-szówkę do Sanoka. Przecinał te rury tak umiejętnie, że wyglądało na to, iż rura pękła od korozji. Dopóki nie przyjechał ktoś naprawić, ludzie nanieśli sobie ropy, ile kto chciał, a ,,spec" ze swoimi kolegami miał dodatkowy zarobek. Gdy zgłosił na kopalni pęknięcie, dostawał 2 złote, za wykopanie dołu w miejscu pęknięcia - 5 złotych. Pochodnie młodzież robiła z krowiej sierści albo ze starych szmat. Moczono je w ropie, a że były twarde, paliły się długo. Podczas sobótki wszyscy byli dumni, jeśli ich ogień był najwyższy i palił się bez dymu, jasnym płomieniem. Bywało, że płomienie sięgały 20 m wysokości. Jeszcze za dnia podrostki maili pola gałązkami leszczyny, a przy ogniu sobótki śpiewali: Pomajili my pola, pomajili chaty, ne bucie nam perun du niych strilaty. Radujsia Kupała, radujsia Jan, że sóbitka sia palyła lysokim łuhniom. Ludi nohi hartulali, pu lohny spacyrutali, niezipytsia jich ternia ani budaki. Skakali dilki fysoko, żyby komu wpali hłoku i ły chłopci ni manmjti, berli jich w uhyń i hartujty A oto jeszcze inna piosenka śpiewana przy sobótce: Jechuł Kuzak z Łukrainy, podkułkami kszeszy, idzi za nim ładna dziłka, koski sobi czeszy. Czysała grzybiynim, czysała i szczotkum, smarułała gemby miodym, żyby była słodkum. Jak przyjechał pod Kamionky, ułidziuł ładny sobótky, dziyłka mu si spudubała, jak pu łogniu spacyrułała. Pójdzisz Kasiu zy mnom w drogy, bu masz ładny, tłardy nogy, siyńdzisz sobi przy kundzieli, u Kuzaka na pościeli. Gdy ogień się obniżał, młodzież skakała przez płomienie, co miało zapewnić zdrowie i zwinność. Kiedy nie było już płomieni, wtedy wszyscy boso przechodzili po palenisku. Hartowali w ten sposób stopy, by były odporne na tarnie, ściernisko i obicia, na które - chodząc boso - każdy był narażony. Pamiętam, że żar sięgał czasem aż do kolan. Przebiegałem po nim, ale nigdy się nie poparzyłem. Na drugi dzień pasterze wyganiali krowy na to miejsce i krowy ze smakiem zjadały pozostałe węgielki i popiół. 23 W jesienne . zimowe dni, kiedy chłopi młócili zboże, kobiety często schodziły się ze sobą, każdego dnia u innej, i razem przędły na wrzecionach. Plotkując, przyśpiewywały różne ruskie i polskie piosenki. Jedną taką zapamiętałem: Zyszła si subota z nidzielum, ni pujdy du karczmy z kundzielum. Bu tam chłopcy pijum, tańcujum, tu mi kundziuleczky popsujum. Dziłołul si Jaśku niborak, Zy ma Kaśka taki putorak. Kaśka kłaki sy czysała, Jaśkołi na mutułidht mutała. Kobiety przychodziły zwykle z młodszymi dziećmi, wtedy babce, piekąc ziemniak, pod kuchnią, opowiadały piękne bajki i rozma-ite historie. Po wsiach siano len i konopie. Nasiona tych roślin przetwarzano na olej, z włókna łodygi robiono przędzę, a z mej płótno Konopie męskie tylko kwitły i swym pyłkiem zapylały nasiona na konopiach żeństóch, które rosły dłużej i dojrzewając, dawały właściwe nasie-nie Konopie wybierało się na dwie raty. Najpierw w lipcu, po przekwitnięciu konopi męskich, wybierało sieje. wiązało w meduzę snopki, tzw garście Wielkość kobiecej dłoni była miarą do dalszej obróbki tak konopi jak i lnu. Następnie przez dwa tygodnie konopie moczono w specjalnych stawach. Po wymoczeniu, gdy już włókno oddzielało się od łodyg., wyciągano je z wody i rozstawiano na słońcu, ażeby dobrze wyschły. Pod koniec sierpnia, gdy nasienie było juz dojrzałe wciągano z ziemi drugie konopie nasienne. Młócono je . w tak, sam sposób jak pierwsze moczono , suszono. Len i konopie były wyrywane z ziemi z korzeniami dlatego, ze w korzeniach tez było włókno W październiku dosuszano konopie i len w domu, na 24 piecu. Już suche garście tego surowca kobiety międliły z pażdzierza na specjalnej międlicy i cierlicy. Potem czesano je na grzebieniu, który nazywał się szczeć i tym sposobem oddzielano „kłaki" od właściwej przędzy. Podobnie przygotowywano len. Wybierano go z ziemi, na rafach odiywano nasienie, a łodygi rozścielano na pastwiskach, gdzie je moczyła rosa, a słońce wybielało włókno. Po dwu tygodniach len tak samo wiązano w garści i dosuszony tym sposobem co konopie, oczyszczano z pażdzierza. Zimą zajęciem chłopów było młócenie zboża cepami w stodołach. Kobiety w tym czasie w domach, w cieple, na wrzecionach przędły nić lnianą i konopną. Prostym narzędziem prządki była przy-siadka. Kobieta siedziała na niej i przez to usztywniała krążel, na którą nawinięta była kądziel, czyli przędza lub kłaki. Z kłaków przędło się grube nici na wory i płachty, a z przędzy - cienkie - na delikatniejsze płótna. W naszym domu poza wrzecionami do przędzenia była jeszcze mechaniczna przędzalnia, poruszana nogą, a wrzecionem kręciło kółko. Gotowe nici nawijano na drewniane motowidło. Nadziane dwadzieścia cztery nici wiązano w tzw. pasma. Dwadzieścia pięć pasm nazywało się półtorakiem. Sześć pół-toraków stanowiło łokieć. Po sprzędzeniu, nici wywożono do Brzozowa, dokąd w dni targowe przybywali również tkacze. Ci przyjmowali „łokcie", umawiając się jednocześnie na termin, w którym mieli przywieźć gotowe płótna. Między ludźmi było wzajemne zaufanie i głęboka uczciwość. Umową między tkaczem i właścicielem przędzy była karteczka z adresem przyczepiona do nici. Z tą karteczką tkacz dostarczał gotowe płótno. Nie było wypadku jakiegoś oszustwa. Za metraż wyrobionego płótna tkacz pobierał wtedy uzgodnioną za swą pracę należność. Płótno wybielano w ten sposób, że rozścielano je na czystej trawie, do słońca, i prano „kilofami" na specjalnie podwyższonych ławach. Ażeby płótno dobrze wybielić, trzeba było przez dłuższy czas prać w ten sposób. Przędza lniana i konopna była podstawą przyodziewku. Z lnu, domowym sposobem, przędło się bardzo cienkie nici, z których wyrabiano płótno. Po należnym wybieleniu, z tego płótna kobiety szyły bluzki i wszystkie delikatniejsze rzeczy domowego ubioru. Ubiór 25 wykonywano tak samo z przędzy konopnej. Ponieważ konopie mają grubsze łyko, tym samym nić musiała być grubsza. Z tego płótna mężczyźni mieli spodnie i letnie płaszcze -ppłotnianki. Z odpadów przędzy (kłaków) przędło się grube mci na płótno, z którego szyto płachty i wory do użytku w gospodarstwie. Kobiety kupowały też kraśne materiały, z których szyto spódnice oraz chustk! w kwiaty. Dziewczyna do zamążpójścia, zawiązywała chustkę na głowie do tyłu, natomiast kobiety zamężne zawiązywały lub spinały chustkę pod brodą. W nasze, okolicy było wiele rodzin bardzo biednych, których me stać było na ubrania inne niż konopne. Nowe ubranie otrzymywał przeważnie młody mężczyzna idący do ślubu. Ubranie to często było wytargowane w czasie zaręczyn. Rodzina panny młodej zobowiązywała się kupić ubranie dla kawalera. Były to ubrania najtańsze, tak zwane „cajgowe". , Pamiętam, jeszcze z lat trzydziestych, kobiety - Rusmki z Pako-szówki i okolic, na wielkie święta ubierały kraśne spódnice i wspomniane chustk! w kwiaty. Spódnice były wąsko plisowane przeważnie z różnokolorowego materiału. Jeżeli kobietę nie stać było na kupno kolorowej chusty w kwiaty, robiła sobie chustki z białego materiału, tzw. „batystowe". Domowym sposobem wybijano na nich piękne kwiatuszki i gwiazdki, które obszywano jedwabną nitką. Ko-biety - Polki z Grabowmcy i Pakoszówki, ubierały białe, szerokie spódnice, u dołu ozdobione własnej roboty koronkami i haftami w trzech rzędach. Na-samym dole spódnica obszyta była wąziutką lamówką, tak zwaną szczecią, zęby spódnica się me strzępiła. Spódnice takie były dobrze nakrochmalone, że szeroko odstawały od ciała. Chustki przeważnie miały batystowe, z wybijanymi gwiazdkami albo kwiatuszkami. Kobiety miałc obcisłe bluzeczki z lnianego płótna białego z drobnymi falbankami na rękawach, własnej roboty. Na wierzchu były aksamitne gorsety kołom buraczkowego albo błękitnego. Dołem gorset miał wyciętą falbankę w malutkie półkółka lub serduszka. Na gorsecie kolorowymi paciorkami wykonane były różne wzory, zdobione też wielobocznymi, żółtymi, mosiężnymi blaszkami. Stare babcie nosiły na głowach białe czepce z wąskimi haftami. Staruszki same szyły sobie ciepłe, bez rękawów, kacabajki („dusz- 26 ki"), a na wierzch spancyry, czyli dłuższe bluzki, sięgające mżej bioder, obcisłe, o kroju prostym, z małym kołnierzykiem zapinanym pod brodą i szeroką falbanką u dołu. W zimie bogatsze kobiety nosiły baranie kożuszki lub grube chusty, które nakładały na ramiona. Obuwiem szykownym były obcisłe, do połowy łydek sięgające trzewiki, drobniutko sznurowane. Biedniejsi chodzili przeważnie boso, na zimę mieli jedną parę butów, której używali na zmianę. Były też i takie domy, w których nie było ani jednej pary butów. Starsi gospodarze mieli spodnie z płótna własnej roboty, długie, sięgające nieco powyżej kolan lniane koszule z małąobszewkąkoło szyi. Byli przepasani reminiom, czyli paskiem z własnoręcznie obrobionej skóry. Zimą nosili buty z cholewami i odziani byli w baranie kożuchy oraz wysokie, okrągłe, baranie czapki. W bogatszych domach kawalerzy i młodsi gospodarze mieli trzewiki z niskimi cholewkami, na które nakładano cholewki z twardej skóry zapinane z tyłu na kapsle. Do tego ubierano szerokie do kolan spodnie, przy cholewkach zapinane i przylegające do nóg. Spodnie takie nazywano pompkami. Były też spodnie innej formy, zwane rajtkami. Pod koniec lat trzydziestych marzeniem kawalera było mieć buty oficerki. Były robione na wzór tych noszonych przez polskich oficerów, czarnych, z wysokim podbiciem, z twardymi, obcisłymi, sięgającymi kolan cholewkami. Wówczas, jeżeli kawaler miał być modnie ubrany, to do wspomnianych pompek zakładano specjalne grube pończochy do kolan, a na nogi trzewiki ze specjalnymi cholewkami. Do tego koszula wykładana a la Słowacki i sportowa marynarka. Biedota męska tak na wsi, jak i w mieście, kupowała paradny przodek od koszuli i na ręce koszulowe manszety. Reszta ciała pod marynarką była goła, bo koszuli czy podkoszulka nie było za co kupić. Bogatsi ludzie nosili buty wyrabiane przez szewców z wyprawianych domowym sposobem skór z padniętego młodego bydła. 27 W każdym dcpmu wazna była uprząż na koma. Nawet biedniejsi gospodarze dbali i l on'ą i starali się, żeby była ona jak najpiękniejsza. Sporządzano ją ^C skól"y bydlęcej. Bydło padało gospodarzom często Przeważnie I latcm, gdy pasionko je na młodym koniczu, to krowy i jałówki du *ło"' CZVH dostawały one wzdęć i jeżeli mc było natychmiastowego^ ratunku't0 krowa Padła- Skór(?z krowy CZy k0nm wieszano na stry /chu' Sdzic wysychała. Posypywano sierść hałunem i drewnianą dese^czka- delikatnie, żeby me uszkodzić liczka, usuwa-n -„^ pntP1vJi skórę cięto wzdłuż, na cztery części, nacierano roztopionym łoj« cm- wiązano do kupy przy płatwi w stodole. Na dole przywiązywano ' do drewnianego koła od wozu, koło obciążano łańcuchami, żeby s kór^ naciągnąć wzdłuż. Między pasy skóry wsadzano dwa silne dr*^ ' czterech chłopów tę skórę kręciło od czasu do czasu dalej nat*^5202^-^ rozpuszczonym łojem. Po wykręceniu skórastawała s**Q miękka jak płótno. Z takiej skóry robiono uprząż dla koni i różne pasy ' Paskl' a także remini' czyh Paski do °Pasywa" ma spodni i kosi^u " . Uprząż kor>ia skiadała się z następujących części: kantar -z pasków skórz^anych szerokości 3-5 cm, na miarę końskiej głowy. Były one odpov^iedni° zoczone żelaznymi kółeczkami. Dwa kółecz-, nrn\eR7C7Xnć w kantarze z boku końskiego pyska i do nich przy-pinano wędzidł^'trZecie znajdowało się pod gardłem koma, dla uwięzi. Według zamożsIlości' kantar i chomąto były zdobione mosiężnymi karyczkami (oKrągłc m0SiQŻne blaszki). Nad czołem konia do kan-taru przymoco^™'3 było mctalowe serduszko, czasem srebrne. Do ciągnięcia zapr'/jQgu kon musiał mieć podkład zrobiony ze świńskiej sierści na który nak^adano chomąt ze skórzanej kiszki. Na nim znajdowały się dre^11^110 ozdobne oklejstra, do których przymocowywano postronk*albo skórzane pasy. Postronki na końcu miały łańcuchy wzmacnia»ie skórzanym pasem obledro, który biegł przez końskie plecy Aż^by chomat nic spadał koniowi z szyi, było zrobione podogonie i w^ystko t0 było złączone w jedną całość podpinką, która związywała h k°ńskim podbrzuszem obledro. 28 Dawna Cerkiew Św. Jerzego w Lalinie. (fot. współczesna) i Dawna Cerkiew Św. Symeona Slupnika w Kostarowcach. (fot. współczesna) Kościół Św. Mikołaja w Grabownicy. Kościół Św. Katarzyny w Strachocinie. MŁODELATA Mój dom rodzinny stał „na dole", wśród Kuczmiaków. Dziad mój - Józef Marczak - ożenił się u jednego z Kuczmów i dostał dzisiejszy nasz majątek jako wiano za swojążonę. Za mojego dzieciństwa wszystkie domy były drewniane, budowane razem ze stajnią, w większości kryte słomą. Gdy dzieciak zaczął chodzić, to tylko boso. Najpierw w domu, po ziemi - podłóg u nas nie było - później po podwórzu, dalej - między chałupami. Rodzice o dzieci dbali mało. Matka pilnowała, by dziecko umiało pacierz i odmawiało go rano i wieczorem. Jedzenie było proste. Na śniadanie przeważnie chleb z mlekiem albo żur z ziemniakami. Na obiad kapusta z fasolą lub pęcaki na mleku. Jadło się z jednej miski, przeważnie glinianej i drewnianymi łyżkami. Drugiego dania na obiad nie dawano. Na kolację była zwykle kartoflanka albo kwasówka z pieczonymi ziemniakami (kwas z kiszonej kapusty podbity mlekiem, czasem śmietaną). Raz w tygodniu, to jest w niedzielę, wszyscy zmieniali ubrania. Dziewczynki i chłopcy do pięciu lat nosili długie konopne lub lniane koszule. W tym chodzili cały tydzień i w tym spali. Dzieci nie miały bucików ani majteczek. Raz w tygodniu odbywało się też pranie bielizny. Wymoczoną układano w specjalnym cebrzyku, nazywanym zwarką; na wierzch nasypywało się popiołu drzewnego. W piecu rozgrzewano do czerwoności kamienie, tzw. „burkacze", które kładziono na bieliznę i momentalnie zalewano kipiącą wodą. Cebrzyk szczelnie zakrywano, by bielizna w tym popiele porządnie się wyparzyła. Prano kijanką na rzece albo w przydomowych stawach. Po wysuszeniu maglowano ręcznie - bielizna była czyściutka i miała specyficzny, przyjemny zapach. Mydło stosowali tylko bogatsi gospodarze na wielkie pranie, przed Świętami Wielkanocnymi. U nas praniem zajmowała się matka. Prano też cienkie batystowe chusty, zdobione różnymi koronkami i haftami, które nakrochmalone miały trzymać się sztywno. Tak prały bieliznę tylko bogatsze gospodynie, 29 które miały „zwarki". Biedniejszej nie stać było na takie naczynie. Prały więc niedbale, w rowach przydrożnych i stawach. Skutkiem tego niedbalstwa były często wszy. Małe dzieci bawiły się same, starsze nic zawsze chodziły do szkoły - rodzice woleli, by pasły krowy. Najlepiej i najmilej było dzieciom w zimie. Na drugie zimowe wieczory, boso, po śniegu przybiegały do Kuczmy, gdzie było troje naszych rówieśników. Ich matka zmarła, a ojciec był w Kanadzie. Dzieci wychowywała babka Szymczycha. Bywało nieraz, że powyłaziliśmy na wysoki piec, gdzie suszyło się zboże do mielenia na żarnach i prosiliśmy babcię, by opowiedziała nam o naszej wiosce. Robiła to chętnie: - Był czas, kiedy nasza wieś nie miała nazwy, ale ludzie już tu byli, Rusini. Kiedy pan Pakosz przyjechał, aby się tu osiedlić, to oni zlękli się pana i pouciekali do lasu - tam gdzie dziś „Bośnia". Porobili sobie takie doły, ziemianki, które ogrodzili wikliną. Wyglądało tak, jakby byli zaszyci. Jak później pan ich odnalazł, nazwał to miejsce z ruska doły zszyli. Od tej nazwy wywodzi się ród Dołoszyckich. Z nich pan powybierał sobie ludzi na służbę. Jeden miał wysoką czapkę, nazywaną wtedy kuczmą. I tak powstało nazwisko Kucz-ma. Pan miał swojego pisarza nazywanego przez ludzi piszyk. To przezwisko też stało się potem nazwiskiem. Dwóch ludzi osiedliło się koło dworu, a że byli to dobrzy kosiarze, od ich zajęcia po rusku kosań powstało nazwisko Kosar. Miał pan córkę niezwykłej urody, na imię miała Patryja. Córka ta ciężko zachorowała. Ojciec sprowadził lekarza, który nazywał się Wrocz (możliwe, też lekarz ten był Rusinem, bo w starosłowiańskim lekarz to wracz). On córkę wyleczył i zakochał się w niej. Ojciec nie chciał o tym nawet słyszeć. Zakochani postanowili więc uciec do lasu, na wysoką górę. Na jej szczycie Wrocz zbudował domek, gdzie razem zamieszkali. Pewnego razu na wioskę napadli Tatarzy. Pan był już stary i chory. Wrocz się o tym dowiedział, wrócił do wsi, zebrał chłopów i stoczyli z nimi bitwę. Wrocz śmiertelnie ranny krzyknął: „Brońcie mojąPatryję!". Chłopi bili się dzielnie, wielu zginęło, a ostatni wycofali się do lasu. W nocy jeden z chłopów, gdy Tatarzy odpoczywali, zebrał wszystkie lekarstwa Wrocza, między którymi było wiele trucizny. Rozsypał po trawie, gdzie pasły się tatarskie 30 kobyły. Tatarzy doili je i pili ich mleko. Nad ranem konie się potruły i Tatarzy nie mieli na czym wracać. Nadchodziła zima. Dużo ich zginęło, a reszta osiedliła się w Srogowic Górnym koło Sanoka. Chłopi z Pakoszówki pochowali poległych na wzgórzu, które nazwali Pierwsza Mogiła. Tatarskie kobyły zakopano koło lasu i miejsce to nazywa się Kobyla Góra. Patryja zabrała ciało swego męża i pochowała na górze, koło domu. Od tego czasu las nazywa się Wroczeń, a wierzchołek - Patryja. Później na wioskę spadło nowe nieszczęście. Przyszła straszna zaraza - cholera, na którą wymarła większość mieszkańców. Zmarłych na tę chorobę grzebano na wzgórzu, które nazywa się Druga Mogiła. Pan sprowadził osadników aż z Węgier. Ludzie ci kilofy nazywali dżaganami. Od tego słowa powstało nazwisko Dźugan. Opowiadała też babcia, jak to chłopi zbuntowali się przeciw panom i jak się w straszny sposób z nimi rozprawili. Mówiła, że Pan Bóg był z chłopami, bo jak panowie zebrani w Nowosielcach chcieli iść na chłopów, by ich na powrót zmusić do pańszczyzny, to Siła Boża nie pozwalała im wsiąść na konie. Po bitwie panowie uciekali pieszo, a których chłopi złapali, to rżnęli piłami do drzewa. Jeden z panów miał opinię dobrego, więc przywódca buntu kazał go rżnąć powoli. Trwało to cały dzień, aż pod wieczór pan umarł. Pytaliśmy się, czy panów to nie bolało? Babcia ze spokojem odpowiadała: „Chłopów bolało gorzej". Nie mogłem wówczas pojąć, że ludzi można rżnąć piłą, w dodatku dobrych. Pocieszałem się więc tylko, że tego dobrego pana rżnęli powoli. Na mój dziecinny umysł wychodziło, że to trochę lepiej. Takie to historie opowiadała nam babcia Szymczycha. Gdy dzieciaki dowiedziały się, że przyszła stara ciotka Ocyfry-janka, to wtedy wszystkie zbiegały się do naszego domu. Ciotka opowiadała różne wesołe wiejskie plotki, czasem i legendy. Między innymi o tym, że na Rusawach było kiedyś miasto. Ludzie w tym mieście żyli rozpustnie i za te ich grzechy miasto zapadło się pod ziemię, a piękne kobiety zamieniły się w rusałki, które do dziś straszą i kuszą mężczyzn do grzechu. Chcąc nam udowodnić, że to prawda, ciotka powoływała się na dzwony z cerkwi w Jurowcach. To one, gdy dzwonią, jednocześnie śpiewają: 31 Na Rusawach, na Rusawach woda nas wymyła, świnia nas wyryła, pastuch nas znalazł, do cerkwi nas zaniósł. Za miastem dzwonimy, rusałki gonimy, bim, bam, bim, bom. Ale tą ich pieśń może słyszeć tylko człowiek, który ma łaskę u Boga. Ciotka mówiła, że to słyszała i dlatego jeszcze Niebo się jej otworzyło. A było tak: - Przed Jordanem na tzw. kulawą wigilię ciotka wraz ze swoim mężem Ocyferem zauważyła, że w domu nie ma mąki na strucle. Nie mieli konia, więc położyli trochę zboża na drewniany wózek i poszli do młyna na Dypków (do Srogowa). Aby było prędzej, ciotka postawiła na wózku dzieżkę, planując, że zaraz we młynie roz-czyni ciasto, a ono przez drogę jej urośnie. Jak zmełli zboże, młynarz ugościł ich świąteczną wódką. Kiedy wracali do domu, Ocyfer ciągnął, a ciotka pchała. Gdy już dochodzili do granicy między Jurow-cami a Pakoszówką, dzwony same zaczęły śpiewać tę pieśń. Niebo się im otworzyło i powstała wielka jasność. Obydwoje padli na kolana, a ciotka wiedziała, że jak się wtedy o coś poprosi, to prośba będzie wysłuchana. Jednak zapomniała, o co ma prosić, więc zawołała: „Ocyfer, proś ty!". On się zapytał: „O co prosić?". Ciotka chciała mu podpowiedzieć, że o konie, ale niebo już się zamknęło. I tak do dziś żałuje, że nie wykorzystała okazji. Teraz kilka słów z życia ciotki Ocyfryjanki. Była „ciotką" dla całej wsi, a dla mojego ojca po dalszych kuzynach była prawdziwą ciotką. Jej mężem był Ocyfer Wasyliszyn i dlatego nazywano ją „Ocyfryjanką". Miała niepospolity umysł i refleks. Znała dużo przyśpiewek i powiedzonek, które sama układała i które po dziś dzień są śpiewane w naszej wiosce. Jedyny jej syn Ignac zginął na wojnie austriackiej. Z rozpaczy często piła wódkę i po pijanemu miała wisielczy humor. Pamiętam, jak pewnego razu przyszła do nas krzycząc do mojej matki: 32 - Magda, kup sobi moju duszu! - Ciotka, ja mam swoją grzeszną duszę, a i wy jeszcze długo będziecie żyli - odpowiedziała matka starając się mc drażnić staruszki. - Magda, moja dusza będzie dla ciebie, bo tobie zawsze zimno -nalegała jednak ciotka. Matka coraz bardziej bojąc się, aby ciotki nie rozdrażnić, zaprosiła ją do stołu, lecz ciotka dalej prowadzia swój handel: - Moja dusza ciepła, barchanowa i nic droga, tylko ćwiartkę wódki. - Wy wiecie, że pieniędzy nie mam, siadajcie, zjedzcie, prześpijcie się, to wam przejdą wasze smutki - broniła się matka, lecz ciotka zaczęła się złościć: - Co ty sobie myślisz, że moja dusza nie warta ćwiartki wódki? Przypatrz się- i wyciągnęła zza pazuchy flanelowąkacabajkę, którą starzy ludzie nazywali „duszka". - Ja ci gadała, że dusza barchanowa. Weź ją, a na ćwiartkę dasz, jak będziesz miała pieniądze. I tak nareszcie, śmiejąc się, zobaczyliśmy, jaką to ciotka ma „duszę". Innym wydarzeniem, długo wspominanym przez mieszkańców naszej wioski, była sprawa jej testamentu. Ciotka zachorowała i postanowiła sporządzić testament. Mój ojciec z ruskim księdzem z Lalina uznali, że niewiele jej życia zostało i bez pojechali do notariusza, chcąc bez wiedzy ciotki zrobić zapis zamiast testamentu na rzecz stryja Piotra. Tymczasem ciotka wyzdrowiała, a zmarł stryj Piotr. Jak sięjego rodzeństwo dowiedziało, że miał zapisany majątek, wszyscy zaczęli się starać o spadek po nim. Sprawa stanęła w sądzie, a na rozprawę pojechała ciotka z ojcem i księdzem z Lalina jako świadkami. Długo potem opowiadano we wsi o mowie-zeznaniu, jakie ciotka wygłosiła w sądzie. Brzmiało ono mniej więcej tak: - Przenajświętszy i ostateczny sądzie! Oto stoją przed twoim majestatem te dwa oszusty - mój krewniak i sługa Boży - ruski ksiądz. Ja chciałam zrobić testament, a ten sługa Boży piśmienny i szkolony i trzeci oszust - notariusz zrobili kontrakt na Piotrusia. Piotruś poszedł sobie na sąd ostateczny, a jego familia chce mi za- 33 brać pole. Żydzi mnie też oszukiwali, bo zamiast jednego weksla pisali dwa. Teraz oszukał mnie i ten sługa Boży. To ja ogłaszam najświętszemu majestatowi, że już nic wierzą nikomu. Będą się modliła, żeby Pan Bóg dał wam wszystkim lepszy rozum albo niech zabierze ten, co macic. Com wiedziała, tom powiedziała ostatecznemu sądowi. Miądzy oszustami me mogę dalej przebywać. Bo kto z jakim przestaje, takim się staje. Powiedziawszy to, wstała i wyszła. Sąd kontrakt unieważnił. Raz jeszcze byłem świadkiem przewrotnej filozofii tej kobiety. Otóż była poważnie chora. Z ostatniąposługąprzyjechał do niej polski ksiądz ze Strachociny. W tym czasie odwiedziłem ją z moją matką. Po odprawieniu ceremonii religijnych ciotka oświadczyła, że ma grzeszną duszę i chce zapewnić sobie zbawienie przez zapisanie swego majątku na Kościół. Ksiądz pospiesznie pochwalił intencję. Kazał zawołać dwu świadków i przy nich zaczął pisać testament. Ciotka dyktowała: - Dla kościoła w Strachocinie 500 zł, dla cerkwi w Lalinie 500 zł. Płatnikiem miał być mój najstarszy brat, więc matka ostrożnie nadmieniła: - Ciotka, win maje dity (on ma dzieci). - Magda, ja maju duszu (ja mam duszę) - odparła spokojnie. - Tak, tak, Wasyliszyn, a teraz dbajcie tylko o duszę - pochwalił ksiądz. - Pisz dalej, sługo Boży - dyktowała ciotka - dla klasztoru w Sanoku 500 zł, dla klasztoru w Starej Wsi 500 zł, dla klasztoru w Kalwarii 500 zł. Razem wyszła wielka suma 2.500 zł. W 1933 roku cena krowy była w granicach 80-120 zł, a mórg ziemi kosztował 400 zł. Ksiądz więc zapytał: - Kto i kiedy ma te pieniądze zapłacić? - Ten zapłaci, który weźmie pole - zadecydowała ciotka. - W jakim czasie, kiedy ma zapłacić? - nalegał ksiądz. Ciotka popatrzyła na niego ze zdziwieniem i powiedziała z miną filozofa: - Sługo Boży, posyłali ciebie do szkoły, a ty dajesz takie nierozumne pytanie. Każdy wie, że on zapłaci, jak będzie miał pieniądze. Bo jak może zapłacić w terminie, jeżeli nic będzie miał pieniędzy? -Na tę odpowiedź księdzu zrzedła mina. Niedbale zwinął testament i wyszedł. Za kilka dni ciotka zmarła. 34 Wymierzanie sprawiedliwości w mojej wiosce też miało swój porządek. Poszkodowany, jeżeli mu się udało złapać „huncewota", sam wymierzał mu karę przez porządne lanie. Natomiast, jeżeli mu się to nic udało, zwracał się przeważnie do matek winowajców, gdyż ojcowie z reguły wymierzali kary zbyt surowe. Matce poszkodowany przedstawiał swą skargę delikatniej, często oprawiając ją żartem, ale tak, że całość przynosiła wstyd rodzinie sprawcy. Przypominam sobie taki obrazek: Szedłem żąć zboże z matką i starszym bratem Leonem. W połowic drogi do naszego pola przechodziliśmy koło domu pana Dąbrowskiego, który stał na drodze z dwiema swoimi córkami. Już z daleka odezwał się do matki: - Macie, kumo, żniwo? - Mam dojrzałą pszenicę, idę z chłopakami, trochę mi pomogą-odpowiedziała matka. - Ja wyprawiam wam moje córeczki, Marysię i Wandzię, niech wam też pomogą- zaoferował Dąbrowski. Przedłużając rozmowę, zwrócił się do dziewczynek: - Idźcie dziewczynki, pomożecie Marczakowej przy żniwach, bo ich biedny Leon całą noc się męczył z kolegami na moich wiśniach. Wszystkie mi oberwali. Chłopak słaby, niewyspany, idźcie, dziewczynki, w dzień i pomóżcie. Biedna nasza matka ze wstydu zaczęła płakać i na miejscu chciała ukarać brata. Ale Dąbrowski nie skończył, tylko starał się przedłużyć rozmowę: - Powiem wam kumo, że chłopcy są dobrze wychowani. Ja smacznie spałem, aż tu naraz we wszystkie okna ktoś wali, jakby -broń Boże - był pożar. Przestraszony zrywam się i pytam: „Co się dzieje?". A oni wrzeszczą: „Dziękujemy wam, Dąbrowski, za wiśnie, jedna wiśnia sama się złamała, postawiliśmy ją koło domu". Obudzony, wstałem złoża i brzydko na nich zakląłem: „Abyś kolkę zjadł i po niej w trumnie się posrał". Chciałem wyjść na dwór i złapać którego. Otworzyłem drzwi, a tu spadła na mnie duża gałąź i całego mnie oblała woda z wiadra. Nie płaczcie, kumo, dzisiejsza młodzież, chociaż mało chodzi do szkoły, ale zmysł ma dobry - zakończył swoją skargę. Matka kazała bratu pocałować Dąbrowskiego w ręką i przeprosić. A brat, mimo że miał już 17 lat, rozkaz matki wykonał. Dąbrowski, przyjmując przeprosiny, wykręcił mu boleśnie obydwoje uszu. Do wszelkich sąsiedzkich nieporozumień wołano wójta, którego decyzja była zawsze respektowana. W przypadku, gdy taka decyzja była niezadowalająca dla strony poszkodowanej lub sprawa miała szczególną wagę, udawano się do sądu. Jednak ci, co się procesowali, schodzili „na dziady". Adwokaci, często żydowscy, brali sprawy sądowe bez pieniędzy. Żądali od chłopa tylko podpisania weksla. Później z powodu niemożności wykupienia go przez właściciela, sprzedawali ostatni zagon jego ziemi. Na zabawach młodzież sama wymierzała sobie sprawiedliwość. Młodzieniec głośno wypowiadał słowa zniewagi, obrażając matkę pozwanego: „... taka twoja mać". Każdy mężczyzna winien uderzyć w twarz tego, kto powiedział takie słowa. Jeżeli sprawa dotyczyła tylko dwóch, to obydwaj bili się na pięści, a reszta się przyglądała. Jeżeli „superniki" mieli kolegów, którzy przy tej okazji chcieli wyrównać swoje porachunki. Wówczas ktoś rozbijał jedyną lampę naftowa, i w ciemności wszyscy tłukli się na sali. Później słabsi wycofywali się na pole, gdzie z pobliskich płotów wyrywali sztachety. Czasem dostało się też kobiecie, która w plotkach obraziła jakiegoś kawalera. Jeżeli „chojraki" przyszli z obcej wsi, to biła ich cała wioska. Bywały wypadki, że w takim tumulcie ginął człowiek. W Pakoszówce w drugiej połowie lat dwudziestych nauczyciel Dąbrowiecki założył orkiestrę. Był to prawdziwy zespół - ze wszystkimi instrumentami, a nic wiejska kapela. Organizacji i pracy z tą orkiestrą nauczyciel poświęcił całą duszę. Członkowie zespołu też dawali z siebie wszystko i byli bardzo zdyscyplinowani. Grali w czasie miejscowych uroczystości, na odpustach Świętej Trójcy i św. Katarzyny w Starchocinic, na św. Jura w cerkwi w Jurowcach. W większe święta państwowe - 3 Maja, 11 Listopada i na św. Józefa orkiestra zachodziła do poważniejszych gospodarzy i przygrywała im. Grała również w miejscowym dworze. Drugą ważną organizacją, w której pracach brali udział zarówno Polacy jak i Rusini, była Ochotnicza Straż Pożarna. Prowadził ją Jasiek Kuczma - „Bazylko". Straż, oprócz swego zasadniczego 36 Dawna Cerkiew Św. Jury w Jurowcach, na pierwszym planie stara plebania. Ikonostat w cerkwi w Zagórzu. Współczesny „pra. ¦znyk" w Sanockiej cerkwi prawosławnej. Boży Grób w cerkwi „Płoszczennyca powołania, pełniła też honorowa wartę przy Bożym Grobie w Strachocinie i w cerkwi w Lalinie. Dlatego, że do naszej parafialnej cerkwi w Lalinie było daleko, będąc jeszcze chłopakiem chodziłem do cerkwi jurowieckiej. Wieś Jurowce położona jest 2 kilometry na wschód od Pako-szówki. Posiada trzykopulastą cerkiew drewnianą (dziś zamienioną na kościół rzymskokatolicki), zbudowaną na planie krzyża i murowaną, też trzykopulastą, dzwonnicę. Przed wojną kolatorem tej cerkwi był szlachcic Stanisław Słonccki, który miał dziewięć dworów w Polsce i trzy dwory swojej żony w Rumunii. Majątki miał między innymi w Jurowcach i sąsiednich Kostarowcach. W Jurowcach, przy dworze, była nowoczesna na te czasy gorzelnia, a w pobliskiej górze „Łysej" były czynne kamieniołomy. Szlachcic Słonccki miał wieloosobową służbę, która zawsze była ubrana w kolorową liberię. Widywałem go, gdy w okazałej karecie jechał czwórką koni. Często też, w niedzielę, przychodził do miejscowej cerkwi na nabożeństwa. Przy cerkwi jest dobudowana druga zakrystia z ławkami, gdzie mógł zasiadać ze swoją świtą. Nieraz widziałem, jak nadchodził pan ze swoją służbą- na powitanie dzwoniły dzwony, a ksiądz na czele procesji wychodził wytaty jasnoho pana. Dawał panu i pani do pocałowania trzyramienny krzyż i wprowadzał ich do zakrystii. Słoneccy byli polskim rodem i przodkowie Stanisława chodzili do kościoła w Strachocinie. Tam też mieli swoje kolatorskie ławki przy ołtarzu. Opowiadano, że o młodym Słoneckim marzyła dziedziczka dworu w Strachocinie, panienka Kazimiera Dudyńska, ale dla bogatego szlachcica nic była odpowiednią partią. Zagniewana tym panienka Kazia zażądała od proboszcza ks. Barci-kowskiego, ażeby nie wpuszczał przez zakrystię do kościoła pana Słoncckicgo. Dla szlachcica była to wielka obelga i zaprzestał chodzić do kościoła, a na złość Dudyńskiej większą opieką otoczył „ruską" cerkiew w Jurowcach. Gdy państwo wchodzili do cerkwi, stare babcie i dzieciaki całowały pana i panią po rękach. Zauważyłem, 37 że pani me każdemu dawała rękę do pocałowania. Natomiast pan miał zawsze ręce spuszczone i każdy kto chciał, mógł całować, z której bądź strony. W latach 1933-34, w czasie kryzysu gospodarczego, Słonccki zaproponował proboszczowi Jurowiec, że pokryje kopuły cerkwi blachą i pomaluje cerkiew wewnątrz, w zamian parafianie mają sierpem wyżąć całe jego zboże, około 700 hektarów. O pomoc przy tych żniwach, zwrócił się ks. Rabij do naszego proboszcza w Lalinic, który zachęca) nas, parafian, do tej pracy. Z naszego domu wysłała mama mnie robić żeńcom powrósła i zbierać kłóska. Słonecki zażądał, ażeby na polu nie pozostało ani jedno kłósko. Po żniwach pan podobno miał ocenić naszą pracę słowami: jest to nąjekonomicznicjszy zbiór, ale potrzeba by było, żeby praca była pańszczyźniana. Szlachcica nie lubiłem. A to z tej przyczyny, że jednego razu, gdy szedłem do cerkwi krótszą drogą przez jego pastwiska, on będąc tam obecny przywołał mnie do siebie i zapytał: - Ty wiesz, którędy jest droga? - Wiem, jaśnie panie, ale ja szedłem boso przez pastwisko, to i szkody nie zrobiłem. - O, ty bezczelny bękarcie, ty śmiesz tak do mnie mówić?! -uderzył mnie swoją szpicrutą po tyłku tak boleśnie, że na miejscu się posikałem i dłuższy czas miałem czarne pręgi od tego uderzenia. Płacząc, wybiegłem na niedaleką drogę i z powrotem wróciłem do domu, bo mokry wstydziłem się iść do cerkwi. Jednak, poza uderzeniem, najbardziej uraziło mnie to, że nazwał mnie bękartem. Dwór w Jurowcach był na wysokim poziomie kultury rolniczej i hodowlanej. Była tam hodowla koni rasowych. Z Jurowiec pochodzi też polska rasa czerwonego bydła. Tak samo wyhodowano w tamtych doświadczalnych warunkach ziemniaki „jurki". Były bardzo smaczne. Wracając do cerkwi, trzeba przypomnieć, że cerkiew prawosławna swoim wiernym odpustów nie nadaje. Po Unii przywileje odpustów w cerkwi grekokatolickiej związano ze świętem patrona cerkwi praznykiem. W Jurowcach praznyki odbywały się 6 maja, na św. Jura. Na „Spasa" (Przemienienie Pańskie) - 19 sierpnia -w Czcrtcżu, na „Zdwyha" (Podwyższenie Krzyża Św.) - 27 wrzc- 38 śnią był wielki praznyk w sanockiej cerkwi. Kermesz (z łemkow- skicgo) odbywał się w sąsiednich Kostarowcach. w cerkwi św. Szymona Słupnika — 14 września. Odpusty w pobliskich kościołach katolickich były: 6 grudnia i 19 marca w kościele św. Mikołaja w Grabownicy, 15 sierpnia i 8 września w klasztorze oo. jezuitów w Starej Wsi. Praznyk Jura nie był ogólnym świętem w cerkwi wschodniej. Świętowały tylko te wsie, gdzie patronem cerkwi był św. Jerzy. Uroczystości zaczynały się w przeddzień święta nabożeństwem weczir-nia i wsenoczne. Rano odprawiała się jutrznia, a po niej długa Liturgia św. Jana Złotoustego. Do tak bogatej parafii zjeżdżało wielu ukraińskich księży z żonami i dziećmi. Przyjeżdżał teżjedyny ze sąsiedztwa polski ksiądz Kazimierz Barcikowski ze Strachociny. Krążyła humorystyczna opowieść o spotkaniu, jakie mieli ze sobą księże parobki. Jednego razu wracali z praznyka w Jurowcach księża: ruski i polski. Ruski ksiądz z Lalina był na biedniejszej parafii i jechał jednym konikiem, a z tyłu doganiał go z parą koni parobek z księdzem ze Strachociny. Furman z Lalina jechał tak, że me można go było wyminąć, więc podpity furman ze Strachociny krzyknął: - Fediu! Co, nie widzisz, że jadę z księdzem? Weź na bok! - A to chto? Szto? Może buc? - pokazując na swego księdza biczyskiem, podpity Fediu o mało nie wybił mu oka. - Fedore! Ta bułżeś wybył meni oko! - wykrzyknął ksiądz. - E, szczo tam jegomość wasze oko! Ja preciń boronył waszoj hidnosty. Po długich nabożeństwach wychodziła z cerkwi barwna procesja z chorągwiami, ikonami, ze szczególnym wyróżnieniem niesiono dużą księgę - Ewangelię. Na czele szła orkiestra z Pakoszówki. Razem szli na poświęcenie wody do pańskiego stawu. Orkiestrą dyrygował Polak, Józef Mazur z Pakoszówki. W procesji uczestniczyło całe duchowieństwo. Między ruskimi księżmi szedł zawsze ksiądz Barcikowski, ubrany w liturgiczną kapę i biret na głowie, co go odróżniało od wysokich kołpaków i kolorowych fełonów liturgicznych duchownych cerkwi grekokatolickiej. Zarybiony podłużny staw pana Słoneckicgo znajdował się około 1 kilometra od cerkwi, w stronę góry Wroczeń. W tym to stawie 39 odbywało się półtoragodzinne święcenie wody. W tej ceremonii czytano trzy ewangelie przez drogę, a czwartą nad wodą. Maj poświęcony jest Matce Bożej, dlatego przy święceniu wody dołączano majowy mołebeń (litania) do Matki Boskiej. Na ten dzień pan wydał pozwolenie n'a kąpanie się w stawie. W nagrodę można było sobie także złapać rękami hodowanego tam karpia. Po odejściu procesji dorastający chłopcy pod kontrolą pańskiego lokaja Stabryły korzystali z tego pozwolenia i robili między sobą zakłady o to, komu uda się złapać rybę. Poczynając od cerkwi, po obu stronach drogi, aż do cmentarza, kramarze stawiali swoje kramy. Przeważnie zachwalali kolorowe świecidełka, baloniki, cukrowe koguciki, „całusy" z piernika i różnej wielkości serca. Kawalerowie kupowali je swoim wybrankom. Wielkość tego serca z piernika mówiła o zamożności kupującego. Najtańsze serce kosztowało 15 groszy, najdroższe, z różnymi napisami i panieńskimi imionami - 50 groszy. Biedniejsi i młodsi kawalerczaki zadowalali się całusami (okrągłe pierniczki zapakowane w rulon i obwinięte kolorowymi bibułkami). Były one w cenie od pięciu groszy do dwudziestu pięciu. - Moży mi, kałalir, kupyt całusa? - usłyszałem za sobą miły głosik Hanki. Na pewno poczerwieniałem jak burak. Pierwszy raz w życiu dziewczyna sama zaproponowała mi to, co nieraz miałem ochotę zaoferować, ale zawsze się wstydziłem. Szesnaście lat to dla mnie było jednak zbyt mało, żeby myśleć o dziewczynach. - Poczomu ni, wyberu sobi jakyj choczesz - trochę za odważnie dałem wolny wybór, bo miałem tylko 20 groszy. Jeżeli wybierze za 25 groszy, to mnie zawstydzi. Wybrała skromnie za 10 groszy, a ja -żeby się pokazać - kupiłem ten za 15 groszy, a za resztę cukierków. - Tyś mi tyle kupił, jakbyś chciał się ze mną żenić - zażartowała. Oniemiałem, nie wiedząc co powiedzieć, patrzyłem na nią jak zaczarowany, szepcząc: - Hańcia, czoho ty z mene sia śmijesz? Ludzie zaczęli się na dobre rozchodzić. Hańcia stała uśmiechnięta, a ja nie wiedziałem jak dalej postępować i co mówić. - Ty pewnie żałujesz, żeś stracił tyle pieniędzy. Ja tak zażartowała. Masz to wszystko, a ja lecę do domu, bo mnie mama będzie 40 krzyczała - choć zacząłem się bronić, ona jednak wepchnęła mi do rąk tego całusa i pobiegła w stronę Pakoszówki. - Hańciu! - wykrzyknąłem i pobiegłem za nią... ale tak żeby jej nie dogonić. Bałem się, że nic będę wiedział, co mam mówić i jak postępować. Na granicy Pakoszówki i Jurowicc, koło Dudyńczyka, Hańcia na mnie zaczekała. - Hańciu, czoho ty tak zi mną robysz? -już trochę ze złością odezwałem się do niej. -Ładfcujak my chodzili do szkoły, ty zawsze mi pomagałeś i ja ciebie lubiła. Ale ja widziała, jak starsze panny za takiego całusa całowali kałalira. Ja nie jestem jeszcze starsza panna i nie mogę ciebie pocałować. Dlatego weź tego całusa i daj komu innemu. - Hańciu, ja ciebie dalej lubię i ty nie musisz mnie całować. Weź tego całusa i ja będę bardzo szczęśliwy. - Weź, rozpakuj i zjemy go oboje przez drogę. Bojąc się, żeby mi przez drogę nie uciekła, zrobiłem jak chciała. Dalej przez drogę śmialiśmy się dziecinnie, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Później nie raz wspominałem ten „praznyk" i uczucie rodzącej się miłości. Mówiło się u nas: „Szczuśki zarizały kubyłu. Pidemo do Kustari-łec na kiermasz". Od słowa szczuś, gwarowo przekręcanego z ukraińskiego szczoś (coś) Kostarowian przezywano szczuśki. Do tego krążyła złośliwa plotka, że kiedyś w Kostarowcach, na długo przed praznykiem zarżnęli chorą kobyłę i jakoby na przyjęciu praznycz-tiym goszczono tym mięsem gości. Kostarowce leżą dwa kilometry na południe od Pakoszówki, ale - w odróżnieniu od Jurowiec - ludność tej wioski tak ruska, jak i polska, zachowała dużo słów dialektu łemkowskiego, dlatego i praznyk nazywano z łemkowska kiermaszem. Jak praznyk w Czerteżu, tak i kiermasz w Kostarowcach, różniły się od tego w Jurowcach tym, że tam nic święcili wody, tylko procesje chodziły trzy razy dookoła cerkwi. Czytano Ewangelie na cztery strony świata i odprawiano świąteczne mołebni. Ten zwyczaj pozostał jeszcze sprzed Unii. Duży praznyk w Sanoku na Krzyża zaszczycał swoją obecnością biskup przemyski, który dodatkowo miał tytuł biskupa Sanoka i Sambora. Do wszystkich tych odpustów dodatkiem były cerkiew- 41 nc dziady. Siedzieli w dwóch rządach od chodnika aż do przedsionka cerkwi. Byli bardzo natrętni, obejmowali ludzi za kolana, prosząc o jałmużnę. Pamiętam, że jeden z nich miał bardzo zniekształconą nogę. Była ona grubo pookręcana szmatami, a pod spodem miała przymocowaną grubą, okrągłą podkowę. Nazywali tego dziada „Łań-cio z podkową". Jak była ładna pogoda, ludzi przychodziło bardzo dużo. Stawiano ołtarz polowy i nabożeństwo odprawiano na polu. Pamiętam, jakjedncgo razu postawiono ładny ołtarz, a z boku ołtarza okazałe krzesło - tron dla biskupa Kocyłowskiego, na którego przybycie oczekiwano. Procesja stała przy drodze i z nią całe duchowieństwo. Jeden z księży trochę niegrzecznie kazał dziadom się usunąć, bo będą prowadzić władykę. „Łańcio z podkową" zwrócił się do tego księdza z prośbą, ażeby dał z tacy ofiarę dla dziadów. Ksiądz śpiesząc się z procesją, ostro coś mu odpowiedział. Łańcio dziadom powiedział: „idemo" i wszyscy poszli pod przygotowany polowy ołtarz. Dziady stanęły w dwóch rzędach, a Łańcio ze swoimi dużymi torbami siadł na przygotowanym dla władyki krześle. Biskupa Kocyłowskiego, rodaka naszej wioski, widziałem parę razy, ale żeby być bliżej ołtarza nie poszedłem razem z procesją, tylko też stanąłem bliżej krzesła władyki. Ktoś dał znać, że „Łańcio" siedzi na krześle i od razu przyszło paru mężczyzn i zażądali, ażeby „Łańcio" się usunął. - Łańcio, szczo ty udurił, wstań i zaberajsia. - Ja wse syżu na kamini. Ach, poprobuju czy wmiju sydity na troni. - Łańciu, bij sia Boha. Władyka pryjichał, zabyrajsia - dwóch mężczyzn wzięło „Łańcia" pod pachy i na siłę chcieli go odprowadzić. „Łańcio" tylko krzyknął: „Dziady!" i na ten okrzyk wszystkie dziady z kijami rzucili się na cerkiewnych. „Łańciu" siadł na tronie. Biskupa w tym czasie witały dzieci, młodzież, kobiety i mężczyźni. Pewnie to powitanie celowo przedłużali, żeby załatwić jakoś z „Łań-cicm". Do pomocy przybiegło dwóch księży. - Łańciu, szczo ty wyprawlajcsz, stawaj, dostaniesz z tacy dla sebc. 42 - Mcni desiadka, a reszta dziadam piątka - postawił cenę „Łańcio". - Distanete, jak zberut tacu - dalej nic było już czasu na rozmowy, bo nadeszła procesja z władyką. Ludzie, których było dużo, odepchnęli dziadów od ołtarza, ale „Łańcio" siedział dalej. Biskup z odpustów już pewnie „Łańcia" znał, bo gdy przygotowywano ceremoniał, uśmiechając się podał „Łańciowi" rękę do pocałowania, na co „Łańcio" całując, klęknął na obydwa kolana i objął biskupowi kolana. Biskup go pobłogosławił i gdy „Łańcio" stanął, to na siłę posadzono go na stojącym z boku drugim krześle. Siedział tak „Łańcio" dosyć długo, aż jeden cerkiewny przyniósł mu sakiewkę z pieniędzmi i Łańcio wycofał się na swoje miejsce. Biskupa Kocyłowskiego - zamęczonego w 1947 roku przez bolszewików - zapamiętałem jeszcze ze swojego dzieciństwa. Wizytował naszą cerkiew parafialną w Lalinie. Miałem chyba 6-7 lat. Na jego przywitanie pożyczono bryczkę. Naszego okazałego konia wziął do pary do drugiego kulawy Michał Wengrzyniak. Miałem pierwszy podać biskupowi kwiaty. Posadzili mnie na przedzie koło furmana. Wokół naszej bryczki jechało sześciu chłopów na koniach, dwóch z przodu, dwóch po bokach i dwóch z tyłu. Byli ubrani w białe spodnie, konopne połotnianki, na głowie mieli wysokie baranie czapy i byli boso. Pojechaliśmy po biskupa do Dąbrówki koło Sanoka. Gdy podawałem mu kwiaty, z emocji trząsłem sięjak osika. Biskup uśmiechając się, coś do mnie mówił, a ja odetchnąłem, gdy zgodnie z nakazem, mogłem już pocałować go w obie ręce. Jeszcze jeden szczegół został mi w pamięci. Gdy przyjechaliśmy do Pakoszówki, biskupa witał wójt Stefan Kosar z wieloma poważnymi gospodarzami, dziedzic ze dworu - Karol Głuszak, wiejski pisarz - Adamiak i straż pożarna na czele z Janem Kuczmą. Orkiestrą strażacką z Pakoszówki dyrygował Józef Mazur. Po przywitaniu biskup zszedł z bryczki i przeszedł z ludźmi około 300 metrów do domu Dżugana („u Gómiaczki"), w którym się urodził. Byłem bardzo ciekawy i cały czas biegłem z boku. Wtedy zobaczyłem, że przed kapliczką, która stała przed domem, biskup uklęknął na oba kolana i chwilę się modlił, a ludzie uczynili to samo. W dalszą podróż do 43 N v 13 13 o O. O 3 Y> S in o- cT ^ ° o EL ~ 2: ~ o =" O ET O 3 O ET 3 o c 3 O ta 2 • O- O TT* TT 5' 2 5 3, p. rf «-¦ p? sr n -j. n o o- "¦ N rra ;7 — ca O % 1° '..afi 2- P^ q -- ca n 5 gr 5. 3 < °- o- Ca on O N- 3 -' —¦ 3 po •§ J^ ^ » g pj Ł. o- n C era f i 11 o f i 1 i 8 CO 2. era" g- C "C 3" Ti O K o' O L „ fB S^ N a-i S2. O O ft N fc tr era o 3 O Ł 5° 2 no1 O N O) 3 EJ y O" N n era L• CB O ' TT D. f15 3" Łn *• a w S. §. 3 f? ° o 3- 2. ST. LL =:- o L ca O " 3 g.«B era g- 3 T3 CB n D- o- N O o x: r: o o- 3. f» o o' 5 2. 13 jC" O ^ O o 2- - 'j ff 3" ca .- o o 3. a. era n- o o o- a- tli 1 c 5 b TT S. "S .f^ ^- a' N ¦»• Li. ""*" O' s* •% m o S- N ¦ ^ CO 3. ca cr 2. r E. §¦ 9 O p. C. o a H v^- o; c S' S- o o • Z- pc C* O- 3"- ^. O o- O ca O w ?2 er O- CO n 2 o a -: o Sr 3^ O- O- O 2 o ss. O- sa iq <; n. 3, ,rt S. a o ^"? co o o f» ¦-O n> E "2 ¦ " X: 3 C ó n o s era o o 2. o x- Er — cr % et — o- L. o 2g-K ?^- ¦« - s; N _. N T3 CT O S- O N o- o a- o- N iJ2. tg. J 5. Q- *^' CB ^_ rO O Si:| 5:3 3. n- e. s--3 & 2 5- o oo g ca O O K- O Ł P- 8 O- i- "O 3 — (Ji B* 52. era 2. 3. f? 3 ~ o" 5 3 O sa ? Wesele Marii Mazur i Kazimierza Romańczyka, lata 30-te. W niedzielne popołudnie, przed domem Marczaków, Pakoszówka lata 30-te. pustowy odprawiał liturgię obrządku greckiego, gdzie dawał komunię tego obrządku. Nabożeństwo to odbywało się zawsze w przy-klasztomej kaplicy na polu. Gdy miałem 6 lat matka zaprowadziła mnie do szkoły. Szkoła była jednoizbowa, a uczyła w niej stara nauczycielka, powszechnie zwana panną Stasia. Uszyto mi białe, lniane spodnie, gdyż dotychczas chodziłem jedynie w koszuli. Matka kupiła mi też tabliczkę i rysik. Takie było moje wyposażenie do pierwszej klasy. Tylko nauczycielka miała książkę-podręcznik, z którego nas uczyła. Uczniowie musieli zapamiętać wszystko, co było wykładane, gdyż zapisywać nie mieli na czym. Tabliczka była dla mnie najlepszym i jedynym przyborem. Na niej pisałem pierwsze litery, liczyłem i rysowałem. Potem wszystko zmazywałem i na drugi dzień od nowa. Biedniejsze dzieci rozbijały tabliczkę na połowę lub na cztery części i tak każdy miał swój kawałek, gdyż na całą tabliczkę, dla każdego z osobna, rodziców nie było stać. Początkowo szkoła podstawowa trwała cztery lata. Za moich czasów już siedem. Do pierwszej, drugiej i trzeciej klasy chodziło się po roku, a do czwartej i piątej - po dwa lata. Byli uczniowie, którzy kończyli szkołę na pierwszej klasie. Tacy przeważnie opuszczali zajęcia szkolne, a jakjuż przyszli, to nauczycielka wyganiała ich za złe zachowanie. Rodzice też mało dbali o wykształcenie swych dzieci. Byli zadowoleni, gdy dziecko zostawało w domu i pasło krowy. Dla mnie szkoła stała się wszystkim. Wchłaniałem wszelkie wiadomości, na swój sposób uwielbiałem szkołę i znajdowałem w niej najlepszą zabawę. Czas w niej spędzony był dla mnie najmilszą rozrywką. Wszystkie szkolne przedmioty, mapy, globus, które stały zamknięte w szafie i przeznaczone dla starszych klas, były dla mnie największą świętością. W duchu marzyłem, by czas biegł szybciej, bym mógł korzystać z tych niedostępnych dla mnie pomocy. W szkole był obowiązkowy język ruski-ukraiński. Religię prowadzili dwaj księża -polski i ruski. 45 Panienka Stasia w międzyczasie dostała pomieszania zmysłów i gdzieś jąwywicźli. Na jej miejsce przybył młody nauczyciel nazwiskiem Stanisław Potocki. Bardzo dobrze wykładał, ale za byle co bił kijem po gołym tyłku. Uczeń musiał spuścić spodnie, położyć się sam na krześle i czekać. Kara chłosty była wtedy powszechnie stosowana. Widziałem, jak inni byli bici i bardzo się tego bałem. Starałem się me robić nic „na despet". Z nauki byłem najlepszy, więc za nianie mogłem być bity. Pod koniec roku w klasie pierwszej narysowałem z pamięci mapę Polski z Wisłą, jej dopływami i z większymi miastami Polski. W ten dzień idąc do szkoły myślałem, że pokażę panu rysunek, a on mnie za to polubi i nie będzie bił. Ale nauczyciel od rana nie miał humoru. Już na pierwszej lekcji kilku uczniów dostało lanie. Chciał nawet ukarać dziewczynkę, Jankę Dołoszycką, ale ta ze strachu, jeszcze przed biciem, zsiusiała się koło karnego krzesła. Scena ta trochę nauczyciela rozbroiła. Zrobił przerwę w nauce, a Janka musiała swój „strach" posprzątać. Po przerwie pisaliśmy dyktando. Pan nie kazał zmazywać tabliczek, tylko pisać na drugiej stronie, gdyż miał sprawdzać. Dla mnie było to coś strasznego - przecież na drugiej stronie miałem swoją ukochaną mapę! Siedziałem więc i nie pisałem. Koledzy zaczęli mnie szturchać, nauczyciel od razu to zauważył i spytał, czemu nie piszę. Ze strachu zacząłem płakać, siąkając nosem. On, zamiast podejść do mnie i pooglądać mojąmapę, powiedział swoje sakramentalne: „Idź, przynieś kij" Był taki zwyczaj, że każdy uczeń przed biciem musiał sam przynieść sobie kij z pobliskiego płotu pana Malika, gdzie rosła piękna łozina. Nieraz myślałem sobie, idąc koło tego płotu, żeby go kto spalił, to by pan Potocki nie miał nas czym bić. A dziś kara ta spadła na mnie. Podszedłem do płotu i trzęsąc się ze strachu, szukałem kija. Każdy był dla mnie zły: cienki zostawiał pręgi, a grubym bardziej bolało. W środku płotu rosła stara, spróchniała wierzba. Wziąłem kawałek tego drewna z nadzieją, że za jednym uderzeniem się złamie. Wracając z tym kijem strasznie krzyczałem, aż echo szło po wsi. Koledzy w tym czasie oddali moją tabliczkę panu Potockiemu. Gdy ją zobaczył, zaraz wyprawił po mnie ucznia z zapewnieniem, że mnie bić nic 46 będzie. Aleja dalej krzyczałem, niosąc to spróchniałe drewno. Nic wiem dlaczego, nauczyciel zarządził koniec lekcji i kazał Józiowi od Turka oddać mi tabliczkę. Za progiem szkoły inne dzieci chciały ją pooglądać. W szamotaniu tabliczka wypadła i rozbiła się na drobne kawałki. Do domu wróciłem załamany. Wolałem dostać porządne lanie niż stracić tabliczkę. Wieczorem matka zapytała mnie, co nauczyciel powiedział na mój rysunek? Opowiedziałem jak było, wszystko po kolei i rozchorowałem się, dostałem temperaturę. Matka zadecydowała, że na drugi dzień nic pójdę do szkoły. Nazajutrz, gdy matka wyszła z domu, natychmiast pobiegłem do szkoły w nadziei, że znajdę choć kawałek mojej tabliczki. Tymczasem dzieci bawiły się na podwórku, a w szkole na rozmowie była moja matka. Potocki zauważył mnie i zawołał do środka. Nie chciał wierzyć, że ja sam, bez niczyjej pomocy narysowałem mapę Polski. Kazał mi, patrząc na wiszącą na ścianie mapę, przerysować ją na tablicy. Powiedziałem, że narysuję mapę z pamięci. Jak się cieszyłem, że mogę rysować na całej tablicy wielką Polskę! Kiedy skończyłem, nauczyciel wziął mnie za ręce i przy matce ucałował. Matka obiecała kupić nową tabliczkę, ale on uznał, że mnie już tabliczka niepotrzebna. Przechodzę do drugiej klasy, a tam będą mi potrzebne zeszyty. Za to, że jestem taki zdolny - powiedział - mam już wakacje. A było to na kilka dni przed końcem roku szkolnego. Na zakończenie roku przyszedłem do szkoły. Potocki razem z polskimi dziećmi szedł do kościoła w Strachocinie, a my, dzieci Rusinów sami poszliśmy do cerkwi w Lalinie. Przed odejściem nauczyciel kazał nam po nabożeństwie zaśpiewać hymn „Boże coś Polskę". W cerkwi oprócz nas były dzieci ze szkoły w Lalinie, gdzie mieszkali sami Rusini. Po nabożeństwie nauczyciel z Lalina zapytał ruskiego księdza, czy można zaśpiewać polską pieśń? Ksiądz się roześmiał i do nas dzieci powiedział po rusku, byśmy się nauczyli i zaśpiewali: „Boże Wełykij, Jedynyj, nam Ukrainu chrany". Pieśń tę usłyszałem po raz pierwszy. Była dla mnie dość trudna w melodii i dziwiłem się, że ksiądz nic kazał śpiewać takiej ładnej, polskiej pieśni? I jeszcze do tego o coś się pokłócił z nauczycielem? Świat był dopiero przede mną, wielu rzeczy jeszcze nic rozumiałem. W przyszłości miałem się tego wszystkiego nauczyć i pojąć. 47 Tymczasem szkoła w Pakoszówcc - obok kościoła - była dla mnie nadal najświętszym miejscem. Zdobywałem wiedzę i byłem zawsze pierwszy z historii, literatury i geografii. Z matematyki z początku nie mogłem pojąć ułamków. Ulubionymi moimi nauczycielkami były panie: Wanda Jędrzejowska, Władysława Dziubanówna i Maria Dziedzic. Zacząłem dużo czytać. Kraszewski, Mickiewicz, Słowacki, Sienkiewicz, Prus, Rodziewiczówna, Mniszkówna-to były dla mnie wzory, ubóstwiałem ich. Rozczytywałem się w historii starożytnej , historii Rusi - Ukrainy, Grecji, Włoch Francji, Anglii i Niemiec. Fascynowały mnie opisy wielkich podróży i odkryć. Geografia całego świata na zawsze pozostała w mojej pamięci. Dlatego, kiedy w roku 1935 kończyłem szkołę podstawową, niezapomniana nauczycielka, pani Dziubanówna powiedziała: - No, Marczuś, przez wakacje przychodź do mnie wieczorami, to cię przygotuję z łaciny i niemieckiego. Musisz pójść dalej się kształcić. Będziesz zdawał do siódmej klasy w Sanoku. Jesteś najzdolniejszy i pewna jestem, że się tobą nigdzie nie powstydzę. Wróciłem szczęśliwy do domu, bo tylko z matematyki i biologii miałem ocenę dobrą, z reszty zaś przedmiotów - same piątki. Matka poszła do pani, żeby zapłacić za przygotowanie mnie do dalszej nauki. Tyle, ile umiała nauczycielka z łaciny i niemieckiego, tyle i ja nauczyłem się przez wakacje. W sierpniu 1935 roku poszedłem do Sanoka zdawać egzamin do siódmej klasy. Egzaminy odbywały siew Gimnazjum Męskim przy ul. Sobieskiego. Pamiętam, że w komisji egzaminacyjnej siedziało czterech profesorów, w tym jedna kobieta. Na wszystkie zadane mi pytania odpowiedziałem dobrze. Dziwiłem się tylko, że były one takie łatwe. Na końcu zapytano mnie, kim chciałbym być? Bez namysłu odpowiedziałem, że niczego nie pragnę, tylko się uczyć. Kazano mi wyjść i zawołano matkę. W kancelarii nie była długo i wyszła smutna. Dawniej nie było w zwyczaju pytać rodziców, dlaczego są smutni czy weseli? Tylko oni mieli prawo pytać i rozkazywać, a my musieliśmy słuchać, milczeć i wykonywać ich polecenia. Tak milcząc, po dwu godzinach przyszliśmy do domu (autobusów w tym czasie nic było - bogatsza szlachta dojeżdżała do miasta i wracała szóstką, czy też czwórką koni, a zamożniejsi 48 chłopi zaprzęgali jednego. Ludność naszej wsi chodziła do miasta pieszo 12 kilometrów!). W niedzielę przyszedł wujek, jedyny brat mamy i matka zdała mu relację z moich egzaminów. Wujek posłuchał, zapalił fajkę, długo dumał i wydał taki wyrok: - Dąbrowski, nim wykształcił syna, sprzedał dwie morgi ziemi. Syn wykształcony siedzi w domu i mimo że Polak, pracy nie dostał. Romańczyk wykształcił córkę, która z dyplomem zmarła na suchoty. Polacy nie mogą dostać pracy, a ty babo chcesz kształcić Rusina? Na co jemu szkoła? Dochowałaś się pastucha, niech pasie krowy. Matka zdradziła wtedy, co jej powiedzieli profesorowie po moim egzaminie. Usłyszała mianowicie: „Pani syn jest zdolny, przy lepszym przygotowaniu może wstąpić do pierwszej gimnazjalnej. Niech pani przeniesie metryki z cerkwi do kościoła i odda syna pod naszą opiekę, a wszelkie koszty związane z nauką pokrywać będziemy sami". Mama miała odpowiedzieć: „Mam sześciu synów, sama jestem Polką, ale mąż był Rusin. Syna metryki przenieść nie mogę, bo gdy umrę, mąż mnie zapyta, gdzie są jego synowie?". W tym czasie sytuacja w domu nie była najlepsza. Brakowało rąk do pracy, a służby trzymać nie było za co. Najstarszy brat Staszek służył w wojsku, drugi z kolei, żonaty, mieszkał oddzielnie. Pozostali dwaj byli jeszcze mali i niewiele pomagali przy gospodarstwie. Po rozmowie z wujkiem matka zadecydowała, że do szkoły nie pójdę. Przez dwa dni, pasąc krowy na Rusawach, wyłem jak wilk, z rozpaczy, że nie mogę się dalej uczyć. Na trzeci dzień kucharka od Jacka opowiedziała mojej matce, że ja wariuję, bo chodząc po polach, ciągle płaczę. Matka wieczorem zawołała dwie sąsiadki i kazała mi głośno mówić pacierz - po polsku i po rusku. Sąsiadki uważnie słuchały, czy się nie mylę. Posłusznie odmówiłem pacierz, bo się bałem, że mnie będą bić, a one zgodnie uznały, że wariatem nie jestem, a jeżeli chcę, to mogę płakać dowoli. Kiedy się położyłem spać, matka siadła obok mnie. Tłumaczyła mi, dlaczego nie mogę iść do szkoły, że Rusinom w Polsce nie dają się uczyć. Nawet, gdy się ktoś wykształci, nie znajdzie pracy, bo w kraju panuje bezrobocie. 49 - Jak podrośniesz - mówiła - sam zrozumiesz i przekonasz się, że w naszym kraju jest dużo niesprawiedliwości. W ten - dość gwałtowny - sposób skończyły sią moje lata dziecinne, pełne radości i spokoju. Pojąłem, że dotąd życic było tylko przedłużeniem pięknych bajek babci Szymczychy i ciotki Ocyfryjan-ki. Zaczynała się twarda, brutalna rzeczywistość. Dużym przeżyciem w okresie mojego dorastania, w drugiej połowic lat trzydziestych, były pielgrzymki na Kalwarią Pacławską, w których trzykrotnie uczestniczyłem. Pielgrzymi - pątnicy, po rusku-ukraińsku połoninyki-proszcza, to słowa o głębokim znaczeniu i sensie. Dawniej ludzie, którzy wybierali się na pielgrzymkę, uważali się za pątników - pokutników proszących. Nie można tego było równać z żebrakami, bo ci prosili 0 wsparcie materialne. Pielgrzym proszący to było o wiele więcej niż dziś delegacja do najwyższych władz państwowych. Szedł on do miejsca świętego z wiarą spotkania się z siłą nadprzyrodzoną, aby przed nią bezpośrednio złożyć swoje prośby. Przedwojenne starsze pokolenie, wybierając się z pielgrzymką, w pokorze przepraszało sąsiadów i innych, z którymi czasem się kłóciło czy gniewało. Pielgrzymkę ofiarowywało się w ważnych intencjach. Starzy, czując, że życie zbliża się ku końcowi, chcieli zyskać odpust zupełny za swoje grzechy. Młodsi szli w intencji załatwiania swoich trudnych spraw 1 kłopotów rodzinnych. Dorastające dziewczyny koniecznie chciały wyjść za mąż, więc taką pielgrzymką chciały wyprosić w cudownym miejscu lepszy los. Podrostki szły z ciekawości, a rodzice prowadzili dzieci w celu zapoznania się z tradycją, zwyczajami i tajemnicą cudownych miejsc. W każdej kompanii (co najmniej dwadzieścia osób) był przewodnik, przeważnie stary bywalec pielgrzymek. Musiał on znać historie, legendy i mieć dobrą dykcję. Musiał umieć tak mówić, ażeby duża kompania była zdyscyplinowana i z ciekawością go słuchała. Przewodnik znał odpowiednie miejsca, gdzie zawsze odpoczywali. Tam 50 Ogólny widok na kościół i klasztor OO. Franciszkanów w Kalwarii Pacławskiej. Obraz Matki Bożej w Kalwarii Pacławskiej. Dróżki - Wieczernik. Dróżki - Kajfasz. on słowem malował piękno przyrody i otoczenia jako dzieło Stwórcy. Wśród ludności pątnicy byli przyjmowani z szacunkiem. Wynoszono dla nich na drogą wodą, owoce i proszono o modlitwy w różnych intencjach. Otwierano przed nimi cerkwie, gdy kompania była duża, witano ją dzwonami. Pielgrzymi głośno modlili sią w intencji gospodarzy. Przy każdej kapliczce czy krzyżu klękano na obydwa kolana i modlono sią w intencjach, jakie przewodnik miał spisane na kartce. Na przewodnika kompania składała sią po parą groszy i wtenczas każdy dawał karteczką za swoją intencją na podróżną modlitwą. Pomimo, że w moim życiu było wiele pielgrzymek (Stara Wieś, po wojnie sanktuaria prawosławne w Jabłecznej i na Górze Grabarce, ostatnio pielgrzymka po sanktuariach Ukrainy), to moje pierwsze, młodzieńcze pielgrzymki na Kalwarią Pacławską, pozostawiły mi najpiękniejsze wspomnienia. W przedwojennym przewodniku po Kalwarii, jest zapisana piękna legenda. Mówi ona o kasztelanie przemyskim Andrzeju Maksymilianie Fredrze, który pojechał w swoje bory na polowanie. W pewnym momencie odbił od służby, gdyż zauważył pięknego jelenia uciekającego w kierunku dzisiejszej Góry Kalwarii. Kasztelan chciał go koniecznie upolować i w pogoni za nim coraz bardziej oddalał się od swojego orszaku. Na górze, gdzie dziś znajduje się stacja Ukrzyżowania, zwierze -jakby zmęczone ucieczką- zatrzymało się. Kiedy kasztelan przymierzył się do strzału, zobaczył nagle na porożu jelenia jaśniejący krzyż. W tym momencie strzelba wypadła mu z rąk. Zobaczył on, że nagle jeleń zniknął, jakby się rozpłynął w powietrzu, a krzyż, który opromieniała aureola wznosił się coraz wyżej, aż do chmur, gdzie zniknął. Podanie mówi dalej, że Maksymilian Fredro w miejscu cudownego widzenia postawił krzyż, a z czasem wybudował drewniany kościół. Dzisiejsze sanktuarium kalwaryjskie powstało w 1668 roku. Do wybudowanego kościoła i klasztoru przybyli oo. franciszkanie. Obok klasztoru powstała nieduża osada, również nosząca nazwę Kalwarii. Według planu z Jerozolimy, wymierzono miejsca Męki Pańskiej na Kalwarii, stawiając z początku krzyże, a później kaplice. Teraz jest tam czterdzieści jeden kaplic różnej wielkości połączonych tzw. 51 „dróżkami". Całość ukazuje Mękę Pana Jezusa oraz życie i zaśnięcie Matki Boskiej. W kompleksie tym jest jeszcze kaplica-pustelnia Mani Magdaleny i kaplica św. Michała i Rafała. Budowę świątyni klasztornej, która zachowała sią do dziś, rozpoczął szlachcic Szczepan Józef Dwemicki w dniu 3 czerwca 1770 roku (w podziemiach do dziś spoczywają jego szczątki). Konsekrował ją biskup kamicniecki Jakub Tumanowicz w 1776 roku. Od początku istnienia klasztor i kościół kalwaryjski nawiedziły trzy pożary. Ikona Matki Boskiej Kalwaryjskicj jest malowana na płótnie przyklejonym do deski. Podanie mówi, że w 1672 roku, gdy Turcy zdobywali Kamieniec Podolski, gdzie obraz ten sią znajdował. Turcy wrzucili go do rzeki. Pewnemu starcowi przyśniła sią Matka Boska i we śnie wskazała mu miejsce, w którym znajduje sią obraz. Poleciła mu zanieść go na Kalwarię. Starzec posłuszny poleceniu Matki Boskiej wydobył go z rzeki, owinął w płótno i omijając tureckie strażnice udał się w drogę na Kalwarię. Zatrzymał sią on na nocleg w Samborzc. Obraz ukrył w skrzyni. Na skrzyni tej spał syn gospodarza. Gdy ułożył się on do spania, to w czasie snu jakaś niewidzialna siła trzykrotnie go z tej skrzyni zrzucała. Wreszcie otworzono skrzynią i obecni zobaczyli, że z obrazu bije ogromna jasność. Chciano zatrzymać go w Samborze, ale starzec obstawał przy tym, że koniecznie musi ten obraz zanieść na Kalwarią, jak poleciła mu to zrobić Matka Boska, chociaż dokładnie nie wiedział, gdzie jest ta Kalwaria, bo nigdy tam nie był. Z dokumentów wynika, że w 1679 roku obraz ten już znajdował się na Kalwarii. Nieznany artysta ukazał na nim Matkę Boską jako królową. Tron jej stanowią obłoki. W prawej ręce trzyma berło., a na lewej spoczywa Dzieciątko Jezus, które prawą rączką błogosławi, a w lewej trzyma kulę ziemską. Matka Boża jest ubrana w czerwone, ozdobione kwiatami szaty, przykryte ciemnozielonym płaszczem. Jezus ma sukienkę popielatą. Z twarzy Madonny emanuje niezwykłe piękno. Obraz niepodobny jest do innych wschodnich ikon Matki Bożej; ma 119 cm wysokości i 81 cm szerokości. W 1777 roku kroniki odnotowały dziwne zjawisko, kiedy to twarz Matki Bożej trzy razy zmieniała barwę z koło ru białego na kolor czerwony, a pod koniec nabożeństwa obraz po kryła jakby sporzą- 52 dzona z siateczki zasłona. Różne wota świadczą, jak wiele łask Matka Boża w tej ikonie dała swoim wiernym. Po napaści Niemiec i Sowietów na Polską, w obawie przed profanacją i zniszczeniem, trzy razy trzeba było przenosić obraz. Pod koniec lat czterdziestych powrócił on na swoje miejsce w Kalwarii. Osobliwością Kalwarii są „dróżki", którymi pątnicy docierają do wspomnianych kaplic, chodząc po nich w zależności od treści i intencji. Wśród nich są: Rozważanie Mąki Pańskiej, Boleści Matki Bożej, Tajemnica Zaśnięcia i Wniebowzięcia Matki Bożej. Kaplice rozmieszczone są na obszarze 2x4 kilometry, na lesistych stokach: wschodnim i północnym Góry Kalwarii, w pięknej dolinie rzeki Wiar (Cedron), oraz na stokach Góry Wniebowzięcia (Oliwnej). Żeby obejść je wszystkie, trzeba wyjść z klasztoru o godzinie 6 rano i wtedy późnym wieczorem wejdzie się na Górę Ukrzyżowania -Kalwarią. Każdego roku 2 i 15 sierpnia szli pątnicy z Pakoszówki na Kalwarią Pacławską. 2 sierpnia na Matkę Bożą Anielską, odbywał się odpust zupełny, tak zwany „Porcjunkula" - ważny, ale jeden z wielu odpustów kalwaryjskich. Szli na niego przeważnie ludzie starzy i podrostki chcące wszystkiemu dobrze się przyjrzeć, gdyż nie było w tym czasie wielu pielgrzymów. Pierwszy raz pielgrzymowałem tam na 2 sierpnia w 1937 roku. Miałem wówczas piętnaście lat i byłem bardzo ciekawy, jak to będzie wyglądało. Ale najpierw trzeba było się do pielgrzymki przygotować. Moja mama nie miała córeczki, która mogłaby pomagać jej przy kuchni. Na sześciu synów, jedynie ja - środkowy - od maleńkości pomagałem przy kuchni. Podobała mi się ta praca i polubiłem ją tak, że nawet teraz, na stare lata, interesuje mnie receptura stołowych smakołyków. Na pięć dni naszej podróży mama napiekła pytlowego chleba, bułeczek i słodkich rogalików. Przygotowała też domowy twaróg. Wyciskało się z niego do sucha serwatką, dodawało się odpowiednią porcję masła domowego i wszystko razem dobrze mieszało. Tak przygotow-ny ser wkładano do kamiennego garnuszka i przykrywano z wierzchu czystym listkiem kapusty albo chrzanu - nawet w gorące dni nic poddawał się on psuciu i miał dobry, specyficzny smak. 53 29 lipca, po północy, wychodziła ze wsi grupa ludzi. Jeżeli było ich co najmniej dwudziestu, to była to tak zwana kompania. Jeżeli było mniej, to na Kalwarii łączyli się z taką druga grupą i dopiero wtenczas tworzyli samodzielną kompanię. Oszczędzając obuwie, nieśli je w tobołkach. Szli więc boso, przeważnie drogami i trawiastymi miedzami, z Pakoszówki, przez Srogów Górny, Falejówkę, Raczkową. Często te trzy wsie tworzyły jedną kompanię. Osobliwie na Zielną potrzebne były duże, silne kompanie (o potrzebie tej „siły" powiem dalej). Z Raczkowcj szło się do Dębnej, Mrzygłodu, Tyra-wy Solnej, idąc popod las. Z boku zostawała wieś Sicmuszowa i Rozpucie, dochodziło się do dużej wsi Krcców, z niej do Kuźminy, Lcszczawy, Łomny, Trójcy, Posady Rybotyckicj, niemieckiej kolonii Makowa, a od niej w odległości 5 kilometrów znajdowała się Kalwaria Pacławska. Ażeby nic było nam z mamą za ciężko, brat Staszek odwiózł nas koniem do Krecowa. Dalej drogi przejezdnej nie było. Tam dognaliśmy kompanię, która wyszła ze wsi o północy i tu miała pierwszy odpoczynek. Kompania była mieszana: Polacy i Ukraińcy - w tym czasie nazywani jeszcze Rusinami. Pamiętam, szło jedenaście starszych kobiet oraz czternaścioro młodzieży i pod-rostków. Między nami szła nieżyjąca już dziś Zofia Myśko, która znała dobrze wszystkie drogi na skróty, gdyż miała męża ze wsi Trójca, niedaleko Kalwarii i w tej wsi pielgrzymi z Pakoszówki zawsze nocowali. Anna Pisula, która szła ze swoim synem Wład-kiem, i moja mama opowiadały legendy oraz objaśniały nam wszystko. Pisulowa była kobietą na te czasy bardzo oczytaną, o dobrej dykcji. Wieczorami, na postojach opowiadała nam historie zaczerpnięte z literatury. Moja mama i starsza od mej kobieta zwana Boni-chą, pilnowały porządku i grzeczności u podrostków. Zaraz na początku tajemniczo zapowiedziano nam, że kto nic będzie posłuszny i grzeczny, to przed Kalwarią będzie musiał całować starą Niemkę w bardzo brzydkie miejsce. Naiwności u nas nie brakowało, więc wierzyliśmy we wszystko. Dlatego przez całą drogę staraliśmy się zachować względną dyscyplinę. Porządek był taki. Rano śpiewano godzinki do Matki Boskiej, przez drogę też śpiewano różne pieśni religijne. Obiadowy spoczynek był koło cerkwi we wsi Łomna, 54 bo tam był proboszczem ks. Tymczyszyn, rodak z naszej wioski, który gościł nas dobrymi owocami ze swojego sadu. Między Lcszczawą, a Łomną, w czystym polu stała kaplica, tzw. Pustelnia. Pisulowa opowiadała o niej legendę, według której te tereny dawniej były zalesione. W lesie pewien pokutujący człowiek zbudował tę pustelnię. Żył w niej do śmierci i koło tej kaplicy jest pochowany. Mówiła też o tym pieśń, którąśmy śpiewali: Dawna święta powieść niesie o pustelniku, Który z dala żył w tym lesie, w ciasnym kąciku. Ledwie tylko dzionek świtał, zaraz Matkę Boską witał - Zdrowaś Maryjo! Dalej ta pieśń mówiła, że Pustelnik zaprzyjaźnił się z ptaszkiem, który też wyuczył się słów Zdrowaś Maryjo. Zawsze,wylatując ze swojego gniazda', witał Pustelnika tymi słowami. Jednego razu, gdy ptaszek szczebiocąc, cieszył się życiem, zaatakował go jastrząb. Biedne ptaszę w ostatniej chwili zakwiliło: Zdrowaś Maryjo. Na pewno jastrząb nie spodziewał się od ptaszka ludzkiego głosu - na te słowa zląkł się i uciekł, a ptaszyna ocalała. Późnym popołudniem doszliśmy do wsi Trójca. Całą drogę tereny górzyste i lesiste. Wioski rusko-ukraińskie. Wsiową biedę widać na każdym kroku. Małe, niskie, kryte słomą dom łączone z zabudowaniami gospodarczymi. Na pagórkach koło cmentarnych zagajników kopulaste cerkwie, w większości drewniane. Murowaną cerkiew spotkałem też w Posadzie Rybotyckiej i miasteczku Ryboty-czach. Zaś na całej trasie - tylko dwa kościoły rzymskokatolickie: w Mrzygłodzie i Rybotyczach, oraz niemiecką kirchę protestancką w Makowej. We wsi Trójca stanęliśmy na nocleg w domu, z którego miała męża nasza przewodniczka, Zofia Myśko. Mały domek przywitał nas niesamowitą ilością much. Zaraz za oknem naszej izdebki leżał bowiem w nieładzie gnój. Nasze stare babcie zadecydowały, że za jakieś - urojone przez nie - grzechy musimy odbyć pokutę. Zanim pozwolą nam coś zjeść, musimy odśpiewać cały Różaniec i całą, strasznie długą pieśń „Trójca Bóg Ojciec, Syn Boży, Duch Święty, 55 Trójcy Bóg jeden nigdy nic POJSty" Pieśń ta w pojedynczych zwrotkach omawiała całe „Wiczą" oraz wszystkie przykazania Boże i kościelne. Ze zmęczeni^ bez jedzenia, zasnąłem. Dziwne było dla mnie tylko, że jedynie pisulowa i mama miały książeczki i z nich prowadziły te nabożeństwa. Reszta kobiet - przeważnie analfabetki - czterdzieści dwie zwrotki tcJ pieśni umiały na pamięć i nic można ich było w niczym oszuKać. Jeszcze gdy w środku nocy przebudziłem się, bo pchły, którycl"1 w ty111 domu było chyba tyle, co much nic dawały spać, słyszałem jak tc przemęczone kobiety mruczały pieśni religijne. Wstaliśmy dodnia. Tu muszę wyjaśnić, że prości ludzie nic używali zegarków. W niektórych bogatszych domach wisiały na ścianie duże wahadłowe zegar/) czCst0 z kukułką. Myśmy czas określali następująco: dodnia - była to pora pomiędzy drugą a trzecią rano. Od trzeciej do siódmej ¦-t0 było rano, a południem nazywano czas, gdy słońce było w zenic'e- Tak więc wstaliśmy dodnia. We wsiowym potoczku obmyliśmy się i - śpiewając godzinki - pomału szliśmy przez Posadę Rybotycką, gdzie stała bardzo stara.z kamienia zbudowana cerkiew, o której mówiło się że ona z tatarskich czasów". Dalej, przez miasteczko Rybo-tycze, doszliśmy do wsi Makowa, która była niemiecką kolonią. Niemcy w tej wsi wszyscy byli luteranami. Swoją postępową gospodarkąu prostych ludzi budzili zaciekawienie i poważanie. Ich wyznanie protestancki przyjmowano jako rzecz normalną. Mówiono po prostu: „Niemc\ mają swoją wiarę". Zauważyłem, że koloniści z Makowa nie byli lepsi od swoich - często złośliwych - współbraci katolików. Gdy Pochodził czas pielgrzymek na Kalwarię, obcinali tarmowy żyw'Płot> który był po obu stronach drogi-wąwo-zu, przez który musieliby przejść. Idąc boso, kłuliśmy boleśnie nogi. Stare babcie pouczały.żebyśmy znosili to cierpliwie i w pokorze, bo Chrystus też szedł po ciernistej drodze. Znając Pismo Święte, nic byłem co do tego przekonany. Młodzi chłopcy niemieccy stali na brzegu wąwozu i śmiejąc się, szwargotali coś o „di dumen Polakc". Chociaż w tym czasicniezbyt dobrze rozumiałem po niemiecku, tc słowa zapamiętałem, potem wielokrotnie słyszałem je w czasie oku-¦ • ' tejciernistej drogi przeprawiliśmy się drugi raz pacji. Po przejściu 56 przez rzekę Wiar i około stu metrów za rzeką spotkaliśmy pierwszą kalwaryjską kaplicę św. Michała Archanioła. Koło tej kaplicy urządzano odpoczynek, podczas którego kobiety igłą, bez rozczulania się, usuwały kolce z naszych stóp. Po skromnym posiłku przewodniczka zadecydowała, że wszyscy idący na Kalwarię pierwszy raz, wezmą z rzeki kamień wielkości proporcjonalnej do swoich grzechów. Powinno się go nieść tylko najednym ramieniu, przytrzymując ręką. Nie oglądając się za siebie wynieść go na górę Kalwarię, a tam złożyć przed kaplicą Grobu Bożego. Samemu należało położyć się krzyżem i odmówić sześć pacierzy w intencji Ojca św. Jak zapewniały nasze babcie, pierwszy, który wejdzie na górę z tym kamieniem, będzie miał zapewnione wiele szczęścia i pomyślności w życiu. My, podrostki mało jeszcze wiedzieliśmy o tych dobrodziejstwach i pomyślności, wesoło śmialiśmy się, gdy starsze panny ścigały się z wiarą, że gdy pierwsza wyjdzie na górę, to i pierwsza wyjdzie w tym roku za mąż. Za nami posuwała się reszta kompanii, śpiewając nabożnie „Gwiazdo śliczna, wspaniała...". Idąc pod górę, zobaczyłem p0 prawej stronie rozłożony obóz cygański. Stało tam parę wozów pod namiotami, a także namioty poustawiane na ziemi. Niedaleko od nich nieduże stado spętanych koni pasło się na ugorowej trawie. Cyganie z hurmą dzieci strasznie hałasowali i przy słomianym ognisku opalali świnię. Przystanąłem, lubując się tym widokiem. Myślałem sobie, że jak będę umiał lepiej malować, to namaluję taki obraz. „Ty się przyczyń za nami, o Kalwarejska Pani..." - usłyszałem za sobą śpiew naszej kompanii. Przyśpieszyłem kroku, ażeby nie zauważyli, że gapiłem się na Cyganów. Na wyznaczone miejsce doszedłem jako jeden z ostatnich. Przypomniało mi się proroctwo starszych, że przez to moje zaniedbanie nie będę miał pomyślności w życiu. Położyłem kamień przy dużej kaplicy Grobu Pańskiego i przeczytałem tabliczkę z napisem: „Budowa kap lic jest zakończona. Prosimy kamieni nie wynosić. Złóż ofiarę na utrzymanie Kalwarii". Szczęście, że babcie nie umiały czytać, bo pewnie kazałyby nam tc kamienie z powrotem zanieść do rzeki. Popatrzyłem na leżących. Wszyscy leżeli krzyżem, co mnie zdziwiło - do góry twarzą. U nas w cerkwiach kładziono się krzyżem twarzą do ziemi. Po- 57 spiesznie położyłem się na ziemi po swojemu, gdyż kompania dochodziła na miejsce. Ich śpiewanie ucichło i usłyszałem gniewny głos Magdy od Maćka: - O! Ły byzstydny grzysznyki, jak ły du Przynajśłiyntszyj Trójcy słoji pyski pułystałjali? Jak automaty wszyscy naraz siedliśmy. Magda z-Bonichą w pozie modlitewnej stały nad nami. Bonicha półgłosem spraszała Maćkową: - Magduś, ni gadaj jim nic złego, bu łoni moży ni łidzieli. Wszyscy z powrotem położyli się twarzą do ziemi. Rozmowa tych dwóch kobiet i ich wsiowy żargon rodem z Pakoszówki roz-śrnieszyły nas do tego stopnia, że ktoś obserwując z boku, mógł myśleć, że płaczemy. Bonicha klcząc dalej, medytowała po swojemu: - Łidzisz Magduś, nikjim naprzód ni pułiedział i teraz biydny płaczut. Pogłaskała mnie po głowie, mówiąc dalej swoją perswazją: -Ni płaczci dzieci niy, napełnu łas Pan Bóg ni łidziuł, bu pu łubie-dzie poszyd si przyjść pu raju. # Z tego wyjaśnienia wszyscy się już na dobre śmiali, ale tak żeby staruszki nie widziały, bo w tym czasie publicznie śmiać się ze starszych nie było można. Po modlitwie zrobili składki po 20 groszy od osoby na mszę św. do kościoła i do cerkwi. Gdy przyszło układać intencje tej mszy, kobiety bardzo się między sobą kłóciły, bo każda chciała włożyć tam swoją intencję. Gdy już ustaliły, połowę pieniędzy do kościoła wzięła Pisulowa, a drugąpołową do cer-Icwi miała zanieść Zofia Myśko. „Żyby Pan Bóg dał lepszyj rozum ludzium" - taką intencję podyktowała do cerkwi Bonicha. Nikt z Rusinów się tej intencji nie sprzeciwiał. Trochę się obczyścili-śmy. Ci, którzy mieli jakieś obuwie, zaciągali je na nogi. Nic wiem dlaczego, ale starsi ludzie do kościoła czy do cerkwi nie wchodzili boso. Mimo iż zawsze oszczędzali swoje wzucie i zwykle nosili pod pachą, przed świątynią czyścili nogi, ubierali buty i wchodzili do kościoła. Po nabożeństwie znowu obuwie ściągali i boso wracali do domu. Dzieci przeważnie chodziły boso. Gdy byliśmy już wszyscy gotowi, Bonicha zarządziła, ażeby zaśpiewać jedną pieśń 58 po rusku: - „Bu niech Pan Bóg ni myśli, ży tu idum sami Pulaki". Myśkowa zaintonowała: Pryjszlyśmo tutka wsi i stań i motodi, Za weś nasz narid Tebe my mołym na Kalwarskij, Światij Hori. Przed kościołem, klęcząc, śpiewaliśmy po polsku: Witamy cię Kalwario miejsce święte, wybrane, Na tej górze w tym klasztorze Matki naszej kochanej. O Pociecho jedyna... W tym czasie Pisulowa poszła do środka zanieść na mszę. Za chwilę wyszła z księdzem, który pokropił nas wodą święconą i ze śpiewem weszliśmy do kościoła przed ołtarz Matki Bożej. Był zasłonięty. Wszyscy znowu nabożnie padli krzyżem przed ołtarzem. Po paru minutach dzwoneczki ogłosiły, że cudowny obraz odsłonięta. Ukląkłem i zobaczyłem przepiękną twarz Bogurodzicy, która z dobrocią patrzyła na mnie. Z wielką wiarą i ufnością wyszeptałem: „Nie opuszczaj mnie w moim życiu Matinko Boża". Gdy dziś myślę o swoim życiu, to wierzę, że w ten czas ona mnie wysłuchała. Jak zawsze z ciekawości, rzuciłem okiem po ołtarzu. Z pietyzmem poustawiane świeczki swoim światłem podkreślały Jej tajemniczy, nieziemski wygląd. Po obydwu stronach ołtarza na ścianach porozwieszano dziękczynne wota. Między nimi wisiały dwa szczudła, z pomocą których chory przyszedł na Kalwarię, a zdrowy wrócił do domu. Nadchodziła ze śpiewem druga kompania, obraz zasłonięto, a my bocznymi drzwiami wyszliśmy koło kaplicy św. Anny. Pisulowa zarządziła: - Po nieszporach w kościele, Rusini pójdą do cerkwi. Tam ciotka Bonicha przypilnują, ażeby wszyscy poszli do spowiedzi. -- A kiedy Komunia? - zapytaliśmy. - Rano, o piątej, będzie Komunia dla Polaków koło kaplicy św. Anny. Rusini dowiedzą się w cerkwi. 59 Po nieszporach w kościele mama jak zwykle dała mi wskazówki, co do mojego postępowania: - Idź, ŁadziU, ze swoimi do cerkwi. Tam cię ksiądz wyspowiada. Z perspektywy lat wydaje mi Się, że wówczas ludzie nic byli należycie przygOtowam ^0 spowiedzi. W większości spowiadano się raz do roku, przed Wielkanocą, bo takie było przykazanie cerkiewne. W naszym dornu mama dodatkowo kazała nam przystępować do spowiedzi jeszcze (jwa raZy: w rocznicę śmierci ojca i przed Bożym Narodzeni em. Posyłała nas do cerkwi w Lalinie, zawsze z tymi słowami: „Idźcie, ta m was ksiądz wyspowiada". Faktycznie, tak było. Ja tylko mówiłern, kiedy mniej więcej byłem u spowiedzi, a o resztę ksiądz sam wypytywał. Ja tylko kiwałem głową na tak albo na nie. Zaraz za klasztornym ogrodzeniem, na dużym placu, stała murowana, w stylu bizantyjskim, cerkiew z jedną kopułą. Nad jej drzwiami znajdowała si^ duża galeria dla odprawiania nabożeństw na polu. Niedaleko stała druga, drewniana cerkiew, a dalej na dużym przy-cerkiewnym plaCu była wybudowana „Ruska Kalwaria"- 14 kaplic Męki Pańskiej- 1 tu też, jak przed kościołem, leżeliśmy krzyżem i odmawialiśmy przepisowe modlitwy. Myśkowa zaniosła na Służbę Bożą, z nią wyszedł ruski ksiądz, który w krótkich słowach powitał nas jako rodakó\v grckokatoliekiego biskupa Koeyłowksiego, który na ten czas był Władyką diecezji przemyskiej. „Pokazy nam, szczo ty nasza Maty Wsebłaha..." - ze śpiewem na ustach weszliśmy do cerkwi. Ikona-obraz Matki Bożej, w Rzymie podarowany Rusinom na Kalwarię, wisiał za ikonostasem na ścianie. Z boku stał duży ołtarz Maryjny, a w nim chyba Ikona Po-czajowskicj Bojłuj-O(izjcy Bogurodzica namalowana była w pełnej postawie, z dzieciątkiem na ręku (Odigitria). Przed mą klęczał mo-nach (zakonnik) Dużo światła z kopuły cerkwi i mnóstwo świec, ukazywało pątnikowi Matkę Bożą w ogromnej radości i prostocie. Bardzo dużo wyszywanych ręczników, kraśnych chustek i zwojów płótna było dziękczynieniem za odebrane łaski. Na razie było tu tylko kilka kompanii. Ksiądz ogłosił, że uroczystości ku czci s\\>. proroka liii (Eliasza), które przypadają 2 sierpnia, rozpoczną się 1 sierpnia o godzinie 17.00 nabożeństwem Weczimia. Na ten dzień Oj ** * mowci roboty bo kupić nie było za co. mowy równy, f Mas/tomy dzwon w2Vwał na nieszpory. Krótki odpoczynek i juz kiaszioi j ^ Kroiiu oup y dprawianc tylko do godziny pierw- W owym czasie msze mogły bycoap .. Ljz b ¦¦ ¦ m„,;qł sze,7o obiadu Każdy, kto chciał przystąpić do Komunii sw musiał by na czc o od północy. Tak samo i księża zachowywali taki eucha-byc na czczo uuP y- „„7VSCV szliśmy do kościoła, po nieszpo-rystyczny post. "W™™^ odbywała ^Weczmua. Każdy rach Rusmi poszli do cerk3Z;bietyypilnow^ żcby młodziez t, muS1ał się wyspowiadać, ***** Złudzi a^ło księży. Ksiądz, powmnoscwypełniła. Wcckw.by ^ ^.^ który spowiadał, co jaki ^SJ b ^ BozuCktodajenamsz,) Z u-J J^ [olejce do sp0. "S-d^ I wadai, NasL przewodniczka dała naprzód na Służbę, ale me spow , . .. . , c„mvipd7j Wcczirniasią kończyła, a ja nie mia-zajeła nam kolejki do f*L" S1 hall. ^.0Jłcm do kościoła lem nadziei na spowiedź bowsysy^^ ^ ł mamie sytuacją. ' . r. prowadziła mnie polskim księdzem. zacznie. Po chwili us c się przed onfeSJonale iczekałem, az ksiądz m: 62 - Co tak klęczysz jak cielę, ja mam się za ciebie spowiadać? Dostałem jeszcze większej tremy i, jąkając się, zacząłem wyznawać swoje grzechy. Miałem w planie, że się wyspowiadam, że w niedzielę z chłopakami z Lalina, w czasie nabożeństwa, chodziliśmy do księżego sadu na jabłka i śliwy. Do swego księdza bałem się iść, bo na pewno za pokutę kazałby mi przychodzić na plebanię rżnąć sieczkę albo do innej roboty. Tu postanowiłem, że więcej po jabłka już nie pójdę (bo i tak się skończyły), to wyspowiadam się z tego grzechu. - Chodziłem proszę ojca duchownego do księdza na jabłka -ledwie wyszeptałem, nic nie mówiąc, że to było w czasie nabożeństwa. Usprawiedliwiłem siebie, że Pan Bóg dobrze wie, jak to było. - Ile razy kradłeś te jabłka - usłyszałem pytanie księdza. No, dla mnie to było coś niepojętego. Nigdy nie przypuszczałem że trzeba liczyć, ile razy się grzeszy. Jaką bądź cyfrę podawać bałem się, bo to mogło być kłamstwem i spowiedź byłaby świętokradzka. - Nie pamiętam, proszę ojca, ile to razy było - wyszeptałem wiedząc, że skłamałem nie mówiąc, że w każdą niedzielę lata. - Ty synu wcale nie przygotowałeś się do spowiedzi. Idź, zrób rachunek sumienia i przyjdź z powrotem. Jak z procy odskoczyłem od konfesjonału, przepychając się między ludźmi, wyszedłem na pole. Matka pewnie mnie obserwowała i zauważyła, że ksiądz mnie nie żegnał i nie pukał w konfesjonał. Znowu skłamałem, że spowiednik kazał mi iść do swojego księdza. Zapewniłem mamę, że idę do cerkwi i dobrze się wyspowiadam. Tu już nie kłamałem. Poszedłem do cerkwi, za pokutę sam stanąłem na końcu długiej kolejki i gdzieś pewnie za godzinę ukląkłem przed księdzem (u nas nie ma konfesjonału - klęka się przed księdzem, on nakrywa petenta stułą i odmawia modlitwy). - Proszę ojca duchownego, zgrzeszyłem bardzo, bo poszedłem do polskiego księdza do spowiedzi i tam nic umiałem się wyspowiadać - rozpocząłem spowiedź. Ksiądz się roześmiał. - A po co żeś ty tam szedł? Nie masz swojej cerkwi? Odpowiedziałem, że mama mnie tak doradziła, bo tam się można prędzej wyspowiadać. Ksiądz zaczął mnie spowiadać, a ja tylko kiwałem głową na tak albo na nic. Wreszcie on dopomógł mi wyjść z tego całego zamieszania. 63 - Jeżeli jeszcze pamiętasz jakiś grzech, o który ja nic pytałem, to powiedz. Ja odczytam „Jcktcnię", bo diak czeka - doradził mi ksiądz. - Proszę ojca, wy jeszcze nic pytali... - zacząłem, ale ksiądz nic słuchał. Stanął i zaczął śpiewać „Jcktcnię" (litanię), a ja czym prędzej opowiadałem o tych nieszczęsnych jabłkach i już wszystkie grzechy dokładnie wymieniłem, nawet że mamę okłamałem. Cieszyłem się, że ksiądz zajęty nie słucha, a ja tak szczerze i pięknie się wyspowiadam. Nareszcie ksiądz skończył swoje: - Więcej grzechów nie pamiętasz? Za wszystkie szczerze żałujesz? Obiecujesz się poprawić? Za pokutę w czasie dróżek trzy razy pokłoń się do samej ziemi, byj sia w hrudy (bij się w piersi) - i dał mi rozgrzeszenie. Byłem bardzo szczęśliwy i o wiele lżejszy bez grzechów. Po wse-nocznym bdiniju (całonocnym czuwaniu) w cerkwi o północy wyszła procesja „na ruskie dróżki", kaplice Męki Pańskiej, które były poustawiane na dużym cerkiewnym placu. Już zaczęło świtać, jak wróciliśmy na nasz strych, do reszty kompanii. Pocałowałem mamę w obie ręce, przepraszając za wszystko. Ona zaspana nic nie pytała. Pewnie myślała, że tak mi kazał ksiądz, za pokutę. Postanowiłem wtenczas twardo, że na księże jabłka więcej nie pójdę. Dziś dobrze pamiętam, że obietnicy dotrzymałem. O piątej rano odprawili „Jutrznię" i była czytana cicha „Służba Boża", na której przystępowaliśmy do Komunii św., śpiesząc się, bo o szóstej rano wychodziła procesja do kaplicy św. Rafała, rozpoczynając „dróżki". Kalwaryjskic kaplice w swej oryginalności architektonicznej mają swoją niejednakową wielkość. Małe kaplice mają wymiar 3 x 4 m i wysokość 4-5 m. Średnie kaplice mają około 4 x 8 m i 7 - 8 m wysokości. Duże kaplice w formie kościółków mają około 5 x 10 m i są wysokie na 12-15 m, z gotyckimi sygnaturkami na środku dachu. Nieodłącznym elementem odpustowego pejzażu były „odpustowe dziady", a tych najwięcej było właśnie na Kalwarii. „Kalwaryj-skie dziady" siedziały przed kościołem i przed cerkwią. W liturgii wschodniej kładzie się duży nacisk na dawanie biednym jałmużny. Wierzy się, że modlitwa biednego ma większą wartość przed Bogiem. W latach trzydziestych „dziadowali" różni spekulanci - był to dobry zarobek. Ale -jak opowiadano - w tym cza- 64 sic kalwaryjskic dziady miały nawet coś w rodzaju związku zawodowego. Zdarzało się, że mezarcjestrowany przybłęda ginął i śladu po nim nic było. Każdy pielgrzym miał obowiązek wspomagać dziada, dając ofiary, nie mniejsze niż w cerkwi czy kościele. Dawano im także karteczki ze spisem dusz na wypomnienie. Zauważyłem, że byli podzieleni na jakieś wspólnoty. Gdy mama dała karteczkę z ofiarą, podawali ją do starszego i ten dopiero ją odczytywał. Reszta jego kolegów odmawiała bez przerwy „Ojcze Nasz" i „Zdrowaś Mario". Modlili się też po ukraińsku „So duchy prawednych" i „Wicz-nuju pamiat". Te modlitwy przeważnie śpiewali. Gdy pierwszy raz wszedłem między nich, ogarnął mnie ogromny rwetes. W tym krzyku trudno było zrozumieć, co mówią i śpiewają. Ludność ruska dawała ofiary bardziej zabobonnie, bojąc się, że dziad przy pomocy zmarłych dusz może wyrządzić wielkie szkody. Myśmy więc czym prędzej spełnili swój obowiązek i dołączyliśmy do kompanii- Te pamiętne dla mnie dróżki w 1937 roku prowadził sam gwardian klasztoru kalwaryjskiego. Rozpoczynano je zawsze od kaplicy św. Rafała. Przed każdą kaplicą śpiewano specjalnie ułożoną pieśń. Na przykład przy stacji Męki Pańskiej: - Ruszamy Panie! Męki twojej ślady... - ...byśmy pożytek zbawienny odnieśli w tej drodze, a ty zaś w sercach racz pobudzać żale św. Rafale. Średniej wielkości kaplica stała około 300 m na wschód od klasztoru, w środku znajdował się ołtarz św. Rafała Archanioła. Po odprawieniu przepisowych modłów, ruszyliśmy do drugiej kaplicy -„Wieczernika", który stał około 2-3 kilometrów od poprzedniej, w dolinie rzeki Cedron (Wiar): - ...Po raz ostatni z uczniami wieczerza... -jedna z wielu średniej wielkości kaplica z malunkiem Ostatniej Wieczerzy. Trzecia nieduża kaplica: Brama wschodnia: - ...Wychodzi z miasta bramą ku Ogrójcu... Dalej, za rzeką Cedron, duża kaplica-kościółek: Grób Matki Bożej. W niej dwoje drzwi: wejściowe i wyjściowe. W środku, na wysokim katafalku-ołtarzu, w odkrytej trumnie leży naturalnej wiclko- 65 ści figura Matki Bożej. Po wyjściu z kaplicy-grobu, około 300 m pod górą Oliwną, stoi kaplica piąta - „Ogrójec": - ...Przeto w Ogrójcu klęka na modlitwę... -jest nieduża, z przedstawieniem modlitwy Pana Jezusa. Trochę dalej, pod górę, średniej wielkości szósta kaplica- „Pojmanie": - ...Okrutny żołnierz powrozem krępuje... - W środku malunek tej sceny. Siódma stacja, krzyż koło rzeki Cedron: .- ...Bije, popycha Żyd nieposkromiony...za włosy targa, z mosty strąca w wodę... - Nad wartkim strumieniem jest kładka. W większości pielgrzymi idą jednak wodą, wielu się w tej wodzie przewraca, na pamiątkę, że Jezus pobity też się przewracał. Ubrany przewróciłem się i przez cały gorący, letni dzień odczuwałem miły chłód. Ósma kaplica - Brama Południowa: -.. .Wiedzie Go w miasto pospólstwo zapite... - Z powrotem pod lesistą górę Kalwarię, około jednego kilometra do dziewiątej kaplicy „U Annasza": - ...Baranek cichy u Annasza staje... - Kaplica średniej wielkości, z malunkiem żołnierza Malchusa, który bije Jezusa po twarzy. Dziesiąta kaplica wielka: „U Kajfasza": - ...Po takich wzgardach do Kajfasza wiodą... - W środku, na ścianie malunek żydowskiego Sanhedrynu. Z tyłu, w tym samym budynku, kaplica „Zaparcie się Piotra": - ...Piotr się w tym czasie przy ognisku grzeje..., gdy go poznali raz jeden i drugi, nie znam go mówi... Dwunasta kaplica w piwnicy, pod domem Kajfasza. Mokre, ośli-złe, kamienne schody, w kącie, naturalnej wielkości figura Jezusa, okręconego łańcuchem przybitym do ściany, na środku studzienka. Mówiono, że z leczniczą wodą. Trzynasta stacja, w tej samej kaplicy. „U Kajfasza powtórnie": - ...W domu Kajfasza schodzi się starszyzna... - Tej samej co i pieśń treści malunek na ścianie. Czternasta, duża kaplica w formie dworku: „Ratusz u Piłata": - ...stąd w wielkiej hurmie, przed Piłatem stają... - W dużym budynku są jeszcze cztery kaplice, treścią związane z Męką Pańską. Piętnasta kaplica średniej wielkości - „U Heroda": - ...Sły- 66 sząc, że Jezus z Galilei rodem.^ kazc g0 stawiać przed królem Herodem... - Stoi ta kaplica około 500 m w stronę Kalwarii od Piłata. 300 m z powrotem i szesnasta kaplica „U Prokli": - ...Zacna Piłata żona, Prolklą zwana... - Podanie mówi, że była potajemnym uczniem Chrystusa. W czasie jego procesu wstawiła się za nim u Piłata. Siedemnasta kaplica „Z po wrotem u Piłata". Teraz obchodzi się te stacje-kaplice. „Biczowanie;": - ...Króla nad królami wiąjją do pręgierza... „Cierniem koronowanie": - ... i wgnietli na głowę cierniową koronę... „Oto człowiek", „U Piłata skazany na śmierć": - ...i dekret śmierci na Jezusa pisze... Z podwórza „U Piłata", około 20 m na południe, stoi osiemnasta kaplica: „Gradusy". Jest tam ułożonych dwadzieścia osiem stopni kamiennych i zabudowanych schodów, które razem z Ratuszem Piłata stanowią całość kompleksu. Kazano nam tyłem, na klęczkach, z rękami założonymi na plecach schodzić w dół, na każdym stopniu powtarzając: „Któryś cierpiał..." i całować te stopnie. Pocałowałem pierwszy, kiedy ktoś porządnie kopnął mnie w czoło tak, że spadłem w dół. Według podania „święte schody" od Piłata znajdują się w Rzymie, postawiono tam dla nich specjalnie kościół. Po wyjściu z „Gradusów", n;i rozległych pastwiskach klasztornych godzinę odpoczywaliśmy. Na placu było wielu kramarzy. Sprzedawali przeważnie owoce, kiszone ogórki, kalwaryjskie obwarzanki, które-nadziane na sznurek - były do nabycia co parę metrów. Chodziliśmy w nich pookręcani jak w koralach. Było też dużo pierników i słodyczy. Mała szklanka aromatycznej, koperkowej wody z ogórków kosztowała dwa grosze. Za kiszony ogórek trzeba było zapłacić od 2 do 5 groszy. Paru kramarzy, między nimi i żydowskich, sprzedawało książeczki do nabożeństwa i inne - w języku polskim i ukraińskim. Żydzi za handel w tym miejscu płacili klasztorowi odpowiednie opłaty. Przypominam sobie, jak żydowski sprzedawca katolickich książeczek do nabożeństwa natrętnie reklamował je starej Bonisze. - Niech babcia kupi, przydu si, jak pójdzi du nieba. Te ksienga sum ruski i polski. 67 - Ta ja ni wmiju czytaty - uśmiechając sią mówiła Bonicha. - Ny, na co tebi czytaty. Te ksiyngi jynu si trzyma w ręki i prostu sijidzidoraju. - Ta ty kuchanyj ni chryszczenyj, a chrystyjańśki ksiunżki pryda- jesz? - dziwiła sią Bonicha. W czasie odpoczynku siadłem na uboczu. Już w tym czasie lubiłem samotność i oddawanie sią medytacjom. Byłem wnikliwym słuchaczem i obserwatorem, uważnie podglądałem wszystko, co tylko nawinęło mi sią pod oczy. Tu latem trzydziestego siódmego roku, na tych pierwszych dróżkach Mąki Pańskiej zauważyłem i usłyszałem to, co zaczynało różnić nas z Polakami. Ksiądz, który prowadził nasze dróżki, podobał mi sią jako kaznodzieja i polski patriota. Niedaleko za nami chodziła osobno po dróżkach inna - czysto ukraińska -kompania. Ukraińcy śpiewali i modlili sią bez ksiądza, po swojemu. Przy niektórych kaplicach spotykaliśmy sią. Właśnie w jednej z nich nasz ksiądz głosił kazanie, gdy z głośnym ukraińskim śpiewem nadeszła wspomniana kompania. Możliwe, że ten śpiew przeszkadzał ksiądzu w kazaniu, gdyż odezwał się w te słowa: - Powiedzcie tym kabanom, ażeby sią zachowywali ciszej. Na co Ukraińcy zamiast religijnej zaśpiewali pieśń patriotyczną: „My hajdamaki, my wsi odnaki". Zapamiętałem też kazanie „U Piłata", gdzie zdenerwowany ksiądz mówił, że Ukraińcy buntują spokojnych ruskich chłopów, a masoneria z Żydami znieważa ksiądza metropolitą Sapiehą. - A ci, co Jezusa ukrzyżowali, co oni na tym świątym miejscu robią? - krzyczał pokazując na żydowskie stragany. Na to wezwanie młodzi chuligani poprzewracali Żydom ich kramy. - My najprzód klasztorowi zapłacili za to miejsce, oddajcie nam nasze pieniądze- lamentowali starozakonni. Po niemożności dalszego kształcenia sią, zadecydowałem, że pójdą do zakonu i tam bądą dalej sią kształcił. Do naszego polskiego sąsiada Ciupy przychodziło pismo „Rycerz Niepokalanej", w którym mię-dzy innymi, opisywano życie i misje zakonu oo. Franciszkanów w Japonii, w mieście Nagasaki. Pożyczając, czytałem to pismo i jako chłopak strasznie napaliłem sią, aby iść do tego zakonu i żeby pojechać na misje do Japonii. Nawiązałem korespondencją 68 t z o. Maksymilianem Kolbe z Nicpokalanowa. Napisałem do niego dwa listy, a od niego otrzymałem jeden. Po moich spotkaniach z franciszkanami, osobliwie tu, na górze Kalwarii, byłem rozczarowany i niewiele mogłem zrozumieć. Postanowiłem, że do franciszkanów nic pójdą, tylko do ukraińskiego zakonu oo. Studytów. Po spoczynku poszliśmy do dziewiętnastej kaplicy, która stoi na początku Drogi Krzyżowej na Górę Kalwarię (około 2 kilometry). Kaplica „Jezus bierze krzyż na ramiona": - ...potem go we własne odzienie ubrali, krzyż na śmierć dźwigać kazali... Kaplica dwudziesta - „Pierwszy upadek": - ...zemdlony cały pod tym krzyżem klęka... Kaplica dwudziesta pierwsza - „Spotkanie z Matką": - ...spotyka Matkę żalem srodze zdjętą... Kaplica dwudziesta druga - „Szymon Cyrenejczyk": - ...omdlewa Jezus, więc Cyreneusza... krzyż dźwigać przymusza... Wszystkie cztery kaplice, średniej wielkości, ustawione są pod stok lesistej góry, w odległości około 200 m od siebie. Kaplica dwudziesta trzecia: „Świata Weronika": - ...gdy Chrystusowi chustą daje Weronika... - Kobieta imieniem Weronika podała chustą Chrystusowi i na niej odbiła sią Bolesna Twarz Jezusa, która jest podobna do Jego wizerunku w cerkwi wschodniej - „Spaś nerukotworenyj". Nieduża, w formie bramy, kaplica dwudziesta czwarta - „Brama Zachodnia - drugi upadek". Dwudziesta piąta kaplica: „Trzy Maryje": - ...trzy niewiasty zachodzą mu drogę... -Naturalnej wysokości trzy figury, postawione na wysokim postumencie, 20 m od Drogi Krzyżowej. Młode dziewczyny rzucały pod ich stopy kwiaty. Podobno było dobrą wróżbą, jeżeli kwiat doleciał do stóp figur i tam pozostał. Niedaleko dwudziesta szósta kaplica: „Trzeci Upadek". Podobnie niewielka następna kaplica: „Obnażenie z Szat". Na samej Górze Kalwarii dwudziesta ósma kaplica: „Ukrzyżowanie Pana Jezusa": - ...już pośród łotrów na krzyżu rozpięty... - Kaplica w formie kościółka z wieżyczką. Poza Grobem Matki Bożej, chyba największa spośród wszystkich. 69 wm Pielgrzymi kładą się krzyżem i w ciszy obywa się tajemnicze misterium. Prawie wszyscy płaczą. Pierwszy raz byłem w takiej religijnej ekstazie. Ujęty dotychczas ,cSzczc niewidzianą sakramentalną sceną, płakałem, klęcząc koło nlojej mamy i zdawało mi się, że jestem bardzo małym dzieciakiem, który nic wic, jak ma postępować w tym niepojętym dla mnie miejscu Dlatego płakałem ze wszystkimi, ciesząc się, że jestem właśnie tu. Patrzyłem ciekawie na te sceny, które dookoła mnie się rozgrywały Jedni płakali z zamkniętymi oczyma z wyrazem twarzy takim, jakby spotkał, żywego Boga, głośno opowiadali Mu o W1elkich biedach i cierpieniach. Drudzy na kolanach z głową przyłożoną do ziemi, też prosili Go głośno o cuda. Jeszcze lnm po rusku bili pokłony, ukazując radość że są w tym świętym miejscu. Stanąłem i ja z innymi i biłem dziękczynme pokłony. Tu na tej górze każdy po swojemu zawierał przymierze z Bogiem. Niedaleko mnie klęczała pielgrzymka ze Słowacji, która śpiewała: „Radujsia Panniczko Kalwaryjska". Głównymi gospodarzami byli jednak Polacy. To miejsce napawało ich radością i dumą, tak jak Częstochowa i Ostra Brama. Gdy byłem drugi raz na wielkim odpuście Matki Bożej Zielnej w 1938 roku, to ta Góra Ukrzyżowania była jednym hymnem i jednym westchnieniem ludzi leżących krzyżem. W różnych językach rozmawiano tam z Bogiem. Ukraińcy tez w swoim języku oddawali śpiewem chwałą Bogu. Kalwarię Chrystusa często porównywali do swoich cierpień i swego życia. Kalwarię Pacławską uważali za swoją: „Ta Kalwarija i Ikona je nasza, bo stoit na naszij zemlt". Nieraz słyszałem takie stwierdzenie koło kal-waryjskiej cerkwi. Tu też, czasem nawet złowrogo, dawali znać swym miłościwie panującym", ze przed Bogiem my wszyscy jednakowi i ten Bóg nam też daje prawo starać siq , walczyć o swoją godność. Niestety, w owym czasie duchowi przy wódcy z wyższością i lekką pogardą patrzyli na ten rozmodlony i zawsze ufający Bogu tłum. Następne dwie duże kaplice: „Zdjęć ie z Krzyża" i „Położenie do Grobu Pana Jezusa", prowokowały do dalszej zadumy i refleksji. Każdy wspominał groby swoich bliskich i odczuwał strach przed wejściem do grobu, by szukać ukojenie* w jego wnętrzu. Tu wszyscy byli wobec siebie maluczcy. Każdy prz cz łzy do drugiego się uśmic- 70 J tf chał. Pomyślałem, że jeżeli byś Ukrzyżowania, to chyba byś" N- zupcłny i w naszym życiu ' <>N po odejściu z tych świe *> <^ codzienność, ze swo' .^ ^ v „Józefz Nikod ^ ^° ^ pomazali, a w grób z. ^ ~oN strofy ostatniej pieśni di / c jeszcze Litania Loretańska i x czyliśmy. Późnym wieczorem, Ł na chwilę zdrzemnęliśmy się, aże z figurą Matki Bożej do kaplicy Archc Przed samym świętem Matki Bożej A. o godzinie dwunastej w nocy, przy zapaloi. wyruszała majestatyczna procesja z figurą Dz. wielkości, z klasztoru do kaplicy św. Rafała Arci. (jak pamiętam) Matki Bożej Fatimskiej, niosły na ramio. stawiciele wszystkich stanów ówczesnej Polski. AsysUn chowieństwo z biskupem przemyskim na czele, wśród nich ul scy księża grekokatolickiego obrządku. Kilka metrów figurę nieś młodzi Ukraińcy w pięknych, wyszywanych, narodowych strojach. Ale to tylko oficjalna strona. Większość ukraińskich kompanii zebrana była na wielkim placu koło kalwaryjskiej cerkwi i tam po swojemu modliła się. Odszedłem na krótko od kościoła i wtopiłem się w ten ukraiński żywioł. Zauważyłem tu, koło cerkwi, że większość pielgrzymów modliła się w określonych zespołach. Jedni z księdzem odprawiali Akafisty, innym tak samo ukraiński ksiądz odprawiał Parastasy za dusze zmarłych. Jeszcze innym w cerkwi, w różnych miejscach, dwóch księży odprawiało Panachydy albo Mołebnie. Grupy pielgrzymów, dla których były odprawiane nabożeństwa, śpiewały nabożnie półgłosem, aby innym nie przeszkadzać. Śpiew ten sprawiał wrażenie dobiegającego z bardzo daleka, jakby to było echo. Ludzi było bardzo dużo, oceniłem, że jest ich kilka tysięcy. Po odprawieniu nabożeństwa wszyscy z mojej kompanii trzy razy pokłonili się czołem do ziemi i całując ją jednocześnie, wyco- 71 Pielgrzymi kładą s,ę krzyżem i w ciszy obywa się tajemmcze misterium. Prawie wszyscy płaczą. dotychczas Pierwszy raz byłem w takie) religijny tKsia/jl Jv y ' ¦ , \ i „ ocena nłakałcm, klęcząc koło jeszcze niewidzianą sakramentalną sceną, pwR * * ¦ ,,¦¦¦¦ „t^mhnrdzo małym dzieciakiem, mojej mamy i zdawało mi się, ze jestem Darazo y który me wie, jak ma postępować w tym niepojętym dla mnie miejscu. Dlatego płakałem ze wszystkim., ciesząc siQ ze jestem właśnie tu. Patrzyłem ciekawie na te sceny, które dookoła mnie s,ę rozgrywały. Jedni płakali z zamkniętymi oczyma z wyrazem twarzy takim, jakby spotkali żywego Boga, głośno opowiadali Mu o wielkich biedach i cierpiemach. Drudzy na kolanach z głową przyłożoną do z,e-.,.„ , , , 1pc7Cze mm po rusku bili pokłony, mi, tez prosili Go głośno o cuda. Jeszcze mm ^ t- ¦ . ¦ ¦ hnnmiciscu Stanąłem i ja z mny- ukazując radość, że sąw tym świętym miejscu. ^ i j ..... , . , . , , Tll na tej górze każdy po swojemu mi i biłem dziękczynme pokłony. 1 u na tej goi /. iv zawierał przymierze z Bogiem. . Niedaleko mnie klęczała pielgrzymka ze Słowacji, która śpiewała: „RadujsiaPanniczko Kalwaryjska". Głównymi gospodarzami byli jednak Polacy. To miejsce napawało ich radością i dumą, tak jak „ . .-> r, nA , włemdruei raz na wielkim odpu- Częstochowa i Ostra Brama. Gdy byiem arugi i r , ... ,._ . .„. , i mc rnku to ta Góra Ukrzyżowania była ście Matki Bożej Zielnej w 1938 roku, io iauu J jednym hymnem i jednym westchnieniem ludzi lezących krzyżem. W różnych językach rozmawiano tam z Bogiem^ Ukraińcy tez w swoim języku oddawali śpiewem chwałę Bogu. Kalwarię Chrystusa często porównywali do swoich cierpień i swego życia. Kalwa- ... Tn Kalwariia i Ikona ie nasza, bo nęPacławskąuwazahzaswoją:„la^aiwanja j ..„ vr . o„„łpm takie stwierdzenie koło kal-stoit na naszijzemh". Nieraz słyszałem mKitM . , . . . . _ . mwet złowrogo, dawali znać swym waryiskiei cerkwi. Tu tez, czasem nawet ziowiufc, , j „miłościwie panującym", że przed Bogiem my wszyscy jednakowi , ten Bóg nam też daje prawo starać s,ę . walczyć o swoją godność. Niestety, w owym czasie duchów, przywódcy z wyższością. lekką pogardą patrzyli na ten rozmodlony i zawsze ufający Bogu tłum. Następne dwie duże kapl.ee: „Zdjęcie z Krzyża i „Położenie do Grobu Pana Jezusa", prowokowały do dalszej zadumy . refleksji. .... • - u ;~h hliskich i odczuwał strach przed Każdy wspominał groby swoich tmsKicn i uu ~ . wejściem do urobu, by szukać ukojenia w jego wnętrzu. Tu wszyscy byli wobec siebie maluczcy. Każdy przez łzy do drugiego się usm.e- t chał. Pomyślałem, że jeżeli byśmy byli cały czas tacy, jak na Górze Ukrzyżowania, to chyba byśmy mogli uzyskać ten obiecany odpust zupełny i w naszym życiu byłoby nam o wiele, wiele lżej. Niestety, po odejściu z tych świętych miejsc, wracała do wszystkich zwykła codzienność, ze swoją prostotą, złością, a czasem i nienawiścią. „Józef z Nikodemem pozwolenie wzięli... Już ciało Pańskie mirą pomazali, a w grób złożywszy gorzko zapłakali..." - Odśpiewaliśmy strofy ostatniej pieśni dróżek kalwaryjskich. W drodze do kościoła jeszcze Litania Loretańska i przez cudownym obrazem dróżki skończyliśmy. Późnym wieczorem, zmęczeni, położyliśmy się na sianie, na chwilę zdrzemnęliśmy się, ażeby o północy wstać na procesję z figurą Matki Bożej do kaplicy Archanioła Rafała. Przed samym świętem Matki Bożej Anielskiej z 1 na 2 sierpnia, o godzinie dwunastej w nocy, przy zapalonym morzu świeczek, wyruszała majestatyczna procesja z figurą Dziewicy, naturalnej wielkości, z klasztoru do kaplicy św. Rafała Archanioła. Figurę (jak pamiętam) Matki Bożej Fatimskiej, niosły na ramionach przedstawiciele wszystkich stanów ówczesnej Polski. Asystowało duchowieństwo z biskupem przemyskim na czele, wśród nich ukraińscy księża grekokatolickiego obrządku. Kilka metrów figurę nieśli młodzi Ukraińcy w pięknych, wyszywanych, narodowych strojach. Ale to tylko oficjalna strona. Większość ukraińskich kompanii zebrana była na wielkim placu koło kalwaryjskiej cerkwi i tam po swojemu modliła się. Odszedłem na krótko od kościoła i wtopiłem się w ten ukraiński żywioł. Zauważyłem tu, koło cerkwi, że większość pielgrzymów modliła się w określonych zespołach. Jedni z księdzem odprawiali Akafisty, innym tak samo ukraiński ksiądz odprawiał Parastasy za dusze zmarłych. Jeszcze innym w cerkwi, w różnych miejscach, dwóch księży odprawiało Panachydy albo Mołebnie. Grupy pielgrzymów, dla których były odprawiane nabożeństwa, śpiewały nabożnie półgłosem, aby innym nie przeszkadzać. Śpiew ten sprawiał wrażenie dobiegającego z bardzo daleka, jakby to było echo. Ludzi było bardzo dużo, oceniłem, że jest ich kilka tysięcy. Po odprawieniu nabożeństwa wszyscy z mojej kompanii trzy razy pokłonili się czołem do ziemi i całując ją jednocześnie, wyco- 70 71 fal' Się, a na lch m':jscc, przepychając się, przychodzili inni. Tak było cala noc. Podszedłem do rogu ogrodzonego placu i zobaczyłem ruskich górali _ Bojków i Łcmkó^ w regionalnych strojach, spośród których jeden półgł°scm naWf)ływał do bojkotu polskich zarządzeń państwowych. Pewnie podeJr2anie wyglądałem, bo dwóch z tej grupy wziąło mnie pod Pachy! ocVowadzifo na bok, gdzie po polsku zaczęto mnie wypytywać. - JaK się nazyW4Sz j kt0 ciebie tu posłał? Odp^wiedziałein p0 ukraińsku podając swoje imię i nazwisko, wyjaśniając: - Ja z' seła PakOsziwky, z Jakoji pochodyt episkop Kocyłow-skyj- — Specjalnie tak się przedstawiłem, bo wiedziałem, że osoba naszeg'1 rodaka i nietropolity Szeptyckiego, cieszyła się dużym poważani^01 • - De twoja kompania , kiiko tobl |it? - Mi>Ja kompania mieszna, jedni są koło kościoła, a trochę jest tu koło cerkwi. _ co tu słyszałeś? - Jatu dopiero przyszedłem, tu wszyscy coś mówią, śpiewają... - A ^ znasz desiat zapowidej dobroho Ukraińcia? Zaprzeczyłem g}ow^ że nie znam. _ oJże zapamiątaj: persze, zdobudesz ukraińsku derżawu, abo zhynesz w borbi za neju ]nne prZykazanie mówi, że Ukrainiec rozmawia iylk° tam, gdzie jest potrzeba i mówi tylko tyle ile ma pozwo-lone,rozumisz? Tym razem kiwiląiem gł0Wąna zgodę. Za chwilę zostałem sam. Grupa chłopaków i {ch nauczyciel rozeszła się i zmieszali z tłumem, a moi riizmówcy przeskoczyli ogrodzenie i zniknęli w mroku. Ja pa-trzyłeinna rozmodlonc twarze, beztroskie masy ludzi, które na zło-wrogiepompki ukraińskiego żywiołu nie zwracały uwagi. A może mi się tylko tak wt^dy wydawało? Byłem przed wOjnajeszcze dwa razy na Kalwarii, ale tylko ten pierws/y raz „dróżl^^' oprowadzał ksiądz, bardzo ciekawie opowiadając o^ażdej kaplicy Następnym razem pielgrzymów oprowadzali świeco przewodnią którzy z książeczek czytali tylko modlitwy. Starszy brat autora Leon, w służbie czynnej W.P. w 1938 r. I Józef Macieja z rodziną. 72 Uroczystość wmurowania tablicy pamiątkowej ku czci zamordowanego biskupa Kacyłowskiego w Lalinie. Kapliczka przed domem ,Górnianki" miejscem urodzin grekokatolickiego biskupa przemyskiego Josafata Kacyłowskiego. Od lewej Eustachy Marczak, Józef Iwaniszyn, Józef Kuczma. (fot. z łat 30-tych) Żona autora i matka, w wózku mała Ania. Ciżba była taka, że na „Gradusach" i w mnycn duży cach paru silnych chłopów z kompanii kijami mvisia}0 toro\\ P ę ^y wejść do kaplicy. ^a Pakoszówka i wsie mieszane w powiecie sanocki^ j f skim, utrzymywały swoją tożsamość narodową jako Rusjn; tylko dzięki cerkwi. W tej cerkwi słuchaliśmy swojego języka pocitrzy-mywaliśmy piękne obrzędy, tradycję i stare zwyczaje j0 WSzystko podkreślało wyraźną odrębność, obcość wobec ówczcsnej p0iskje; rzeczywistości. Co ciekawe, jeszcze kilka lat po piei^szej wojnie światowej w okolicznych wsiach mieszanych ludność polska która w wielu tych wsiach była mniej szością, żyła w kulturz^ ruskiej cno. dzili do cerkwi z braku kościoła, rozmawiali po rusku, przyjęli zwyczaje i obrzędy od Rusinów. Tylko na wielkie świętą j w ważnych sprawach chodzili do kościoła w Strachocinie lub do Sanoka Po śmierci Piłsudskiego nasiliła się polityka budotyanja silnego jednolitego narodowo państwa polskiego. Na naszych terenach przejawiało się to w zdobywaniu obcych „duszyczek", czy[i polonizowaniu Rusinów. W 1936 roku na Posaniu Dynowskim dochodzi]o do strajków i buntów chłopskich. Tę sytuację wykorzystywali ni^tórzy księża Pamiętam, że w tym roku proboszcz sąsiedniej parafii rzymskokatolickiej w Grabownicy, ks. Rajchel, przy pomocy policji na siłę wprowadził do kościoła Rusinów ze wsi Niebocko i Jabłor,ka które należały do parafii Lalin. Policja stała na drogach, nie puszczając ludzi do cerkwi. Policjanci chodzili też po domach, brutalni,. nayadali nie-uzasadnione kary, straszyli więzieniem w Bere>[e Kartuskiej Ks. Rajchel urządził specjalne „misje", na których niWracano j^o lickiego Rusina na katolickiego Polaka. Po takim Nawracaniu, n;, Wielkanoc 1937 roku do cerkwi w Lalinie przyszło tyi^o trzech sta rych mężczyzn z Niebocka, z Jabłonek nie przyszedł uj. j^ Byłen świadkiem, jak ci mężczyźni, płacząc w cerkwi, opclWjada]j w roz paczy o tym bezprawiu. 73 Uroczystość wmurowania tablicy pamiątkowej ku czci zamordowanego biskupa Kacyłowskiego w Lalinie. Kapliczka przed domem , Górnianki" miejscem urodzin grekokatolickiego biskupa przemyskiego Josafata Kacyłowskiego. t Od lewej Eustachy Marczak, Józef Iwaniszyn, Józef Kucz.na. (fot. z lat 30-tych) Żona autora i matka, w wózku mała Ania. Ciżba była taka, że na „Gradusach" i w innych dużych kaplicach paru silnych chłopów z kompanii kijami musiało torować drogę, by wejść do kaplicy. Pakoszówka i wsie mieszane w powiecie sanockim i brzozow-skim, utrzymywały swoją tożsamość narodową jako Rusini tylko dzięki cerkwi. W tej cerkwi słuchaliśmy swojego języka, podtrzymywaliśmy piękne obrzędy, tradycję i stare zwyczaje. To wszystko podkreślało wyraźną odrębność, obcość wobec ówczesnej, polskiej rzeczywistości. Co ciekawe, jeszcze kilka lat po pierwszej wojnie światowej w okolicznych wsiach mieszanych ludność polska, która w wielu tych wsiach była mniejszością, żyła w kulturze ruskiej. Chodzili do cerkwi z braku kościoła, rozmawiali po rusku, przyjęli zwyczaje i obrzędy od Rusinów. Tylko na wielkie święta i w ważnych sprawach chodzili do kościoła w Strachocinie lub do Sanoka. Po śmierci Piłsudskiego nasiliła się polityka budowania silnego, jednolitego narodowo państwa polskiego. Na naszych terenach przejawiało się to w zdobywaniu obcych „duszyczek", czyli polonizowaniu Rusinów. W 1936 roku na Posaniu Dynowskim dochodziło do strajków i buntów chłopskich. Tę sytuację wykorzystywali niektórzy księża. Pamiętam, że w tym roku proboszcz sąsiedniej parafii rzymskokatolickiej w Grabownicy, ks. Rajchel, przy pomocy policji na siłę wprowadził do kościoła Rusinów ze wsi Niebocko i Jabłonka, które należały do parafii Lalin. Policja stała na drogach, nie puszczając ludzi do cerkwi. Policjanci chodzili też po domach, brutalnie nakładali nieuzasadnione kary, straszyli więzieniem w Berezie Kartuskiej. Ks. Rajchel urządził specjalne „misje", na których nawracano katolickiego Rusina na katolickiego Polaka. Po takim nawracaniu, na Wielkanoc 1937 roku do cerkwi w Lalinie przyszło tylko trzech starych mężczyzn z Niebocka, z Jabłonek nie przyszedł już nikt. Byłem świadkiem, jak ci mężczyźni, płacząc w cerkwi, opowiadali w rozpaczy o tym bezprawiu. 73 Administracja państwowa, chcąc mc dopuścić do rozwijania się świadomości ukraińskiej wśród Rusinów, popierała ruchy i organizacje antyukraińskic Takim przeciwnikiem ukraimzacji wśród samych Rusinów była większość starszego duchowieństwa cerkwi grekokatolickiej o zapatrywaniach prorosyjskich. Polacy nazywali ich Starorusmami, a Ukraińcy - Moskofilami- Mich om wpływową organizację z Czytelniami. Kaczkowskiego. Tak było wśród części ruskiej ludności w Sanoku, Czertcżu, Kostarowcach i Sanoczku. W innych wsiach, między innymi i w Pakoszówce, w naszej parafialnej wiosce - Lalmic i wszędzie tam gdzie na parafiach byli młodzi księża, przeważały tendencje ukriańskie, grupujące ludność w czytelniach „Proświta" i w prężnej ukraińskiej organizacji spółdzielczej „Ma-słosojuz". Kolportowano ukraińską prasę, w czytelniach organizowano odczyty, rozbudzając i utrwalając tym samym świadomość narodową. Przekonywano równocześnie o konieczności zmiany nazwy narodowej z Rusina na Ukraińca, tłumacząc, że nazwa Rusin kojarzy się z Rosją, a my przecież jesteśmy odrębnym narodem. Agitacja trafiała na podatny grunt, bo czuliśmy się coraz bardziej dyskryminowani. Ludzi zaczęto dzielić na różne kategorie, według polityki. Na wiejskich zabawach młodzież sama dzieliła się na Polaków i Ukraińców. Podziały te w Pakoszówce rozpoczęli Polacy, bo nie chcieli przyjmować ruskich chłopaków do organizacji młodzieżowych. Kazali przenosić metryki z cerkwi do kościoła. W Pakoszówce w 1936 roku kilku naszych polskich rówieśników zawiązało „Strzelca". Na pierwsze zebranie założycielskie przyszliśmy jak zawsze razem. Razem chodziliśmy do szkoły, razem uczyliśmy się obowiązkowo języka polskiego i ukraińskiego, razem bawiliśmy się i żyliśmy. Osobno chodziliśmy tylko do cerkwi i kościoła. Zebranie odbywało w szkole. Prowadzący, młody podoficer, kazał usiąść tym, co chodzą do kościoła, po prawej stronie, a tym, co do cerkwi, po lewej. Pytał nas o nazwiska i oceniał, czy są polskie. Na koniec powiedział: - Żebyście dalej me zostali kabananii, przeniesiecie metryki z cerkwi do kościoła. Może wtenczas zrobimy z was jakich ludzi, a teraz zabierać się i na zebrania więcej nic przychodzie. 74 Gdy wyszliśmy z tego zebrania, każdy z nas był zły, nie na Polaków, ale na tego „Strzelca", który nas podzielił. Później zazdrościliśmy polskim kolegom, jak oni pod Mogiłą strzelali z ćwiczebnego karabinu. Ale gdy oni bawili się w podejścia wojskowe i w napadach krzyczeli: „Bij hajdamaka", to my też robiliśmy swoją grupę i w spotkaniu z nimi krzyczeliśmy: „Bij strzelca". Nieraz po takich zabawach wracając do domu, przychodziły mi do głowy słowa wiersza Szewczenki (czytałem z miłością „Kobzara" pożyczonego u Kuczmy) - „...aż przyszli księża i zapalili ten cichy raj...". Jakże w ten czas te słowa pasowały do naszych okolic. W piękne, cieple, księżycowe noce często siadałem pod starą gruszą w ogrodzie i tęskniłem do tych czasów pięknego, ludzkiego współżycia, niezapomnianych prazników, odpustów. W miejsce tego, co było wspólne i piękne przyszedł „Strzelec", a z naszej strony „Proświta" i Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów. Sytuacja sprzyjała tajnym emisariuszom OUN, a wśród ruskiej biedoty - komunistom (szczególnie w sąsiednich wsiach Czerteż i Kostarowce). Sam zauważyłem, że Ukraińcy byli dyskryminowani. Nie dopuszczano ich na wyższe studia, a przy wojsku - z braku wykształcenia - żołnierz dochodził najwyżej do stopnia kaprala. Dwory jak najtaniej opłacały ruskiego robotnika. Pamiętam, jak do dworu w Pakoszówce przyjeżdżali z gór Łemkowie, których w mojej wsi nazywano „Górniakami". Przewodził im niejaki Steranka z Komańczy. Było ich ze dwadzieścia pięć par - mężczyźni kosili, a kobiety wiązały zboże. Pracowali za dwudziesty dziewiąty snop i była to strasznie niska zapłata. Handel był przeważnie w żydowskich rękach, a tereny dookoła przeważnie rolnicze, stąd i chłopski produkt był bardzo tani. W latach 1933-34 na rynku w Sanoku sprzedawałem dwa jajka za trzy grosze, a kwaterkę masła za 25 groszy. Jeden najtańszy papieros kosztował wówczas 5 groszy, kilogram soli 18, a litr nafty 32 grosze. Nie było zbytu na chłopskie produkty i nieraz wielu ludzi wracało z targu do domu ze swoim zbożem czy bydłem. Wsie były przeludnione i panowała nędza, a na przednówkach głód. Nigdzie nas nic przyjmowano do stałych prac. We dworze karbowy Ignac, jeżeli zatrudniał kogoś, to tylko Polaków. My musieliśmy mu zapła- 75 cić 20 groszy z 60, które za dniówkę płacił nam pan. Dawano nam roboty najgorsze i najcięższe. I tak było u wszystkich - u Polaków i Rusinów. Dopiero w latach 1937-38 polepszyła się sytuacja w naszej wiosce. Powstały ukraińskie kooperatywy-spółdzielnie: „Ma-słosojuz" i „Narodna Torhowla". Polacy mieli swoje Kółko Rolnicze, a przy parafii w Strachocinie - Kasę Stefczyka. Władze ówczesnej Polski me starały się zjednać sobie Rusinów. Na odwrót, uważały Ukraińców za element wrogi i poza represjami mc dawały niczego. Synowie ruskich księży i inna bogatsza młodzież ukraińska w latach trzydziestych jeździła do Niemiec na roboty i do tamtejszych szkół. Faszystowskie szkoły uczyły tych ludzi nienawiści do Polaków i wszystkiego, co polskie. Na zimę uczniowie ci wracali do Polski i tu, na miejscu, wyuczoną nienawiść przekazywali pozostałej młodzieży. Polacy prowadzili też błędną politykę w sprawach religijnych. Prześladowali prawosławnych, a od greko-katohków domagali się przenoszenia metryk z cerkwi do kościoła. Takiego człowieka automatycznie uważano za Polaka, a Ukraińcy nazywali ich „perekinczykami". Podczas okupacji okazało się, ze z tych właśnie ludzi wywodzili się prześladowcy Polaków. Lata 1937-38 charakteryzowały się zaostrzeniem stosunków władz sanacyjnych z Ukraińcami. Po pacyfikacji wschodniej Galicji, na Ziemi Chełmskiej i na Podlasiu zburzono w tym czasie przeszło sto osiemdziesiąt cerkwi. Były między nimi obiekty wielkiej wartości architektonicznej i historycznej. Były to cerkwie prawosławne. W ich obronie wystąpili wszyscy Ukraińcy, bez różnicy. Grekokatolicki metropolita lwowski - Szeptycki wydał w obronie tych świątyń list pasterski. Władze państwowe list ten skonfiskowały. W naszych okolicach, we wsi Kuźmma, władze powiatowe w Przemyślu podburzyły polską ludność, ażeby zabrała Ukraińcom cerkiew. Do nas przyjechał na koniu posłaniec z Kuźminy z prośbą o pomoc przeciw temu bezprawiu. Rozpoczęły się bójki między Polakami a Ukraińcami, a że Polaków w tej wsi było stosunkowo mało, przyszły im do pomocy policja, a potem wojsko. Finał tej walki był taki, że cerkiew zamknięto, a kilkudziesięciu Ukraińców aresztowano. Ośmiu z nich wysłano do Bcrczy Kartuskiej. 76 Wszystkie takie akcje dawały pole do działania OUN. My, młodzi, nic mogliśmy pojąć, że sanacyjne władze polskie nie chciały tego widzieć. Nie miał się nami kto zająć, więc na siłę pchano nas do organizacji nacjonalistycznych. W Lalinie ruski ksiądz wystąpił w obronie praw i zwyczajów miejscowej ludności, co potraktowano jako wystąpienie przeciwko Polakom. Powodów dostarczył mu ksiądz polski ze Strachociny, który złamał niepisane prawo, jakie od dawna obowiązywało na tych terenach. Zaczął mianowicie udzielać chrztu i innych sakramentów dzieciom płci żeńskiej, których matki - Rusmki powychodziły za Polaków. Było to pierwszym krokiem do ich wynarodowienia. Do sąsiada Kuczmy przychodziła ukraińska gazeta „Narodna Sprawa", kalendarze „Zołotyj Kołos" i różne książki ukraińskie. Pożyczałem tę literaturę i czytałem ją z wielkim zainteresowaniem. W ten sposób z apolitycznego Rusina rozwinął się we mnie patriota ukraiński, który po przeczytaniu kolejnych lektur był w stanie postawić Polakom wiele zarzutów i dużo więcej od nich wymagać. Gdy miałem lat szesnaście, sam zaprenumerowałem gazetę „Bat-kiwszczyna". Zawierała ona treści wybitnie nacjonalistyczne. Wychwalała Niemców i wszystko co niemieckie. Nacjonalistyczna propaganda ukraińska specyficznie interpretowała rozmaite zdarzenia. Nawet bunt chłopów w powiecie leskim tłumaczono w ten sposób, że polscy panowie chcą, by Rusini przyprowadzali im swoje żony na noc poślubną, i z powrotem zamierzają wprowadzić pańszczyznę. W młodych pod wpływem tej propagandy zaczęła rodzić się wiara, że właśnie w sojuszu z mądrymi i mocnymi Niemcami Ukraińcy mogą sobie wywalczyć własne państwo. Oficjalne władze polskie prezentowały w mowie i w druku jak najgorszy obraz „Bolszewii". Podobnie w cerkwiach, jeszcze w latach 1933-34 modlono się publicznie i wzywano cały świat i Boga o pomoc dla głodującej Ukrainy radzieckiej, kiedy to z głodu zmarło ponad 8 milionów ludzi. Cała ta propaganda potęgowała nacjonalizm wśród młodzieży ukraińskiej. Przyszedł rok 1938. Hitler rozpoczynał swoją ekspansję. Po rozbiorze Czechosłowacji grekokatolicki ksiądz Wołoszyn ogłosił skrawek Rusi Zakarpackiej wolną Ukrainą Karpacką. Młodzież z Pako-szówki przygotowywała się, by iść na pomoc temu państwu. W przc- 77 ciągu czterech dm Ukrainę Karpacką zajęli Węgrzy, a w niektórych ukraińskich gazetach pojawiły się gratulacje hitlerowskiego ministra pjbbentropa z powodu sukcesu „zdobycia odwiecznych ziem ma-dziarskach"- Niemcy też gratulowali Polsce zajęcia Zaolzia i utworzenia wspólnej granicy z Węgrami. Wywołało to moje pierwsze rozczarowanie Niemcami. W ślad za nim pojawiły się wątpliwości co do prawdziwych zamiarów Hitlera w stosunku do Ukrainy. W naszym domu żyliśmy tradycyjnie, z mamą nie rozmawialiśmy o polityce, o sprawach narodowych, które nas młodych pochłaniały. W jesienno-zimowe wieczory, gdy byliśmy wszyscy, mama przed spaniem śpiewała „Anioł Pański". W tym nabożeństwie uczestniczyliśmy wszyscy razem, wraz ze służącą. W niedzielę rano, przy robieniu pierogów, mama ładnie półgłosem śpiewała „Godzinki do Matki Bożej". Ja jako środkowy z szóstki braci, pomagałem przy kuchni i też nauczyłem się tych „Godzinek" na pamięć. Matka nie wprowadzała nam nabożeństw kościelnych do naszych obowiązków. Różaniec odmawiała sama po cichu: „Bo to jest polska modlitwa. Ty też weź swoją książeczkę ruską, tam są wasze modlitwy" -nieraz tak do mnie mawiała. Zapamiętałem też bardzo znamienną z nią rozmowę. W pamiętnym roku 1938, byłem w wirze młodzieńczego, ukraińskiego ruchu patriotycznego. Zakarpacką Ukrainę, wymarzony zalążek naszego państwa, w tym czasie krwawo zabierali Węgrzy. Wychowany religijnie, może czasem aż do przesady, w jeden z tamtejszych wieczorów wróciłem podniecony z burzliwego zebrania w kooperatywie. Mając szczególny kult do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, w celu odwrócenia od nas złego losu i pocieszenia w narodowej tragedii, w ten wieczór zapaliłem świecę przed Ikoną i czyfriłcm Mołebień - Akafist. Domownicy spali twardo. W połowie moich modłów, mama przebudziła się, wzięła różaniec, modląc się na nim, siadła koło mnie. Gdy skończyłem, według zwyczaju, pocałowałem książeczkę, a ona swój różaniec. Z troską, po cichu zapytała mnie: - Co ci jest? Czegoś taki smutny, a nawet płaczesz? - klęcząc położyłem głowę na jej kolanach. Szeptałem: 78 - Mamo, Madiarzy zabierają nam małą Ukrainę na Zakarpaciu. Wszystkich Ukraińców strzelają - informowałem w rozpaczy, tak jak nas informowali w kooperatywie. - A co tobi do tego? Czyho teraz wszytki sut łukrąjińciamy? Die sia pudlili rusnaki? - zapytała ciekawie. Nie spodziewałem się takiego pytania. Nie wiedziałem, że mamę te sprawy obchodzą, nigdy 0 tym nie rozmawialiśmy. Chciałem, żeby matka mnie rozumiała, więc wyjaśniłem: - Widzicie, mamo, co z nami robią- cerkwie rozwalają, z nas się naśmiewają, a przecież Pan Bóg nas jednakowo stworzył. Jeżeli my nie złączymy się ze wszystkimi Ukraińcami, to z ruskich Wenhrynia-ków zostaną Węgrzyniacy, z Mokryckich będą Mokrzyccy, a może 1 z Marczaków będzie Marczewski. - Tu jiszczy cerkoł ni ruzłałajut. Do kościoła przyszła polityka i ona to wszystko narobiła. Boję się, żebyście nie poszli na złą drogę. A wytłumacz mi, gdzie wy w Pakoszówce będziecie budowali tę Ukrainę, bo niedawno Ołeksa Mularki krzyczał: Du Kuzubiłki zabi-rajtisia zi słojum łokrajinum? (Kozubówka - nieduży lasek w Pakoszówce) - zapytała w końcu w swej naiwności. - Mamo, my nigdy nie myślimy budować Ukrainy w Pakoszówce. My tylko bronimy się, żebyśmy nie przepadli. Ukraina będzie tam, gdzie jej Pan Bóg wyznaczy granice - uspokajałem matkę jak umiałem. Pocałowałem ją w rękę, a ona położyła obydwie na mojej głowie. Błogosławiła: - Niech wam Bóg błogosławi we wszystkim co dobre i niech zachowa moje dzieci od wszystkiego złego. Kładź się spać, bo już późna noc. Nadchodził rok 1939. Propaganda nacjonalistyczna głosiła wielkie nadzieje związane z Niemcami. Z początkiem sierpnia byłem trzeci raz na Kalwarii. Nie zastałem już nawet tego odpustu, co w trzydziestym ósmym roku. Jak w klasztorze, tak i w cerkwi była wielka polityka. Wracając z powrotem nocowaliśmy we wsi Kuźmi-na. Stary Polak płakał mówiąc: - Co to będzie? Podjudzili ludzi, policja i wojsko zabrali Rusinom cerkiew. Teraz stoi zapieczętowana. Będzie wojna. Ukraińcy się na nas zemszczą. 79 Słuchałem go, milcząc, bo i u mnie zrodziła się nadzieja związana z Niemcami. 30 sierpnia ogłoszono powszechną mobilizację. Moi dwaj bracia - Staszek i Leon - poszli na wojnę bronić Polski. 9 września, w sobotę po południu przez Pakoszówkę przejechali uzbrojeni po zęby Niemcy, zaś już na drugi dzień dowiedzieliśmy się o pierwszych zbrodniach wojennych. W Besku, koło cerkwi rozstrzelano 38 osób narodowości ukraińskiej, w tym księdza J. Hołowackiego. W Dąbrówce, pod Sanokiem spalono parę domów i rostrzelano kilkoro mieszkańców. 28 września do Olchowiec weszły wojska sowieckie, obsadzając granicę na Sanie, zgodnie z paktem o przyjaźni i granicach, zawartym z hitlerowskimi Niemcami. 1 października hitlerowski generał Frank z resztek Polski utworzył Generalne Gubernatorstwo. W Pakoszówce, jak i w całym kraju Polacy liczyli na pomoc Anglii i Francji. Ukraińcy rachuby te przyjmowali powściągliwie. Wielu ojców, braci i synów nie wróciło jeszcze z wojny. Każdy w niepewności wyczekiwał - co będzie dalej? Już w grudniu Niemcy zażądali ludzi na roboty do Rzeszy. Pako-szówka nic dała wtedy jeszcze swego kontyngentu. Częściowo zniesiono administrację. Została tylko polska policja, która urzędowała w swych posterunkach: Sanoku, Jurowcach, Grabownicy i w Brzozowie. Między Ukraińcami i Polakami rozpoczęły się tarcia o miejsca w administracji. Niektórzy ukraińscy sołtysi starali się o przychylność Niemców i większe przywileje dla ludności ukraińskiej. W Pakoszówce tego tak nie odczuwano. Sołtys - Ukrainiec Kapa-łowski do końca okupacji pozostał człowiekiem uczciwym. Swe trudne obowiązki starał się wypełniać bez krzywdy ludzi. Jemu trzeba zawdzięczać to, że wieś dała najmniej ludzi na roboty do Niemiec. Zimą chodziła pogłoska, że całe Karpaty są zaminowane i na wiosnę Niemcy polecą, „Panu Bogu w okno". Słyszało się też polskie porzekadło: „Słoneczko wyżej, Sikorski bliżej!" Niestety działo się odwrotnie, straszna okupacja coraz bardziej ludziom dawała się we znaki. Pakoszówkajuż na wiosnę 1940-go roku miała swoje ofiary. Gestapo aresztowało byłych komendantów „Strzelca": Józefa Dąbrowskiego i Józefa Dżugana. Obydwaj znaleźli się w pierwszym transporcie do Oświęcimia. Przyczyną ich 80 aresztowania - według Ukraińców - było nieostrożne powtarzanie informacji z radia, które w czasie rewizji znaleziono u aresztowanych. Ludzie nie znali jeszcze zasad konspiracji i nic wiedzieli, jaki terror przygotowują hitlerowcy. W czerwcu 1940 roku Niemcy uderzyli na państwa Europy Zachodniej. W Polsce Hitler był już pewny siebie i rozpoczynał swój plan wyniszczenia ludzi. Zaczęto od Żydów, którym nakazano nosić gwiazdę Dawida. Konfiskowano im sklepy i zabierano kosztowności. Potem rozpoczęto zakładać getta. W Pakoszówce była tylko jedna rodzina żydowska - Gerschonów -razem sześć osób, z których - dzięki pomocy miejscowych do końca wojny przechowały się w schronie, we Wroczniu tylko dwie córki -Pcsa i Estcra. Resztę rodziny Niemcy rozstrzelali. W Jurowcach starych Żydów zabito podczas snu. Również z tamtej rodziny dwóch Żydów przeżyło okupację we wspomnianym schronie. Każdy mieszkaniec Pakoszówki starał się uniknąć wywozu na roboty do Niemiec. I tak trzech młodych Rusinów poszło do policji ukraińskiej. U nas, w domu zobowiązaliśmy się uprawiać roślinę koksagis, która była Niemcom na coś potrzebna. W r. 1940 otwarto w Pakoszówce ukraińską Szkołę Podstawową. Była pomyślana niemądrze dlatego, że nic uczono w niej języka polskiego. W 1941 roku Niemcy poszli na Bałkany i zaczęto mówić o wojnie ze Związkiem Radzieckim. t 81 .' ¦¦; OKUPACJA. FORSZPAN Byl rok 1941, drugi rok wojny i okupacji. We wrześniu 1939 Niemcy ustalil1 zc Sowietami podział Polski z granicą na Same. Pakoszówka leżała 12 kilometrów na zachód od tej granicy. Miasta Sanok i Przemyśl rzeka rozdzieliła na dwie części. Zimą z roku 1939 na 1940 przez zamarzniQtą granicę zaczęło przechodzić wielu uciekinierów sPod okupacji sowieckiej. Byli to przeważnie młodzi ludzie i osoby duchowne, które w swoich parafiach znam byli z działalności patriotycznej. Takich Sowieci masowo wywozili na Sybir Przybywali również do Pakoszówki na chwilowy pobyt wysiedleńcy z Poznańskiego i zc Śląska. Podobnie jak ukraińscy przybysze zc wschodu, tak i nieszczęśliwi wygnańcy z Polski zachod-Jej wuieśli do wsi większe upolitycznienie pakoszowian. U Polaków rOdziła się nienawiść i opór wobec Niemców, a także preten-,io ; 7łOść do Ukraińców za ich sympatie proniemieckie i częścio-wc odcbrame Polakom adaaJOStncji cywilnej. Aby przeciwstawić sobie ludność polską i ukraińską, okupant podziel niższą administrację cywilną w ten sposób, że Polakom zostawił sądownictwo i na wsiach ukraińskich polską policję. Ukraiń-com rOzdał sołectwa i urząd wójta gminnego, zaś na terenach czysto polskich wprowadził policję ukraińską. Z podziemia wyszła nacjonalistyczna OUN. Siatka tej organizacji rozciągnęła się daleko na zachód od Sanu. Wśród młodzieży propagowała ona wizję niepodległej (samostijnej) Ukrainy. Organizowano i szkolono zbrojne oddziały którc w sojuszu z Niemcami miały wywalczyć tę niepodległość. Ukraińcy z Pakoszówki przyjmowali te wiadomości bardzo ostroż-nie rozumując, że dopóki trwa wojna, mc nie jest pewne. Pomimo zastrzeżeń, jakie miałem do OUN i do Niemców, darzy-}cm jeb pewną sympatią. Podziwiałem u Niemców ich potęgą i dys-cyplmę- Podobała mi się też ich pracowitość, solidność i gospodarność. Dostrzegane u nich zło tłumaczyłem sobie jako nieuniknione skutki wojny. 82 W maju 1941 roku do sołtysa przyszło zarządzenie, by dostarczył na przegląd do Sanoka kilka parokonnych furmanek. We wsi nie było takicli gospodarzy, którzy by mieli parę koni, dlatego sołtys łączył ich po dwóch. Nas złączył z sąsiadem Jackiem, który miał malutką kobyłkę podobną do źrebięcia. Łącząc ją z naszą dużą, czarną klaczą myślał, że Niemcy zawrócą nas z powrotem. Na przegląd -jako gospodarz - pojechał mój starszy brat Staszek razem ze starym Jackiem. Wrócili wieczorem zc smutną wiadomością, że Niemcy mało ich oglądali. Naszą furmankę i drugą Kosara wyznaczyli do dalszego wyjazdu za trzy dni. W domu była gorąca dyskusja. Jacek oświadczył jeszcze w Sanoku, że nic może jechać, bo jest chory i skończył już 60 lat. Niemcy odpowiedzieli krótko: „Pojedzie ten drugi". 1 zapisali brata Staszka. W październiku 1939 roku wraz z oddziałem Strzelców Podhalańskich koło Drołiobycza został wzięty do niewoli mój starszy brat Eustachy. W trakcie transportowania ich do stalagu w pobliżu Dy-nowa uciekł wraz z Antkiem Dąbrowskim i szczęśliwie wrócił do domu. Drugi starszy brat, Leon, cofał się zc swoim wojskiem aż do Lwowa i tam, rozbrojony przez armię sowiecką, został zwolniony. W drodze powrotnej, która z różnych powodów trwała przeszło dwa miesiące, po zamarznięciu Sanu przeszedł granicę i też wrócił do domu. Jako kawaler pracował teraz w Sanoku, w piekarni Jadczyszyna. Mama z bratową, żoną Staszka, jak to kobiety, lamentowały. Brat, niedawno żonaty, miał trzymiesięczne dziecko i w ogóle nic miał chęci jechać. Wszyscy zaczęli mnie prosić, bym pojechał za niego. Miałem 19 lat i nic lubiłem koni, mimo że w oborze wykonywałem wszystkie prace koło bydła. W domu było nas pięciu mężczyzn i groziło nam, że zostaniemy wywiezieni do Niemiec, na roboty. Biorący udział w rodzinnej dyskusji przekonywali, że wojna toczy się daleko, a ja mam jechać z tą furmanką do budowy drogi. Jacek zaczął wyliczać zarobek i chwalił, jak to przy niemieckim wojsku dobrze, bo sam służył w austriackim. Jak zawsze w ważnych sprawach zadecydowała mama. Robiła tak w ważnych sprawach: „Władziu pojedziesz ty. bo tak wypada". 83 We wtorek 28 maja 1941 roku pojechałem do Sanoka. Na targowicy zebrało się 40 furmanek i tak staliśmy do obiadu. W międzyczasie byłem świadkiem, jak na naszych oczach kobieta przeszła granicą przez San naprzeciw tzw. Soscnek. Niemcy za późno to zauważyli, zaczęli strzelać, ale niecelnie. Z Soscnek wyszła rosyjska straż graniczna i zabrała ją do koszar w Olchowcach. Po tym incydencie Niemcy ustawili nas długim szpalerem w stronę Trcpczy. Znalazłem się na końcu taboru. Za mną jechał Niemiec -tłumacz, który dobrze mówił po polsku. Przez Trepczę, Srogów, Jurowce dojechaliśmy do ukochanej Pakoszówki. Pomyślałem sobie, że to dobry znak i że ja z tej wyprawy wrócę do domu. Z daleka widziałem płaczącą mamę i Jackową. Niemiec zapytał: „Kto to?". Odpowiedziałem, że matka. Kazał mi stanąć i pożegnać się. Pocałowałem mamę w rękę, a ona zrobiła nade mną znak krzyża i dała mi swój medalik. Sąsiadka Jackowa głośno lamentowała i Niemiec zaczął ją pocieszać: - Nie płaczcie, matko, on wróci. - A co tam on - lamentowała nadal Jackowa - on bajka, ale mój koń nieszczęśliwy. Niemiec zaklął po swojemu i kazał mi ruszać. Machnąłem batem, a para koni szybko dogoniła tabor. W Gra-bownicy, na księżej łące stanęliśmy na noc. Niemiec pościelił sobie na moim wozie i zapytał, jak mi na imię? Odpowiedziałem, że Władek. - Powiedz mi, co to za kobieta, co tak płakała za koniem? - Sąsiadka- odpowiedziałem, a on się roześmiał i zapytał: - Czy wszystkie baby u was takie głupie? - Nic nie odpowiedziałem. Kładłem się spać, bo byłem bardzo zmęczony. Po chwili znowu się odezwał: - Jak chcesz, to idź do domu, masz niedaleko. Uciekać było dla mnie wówczas czymś niepojętym. Pomyślałem, że on mnie chce tylko wypróbować. Noc była ciepła. Przespałem się pod wozem i rano usłyszałem pierwszą niemiecką komendę: „Fertig machen! Pferde abschpannen!" Niemiec nam wytłumaczył, że trzeba się przygotować i zaprzęgać konie. Tabor ruszył w kierunku Dynowa. Jechaliśmy wolno, wzdłuż Sanu, który był nową granicą wytyczoną przez Niemców na Wschodzie. Po drugiej stronie 84 widać było chodzących radzieckich pograniczników. Ani my, ani ci za granicą nic myśleliśmy, co się będzie działo za miesiąc. Przed Dynowcm spotkałem dziewczynę, która jechała na rowerze. Była to Ukrainka w pięknej, wyszywanej bluzce. Widać było, że uczy się niemieckiego, bo chciała nawiązać rozmowę z towarzyszącym mi Niemcem. Zagadnąłem do niej po ukraińsku parę zdań. Niemiec za to w swoim języku wyzywał ją od najgorszych, ale ona nic nic rozumiała. Kiedy dziewczyna została w tyle, zapytałem, dlaczego źle o niej mówił? Odpowiedział, że nic spotkał w życiu tak fałszywych ludzi jak Ukraińcy. Bardzo mnie zdziwiła ta odpowiedź. Żałowałem, że dałem mu poznać, że ja też jestem tej narodowości. Przerwaliśmy rozmowę. Niemiec zaczął drzemać, a my przez Szklary i Albigowąpo południu dotarliśmy na przedmieście Łańcuta. Na rozległej równinie stały tam wojskowe koszary - baraki, które można było w każdej chwili rozebrać i postawić w innym miejscu. Niemcy odliczyli od końca dziesięć furmanek. Wśród nich były: moja, Sylwestra Stachowicza z Jaćmicrza, Dziadka z Piclni, Kwiatkowskic-go z Beska, Jakubowskicgo z Dudynicc, Michała, parobka Holuki ze Srogowa, Pipy i Hnizdura z Trcpczy. Wszystkich nas skierowano do tych koszar. Kazano wyprzęgnąć konie, nakarmić je, napoić i wy-czesać, a potem przyjść do stołówki na obiad. Gdyśmy zrobili to wszystko, było już dobrze pod wieczór. Od kościoła słychać było nabożeństwo majowe. Orkiestra hrabiego Potockiego grała „Avc Maryja". Idąc do stołówki, wsłuchiwaliśmy się w tę melodię. Stachowicz powiedział do wszystkich: - Kimkolwiek byśmy byli i jacy byśmy byli, czeka nas tu jednakowy los. Dlatego powinniśmy zawsze się rozumieć. W stołówce, w kamiennych miskach czekał na nas gorący ryż z konserwą. Byliśmy głodni i nikt z nas dawno nic widział takiego jedzenia. Wszyscy zasiedli do stołu. Dokoła nas stali Niemcy i rozmawiając, śmiali się. Niektórzy mieli aparaty fotograficzne: - Frcssen, fressen - wołali do nas. -Oni mówią, żebyście żarli, a wy jedzcie. Wszyscy się nabożnie przeżegnali i zaczęli powoli jeść. Niemcy fotografowali nas kilka razy. 85 ,. ,nłńwki Stachowie/, został ze mną w tyle Kirdvśmv wyszli ze stOiOWKJ, J Kicaysmy w? Niemcem przez drogą? Odpowie- , zapyta!, o czym rozmaw,=cm z Nj ^ __ ( toata -. a on wypy.ywa1 mn,c o L ^ ^ do „acjonal.s.ow <*g*L°*Z MCJ„„a„S,6w mam sympatię. żadnych „rgamzacj, nie «al«^ ' h iedz,ach by>» Ż nas z wojskowej kuchni, .erwszą wypłatą - 300 takiej oj ^^^^^Zy. W tym czasie przywódca i piwa^ Wieczorem hQS ą P Y- ^ ^ szedł „morNiemiec- Nalali i j m ^ ^ g,m czasie był juz pijany. Po pij^ 4 az . dlaczego me uciekamy, ^^ylly koledzy wyszli do staj-wał: „Jeszcze Polska mc ^g | ^^wał: „Nlcch ^^ szałem sią o niego bać. iem alacz^b"' "' , . 7atkać mu gębą, ale boleśnie Podczas tego «^^ pokąsał mi rąkc^Po ^^ dobrze ^ edłem do stajni Nie wiem ić konie. powiadał, ojsc do N,cm,cc « -W Najpierw musiał si, oczy- Tj„tpm zaczął mnie wypytywać, co on śeić, bo cały był ^^^^^^^ Szwcjk takiego mówi po pijanemu? a w swej Nje_ - opowiedziałem ^^^ c/y chodzą „na dz.ew-mice mało mnie słucha. Następnie i*vj : czynki" i, mc dając mi dojść do słowa, zadecydował: 86 - Pójdziemy, Władku, na baby. do Albigowej. Kiedyśmy wyszli na pole. obleciał mnie strach i chciałem powiedzieć kolegom o moim wyjściu. Niemiec wszedł ze mną do stajni i zapylał ich, dlaczego nic śpią w baraku? - Bo jest gorąco - odpowiedział Stachowicz. - Zabieram Wladka na baby. Jest jeszcze taki dziecinny, Niech sią w wojsku rozprawiczy - rzucił na odchodne i roześmiał sią. Koledzy popatrzyli na mnie poważnie. Pomiędzy zwojami drutu kolczastego wyszliśmy w stroną Albigowej. Niemiec zaproponował, że pójdziemy polcżeć sobie na sianie i wskazał palcem stojące niedaleko kopy. Była piąkna, czerwcowa noc. Książyc w pełni jasno świecił na niebie. Przypomniało mi sią, że w taką noc mama ze starszymi braćmi - Staszkiem i Leonem -chodziła żąć zboże, a ja z dwoma młodszymi siedziałem na polu, bo w domu było ciemno i baliśmy sią. Pocieszałem wtedy dzieciaki i siebie samego. Mówiłem im, że książyc jest taki piąkny, ma oczy, patrzy na nas i pilnuje, by nas nic nic zjadło. Teraz pocieszałem sam siebie, że z Bożą pomocą nic mi sią nie stanic. Położyliśmy sią na kopie siana, a on poprosił, bym mu opowiedział coś o sobie. Mówiłem o swoim niewesołym życiu. Kiedy zmarł ojciec, miałem 6 lat, najstarszy z braci - 17 lat, a najmłodszy - 3 miesiące. Mówiłem o mojej wspaniałej matce, która nas wychowała na dobrych i uczciwych ludzi. - Nic boisz sią w tej chwili? - zapytał Niemiec. - Boją sią tylko Boga i tego, żebym komuś nie zrobił krzywdy -odpowiedziałem. - Nazywam sią Ryszard Krasówka - przedstawił sią Niemiec i dalej ciągnął: Jestem Polakiem. Moi rodzice - Ślązacy musieli podpisać volkslistą. W kwietniu 1941 roku ożeniłem sią z ukochaną Haliną. Byłem z nią dwa tygodnie i musiałem iść do wojska. Już dłużej nie mogą wytrzymać, bądą szukać śmierci. Ty jesteś jeszcze młody, niedługo bądzic wojna z Rosją, a stamtąd nic ma powrotu. Widzisz ten książyc? W tamtej stronic czeka na ciebie matka. Wstawaj chłopie i idź do domu - zaproponował Niemiec. Cały czas, kiedy mówił, zaczynałem rozumieć, że niepotrzebnie wplątałem sią w tą sprawą. Wiedziałem już, że sią obawia, iż mogą 87 I o nim wszystko powtórzyć Niemcom, dlatego teraz chce się mnie pozbyć. Jestem z nim sam, zastrzeli mnie i zgłosi, że uciekałem. Za to na pewno dostanie urlop i pojedzie do ukochanej Halinki. Przez chwilę obaj milczeliśmy. Potem pokazał mi ślubne zdjęcie, na którym zobaczyłem piękną, uśmiechniętą dziewczynę w welonie i jego - przystojnego mężczyznę - obok. Wyglądał, jakby był smutny. - Czy ktoś więcej wie, że byłem pijany? - zapytał. Przez chwilę milczałem, prosząc w myślach o pomoc Siłę Wyższą, po czym powiedziałem: - Koledzy, gdy zauważyli, że pan sobie podpił, wyszli do stajni. Sam nie wiem, dlaczego zostałem? Bałem się, że pan wyjdzie i będzie śpiewać to, co w baraku. Zacząłem się z panem szamotać, zatykałem usta, a pan pokąsał mnie jak pies. Niech pan patrzy, jak mi ręka spuchła. Do domu na razie wracać nie mogę. Pamięta pan, jak sąsiadka płakała za koniem? Kiedy wrócę, pójdzie do Niemców i zgłosi, że uciekłem. Pan dobrze wie, co mnie za to czeka. Wiem, że się pan mnie obawia, chociaż nie zrobiłem panu krzywdy. Gdybym chciał coś zrobić, Niemcy już by o wszystkim wiedzieli. Jeśli naprawdę jest pan Polakiem, nie powinien mi pan zrobić nic złego -mam przeczucie, że pan nie chce, abym żywy wrócił do baraku. Niemiec wstając, zapytał: - Od kiedy u ciebie, Ukraińca, zrodziło się tyle miłości do Polaka? - Miłości do każdego uczyła mnie matka i to nakazuje mi moja wiara. - Ukraińcy zawsze Polaków zdradzali - zarzucił mi. - Nieprawda - odrzekłem. W 1939 dwu moich braci walczyło za Polskę i znam wielu Ukraińców, którzy za Polskę walczyli i ginęli. On wyjął z kabury pistolet, położył niedaleko mnie na sianie i powiedział: - Weź pistolet i zastrzel mnie. Ja będę miał spokój, a ty dopiero wtedy poznasz, że jesteś człowiekiem. Oszołomiony tym wszystkim wstałem i zacząłem iść w stronę koszar. Niemiec krzyknął po polsku: „Stój!" Stanąłem i nie odwracając się czekałem, że padnie strzał. Doszedł do mnie i zapytał: - Dokąd idziesz? - Wracam do swoich koni i do obowiązków w koszarach. 88 - Nic wytrzymałem nerwowo i rozpłakałem się jak dziecko. -Niech pan zrobi ze mną co chce, niech mnie pan wykończy. Ja nigdzie nic wyjdę poza koszary. Wracaliśmy w milczeniu. Ja poszedłem prosto do stajni. Letnia noc prędko minęła, wstawał piękny dzień. W stajni nic było nikogo z kolegów. Położyłem się obok koni i zacząłem o wszystkim rozmyślać. Postanowiłem, że nikomu nie powiem o moich przygodach. Bałem się swoich, że powiedzą Niemcom, szczególnie Pipa, który z nimi rozmawiał. Polacy natomiast odnosili się do nas z niechęcią, a i ja sam nic miałem do nich zaufania. Nic chcąc nic mówić, zamknąłem się w sobie. Koledzy, zawodowi gospodarze, całymi dniami rozmawiali tylko na temat koni i gospodarstwa, co mnie zupełnie nie obchodziło. Z braku innego towarzystwa zmuszony byłem słuchać ich gadania. Za parę dni Pipa opowiadał, jak to go Krasówka pytał, co mówiłem o swojej pierwszej babie? Naśmiewał się ze mnie, że się pewnie zbłaźniłem, bo nic się nie chwalę? Poradziłem mu, by na drugi raz i on poprosił Krasówkę, to go weźmie „na baby". Będzie się miał czym chwalić i popisywać. Wieczorem, na osobności Stachowicz zagadnął mnie, czy nie mam mu nic do powiedzenia? Zdziwiło mnie to pytanie i zdenerwowało. Odpowiedziałem ostro: -Nic nie wiem, bo jestem tu, gdzie i pan. Jak coś będę wiedział, to na pewno panu pierwszemu powiem, pomimo że jest pan Polakiem. On spokojnie zapytał, czy mi nic wystarczy to, że jest z Jaćmic-rza, a ja z Pakoszówki? Chwilę się zastanowiłem i odparłem: - Wystarczy, panie Stachowicz, więcej nie wypomnę panu tej różnicy. Po niedługim czasie spotkał mnie Krasówka i zaproponował, bym napisał do domu list, a on go wyśle. Radził dać znać, by ktoś przyjechał, bo wkrótce odjedziemy stąd bardzo daleko. Propozycja była mi na rękę. Miałem trochę papierosów, których nic paliłem i pieniądze. W niemieckiej kantynie można było kupić wiele rzeczy. Chciałem wszystko podać do domu i skorzystałem z okazji. 20 czerwca przyjechał brat Staszek. Dałem mu te zbędne rzeczy, które w domu mogły się przydać. Zabrał również paczkę od Stachowicza dla jego rodziny. 89 Tego dnia od samego rana gotowaliśmy się do odjazdu i wieczorem cala jednostka artylerii ciężkiej wyjechała z Łańcuta. Na noc dojechaliśmy do wsi Wicrzbna koło Jarosławia. 21 czerwca Kra-sówka przeprowadził moją furmankę na przedmieście. Zauważyłem, że na stanowiskach sto. zamaskowana artyleria, gotowa do strzału w stronę Związku Radzieckiego. Zaproponował, byśmy poszli do miasta Tam zaprowadził mme do restauracji z napisem: „Nur fur Deutsche" gdzie zamówił jakieś danie i piwo. Przez całą powrotną drogę rozmawialiśmy o zaistniałej sytuacji. Krasówkajuż wiedział, że wojna z Rosją rozpocznie się 22 czerwca nad ranem. Znowu mi zaproponował bym wrócił do domu, bo z tego Związku trudno będzie uc,ec. Zapytał, z kim chciałbym uciekać? Wymieniłem Stacho-wicza. Roześmiał się i zapytał: - Na tylu Ukraińców wybierasz Polaka? - Szanuję go jako człowieka - odpowiedziałem. - A Pipa nie człowiek? Zdziwiło mnie takie pytanie, a on dodał ze śmiechem: - To też Ukrainiec, uważaj na niego. Doszliśmy z powrotem do mego wozu. Zdecydowałem ostatecznie, że uciekać me będę, bo w domu nie ma rozkoszy, a ponadto mogą mme wywieźć do Niemiec. Jestem młody i chcę zaznać trochę przygód Popatrzył na mme i stwierdził, że kiedyś będę wspominał wojnę nie jako przygodę, ale jako straszny koszmar - dziś mi jeszcze nie znany. Odchodząc dodał: - Nie wiem, dlaczego ty mi się podobasz i czemuśmy się spotkali? Wldzę żeś fajny chłop i chciałbym ci pomoc. Jak nie chcesz uciekać to bądźmy przyjaciółmi - dobrymi kolegami. Od tej chwili masz mi mówić Rysiek, a przy ludziach zwracaj się do mnie „Herr Ricr>ard". Uściskaliśmy się serdecznie. Powiedział, że jest łącznikiem sztabowym i za chwilę przedstawi mme dowódcy, który zapyta, kto z nas umie po niemiecku. Gdy wrócił, już oficjalnie, ostrym tonem rozkązał mi iść do dowódcy. Wszedłem z nim do namiotu, gdzie przy stoliku siedział mocno szpakowaty Niemiec po pięćdziesiątce, w stop-mu pułkownika. Z boku stało trzech oficerów. Jeden z nich powiedział coś do Ryśka, którymi przetłumaczył następujący rozkaz: 90 v - Twoja furmanka jest wyląc/nie do dyspozycji pułkownika. Zawsze z wozem masz stać blisko namiotu dowódcy. Jest tu też wóz niemiecki, którego masz się trzymać. Dalsza część rozmowy odbyła się po niemiecku. Rysiek zapytał: - Znasz niemiecki? - Słabo - odpowiedziałem. - Kto z twoich kolegów zna niemiecki? - zapytał jeden z oficerów stojących obok. - Stachowicz - odrzekłem. - Pipę znasz? - pytał dalej ten oficer, przeglądając notes. - Znam. - Więc dlaczego mc mówisz, że on też umie po niemiecku? - Pipa zna niemiecki lepiej niż ja, a Stachowicz dobrze. - Jakiej narodowości jesteście wszyscy trzej? - Obaj z Pipą jesteśmy Ukraińcy, a Stachowicz Polak. - Na koniec Rysiek uzupełnił wcześniejszy rozkaz w języku polskim: - Masz dbać o zdrowie koni, wytrzymałość uprzęży i wozu. Nie wolno ci rozmawiać z cywilami. Masz wypełniać wszystkie rozkazy bez sprzeciwu. Za wszelkie przewinienia czeka cię sąd wojskowy. Potem dali mi jakieś tablice z literami i cyframi, bym je przymocował na widocznym miejscu, na moim wozie. Wyszedłem stamtąd pod wrażeniem, że Niemcy wiedzą o nas wszystko, nawet więcej niż powinni... Zastanawiałem się, czy Krasówka nie jest prowokatorem? Dlaczego nic wybrał sobie Polaka? Przecież wiedział, że o sprawach ukraińskich jemu, Polakowi, opowiadać nic będę. Śledzenie, czy kto chce uciekać nie było istotne. Niemcy na tym nie tracili, a zyskiwali. Furmana mogli znaleźć gdzie bądź i nic trzeba było mu płacić. Pomyślałem, że wybrał mnie jako najmłodszego w grupie i że w rozmowie wyglądam często na naiwnego. Postanowiłem jednak, że nic mogę stracić przyjaciela, a przez swą naiwność muszę być bardziej ostrożny. Było już pod wieczór. Nakarmiłem konie i położyłem się na wozie. Nad ranem Niemcy zrobili pobudkę. Zobaczyłem, że wszystkie armaty sąjuż odkryte i gotowe do strzału. 22 czerwca 1941 roku. o godzinie 3.45 ciężka artyleria Abtcilung 31. bateria 11. oddała z Jarosławia w kierunku ZSRR pierwsze strzały. 91 Na mój wóz włożono namiot i rzeczy pułkownika Horscha i ja, mimo woli pojechałem z Niemcami na wojnę. Masa zmotoryzowanego wojska sunęła cała szerokość* dróg, przez miasto w stronę rzek, San, przez która był przerzucony pontonowy most. I tym mostem 0 zmierzchu wjechałem na teren zajęty od 17 września 1939 roku przez Związek Radziecki. By*° to moje pierwsze spotkanie z krajem, do którego przez nacjonalistyczne wychowanie miałem same uprzedzenia. Na polach koło drogi leżały trupy żołnierzy radzieckich, ale widać tez było zabitych Niemców, co świadczyło, ze Sowiec, mimo zaskoczenia stawiali opor- P.erwsza miJaną wiosta ^ ^^ ™* Sl*%TZ V"" zabudowania. Koło płotu \&*° kllka ZabltyCh 0S0^ ^ ^ °'K Niemcy me biorą jeńców, tylKo ich rozstrzeliwują. Czegoś podobnego me widziałem w życiu. ^ **** bo^ ^ tmP0W *prZCZ C&ły ^ miałem torsje. ,., . , • Nocą dojechałem do ws» Wytlin. Zatrzymaliśmy się w sadzie skąd było słychać ze bó, toczy się nadal. Pierwsza noc na wojnie! Choć była jasna i pogodna, ale jaka straszna. Dookoła hmy pożarów, a nad nami słychać świst kul armatnich. Za mną stal, Stachowicz i Pipa. Daliśmy komom traWQ, a sami we trójkę legliśmy pod wozem. Nad wzburzonym światem stała ciepła i sucha czerwcowa """'i Vladimir, Vladimir! - usłyszałem wołanie. Szukali mnie wach-majster Stahl razem z Michałem, parobkiem od Holuki ze Srogo-wa. Michał był wesołym gawędziarzem. Jeszcze w Łańcucie opowiadał, jaki z niego wiarus- Wspomlnał rok trzydziesty dziewiąty, gdy na polskim forszpan* P« fantastycznych przygodach az z Kałusza powrócił szc^l.wic do domu. Teraz po cichu, w małym gronie, planował jak to on Niemców wyk.wa. Powróci do domu z końmi. Bo mu gospod^ obiecał, że jak to zrobi, to do jego 50 złotych rocznej wypłaty doda jeszcze 200 kilo pszenicy, na owcze- snc czasy - bardzo dużo. - Władziu, wstań, bo wachmajster zły. Boże, Boże, za cos Ty nas pokarał! Koledzy, to nic jest taka wojna jak w trzydziestym dz.e-wiątym - ględ^ił Michał. 92 - Mnie nic wolno odjechać od sztabu - przypomniałem mu. Stahl wykrzykiwał coś po niemiecku, trzymając w ręku pistolet. - Władek, jak się nie pospieszysz, to on cię gotów zastrzelić -zawołał Stachowicz. Niemądrze zostawiłem swój wóz Michałowi. A konie przeprzą-głem do jego wozu i pojechałem. Na wozie leżało dwóch Niemców i pełno było kabli telefonicznych. Wachmąjstcr Stahl jechał na koniu. Rozkazał mi, bym jechał za nim. Nad ranem dojechaliśmy do linii frontu. Była silna strzelanina, co chwila wybuchały pociski. Stahl zdał raport jakiemuś oficerowi, a dwóch żołnierzy nałożyło kabel telefoniczny na metalowy drążek tak, by się mógł rozwijać z mego wozu. Niemcy w hełmach, skuleni, skoczyli do rowu, a mnie kazali jechać naprzód. Dokoła gwizdały kule, a ja wcale nic chciałem umierać. Zeskoczyłem z wozu, zdjąłem czapkę, przeżegnałem się i pochylony przy furmance posuwałem się do przodu. W odległości 100 metrów widziałem sylwetki wycofujących się żołnierzy radzieckich. Za jakiś czas strzały umilkły. Wszedłem na wóz i, ciągnąc dalej rozwijające się kable, w porze obiadowej dojechałem do Łaszek Murowanych. W pięknym parku stało wiele wojskowych namiotów radzieckich. Widać, że był tu jakiś obóz młodzieżowy lub szkoła wojskowa, gdyż między nimi leżało dużo książek literackich i politycznych. Z ciekawości i zamiłowania do czytania wziąłem sobie kilka z nich. Między innymi znalazłem żumal „Bezbożnik". Niedaleko toczyła się zażarta bitwa. W nocy Rosjanie wycofali się, a my szliśmy za nimi w stronę Jaworowa. Koło obiadu następnego dnia znowu rozegrała się zacięta walka z udziałem artylerii. Wieczorem jechałem przez to pobojowisko. Silna jednostka pancerna wojsk radzieckich próbowała zatrzymać agresora. W przydrożnych rowach dopalało się kilka czołgów i innych pojazdów. Leżało wielu rannych żołnierzy rosyjskich. Kiedy jeden z Niemców szedł z automatem i dobijał rannych, znowu dostałem torsji. W czasie marszu nic było zmiany bielizny. Letnie upały były przyczyną tego, że już w pierwszych tygodniach wojny pojawiły się wszy, a u wielu żołnierzy także mendy. Wspólne noclegi sprawiły, że insekty przeniosły się także na nas i bardzo nam dokuczały. Mając 93 więcej czasu°d innych, iskaliśmy jeden drugiego w chwilach postoju i praliśmy swojąbieliznę. Jednak nic dawało to żadnych rezultatów. Bielizłia nic była gotowana, ani prasowana, wszy jeszcze bardziej siq rozmnażały. Do Jawor(>wa dojechałem 25 czerwca. Było to nieduże miasto, znane mi jc5Zcze sprzed wojny, gdyż niedaleko tej miejscowości mieszkańcy nasżcJ wioski odstawiali zboże dla głodujących. Ziemia była tu piaszczy"sta> mało urodzajna. Zatrzymaliśmy się tam półtora dnia. Kiedy poszyłem do miasto, koło kościoła zobaczyłem kilka trupów i duży tran Sparent w języku ukraińskim, który głosił, że zbrodnię tę popełnili t>°'$zewicy. NKWD i wojsko sowieckie wycofując się, masowo rnordowalo więźniów i ludzi podejrzanych. Okupant niemiecki wyK°rzystywał zbrodnie bolszewików i na ich konto mordował dalej, Przeważnie Polaków oraz ukraińskich aktywistów politycznych, Którzy wcześniej zostali spisani na specjalnych listach. Jadąc, czę^t0 widziałem zbiorowe grzebanie pomordowanych ofiar. W okolica^ Brzeżan miałem możność rozmawiać na ten temat ze świadkami tych zbrodni, z których większość była przekonana, że to zbrodnie bolszewickie. Tu, w Jaworowie, w drodze powrotnej z mojej przechadzK1 spotkałem dwie kobiety, które rozmawiały po polsku. Jedna z nic^ płakała. Zapytałem je, kto zastrzelił tamtych pod kościołem. P° cichu odpowiedziały ze strachem, że to nie Sowieci, tylko NienlCy- Jedna z ofiar była krewną płaczącej kobiety. Rozmakając z ludźmi w Jaworowie, zauważyłem, że starsi z rezerwą °dnoszą się do Niemców. Zwracali mi uwagę, że Rosja jest ogrom119 i nawet sama Moskwa nie jest końcem Rosji i końcem wojny. NaP°le°n też był w Moskwie i wojnę przegrał. Natomiast młodzież Ł>yła Niemcami zachwycona. W niektórych wsiach budowano dla i""ch bramy powitalne i przyjmowano chlebem i solą ma wyszywafiych ręcznikach. Wkrótce odnalazł mnie łącznik sztabowy Krasówka " na motocyklu. Dzięki niemu ponownie cofnięto mnie do sztabu Pułkownika Horscha. W LaS'nCh Janowskich koło Lwowa toczył się zażarty bój. Nasze tabory stały z tyłu, dzięki temu miałem więcej czasu. A ponieważ wkoło Poniewierało się sporo rozmaitej literatury, zacząłem czytać. Wtedy Po raz pierwszy spotkałem się z ideologią marksistów- 94 ską. Poza karmieniem koni i jedzeniem miałem więc jeszcze jedno zajęcie - czytanie książek. Drugiego lipca czterdziestego pierwszego roku, w nOcy, przejeżdżałem przez Lwów. W mieście było wicie pożarów. Stanąłem na rogatkach od strony Winnik. Widziałem ludzi, którzy się cieszyli i wyciągali ręce z faszystowskim pozdrowieniem. Na ulicach leżało pełno trupów i to nic tylko żołnierzy, ale i cywilów. Przez Bohorod-czany i Przemyślany dojechałem do Brzeżan. Miasteczko bardzo mi się podobało. Złota Lipa leniwie płynęła u jego podnóża. Na wszystkim górował zamek hrabiów Sicniawskich. Przypomniał mi sję Opjs tego miasteczka z książki Bohdana Lepkiego, który wspominając swoje dzieciństwo tak pięknieje odmalował. Minąwszy Tarnopol, dojechaliśmy do miejscowości Szczybalin Staliśmy tam przez sobotę i niedzielę. W świąteczny dzień poszedłem do miejscowej cerkwi na nabożeństwo, po którym w pięknym sadzie ukraińskiej szkoły rolniczej odbyła się akademia z udziałem wyższych oficerów niemieckich, duchowieństwa i sporej liczby miejscowej ludności. W czasie tej uroczystości oficer w mundurze Ukraińskich Strzelców Siczowych ogłosił niepodległość Ukrainy. Chór odśpiewał hymn „Szczc ne wmerła Ukraina" (Jeszcze Ukraina nie umarła...). Ogłoszenie niepodległości wobec narodu, który tyle wieków był w niewoli, nic było zwykłą formalnością. Ludzie szaleli z radości. Ja sam byłem bardzo wzruszony. Samostijna, niepodległa Ukraina - nic mogło mi się to pomieścić w głowie. Nic wierzyłem, myślałem, że to sen, zwłaszcza, że logika wydarzeń zdawała się to potwierdzać. Przecież była wojna! Odwieczny, ogromny wróg -Rosja -jeszcze nie został pokonany. Zaś nowy „wyzwoliciel" niemiecki nie miał zamiaru dzielić się zwycięstwem. Jednak terror gestapo i SS był wystarczającym dowodem na to, że Hitler nikogo nic wyzwala, tylko w swych egoistycznych planach podbija Wschód Europy. Nieludzki stosunek do podbitych narodów dawał wystarczające powody do desperackiej obrony wojsk sowieckich i oporu ludności. Tu, na Ukrainie, Niemcy jeszcze nic pokazali całej prawdy o sobie, gdyż chcieli wykorzystać miejscową ludność do swoich celów. Delegat rządu ukraińskiego ogłaszał, że Niemcy przychodząjako sojusznicy. Po skończonej wojnie ich wojska wyco- 95 fają się i Ukraina stanic się niepodległa. W tamtym czasie nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że nowy niemiecki „sojusznik" nie będzie lepszy od rosyjskiego gnębicicla. Każdy cieszył się tym, co było. O tym, co będzie nie chciano wcale myśleć. Gdy wróciłem na kwaterę, Stachowicz już leżał. Zdałem mu relację z akademii i zadowolony stwierdziłem: - No, panie Stachowicz, teraz Ukraina naprawdę nie umarła. -Nie jestem przeciwny, żeby powstało wasze państwo. Ale żeby nie umarła, trzeba aby się najpierw urodziła. Teraz jest wojna. Nic się nie rodzi, a wszystko ginie - odpowiedział i wyrozumiale się do mnie uśmiechnął. Posmutniałem. Przed snem nic już nie mówiłem, ale zacząłem się zastanawiać nad sensem tych słów. W Szczybalinie chodziły słuchy, że Sowieci przygotowywali obronę na rzece Zbrucz. Jednak machina wojenna Niemiec była na tyle potężna, że zatrzymanie agresora nie powiodło się. Przed rokiem 1939 granica Polski na wschodzie przebiegała na rzece Zbrucz. Nie była to granica przyjaźni. Dwie trzecie Ukraińców żyło na radzieckiej Ukrainie, jedna trzecia w granicach państwa polskiego. Po niefortunnej wojnie polsko-ukraińskiej 1918/1919 i z powodu niewłaściwej polityki narodowościowej sanacyjnych rządów polskich, większość Ukraińców była przeciwna Polsce. Ich wolnościowy zryw w latach 1918-1920 pozostawił niespełnione marzenia średnich warstw ludności ukraińskiej, zwłaszcza inteligencji, wzmocnił tęsknotę i chęć walki o niepodległe państwo. W nocy 20 lipca przekraczałem tę granicę w wielkiej niepewności, ale także z ciekawością, jak wygląda naprawdę ta, która przez masy nazywana była Wielką Ukrainą. Zbrucz dzielił miasto Podwołoczyska na dwie części. Jedna znajdowała się po polskiej, a druga - Wołoczyska - po radzieckiej stronie. Zatrzymaliśmy się za Wołoczyskami w dużej wiosce. Ludność była mi bliska - rozmawiali po ukraińsku, chociaż zauważyłem, że używają wielu rusycyzmów. Oni natomiast wytykali mi polonizmy. Ich sposób myślenia był inny niż nasz, galicyjski. Z ciekawością pytali, jak się u nas żyje? U nich nie było gospodarki prywatnej. Wieś była skolektywizowana, a w miastach wszystko upaństwowione. Pierwszy raz spotkałem się z taką rzeczywistością i byłem zdziwiony, że miejscowi ludzie są zadowoleni z tej formy życia. Często chcieli 96 mnie przekonywać, że ten system i ta forma gospodarki są lepsze niż u nas. Przy pracy w ogródku spotkałem kobietę. Pozdrowiłem ją swoim zwyczajem: - Pomahaj Boh! - Spasi Boh! - odpowiedziała ku mojemu zdziwieniu. - Widzę, że nie obce wara są te słowa? - przedłużałem rozmowę. - Dlaczego mają być obce? - zdziwiła się - u nas starsi w większości wierzą w Boga i przy pracy też się tak pozdrawiają. - A młodzi skąd wiedzą, że Boga nie ma? - pytałem dalej. - Tak ich uczą w szkole, ale naprawdę to i z nas nikt nie wie, czy Bóg jest, czy go nie ma? A wy, widzę, że nie Niemiec, bo dobrze rozmawiacie po ukraińsku i nie nosicie munduru? - zapytała ciekawie. - Jestem Ukrainiec z Polski, od Sanoka. Niemcy nas zabrali na siłę, jako furmanów i tak mimo woli przyjechałem do was - odpowiedziałem. - Dlaczego im pomagacie? - zapytała gniewnym tonem. Po raz pierwszy usłyszałem takie pytanie, choć później nieraz mi je zadawano. Nie umiałem jasno dopowiedzieć. Pomoc uważam za coś dobrowolnego i wykonywanego z przyjemnością. Teraz wydało mi się, że wykonuję rozkaz narzucony siłą. Kobieta zaprosiła mnie do domu. Domek był mały, jednorodzinny, w środku utrzymany bardzo czysto. W rogu pod sufitem wisiała ikona Matki Bożej, przed którą paliła się oliwna lampka. Kobieta przeżegnała się nabożnie. Ja zrobiłem to samo. - Czy za bolszewików ta ikona też tu wisiała? - zapytałem. Kobieta uśmiechnęła się jakby z politowaniem i odpowiedziała pytaniem: - Dlaczego u was tak dużo mówią o nas nieprawdy? - U nas mówią, że tu Boga nie ma i że nie wolno w niego wierzyć, bo wierzących strzelają albo wywożą na Sybir - potwierdziłem. - Po zakonu (według prawa) w Związku Radzieckim każdy może wierzyć, w jakiego chce Boga albo nie wierzyć w żadnego - patrząc mi w oczy, odpowiedziała stanowczo i ciągnęła dalej: - Przed rewolucją niektórzy popi swoim życiem udowadniali nieraz, że Boga nie ma. Teraz popów mało, ale są ludzie, co w Boga wierzą. 97 Nic chcąc być przegranym w tej dyskusji wypowiedziałem drugi zarzut, jaki nam głosiła antyradziecka propaganda: - Chyba nie zaprzeczycie, że u was me ma pańszczyzny, bo przecież tu same kołchozy? - Co, „pańszczyzny"? Wy kołchozy chcecie nazywać pańszczyzną? Wy naprawdę jesteście nieszczęśliwy człowiek, że wierzycie w propagandę. Nie macie żadnego pojęcia o gospodarce kolektywnej - odpowiedziała, patrząc na mnie gniewnie. - Wybaczcie mi, jestem młody i ciekawy, ale u nas mówią, że „me ma złego, aby na dobre me wyszło". Tak samo moje spotkanie z wami wyjdzie mi na dobre, bo dowiem się niejednej prawdy - zakończyłem. Na odchodnym kobieta ugościła mnie kwaśnym mlekiem z kamiennego dzbanka zwanego „kówszyn". Przechowywała go w ziemiance, którą tam nazywano „pohreb". Wyszedłem od niej zadumany. Zacząłem się zastanawiać, czy to wszystko, co nam mówiono w szkole, w cerkwi i w różnych organizacjach jest prawdą. Stacho-wicz myślał podobnie jak ja, natomiast Rysiek przychylnie odnosił się do Sowietów. W moim rozumieniu ukształtowała nas przedwojenna polska i obecna niemiecka propaganda. Według niej bolszewicy mieli być jakimś apokaliptycznym nieszczęściem, które wojna miała zniszczyć. Następną miejscowością, przez którą przejeżdżaliśmy, było duże miasto Płoskirów, leżące na równinie. Dziwiłem się, że są tu tak szerokie ulice. Stamtąd zaczęliśmy się posuwać na południe Ukrainy. Monotonna równina, jak tylko okiem sięgnąć - ogromne pola pszenicy, plantacje pomidorów, tytoniu i słonecznika. Tereny rzadko zaludnione, ziemia czarna, urodzajna, a plony w tym roku bardzo obfite. Jechaliśmy wzdłuż rzeki Boh, która budziła we mnie sentyment do dawno minionych czasów. Tutaj jeszcze za Rzeczypospolitej Trojga Narodów rozrzucone były polskie i kozackie stanice. Z boku pozostał Kamieniec Podolski. Ileż tu historii? Ile piękna z Sienkiewiczowskiej „Trylogii"? Gdzieś tu powinna być jego wymarzona stanica w Chreptiowie? Tu w dawnych czasach, w bujnych trawach ukraińskiego stepu, czaili się Tatarzy Krymskiej Ordy. A teraz Ja porównuję krajobraz z powieści Sienkiewicza i innych 98 pisarzy polskich i ukraińskich. Cały czas susza. Jedziemy stepem, na którym nie ma dróg ani rowów przydrożnych. Pierwszy deszcz od początku wojny z Rosją spadł, gdy byliśmy koło miasteczka Zyńków. Dookoła równina, żadnych lasów, a tu nie wiadomo skąd pojawiło się miasto, jakby w jakiejś bajce. Ukraiński czarnoziem po deszczu zrobił się bardzo śliski. Niemieckie konie, kute gładkimi podkowami, przewracały się jak na lodzie. Na przedmieściu widziałem, jak mężczyźni i kobiety gołymi rękami zbierali z drogi to błoto i przenosili je na boki. Dowiedziałem się, że byli to Żydzi, którym Niemcy nie dali łopat, tylko kazali usuwać błoto rękoma. Zobaczyłem, jak można bezsensownie znęcać się nad drugim człowiekiem. W dalszej drodze spotykałem rozsiane po stepie mogiły - kurhany opiewane w dumkach i wierszach Szewczenki. Przez Aleksandrię skręciliśmy na Krzywy Róg, gdzie po drodze minęliśmy dużą cukrownię. Tam nabrałem sobie dwa wory cukru, który miałem dla siebie i na rozdawanie aż do Charkowa. 27 lipca 1941 roku dojechaliśmy do wsi Młynki. Jej nazwa skojarzyła mi się z książką ukraińskiego pisarza Jurija Janowskiego, z jego wojenną powieścią o roku 1918, pod tytułem „Czotyry szabli". W okolicach tych, w latach 1918-19 wojował przywódca chłopów ukraińskich „batko" Semen Mach-no. Poza tym jedynym deszczem, który spadł w okolicach Kamieńca Podolskiego, koło miasteczka Zyńków, cały czas trwała susza i niemiłosiernie grzało słońce. Jechaliśmy stepem. Bezkresne równiny były całkiem niezamieszkałe, nie widziałem też nigdzie lasu. Posuwając się coraz dalej w głąb Ukrainy południowo-centralnej, spotykałem nieznany mi ciekawy krajobraz. Step ukraiński w większości był zaorany i uprawiany. Mijałem duże plantacje tytoniu, słonecznika i pomidorów. Na tych plantacjach widziałem wykopane w ziemi nory - ziemianki, w których na okres letniej uprawy roli mieszkali kołchoźnicy. Byli tu wysyłani siłą. Dopiero po zbiorach wolno im było wracać do domów. Dojechaliśmy do wsi w porze poobiedniej. Spiekota i silne pragnienie ludzi i koni zmusiły niemieckie dowództwo do dania oddziałowi chwili odpoczynku. Obaj ze Stachowiczcm stanęliśmy pod wiśniami. Zaspokoiliśmy pragnienie i jak zwykle poszedłem między 99 chaty porozmawiać z ludźmi. Stęskniłem się za rozmową, bo od trzech dni z nikim się nic spotykałem. Tereny, przez które wypadało nam jechać, były zupełnie niezamieszkałe. Poza ciekawym krajobrazem, który chłonąłem, o nieznanych w Polsce faktach wiele dowiadywałem się od zwykłych ludzi. Budynki były z gliny. Zwyczajna ziemia uprawna mieszana ze słomą była naturalnym materiałem budowlanym. Małe, ale schludne chatki, zawsze otulone wiśniowymi sadami, latem dawały w domu miły chłód. W gorące dni okna tych chatek zamykane były drewnianymi okiennicami. Przy każdym domu w sadzie stał gliniany piec, na którym przez okres letni przygotowywano posiłki. Za opał służyła słoma. Przy takim piecu leżały duże kopy związanych żmutów słomy. Cały czas musiała siedzieć przy nim kobieta i dokładać opału. Dla upieczenia chleba dorzucano do ognia parę kawałów suszonego, krowiego łajna, które paliło się nieco dłużej niż słoma. Obok jednego z tych domków niestara jeszcze kobieta czyściła grób, który był usypany w środku ogródka, pod samym oknem. Na grobie stał drewniany, trójramienny krzyż. Kobieta czyszcząc grób, rzewnie płakała. Zaciekawił mnie ten ogródek, gęsto obsadzony kukurydzą, słonecznikiem i ziemniakami. Pomimo, że wszystko było posiane bardzo gęsto, rośliny były bujne. Widać, że nie przeszkadzały sobie nawzajem w rozwoju i że ziemia była bardzo żyzna. - Daj wam Boże zdrowie i szczęście - pozdrowiłem kobietę po ukraińsku. - Daj Boh i wam wszystkiego, co dobre - odpowiedziała przez łzy. - Kto w tym grobie spoczywa i dlaczego płaczecie? - pytałem dalej. Kobieta zaczęła rwać włosy z głowy i opowiadać w wielkiej rozpaczy, że w roku 1933 władza komunistyczna zorganizowała na Ukrainie wielki głód. Na tej chleborodnej ziemi dokonano zbrodni ludobójstwa. W przeciągu roku, a właściwie od lutego do września, z głodu wyginęło duchowieństwo, inteligencja, całkowicie zostało zniszczone rolnictwo. Zwyrodniali komunistyczni komisarze chodzili po domach i zabierali wszystko, co nadawało się do jedzenia. Gdy dzieci miały w rączce kawałek chleba czy ziemniaka, brutalnie im to zabierali. W ten sposób po ich wyjściu w każdym domu zaczynał się 100 głód. Jeżeli ktoś próbował schować pożywienie, tego rozstrzeliwano na miejscu, bez sądu. Ludzi silniejszych, opornych, wywożono na Sybir, z którego nikt nie wracał. Z głodu jedzono trupy, a bolszewiccy komisarze nieboszczykami karmili świnie. W tej wiosce było 800 mieszkańców. Po głodzie zostało sześcioro! Ona miała rodziców i pięcioro rodzeństwa. Wszyscy pomarli. Ostatni zmarł pięcioletni Piotruś, którego własnymi rękami zakopała tu, pod oknem, żeby go głodni nie zjedli. Później usypała mu tę mogiłkę. Kiedy się to działo, miała sama 12 lat. Podczas „rozkułaczania" wsi -ją i jeszcze dwie dziewczynki w jej wieku komisarze zrobili swymi nałożnicami. Mówiła, że ciągle poili je samogonem i karmili tylko tak, by nie umarły z głodu albo nie uciekły. Jak była trzeźwa, to się broniła i drapała ich po twarzy, ale wtedy jąbili. I tak w kółko. Roześmiała się na koniec wisielczo i dodała: - No, ja zadowolona, bo nie dałam im zjeść braciszka. A pijanych satrapów powieszali w listopadzie trzydziestego roku. Ja sama kopnęłam stołek spod Trofima Semenowicza, jak go wieszali. Bardzo ładnie hojdał się na sznurze. Zgarbiona szła do chaty, mówiąc jeszcze jakby do siebie: - A tych bladzi, co ten głód zorganizowali, to nikt nie wieszał. -Odwróciła się do mnie i zapytała: - Może teraz będą ich wieszać? Nie wiecie? Jak się dowiecie, to dajcie mi znać. Pójdę spod nich stołki wybijać. Bardzo lubię patrzeć, jak się takie gady ładnie hojdają na sznurze. Przez cały czas stałem oniemiały z wrażenia. Poczułem, że mi łzy spływają z oczu. Nijak nie mogłem pojąc, że w tym pięknym, „rajskim" ogródku nie tak dawno było takie piekło. Opowiedziałem o tym Stachowiczowi. On mi tłumaczył, że to niemożliwe zrobić tak, aby nie było nic do jedzenia. Mylił się. Później się okazało, że w sowieckiej tiurmie narody przeszły jeszcze większą gehennę. Przez Młynki i Browkiw Chutir stanąłem nad Dnieprem. Spełniło się moje marzenie, zobaczyłem Dniepr - Sławutę. Szeroki był w tym miejscu. Na środku znajdowała się duża wyspa, a na niej okopani sowieccy żołnierze. 101 *** Nad Dnicpren1 staliśmy przez dzicK1Qć dni. Niemcy napotkali na silny opór armn sowieckiej i ściągali ^piłki. Wioska nazywała się Kocyka Ciągnęła S1(? nad rzekąprawic 4 kilometry. Od zachodu zasłaniał ją brzeg niewysokiego, szerokiego płaskowyżu ukraińskiego stepu Cały ten brzeg obsadzony był wiśniowym sadem. Na środku wsi był duży majdan z kopulastą cerkwią. Obydwaj ze Stachowi-czem staliśmy zamaskowani w tym sadzie. Wiśnie bardzo obrodziły w tym roku na Ukrainie. Ze stepu widać było długą, czerwoną rzekę dojrzałych owoców. Miałem ze sobą sporo cukru, nabierałem go do menażek i wymieniałem wśród kołchoźników na mleko. Niedaleko mieszkała gospodyni, która chowała krowę i chętnie szła na taką wymianę W jej domu była jeszcze babcia i trzy córki. Jedna z nich urodziwa czarnooka, miała na imię Kława. Często byłem goszczony w tym domu i Kława zaczęła mnie odprowadzać. Między nami zaw>ązała sięprzyJazn- Tak przynajmniej mnie się wydawało. Dziewczyna tak mi sk spodobała, że po raz pierwszy w życiu się zakochałem. pOza romansowaniem często przedstawiałem jej taką wizję Ukrainy jaką zaszczepiła we mnie nacjonalistyczna propaganda. Kława zawsze cierpliwie słuchała i umawiała się ze mną na kolejne spotkanie Szliśmy w step, skąd widać było wschodni brzeg Dniepru i Ukrainę lewobrzeżną. Za każdym razem Kława tłumacząc, że idzie za potrzebą, oddalała się ode mnie na kilkadziesiąt metrów. W ósmym dniu naszych przechadzek zauważyłem, że ona daje latarką sygnały alfabetem Morse«a. Kiedy wracała do mnie rozpoczynała czułą roz-mowe i obiecywała pocałunek, ale na drugi dzień. Przygotowywałem sję do tego jak na Wielkanocne Święta. Wszystkie moje dotychczasowe flirty były przelotne, chłopięce. Teraz zrodziła się we mnie miłość - nie pożądanie fizyczne, ale potrzeba kochania kobiety, która stawała się dla mnie kimś najdroższym. Kiedy zobaczyłem, jak nadawała syg«^ °&m^ mnie strach ° JeJ los'bo przeczuwałem, co by Się stało, gdyby złapali jąNiemcy. Wracaliśmy już i niedaleko mego wozu powiedziałem: „Kława, muszę ci coś wyznać". Pościeliła >woją kufajkc- i usiedliśmy obok siebie. Popatrzyłem na Dniepr na nocny pejzaż szerokiej Ukrainy. Kto tego me widział, 102 nie może sobie wyobrazić, jaki majestat ma step ukraiński w księżycową noc. Nie zauważy tego tylko ten, kto nie odczuwa piękna. Szcwczenko w swym „Testamencie" tak pisze: „Jak umrę, to pochowajcie mnie wśród stepu szerokiego, na Ukrainie miłej". Polski poeta Seweryn Goszczyński, oczarowany tym pięknem, w jednym ze swych wierszy każdą zwrotkę kończy słowami: „Boże mój, Boże, łzami modlę się do Ciebie, jak umrę, to daj mi Ukrainę w niebie". Nawet okupant w osobie pułkownika Horscha też odczuwał to piękno i często powtarzał: „Oh, das ist schóne Nacht und schóne Land". Mnie jednak w głowie była Kława i bałem się powiedzieć jej coś nieodpowiedniego, by jej nie urazić i by ode mnie nie odeszła. Teraz siedziała milcząca i zadumana. - Kławo, nie wiem, czy to czujesz, aleja ciebie bardzo kocham-mówiłem - to nie jest pożądanie, sama zresztą widzisz. Chodzimy już osiem dni, a ja nic od ciebie nie chcę. Kocham cię i chciałbym, aby tak było zawsze między nami. Bardzo boję się o ciebie. Widziałem, jak dzisiaj dawałaś sygnały na drugi brzeg. Nie jestem fałszywy i cię nie zdradzę. Przedwczoraj ci opowiadałem, jak to lejtnant naszego sztabu chodzi przebrany za kobietę. Ma koszyk niby na ziemniaki, a w nim lornetkę do obserwowania Ruskich. Dziś rano dostał kulą armatnią tak, że nic z niego nie zostało. Domyś 1 iłem się, że to ma związek z tobą. Ja mogę tu zostać. Ożenię się z tobą i będziemy szczęśliwi. Teraz przecież będzie wolna Ukraina. Byłem na akademii, gdzie to ogłoszono. Przestań nadawać Ruskim, bo im to nic nie pomoże. Niemcy i tak zwyciężą. Były w Europie silniejsze państwa i padły. W świetle księżyca zauważyłem, że po raz pierwszy Kława patrzy na mnie z ironią. - Skończyłeś? - zapytała. - A teraz słuchaj. Mogłabym cię w tej chwili zabić, bo mam czym - błyskawicznie wyciągnęła z fartuszka mały pistolet - ale tego nie zrobię. Jak się nie opamiętasz, to i tak zginiesz z tymi, co im pomagasz. Nie jestem córką tamtej kobiety. Jestem nauczycielką, Ukrainką i komsomołką. Ta Ukraina, jaką ty niesiesz razem z Niemcami, jest taka jak ten nieszczęsny sad wiśniowy. Popatrz dobrze na niego - cały obgryziony z kory przez niemieckie konie. Te kikuty obgryzionych wiśni to symbol Ukrainy, 103 która cała teraz we krwi, jak te jagody co się ledwie trzymają kikutów. Mówisz o miłości. Dla mnie jesteś najwyżej przyjacielem. Jeżeli będziesz żył po wojnie, to przyjedź tu do nas i wtedy wspólnie zobaczymy wolną Ukrainę, ale bez Niemców. Teraz odchodzę i już mnie więcej nie zobaczysz. - Jak ty możesz zwyciężyć Niemców, kiedy taka duża i uzbrojona sowiecka armia nie daje rady? - zapytałem. - Pamiętaj, że za tobą stoi milion. Należysz do miliona i bez ciebie nie będzie tej liczby - odpowiedziała słowami z wiersza Iwana Franki. Byłem oszołomiony. Skończyła się moja sielanka. Mimo to, Kła- wę kochałem jeszcze bardziej. - Jeśli jesteś we mnie tak zakochany, to mnie odprowadź za cerkiew do jednego domu, bo widzisz, że już późno - żartobliwym głosem wytrąciła mnie z zadumy. Prowadziłem ją między Niemcami i wyglądało tak, jakbyśmy wracali z wieczoru wielkiej miłości. Przy pożegnaniu Kława gorąco pocałowała mnie w usta. Wracałem oszołomiony i rozczarowany. Znajomi Niemcy śmiali się i robili różne sprośne uwagi. Przypomniała mi się pieśń: „Ukraino, Ukraino, popatrz koło siebie, siedzi wróg w twej chacie i śmieje się z ciebie". Stachowicz już spał. Siadłem na wozie i zamyśliłem się. Propaganda głosiła, że Niemcy są narodem kulturalnym, rycerskim, mają wysoki poziom rolnictwa i przemysłu, wysoką technikę. Są prawdomówni, zdyscyplinowani i sprawiedliwi. Tu na wojnie zobaczyłem całkiem coś innego. Wszystkie te cechy Niemcy demonstrowali wobec swoich, „rasowych" Niemców. W stosunku do innych, a szczególnie na Ukrainie, jeśli pokazywali jakąś kulturę, to tylko tak, jak to robią wielcy panowie wobec niewolników. Rycerskość zamienili na sadyzm i okrucieństwo. Demonstrowali pychę Herre-nvolku - narodu panów, a narody słowiańskie uważali za swoich poddanych. Zauważyłem, że większość z nich zachowywała się jak automaty. Rozkazy wykonywali według zasady: „Befehl ist Befehl!". Specjalne oddziały SS na konto całej armii dokonywały zbrodni ludobójstwa. Swoją bezwzględnością chcieli zasiać strach wśród podbitej ludności. W ten sposób pokazywali siłę władzy „narodu panów" 104 w stosunku do „podludzi". Od samego początku agresji na Rosję podzielili ludzi na: bolszewików, komisarzy, Żydów i wszystkich przeznaczyli do likwidacji. Bez żadnego sądu i bez przyczyny całe grupy radzieckich jeńców mordowano niedaleko nas. Wiedziałem, że Kławy już nie spotkam. Patrzyłem z przerażeniem na tę Ukrainę, którą mi odkryła podczas naszej ostatniej rozmowy. Od ziemi aż po konary wszystkie wiśnie były rzeczywiście obgryzione z kory. W świetle księżycowych nocy stały białe jak sucha śmierć. Z konarów zwisały czerwone wiśnie jak krew kapiąca na splądrowaną ziemię. *** W dwa dni po moim rozstaniu z KławąNierncy rozpoczęli ofensywę. Tradycyjnie w niedzielę, punktualnie o godzinie 3.45 wszystkie rodzaje broni zaczęły ostrzeliwać drugą stronę Dniepru. Straszliwy jazgot uniemożliwiał w ogóle porozumiewanie się. Trzeba było bardzo głośno krzyczeć. Przypomniało mi się wówczas, jak to lato-pis Ipatijewski opisuje najście Tatarów na Kijów i pisze właśnie o takim jazgocie i krzyku, że w mieście trudno było rozmawiać. Tatarzy szli od wschodu, z głębi dzikiej Azji i było to 1000 lat temu. Dziś z centrum cywilizowanej Europy ciągnęły na Ukrainę zdziczałe hordy Aryjczyków. Kanonada trwała do południa i naraz wszystko ucichło. Niemcy na pontonach zaczęli się przeprawiać przez Dniepr, ale z lewego brzegu przywitał ich zmasowany ogień Sowietów. Z nurtem rzeki popłynęło wiele niemieckich trupów. Pierwszy atak na naszym odcinku nie udał się. Staliśmy między miastami Kremen-czuk na północy i Dniepropietrowsk na południu. Za Dniepropie-trowskiem stały sprzymierzone wojska rumuńskie. Na nich Sowieci przypuścili swój atak na parę minut przed atakiem niemieckim. Rumuni nie wytrzymali i zaczęli się cofać. Jak mi później mówił Rysiek, Rumuni dostali lanie z obydwu stron. Z przodu przyciskali ich Sowieci, a z tyłu do swoich sojuszników strzelali Niemcy. Po południu Niemcy od nowa rozpoczęli atak. Po dłuższym przygotowaniu artyleryjskim i silnym bombardowaniu lotnictwa uchwy- 105 ciii przyczółek na lewym brzegu Dniepru. Mojajednostka zaczęła się przygotowywać do przeprawy. Poszedłem się pożegnać do zaprzyjaźnionej rodziny, u której brałem mleko i gdzie zostawiałem swoją miłość. Jeszcze za Kławy często grywaliśmy w karty, a stara babcia wróżyła z nich dziewczynkom. Nieraz i ja prosiłem, by mi powróżyła, ale nigdy nie chciała. Tym razem, przy pożegnaniu poprosiłem żartem, żeby powiedziała, czy wnet wrócę do domu? Babcia zgodziła się i rozłożyła karty. Sam znałem się trochę na kabale. Zauważyłem, że karty były dla mnie niepomyślne, ale poprosiłem, by babcia sama je odczytała. Ona zamiast czytać karty, złożyła j e i powiedziała: - Niewesołe jest twoje życie i karta niedobra. Za trzy dni nie będziesz żył. Rozpłakała się, zrobiła nade mną znak krzyża i jak matka pocałowała mnie w czoło. Byłem na wojnie i przez chwilę uwierzyłem, że tak się może stać. Szybko jednak otrząsnąłem się z tej psychozy, roześmiałem się na siłę i powiedziałem: - Karta mara, Bóg wiara, a ja mocno wierzę w Boga. - Daj Boh, daj Boh - mówiąc to babcia żegnała się nabożnie. Prosiłem gospodynię, by pozdrowiła ode mnie Kławę. Ona też się rozpłakała, obcałowała mnie i na odchodnym powiedziała szeptem: - Kława też was pozdrawia i doradza byście dalej nie jechali, ale poszli do partyzantów. Do swoich wróciłem markotny. Wszyscy stali na majdanie koło cerkwi. Razem z wojskiem w kolejce czekaliśmy na prom. Parę razy na motocyklu przejeżdżał koło nas Rysiek Krasówka. Nie schodząc z motoru, zwołał do siebie mnie i Stachowicza. - Na co wy czekacie? - zapytał. - To jest wasza ostatnia szansa powrotu do domu. Zza Dniepru już nie wrócicie. - Niech się nam pan postara o oficjalne zwolnienie - poprosił Stachowicz. On nic nie odpowiedział, tylko smutno popatrzył w naszą stronę. Jako ostatnim kazał nam wjechać na prom. Lotnictwo sowieckie było bardzo aktywne i całą przeprawę nieustannie bombardowało. Dopiero na trzeci dzień przyszła kolej na mnie. Za mną, na wozie jechał starszy lejtnant okropny gaduła. Zaczepiał każdego, a sam gadał najwięcej. Najpierw zawsze się przedstawiał, że jest Austriakiem. Moi koledzy pojechali jeszcze rano, 106 a mnie dopiero koło obiadu lejtnant kazał wyprzęgać konie i siadać razem z nim. Wóz zostawiłem na brzegu, a konie wprowadziłem na nieduży, pontonowy prom. Było na nim koło 20 koni wraz z obsługą. Trzy razy atakował nas radziecki samolot, ale niecelnie. Dopiero niedaleko drugiego brzegu sowiecki żołnierz z broni maszynowej z samolotu zastrzelił trzy konie i jednego Niemca. Nareszcie dobiliśmy do brzegu, a za jakieś dwie godziny przypłynął mój wóz. Konie były wypoczęte i jak wicher niosły do przodu. Jednostkę i kolegów dopędziliśmy jednak dopiero pod wieczór. Front był blisko, słychać było wystrzały. Wszędzie pod wiśniami stały zamaskowane tabory tak, że nie było miejsca na mój wóz. Stachowicz poradził, bym odjechał jakieś 100 metrów dalej. Tam też rosło parę wiśni, pod którymi mogłem się skryć. Nie miałem innego wyjścia. Odjechałem i przywiązałem konie lejcami do drzewa. W pobliżu stały snopy kołchozowego zboża, którym chciałem je nakarmić. Nie uszedłem daleko, gdy konie się spłoszyły, urwały lejce i zaczęły uciekać w stronę taboru. Kiedy biegłem za nimi, usłyszałem świst kuli armatniej i silny podmuch powalił mnie na ziemię. Konie zatrzymały się same, a w miejscu, gdzie stały przed chwilą, został tylko ogromny lej. ICarma, po którą szedłem, już się paliła. Stachowicz blady odezwał się do mnie: - Władziu, będziesz ży), bo trzy dni temu, o tym czasie babcia ci wróżyła, że umrzesz. Ale śmierć przeleciała tylko koło ciebie. Bóg ci jeszcze przedłużył życie. Nic nie mówiąc, cały czas modliłem się gorąco. Za mojego pobytu na forszpanie Niemcy trzy razy zmieniali swój stosunek do tamtejszej ludności. Tuż za Sanem, aż do starej polskiej granicy zachowywali się względnie przyzwoicie. Poza ogólnym terrorem, który w rozmowie z nami uzasadniali koniecznością wojenną i żądaniem od sołtysów wszystkiego, co im było potrzebne i za co w większości płacili według swojej taryfy - starali się być praworządni. Po przekroczeniu Zbrucza, aż do Dniepru stosowali nasilony 107 ciii przyczółek na lewym brzegu Dniepru. Mojajednostka zaczęła się przygotowywać do przeprawy. Poszedłem się pożegnać do zaprzyjaźnionej rodziny, u której brałem mleko i gdzie zostawiałem swoją miłość. Jeszcze za Kławy często grywaliśmy w karty, a stara babcia wróżyła z nich dziewczynkom. Nieraz i ja prosiłem, by mi powróżyła, ale nigdy nie chciała. Tym razem, przy pożegnaniu poprosiłem żartem, żeby powiedziała, czy wnet wrócę do domu? Babcia zgodziła się i rozłożyła karty. Sam znałem się trochę na kabale. Zauważyłem, że karty były dla mnie niepomyślne, ale poprosiłem, by babcia sama je odczytała. Ona zamiast czytać karty, złożyłaje i powiedziała: - Niewesołe jest twoje życie i karta niedobra. Za trzy dni nie będziesz żył. Rozpłakała się, zrobiła nade mną znak krzyża i j ak matka pocałowała mnie w czoło. Byłem na wojnie i przez chwilę uwierzyłem, że tak się może stać. Szybko jednak otrząsnąłem się z tej psychozy, roześmiałem się na siłę i powiedziałem: - Karta mara, Bóg wiara, a ja mocno wierzą w Boga. - Daj Boh, daj Boh - mówiąc to babcia żegnała się nabożnie. Prosiłem gospodynię, by pozdrowiła ode mnie Kławę. Ona też się rozpłakała, obcałowała mnie i na odchodnym powiedziała szeptem: - Kława też was pozdrawia i doradza byście dalej nie jechali, ale poszli do partyzantów. Do swoich wróciłem markotny. Wszyscy stali na majdanie koło cerkwi. Razem z wojskiem w kolejce czekaliśmy na prom. Parę razy na motocyklu przejeżdżał koło nas Rysiek Krasówka. Nie schodząc z motoru, zwołał do siebie mnie i Stachowicza. - Na co wy czekacie? - zapytał. - To jest wasza ostatnia szansa powrotu do domu. Zza Dniepru już nie wrócicie. - Niech się nam pan postara o oficjalne zwolnienie - poprosił Stachowicz. On nic nie odpowiedział, tylko smutno popatrzył w naszą stronę. Jako ostatnim kazał nam wjechać na prom. Lotnictwo sowieckie było bardzo aktywne i całą przeprawę nieustannie bombardowało. Dopiero na trzeci dzień przyszła kolej na mnie. Za mną, na wozie jechał starszy lejtnant okropny gaduła. Zaczepiał każdego, a sam gadał najwięcej. Najpierw zawsze się przedstawiał, że jest Austriakiem. Moi koledzy pojechali jeszcze rano, 106 a rjinie dopiero koło obiadu lejtnant kazał wyprzęgać konie i siadać r^em z nim. Wóz zostawiłem na brzegu, a konie wprowadziłem na n jcduży, pontonowy prom. Było na nim koło 20 koni wraz z obsługą. Ty/y razy atakował nas radziecki samolot, ale niecelnie. Dopiero njt-daleko drugiego brzegu sowiecki żołnierz z broni maszynowej z s;imolotu zastrzelił trzy konie i jednego Niemca. Nareszcie dobiliśmy do brzegu, a za jakieś dwie godziny przypłynął mój wóz. Konie by|y wypoczęte i jak wicher niosły do przodu. Jednostkę i kolegów doi)ędziliśmy jednak dopiero pod wieczór. Front był blisko, słychać było wystrzały. Wszędzie pod wiśniami s^aty zamaskowane tabory tak, że nie było miejsca na mój wóz. Sta-cj^wicz poradził, bym odjechał jakieś 100 metrów dalej. Tam też rc,$ło parę wiśni, pod którymi mogłem się skryć. Nie miałem innego ¦Wyjścia. Odjechałem i przywiązałem konie lejcami do drzewa. Vy pobliżu stały snopy kołchozowego zboża, którym chciałem je na-kaitnić. Nie uszedłem daleko, gdy konie się spłoszyły, urwały lejce i z;iczcły uciekać w stronę taboru. Kiedy biegłem za nimi, usłyszały świst kuli armatniej i silny podmuch powalił mnie na ziemię. łyonie zatrzymały się same, a w miejscu, gdzie stały przed chwilą, zo«tał tylko ogromny lej. Karma, po którą szedłem, już się paliła. S\t;ichowicz blady odezwał się do mnie: - Władziu, będziesz żył, bo trzy dni temu, o tym czasie babcia ci \Vftóyła, że umrzesz. Ale śmierć przeleciała tylko koło ciebie. Bóg c j pszcze przedłużył życie. Nic nie mówiąc, cały czas modliłem się gorąco. Za mojego pobytu na forszpanie Niemcy trzy razy zmieniali swój s trunek do tamtejszej ludności. Tuż za Sanem, aż do starej polskiej gvrjnicy zachowywali się względnie przyzwoicie. Poza ogólnym ter-r»c|3m, który w rozmowie z nami uzasadniali koniecznością wojenną i yjdaniem od sołtysów wszystkiego, co im było potrzebne i za co v-vwiększości płacili według swojej taryfy - starali się być praworządni. Po przekroczeniu Zbrucza, aż do Dniepru stosowali nasilony 107 ciii przyczółek na lewym brzegu Dniepru. Moja jednostka zaczęła się przygotowywać do przeprawy. Poszedłem się pożegnać do zaprzyjaźnionej rodziny, u której brałem mleko i gdzie zostawiałem swoją miłość. Jeszcze za Klawy często grywaliśmy w karty, a stara babcia wróżyła z nich dziewczynkom. Nieraz i ja prosiłem, by mi powróżyła, ale nigdy nie chciała. Tym razem, przy pożegnaniu poprosiłem żartem, żeby powiedziała, czy wnet wrócę do domu? Babcia zgodziła się i rozłożyła karty. Sam znałem się trochę na kabale. Zauważyłem, że karty były dla mnie niepomyślne, ale poprosiłem, by babcia sama je odczytała. Ona zamiast czytać karty, złożyła je i powiedziała: - Niewesołe jest twoje życie i karta niedobra. Za trzy dni nie będziesz żył. Rozpłakała się, zrobiła nade mną znak krzyża i jak matka pocałowała mnie w czoło. Byłem na wojnie i przez chwilę uwierzyłem, że tak się może stać. Szybko jednak otrząsnąłem się z tej psychozy, roześmiałem się na siłę i powiedziałem: - Karta mara, Bóg wiara, a ja mocno wierzę w Boga. - Daj Boh, daj Boh - mówiąc to babcia żegnała się nabożnie. Prosiłem gospodynię, by pozdrowiła ode mnie Kławę. Ona też się rozpłakała, obcałowała mnie i na odchodnym powiedziała szeptem: - Kława też was pozdrawia i doradza byście dalej nie jechali, ale poszli do partyzantów. Do swoich wróciłem markotny. Wszyscy stali na majdanie koło cerkwi. Razem z wojskiem w kolejce czekaliśmy na prom. Parę razy na motocyklu przejeżdżał koło nas Rysiek Krasówka. Nie schodząc z motoru, zwołał do siebie mnie i Stachowicza. - Na co wy czekacie? - zapytał. - To jest wasza ostatnia szansa powrotu do domu. Zza Dniepru już nie wrócicie. - Niech się nam pan postara o oficjalne zwolnienie - poprosił Stachowicz. On nic nie odpowiedział, tylko smutno popatrzył w naszą stronę. Jako ostatnim kazał nam wjechać na prom. Lotnictwo sowieckie było bardzo aktywne i całą przeprawę nieustannie bombardowało. Dopiero na trzeci dzień przyszła kolej na mnie. Za mną, na wozie jechał starszy lejtnant okropny gaduła. Zaczepiał każdego, a sam gadał najwięcej. Najpierw zawsze się przedstawiał, że jest Austriakiem. Moi koledzy pojechali jeszcze rano, 106 a mnie dopiero koło obiadu lejtnant kazał wyprzęgać konie i siadać razem z nim. Wóz zostawiłem na brzegu, a konie wprowadziłem na nieduży, pontonowy prom. Było na nim koło 20 koni wraz z obsługą. Trzy razy atakował nas radziecki samolot, ale niecelnie. Dopiero niedaleko drugiego brzegu sowiecki żołnierz z broni maszynowej z samolotu zastrzelił trzy konie i jednego Niemca. Nareszcie dobiliśmy do brzegu, a za jakieś dwie godziny przypłynął mój wóz. Konie były wypoczęte i jak wicher niosły do przodu. Jednostkę i kolegów dopędziliśmy jednak dopiero pod wieczór. Front był blisko, słychać było wystrzały. Wszędzie pod wiśniami stały zamaskowane tabory tak, że nie było miejsca na mój wóz. Stachowicz poradził, bym odjechał jakieś 100 metrów dalej. Tam też rosło parę wiśni, pod którymi mogłem się skryć. Nie miałem innego wyjścia. Odjechałem i przywiązałem konie lejcami do drzewa. W pobliżu stały snopy kołchozowego zboża, którym chciałem je nakarmić. Nie uszedłem daleko, gdy konie się spłoszyły, urwały lejce i zaczęły uciekać w stronę taboru. Kiedy biegłem za nimi, usłyszałem świst kuli armatniej i silny podmuch powalił mnie na ziemię. Konie zatrzymały się same, a w miejscu, gdzie stały przed chwilą, został tylko ogromny lej. Karma, po którą szedłem, już się paliła. Stachowicz blady odezwał się do mnie: - Władziu, będziesz żył, bo trzy dni temu, o tym czasie babcia ci wróżyła, że umrzesz. Ale śmierć przeleciała tylko koło ciebie. Bóg ci jeszcze przedłużył życie. Nic nie mówiąc, cały czas modliłem się gorąco. *** Za mojego pobytu na forszpanie Niemcy trzy razy zmieniali swój stosunek do tamtejszej ludności. Tuż za Sanem, aż do starej polskiej granicy zachowywali się względnie przyzwoicie. Poza ogólnym terrorem, który w rozmowie z nami uzasadniali koniecznością wojenną i żądaniem od sołtysów wszystkiego, co im było potrzebne i za co w większości płacili według swojej taryfy - starali się być praworządni. Po przekroczeniu Zbrucza, aż do Dniepru stosowali nasilony 107 ^1 terror, domagali się dostarczania im zaopatrzenia dla wojska, za które już nie płacili. Po przejściu Dniepru, na Ukrainie lewobrzeżnej okupant nie żądał już niczego, tylko wszystko brał sam, a to czego nie zdołał zabrać - niszczył. Już za Połtawą ogłoszono, że nadchodzą chłody i każdy żołnierz może sobie po swojemu urządzać zakwaterowanie. Rozkaz brzmiał: „Jeżeli w domu widać nieprzyjazne spojrzenia, cywili powinno się usuwać!". Pamiętam wiele wypadków, gdy Niemiec po wejściu do domu gwizdał na gospodarza jak na psa, pokazując mu pole. W większości wypadków spieszono się z wyjściem, bo dalszy ciąg rozmowy kończył się kopniakami. Najtragiczniejsze było, jeśli młoda kobieta spodobała się takiemu bandycie. Wówczas wyganiał na dwór dzieci, a ją zostawiał sobie dla zabawy. Poza tym całe wyposażenie domu było do użytku najeźdźcy. Meble i drewniane sprzęty w zasadzie szły na opał. Zaraz po wkroczeniu okupant ogłosił, że ludność jest zobowiązana zdać wszystkie rzeczy futerkowe, a także pierzyny i poduszki. Niemcy mieli możność wysyłania paczek do swoich rodzin i na te paczki zabierali miejscowym to, co im się podobało. Nie twierdzę, że wszyscy tak robili, ale byłem świadkiem tego, jak bardzo wielu korzystało z tych „praw". W pewnej wiosce, pomiędzy Połtawą a Charkowem, koło miasteczka Kołomak dowódca niemiecki zarządził, by mężczyźni od lat 14 do 70 wyszli w step, na zbiórkę płodów rolnych. Tam ich rozstrzelano, a kobiety z tej wioski zostały do zabawy dla żołnierzy. Takich scen ludzkiej rozpaczy i bezsilności, a z drugiej strony zdziczenia i zwyrodnienia - ani sobie nie wyobrażałem, ani też nigdy wcześniej nie widziałem. Obserwowaliśmy to ze Stachowiczem i z Michałem. Na jedną, kobietę poszło gwałtem piętnastu tych „żołnierzy". Ostatni szedł zidiociały Hans. Idąc, śmiał się do Michała: - Michael, kom fiken machen! - A szczob tebe smert hrała iszczę pered wschodom sonca -spluwając, odpowiedział Michał. Za chwilę Hans, wracając, oznajmił nam z uśmiechem idioty: - Ist gestorben. Zajmując na kwaterę jakiś dom, pisało się na drzwiach po niemiecku, że jest zajęty przez taką a taką jednostkę. My, furmani, 108 zawsze pierwsi szliśmy do mieszkań, ale nie było przypadku, aby właściciele nie mieszkali razem z nami. W tej nieszczęsnej wiosce oprócz moich gospodarzy skryło się u nich kilka kobiet z dziećmi. Według moich obserwacji na stu pięćdziesięciu żołnierzy naszej jednostki z dwunastu można by określić mianem zwyrodnialców i sadystów. Na drugi dzień naszego tam pobytu od rana we wsi podniósł się krzyk, jakby wszystkich jej mieszkańców grzebano żywcem. Po śniadaniu pułkownik Horsch wyszedł sobie z cygarem na świeże powietrze. Byliśmy ze Stachowiczem na polu. - Panie Stachowicz, dlaczego ci ludzie tak krzyczą? - zwrócił się do mego kolegi. - Panie pułkowniku, nie jestem sympatykiem Ukraińców i dziwię się, że jeszcze wczoraj stary patriarcha tej wioski witał pułkownika chlebem i solą. W dzień wojsko wywiozło starców i chłopców w nieznane, a przecież oni spodziewali się od Niemców wolnej Ukrainy - odpowiedział Stachowicz. - Tak jest, panie Stachowicz - zgodził się Horsch i mówił dalej: -Jest wojna. A tu panie Stachowicz ist keine Ukraina. Ci ludzie to wszystko Azjaci. Aż zatkało mi oddech, kiedy od człowieka, którego uważałem za najuczciwszego wśród tej zgrai faszystów, usłyszałem taki wyrok. Wracaliśmy do mieszkania, a Stachowicz zapytał: - Czy teraz wszystko jest dla ciebie jasne? - Milczałem. Chciało mi się płakać, że całą moją młodość przeżyłem w stanie urojenia. Tu, na łonie mojej wymarzonej i wyśpiewanej Ukrainy, odgrywałem rolę pomagiera najeźdźcy, najgorszego od czasów mongolskich. Od tej pdry znienawidziłem Niemców. Żałowałem, że nie posłuchałem Kławy. Szukałem samotności, aby przemyśleć tę całą ideologię, jaką byłem karmiony przez ostatnie cztery lata. Znając dobrze historię, porównywałem, czy są to ci sami Niemcy, co w osiemnastym roku? Tamtych znałem z podręczników i z propagandy. Teraz widziałem Niemców i chwilowo z nimi żyłem. Codziennie obserwowałem ich buńczuczność i pychę zwycięstwa; ich brutalność wobec podbitych narodów. Podobnie wielkopański i bezwzględny był ich stosunek do sojuszników. Zawsze z drwinami 109 mi wyrażali siąo Rumunach Słowakach i Chorwatach. ^wnym dystansem odnosili się do Węgrów. Takich to Herrenvolk6w" wybrali sobie za sojuszmkcw mektorzy przywódcy Snalistów ukraińskich. Zastanawiałem s,e_ czy oni - w,edząc o tym jak Niemcy odnoszą** do ludność, na Ukrainie - niczego nie S w swym rozumowaniu i postejrcwaniu. Czy nie słyszy ze Semćy mówią wyraźnie: „Tu me ma żadnej Ukrainy a ci podludz.e IZł Azjaci"? A nawet jeśh to Azjaci - czy me są ludźmi? Kiedy ^widz^łotowszystko^omusmłaobud.ćs^wczłowiekumenaw^c do ideologu faszystowskiejido narodu, którego przywódcy oferował, SLe Rys,ek, którego me w,dz,ałem ze dwa tygodnie. zawsze rozmawiałem szczerze. Rys,ek oceniał, ze jeśliby y wojnę wygrał,, to najlepiej byłoby im zrob,c na stepie jeden S grób wszystóm sojusznikom. W ten sposób mieliby ostatecznie lwiąfane wszelkie problemy i zobowiązania Sam nie wierzył fzwycęstwo Niemców. Doradzał mi ze najlepiej będzie przy ibhLzej okazj, oddać s.ędo mewoli radzieckiej Tego rozwiązania uPełme me brałem pod uwagę. Później potwierdz,ły się informacje e woj ska sowiecka z miejsca rozstrzeliwały Ukraińców, którzy szli Niemcami. Nie prowadzono z mm, żadnych dyskusji ani ich me ino. Ryśkowi wytłumaczyłem, że za me dobrowolnie me chcę umierać. *** Późnym wieczorem 28 KW^ll™*" Z^tlT z Niemcami do Charkowa, kobiety > szpitalnym z którego Niemcy z miejsca Kazali usunąć chorych rannych. Przemęczyłem w tym szpitalu, na korytarzu, całą noc. Wśród personelu był starszy doktor, który parę razy proponował mi, abym położył się na sal,. Silny odór, jęk, rannych me pozwól.* mi korzystać z tej propozycji Ponadto byłem pod wrażeniem nowej 110 zbrodni, gdyż w sąsiedniej sali wszystkich rannych, którzy jęczeli, Niemcy wystrzelali. Trzęsąc się z zimna i z wrażenia, siedziałem w kącie korytarza i modliłem się. Wspomniany lekarz miał świeczkę, której używał z konieczności przy posłudze chorym. Zamieniliśmy po ukraińsku parę słów. Widząc, że się modlę, zapytał, czy mój Bóg to wszystko widzi i dlaczego na to pozwala? Byłem zmarznięty i głodny, pod wrażeniem makabrycznego mordu na bezbronnych ludziach, do tego żarły mnie okropnie wszy, nie miałem więc ochoty na rozmowę. Mój nowy znajomy zwracał się do mnie z ironią i drwinami. Mówił o mnie „sojusznik", a mnie trudno było pojąć, czyj ja „sojusznik"? Z tego powodu raz chciało mi się śmiać a raz płakać. W tych ciemnościach gdzieś się zagubił Pipa, aja w końcu na dobre zacząłem płakać. Wspomniałem ciepło i izbę w podsanockiej Pakoszówce i zasnąłem. Rano wyszedłem do koni. Było bardzo zimno. Pipa stał już koło swego wozu. Opowiadał, że po ciemku wszedł na salę pomiędzy Niemców i przez noc było mu ciepło, ale spał w strasznym smrodzie i dokuczały mu wszy. Jakiś młody żołnierz poradził, aby ponacierać ciało naftą albo benzyną, to wszy przestaną kąsać. Nad ranem ktoś przyniósł im tej benzyny i Pipa też natarł sobie pod pachami i w pachwinach. Stał teraz koło wozu i przeklinał. - Chyba mnie przez te wszy szlag trafi, a do tego jeszcze pali mnie benzyna. Włodek poproś Krasówkę, może on coś ma na wszy? - A twoi znajomi Niemcy nic nie mieli poza benzyną?- zapytałem złośliwie, bo wiedziałem, że Rysiek choćby coś miał, to Pipie nie da, bo go nie lubi. - Nie, Niemcy mieli tylko na pocieszenie radę, że te wszy nie są niemieckie, tylko ruskie. Tak nam tłumaczył młody lejtnant. Mówił, że to naukowo udowodnił sam Hitler. „Das sind russische Leuse!" skarżył się z szyderczym uśmiechem Pipa. Ale nie było czasu na higienę. Między taborami już słychać było rozkaz: „Przygotować się, konie zaprzęgać!". Jednostka, do której należałem, posuwała się w stronę miasta Czuhujew. Już byliśmy w drodze, gdy zaatakowały nas sowieckie myśliwce. Według relacji Krasówki z naszej jednostki zginęło wówczas osiemdziesiąt koni, dziewięciu żołnierzy, a stu było rannych. 111 Po tym pogromie wycofano nas z powrotem do Charkowa, gdzie większość zakwaterowała się w fabryce „Sierp i Młot". Jeszcze przed Charkowem Rysiek dopomógł, aby wszyscy starzy mogli odjechać do domu. Wyjazd nastąpił z miejscowości Artiomsk. Zostałem teraz tylko z Pipą z Trepczy. Zakwaterowałem się u rodziny Centów, a on niedaleko ode mnie - u Bnukowych. Stary Centa jeszcze za austriackiej wojny został wzięty do niewoli rosyjskiej i tak pozostał tu na stałe. Ożenił się, miał dwóch synów. Młodszy był jeszcze podrostkiem, a starszy w randze oficera służył w Armii Czerwonej. Widziałem tylko jego zdjęcie. Żona Centy, niemłoda już kobieta, od razu została dla mnie „ciocią Marusią". Pierwszy tydzień pobytu w Charkowie był względnie spokojny. Za to już na początku następnego zaczęły wylatywać w powietrze wszystkie ważniejsze budynki. Okazało się, że przed wycofaniem były one zaminowane przez armię radziecką. Min zegarowych Niemcy nie mogli wykryć. Po każdym wybuchu gruz palił się silnym płomieniem i mimo że przy gaszeniu zginęło wielu Niemców, pożarów nie można było opanować. Niemcy odpowiedzieli na to strasznym terrorem. Z każdej ulicy zbierali po stu zakładników i jeżeli w pobliżu był wybuch, to wszystkich wieszali. Z rodziny Briukowych zabrali ojca Luby - pięknej i bardzo miłej dziewczyny. Pipa zaczął z nią romansować i kiedy wzięli ojca, przyszedł do mnie, bym przez przyjaźń z Krasówkąratował Briukowa. Poszedłem do Ryśka na kwaterę i prosiłem o interwencję u pułkownika. Kazał mi czekać, a sam udał się do dowódcy. Długo go nie było. Kiedy wrócił, powiedział do mnie: - W tej sprawie u pułkownika był już sam Pipa i dostał odpowiedź. - To dlaczego nic mi o tym nie wspomniał? - zdziwiłem się. Zamieniliśmy jeszcze kilka zdań i wróciłem do siebie. Po powrocie zacząłem robić Pipie wyrzuty: - Zrobiłeś źle, bo jak już byłeś u pułkownika w tej sprawie, powinieneś mi o tym powiedzieć. - Myślałem, że Krasówką załatwi coś więcej - odparł Pipa. -Jak wstawiałem się u Horscha, zbył mnie tym, że oddział, który zajmuje się sabotażem i zbiera zakładników, nie podlega jego kompetencji, jest więc bezsilny - wyjaśnił Pipa. 112 Wieczorem wyleciała w powietrze fabryka „Sierp i Młot", w której stacjonowała nasza jednostka. Przysypało parę armat, ale ofiar w ludziach nic było. Wśród powieszonych za ten wybuch było osiemnaście starszych kobiet. Atmosfera była niepewna i straszna. Z jednej strony wybuchy min z opóźnionym działaniem, a z drugiej straszny terror okupanta - wszystko to potęgowało grozę w mieście. W niedzielę poszedłem z ciocią Marusią do cerkwi na „Chłodnej Górce". Rzeczywiście było mi tam bardzo chłodno. Na każdym słupie, na drzewach, a nawet na domowych balkonach wisiało dużo nagich trupów. W większości były to kobiety, które na piersiach miały wypisane asfaltem - „eto za miny". W cerkwi odprawiał nabożeństwo biskup Teofan w asyście kilku księży i obecności niedużej grupy starszych ludzi. Nie dotrwałem do końca nabożeństwa. Wieczorem Pipa miał gorączkę i Briukowa podała jego menażkę, abym przyniósł mu kolację. Spieszyłem się, bo zapadał zmrok, zaczął padać śnieg i był silny mróz. W drodze do fabryki trzeba było przejść przez wiadukt, który jeszcze stał. Cztery inne już wyleciały w powietrze. Niemcy postawili na wiadukcie silną straż, która rewidowała każdego, kto tam wchodził. Wojskowi musieli znać hasło, by mogli przejść bez rewizji. Jako niewojskowy hasła nie znałem. Musiałem więc z daleka trzymać ręce do góry, jak wszyscy cywile. Nie chciałem poddawać się tej rewizji, bo było bardzo zimno. Myślałem, że robi się ciemno i Niemcy mnie nie zauważą. Postanowiłem zsunąć się po skarpie pod wiadukt, a fabryka i nasza kuchnia były już niedaleko. Gdy tylko zeskoczyłem w dół, posypał się na mnie grad kul. Strzelali automatami z góry i z dołu. Ukryłem się za filarem i zacząłem krzyczeć: Nicht schissen! Nicht schis-sen! Podbiegł do mnie Niemiec, uderzył kolbą pistoletu i kilka razy boleśnie kopnął. Podszedł drugi żandarm polowy i rozkazał, bym szedł za nim. Zaprowadzono mnie do pobliskiego domu. Tam od razu zaczęli mnie niesamowicie bić i wrzeszczeć tak, że ze strachu nic nic rozumiałem. Nareszcie padło pytanie - czy ja „partizan"? Przywołałem na pamięć moją niemczyznę i jak umiałem, zacząłem tłumaczyć, kto ja i po co szedłem? Szczęściem dla mnie w sąsiednim budynku miał kwaterę Krasówką i czterech innych znanych mi Niemców. Prosiłem, by go zawołali. Jest tłumaczem i może o mnie więcej powiedzieć. Oficer wysiał żołnierza pod wskazany adres. Za chwilę przyszedł Rysiek i zabrał mnie do siebie. Poszedłem ochłonąć w jego baraku. Tam mi powiedział, że Niemcy byli bardzo zdziwieni, bo żadna kula mnie nie trafiła. Myśleli, że mnie się kule nic imają. Rysiek odprowadził mnie na kwatery i aż do godziny policyjnej rozmawialiśmy jeszcze o innych sprawach. Wspomniałem mu, że 18 grudnia jest ..ruski Święty Mikołaj". Zamyślił się i powiedział, że może uda mu się zrobić mi jakąś niespodziankę. W samego Mikołaja przyszedł po mnie i kazał zawołać Pipę. Zaprowadził nas obu do pułkownika Horscha i tam przetłumaczył, że dowódca zwalnia nas z funkcji furmanów. Za chwilę dostaniemy dokumenty, które nas uprawniają do jazdy koleją, aż do miejsca zamieszkania. Za konie rodzina może otrzymać zapłatę albo innego konia. Pociąg do Charkowa przyjedzie za dwa dni i nim będziemy mogli wrócić do domu. Szczerze podziękowałem pułkownikowi i również życzyłem mu szybkiego powrotu do domu. Byłem uradowany, że wreszcie skończy się ten koszmar. Odprowadzając mnie, Rysiek zapytał: -No co, podoba ci się „przygoda", o której mówiłeś w Jarosławiu? Nic nic odpowiedziałem, tylko uściskałem go serdecznie. - Wytłumaczyłem Horschowi, że nic jesteście już potrzebni. Furmanów można znaleźć wśród miejscowych i mc trzeba będzie im płacić - wyjaśnił Krasówka. Szedłem obok niego w milczeniu i ze szczęścia me mogłem wydobyć z siebie żadnego słowa. Na drUgi dzień poszedłem z Ryśkiem na pobliski bazar w nadziei, że jeszcze coś kupię. Zobaczyłem straszną nędzę. Zmarznięty burak pastewny kosztował 25 rubli, a cukrowy w takim samym stanic - 50. Za kilo zamarzniętej koniny sprzedający kazali sobie płacić 150 rubli. Widać było, że to mięso z koni, które padły w czasie bitwy, bo było razej-n z sierścią. Na bazarze było dużo ludzi opuchniętych z głodu. Miałem w kieszeni trochę słonecznika, który porozdawałern % litości. Nagle zajechały samochody. Wszyscy zaczęli uciekać, a tych, którzy nic mieli siły tego zrobić ani nie byli w stanic wsiąść na samochody, Niemcy brali za ręce i nogi. rozhuśtywali i tak wrzucali do środka. 114 - Człowiek drzewo na wozie poukłada, a oni - popatrz, co robią z ludźmi - powiedział Rysiek, zwracając głowę w stronę aut. - Masz szczęście! Gdyby mnie tu nic było, to i tobie kazaliby tak ładować, a może i jechać na rozładunek? Po powrocie rozmawialiśmy po raz ostatni przez całą noc. Obaj mieliśmy przeczucie, że sięjuż nigdy nic spotkamy. - Jeśli nic uda mi się przejść do niewoli sowieckiej, to na pewno z wojny nic wrócę - powiedział Rysiek i zamyślił się głęboko. Próbowałem go pocieszać, ale mnie nic słuchał. -Władziu, ja znam tych ludzi i wiem, że oni nic pozwolą mi wrócić. Boję się tylko, aby mnie nie pochowali gdzieś w stepie. Jestem gotów zastrzelić się w tej chwili, pod warunkiem, że mnie osobiście pochowasz - powiedział i czekał na moją odpowiedź. - Nic mów tak. Człowiek musi mieć nadzieję i wierzyć w to, czego pragnie. Inaczej wydaje się, że wszystko nic ma sensu -powiedziałem z trudem, bo czułem, że mnie coś ściska za gardło. Nic chciałem się rozpłakać, choć miałem na to wielką ochotę. - Myślisz, że to, co robię, ma sens? - zapytał. - Niektóre nasze czyny nie są od nas zależne. Jesteśmy częścią mechanizmu, który działa mimo naszej woli i musimy w nim uczestniczyć. Musisz wierzyć, że powrócisz, bo masz żonę i spodziewacie się dziecka. Masz dla kogo żyć - odpowiedziałem. - Ale czy warto przeżyć za wszelką cenę? - zapytał ponownie. - Patrząc na ciebie wiem, że zostaniesz człowiekiem i Polakiem. 1 Obaj jesteśmy Słowianami i to, co tu widzimy, jest dla nas wstrętne. Kochany bracie, starajmy się żyć z godnością i z godnością umierać. Nie daliśmy sobie życia i nic mamy prawa tego życia sobie odbierać. ! Jesteś zdolny żyć godnie i wiem, że z godnością będziesz walczyć 0 życic - powiedziałem na pożegnanie. Obaj płacząc, uścisnęliśmy się serdecznie. Kiedy odchodziłem, miałem świadomość, że żegnam się z człowiekiem, który był dla mnie jak brat. Przypomniałem sobie pierwsze nasze spotkanie w Łańcucie, które mogło się dla mnie skończyć tragicznie. Nieraz mówiliśmy o tym ze sobą. Rysiek mnie zapewniał, że gdybym wtedy okazał tchórzostwo albo błagał o litość, to by mnie zastrzelił. Wychowano go we wrogości do Ukraińców 1 chciał, aby każdy z nich był łajdak i skamlał ze strachu przed śmiercią. Ja tymczasem ujuhn go s\vo]ą prosta logika i szacunkiem dla drugiego człowieka, ktorc '»> cechy - wraz z miłością do Boga -zaszczepiła we lri^c matka, w Jarosławiu chciał się mnie pozbyć, namawiając do ucieczki. ()p0Wiadał, że obudziłem w mm na nowo uczucie do człoWKb. które czasem, wśród zgrai „Herreiwolku", było dla niego ciężarem. Później, aż do samego końca wspólnego wojowania mój los nic był niu obojętny. Zawrócił mnie przecież z linii frontu do pra^Y w sztabie, troszczył się o mnie podczas przeprawy przez Dniepr kiudy mi ka/uł wsiadać na samym końcu, wreszcie załatwił zWolnicJTC z forszpanu. Najbardziej jednak ceniłem sobie nasze rozmowy, / którychjako młody człowiek wyciągnąłem wiele nauki. Po powróć^- przeczuwając najgorsze, nigdy go nic szukałem. Chcę wierzyć, że gdzieś sobie zyjc i że mnie dobrze wspomina. Państwo Ccntowic na pożegnanie urządzili mały podwieczorek. Byli zadowoleni t mego lokątorstwa. Ja od nich mc żądałem niczego, oni zaś ode mnie mieli jakąś pomoc. Przynosiłem im sól, czasem przy pomocy Ryśka tłuszc* z kuchni i jakieś nadwyżki jedzenia. W mieście panowal głód. Mo]ązupą „ciocia Marusia" dzieliła się jeszcze z sąsiadki Rosjanką, która miała ciężko chorego syna. Był to jeden z tych, Których NiCrnCy wyrzucili ze szpitala (w tajemnicy powiedziano mi- ™ był to r-inny sowiecki żołnierz). Na pożegnalny wieczór przyszl' tylko goście zaproszeni przez Centów. Ja me prosiłem Ryśka 3™ Pipy. Gospodarze chcieli, aby ich goście nie czuli się skrępowani. Żyłem z r»irni w zgodzie. Mimo antysowicckiego nastawienia moje Oceny i ^pin,c o Niemcach zyskały mi sympatią i względne zaufanie gospodarzy. Wśród zaproszonych trzech starszych mężc^n rozpadałem lekarza, z którym spotkałem się w pierwszą noc Pobytu w Charkowie. Doktor przyszedł z żoną -starszą, inteligentną kobietą. Syn gospodarzy - Żenią rozlał do szklanek pół lit** ^ódki i Rozpoczęła się dość swobodna rozmowa. Goście byli ciek»wi nastrój oW wśród Niemców i spraw dotyczących wojny oraz planów okupanta w stosunku do miejscowej ludności. Opowiedziałem ""n wszys tko. co wiedziałem. Podzieliłem się też swoimi uwagami i przewidywaniami. Jeden z gości bardzo interesował się sytuacją ŻLydów. W Polsce mc było jeszcze wtedy gett, ale jadąc pf»-> Ukrai^, widziałem jak Niemcy rozstrzeliwujij 16 Żydów. To samo robili z komisarzami i komunistami, a j Ukraińców siali nienawiść do Żydów i Rosjan. Doktor zapytał mnie, jakie jest moje zdanie o komunistach i co ja mam im do zarzucenia. Odpowiedziałem, że jeszcze nic mam wyrobionego zdania, gdyż nie żyłem wśród komunistów. Powtarzałem zarzuty, jakie znałem już wcześniej: że zaprzeczają istnieniu Boga, że pozbawili człowieka duszy i sumienia, że człowiek nic ma u nich żadnej własności, a sam jest własnością państwa, w którym rządy sprawują Żydzi i Rosjanie. - I wy sami w to wszystko wierzycie? - padło pytanie. - Nic wiem, nie żyłem w tym państwie, a po drodze do was dowiedziałem się, że dużo w tym nieprawdy. Sam widziałem, że po wsiach w większości domów wisiały ikony. To znak, że ludzie wierzą w Boga. Zauważyłem też, że większość jest zadowolona z takiej formy gospodarki. Doktor wyjaśnił, że radziecka nauka nic zaprzecza istnieniu Boga, ani tego nie potwierdza. Nauka jest materialistyczna i opiera się tylko na tym, co można stwierdzić przez doświadczenie. Istnienia Boga nic można wykazać, dlatego nauka Bogiem się nic zajmuje. Propaganda państwowa ma swój cel polityczny, kiedy twierdzi, że Boga nic ma, ale udowodnić tego też nie może. I prawdąjest, że wraz z tą propagandą, zabrano człowiekowi pewne wartości moralne i duchowe. - Proszę mi powiedzieć, czy ludzie, którzy wierzą w Boga, mówią, Że mają duszę i sumienie, noszą na klamrach pasów napis, że „Bóg jest z nami" i mordują innych, mogą być wzorem postępowania dla komunistów? - zakończył swój wywód doktor. Naiwnie odpowiedziałem, że faszyści dla nikogo nie mogą być Wzorem do naśladowania, ale u nas, w Polsce, są tacy, których można stawiać za wzór. - Polacy czy Ukraińcy'? - zapytano zaraz. Zorientowałem się, że wpadłem w pułapkę. Zbyłem więc pytanie stwierdzeniem, że tak wśród chrześcijan, jak i wśród komunistów są dobrzy i źli ludzie. - Młody człowieku, skąd u ciebie tyle pewności, że Bóg istnieje? A jeśli istnieje, dlaczego dopuścił do tak straszliwej wojny i do takich nieszczęść? - znowu z pretensją w głosie zapytał doktor. 117 Odpowiedziałem mu, że przez matkę /ostałem wychowany w duchu religijnym, a przez swoja ciekawość świata dorabiałem się swoich przekonań na misjach i odpustach, jakie odbywały się w okolicznych cerkwiach i kościołach. Misje takie prowadzili w naszych stronach ojcowie bazylianie i redemptoryści. Chodziłem też do klasztoru jezuitów w Starej Wsi i do franciszkanów w Kalwarii Paclawskicj. Na takich spotkaniach bardzo lubiłem słuchać objaśnień trudnych zagadnień teologicznych. Teraz mi się to przydało. A że me chciałem odpowiadać naiwnie, więc zacząłem z cala powagą: - Rozum podpowiada człowiekowi i on to czuje, że jest nad nim Siła Wyższa, którą nazywa Bogiem. Samo to. że człowiek jest istotą inną od reszty stworzeń, świadczy o tym, że jakaś silą go sobie wybrała. Ma on zdolności nic tylko przedłużać życie swego gatunku, ale ma dar tworzenia czegoś nowego. To, że człowiek jest zależny od kogoś, widać w jego życiu i w chwili śmierci. Odmiennie od reszty stworzeń człowiek posiada dwie warstwy i widać wyraźnie, że główną jest duch. Ciało jest tylko instrumentem dla wykonywania myśli i poleceń ducha. Martwe ciało nic nic traci ze swojej materii, brakuje mu tylko siły, która ten martwy instrument ożywia i czyni zdolnym do działania. Zachodzi pytanie, jaka siła, kto zmusił ducha do opuszczania ciała? 1 tu logika podpowiada, że jest to siła Ducha Bożeno, który powołuje do istnienia ducha ludzkiego, a po wypełnieniu jcuo misji na ziemi, przywołuje go z powrotem ku sobie. - Który Bósz jest najwyższy - chrześcijański, mahometański, żydowski czy jakiś inny? - znowu padło zaczepne pytanie. - To jest już inna sprawa, która dotyczy religii. Człowiek, odczuwając nad sobą Wyższą Siłę, stworzył pewne formy służby Bogu. które nazywamy religią. Nie jest ważne, jak się Boga nazywa: Jahwe. Allach, czy inaczej. Sprawy materialne człowiek załatwia z drugim człowiekiem. Natomiast potrzeby duchowe chce załatwić poprzez religię. Aby człowiek nic pogrążył się w chaosie, Bóg dal mu swoje objawienie - poprzez Mojżesza, Chrystusa, czy Mahometa. W objawieniu są wskazówki, jak człowiek ma postępować. Objawienia te spisali ludzie w: Ewangelii, Koranie czy też innych księgach. - Dlaczego Bóg nic dal jednego objawienia, ale kilka i te religie zwalczają się między sobą'.' - padło pytanie. - Człowiek w swej cielesnej oprawie jest skłonny zawsze robić wszystko po swojemu, indywidualnie. Dlatego wkrótce po objawieniu każdy chciał dodać do prawdy objawionej swoją własną mądrość. Prawie wszystkie objawienia w krótkim czasie po ich ogłoszeniu zostały wypaczone albo podano inną ich interpretację. Robi się to dla potrzeb polityki i z chęci wpływu na innych ludzi. Zawsze znajdą sięjacyś poprawiaeze, którzy w tym celu wykorzystują, nawet pewne nauki jak teologia i filozofia. Dlatego Bóg daje objawienie przez swoich wybranych, aby człowiek przez organizowanie różnych religii nic odchodził od podstawowej prawdy i pamiętał tylko o Nim. Religia nic jest potrzebna Bogu. Ona jest potrzebna człowiekowi. - Dlaczego Chrystus czy Mahomet nic objawili takiej prawdy, że Ziemia jest kulista, a glob posiada różne części? Odkrył to dopiero Kopernik! -przyciskano mnie kolejnymi pytaniami. - Bóg w swoich objawieniach mówił tyle, ile człowiekowi w danym czasie było potrzebne wiedzieć. Człowiek jest powołany do dalszego tworzenia i odkrywania. Ma do tego doskonały instrument, jakim jest rozum. Przecież ojciec swemu dziecku nie mówi wszystkiego, bo chce, aby ono samo więcej myślało i samo tworzyło. Kto obserwuje historyczny rozwój człowieka, wie, że co jakiś czas jakaś wybitna jednostka coś nowego wymyśla albo odkrywa. Nie było wypadku, aby większa ilość ludzi odkryła naraz to samo. Widać, że duch człowieka nic jest jednakowy i każdy otrzymuje inne narzędzie w postaci ciała. Człowiek w ręku Boga jest też pewnym instrumentem dla wprowadzenia dyscypliny i porządku w świecie. Dlatego są wojny i różne klęski. Część z nich wywołuje sam człowiek, a Bóg pozwala, aby ocenił czy to, co robi jest złe, czy dobre? Bóg naprawdę dał człowiekowi wolną wolę, a jego wolność jest tylko ograniczona przez drugiego człowieka. Człowiek jest zmuszony uczestniczyć w walce dobra ze złem. Te dwie siły bardzo na niego wpływają, a natura ludzka jest więcej podatna na zło - zakończyłem swój długi wywód. - Jakie jest wasze wykształcenie? 1 skąd u was taka wiedza o chrześcijańskiej filozofii'? - Wykształcenie mam małe, ale dużo czytałem. Do niektórych wniosków doszedłem sam. 118 19 - CzV według was Niemcy zwyciężą Związek Radziecki? — leżeli me zmienią stosunku do narodów Związku Sowieckiego, to według mnie, wojny nic wygrają. Niemcy są technicznie silni, ale ich morale i nienawiść do innych ludzi jest dla nich samych bardzo niebezpieczna. Dłuiio jeszcze toczyliśmy tę dyskusję, ale rozeszliśmy się w przyjaźni- 20 grudnia 1941 roku „ciocia Marusia" uszyła mi worek, do którego włożyłem chleb, konserwę i dziesięć par gumowych podeszew. Cukru już nie miałem - rozdałem wszystko. Ze łzami w oczach żegnali nas Centowic i Bnukowic (ojciec został w końcu zwolniony z grupy zakładników). Żegnała nas też rodzina Staniszcwskich, którzy pochodzili spod Przemyśla. Nic umiem o sobie mówić dobrze. Mam jednak spokojne sumienie, że we wszystkich, których spotkałem na swej drodze, potrafiłem dostrzec ludzi, tak jak i oni widzieli wc mnie człowieka. Wracałem z wojny. Nic mogę powiedzieć, że tak jak dzielny wojak Szwejk. Tamtemu dopisywał humor mnie chciało się płakać. Kiedy patrzyłem z okien pociągu na zniszczoną i pokrytą śniegiem Ukrainę, widziałem smutnych, głodnych i obdartych ludzi, do głowy przychodziły mi różne myśli i pytania. Czy wszystko to, co było dla mnie święte - miłość Boga i bliźniego, miłość własnego narodu, szacunek dla innych narodów, mój - wzorowany na polskim - patriotyzm, czy to wszystko miało służyć takiemu zniszczeniu? Takiej niewoli, którą można było porównać z tatarskim jasyrem? Z dziką nienawiścią do Żydów, Rosjan, Polaków szargano ideały, jakimi żyłem. Za judaszowe srebrniki organizowano różne policyjne oddziały, które pomagały wyłapywać młodych ludzi i wywozić do Niemiec, na roboty. Zaczęły też powstawać różne bandyckie ugrupowania, których zwyrodniali przywódcy stosowali niepojęty terror, zostawiając w spadku hańbę swojemu narodowi. Patrząc na tę ruinę, przypomniałem sobie wiersz Szewczcnki: „Świecie cichy, kraju miły, moja Ukraino, za co ciebie splądrowano, za co mamo giniesz?". 25 grudnia, w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia wróciłem do swej wioski — Pakoszówki. Szedłem piechotą ze Sanoka. Na granicy Jurowiec i Pakoszówki, .koło starej lipy ukląkłem i ucałowałem 120 zmarzniętą ziemię. W duchu odmawiałem hymn do tego sanktuarium mego dzieciństwa: O, wiosko ma ukochana Raju mojego dzieciństwa Bądź mi pozdrowiona Twoje pagórki i strzechy niskie O! jakże jesteście w tej chwili Dla mnie najdroższe i bliskie! Tu się urodziłem, tu mnie ochrzcili, Tu też w miłości pacierza nauczyli. W roku 1942 Niemcy w dalszym ciągu odnosili sukcesy. Pomimo porażki pod Moskwą i Leningradem wiosną posuwali się w stroną Kaukazu i Wołgi. Przy końcu września wraz z wojskami państw sprzymierzonych, to jest: Rumunii, Węgier, Słowacji, Włoch i Chorwacji stanęli u stóp Kaukazu i doszli nad Wołgę. Rozpoczęła się epopca Stalingradu. Sukcesy niemieckie dodawały wiary ukraińskim nacjonalistom, że Niemcy zaproszą ich do wspólnego sprawowania władzy nad Wschodem Europy. Mój stosunek do tych spraw był już jednoznaczny. Miałem w uszach słowa pułkownika Horseha, a w pamięci utkwiły mi rozmaite wydarzenia z pobytu na forszpanic. Wiedziałem już, że dla Niemców nic ma Ukrainy poza pojęciem geograficznym. Należymy do narodów słowiańskich i według planów Hitlera jesteśmy przeznaczeni jedynie do niewolniczej pracy. Wszystko, co stanowiło o bycie mojego narodu - dążenie do wolności, kultura, tradycja itp. - Niemcy przeznaczyli na zagładę. Ale tak mogli u nas myśleć tylko ci, którzy zdążyli Niemców poznać; takich było zaledwie kilka osób. Niebezpiecznie było głosić wśród ludności ukraińskiej podobne „herezje". Na naszym terenie Niemcy na razie jeszcze kokietowali Ukraińców wykorzystując ich lojalność dla swoich potrzeb gospodarczych oraz dla wrogiej działalności przeciw Polakom. Pakoszówka cała powiązana pokrewieństwem 121 rodzin mieszanych nie odczuwała zbytnio tej polityki. Do wszystkich tych spraw, takich jak kontyngenty płodów rolnych, typowanie ludzi i furmanek do pracy na naszym terenie, sołtys - Ukrainiec zawsze powoływał do pomocy mieszaną komisją polsko-ukraińską. Komisja ta starała się jak najsprytniej wywiązać z nałożonych na wieś ciężarów. Przez cały czas okupacji nikt nic poszedł się żalić albo szukać prawa u Niemców w Sanoku. Wszystko załatwiano we wsi i choć było ciężko, a czasem bardzo żle, każdy miał świadomość, że u nich sprawiedliwości nie znajdzie. Dumny jestem z tego, że z mojej wioski nikt nic szukał łaski u Niemców. Natomiast w sąsiednich, czysto polskich wsiach niezgoda między ludźmi była powodem wysyłek do Oświęcimia i innych obozów. Czas swój dzieliłem między pracę na gospodarstwie matki i różne romanse. Wieczory zajmowały mi spotkania w naszej czytelni „Proświta". Dużo też czytałem. Nasze kontakty z polską młodzieżą nie były zbyt intensywne. Nic interesowaliśmy się tym. co „politycznie" robią Polacy. We dworze Głuszaka znałem pewną dziewczynę, która pracowała tam jako kucharka. Często ją odwiedzałem, bo zawsze przy takiej okazji można było lepiej zjeść. Raz spotkałem wychodzących stamtąd młodych mężczyzn. Zapytałem dziewczynę, co to za ludzie? Odpowiedziała w zaufaniu, że dobrze nic wic, ale się domyśla, ze są to uczniowie, którzy chodzą na tajne nauczanie. Zazdrościłem im w duchu, że mogą się dalej uczyć. Mnie do nauki pozostała tylko tęsknota. Nadchodziła zima stulecia 1942/43. Niemcy ponieśli klęskę pod Stalingradem, która była początkiem ich przegranej. Do wioski nadchodziły wieści z walk partyzanckich: W marcu 1943 roku Hitler, po drugich staraniach odłamu OUN - Mclnyka, pozwolił na formowanie dywizji SS „Hałyczyna". Nasz sołtys Kapałowski został wezwany do Sanoka na zebranie. Wiedzieliśmy o tym i w czytelni niecierpliwie czekaliśmy najego powrót. Wrócił i minorowym głosem zdał relację, że jakiś pułkownik U.H.A usilnie nakłaniał, aby iść do dywizji. Niemcy nas nowocześnie uzbroją i będziemy gotowi do walki z bolszewikami. Rozpoczęła się gorąca dyskusja. Nic było nikogo, kto by popierał tę ideę. Większość zebranych rozumowała, że jeśli 122 nawet trzeba tworzyć jakieś siły zbrojne, to należy mieć lepszego sojusznika niż Niemcy. Wśród poważnych gospodarzy, ja także zabrałem głos. Nadmieniłem, że od czterech lat wojna toczy się poza nami. Do tej pory tylko biernie ją obserwujemy. Wchodząc w skład armii niemieckiej, będziemy ponosić odpowiedzialność za wszystkie jej działania. Niemcy mają za co odpowiadać. Widziałem ich zbrodnie na Ukrainie. Stary Kuczma dodał, że i za Żydów trzeba będzie odpowiadać, według porzekadła, że „pańskie i żydowskie nigdy mc przepadnie". Wszyscy zebrani poparli moje stanowisko, a sołtys dodał, że jesteśmy dorośli i każdy odpowiada za siebie. My, młodzi, postanowiliśmy, że pojedziemy do Sanoka, ale na komisję nie staniemy. Wraz z Włodkiem Kosarcm byliśmy w tym czasie bardziej świadomi politycznie i we wsi nas poważano. Miało to duży wpływ na pozostałą młodzież. Wiedzieliśmy obydwaj, że inny odłam OUN nic każe wstępować do dywizji. Za tydzień sołtys wyznaczył dwie furmanki, które miały wieźć rekrutów do Sanoka. Pod presją propagandy pojechaliśmy wraz z innymi kolegami. Pobór odbył się w budynku „pod arkadami", gdzie obecnie jest Dom Górnika. W komisji siedzieli: wójt Podubinski, lekarz Karanowicz, trzech oficerów niemieckich i jeszcze dwóch cywili. Do jednego z nich Podubinski zwracał się: „Panie pułkowniku". Przed komisją stanęło bardzo wielu ludzi, ale głównie starszych i ułomnych. Sołtysi wyjaśniali, że młodzież jest przeważnie w Niemczech, na robotach. W pewnym momencie -cywil - pułkownik zwrócił się do zebranych, by każdy podchodził chętnie i dobrowolnie: - Ci wszyscy, co się ociągają i dezerterzy, wyzdychają marnie *pod płotem. Zobaczycie, że tak będzie, jak wygramy wojnę -zakończył. Uśmiechnąłem się do Piotra Madci i powiedziałem: - Będzie tak na pewno - jeżeli oni wojnę wygrają. Z Pakoszówki stawało czterech ludzi. Byli to: zidiociały Grześko od Turka, Antek od Piszyka, Kosar bez nogi i jeden taki, który miał przekonać Niemców, ze jest chory i do tego czasu się ukrywał. Tylko on został uznany za zdolnego do służby. U Kulawego Jasia w stodole ukrywało się nas pięciu. Mieliśmy tam schron i na noc chodziliśmy spać, a ja nawet przyniosłem sobie pierzynę. 123 W Pakoszówcc był dom. gdzie było kilku córek. Rodzina mieszana - ojciec Ukrainiec, matka Polka, a córki _ p0 matce - też Polki. Chodziliśmy tani często poilirtować z dzieWCZynami. Zauważyłem, że korzystając z tej gościnności gospodar^ zachodzili tam jawnie i potajemnie różni ludzie. Nikogo o nich nje wypytywaliśmy, ale domyślali się, że wiemy o ich konspiracji. Byli to między innymi trzej policjanci z Brzozowa: Budryk, Budzichowski i Iskrzyński. Ludzie ci przechowywali się tu co pewien czas na ?mianę. W Jurowcach działał posterunek graniowej policji w składzie: Karpniski, Picchocki i Wilczyński. Konicndantcm był Przystasz. Policjanci ci też często zachodzili do wspomnianego domu, gdzie ich goszczono i pojono samogonem. Za to chwalili zawsze Pakoszówkę, bo nikt z tej wsi nie donosił, a oni mieli spokój. Jeśli był jakiś przeciek, to policjant szedł do sołtysa i dyskretnie mówił mu, czym się Niemcy interesują. Zawsze też radził, by sołtys, załatwiał te sprawy we własnym zakresie. Sołtys również gościi^mc ich traktował i dzięki temu zawczasu wiedzieliśmy o rewizjach i przeszukaniach, prowadzonych przez Niemców. RewąnzująC się nam, że nic donosimy o osobach, które przcchowywa|y się u „Świętego", policjanci z Jurowiec obiecali dać nam zn^ć, jak będzie plan łapanki. Dotąd nasz stosunek do Polaków w s-prawach politycznych był nieufny. Teraz postanowiliśmy zaryzyko. wac. Wracając z czytelni, ustaliliśmy, że idziemy spać do domu. gył wieczór, godzina 21. Zabrałem z bunkra swojąpierzynę i wrac^cm na przełaj, przez łąki. W odległości 100 metrów od domu zauważyłem, że uliczką biegną jacyś ludzie. Podbiegająpod shipy ściętych drzew i co chwilę kryjąc się za nimi. Nasz pies zaczął głośno ujadaj ja z łąki przyglądałem się temu z ciekawością. Nagle zostałem zai^ważony i dwu osobników w gumowych płaszczach i tyrolskich kajpCiUSZach jak gestapowcy, zaczęło biec w moją stronę. Jeden uderzaj mnje w głowę rękojeścią rewolweru i z fałszywym polskim akccnttcm zapytał po niemiecku: - Was ist dus? Gdzie są bandyci? Sk;ac] to niesiesz? Auswciss! Nie wiedziałem, kto to może być i w jak^j SpOsób z nimi rozmawiać'? On. nie dając mi czasu na odpowiedź, za^pyta) znowu: - W którą stronę uciekli bandyci? 124 Zdawało mi się, że są to Niemcy z dziesiętnikami, jacy byli w każdej wiosce i gonią partyzantów i ja nieszczęsny wpadłem na nich. - Bandytów nic widziałem — mówiąc to, pokazałem im ausweiss. Miałem nadzieję, że uratuje mnie litera „U", którą miałem tam wpisana^ ale skutek był odwrotny. Jeden z nich, jak zobaczył mój dowód roześmiał się złośliwie i powiedział: - O, podkowa! Już my ciebie na pewno podkujemy. Zaraz po tym zadał kolejne pytanie: - Gdzie tu cmentarz? - Tam, niedaleko - pokazałem. - Jest tam łopata? - zapytał. - Nic wiem, ale pod stodołą leży łopata, możemy ją zabrać. Odpowiadając tak, myślałem, że pozwoli mi ją wziąć, ajak przyjdą bliżej domu, to narobię takiego krzyku, że ktoś usłyszy. Jeśli mnie zabiją, to przynajmniej matka będzie wiedziała, co się ze mną stało. - Nie trzeba łopaty. Prowadź na cmentarz, tam pazurami jamę sobie wybierzesz - powiedział z ironią. Oblał mnie zimny pot tak, że nic mogłem płakać ani wydobyć z siebie głosu. Żeby chociaż odsunąć od siebie to, co mnie czeka, prowadziłem ich nie wprost, tylko drogą, którą wożono nieboszczyków. Wyszedłem koło „Świętego" i tu znowu przyszła mi ochota krzyknąć, ale się obejrzałem i zauważyłem, że oprócz tych dwu gestapowców idzie za mną jeszcze ośmiu cywili. Idąc dalej, zorientowałem się, że ci z tyłu rozmawiają po polsku. Gdy dochodziłem do cmentarza, z odległości 200 metrów zobaczyłem na środku duży krzyż. Opanowałem się, stanąłem i powiedziałem: - Panowie, cmentarz niedaleko, widzicie krzyż? Jeśli macie ze mną coś zrobić, to róbcie fu. Dalej nie pójdę. W odpowiedzi dostałem kopniaka. - Będę krzyczał, bo tylko to mi zostało na obronę. Nic jestem wam wrogiem. W tym momencie jeden z nich, co udawał Niemca, przerwał mi i powiedział: - Dobrze, jak chcesz mówić, to nam powiesz parę interesujących spraw, a potem będziesz dyndał. 125 d vsh że wszystko zmówiło s.ę przeciwko mnie. Co źle Tera/ na pewno będą mme dręczyć pumami t Tvch dwóch w gumowych płaszczach las0l, /cby nas nic było widać i zaczęło się przes miakmwrazcmc, ze to Niemcy _ jakie organizacje są w 1 akoszowce i w zapytał jeden, ^„nni/acic a o Polakach _ Nie słyszałem, by Ukraińcy mich jakąś oigamzację, tvm bardziej mc mc wiem, bo mnie z nimi nic nic łączy. tY octóe .kradłeś pierzynę i dokąd ja mesiesz ? - ^ _ 5 domu są pchły i szedłem spać na pole - odp _ Który twój dom? - padło pytanie. naihliżei Tamten -pokazałem palcem dom sąs.ada, bo był najbhzej : m0gło to być zgodne z moim tłumaczeniem. _ Kto z Pakoszówki przechowuje Żydów? - pytał dalej. _ żydów zabrali Niemcy. _ przecież wiesz, że dwoje uciekło? _ Niczego takiego nie słyszałem. orani/arii Ja.lcpicj będzie, jak sobie przypomnisz, kto należy o o,W i wszvstko nam ładnie opowiesz. Tym możesz uratowa«,bi ży^ Podczesz z nami współpracę, my d będziemy płacić, a jak chceSZ, to będziemy kończyć. pokazał palcem na szyję, a z kieszeni wyjął jakiś śmierci stanęło mi znowu przed oczami. Mówię; wam prawdę, me słyszałem o organizacji, a jak będę wiedział coś złego, to wam powiem i bez podpisu. _Co ty rozumiesz przez „coś złego"? , __ I Bandytyzm, rabunek i robienie krzywdy drugiemu odpowiedziałem. - A organizacje przeciw N iemcom? ; Polityką s,ę me zajmuję i me wtem, po co potrzebne saak orgJnizacjc. Drugi osobnik roześmiał się i, poklepując mme p ramieniu, powiedział po ukraińsku: Bardzo dobrze zdałeś egzamin, teraz P—'^ z duhem. My jesteśmy oddział UPA. otrzebn-n.k z żonkami AK. która nas skontaktuje z ich komendantem. 126 W tym momencie poznałem, że to nie są Ukraińcy, bo nic posługiwali się hasłem, które wcześniej było ustalone. - Ukraińcy w Pakoszówcc mają z Polakami styczność rodzinną a o żadnej polskiej organizacji nic słyszałem - odpowiedziałem też po ukraińsku, dając wyraz temu, że mu wierzę. Miałem nadzieję, że i on uwierzy w to, co mówię. - Pójdziemy do twego domu i zawołasz „trójkowego"- powiedział. To był cud, wstałem i zacząłem iść w stronę domu, lecz on mnie brutalnie zatrzymał. - Przed chwilą pokazywałeś, że jesteś z tamtej chaty, tam cię pchły gryzły? - Zapomniałem o tym i pomyliłem się na swoją niekorzyść. - Kto chodził po Żydów do Wrocznia? Jakie masz pseudo u Niemców i jakie w OUN? Po tych pytaniach zrozumiałem, że są to polscy partyzanci i znowu straciłem nadzieję na wyjście z tego obronną ręką. Przypomniała mi się podobna sytuacja, jaką miałem na forszpanie. Za Lwowem była wysoka góra, z której musiałem zjechać, a nie miałem hamulców. Zakręciłem wtedy lejce wkoło obertla i powiedziałem: „Dotąd Boże jechałem ja, teraz nie wiem, co robić. Jeśli Twoja Panie Boże łaska - to teraz jedź sam". Przez chwilę stałem na tej górze, a że chciało mi się spać, to usnąłem. Jak się obudziłem, byłem już na dole - cały i zdrowy. Konie zjechały same. Teraz pomyślałem sobie podobnie: „Jak mi nic dasz Boże lepszego rozumu, to sobie dalej nie poradzę". Postanowiłem jednak walczyć o życie i mówić tylko prawdę. Najpierw odpowiedziałem na pytanie: - Kto sprowadził Żydów z Wrocznia, tego nie wiem, a jakbym widział, to i tak bym nie powiedział. Jeśli wasza organizacja wie, że ich sprowadzono, to na pewno też wie, kto to zrobił. Do OUN nie należą, z Niemcami nic mam nic wspólnego. Właśnie przed nimi uciekam, bo mnie chcą wziąć do ukraińskiej dywizji. Granatowy policjant dał nam znać, że nie będzie łapanki, to idę z bunkra do domu. - Ilu was się chowa i gdzie? — zapytał. - Jest nas pięciu młodych, a gdzie, to szkoda mnie pytać. - Znasz pana Głuszaka? 127 -Znaln. i każdy Polak zaświadczy, że jestem spokojny i nikomu nic szkodzę. To samo mogą powiedzieć o każdym Polaku z naszej wioski. - Dobrze, pójdziemy do dworu. Jeśli dziedzic za ciebie Poświadczy, będziesz żył. W przeciwnym wypadku pojedziesz do Sanoka. Mam taką naturę, że w krytycznych dla mnie chwilach płaczę albo się śmieję. Teraz właśnie się roześmiałem. - Panowie, czego mnie dalej tumanicic? Przecież jesteście z lasu. ~ Niepotrzebnie wspominałem o tym lesie, bo zaraz zadano mi trudne Pytanie: A kogo byś chciał z lasu: Polaków, Ukraińców czy Żydów? w prędko, bo nie mamy czasu. - Wszyscy jesteście dobrzy, w nocy bijecie wy, w dzień przyjdzie gestapo i też będzie biło. Człowiekowi mezorganizowanemu ciężko jest żyć - odpowiedziałem po chwili namysłu. - Dlaczego nic wstąpisz do organizacji? - Nic wiem, do jakiej i która naprawdę jest dobra'? - Bierz pierzynę i idź do dworu - wstając, wskazał mi palcem drogę. W tym momencie dołączyła do nas reszta ludzi, którzy nadeszli od cmentarza. Aż do dworu pana Głuszaka szedłem na czele z moją pierzyną. Dwaj przebrani za Niemców zaczęli stukać do drzwi i po niemiecku domagali się szybkiego otwarcia. Otworzył ubrany w szlafrok zarządca, pan Jaroszcwicz, do którego powiedzieli: - Przepraszamy, spotkaliśmy tego osobnika- i pokazali na mnie - który mówi, że dziedzic za mego poświadczy. - Tak, to jest pan Marczak, nasz dobry sąsiad i dobry człowiek -powiedział zarządca. W tym momencie przeraziłem się, bo pomyślałem, że jak to są Niemcy, to moje wypowiedzi na łące mogą mi przynieść nieszczęście. „Niemcom" jednak mc wystarczyło takie świadectwo i grzecznie Poprosili,-by zawołać dziedzica. Wchodząc do środka, zapytali: - Co jest w tych dużych koszach, co tu stoją'? 128 - To świeża wędlina - wyjaśnił Jaroszcwicz - jutro ma być zjazd panów Ziemi Sanockicj i przygotowuję przyjęcie, na które mamy pozwolenie landrata. Mogę pokazać. - Nie trzeba - powiedział jeden z nich. W tym czasie wszedł pan Głuszak. Ponownie zapytali go o ntnie, a on potwierdził słowa zarządcy. Mówił o mnie w samych superlatywach. Na odchodnym zażądali: „Pan wyłoży 100 tysięcy złotych". Wędliny spakowali do plecaków, a mnie, podając za kołnierz jeden drugiemu, wypchnięto na pole. We dworze nie bawili długo, z pełnymi plecakami odchodzili w kierunku mogiły. Ze mną zostało dalej dwu „Niemców". Weszliśmy do dworskiego sadu i koło starych dębów zapytali, na którym z nich mam ochotę wisieć? Mnie to wszystko zaczynało denerwować i nie już miałem sił na rozmowę z nimi. Powiedziałem tylko: - Jeśli macie w sobie coś ludzkiego, to już kończcie. Nagle zobaczyliśmy idących gościńcem pakoszowskich dziesiętników. Noc się kończyła i wracali do swoich domów. „Niemcy" kazali mi szybko wyjść na drogę, a sami z krzykiem: „Halt, halt! Hande hoch!" - przestraszyli naszych wiejskich stróżów. - Znacie tego osobnika? - pokazali na mnie. - Widzicie, chodzi po nocy i kradnie pierzynę. A wy jak pilnujecie? Zabrać go na wartownię i trzymać, aż przyjedzie gestapo z Sanoka. - W lewo zwrot! Naprzód marsz! - rzucili na odchodnym. Po tej komendzie znowu szedłem z pierzyną na przedzie jak generał, a za mną reszta dziesiętników. Kiedy podeszliśmy pod pagórek koło dworu, powiedziałem: - Tam na dębie wisi sygnał alarmowy. Dzwońcie, bo partyzanci obrabowali dwór. - Nikt nie chciał mi wierzyć. - Bardzo cię bili? Stało ci się coś w głowę? Przecież to byli Niemcy i mówili, że zaraz przyjedzie gestapo z Sanoka - powiedział Staś Sochacki, komendant dziesiętników. Nie miałem sił tłumaczyć im wszystkiego. Odwróciłem się i poszedłem do domu. Ogarnęła mnie ogromna radość, że żyję. Drzwi otworzyła mi matka. - Mamo, ja żyję! - krzyknąłem. - Pcwnieś się upił, a przecież tobie samogon tak szkodzi. 129 _ [*4amo, ja żyję! - zwołałem jeszcze raz. W tym momencie przcciftgn3łcrn rQką po głowic i u nóg matki spadły moje bujne włosy. które Straciłem w ciągu jednej nocy. Osunąłem się w jej ramiona i zasłabłem. Matka narobiła krzyku i bracia zanieśli mnie do łóżka. We wrześniu 1943 roku we wsi Grabówka, w powiecie brzozowskim został w bestiaiski sposób zamordowany ruski ksiądz Dymitr Ncmyłowicz. Był młody, miał 31 lat i pochodził z Drohobycza. Cerkiew Św. Mikołaja w (}rabówcc była przed wojną kościołem filialnym naszej parafii w Lalinic. Poszliśmy z Pakoszówki na ten pogrzeb. Widziałem mcbosZczyka. Jedno oko miał wykłute, obcięte uszy trzymały się na dolnym płatku. Głowa rozrąbana była siekierą, od tyłu. Według relacji siostry księdza, którą trzech bandytów zgwałciło a potem związało, kneblując jej usta, męczyli go całąnoc koło plebanii. Słyszała, jak brat mówił, że nic jest nikomu nic winien i prosił, by go zostawili w spokoju. Nad ranem usłyszała następujące słowa: „Jasiu, kończ już!". Mówiła, że bandyci rozmawiali z księdzem po polsku i on też odpowiadał im po polsku. Jesienią czterdziestego roku, w Jurowcach, przy posterunku granatowej policji kwaterowało trzech esesmanów, którzy mordowali kaleki. Sołtysi mieli rozkaz wydawać takich ludzi, ale nie słyszałem, by któryś z nich to zrobił. Natomiast SS-owcy sami chodzili po wsiach i kiedy Zobaczyli kalekiego człowieka, mordowali na miejscu. Stało się tak z Michałem od Targowskiego i z Sylwestrem z Lalina. których tam rozstrzelali. Podobny los, lecz nic z powodu kalectwa, spotkał ukraińską rodzinę z Falejówki. W rowie, koło cmentarza Nabici zostali przez Niemców matka, syn i synowa w 9 miesiącu cią^v. Przy egzekucji obecny był granatowy policjant Przystasz, który opowiadał potem ludziom, że sam nie brał w tym udziału, ale to. co widział, było nie do pojęcia. Ciężarną zabito strzałem w tył głowy, a dziecko jeszcze jakiś czas rzucało się w łonie matki. Gcstap>0Wcy śmiali się. W końcu jeden z nich strzelił kobiecie w brzuch i tak dobił jeszcze nienarodzone. Bracia Antoni i Władysław Dąbrowski u dołu Tadeusz dupka, rozstrzelani w Falejówce w 1944 r. przez Gestapo. I W styczniu 1944 polskie podziemie poniosło na terenie Pakoszówki wielką stratę. Gestapo aresztowało sześciu młodych aktywistów PSL: braci Antoniego i Władysława Dąbrowskich, Stanisława Pisulę, Tadeusza Ciupę, Stanisława Winnickicgo i Ludwika Błaszczaka. Dąbrowscy, Ciupa i Winnicki byli moimi kuzynami ze strony matki. Według ukraińskiego rozpoznania powodem aresztowań była wsypa członka organizacji z Falejowki, który miał w Sanoku kochankę, a ona była szpiclem. Gestapo stosowało wobec aresztowanych straszne tortury, ale pakoszowianic znieśli je bohatersko i nikogo więcej nie wydali. Rozstrzelano ich 20 marca w Falejówcc razem z dwoma Polakami stamtąd i z dwoma Ukraińcami: Stefanem Iwaniszyncm z Lalina i Wasylem Dyczko z Dwernika. Wiadomość 0 przyczynie aresztowania dostałem od znajomych (Wójcika 1 Słowika), z których jeden służył w ukraińskiej policji i miał przyjaciółkę w „kripo", a drugi - w niemieckich formacjach porządkowych. Potwierdziła ona wcześniejsze nasze podejrzenia. Pod koniec 1942 roku i w następnych latach okupacji, zaczęło przechodzić przez naszą wioską wielu uciekinierów Polaków, którzy opowiadali o różnych okropnościach, jakie działy się na Wołyniu i we wschodniej Galicji. W rozmowie z emisariuszami ze wschodu V zwracaliśmy uwagę, że za to wszystko Polacy mogą wziąć odwet na naszych terenach. Kolportowano i objaśniano pewne dokumenty, w których było napisane, że po wojnie Polacy w porozumieniu ! z bolszewikami, wysiedlą Ukraińców z całej zachodniej Ukrainy na Sybir, a nawet będą ich likwidować jak Niemcy Żydów. Dlatego organizacja podjęła kroki o depolonizacji wschodnich terenów przedwojennej Polski. Ażeby zmusić Polaków do opuszczenia tych ziem, trzeba było posiać wśród nich ogromny strach. Późną jesienią 1944 roku, już po przyjściu Sowietów, we wsi Dudyńce koło Sanoka odbyło się tajne zebranie aktywu i sympatyków ukraińskich organizacji. Byłem obecny na tym zebraniu, gdzie postanowiono, że na skutek nasilania się wrogiej akcji polskich grup rabunkowych. Ukraińcy powinni w każdej zagrożonej wiosce zorganizawać samoobrony. Kategorycznie zabroniono występować przeciw ludności i wlad/y polskie). Dopiero w drugie] połowie 1945 roku. gdy ze wschodu na nasze tereny przyszły oddziały UPA, wszystkie oddziały samoobrony włączono do walki przeciw komunistom. W Pakoszówce nic było żadnych ukraińskich partii. Do połowy 1945 roku. w sanockiem.i dalej na zachód, na Łcmkowszczyżnic, nic było ukraińskich, zbrojnych oddziałów. Na tych terenach nic było także żadnych wrogich wystąpień w stosunku do ludności polskiej. Ukraińcy wierzyli, że jeżeli nawet nastąpi wysiedlenie, to będzie ono dobrowolne. Cały czerwiec 1944 roku gościńcem na Duklę ciągnęli uciekinierzy przed wojskami sowieckimi. Jechali - przeważnie na wozach -uzbrojeni milicjanci i różni funkcjonariusze cywilnej administracji na Ukrainie. Wszystko uciekało na Słowacją. 15 lipca Pakoszówkę wyzwoliły wojska radzieckie. Pierwsze spotkanie z „bolszewikami" wypadło nie najgorzej. Nic mieli noży w zębach i nie mordowali. Ot, zwyczajni ludzie różnych narodowości. Trochę mnie zdziwiło, że wszyscy pytają, czy daleko do Berlina. Z początku im wyjaśniałem, że najpierw będzie Kraków, Katowice, Wrocław, a dopiero później Berlin. Oni, jakby dodając sobie otuchy, mówili: „Niczcwo, skoro dajdiom do Berlina". Front zatrzymał się koło Jasła, Dukli i w Karpatach. Dudyńcc, Pielnia i inne wioski ze strefy frontowej ewakuowano na nasze tereny. Pakoszówka pełna była ludzi i bydła, ale wszystkich gościnnie i cierpliwie utrzymywała. W kilka dni po wyzwoleniu zabrano mnie na forszpan, tym razem do wojsk radzieckich. Z pierwszej linii frontu woziłem rannych żołnierzy do szpitala w Raczkowej. Jeździłem tak do stycznia 1945. kiedy to wielka sowiecka ofensywa przesunęła front daleko na zachód. Gdzieś w połowie miesiąca ostatni raz odwieźliśmy zespół szpitala polowego do Humenncgo na Słowacji. Z Pakoszówki pojechały wtedy cztery furmanki. Z początkiem tego roku niektóre polskie bandy zaczęły wykorzystywać przesiedlenie ludności ukraińskiej dla grabieży W okolicach Dynowa rabowano, wyganiano, a często mordowano Ukraińców. Na dziale od Grabownicy banda polska zatrzymała furmanką z kobietą i trojgiem dzieci. Ich matka była w trakcie rodzenia czwartego. Bandyci zabrali konie, a ją znęcili do rowu gdzie na świat przyszło dziecko. Ograbionych przygarnęli towarzysze niedoli. Jesienią 1945 roku wyjeżdżała na Ukrainę nasza parafialna wioska Lalin - w sumie 285 rodzin. Już na odjczdnym koło dębów w Pakoszówce nadjechała od Strachociny polska banda, zatrzymała i zabrała dwie furmanki, a ich właścicieli Jarosława Tymczyszyna i Stefana Malika zastrzelono. Tak samo w sąsiedniej wiosce, Srogowie Górnym, banda rabunkowa Mazura ze wsi Grabówka wystrzelała spakowaną do wyjazdu na Ukrainę rodzinę Pctryłków, cztery osoby ojca i matkę oraz ich syna z żoną. *** Był piękny, zimowy wieczór 22 lutego 1945 roku. Księżyc w pełni wychodził spoza wierzchołka góry Wroczeń. Na podkarpackich wzgórzach zima pokazywała całą swą krasę. Daleko na zachód od wioski i na południe, za Karpatami, w Słowacji ziemia dudniła od wystrzałów i bombardowań przypominając o tym, że na świecie trwa jeszcze straszliwa wojna. Po froncie, jaki przeszedł po naszym terenie, w podsanockich wioskach zdawał się panować spokój. Było to jednak złudzenie. Nowy Sowiecki okupant z pomocą miejscowych mętów organizował nam własny, nieznany dotychczas, terror i zaprowadzał swoje komunistyczne porządki. Wedle starych - jeszcze carskich - zasad, oczyszczał zajęte tereny od „niebłagonadiożnych elementów". Ułatwiały mu to, tak jak hitlerowcom, bandyckie prawa wojny. Pomimo, że miejscowa ludność nie poczuwała się do sowieckiego obywatelstwa, na wszystkich mężczyzn, którzy uważali się za Ukraińców, Rusinów czy Łcmków, robiono łapanki i na siłę wcielano ich do wojska radzieckiego. Ludzi tych, w większości 133 nieprzygotowanych do wojny, posyłano na front, pod Dukle., do przełęczy nazwanej później ..dolina śmierci". Tacy świezi żołnierze dostawali się faktycznie w dwa ognie. Od ezola napotykali na ogień dobrze okopanych niemieckich karabinów maszynowych. Z tylu szło za nimi NKWD i strzelając z pistoletów, krzyczało: „Wpieriod!". Tym sposobem śmierć zebrała straszliwe żniwo - zgięło ponad 80 tysięcy młodych mężczyzn. W ten pamiętny wieczór wracaliśmy z akademii z okazji Dnia Armii Czerwonej. Dla nas. młodych, było to pierwsze spotkanie z polskimi komunistami, które zrobiło wrażenie raczej ujemne. Akademię prowadził przedstawiciel nowej władzy ze Sanoka Onufry Bogaczewicz. Do szkolnej sali, gdzie odbywało się to zebranie, z ciekawości przyszło wiele kobiet, młodzieży w wieku szkolnym i matek z małymi dziećmi. Prelegent zwracał się do wszystkich nieznanym dotąd zwrotem ,.towarzysze". W mowie był prostacki i wulgarny, często nie potrzebnie powtarzał słowo „kurwa". Młodzi jego wystąpienie przyjmowali z humorem, lecz kobiety były bardzo zgorszone. Po akademii jakiś członek partii PSL z Falcjowki oświadczył, że w ich wiosce gestapo rozstrzelało 10 osób, między innymi sześciu młodych mężczyzn z Pakoszówki, członków tej partii. Przyczyną aresztowania była wsypa jednego z członków organizacji. Ich pamięć uczczono minutą ciszy. To publiczne oświadczenie miało swą wagę dla nas, Ukraińców, gdyż dotychczas słychać było głosy, że maczali w tym palce Rusini z naszej wioski. Z tego powodu z zebrania wracaliśmy zadowoleni. Pożegnaliśmy się koło domu Kuczmy, życząc sobie dobrej nocy. Była już późna godzina. Położyłem się i zaraz usnąłem twardym snem. Śniło mi się, że jestem w skalistym grobie i sunie na mnie ogromny potwór, który zieje ogniem i bardzo głośno dzwoni. Dzwonił stary zegar na ścianie, a nad moim łóżkiem stała zalękniona matka. Budziła mnie i mówiła: „Ktoś się dobija do domu. Wstawajcie i kryjcie się!" Zadecydowałem, że Leon, Józek i Gicnek ukryją się w domowym schowku, a ja z bratem Staszkiem, żeby nie budzić większych podejrzeń - zostajemy. Po dłuższych targach z tymi, co byli na zewnątrz, matka otworzyła drzwi. Do środka wtargnęło czterech żołnierzy sowieckich z lejtnantem na czele. Oficer z gotowym do strzału pistoletem przyskoczył do mego łóżka i po rosyjsku krzyknął: „Nie ruszać się. zdać broń!". - Broni nic mam, a do tego mam rozkaz się nie ruszać -odpowiedziałem. - Wstawaj, ubieraj się - krzyknął brutalnie i zrzucił ze mnie pierzynę. Kazał również ubierać się bratu Staszkowi. Czytając z jakiejś kartki, pytał o resztę chłopców. Uwierzył memu wyjaśnieniu, że ich nic ma w domu. W trakcie ubierania wdałem się z nim w rozmowę, gdyż znałem rosyjski. - Jesteśmy spokojni ludzie, zawsze mieszkamy w tej wsi, gdzie każdy może poświadczyć, że my nic nikomu nic winni. Może powiecie, co my złego wam zrobili? - zapytałem. Oficer był młodym mężczyzną. Przesadnie skośne oczy i żółtawa cera wskazywały, że jest Azjatą. Zwracając się do mnie, dorzucał jakieś niezrozumiałe słowa. Głośny płacz matki i bratowej oraz pobudzonych dzieci, wprawiły go w pewne zakłopotanie. Kalecząc rosyjski, powiedział do matki: - Jak ja odjeżdżał z Azerbejdżanu, moja matka też tak płakała. No, ty matko nie płacz i mnie nie przeklinaj. Ja twoich synów nie znał i nie wiedział, gdzie mieszkają. Możesz narzekać na tych, co stojąpod twoimi oknami. Oni nas tu przyprowadzili. Podziękowałem za wyjaśnienie i życzyłem mu szczęśliwego powrotu z wojny. Matka zawiązała trochę jedzenia i wyszliśmy na drogę. Tam już czekały cztery samochody ciężarowe. Na jeden z" nich kazano nam wsiadać. Jakiś czas jeszcze doprowadzano do nas innych ludzi. Po zakończeniu aresztowań auta ruszyły. Rano zorientowałem się, że jesteśmy w Sanoku, przy ulicy Głowackiego, w domu, który dziś należy do Jakimy. W małym pokoiku upchano dwadzieścia pięć osób, w tym jedna dziewczynka - Lconka Dołoszycka- wszyscy z Pakoszówki. Konwojenci pilnowali drzwi i okien. Około południa wszystkich zaprowadzono na plac św. Jana, do budynku obecnego Muzeum Historycznego. Zaczęto nas wywoływać na przesłuchania. Najbardziej brutalne odbywały się w nocy. Oficer, który mnie przesłuchiwał, strasznie krzyczał. Zarzucał mi jakieś głupstwa, że ja z Piłsudskim chodziłem na Kijów. Wyjaśniałem, że urodziłem się w 1922 roku i wtedy jeszcze 135 nic byk) mnie na świecie. On skwitował, że to nic ma znaczenia, bo na pewno chodził mój ojciec, a ja byłem ,.\v jego jajach". Kazał stać prosto i bokserskim ciosem uderza! mnie w żołądek, a gdy się przewróciłem, kopal gdzie popadło. Każdego z nas straszono rozstrzelaniem. Podczas kolejnych przesłuchań, na odmianę przychodzili inni oficerowie, którzy robili się naszymi przyjaciółmi i namawiali do ucieczki przez okno. Wiedzieliśmy o tych metodach. Były wypadki, że na silę pchano człowieka do okna i strzelano, tłumacząc to ucieczką. Po kilku dniach przeprowadzono nas do małej piwniczki, pod budynkiem banku przy ulicy Kościuszki w Sanoku. Tam do naszej grupy dołączono trzch Polaków ze wsi Bażanówka koło Sanoka. Byli to: Józef Kędzior, Stanisław Surowiak i trzeci, którego imienia nie pamiętam. Jedzenia nie dawano żadnego. Odżywialiśmy się tym, co nam czasem podawały rodziny przez małe piwniczne okienko. Przez piwnicę biegła gruba rura centralnego ogrzewania, dlatego było nam bardzo gorąco. Raz dziennie jeden z nas pod nadzorem strażnika przynosił dwa wiadra wody. Cały czas siedzieliśmy w tej piwnicy na betonowej posadzce, oparci jeden o drugiego. W podobny sposób spaliśmy w nocy. Któregoś dnia przyprowadzono mężczyznę w średnim wieku, bardzo pobitego. Miał siną, spuchniętą twarz i świeżą ranę na głowic, za uchem. Przewrócił się i zaczął jęczeć. Wyglądał na nieprzytomnego. Jak oprzytomniał, poprosił o wodę i powiedział, że jest polskim oficerem. Milczał, gdyśmy pytali, kto go tak pobił? Prosił tylko, aby dać znać do sklepu p. Samowskicgo w Sanoku (sklep ten znajdował się w odległości 100 m od naszej piwnicy). Niektórzy z nas chodzili o świcie sprzątać w pokojach banku, gdzie wtedy mieściła się wojskowa komenda miasta, biura NKWD, a z boku — tu. gdzie dzisiaj jest przychodnia lekarska, przy ul. Grzegorza, była siedziba polskiej milicji i KBW. Przekazaliśmy prośbę oficera napotkanym ludziom i już na drugi dzień miał kontakt z przyjaciółmi. Któregoś dnia przyszedł do piwniczki radziecki komendant wojskowy, który zwrócił się do nas z taka propozycją: - Wy jesteście dobre, ukraińskie kozaki, powinniście się dobrowolnie zgłosić do Armii Czerwonej. 136 Znając dobrze los tych. co poszli do tej armii, nic mieliśmy ochoty ginąć w „dolinie śmierci", pod Duklą. Orientowałem się trochę w prawic polskim, a że zawsze jestem porywczy, wstałem i odpowiedziałem: - Prawo polskie zabrania polskim obywatelom wstępować do obcej armii bez zgody państwa polskiego. Jeżeli powołająnas polskie władze, chętnie do wojska pójdziemy. - Nie chcecie wojować, to pojedziecie pracować, a my i bez was wojnę wygramy - półżartem odpowiedział komendant. Wychodząc z piwnicy, zadrwił jeszcze i spytał, czy nam nie zimno? W piwnicy było co najmniej 30 stopni ciepła i smród naszych spoconych ciał. W pierwszej połowie marca przeprowadzono nas wszystkich do sanockiego więzienia. Przeważnie nocą zwożono tam masowo: Polaków, Słowaków, Węgrów i Niemców. Aresztowani byli cywilami, między nimi spotkać można było kobiety i dzieci. Wkrótce więzienie było tak nabite, że przez ostatnie dwie doby więźniowie stali, bo nie było już gdzie usiąść. Niektórzy zatrzymani, szczególnie ze Słowacji mieli biegunkę. Kibel był za mały, więc się załatwiali po kątach. Duża ilość ludzi i taka sytuacja powodowały niesamowity smród. 21 marca 1945 roku, w porze obiadowej, wszystkich więźniów w asyście psów i szpaleru wojska doprowadzono do stacji kolejowej w Sanoku. Załadowano nas do wagonów towarowych, krytych, bez okien. Do każdego wtłoczono po stu czterdziestu ludzi. Wewnątrz J' nie było żadnej ściółki, ani nakrycia. Nie było też piecyka do opalania wagonu. Przez to wnioskowaliśmy, że nie jedziemy na Sybir. Do późnego wieczora samochodami zwożono ludzi z innych więzień. 1W połowie swej wysokości wagony były przedzielone narami. Na górze i na dole ludzie siedzieli skuleni. Na zmianę przepychali się do środka, gdzie nie było nar i gdzie można się było wyprostować. W dwu miejscach były dziury w podłodze, gdzie załatwialiśmy swoje potrzeby fizjologiczne. Kał trzeba było przepychać patykiem. Między Ustrzykami a Chyrowcm czterech polskich śmiałków - wyrwało deski z podłogi wagonu i uciekło zaraz w pierwszą noc naszej podróży. Byli to, wcześniej wspomniani, trzej ludzie z Bażanówki. Czwartego nic znałem. W nocy, w obawie przed 137 partyzantami nie zatrzymano pociągu, tylko bez przerwy strzelano wzdłuż wagonów. Z nastaniem świtu pociąg stanął . zrobiono pereszczot" (odliczanie więźniów). Przy tej czynności wszystkich bito kolbami, a brakującą czwórkę, uzupełniono pierwszymi napotkanym, po drodze ludźmi. Później mieli oni duże kłopoty, bo ich nazwiska nie pasowały do spraw tych, co uciekli. Jechaliśmy w nieznane Wagony otwierano co drugi dzień i dawano po dwa wiadra wody. Tym mieliśmy zaspokoić pragnienie. 138 W SOWIECKICH ŁAGRACH 1 kwietnia, w samą polską Wielkanoc przyjechaliśmy do stacji Ałagir, u podnóża Kaukazu. Tam, po ośmiu dniach i nocach podróży w okropnych warunkach, wysadzono nas z pociągu. Naprzeciw stały wysokie góry Kaukaz. Oczom ukazał się piąkny i straszny zarazem krajobraz potężnych szczytów, które lodowato błyszczały w wiosennym słońcu. Z powodu osłabienia podróżą, patrząc na nie, za każdym razem przewracałem się. Włodek Kuczma miał jeszcze trochę domowego masła. Usiedliśmy razem. Każdy wyłożył domowe ostatki, a on rozdzielił swoje masło i tak obchodziliśmy Paschę 1945 roku. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że los zwiąże nas w jedną rodzinę. Z Pakoszówki było nas ośmiu, gdyż pozostałych starych i chorych zwolniono z sanockiego więzienia. Byli z nami: Włodek Kuczma, Staszek Kocyłowski - obaj żonaci oraz Włodek, Kostek i Piotrek Kosarowie, Piotrek Madeja, Jędruś Romańczyk i ja -kawalerowie. Na skraju wioski Tamińsk stały dwa potężne, wysokie filary skalne, jakby na straży jedynej drogi kołowej do Gruzji. Wąska, kręta, skalna droga, w wielu miejscach była przekuta z biegiem r^eki Ardon. Już na tej drodze grupa z Pakoszówki została rozproszona wśród innych ludzi. Nasz transport pilnowany był przez żołnierzy i milicjantów. Ci osltatni byli zupełnie nieznanym nam typem ludzi - wysocy, szczupli, wszyscy mieli czarne włosy. Przechodzące obok nas kobiety również były wysokie, smukłe, o śniadej cerze, warkocze sięgały im aż do kolan. Niektóre z nich miały zakryte twarze. Do rozmowy raczej nie miały ochoty. Milicjanci odnosili się do nas obojętnie, ale byli rygorystyczni i stosowali wobec nas ostrą dyscyplinę. Znając język rosyjski, wdałem się w rozmowę zjedna z kobiet. Powiedziała mi, że są'Osctyńcami, narodem wówczas dla mnie jeszcze mało znanym. Zapytałem ją też, czy blisko jest łagier. Odpowiedziała, że w pobliżu 139 nic ma żadnego lagru i że my jesteśmy pierwszym transportem. Według niej zaprowadzą nas prawdopodobnie w głąb gór na „Rudniki". Nie wiedziałem wtedy, co oznacza ta nazwa. Później okazało się. że była to kopalnia rud metali takich jak: ołów, cynk i żelazo. Jeden z. oficerów ogłosił, że powoli pójdziemy w góry, całkiem niedaleko, do naszych mieszkań. Tam nas czeka gorzka herbata i dobry barszcz. Prosił, byśmy nic pili po drodze zimnej wody z rzeki, bo może nam zaszkodzić i będziemy chorować. Pocieszał nas, że wojna już się kończy i „skoro" będziemy wracać do domu. Jego ogłoszenie przetłumaczono na języki, którymi mówili przywiezieni tu ludzie. Każdy zabrał swoje rzeczy i ustawieni po pięciu, wolno ruszyliśmy do przodu. Podróż bardzo nas osłabiła. Ile razy spojrzałem na wysokie góry, doznawałem zawrotu głowy i zawsze padałem. Szliśmy cały czas wzdłuż bardzo wartkiej rzeki. Woda w niej była zimna i śmierdziała zgniłymi jajkami (siarka). W czasie marszu żołnierze i milicjanci przypominali, by mc pić tej wody. Od cywilów dowiedziałem się, że „Rudniki" oddalone są od miejsca naszego wymarszu o jakieś 40 kilometrów. Wiedziałem, że takiej drogi mc przejdę, bo byłem za słaby. Z Piotrem Madcją zostaliśmy w tyle, gdzie spotkałem starszych ludzi z okolic Krynicy, również Ukraińców. W rozmowie z nimi zebrałem trochę wiadomości politycznych. Jeden z nich, którego w Sanoku dołączyli do naszego transportu, opowiadał, że we Lwowie zmarł metropolita Szcptycki. Władze radzieckie urządziły mu wielki pogrzeb, w którym wziął udział sam pierwszy sekretarz KP Ukrainy - Chruszczow oraz honorowa kompania wojsk radzieckich. Był też korpus dyplomatyczny z Moskwy i przedstawiciele patriarchatu moskiewskiego. Metropolitę chowano jak wielkiego męża stanu. Człowiek ten mówił, że między Polską i Ukrainą jest podpisana ugoda o przesiedleniu ludności ukraińskiej na tereny ZSRR. W drodze zorientowaliśmy się. że tych którzy zostają z braku sił, zabierają jadące za nami samochody. Widzieliśmy, że na samochodzie jest tylko jeden milicjant, więc uznaliśmy, że nie wiozą nas na rozstrzelanie. Usiedliśmy więc na skraju szosy, głusi na upomnienia. Za chwilę podjechał duży samochód, który pozabierał wszystkich 140 maruderów. Takichjak my było więcej. Nad ranem dojechaliśmy na miejsce. Tu zaprowadzono nas do stołówki, gdzie w kamiennych miseczkach podano bardzo kwaśny kapuśniak, nazywany przez nich barszczem. Dostaliśmy również duże drewniane, rosyjskie łyżki. Do tych samych miseczek dano nam potem przegotowanej wody. Był to ich czaj. Jak na łagier w czasie wojny jedzenie było dobre. Więcej w życiu nie jadłem tak orzeźwiającego kapuśniaku. Po posiłku kazano nam iść „na mieszkanie" i położyć się spać. Po wyjściu ze stołówki zorientowałem się, że obok stoją cztery domy murowane, dalej był duży plac, a za nim siedem piętrowych bloków mieszkalnych. Wraz z Piotrem Madeją poszliśmy do czwartego budynku murowanego. Tu, w każdej sali było po osiem trzypiętrowych drewnianych pryczy. Były one całkiem puste, bez słomy i przykrycia. Czując zimno, usadowiliśmy się na górnych pryczach, z nadzieją, że tam będzie nam trochę cieplej. Z myślą o naszych kolegach zajęliśmy od razu osiem miejsc. Piotr miał futerkową kurtkę, pościelił jąna deski, a przykryliśmy się kocem, który ja miałem ze sobą. Zmęczeni, zasnęliśmy od razu. Twarde posłanie i przejmujące zimno nie dały nam długo spać. Wstaliśmy i poszliśmy szukać reszty kolegów. Na polu spotkaliśmy Piotra Kosara. Na razie zamieszkał w drewnianym baraku. Mówił, że jest tam pełno ludzi, przeważnie Węgrów. W baraku jest dosyć ciepło, ale są pluskwy, które nie pozwalają spać. Kiedyśmy tak stali, wchodziła ostatnia kolumna internowanych, a w niej wszyscy pozostali koledzy. Zaraz też wprowadzono ich do kuchni, myśmy do nich dołączyli i tak udało się nam jeszcze raz zjeść kapuśniak i popić gorącą wodą. ł Była piękna, wiosenna pogoda, ale wysokogórskie powietrze i zimny wiatr od zaśnieżonych szczytów bardzo nam dokuczały. Wszyscy zamieszkaliśmy w bloku, który zająłem na początku. Koło obiadu zaczęto nas wywoływać na apel. Ogromny, pewnie ze 4 hektary mierzący plac zapełnił się masą ludzi. Według informacji, jakiej mi później udzielił cywilny komendant grupy niemieckiej, Sau-cr. naszym transportem przyjechało 8350 ludzi, w tym 1934 kobiety, wśród których było siedem ukraińskich dziewcząt. Był to łagier międzynarodowy, który gromadził Słowaków, Polaków, Węgrów, Niemców, polskich volksdojczów i siedemdziesięciu Ukraińców z Polski. Wszyscy byli cywilami. Kazano nam ustawić się według narodowości. Każda grupa narodowa wybrała swoją obozową komendę. Głównym komendantem całego łagru był Ukrainiec Myrosław Odływany, syn pułkownika armii Pctlury. Odływany władał ośmioma językami. Sam został aresztowany w Rumunii. Razem z radzieckimi oficerami cierpliwie ustawiał nas w szeregu po piąciu. Pomagali mu w tym komendanci narodowi: Węerów - dr Kovacs, Słowaków - Mirej, Niemców poganiał Saucr. Ukraińcy już po krótkim czasie zostali podzieleni na cztery grupy. Do pierwszej należeli uciekinierzy z Ukrainy, których Sowieci zatrzymali w Polsce - tych niedługo wywieziono w nieznane. W drugiej grupie znaleźli się byli żołnierze różnych proniemieckich formacji, wśród nich walczący w Dywizji „Hałyczvna". Trzcciągrupc tworzyli ukraińscy partyzanci i członkowie antybolszcwickich organizacji, a czwartą stanowili prości ludzie z Sanoka, Leska i z Łcmkowszczyzny. Ta ostatnia grupa przez sześć lat pobytu w łagrze nic doczekała się żadnego aktu oskarżenia, byli po prostu „internowani". Do tej grupy należałem i ja. Rozpoczęła się zapowiadana „kwarantanna". Byliśmy zamknięci, bez styczności ze światem. Zabrano nam rzeczy osobistego użytku. Co kilka dni robiono brutalne rewizje i męcz:ace kontrole. Spaliśmy na gołych deskach, bez żadnego nakrycia, każdy tylko w tym, co miał na sobie. Brak jakichkolwiek środków higieny sprzyjał rozmnażaniu się wszy. Niesamowicie dokuczały nam niespotykane ilości pluskiew. Ludzie wrażliwi na ich ukąszenia uciekali na pole i tam męczyli się nocami na gołych kamieniach. Koło łagru nie rosło ani jedno źdźbło trawy. Dokuczał głód, a z. nim choroby zakaźne. Jeść dawano dwa razy dziennie. Na śniadanie 20 dkg „chleba". Trudno było określić, z czego było to nicupic-czonc ciasto. Jakaś śruta z sorga czy bobu, na zewnątrz troszkę skórki, a w środku wodnista masa. Mimo że byłem głodny, nie mogłem jeść „środka" tego chleba, bo zaraz wymiotowałem i jeszcze bardziej chciało mi się jeść. Zjadałem same skórki, których było bardzo mało. Do tego dawano 10 dkg nadgniłego śledzia. Najgorzej, gdy Człowiek dostał kawałek głowy takiej ryby. na której wcale nic było mięsa. 142 Wieczorem był drugi posiłek. Pół lira lury, którą nazywano „zupą", do tego pięć łyżek kaszy jaglanej przemieszanej z myszączkami. Raz widziałem, jak kucharz nałożył jednemu na miskę takiej kaszy ugotowanego szczura. Na koniec czaj, czyli pół litra gotowanej wody. Urządzenia sanitarne były to długie nicogrodzonc latryny, dość głęboko wykopane w kamieniu. Byłem świadkiem, jak osłabiony człowiek wpadł do takiej kloaki, utonął i tam pozostał. Nikt go nie ratował. Ja i kilku świadków tego wypadku zaczęliśmy krzyczeć. Oficer dyżurny doradzał z daleka, abyśmy leźli za nieszczęśnikiem: „Tam budietie spasat". W pierwszych czterech miesiącach zmarła jedna czwarta internowanych. Najwcześniej zaczęli umierać -przeważnie na serce - Węgrzy, ludzie z nizin. Za siatkę ogrodzenia wyrzucali po kilka trupów dziennie. Podchodziły tam domowe świnie i ogryzały ludzkie zwłoki. Kości głodne psy rozciągały po górach. Przypomniało mi się wtedy, że jak byłem na forszpanie, stara Ukrainka we wsi Młynki darła sobie włosy z głowy i, płacząc, opowiadała, jak to w roku trzydziestym trzecim, w czasie głodu, ludzie zjadali swoich najbliższych, a komisarze nieboszczykami karmili świnie. Teraz ten proceder odbywał się na naszych oczach. W łagrze były też karcery - nory wykute w skale półtora metrowej długości i wysokości na metr. Podobno do naszego przyjścia zamykano w nich świnie. Tam też nie było żadnej ściółki ani nakrycia. Nieszczęśnik, który się tam dostał, nie mógł się wyprostować. Leżał na ostrych kamieniach i co trzeci dzień był wypuszczany na spacer. Dostawał wodę, którą mógł się również obmyć, a potrzeby fizjologiczne załatwiał pod siebie. Wielkim utrapieniem były dla nas nocne apele. Z pracy ludzie wracali do obozu po godzinie szesnastej. Zanim wszyscy zjedli głodowy obiad z kolacją, trwało to do dwudziestej drugiej. Na apel obowiązani byli wychodzić wszyscy, nawet chorzy i kucharze. Potem każda sześćdziesięcioosobowa brygada maszerowała dookoła placu i musiała śpiewać. Najgorzej było brygadom mieszanym, trudno było zgadnąć, w jakim śpiewająjęzyku? Jeśli któraś nie śpiewała, chodzenie za karę trwało dłużej. Reszta, czekając na swoją kolej, musiała stać na zimnym wietrze. Jak trafił się oficer- sadysta, to takie śpiewanie ciągnęło się do godziny czwartej rano. Wtedy niektórzy wcale nic szli spać, tylko prosto do stołówki i do pracy. 143 Zapamiętałem jeden z apeli, który trwał od soboty wieczora, do poniedziałku rano. Całą niedzielę i dwie noce staliśmy głodni na placu apelowym, gdzie mroźny wiatr ziębił do kości. Co drugi miesiąc należała się nam jedna niedziela wolna od pracy. W taki dzień odbywały się zazwyczaj rewizje osobiste i kąpiel. W tę pamiętną niedzielę dyżurnym był jakiś Azjata. Jego częściowy rosyjski analfabetyzm stwarzał z początku zabawne sytuacje. Później jednak przez głupotę i upór dyżurnego musieliśmy tyle czasu stać o głodzie, że straciliśmy wolną niedzielę. Oficer ten po rosyjsku umiał liczyć tylko do stu. Trzeba więc było chodzić dokoła baraku, a on dotykając każdego pojedynczo, liczył stan. Robił sobie przerwy na posiłki, a myśmy stali. Nie skończył liczyć jeszcze w poniedziałek rano, kiedy wszyscy musieli już iść do pracy. Miejscowość, gdzieśmy się znaleźli, nazywała sięNuzał. Nie było tam innych zabudowań z wyjątkiem baraków łagru. Po drugiej stronie szosy stały cztery bloki murowane z kamienia. Kwaterował w nich oddział NKWD i wojskowy komendant łagru. Dokoła ciągnęły się szczyty gór. Ich wschodnia część pokryta była wiecznym śniegiem. Najwyższy szczyt miał 3.400 m, a nasz łagier leżał na wysokości 2.600 m. W odległości 2 kilometrów od obozu, w stronę gór, stało kilka kamiennych domów Osctyńców. Niżej nas, w kierunku, z któregośmy przyszli, znajdowała się miejscowość Mizura. W połowic drogi do Mizury droga rozwidlała się i biegła 7 kilometrów na zachód, do miejscowości Sadon. Było to małe miasteczko z kopalnią ołowiu i cynku. Z Sadonu droga szła dalej do miejscowości Zgit. Na południe od Sadonu rozciągały się bogate lasy Buroni. Teren łagru leżał na płaskowyżu. Zajmował obszar 3 km długi i 500 m szeroki. Po licznych zgonach Węgrów komendant łagru Odływany zamknął na cztery tygodnie naszą salę jako zakaźną, pomimo że na tego typu choroby nikt z nas nic zapadł. Oprócz głodu dokuczały nam wszy i pluskwy, których w łagrze były niezliczone ilości. Z powodu zamknięcia naszej sali uniknęliśmy szeregu prac, a więc otaczania łagru drutem kolczastym i ręcznego transportowania kamieni z rzeki Ardon, potrzebnych do splantowania placu apelowego. Z kamieni tych wykonano również ozdobne murki i postawiono dom, w którym mieściło się ambulatorium. W obozie 144 było stosunkowo wielu lekarzy, wśród nich część jednak niezbyt znała się na medycynie. Uznanym i szanowanym był doktor Fidler, Węgier z pochodzenia, bardzo dobry i miły człowiek. Było też dziesięciu niemieckich lekarzy wojskowych, których dowieziono do nas jako jeńców. Szefem służby zdrowia była Rosjanka dr Pctrowska, ładna, ale nieprzystępna kobieta. Szczególnie niełaskawa była dla nas, Ukraińców. Już na pierwszym spotkaniu wyznaczyła nas wszystkich do roboty w niedzielę, kiedy właśnie przypadała nasza Pascha. Delikatnie zwróciłem jej uwagę, że może nie musielibyśmy w tym dniu pracować, a swoje obowiązki odrobimy w innym czasie. Była jednak nieugięta w swej decyzji, a w odpowiedzi usłyszałem: „Właśnie w niedzielę będziecie pracować". Głodnych, wywieziono nas na górę Zgit. Remontowaliśmy dziury na drodze i wtedy po raz pierwszy w życiu ułożyłem wiersz „Pascha 45". W czasie półgodzinnego odpoczynku na obiad położyłem się na kamieniach i skierowałem wzrok na słońce. Już w łagrze mówiono, że ludzie chorzy, ułomni będą odsyłani do domów. Pomyślałem sobie, że jak dłużej popatrzę na słońce, to może oślepnę i to mi ułatwi powrót do kraju. Tak leżąc, miałem piękne widzenie, z którego obudziło mnie głośne „Woskres!". Momentalnie usiadłem i zobaczyłem, że koło mnie stoi stara Osetynka i pozdrawia po rosyjsku, świątecznym: „Chrystus zmartwychwstał!". Uśmiechając się, podała mi kawałek kukurydzianego placka. Po powrocie z roboty dostaliśmy po kawałku bardzo smacznej, ale surowej ryby, którą Władek Kuczma przepłaciłby życiem. Po jej zjedzeniu tak okropnie rozbolał go żołądek, że prosił, byśmy go dobili. Byliśmy bezradni. Nikt z nas nie spał tej nocy. Wyszedłem na pole i spotkałem Jana Piecha, Ukraińca z Krynicy. Opowiedziałem mu 0 naszej biedzie i rozpłakałem się. Mówiłem, że jeśli Włodek umrze, będzie to znak, że nikt z nas nie wróci do domu. Stary Picch również się popłakał i obaj poszliśmy do kuchni prosić o gorącą wodę. Pracowała tam jedna z naszych dziewcząt Darka Kornowa, córka ukraińskiego księdza. Dała nam wody i poleciła iść do baraku, do jej siostry Maryli, gdzie mająjeszcze dwie tabletki przeciw takim bólom. Może jedną odstąpią? Przyniosłem Włodkowi tę tabletkę, zażył ją 1 jęcząc, powoli zasnął. Rano wyprowadziłem go na pole, gdzie po 145 vv,clk,ch bólach poszedł /.c stolcem. Od razu przestało go bolce, ale byl bardzo słaby. Prosiłem pomocnika komendanta, by mu pozwolił zostać w łóżku. . 9 maja 45 roku zakończyła się wojna z Niemcami. Ogłoszono nam to uroczyście na apelu i z uśmiecham zapewniano, ze „skoro" pojedziemy do domu. Na nasze pytania o dokładny termin oficer odpowiedział: „Jak przyjdź rozkaz z Moskwy". Tłumaczył nam, ze najtrudniejszy jest pierwszy rok, a potem już jakoś leci. Długo w nocy dyskutowaliśmy, co znaczy to „skoro", jak należy rozumieć, że najcięższy jest pierwszy rok", a potem ma lecieć? W okresie najbliższych sześciu lat mieliśmy otrzymać dokładną odpowiedz na ° Zaczęto formować brygady robocze. Najpierw lekarze oceniali ludzi potem dzielono ich na grupy, z których tworzono sześćdz.esięcioosobowe brygady. Pierwsza . druga grupa przeznaczona była do pracy w kopalni, trzecia - do pracy na drogach i w lasach Czwarta i piąta grupa zdrowotna stanowiły obsługę łagru. Otrzymaliśmy wszyscy nowąbiehznę i tak zwane „spicowki", czyli ubrania robocze, do tego kufajki, ciepłe czapki. Mnie przydzie ono do dnioiej grupy- Trafiłem do kopalni. Resztę z naszych rozdzielono po różnych brygadach. Madcja, Kosar , Kocyłowsk. byli razem. Włodck i Kostek Kosarowie początkowo rąbali drzewo w łaźni. Włodek Kuczma i Jędruś Romańczyk jeździli jako pomocnicy szofera, którym był Juśkiw - Ukrainiec z Krakowa. Początkowo do pracy chodziliśmy pieszo, później wożono nas samochodami. Gdy mieliśmy zjeżdżać pod ziemię, dano nam specjalne ubrania Jeden z cywilów, Osetyn.ee, zapytał, kto mów, po rosyjsku? Kiedy się zgłosiłem, oświadczył, że od tej chwili jestem brygadzistą. Pod ziemią będę odpowiadał za całą brygadę. Kazał mi policzyć ludzi Było nas sześćdziesięciu, większość Węgrów, ośmiu Ukraińców i trochę Słowaków. Kilku starszych zostało na powierzchni Tym. którzy schodzili do kopalni, powiedziano, ze jak 146 światło zgaśnie trzy razy albo usłyszą trzykrotne uderzenie w rurę, wtedy wszyscy mają wychodzić pod szyb i windą wrócą na powierzchnię. Winda zabierała jednorazowo piętnaście osób. Na końcu zjechałem z Osetyńccm. Powiedział mi, że moi ludzie będą pracować na trzech podziemnych piętrach: VII, VIII i IX wyrębie. Na razie z każdym jest cywil, który będzie pouczał o obowiązkach i niebezpieczeństwach w kopalni. Powiedział też: - Oprowadzę cię kilka razy po wszystkich miejscach i musisz to sobie dobrze zapamiętać, bo jak któryś z robotników sam nie wyjdzie, będziesz go szukał i wyprowadzisz na górę. Bardzo żałowałem, że się zgłosiłem z tym rosyjskim. Winda zjechała na VII piętro, to jest 700 m pod ziemię. Pierwszy raz w życiu widziałem kopalnię. Ciemny korytarz, wysoki na dwa metry, szeroki na trzy, był wykuty w skale na długości 8 km. Grobową ciemność i ciszę oświetlała tylko nasza lampka „karbidka". Od głównego korytarza odchodziło sześć bocznych, a z nich cały labirynt chodników rozchodził się na wszystkie strony. Pod ziemianie istnieje pojęcie stron świata. Kiedyśmy szli głównym korytarzem, naprzeciw nas nadjechał jakiś potwór. Był taki sam, jakiego widziałem we śnie, ostatniej nocy w domu. Coś strasznie szumiało i rzucało ogniem na boki, a na dodatek przeraźliwie dzwoniło. Osetyniec kazał mi machać karbidkąi ten potwor zatrzymał się koło nas. Była to lokomotywa elektryczna, która ciągnęła wagoniki z rudą i kamieniami do sztolni w Mizurze. Jej trasa o długości 9 kilometrów była też jedyną drogą na powierzchnię poza windą. Po krótkiej rozmowie z motorniczym ruszyliśmy dalej. Osetyniec objaśniał, że teraz pójdziemy przejściami zapasowymi, a na końcu IX piętra wyjedziemy windą. Po drodze odwiedzaliśmy przodki, gdzie ludzie pojedynczo ładowali na wózki rudę i kamienie, a następnie pchali je pod windę. Robota była ciężka, a najgorsze to, że korytarzyki wąskie, niskie i brakowało powietrza. Cienką rurką sączyło się ono na całą szachtę. W pewnym momencie mój przewodnik powiedział, że zejdziemy na ósemkę. Staliśmy w ciemności nad studnią (kwadracie o boku długości 2 metrów), która miała obramowanie z belek. Radził mi, bym się dobrze trzymał i uważnie stąpał po śliskich belkach, bo schodzimy w dół - tylko 80 metrów! Jak upadnę, nikt mnie mc będzie 147 wyciągać, tylko przysypią kamieniami. Tak przysypanych jest w tym miejscu wiele ludzi. Wziąłem to sobie do głowy i /. wysiłkiem szedłem w dół. Potem trzeba było na brzuchu przeczołgać się przez wąski przesmyk. Kiedy byłem w połowic, ogarnął mnie wielki strach. Czułem ogromny ucisk kamieni, zgasła mi karbidka i coraz bardziej brakowało powietrza. Pomyślałem, że będę żywcem pochowany. Zacząłem płakać i wzywać Matką Boską na pomoc. Z drugiej strony otworu słyszałem głos Osctyńca, który wołał, bym sią czołgał dalej. Podciągnąłem sięjeszcze parę metrów. On rzucił mi jakiś przedmiot, którego chwyciłem się jak tonący. W ten sposób wydostałem się stamtąd. Byłem załamany. Osctynicc pocieszał mnie i zapewniał, że sią przyzwyczają. Niewiele z nim dyskutowałem, ale powiedziałem, że brygadierem nic zostaną. Przekonywał mnie, że wszystko bądzic dobrze, tylko trzeba „prywyknut"'. Pomyślałem sobie, że raczej niech mnie zabijana wierzchu, a więcej takimi dziurami łazić nic będę. Mój przewodnik miał ze sobą ziemniaki ugotowane w łupinach i małe rybki, które nazywał „komsa". Dał mi trzy ziemniaki i cztery rybki. Zostało mu tego niewiele i zauważyłem, że będzie głodny. Uśmiechnął się i odparł, że sam nie mógłby jeść. Trasa, którą szliśmy, była długim korytarzem z kilkoma bocznymi. Odwiedzaliśmy pracujących. Było tam jeszcze bardziej gorąco i mniej powietrza niż na „siódemce". Nareszcie światło zgasło trzy razy i to był znak, że minęła pierwsza zmiana. Osetyniee, stukając kamieniem po rurach sygnalizował, by wychodzić. Inni z dalszych miejsc podawali ten sygnał reszcie zmiany. Po wyjściu na powierzchnię byłem kompletnie załamany i chory. Na drugi dzień, kiedyśmy przyjechali do pracy, Osctynicc wołał mnie po imieniu, ale się już nic zgłosiłem na brygadiera. Na moje miejsce poszedł zawodowy górnik - Ślązak, Józef Nowak. Ja zaś z ostatnią piętnastką zjechałem na „dziewiątkę". Korytarz taki sam jak inne, tylko w pewnych odstępach oświetlony elektrycznością. Było bardzo gorąco. Na głębokości 900 m pod ziemią znowu poczułem strach. Tu pracowaliśmy całkiem nago. Przerobiłem tę zmianę i po przyjściu do baraku zacząłem majaczyć. Piotr Madeja zaprowadził mnie do baraku szpitalnego. Miałem 41,2 stopni gorączki. Pamiętam tylko, że Piotr przyniósł mi jeszcze gorącej wody. Podobno byłem 148 nieprzytomny cztery dni. Zapamiętałem też, że mnie niesiono gołego na nosidłach z ciałami nieboszczyków. W chłodnym powietrzu oprzytomniałem, zerwałem się, narobiłem krzyku i zacząłem uciekać. Złapali mnie Węgrzy i zaprowadzili na salę. Tu zauważyłem, że z czterdziestu dwóch osób, które tam leżały, zostały tylko dwie. Ostatkiem sił pościągałem kilka koców, które podścieliłem pod siebie, bo leżałem nagi na gołych deskach. Z wierzchu też dobrze się przykryłem i wreszcie zrobiło mi się bardzo dobrze. Dokuczał tylko głód. Raz dziennie doktor Fidler przynosił mi do łóżka gorącą wodę. Inni Węgrzy podawali jedzenie, ale tylko do progu. Do łóżek nie podchodzili w obawie przed zarażeniem. Z politowaniem kiwali nad nami głowami: - O..., o..., balnoj, krank, nem kuszat - i na naszych oczach zjadali nasze porcje. Któregoś dnia obudziła mnie dziwna modlitwa. Ktoś po polsku, zaciągając góralskim dialektem, głośno recytował: „Ileś to was Pan Bócek powołał do królestwa swego. Wieczne łodpocywanie rac im dać Panie. Jus ci to barcisku nie będzie potsebne." Z każdego łóżka ściągał całe nakrycie i prędko pakował. Przystąpił do mojego. Leżałem na trzeciej pryczy i z dołu nie było mnie widać. Człowiek ten dalej odmawiał wieczne odpoczywanie i zaczął ściągać moje koce. Pomyślałem, że jak się nie poruszę, to mnie pochowają jak nieboszczyka. Było mi ciepło i nie chciałem się podnosić, ale koce trzymałem mocno. On nie dawał za wygraną i tłumaczył mi: - Nic ci to nie pomogło bracisku, ześ sie tak łoplontoł kocami. Pan Bócek cie zabrał, taka jego wola. - Jestem braciszku słaby, ale cię jeszcze mogę kopnąć w zęby, a Pan Bócek ci nowych nie da-powiedziałem jak mogłem najgłośniej. On się wcale nie przestraszył i z radością odparł: - A dyć zyjes, a do tego tyś swój. Nie bał się, że się może zarazić, stanął na dolnym łóżku tak, żebyśmy się widzieli. -Nazywam się Staszek Zieliński, pochodzę z Librantowej koło Nowego Sącza - przedstawił sią z uśmiechem. Był to blondyn o pucułowatej twarzy, w wieku około 25 lat. Potem ja mu się przedstawiłem i z dalszej rozmowy dowiedziałem sią, że w tym baraku najwięcej ludzi umarło na tyfus. 149 - Teraz bracisku bcdzies zył, bo kto jus raz chorował na tyfus i łozdrowiał. to drugi raz nic zachoruje. Przynieść ci zaroś goroncy wody i trochc zupy - powiedział, odchodząc. Po niedługim czasie rzeczywiście przyniósł obiecane jedzenie. Kiedy jadłem, opowiadał, że często tak się wkrada i zabiera koce, a koledzy szmuglują towar za łagier i sprzedają cywilom. Prosiłem go również, by poszedł na mój barak i powiedział Piotrkowi Madei, aby mnie odwiedził. Nic wiedziałem, że byliśmy odgrodzeni od reszty łagru, a obsługiwali nas tylko ci, którzy sami już przeszli tę chorobę. Garnki najedzenie wynosili koło drutów ogrodzenia, stamtąd brali je zdrowi sanitariusze i ponownie przynosili jedzenie pod druty. Nasi ozdrowieńcy mieli obowiązek karmić chorych, ale oni tylko kładli jedzenie pod drzwi. Jadł ten, kto był silniejszy i mógł tam dojść. Słabsi często wykańczali się z głodu. Moj nowy znajomy, Stasiu, stał się moim przyjacielem. Przez parę dni podawał mi do łóżka wodę i pożywienie, a później przeniósł mnie do innego baraku, gdzie leżeli ozdrowieńcy. Tu dawano trochę lepiej jeść, ale też tylko tym, co mogli wstać. Stasiu już nic przychodził, a Węgrzy moje jedzenie spożywali na zdrowie. Byłem tak słaby, że nie mogłem głośno mówić. Wiedziałem, że jak nie będę jadł, to umrę z głodu. Po kilku dniach pobytu na nowym miejscu przyszła na naszą salę komisja lekarska. Zatrzymali się koło mojego łóżka, a lekarz -Rosjanin zapytał „madiara": - Dlaczego on taki słaby? Czy on coś je? - Wszystkim chorym dajemy równo jedzenia - odpowiedział Węgier. Resztkami sił przewróciłem się na kraj pryczy i zacząłem mówić słabym głosem: - Jedzenie dają tylko tym, co wstają. Do łóżka chorym nikt nic nic podaje. Jestem zdrowy, tylko słaby z głodu. - Skąd pochodzisz i skąd znasz język rosyjski? -z zainteresowaniem spytał lekarz. Opowiedziałem mu o sobie i swojej niedoli. Odchodząc pocieszył mie i nakazał „madiarowi", że mają mi dawać dietę odżywczą, tj. mleko, biały chleb i odżywki, które przysłała UNRA. Dostaliśmy bieliznę, kołdry i sienniki, bo dotąd leżeliśmy na gołych deskach. Od tego czasu pobyt w łagrowym szpitalu był dla mnie rajem. Zgodnie z poleceniem lekarza jedzenie podawano mi do 150 łóżka i stopniowo zacząłem odzyskiwać siły. Podchodziłem do ogrodzenia, gdzie czekali na mnie koledzy. Dowiedziałem się, że podczas mego pobytu w szpitalu zaszły zmiany w miejscach ich pracy. Część nadal pracowała w kopalni, pozostali natomiast jeździli do lasu na Buroni i w góry na sianokosy. Najgorzej z naszych miał się Włodek Kosar, który poszedł do roboczej brygady w Sadonie. Pracował w szachcie, gdzie nie mieli konwojenta i wszyscy ich wykorzystywali. Teraz, już jako ozdrowieniec, chodziłem po salach i zbierałem niezjedzony chleb. Doktor Fidler mówił, że chleb choćby z zarazy, przepalony w ogniu nadaje się do jedzenia. Paliliśmy więc ogniska, przepalaliśmy chleb i podawaliśmy głodnym, do lagru. W październiku 1945 roku wróciłem tam i zostałem przydzielony do pracy w sztolni, w Mizurze. Moi koledzy pracowali w różnych miejscach i spali tam, gdzie była ich brygada. W naszym baraku został ze mną tylko Piotr Madeja. W niedługim czasie po moim wyjściu ze szpitala w łagrze zaszły poważne zmiany. Za nadużycia w żywieniu ludzi i inne poważne wykroczenia sądzeni byli radzieccy naczelnicy łagru. Na apelu pułkownik Matnosow ogłosił, że odtąd przedstawiciel każdej brygady będzie dyżurnym w kuchni. Będzie on odpowiadać za przyzwoite wyżywienie brygady. Jedzenie bardzo się odtąd poprawiło, wszyscy dostawali po 80 dkg chleba, a ci co pracowali pod ziemią - kilo dwadzieścia. Na cały łagier przydzielono sienniki i kołdry. Wywieziony z®'stał dotychczasowy komendant - Odrywany i jego dwaj pomocnicy - Mikołaje oraz kilku naszych, którzy byli w „Hałyczyni". Na miejsce Odływanego komendantem został Sauer - słowacki Niemiec, bardzo rygorystyczny wobec Niemców i Węgrów. Nas i Polaków raczej unikał. Ze Słowakami też obchodził się źle. Nienawidzili go i odgrażali się, że kiedyś wtrącą go do szybu. Lepsze karmienie nie trwało jednak długo, znowu nastał głód. Polacy potworzyli grupy i byli bardzo aktywni w kulturalnym życiu łagru. Każdego dnia ich grupa spod Nowego Sącza wychodziła za barak i śpiewała^ rano: „Kiedy ranne wstają zorze...", a wieczorem: „Wszystkie nasze dzienne sprawy...". W ciszy gór Kaukazu śpiew ten miał przejmujący, majestatyczny charakter. Nawet wojskowa 151 załoga łagru słuchała go z powagą. My, z Pakoszówki, też przyłączaliśmy się i śpiewaliśmy razem z nimi. W tej wielonarodowej mieszaninie każdy był ostrożny. Schodzili się tylko ludzie dobrze sobie znani. Już na pierwszym wspólnym śpiewie powiedzieliśmy im, kim jesteśmy, ale też wyjaśniliśmy, że te pieśni nie są nam obce i że chcemy razem śpiewać i modlić się. Później wytworzyły się między nami przyjacielskie stosunki. Staraliśmy się pokazać, że Ukraińcy w trudnych sytuacjach też potrafią być solidarni z innymi i że należymy do uczciwego, choć nie zawsze szczęśliwego narodu. Niezapomnianymi pozostaną dla mnie: Józio Bieniek, Józio Pitorak, Stasiu Zieliński, Stasiu Łukaszyk. Do szczerej ze mną rozmowy zawsze był gotów kpt. Adam Chawalibóg, ważny i liczący się w krakowskim okręgu AK, Józio Misior, kapitan Nosek, pułkownik Kożdoń, major lotnictwa Sidorowicz, Bocheński czy trochę wiclkopański Jasio Fyda. Polaków było stosunkowo dużo w naszym obozie. Było tam też kilkadziesiąt polskich kobiet i dziewcząt. Organizowali oni zespoły artystyczne, mieli duży i na wysokim poziomie chór, który prowadził bardzo zdolny dyrygent - pan Chrobok ze Śląska. Zespołem artystyczno-teatralnym kierował kapitan Nosek. On też był niezależnym od Sauera komendantem wszystkich Słowian. Trudno się z nim rozmawiało, Ukraińców oceniał na podstawie okupacji. Nie chciał zrozumieć, że nie służyli oni w niemieckich policjach. Tylko mała grupa poszła na jawną współpracę z Niemcami i pozostawiła niesławę na całym narodzie. Kapitan Nosek wraz z grupą 850 osób, w większości oficerów i szeregowych członków AK, przybyli do nas z Krasnowodzka (Republika Turkmcńska). Niechętnie i tylko wobec zaufanych opowiadali, jak straszną przeszli gehennę. Wieziono ich do łagru w bydlęcych wagonach, w wielkim tłoku, podobnie jak nas. Podróżowali czterdzieści dwie doby przez gorące stepy Kazachstanu. W czasie drogi zmarło w wagonach sześćdziesiąt siedem osób. Na stacji w Taszkicncic zrobiono im „pereszczot" i dopiero po tej ceremonii usunięto z wagonów rozkładające się ciała zmarłych. Skrupulatni konwojenci pilnowali tylko, aby mieć „tocznyj szczot", to znaczy, aby zgadzała się liczba ludzi, nieważne - żywych czy 152 umarłych. Wszystkich ich było ponad osiem tysięcy. W Krasnowodzku zginęło przeszło siedem, pozostałe 850 osób wiosną 1946 znalazła się w naszym łagrze. Opowiadali oni, że ginęli tam głównie z braku wody. Wodę pitną przywożono dla miasta w okrętowych cysternach z Baku. Łagiernikom dawano dziennie po pół litra. Przy spiekocie 45 stopni było to coś strasznego. Spragnieni ludzie szli więc do Morza Kaspijskiego, skażonego ropą i olejami, i pili wodę. Po wypiciu masowo umierali w okropnych bólach. Z tych, co przyjechali do nas, wielu miało nogi spieczone gorącym, pustynnym piaskiem. Pracowali tam w kamieniołomach bazaltu. Mówili też o niesamowitych muchach, przy których niemożliwym było zjeść jakiś posiłek. Kiedy człowiek otwierał usta, najpierw wpadały mu do nich same muchy. W końcu października czterdziestego roku poszedłem do pracy w sztolni w Mizurze. Brygadzistą był słowacki nauczyciel Jakubec. Poza Węgrami w brygadzie byli Ukraińcy: Piotr Madeja, Jan Piech, jego pasierb - Kostek Witiak, Włodek Łabowski. Później czasowo pracowali jeszcze: Jędrek Romańczyk, Włodek Kuczma, Antonowycz, Tomaszewski i Jakubowski. Mizura miała wygląd miasteczka. Kilkadziesiąt domów z kamienia, otoczonych dzikimi górami. Prowadziły do niego tylko dwie wąskie przełęcze. Jedną można było zjechać w dół, do podnóża Kaukazu, do miasta Ałagir, drugą natomiast można się było udać w góry i dojść - obok naszego łagru- aż do Gruzji. Na miejscu była stołówka, piekarnia, milicja i szkoła. Najważniejsza jednak w Mizurze była sztolnia, a pod sztolnią fabryka, która mieliła rudę i rozdzielała wszystkiejej składniki. Nasza sztolnia, przez którą szła spod ziemi ruda i kamienie, mieściła się na hałdzie o wysokości 300 m. Na tej rozplantowanej górze kamieni ułożone były szyny, po których wagonikami transportowano kamienie i wysypywano je na samym końcu hałdy. W ten sposób hałda stawała się coraz dłuższa. Natomiast ruda 153 wędrowała do ogromnego kosza, który znajdował się na dachu fabryki. Przywożono do niego surowiec z Sadonu i Zgitu. Na sztolni podzielono naszą brygadę jeszcze na trzy grupy: ślusarzy, którymi kierował Piech, kolejki linowej („podwisna") - na czele z Jakubccm i „żeleznodorożną" (tory i kolejka podziemna), którą kierowałem ja. Miałem u siebie ośmiu Węgrów, trzech Polaków i czterech naszych. Z Polaków byli tam: major Sidorowicz, granatowy policjant Dudek i volksdojcz Józio Nowak. Moim naczelnikiem był Paweł Bajczenko, Ukrainiec wywodzący się z Kozaków Kubańskich. Jego ojca zesłano na Kaukaz i wyznaczono do osiedlenia się w Mizurze. Był bardzo uczciwy, kulturalny, gościnny i uczynny. Między innymi najego adres przyszły pierwsze listy i paczki od naszych rodzin, które już były wysiedlone na Ukrainę. Drugim moim radzieckim naczelnikiem był Dymitr Popów, który mi opowiadał, że miał kiedyś młyn, dwadzieścia koni i osiemdziesiąt krów. Jak w 1933 roku rozkułaczali gospodarkę, pozbawili go majątku i zesłali do Mizury na wieczną zsyłkę. Poruszać się im było wolno tylko po miasteczku. Obydwaj mieli domy i rodziny. Syn Popowa był niemy. Podczas pracy zauważyłem między miejscowymi pewne niesprawiedliwe podziały. Stosowali oni rygorystyczną dyscyplinę, natomiast ich stosunek do pracy był niewłaściwy i praca nie była rzetelnie oceniana przez kierownictwo kopalni. W zasadzie była to praca normowana, ale jej jakości nikt nie sprawdzał. Chodziło tylko o zaliczenie normy. Internowani starali się pracować względnie uczciwie. Później zauważyłem, że za uczciwość nie płacą, a nawet nie zwracają na nią uwagi. Cywile dzielili się na: Osetyńców, partyjnych, „bez określenia" i zesłańców. Tych „bez określenia" często karano. Przeważnie byli to Osetyńcy, którzy nic chcieli rozmawiać po rosyjsku. Kara była taka, że większość z nich pracowała dodatkowo za bardzo małe wynagrodzenie. Za pięć minut spóźnienia się do pracy karano potrąceniem im 1/3 zarobków przez pół roku. Gdy się to powtarzało cztery razy, sądzili takiego i przez trzy lata pracował za połowę wynagrodzenia. Wszyscy oni żyli normalnie w swych domach, mieli rodziny, które musieli utrzymywać. Jednak za takie wynagrodzenie trudno było wyżyć, więc kradli. Przy kradzieżach wpadali, znowu sąd i karna 154 praca przez długie lata. Dla nas było niezrozumiałe, że władze administracyjne, dobrze o tym wiedząc, me robiły nic, by temu zapobiec. Wiedziały, że karani będą kraść, aby wyżyć, więc milicjanci tylko patrzyli, by któregoś złapać na gorącym uczynku. Zesłańcami byli przeważnie Rosjanie, Kozacy Terscy i Kubańscy. Osetyńcy i partyjni odnosili się do nich nieufnie, a nawet wrogo. Natomiast sami zesłańcy byli zdyscyplinowani i rzadko ich karano. Tak do życia, jak i do pracy podchodzili uczciwie. Administracja państwowa nakładała na nich zadania, jakich nic chciała brać na siebie. Pamiętam taką scenę. Naczelnik sztolni wyznaczyły zesłańca, aby sprawdził, czy pod ziemią nie wiszą kamienie, któreby mogłyby komuś spaść na głowę. Gdyby takie wisiały, powinien je postrącać. Do pomocy kazano mu wziąć jednego internowanego. Z Popowem pracowałem jako pomocnik cieśli, więc prosił, abym ja mu pomógł. Poszliśmy pod ziemię. Gdzie na czwartym kilometrze długości korytarza Popów rozścielił swoją kufajkę i powiedział: - No, Wołodia, teraz będziemy pracować na leżąco. Położyłem się obok, on zapalił machorkę i zaczął mi tłumaczyć: - Widzisz, takie to są u nas sprawy. Wysłali mnie tu z tobą, gdzie każdy wie, że kamienie wiszą i muszą wisieć, bo jesteśmy w grobie wykutym w skale. Nie ma tu ciśnienia ani gazów, więc te kamienie wiszą spokojnie. Są twarde, z granitu albo z wapienia. Na długości sztolni - 9 i pół kilometra - tylko 500 zabezpieczone było szalunkiem. Reszta nie i w każdej chwili kamień może się oderwać. Aby dać „kreplenie" (szalunki), potrzeba materiału i dodatkowych ludzi. Naczalstwo twierdzi, że nie trzeba, bo kamienie twarde. W Boga nie wierzą, a bez pozwolenia partii kamieniom spadać nie wolno. Chyba że taki Popów, znaczy ja, zrobi sabotaż. Kamień spadnie na czyjąś głowę i za to będzie odpowiedzialny on, bo go posłali, by je strącał. Kara będzie znośna, kiedy poszkodowanym będzie „karny" Osetyniec. Lecz nie daj Boże, by kamień spadł na internowanego. Wtedy dla mnie będzie kara aż do śmierci, bo za internowanego kopalnia musi zapłacić NKWD 42 tysiące rubli. Tak i popatrz, który kamień trzeba strącić. - A jak my poruszymy i te kamienie zaczną spadać na nas, to kto za to odpowie? - zapytałem ze strachem. 155 - Odpowiadać będzie Popów - roześmiał siq z determinacją. Ale już nic przed nimi, tylko przed Panem Bogiem. A za ciebie kopalnia zapłaci, bo NKWD nic daruje. Mojej rodzinie też dołożą w sądzie za to, że ich ojciec zrobił taki sabotaż. - Za co wasi bliscy mieliby odpowiadać, przecież ich ojciec zginął przy pracy? - zapytałem. - U nas jest tak, że zawsze ktoś musi odpowiadać. Nieważne, czy to wina przyrody czy przypadku - winny musi być człowiek. I nieważne, czy on rzeczywiście jest winny czy nic. Za podejrzanego odpowiada cała rodzina, do trzeciego pokolenia - ciągnął Popów. - Ja myślałem, że tylko Niemcy stosują odpowiedziałność zbiorową, a tu widać, że i wasi nauczyli się od Niemców dużo złych rzeczy- -Trudno stwierdzić, kto się od kogo nauczył, czy my od Niemca czy Niemiec od nas? Jak mnie rozkułaczali w trzydziestym trzecim, sam dobrowolnie oddałem wszystko do kołchozu. Prosiłem, niech mnie przyjmą, będą pracować uczciwie, bo bardzo kocham ziemią. Pijane nieroby zabrały mnie na sąd i postanowiły, że do kołchozu mnie nic przyjmą, bo bym tam mógł myśleć po kułacku. Ty rozumiesz, Wolodia? Ja mógłbym myśleć! A przecież od myślenia jest partia. Za to, że nic występowałem wrogo przeciw kołchozom, nie wysłali mnie na Sybir, tylko na Kaukaz. Na zesłanie do dziesiątego pokolenia. Dopiero jedenaste pokolenie będzie mogło wyjść z tego grobu na wolność. Tych spraw u nas bez wódki „nie razbieriosz", a że wódki nie mamy, więc śpijmy. Wstaniemy, jak pojedzie elektrowóz, żeby widzieli, że pracujemy. Popów zaczął drzemać. Ja modliłem się, żeby te kamienie naprawdę na nas nie pospadały. Na drugi dzień naczelnik sztolni Zajcew zapytał, czyśmy wykonali polecenie? Kazał podpisać protokół, że wszystko jest w porządku. Popów odpowiedział, że nie może podpisać, bo sztolnia nie jest zabezpieczona i może być wypadek. -To wy pewnie nic nic robili -zareplikował Zajcew. - Przekażę, żeby wam nie płacili za ten dzień. Pójdziecie jeszcze i dziś. Weźcie dodatkowo internowanego do pomocy i wykonać zadanie. Jak nic wykonacie, to was podam pod sąd. 156 - Naczelniku - zaczął tłumaczyć Popów - sami wiecie dobrze, że względne bezpieczeństwo można zapewnić tylko przez zaszalowanie sztolni... - Wy, Popów, nie od tego, żeby nam mówić, co trzeba - przerwał brutalnie Zajcew. - Co trzeba robić, to my dobrze wiemy. Wy macie wykonać polecenie. Jak coś macic jeszcze do powiedzenia, to was każę zaraz zabrać do sądu. - Chodź, Wołodia - zwrócił się do mnie Popów - trzeba wykonać polecenie. Przeleżeliśmy pod ziemią drugi dzień, a następnego Popów zgłosił naczelnikowi: -Wykonaliśmy zadanie. W sztolni jest bezpiecznie! - O, tak trzeba było zgłosić wczoraj - odpowiedział Zajcew -pojedziecie z Marczakiem i pozbieracie te kamienie, któreście postrącali. Zapiszę wam za to 70% normy. - Wołodia, bierz wagonik - zakomenderował Popów. Pchając wagonik po szynach, przeszliśmy całe 9 km podziemnej sztolni. Już w samej szachcie naładowaliśmy pełno kamieni, a Popów tłumaczył mi dalej: - Tutaj musi nas zastać naczelnik, bo jakby gdzie bliżej, to znowu się przyczepi, żeśmy nie zrobili całości. Na pewno przyjedzie dzisiaj na kontrolę, dlatego nie możemy spać. - Czy u was nie można uczciwie porozmawiać? - zapytałem. - Wołodia - rozpoczął Popów - „uczciwie" mogą rozmawiać tylko partyjni. Do nich nie dociera, że każdy człowiek może być uczciwy. Do każdego zesłańca zawsze odnoszą się podejrzliwie i z uprzedzeniem, a że ja „kułak", to muszę być nieuczciwy. Wyjdziemy stąd dzisiaj, aja podpiszę protokół, że w sztolni wszystko w porządku. Jakby jutro był wypadek, w którym może zginąć i tysiąc ludzi, odpowiem za to tylko ja i jeszcze mi przypiszą sabotaż, że nie uprzedziłem wypadku. - Mnie też będą sądzić, bo byłem z wami ? - zapytałem z troską o własną skórę. - Nie, ciebie nic - zaprzeczył Popów -jesteś internowany i tobie można ufać. Ciebie mogą sądzić za kradzież albo jak zrobisz coś złego. Przeciw tobie musiałby świadczyć któryś z twoich kolegów. Was chroni międzynarodowe prawo. Jak już będziesz raz sądzony, 157 to wtedy można cię skazać za co bądź. Dlatego uważaj, żebyś nic popadł w czyjąś niełaskę. Jesteś jeszcze młody i szkoda ciebie. Po obiedzie rzeczywiście przyjechał naczelnik. Niczego nic oglądał, a nas pochwalił: - O mołodcy, ja myślałem spotkać was gdzieś w połowic drogi, a wy już skończyli. Wyjeżdżajcie teraz na wierzch i przyjmijcie trzydzieści wagoników rudy cynkowej. Wyładujcie na fabryczny kosz. Zapiszę wam za to 70% normy. - Spasiba naczalnik - odpowiedział Popów. Z powrotem 9 km popchaliśmy po szynach wagonik z kamieniami. Kiedyśmy wrócili na powierzchnię, było już wpół do trzeciej. Poprosiłem swoich kolegów i oni pomogli nam rozładowć te wagoniki rudy. Popów był mi za to bardzo wdzięczny. 1 listopada 1945 roku, kiedyśmy wrócili z pracy, pozwolono nam iść na groby zmarłych w łagrze. Byli oni pochowani na skalnym płaskowyżu w odległości jednego kilometra. Z naszych leżało tam dwu: Zenek Antonycz, zginął w lesie na Burom i Emil Borsuk, co wpadł pod kolejkę elektrycznąw tutejszej sztolni. Każda narodowość głośno modliła się w swoimjęzyku. Polacy śpiewali: „Gdzie duszy ojczyzna", myśmy odmówili „Panachidę". Wokoło stali żołnierze i oficerowie sowieccy i ciekawie przyglądali się temu obrzędowi. Na apelu Sauer ogłosił, że władze radzieckie zgadzają się, by łagier świętował Boże Narodzenie pod warunkiem, że w listopadzie i w grudniu będziemy pracować we wszystkie niedziele. Na te „światki" będziemy oszczędzać tłuszcz i cukier. Dwa miesiące mamy jeść postnie i pić niesłodzoną wodę. Wszyscy przyjęli tę wiadomość ze smutnym milczeniem. Nareszcie przyszła Wigilia. Z pracy wracaliśmy zmęczeni i zmarznięci. W kuchni dano nam pięć łyżek słodkiego makaronu, osłodzoną herbatę i 400 gram chleba. Po kolacji Polacy urządzili koncert kolęd. Nic poszliśmy jednak na tę uroczystość i chociaż nie było jeszcze naszych Świąt, rzewnie wspominaliśmy domy i rodziny. W Boże Narodzenie Sauer dał nam jeść dwa razy i to bardzo marnie. Po kolacji wracaliśmy do swoich mieszkań. - Jak „światki"? - zapytał nas Sauer, stojący na placu w towarzystwie oficera dyżurnego. Na to pytanie zatrzymaliśmy się z Madcją. Zwróciłem się do lcjtnanta po rosyjsku: 158 - Jesteśmy Ukraińcami i „światki" pana Sauera nas nie obchodzą. Prosimy na przyszłość nie urządzać świąt kosztem naszych głodnych posiłków. Domyślałem się, że Sauer wie o innym terminie naszych świąt. - Możemy poprosić radzieckie dowództwo, by wam też dali „światki" - niemądrze zaoferował Sauer. - Ruska komenda sama wie, jakie święta i kiedy ma nam sprawić. Nie musi chyba słuchać porad Niemca. Sami wiemy, do kogo się zwrócić w naszych potrzebach. Nie chcemy, by coś dla nas załatwiali Niemcy, bo jesteśmy tu właśnie przez to niemieckie załatwianie -ponownie zwróciłem się do oficera, lekceważąc w ten sposób Sauera. Lejtnant głośno się roześmiał i powiedział: - Ty poniał Sauer? Sowietuju, sztob ty poniał. Odeszliśmy bez pożegnania. Koledzy byli zdumieni tym moim wystąpieniem. Madeja zaczął mnie nawet karcić za to, że wdaję się w takie rozmowy. Piech zdziwił się, że „kuternoga" (tak przezywano lejtnanta) nie wsadził mnie do karceru. W sali krytykowali mnie wszyscy i doradzali, bym na przyszłość omijał takich panów. Okręciłem się kołdrą i starałem się zasnąć. Zdawało mi się, że nigdy w życiu nie byłem taki głodny, jak w te święta. Na drugi dzień poszliśmy do pracy w sztolni. Na miejscu zaszedłem do piekarni, gdzie mi dano cały kukurydziany chleb. Od razu zacząłem go jeść i pomyślałem, że trochę przyniosę Piotrowi, ale została mi tylko mała skórka. Skłamałem, że mi dużo nie dali. 1 Piotr popatrzył na mnie z żalem, zjadł ten kawałeczek i powiedział: - Jakbym ja poszedł, to na pewno ani tyle bym ci nie przyniósł, bo jestem bardzo głodny. Włodek, Kostek i Jędrek pojechali do Tamińska, do lasu. Przywieźli stamtąd w worku gotowane grzyby - podpinki. Chociaż niesolone, ani maszczone, jednak zjedliśmy je ze smakiem. 9 grudnia do domu odjechał pierwszy transport. Pojechali sami chorzy, bardzo starzy i bardzo młodzi - około 2 tysiące ludzi. Przy końcu stycznia 1946 roku zrobiono filię łagru w Tamińsku, u samego podnóża Kaukazu. Przeniesiono tam z naszych: Piotra i Kostka Kosarów, Włodka Kuczmę, Jędrusia Romańczyka, Poliwkę i jeszcze paru innych Polaków. Pojechała cała Librantowa. My z Piotrem i ci z Krynicy 159 nadal chodziliśmy na sztolnię. Staś Kocyłowski, Józek Tałpasz i kilku naszych pracowało w kopalni w 9adonie. Powoli życic dochodziło do normy. Dostawaliśmy wszyscy po 1.200 gram chleba, i jeść dawane? trzy razy dziennie. Tym, którzy wyrabiali normę, płacono zapracC- W łagrze otwarto kantynę, gdzie można było sobie dokupić jedzenie • Nasze dziewczyny - Ola i Maryja Kulandy - pracowały jako magazynierki. Miały często różne „nadwyżki", któreśmy zabierali, szmuglując je poza łagier. Wielkim specem od handlu był Tałpasz. Mimo częstych rewizji nigdy go nic złapano. Wpadł tylko raz na szachcic w Sadonie, kiedy poszedł do magazynu miejskiego- Ukradł wtedy dziesięć par butów i dziesięć różnych ubrań. Wszystko to zwiózł pod ziemią, na „siódemkę", skąd to roznieśliśmy i pomogliśmy mu sprzedać. „Operacja" się udała i był duży zysk. Za kilka dni Józio zwierzył się, że ma ochotę znowu zrobić coś takiego, bo ostatnim razem okno było otwarte. Tłumaczyliśmy raU- że celowo, na przynętę, ale me słuchał. Kiedyś wrócił z pracy bardzo późno i zaczął: - Nic posłuchałem was, bracia,' dzisiaj wpadłem. Jak wchodziłem przez okno, wlazłem prosto na milicjanta. Z miejca odtransportował mnie do łagru, do szefa NKWD kpt. Batyniewa. Batynicw wyjaśnił, że za kradzież nadaję się pod sąd- Ale jest mu mnie żal, bom młody i mogę odpokutować swoją winś> jak się zgodzę was szpiclować. Dlatego, bracia kochani, róbcie Ze mną, co chcecie, ale ja was sprzedałem. Batymew kazał m> podpisać czternaśc ie czystych arkuszy i podpisałem. Na sali zaległa cisza, wszyscy oniemieli. Pierwszy odezwał się Piech, bo obaj z Józiem pochodzili od Krynicy: - My ciebie upominali, byś tam więcej nie szedł. Po, że cię nie zamknęli, musiało kosztować. Ja bym cię po prostu udusił- Józio płakał jak małe dziecko. Miałem dość czasu, by to przemyśleć i zacząłem: - Wiemy wszyscy, że na świecie istnieją takie poufne służby i w naszym łagrze są również. Ośw'adczenie Józia jest dla imnie dziwne, bo nigdy nic słyszałem, aby szpicel przyznawał się do ss^ojej pracy Dlatego mam dla niego szacunek- On chyba sobie zdaj|je sprawę, że gdyby Batynicw dowiedział się o jego spowiedzi, to Józio, już by swego 160 domu nie zobaczył. Mam nadzieję, że weźmiemy to sobie do serca i pomożemy mu dobrze wywiązać się z „pracy". Powinien donosić NKWD to, co my mu powiemy. Więcej czystych arkuszy niech nie podpisuje, a w razie wpadki ma poświadczyć, że podpisywał czyste. Wszyscy wysłuchali moich racji i położyliśmy się spać. Życie toczyło się, jakby nic nie zaszło. Tałpasz co jakiś czas odwiedzał Batyniewa. Po powrocie zdawał nam szczegółową relacją, a potem - według planu - „rozpracowywał" następnego kandydata. Opowiadał prawdę, która nikomu w niczym nie mogła zaszkodzić. Zawsze miał więc gotowy materiał na spotkanie z kapitanem. Gorzej było, kiedy przyszła kolej na tych, co byli w Tamińsku, ale jakoś bez podejrzeń poradził sobie ze wszystkimi. Sprawa ta zakończyła się szczęśliwie z początkiem roku 1949. *** Wiosną 1946 zostałem przydzielony do pracy w miejscowości uzdrowiskowej Tamińsk. Była to wioska położona u samego podnóża gór, z bogatymi źródłami siarczanymi, otoczona wkoło pięknym, potężnym lasem. Domy były tam przeważnie drewniane, rzadko rozrzucone. Nasz łagier stał przy głównej szosie. Tworzyły go cztery kamienne budynki, z których trzy zajmowali mężczyźni, a jeden kobiety. W sumie 194 osoby. Mężczyźni w większości byli Polakami, Słowakami, Niemcami. Nas, Ukraińców, było ośmiu. Wśród kobiet przeważały Niemki, Polki i jedna Słowaczka. Podzieleni byliśmy na brygady robocze. Leśną kierował słowacki Niemiec - Spiciu. Na drodze pracowały trzy: Słowaka Aleksego, Chałubki -polskiego volksdojcza i moja - złożona z samych kobiet. Kilka osób chodziło do pracy w sanatorium, które leżało powyżej łagru. Był to dwór - zamek, niegdyś własność osetyńskiego kniazia. Razem ze mną przyjechało trzech ludzi. Byli to: właściciel restauracji ze Starego Sącza - Gurgul, wiecznie kulawy, choć trudno było zgadnąć, na którą nogę; granatowy policjant -Dudek, łysy i bardzo zabawny, oraz szef trójki - Pałkowski -zawiadowca stacji PKP w Nowym Sączu. 161 Po przyjeździe do Tamińska zaraz na drugi dzień wszystkich nas posłali do lasu. Brygadę podzielono na pięciosobowc zespoły: jedni ścinali drzewo, drudzy rżnęli i rąbali kloce długie na 2 m. Pałkowski zawołał do swej trójki kapitana Chwaliboga, a ten wziął mnie na piątego. Dano nam długą, trzymetrową piłę, pięć siekier i pięć żelaznych klinów. Z kapitanem zaczęliśmy piłować jedno z drzew -tak grube, że nie widzieliśmy się, stojąc po obu jego stronach. Dla swoich Pałkowski znalazł kloc o krętych słojach. Aby go rozłupać na części, wbili pięć siekier i pięć klinów, ale drewno nie pękło. Pałkowski polecił mi zgłosić, że oni nie mają czym pracować. Pierwszy raz w życiu stałem zdumiony i podziwiałem, jak drewno, które powinno pęknąć za pierwszą siekierą, leży całe, mając w sobie tyle żelaza. Poszedłem do Spicia, a on zawołał stupięcioletniego Osetyńca, Tatię. Kiedy zobaczyli ich robotę, chwycili się za głowy. Tatia powiedział, że należy się nam albo wielka nagroda, albo wielki kryminał. Spiciu dodał, że już trzydzieści lat pracuje jako leśniczy, ale nie przypuszczał, że można zrobić coś podobnego. Do łagru przynieśliśmy tylko jedną piłę. Reszta narzędzi została w lesie. Aby je odzyskać, trzeba było spalić kloc przy użyciu benzyny. Po tym wydarzeniu Pałkowskiego i jego kolegów więcej nie posyłano do lasu. Mnie przydzielono do piątki, w której pracował Włodek Kuczma i Kostek Kosar. Nowe miejsce pracy w porównaniu z dzikim krajobrazem górskim łagru centralnego wydawało się rajem. Był koniec lutego. Po krótkiej zimie cała przyroda budziła się do życia. Niskie partie gór zaczęły pokrywać się przepięknymi kwiatami. Najsilniej pachniały róże jerychońskie. Ich duże, żółte, delikatne kwiaty były tak wonne, że zapach roznosił się po całym Tamińsku. Zdawało się, że w powietrzu ktoś rozpylił perfumy. Natomiast najpiękniejszym kwiatem była lilia kaukaska, która rosła przeważnie na zwisających tarasach gór. Las, w którym pracowaliśmy, był bukowy i stał nad wielką skalną przepaścią. Miała ona 6 km długości, 50 m szerokości i 300 m głębokości. Poukładane głazy kamienne wyglądały, jakby je wymurował jakiś potężny budowniczy. Tylko z jednej strony -6 kilometrów od naszego miejsca pracy - było łagodne zejście do 162 tego niesamowitego wąwozu. W porównaniu z kopalnią praca w lesie, choć ciężka, była przyjemna. Wiosenna przyroda i względna wolność dawały radość i ochotę do dalszego życia. W Tamińsku było kilkadziesiąt polskich kobiet. Między nimi dwie panie: Lusia i Zosia, które pracowały razem z nami w lesie. Składały chrust w sterty i spalały go. Lusia była kobietą bardzo miłą, często pod wieczór, kiedyśmy wracali z pracy, obydwie śpiewały tęskne tango: Tyle dni, tyle dni ja czekałam. Tyle czasu czekałam na ciebie. Każdy dzień, każdą noc ja płakałam. Nie zostało mi z tego już nic. Pozostały mi tylko wspomnienia. Zapach włosów i czar twoich lic. Piękny urok twojego wejrzenia. To jest wszystko - poza tym już nic. Zagrajcie mi, niech się wróci twój świat. Do tych dni, do tych lat, do dni młodości... Nam, mężczyznom, wydawało się, że ten śpiew przenosi nas gdzieś daleko, gdzie śpiewały tak nasze matki, żony czy dziewczyny. „Zagrajcie mi" śpiewaliśmy wszyscy, bośmy chcieli, by się naprawdę wrócił ten „świat stracony". ¦ W brygadzie, poza naszą grupą, byli też Polacy: Józio Bieniek, Staś Łukaszyk, Jan Fyda. Jan Korona i Staś Białka. Z Białka często chodziliśmy na różne handle i cygaństwa. Często lubił coś podwędzić Osetyńcom, a mnie brał ze sobą, bo dobrze znałem rosyjski. Raz wypatrzył, że w jednym domu mieszka bardzo skąpa kobieta, która ma dużo kukurydzy i fasoli. Namówił mnie, bym z nim poszedł sprzedawać jej siekierę. Miałem podać tak wysoką cenę, żeby nie mogła jej kupić. Poszedłem do kobiety i wdałem się z nią w rozmowę. W tym czasie Stasiu wybrał jej wszystką kukurydzę. Innym razem szliśmy koło domu, w którym leżał nieboszczyk. Na progu drzemały dwie kobiety. Staś jednej z nich celowo nadepnął na nogę. Kobiety narobiły niesamowitego wrzasku, a on uciekł. Do 163 mnie, wystraszonego, podbiegła młoda Osctynka, którą zapytałem, dlaczego one tak wrzeszczą? Wytłumaczyła mi, że to są najęte płaczki, które za pieniądze mają płakać za zmarłym. Uśmiechnęła się i zauważyła, że jedna drugiej musiała coś zrobić, skoro pierwsza płacze naprawdę, a druga tylko krzyczy. Nie przyznałem się, że to mój kolega stanął jednej na nogę. Z ciekawości zaszedłem do domu zobaczyć nieboszczyka. Zmarły leżał owinięty białym prześcieradłem na szerokiej ławie koło ściany, twarzą zwrócony do wschodu. Krótko się pomodliłem i wyszedłem. Za mną wyszła dziewczyna, która okazała się jego wnuczką. Na imię miała Tamara. Zapytałem jej, jak się tu odbywa pogrzeb? Opowiedziała mi, że nieboszczyka wynoszą na cmentarz i grzebią na siedząco, twarzą do wschodzącego słońca. Wszystko po to, by jak archanioł zatrąbi, zmarły mógł jak najszybciej wyjść z grobu. Na wielkie prazniki, takie jak św. Jura, na niedzielę przewodnią po Zmartwychwstaniu i na Zielone Świątki wszyscy mieszkańcy udają się na cmentarz. Każdy na grobach swoich bliskich zaściela białe prześcieradło i tam ucztująprzez całą noc. Jedzą przeważnie pieczoną baraninę zakupioną za pieniądze, które ludzie wrzucają do pieczary św. Jerzego. Wyjaśniła mi też, że nie jedzą wieprzowiny, bo to mięso nieczyste. W jednym domu chowano dużego byka, z którym związana była ciekawa historia. Mianowicie syn tych gospodarzy poszedł na wojnę. Rodzice zaraz postarali się o cielaka - byczka, o którego bardzo dbali, był to tak zwany „upitannyj tielec". Jeżeli syn szczęśliwie wracał, to byczka zabijano na radosną ucztę. Gdy młodzieniec z wojny nie powracał, wierzono, że jego dusza weszła w tego byczka. Przemyślałem sobie to wszystko i doszedłem do wniosku, że religia tych ludzi - być może z braku duchownych? -jest dziwną mieszaniną chrześcijaństwa i islamu. Na przykład żonę kawaler powinien sobie wykraść, a jeśli tego nie potrafi, to musi ojcu dziewczyny zapłacić bogaty wykup - „kałym". Kiedy porwanie dziewczyny się uda, to za dziewięć miesięcy obowiązkowo powinien urodzić się syn. Wówczas jej ojciec przywozi bogate podarki. Przy tej okazji odbywają się trzydniowe uroczystości i chrzcin, i wesela za jednym razem, podczas których organizuje się turnieje młodych dżygitów, związane z różnymi wyczynami sportowymi. 164 Na rozmaitych przyjęciach - a raz miałem okazję być na weselu - odbywają się ciekawe obrzędy. W pomieszczeniu, do którego nas zaproszono, siedzieli sami mężczyźni. Dwie kobiety o zasłoniętych twarzach do progu pokoju podawały posiłki, które od nich odbierał młody Osetyniec usługujący przy stole. Obecność kobiet wśród mężczyzn jest u nich niedopuszczalna. Poza tym bardzo poważają starych ludzi. Na wspomnianym przyjęciu weselnym siedziało około trzydziestu mężczyzn, sami starsi. Wśród nich, honorowe miejsce zajmował patriarcha, który cichym głosem coś opowiadał w ich języku. Wszyscy w milczeniu uważnie go słuchali. W tej prawie kościelnej ciszy siedzieliśmy z godzinę i nikt nie protestował, mimo że przyszliśmy z sowieckim oficerem. Wszyscy pili jednym stakanem samogon z kukurydzy, tzw. arakę. Pijący za każdym razem zwracali się do staruszka o pozwolenie wypicia. Stojąc, czekali tak długo, aż stary wyrazi zgodę. Podczas tej ceremonii czarka raz doszła do nas. Oficer, podobnie jak jego poprzednicy, wstał i poprosił o pozwolenie wypicia, po czym nalał mnie, a ja zrobiłem podobnie. Cały czas nie mogłem się nadziwić, że sowiecki oficer tak we wszystkim podporządkował się tym starym ludziom. Wyszliśmy na pole i zobaczyliśmy młodzież, która w rytm harmoszki bez klawiszów tańczyła na ubitej ziemi. Dziewczyny osobno, przeważnie na palcach, trzymając się za biodra, kręciły się w kółko. Osobno, z drugiej strony klepiska, chłopcy z kindżałami i szablami pokazywali swoje umiejętności w przysiadach i podskokach, wykonując różne figury. W drodze powrotnej oficer uświadomił mnie, że Osetyńców nie wolno obrazić, bo jest to naród mściwy i solidarny między sobą. Kto obraził Osetyńca, mógł być pewny, że prędzej czy później musi zginąć. Potrafili bowiem organizować różne „nieszczęśliwe wypadki", za które winy nie można było udowodnić nawet w śledztwie. Na co dzień wszyscy mężczyźni chodzili tam z kindżałami, a wielu nosiło też strzelby myśliwskie. W łagrze tymczasem płynęło nam dość urozmaicone życie. W dni wolne od pracy chodziliśmy do sadu, który ciągnął się 9 km, aż do miasta Ałagir, na jabłka. Podejmowaliśmy się też prywatnych robót u Osetyńców przy pracach remontowych i malowaniu domów. 165 Wspomniane wcześniej piękne kaukaskie kwiaty przynosiła do łagru Bronią Grzesiurowa. Była to kobieta czterdziestoletnia. Przeciętnej urody, o bujnych, kędzierzawych włosach. Opowiadała, że kiedy chorowała na tyfus, wszystkie włosy jej wypadły i całkiem wyłysiała. Po jakimś czasie odrosły - czarne i kręcone. Wcześniej podobno była ciemną blondynką. Opowiadała, że stało się tak z powodu stosowania specjalnych korzeni, które rosną w górach. Jej przypadkiem zainteresował się pewien wojskowy, też łysy. Wyznaczył Bronię, by chodziła po górach, wykopywała te korzenie i wszystkim, którzy potrzebują, stosowała swoje lekarstwo. Po mojej przygodzie z partyzantami, podczas której straciłem włosy, zacząłem mieć cichą nadzieję, że dzięki niej z powrotem będę miał swoją czuprynę. Poddałem się więc z ochotą tej kuracji. Każdego dnia rano i wieczór Bronią przychodziła, by nacierać nam łysiny, które polewała jakimś śmierdzącym płynem- Po dwu tygodniach pokazywał się na głowie meszek, wtedy przyprowadzała fryzjera, który każdemu golił głowę, a ona od nowa rozpoczynała nacieranie. Raz w niedzielę podczas takiego zabiegu ugościłem ją i powiedziałem, że to nacieranie na pewno na coś się przyda, bo nawet jeśli mi nie odrosną włosy, to może mi „natrze więcej rozumu". Bronią pięknie się roześmiała i odpowiedziała: - Na pewno, panie Włodku, natarłam, bo już widzę, że pan trochę mądrzejszy. Wierzę, że rozumu będzie panu przybywać, więc i głowy więcej już nie będę nacierać. Powiem panu prawdę - pan Ukrainiec i jak moje cygaństwo wyjdzie na jaw, może mi pan obić tyłek. Zwierzyła mi się, że nie ma żadnego lekarstwa, tylko po przebytej chorobie włosy same odrastają. Prosiła, bym tego nikomu nie mówił, bo ma lekką pracę i przyjemnie chodzi się jej po górach. Obiecałem nie zdradzić tajemnicy i Bronią długo jeszcze nacierała łysym głowy. Z początkiem lata zorganizowano jeszcze jedną brygadę kobiet, a mnie wyznaczono na brygadzistę. Pracowały przeważnie przy naprawie dróg i ściągały chrust z lasu na faszyny przeciwpowodziowe. Rzeka Ardon, dopływ Tereku, była wartka i na równinach często występowała ze swego koryta. Szczególnie wtedy, gdy przyszły upały; w górach topniały lodowce i masy zimnej wody spływały w dół. W brygadzie miałem dwadzieścia cztery kobiety i sześciu mężczyzn. 166 Były w niej między innymi: Bronią, Jadzia, Agata, Pola, Marta, Agnieszka, Lucia i Hela. Marta pochodziła ze Śląska. Była urodziwą dziewczyną. W brygadzie był też Wasyl Romańczak - słowacki Rusin, symulant jakich mało. Miał 25 lat, mimo to chodził o lasce i udawał kulawego. Miał długą rudą brodę. Wiedząc, że jestem Ukraińcem, dopraszał się dla siebie przywilejów. Tłumaczył mi, żejest tej samej co ja wiary, a w lesie często śpiewał mi cerkiewne pieśni. Był mściwy wobec innych, a szczególnie wobec kobiet, dlatego żadna nie chciała z nim rozmawiać. Miał odrażającą powierzchowność. Na wszystkich do mnie donosił, chwalił tylko jedną Martę i do niej się zalecał. Marta zbywała go żartami, ale reszta kobiet zaczynała się z niej śmiać. Pewnego razu podeszła do mnie ze skargą i prośbą o radę, jak ma z nim postępować? Radziłem Marcie na wesoło podchodzić do tej sprawy. Podpowiedziałem, by mu kazała się ostrzyc, ogolić, laskę odrzucić w kąt - będzie wtedy chłopcem do wzięcia. W niedzielę przy śniadaniu nie poznałem Romańczaka. Elegancki, wygolony, w zaufaniu mi powiedział, że wieczorem idzie na randkę. Życzyłem mu, by dobrze wypadł i nie przyniósł sobie wstydu. W porze obiadowej przyjechała do łagru komisja lekarska na przegląd mężczyzn. Zdrowych i silnych kierowano do kopalni w Sadonie. Romańczak stawił się na komisję o dwóch kijach, ale mu to nie pomogło. Doktor Petrowska znała go już od dawna i teraz prawiła mu same komplementy. W ten sposób Marta pozbyła się nielubianego kawalera. W kopalni pracował tylko dwa miesiące. Potem Słowak Jakubec wziął go do pracy w Mizurze, gdzie w zimie znowu się z nim spotkałem. Na Kaukazie rosło dziko w lesie wiele roślin jadalnych. Popularna była dzika marchew, której grube łodygi miały smak rzodkiewki. W ziemi znajdowaliśmy bulwy o wyglądzie kartofli, które do spożycia nadawały się tylko na surowo i miały smak kalarepy. Był również dziki czosnek, który jako przyprawę do kuchni zbierali nasi wesołkowie: Gurgul, Dudek i Pałkowski. Późnym latem i jesienią Słowak Mustafa i nasi chłopcy chodzili do wspominanego już o*gromnego sadu, zbierać bardzo dobre jabłka, gruszki, śliwy i morele. 167 W Tamińsku Józio Pitorak zorganizował wywoływanie duchów. W miejscu, gdzie nie było żelaznych przedmiotów, postawiono stół bez gwoździ, ana nim deskę, na której wyrysowano koło z wszystkimi literami alfabetu. W górnej części koła był łaciński napis: „Memento mori". Na stole leżał porcelanowy talerz, odwrócony do góry dnem z namalowaną strzałką do wskazywania poszczególnych liter. Z początku kilka razy byłem obserwatorem tego doświadczenia i zadawałem duchowi pytania. Moim zdaniem duch jednak prawdy nie mówił, choć inni twierdzili, że mówi. Przebieg seansu był następujący: zawsze przed północą do stolika siadały cztery osoby. Jedna z nich wyciągała palce prawej ręki nad dnem talerzyka, nie dotykając go. Pozostałe trzy kładły palce swych lewych rąk nad talerzem. Z boku siedział ktoś, kto zapisywał litery wskazywane przez talerz. W takim ułożeniu ten, kto trzymał rękę nad talerzem, wzywał ducha jakiegoś zmarłego, by się pojawił. W pewnym momencie talerz unosił się do palców i zaczynał wirować. W tym czasie trzeba było duchowi zadawać pytania, na które duch (talerz) - litera po literze układał słowa odpowiedzi. Obserwując wszystko z boku, zauważyłem, że wywoływany duch nie zawsze przychodził. Dostrzegłem też, że talerz zaczyna prędzej wirować, kiedy w czwórce znajdowała się kobieta. Podobnie duch się zachowywał, gdy mężczyźni byli w jednym wieku. Z początku miałem szacunek dla tych seansów i traktowałem je z powagą. Jednak raz Józio jak zawsze zasiadł do stołu z czwórką swoich kolegów. Ten seans dla niektórych osób okazał się bardzo męczący - miały one zawroty głowy i wyglądały jakby po hipnozie. Mimo wezwań i zmiany wywoływanych duchów (wzywali nawet Pilsudskiego), talerzyka nie udało się wprawić w ruch. Wydawało mi się, że rozszyfrowałem niepowodzenie seansu. Po pierwsze w czwórce nie było kobiety, a między siedzącymi była dość duża różnica wieku. Po drugie w mieszkaniu zgromadziło się zbyt wiele osób i nie było atmosfery skupienia. Dużo było ciekawskich i pytających. Zaproponowałem, byśmy wywołali ducha ukraińskiego. Usiadłem jako pierwszy. Na mojądłoń położyli palce: Mikołaj Kaliniak, 168 Kostek Kosar i Kostek Witiak. Ze strachem, ale w skupieniu wywołałem ducha zamordowanego w Grabówce księdza Dymitra. Zjawił się momentalnie, a talerz zaczął wirować. Zadawano mu pytania, a on odczytywał odpowiedzi. Czułem się jakoś dziwnie. W głowie miałem ogromny ciężar myśli, które gwałtownie się przeplatały. Wydawało mi się, że moje własne myśli przyciągają myśli cudze. Kiedy przestawałem myśleć, w głowie czułem niesamowity chaos. Zdawało mi się, że wielu ludzi mówi naraz i mam trudności, by to wszystko uporządkować. Talerz wirował tak silnie, jakby chciał się wydostać spod moich palców. Chciałem, by te myśli następowały po kolei i powiedziałem kolegom, by przestali myśleć. W tym momencie mój umysł został zasilony ogromną energią. Słyszałem pytania i natychmiastowe odpowiedzi. Duch zachowywał się przyzwoicie i odpowiadał wyczerpująco. Sam jednak nie oceniałem tych odpowiedzi, bo byłem jak zahipnotyzowany. Słyszałem tylko pytania i momentalnie moje myśli odpowiadały poprzez talerz. Nie miałem możności zastanawiania się, czy odpowiedź jest dobra, czy zła? Po seansie mówiono mi, że niektóre odpowiedzi podobne były do tych, jakich udzielała grecka Pytia. Gdy zbliżał się czas odejścia ducha, zapytałem, kto zamordował księdza? Talerz napisał: Jaśko z Niebocka. Jestem człowiekiem wierzącym i praktykującym, ale po seansie przestałem wierzyć w duchy. Logika podpowiadała mi, że są one zależne od jakiejś Siły Nadrzędnej i człowiek nie ma takiej mocy, by na każde błahe żądanie przywoływał sobie je na rozmowę. Uznałem natomiast, że podczas seansu działa jakaś poważna energia (elektryczna, magnetyczna?), która na pewno, w różnych proporcjach, znajduje się w człowieku. Kto ma jej więcej, jest zdolny zabrać ją słabszym i w czasie seansu wzmocnić własne zasoby. Przez dłuższy czas wywoływaliśmy duchy, aż pewnego razu w drzwiach stanął niejaki Poliwka i zaczął się głośno naśmiewać z naszych praktyk. Wyczułem jakby spięcie elektryczne, talerz z ogromną siłą wyrwał mi się spod palców i uderzył w drzwi, koło głowy Poliwki, rozbijając się w drobne kawałeczki. Powyższe doświadczenia pozostawiły w mej świadomości trzy dziwne wnioski. Pierwszy dotyczył zjawiania się duchów. 169 Przedstawiłem go wyżej. Drugi - otrzymałem prawdziwe nazwisko mordercy księdza, o czym dowiedziałem się dopiero po powrocie do domu. I trzeci - samounicestwienie się talerza było zemstą za wyśmiewanie się z ducha. Osetyńcy w swej prostocie uznawali takiego Boga, jaki odpowiadał ich wyobrażeniom. A że marzeniem każdego z nich był koń, wymyślili sobie Boga na pięknym, siwym koniu. Był to św. Jerzy, którego nazwali Georgij Bachu. Kiedy jeszcze byłem w Mizurze, spotkałem się z imieniem tego świętego. Znajdowaliśmy się w sztolni, 900 metrów pod ziemią, ze starą Osetynką - Nastią. W chwili tłoczenia powietrza do kopalni zgasły nam karbidki. Nie mieliśmy przy sobie zapałek i w ciemnościach, instynktownie wyczuwając kierunek, posuwaliśmy się do wyjścia. Osetynką melodyjnie powtarzała: „Georgij Bachu". Kiedy po dużych kłopotach dostrzegliśmy wyjście, zapytałem ją, co oznaczają te słowa. Kazała mi być cicho, bo ona prosi św. Georgija, by nam pomógł szczęśliwie wydobyć się z kopalni. Kupi mu za to złote pierścionki i kolczyki. Popatrzyłem na nią i spytałem, za co, kiedy ma na sobie tylko jedną kufajkę i nie ma na chleb? Bardzo cicho wyjaśniła mi, że chodzi tylko o to, byśmy wyszli z kopalni, „a tam uwidim". Zrozumiałem, że z tej obiecanki święty nie będzie miał żadnej korzyści. Tu, w Tamińsku, spotkałem się z podobną mentalnością. Na początku przełęczy, którędy szła droga do Gruzji, wykuto w skale grotę. Postawiono tam ikonę św. Jerzego na koniu. Każdy, kto wybierał się przełęczą w drogę, żegnał się przed posągiem i wrzucał do groty kopiejki na ofiarę, w intencji szczęśliwej podróży. Starsze Osetynki, kiedy przyjeżdżały do sanatorium w Tamińsku, też prosiły świętego, by im pomógł wrócić do zdrowia. Osetynką brała wtedy pełny kosz różnego jedzenia, szła pod grotę i tam tak długo się modliła, aż nadszedł jakiś podróżny. Był to znak, że została wysłuchana. Nasi internowani, kiedy się o tym dowiedzieli, chętnie chodzili pod grotę. Uradowana Osetynką oddawała całą zawartość kosza temu, kto do 170 niej podszedł. Raz poszedłem ja sam. Pod grotą spotkałem starą kobietę powtarzającą: „Georgij Bachu". W rękach trzymała czarę samogonu, którą podnosiła do góry. Kiedy się zbliżyłem, gestem, bo nie znała rosyjskiego, zaprosiła, bym usiadł. Sama wzięła dzban, poszła do rzeki Ardon po wodę i tą wodą obmyła mi nogi. Przez cały czas mruczała coś do siebie. Nogi wytarła mi białym ręcznikiem i poprosiła do wspólnej modlitwy. Po chwili podniosła czarę, upiła łyk, a resztę dała mnie. Z kosza wyłożyła wszystko jedzenie i kłaniając się, tyłem odeszła za skalny zakręt. Samogon był okropny - mdły i słaby, ale wiedząc, że nie wolno ich obrażać, wypiłem go na siłę. Do zjedzenia za to była pieczona kura, słodki placek kukurydziany i różne owoce. Przypominam sobie ciekawe zdarzenie, którego sprawcami byli Słowacy. Kiedy się dowiedzieli, że w grocie są rozrzucone przez podróżnych pieniądze, wchodzili po trzech, bo tego wymagało dostanie się do środka i kradli świętemu ofiary. Raz przyszła do naszego łagru grupa Osetyńców uzbrojona w kindżały i łuki. Jeden z nich oświadczył oficerowi i nam, że jak kogoś złapią koło Georgija, to mu obetną głowę, na ofiarę świętemu. Naczelnik łagru powiedział, że z nimi nie ma żartów i mogą naprawdę to zrobić. Od tego czasu przestaliśmy chodzić do groty. Było tam jeszcze jedno święte miejsce. Przy drodze do Ałagiru, z prawej strony, rósł dość duży gaj lipowo-dębowy: „Swjatoje miesto". Jak mi tłumaczył jeden Osetyniec, stał tam chram. Miejsce to otoczone było zabobonnym kultem. Przejeżdżając koło tego gaju z szoferem Rosjaninem, zauważyliśmy, że możemy tam wyciąć potrzebny nam drewniany pal. Szofer wziął się do roboty i siekierą ściął niedużą lipę. Wówczas zbiegło się wielu ludzi ż krzykiem i siekierami w rękach. Kobiety zaczęły całować ścięte drzewo, a mężczyźni ze złości porąbali nam jedno z kół. Mieliśmy i tak dużo szczęścia, że nas zostawiono w spokoju. Kierowca musiał zapłacić za zniszczone koło, bo nie zauważył, że przed wjazdem do gaju jest tablica oznajmiająca, że teren jest pod ochroną. *** 171 7 listopada 1946 roku doszło do tragedii w łagrze w Tamińsku. Czterech podpitych osetyńskich dygnitarzy chciało na siłę wejść do łagru. Podobnie pijany dowódca warty wycelował w nich karabin maszynowy i wszystkich czterech zabił na miejscu. Na drugi dzień przyjechały samochody z Nuzalu i zabrano nas z powrotem do łagru centralnego. Nas przydzielono do brygady Jakubca, która pracowała w Mizurze. Ja dalej byłem brygadzistą grupy pracującej na trasie kolejki podziemnej. Wtedy też sześciu Polaków z kapitanem Noskiem na czele podjęło próbę ucieczki. Złapano ich po ośmiu dniach i z powrotem przyprowadzono do łagru. Dostali za to po 14 dni karceru. W połowie stycznia odjechali do domów wszyscy Polacy. Kilku naszych mężczyzn i kobiet pojechało na Ukrainę, gdzie zamieszkały wysiedlone z Polski ich rodziny. 5 marca 1947 roku jak zwykle poszliśmy do pracy w sztolni. Cały dzień bylśmy razem z Piotrem Madeją, który opowiadał mi swoje wspomnienia z Pakoszowki. Był jakiś smutny i mimo pięknej pogody wszyscy byliśmy tego dnia niespokojni. Po pracy nie podstawiono samochodu, który miał nas odwieźć do łagru. Dyspozytor kazał jednemu z szoferów wieźć nas zepsutym autem. Chcieliśmy isc piechotą lub zaczekać, ale się tłumaczył, że on musi płacić za nadliczbowy czas naszego pobytu na kopalni, powyżej ośmiu godzin. Pieszo nie mógł nas puścić, bo by zapłacił karę. Szofer zastrzegał się, że za ewentualne skutki jazdy niesprawnym autem nie odpowiada Wsiedliśmy więc i ruszyliśmy w drogę. W dległości 200 m od łagru był ostry zakręt. Piotr z żołnierzami z konwoju stali z przodu oparci 0 szoferkę i palili papierosy. Wtedy widziałem go ostatni raz. Popatrzył na mnie, opowiadając żołnierzom coś wesołego. Słyszałem ich śmiechy. Naraz wszystkich zwróconych w kierunku jazdy ogarnął strach. Samochód nie skręcał, tylko jechał prosto w przepaść 1 momentalnie przechylił się do koziołkowania. Skarpa była wysoka na 50 m, a w dole płynęła groźna rzeka Ardon. Poczułem silny boi i straciłem przytomność. Oprzytomniałem, kiedy zaczęli po mnie wyłazić koledzy. Słyszałem też, że starsznie krzyczy Włodek Kuczma. Głowę miał między kamieniami, a reszta jego ciała przyciśnięta była wywróconym samochodem. Powoli się dźwignąłem, ale czułem, z 172 jedna połowa ciała jest jakby nie moja. Wylazłem na wierzch i zobaczyłem, że auto leży do góry nogami w odległości pół metra od wody, w której moglibyśmy się wszyscy potopić. Na szczęście był to studebaker i miał silne, żelazne burty. Szczęście też, że nas nie przydusił. Zacząłem iść w stronę łagru, skąd ludzie biegli na ratunek. Zobaczyłem Piotra Kosara i prosiłem, by się śpieszył, bo Włodek bardzo krzyczy. W biegu zapytał tylko o los reszty. Kiedy siedziałem pod ambulansem, czekając na opatrunek, wrócił Kosar i z krzykiem oznajmił, że Madeja nie żyje. Każda śmierć zdawała mi się normalna i nieunikniona. Nawet śmierć matki, którą bardzo kochałem, nie wywołała u mnie takiego żalu i rozpaczy, jak śmierć tego kolegi. Śmierć Piotra była dla mnie czymś strasznym. Młody, zawsze wesoły, bardzo koleżeński, z nas wszystkich najbardziej apolityczny - czy musiał zginąć? Grób w kamieniu wykopali Piotr Kosar z Tołpaszem i tam pochowaliśmy niezapomnianego kolegę. Między dyrekcją kopalni a dowództwem NKWD zaczęły się tarcia. Kopalnia chciała zabrać poszkodowanych do szpitala w Ordżonikidze, natomiast enkawudystom nie zależało na leczeniu ludzi. Sami oceniali skutki katastrofy, za które kopalnia musiała im zapłacić. Nie dopuścili lekarza spoza łagru, ani też nie zaopatrzyli ambulatorium w potrzebne opatrunki i leki. Poszkodowani, każdy z osobna, leżeli w swoich barakach wśród zdrowych, dla których jęki rannych były dość uciążliwe. Zginęło wtedy 6 osób. Kopalnia dała trumnę, w której pochowano Piotra. Nami starannie się zaopiekowano. Zaraz na drugi dzień odwiedził szpital dyrektor kopalni i naczelnik sztolni w Mizurze. Wiedzieli oni, że byliśmy z Piotrem z jednej wsi i złożyli szczere kondolencje. Podobne zainteresowanie okazali nam członkowie rządu Autonomicznej Republiki Osetii. Wyszedłem z tego ze złamaną w dwóch miejscach ręką i obojczykiem. Choć doktor Fidler bardzo dobrze poskładał mi kości, do dzisiaj jednak odczuwam ból przy zmianie pogody. Pozostali koledzy byli mniej poszkodowani. Włodek Kuczma miał tylko pod okiem dużą bliznę. Bieda często za nim chodziła, ale mimo rozmaitych nieszczęść wszystko kończyło się dla niego pomyślnie. Niedługo po 173 tym wypadku dostał zakażenia środkowego palca prawej ręki. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że można z bólu zzielenieć. Taki był Włodek, kiedy cierpiał. Męki trwały około miesiąca, a z palca pozostał mu tylko siny kikut. Później, już w Moskwie, sam prosił, by mu ten palec amputowali. Przy końcu roku odjechali do domów Węgrzy i Słowacy. Resztę z nas przewieziono do miasta Ordżonikidze, do łagru jeńców niemieckich. Ponieważ były z nami kobiety, rozmieszczono nas w kilku odrębnych barakach. Dalej mieliśmy swoją komendę, tylko kuchnia była wspólna z jeńcami wojennymi. Za pracę nadal nam płacono na równi z cywilami i mieliśmy sporo swobody. Chodziliśmy do miasta zwiedzać zabytki, bywaliśmy również w tamtejszych teatrach. Ordżonikidze miało trzy nazwy. Za caratu nazywało się Władykaukaz, potem Ordżonikidze, a teraz ma osetyńską nazwę Dzaudzykau. Na rzece Terek, która tam przepływała, zbudowaliśmy tamę i elektrownię. W grudniu czterdziestego ósmego przewieziono nas do Rostowa. W drodze powrotnej z Kaukazu zobaczyliśmy ogromną stację kolejową, która ciągnęła się 10 km - od Batajska do samego Rostowa. Rostów to miasto ogromne. Choć od wojny minęło już cztery lata, na każdym kroku widać było zniszczenia. Łagier, do którego nas przywieziono, mieścił się w samym centrum miasta, przy Woroszyłowskim prospekcie. Wzdłuż ulicy Sadowej stal dziewięciopiętrowy, spalony gmach „czterdziestu cerkwi", własność Obispołkomu (komitetu wojewódzkiego partii). Jedno skrzydło tego budynku zajmował łagier. Byli w nim jeńcy niemieccy, którzy poza pracą, ochotniczo studiowali marksizm-leninizm i przymusowo przechodzili kursy antyfaszystowskie. Na nasze mieszkanie przeznaczono osobną salę. Było nas razem czternaście osób. Nasz status prawny nie zmienił się. Tytułowono nas: internirte albo itiernirowanyj. Lagrowa kuchnia była tu na dobrym poziomie, a do obiadu zawsze przygrywała orkiestra, którą dyrygował 174 wysokiej klasy muzyk, sam grający na skrzypcach. Orkiestra często dawała koncerty w niedzielę. Podzielono nas na dwie grupy. Jedni pracowali na ulicy Moskiewskiej, skąd usuwali gruz. Pozostali, pod komendą Piecha, chodzili do pracy na przystań rzeczną, na Donie. Podczas badań lekarka-Żydówka uznała mnie za niezdolnego do ciężkich prac z powodu zbyt szczupłej sylwetki. Przydzieliła mi odżywczą kuchnię, przez co dostawałem dodatkowo biały chleb, mleko i posiłki pięć razy dziennie. Zostałem gońcem przy oficerach dyżurnych na portierni. Było mi bardzo dobrze. Oficerowie polubili mnie, a w wolnym czasie uczęszczałem z Niemcami na antyfaszystowskie seminarium. Miałem dużą swobodę poruszania się, gdyż chodziłem do miasta na zakupy dla wojskowych. Często dostawałem specjalną przepustkę na niedzielę, dzięki której mogłem czasem być na nabożeństwie w wielkim prawosławnym soborze św. Mikołaja. Na mieście miałem też dziewczynę. Sielanka trwała około siedmiu miesięcy. Mając taką swobodę, korzystałem z nielegalnego wysyłania listów. W mieście mieliśmy dwóch znajomych, na których adresy odpisywały nam nasze rodziny. Zaraz po naszym przyjeździe oficer polityczny Estończyk Libenson rozdał wszystkim drukowane karty w języku polskim dla jeńców wojennych. Na takim liście trzeba się było tylko podpisać, podać swój adres i miał on być wysłany do naszych rodzin.Oświadczyliśmy jednogłośnie, że takich listów nie będziemy wysyłać. Nie służyliśmy w żadnej armii i nie jesteśmy jeńcami. Oficer wyjaśnił, że chwilowo znajdujemy się w łagrze wojenno-plennym, w którym jest taki reżim i musimy się dostosować do jego przepisów. Odpowiedzieliśmy, że skoro jesteśmy tu chwilowo, to nie ma potrzeby posyłać żadnych listów. Jednak nie dotrzymaliśmy słowa. Wszyscy pisali listy, a ja wrzucałem je do skrzynki pocztowej na mieście. Raz miałem przy sobie jak zwykle kilka listów. Planowałem, że kiedy posprzątam portiernię, a oficer pójdzie na kolację, to wyskoczę i wrzucę te listy. Korzystając z nieobecności oficera, podczas sprzątania czytałem rozkazy i zarządzenia łagrowe, które leżały na stole i w szufladzie. Kapitan Liebenson, który mnie kilka razy nakrył na gorącym uczynku, upominał, bym nie czytał tego, co do mnie nie 175 należy. Kiedy posprzątałem portiernię, zaszedłem do biura, gdzie znalazłem ciekawe zarządzenie. W tym czasie na portiernię wszedł kapitan, a ja zamiast zachować się spokojnie, nerwowo poprawiłem listy, jakie miałem pod wiatrówką. Libenson to zauważył. - Mimo upomnień znowu czytasz! Co tam masz za pazuchą? - Mam listy dla cioci Marusi - odpowiedziałem jak najspokojniej. „Ciocia Marusia" była tłumaczką w komendzie łagru, gdzie pracowała jako cenzor. Moja odpowiedź, swobodna i bez namysłu, zaskoczyła kapitana. Chwilę się zastanowił i poprosił, bym mu pokazał te listy. Pomyślałem, że mnie aresztuje, bo na odwrotnej stronie kopert były zmyślone adresy obywateli Rostowa. Wyciągnąłem listy i podałem je oficerowi. Libenson przeglądnął tylko pierwsze strony, gdzie były odresy do Polski, pisane w dwu językach. W tym czasie nadszedł z kolacji oficer dyżurny. - Ty wiesz coś o tych listach? - zapytał go Libenson. - Miałem położyć na stole oficera dyżurnego, jak posprzątam portiernię - uprzedziłem j ego odpowiedź. -Wołodia jest w porządku-stwierdził oficer. Libenson dalej się nie upierał, włożył listy do torby i powiedział: - Sam je oddam „cioci Marusi". Pożegnałem oficera dyżurnego i pobiegłem do mieszkania. Koledzy spali. Zrobiłem im nocnąpobudkę i zdałem relację z tego, co zaszło. Wszyscy się zastanawiali, dlaczego Libenson nie oglądał listów z drugiej strony. Było ich osiem. Każdy nadawca przebiegał w pamięci, co napisał i od razu omawialiśmy swoją linię obrony w czekającym nas śledztwie. Z walizek usunęliśmy też niepotrzebne rzeczy, spodziewając się rewizji. Ja, z radości, że nie zostałem zamknięty, zapomniałem o swej walizce. Pomagałem kolegom i tak zastała nas pobudka. Przed pójściem do pracy ustaliliśmy, że wszystkie adresy były pisane przeze mnie. Koledzy pożegnali się ze mną, przypuszczając, że będę aresztowany. Poszedłem do swej pracy na portiernię. Ku mojmu zdziwieniu wszystko toczyło się normalnie, Libenson stal razem z oficerami, którzy odprawiali ludzi do zajęć. Pozdrowiłem go, a on odpowiedział, jakby się nic nie wydarzyło. Trwało tak przez cztery dni. Myśleliśmy, że władze łagrowe zbagatelizowały ten 176 incydent. W listach me pisaliśmy mc złego, niewyjaśnione były tylko ich adresy zwrotne. Dopiero pod koniec czwartego dnia koło dwudziestej trzeciej, kiedy już miałem iść spać, przyszedł na portiernię oficer NKWD i oznajmił, że jestem aresztowany. Nakazał mi iść za sobą. Po drodze pytał, co zrobiłem? Znałem go, bo mu często kupowałem w mieście papierosy i piwo. Opowiedziałem, że chciałem nielegalnie wysłać listy. Pokiwał głową i powiedział: - Wołodia, teraz żartów me ma. U nas przepisy bardzo ostre. Mogą śmiało cię podciągnąć pod paragraf szpiega, a za to dają dwadzieścia pięć lat Sybiru. Fajny z ciebie „paryn", współczuję ci. Jeśli umiesz kręcić, to kręć. Jeśli nie potrafisz, to mów prawdę. - Oczywiście, że będę mówił prawdę - odpowiedziałem. Zaprowadził mnie do szefa NKWD pułkownika Junjewa, a sam zasiadł do pisania protokołu. Pułkownik z miejsca narobił krzyku: - Nareszcie się wydało, kto wy jesteście, kto ty jesteś! Jesteś szpiegiem, a myśmy mieli w tych dniach Wszystkich was odesłać do domu. Jaką wielką byśmy zrobili pomyłkę! Po spisaniu moich personaliów padło pytanie: - Kiedy i jak kontaktowaliście się z obywatelami Związku Sowieckiego, wskazanymi na tych kopertach? - Jesteśmy tu już piąty rok bez sądu. O mc nas nie oskarżono. Nic złego mkomuśmy nie zrobili. Cały czas pracujemy uczciwie. Nie zajmujemy się polityką. W kraju mamy swoje rodziny, do których nie pozwala się nam pisać listów. Każą nam pisać' listy jeńców wojennych. Gdybym matce wysłał taki list, pękło by jej serce. W wojsku nie byłem i nic me zrobiłem przeciw Związkowi Radzieckiemu, a teraz jestem jeńcem. Uważam, że naszym obowiązkiem jest pisać prawdę do naszych rodzin, że żyjemy i że nic złego nam się tu nie dzieje. Z obywatelami Związku Radzieckiego me mam styczności, bo pracuję na terenie łagru. Nazwiska i adresy, które są na kopertach, są fikcyjne. Wymyśliłem je dla formalności, bo koledzy są mało gramotm. W swej długiej wypowiedzi chciałem uwypuklić własną niewinność i odsunąć podejrzenia od znajomych cywilów. Wiedziałem, że wszyscy, którzy spotykali się z naszymi ludźmi w pracy, starali się nie spoufalać. Prawo mówiło, że za poufne 177 z nam, kontakty groź, im więzienie od pięciu lat wzwyż. Pułkownik zaczął sprawdzać każdy z listów, które w większości pisane były moiąręką Ulice , numery domów w Rostowie były prawdz.we, ale nazwiska się me zgadzały. Nad jedną z kopert zatrzymał się dłużej i zapytał: . , ,. - Skąd znasz nazwisko Junjewa? Ten człowiek mieszka pod tym adresem. . ,,. - Zapewniam was słowem honoru, że go me znam, a jeśli to nazwisko jest prawdziwe, to przez przypadek - odpowiedziałem . zimny pot oblał mnie za tego nieszczęśnika. - Ty wiesz, jakie ja mam nazwisko? - zapytał mnie pułkownik. - Nie mam pojęcia, przecież pierwszy raz was widzę. Wstał podszedł do mnie z kopertą i ostrym tonem powiedział: - Skąd ty wziąłeś moje nazwisko i adres, że napisałeś je na tej kopercie? ...... . Rozdziawiłem gębę i oniemiałem. Chciało mi się smiac i sam się zdziwiłem, że przypadkowo mogłem zmyśleć takie nazwisko i taki adres. , ,,., -Nigdy me słyszałem pańskiego nazwiska, wszystko wymyśliłem i jest to czysty przypadek - odpowiedziałem i przekonywująco popatrzyłem w oczy pułkownika. Zauważyłem, że miał ochotę do śmiechu. Kazał mi podpisać protokół i powiedział: - Będziemy was sądzić. . - Nie mogę podpisać, bo me poczuwam się do winy. lakim sposobem piszemy listy od pięciu lat i dalej też me mieliśmy zamiaru pisać inaczej. Pracujemy i postępujemy uczciwie - powiedziałem. Pułkownik polecił mnie odprowadzić na „twarde łozę, chleb i wodę" Oficer Dorochow zaprowadził mnie do karceru, gdzie miał służbę znany mi starszy sierżant. Zauważył, że do świtu jeszcze półtorej godziny i wsadził do celi, gdZ1e łoże było mimo wszystko dość miękkie. Kazał mi się ostatni raz zdrzemnąć, bo później będę leżał bez materaca i nakrycia. W karcerze ogarnęła mnie rozpacz. Przypomniałem sobie, że me usunąłem z walizki adresu starszyny Wołodn Odbywał on czynną służbę i byliśmy w wielkiej przyjaźni. Pochodził z Wołynia. Razem z nim byłem w filharmonii rostowskiej na koncercie Wołodia dawał mi bilety na pociąg i lipne zaświadczenie 178 na urlop. Radził, bym uciekał do jego rodziny na Wołyń, a Sf , pomogą mnie przerzucić do Polski. Nie zgodziłem się . , tłumacząc, że nic mogę uciekać bez kolegów. Jeszcze na Ka , postanowiliśmy, że nikt nie będzie uciekać pojedynczo. Wziąłe^ a Wołodii, bo myślałem, że może mi się przydać. Teraz ^ • . świadomość, że czeka go za to wielka kara. Modliłem się pr^e . czas i postanowiłem, że jeśli do godziny ósmej rano nie ocjw- j • mnie nikt z kolegów, to się powieszę. Moja decyzja w^jl- i z następującego rozumowania: gdyby faktycznie nikt mnie ni odwiedził, będzie to znak, że pozostali koledzy też zostali aresLtow ¦ Na pewno przeprowadzono dokładną rewizję mojej Wi;^-i znaleziono adres Wołodii. W modlitwie żałowałem Vvjasr, ¦ lekkomyślności i uznałem się za człowieka podłego, który nie h,ec\ \ mógł patrzeć w oczy ludziom uczciwym. Dyżurny, zapytanv 0 godzinę, podał mi 7.45. Skręciłem więc prześcieradło w sznur zawiązałem na górnej pryczy i zrobiłem pętlę. Czekałem, aż pr2vi(j7;' nowa zmiana i wtedy miałem sznur założyć na szyję. ]uara7 usłyszałem znajomy głos. Przyszła dzienna zmiana. Dźwięk ViUC7a oznajmiał, że ktoś otwiera moją celę. Drzwi się otworzyły i n^ Drom stanął Wołodia. Popatrzył na pryczę i wszystko zrozumiał. lj(ier7Vj mnie w twarz, zerwał skręcone prześcieradło i wte^., si opamiętałem. Poprosiłem, by szybko pobiegł do mego mieszka ¦ 1 z walizki wydobył swój adres. Biedak zbladł i wyszedł z cei; p pewnym czasie wrócił uśmiechnięty i oświadczył, że dwóch oficerów mijało go na schodach; za chwilę nieśli moją M^iwi™ i pozostałe rzeczy. Adresu już w niej nie było. Zdążył wyją^ pałv dzień rozmawialiśmy na bliskie nam tematy. Wołodia oceniaj mo;a sytuację. Uważał, że jest bardzo poważna, chociaż P()(ianie nazwiska szefa NKWD na kopercie usposobiło nas do śrnie Podsunął mi parę pomysłów do obrony i tłumaczenia się. że dopóki jestem w łagrze, nic wydarzy się nic groźnego. o^ t jak mnie stąd zabiorą, to będzie ze mną źle. Siedziałem już sjec|em dni w karcerze i nikt się mną nie interesował. W siódmy^ ^Q-doradził mi, bym ogłosił głodówkę i tym przyspieszył wyjaśn,enje swojej sytuacji. Zrobiłem, jak proponował. 179 Następnego dnia rano odmówiłem przyjęcia chleba i wody. Oświadczyłem, że wybieram śmierć głodową, bo do żadnej winy się nie poczuwam. Po obiedzie do karceru przyszedł prokurator. - Jesteście człowiekiem fałszywym - powiedział. Na kursach antyfaszystowskich przejawialiście dużo logiki i głosiliście przyjaźń do Związku Sowieckiego. Teraz poszliście na wrogą działalność. Zatailiście również swojąprzeszłość. - Starałem się być człowiekiem uczciwym i prawdomównym. Niczego nie zatajałem, bo nie mam nic do ukrycia - odpowiedziałem. - A znasz Tałpasza? - Znam, z łagru. - Tałpasz zna was lepiej, bo poważnie świadczy przeciw wam - powiedział prokurator. - Tałpasz jest tu, na miejscu, obywatelu prokuratorze. Dobrze byłoby go wezwać, a on przypomni to, czego ja nie wiem - zaproponowałem. Prokurator zgodził się i polecił żołnierzowi przyprowadził Tałpasza. W niedługim czasie przyszedł Józio i prokurator natychmiast zaczął go przesłuchiwać. - Znacie Marczaka z domu? - Nie, obywatelu prokuratorze, poznałem go dopiero w łagrze - odpowiedział. - Leżą tu przede mną dokumenty, na których jest wasz podpis. Stwierdzacie w nich, że go znacie i że należał do OUN. -Nigdy takiego podpisu nie składałem. Faktycznie raz podpisałem na Kaukazie czternaście czystych arkuszy oficerowi NKWD, którego nazwiska nie znam. Podpisałem dlatego, że mnie bito. - Kto was bił i za co? - zapytał prokurator. - Biło mnie dwóch żołnierzy dlatego, że nie chciałem podpisać tych czystych arkuszy. Prokurator chwilę się zastanowił i polecił Józiowi wrócić do mieszkania. Zostaliśmy we dwóch. Przez moment patrzyliśmy sobie w oczy, a następnie on poskładał papiery, rozdarł je na cztery części i wrzucił do kosza. Potem popatrzył na mnie i zapytał: 180 - Powiedzcie, Marczak, uczciwie - zamyślił się przez chwilę, przymknął oczy - pomyliłem się? - Nie, obywatelu prokuratorze. Postąpiliście zgodnie z prawem i uczciwie - odpowiedziałem szczerze i dobitnie. Na to oświadczył, że rozpatrzono moje przestępstwo, ale biorąc pod uwagę mój młody wiek i dotychczasowe nienaganne zachowanie się w łagrze, postanowiono ukarać mnie za przekroczenie przepisów łagiernego reżimu dziesięciodniowym ostrym karcerem. Podał mi do podpisu protokół, że się przyznaję do winy. Nadmienił, że pozostało mi trzy dni siedzenia i doradził, bym jadł. Poprosiłem o możliwość złożenia swoich wyjaśnień, na co wyraził zgodę. - Nie tylko ja sam - mówiłem - ale wszyscy moi koledzy są pod wrażeniem dobrego obchodzenia się z nami w łagrze. Zawsze będziemy sprzeciwiać się kłamliwej, wrogiej propagandzie, świadcząc, że Związek Sowiecki jest krajem wielkiej sprawiedliwości i wspaniałomyślności w stosunku do swoich przeciwników. Zawsze to doceniałem i starałem się należycie postępować, uczciwie pracować, a wszelkie wykroczenia przeciw przepisom są mi obce. Nie mogę więc podpisać nieprawdy. Listy pisałem zwyczajnie, tak jak się pisze do naszych rodzin, żyjących w socjalistycznej Polsce i na pewno, kiedy wyjdę z karceru, nadal będę pisać w podobny sposób. Uważam to za rzecz normalną. - Dlaczego wy, Ukraińcy, nie chcecie się osiedlić na Ukrainie? Bylibyście już dawno zwolnieni - zapytał prokurator. - Nasze rodziny nie wyjechały z Polski i chcemy wracać do swoich - odpowiedziałem. Tego samego dnia przed kolacją zostałem zwolniony z karceru. Wieczorem nowy goniec - Niemiec powiadomił mnie, że jestem przydzielony do brygady Piecha, do prac na przystani wodnej. Następnego dnia szedłem już do ciężkiej roboty. Niezapomniana lekarka Natasza Isaakowna, widząc mnie w brygadzie lamentowała: - Oj, pisarczyk ty moj, taki wątły, jak ty dasz sobie radę w tak ciężkiej pracy? - i cichym głosem dodała - Nawet odżywczą kuchnię ci skreślili. 181 - Spasiba, Natasza Isaakowna za wasze macierzyńskie serce -odpowiedziałem szczerze. Na przystani pracowałem do października czterdziestego dziewiątego roku. Podziwiałem przypływ Morza Azowskiego, kiedy ogromne masy wody cofały się Donem do tyłu. W miesiącu tym dano nam nowe ubrania i obuwie. Powiedziano, że pojedziemy do punktu zbornego, gdzie skompletują transport i skąd wrócimy do domu. Wsiedliśmy do ekspresowego pociągu relacji Baku - Moskwa. Wszystkie dalekobieżne pociągi w ZSRR mają kuszetki. Zajęliśmy miejsca. Obsługa była uprzejma i bezpłatnie donoszono nam czaj, a na życzenie, za pieniądze, także jedzenie. Żołnierz, który nas konwojował, był bardzo miły i zapowiedział, że jedziemy do Moskwy. Wiedząc, że drugi raz możemy nie mieć takiej okazji, prosiliśmy go, aby po przybyciu na miejsce razem z nami zwiedził miasto. Z kolegami uzgodniłem, że na jakimś dłuższym przystanku wyjdę z nim i dla lepszej znajomości wypijemy wódkę. Przy okazji ustalimy porządek wycieczki po Moskwie. W drugim dniu podróży pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji. Zaproponowałem żołnierzowi, byśmy wyszli na sto gram. Zgodził się. Bez czapki i bez pasa, z zarzuconym na siebie płaszczem wyszedł ze mną na peron. Od konduktora dowiedział się, że postój będzie trwał 30 minut. Niedaleko była restauracja stacyjna, gdzieśmy wypili po wódce. Nadmienił, że ma też ochotę na ukraiński barszcz. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że mamy jeszcze 20 minut czasu. Zamówiłem dwa barszcze, które zaraz podała miła kelnerka. Kiedyśmy zaczęli jeść, pociąg zagwizdał na pożegnanie i odjechał. Konwojent zbladł ze starchu, a ja kompletnie zgłupiałem. Gdyśmy wybiegli na peron, zawiadowca wracał od odprawionego właśnie pociągu. Nie wiedzieliśmy, że pociąg miał spóźnienie. Przerażony żołnierz powiedział tylko dwa słowa: „Tawarisz, spasajtie". Zwróciłem się do zawiadowcy i krótko opowiedziałem mu naszą sytuację. Powiedziałem, że mam pieniądze i prosiłem, by szukał taksówki, która na następnej stacji dogoni nasz pociąg. - Kto wy jesteście? - zapytał zawiadowca. - Jestem internowany z Polski i wracam do domu -odpowiedziałem. 182 - Mam zawołać milicję, by go zabrali? - zwrócił się do konwojenta. - Ale to jeszcze skomplikuje naszą sytuację. Po ludzku was proszę, pomóżcie nam wyjść z tej biedy - prawie z płaczem mówił żołnierz. Zawiadowca chwilę się zastanowił i wziął nas do dyżurki. - Jesteście pewni, że tamci z pociągu wam nie uciekli? A ten -pokazując na mnie palcem - skąd macie pewność, że wam nie ucieknie? Przecież nie macie żadnej broni - zwrócił się do żołnierza. - Oni nie mają po co uciekać, bo wiedzą, że jadą do domu -odpowiedział konwojent. - Pierwsza stacja, na której ten pociąg się zatrzyma jest stąd 250 km. Nie ma tu dobrych dróg i żaden taksówkarz nie dogoni pociągu. Zawiadowca znowu się zamyślił i zapytał? - Czy jedzie tam jakiś dodatkowy konwój, powiedzmy, w osobie oficera? - Tak, ale w wagonie pierwszej klasy - odparł żołnierz. - Podajcie numery wagonów, w których jadą internowani i nazwisko oficera - zażądał i polecił, byśmy przygotowali telegram. W imieniu żołnierza ułożyłem telegram następującej treści: „Internowany Marczak samowolnie wysiadł z wagonu, a ja podążyłem za nim. Internowany ma biegunkę. Wszedł do ubikacji i za ten czas pociąg odjechał. Sierżant Kaługin". Zawiadowca przeczytał, popatarzył na mnie i roześmiał się: - Czy ty czasem nie Cygan?- zapytał. -*1 Jestem Ukrainiec, ale jak trzeba pomóc drugiemu, to na chwilę mogę być Cyganem - odpowiedziałem półżartem. Znowu się roześmiał i, poklepując mnie po plecach, powiedział: „Charoszyj z tiebie paryń!" Potem nadał telegram i postawił nam herbatę. Prosił, byśmy czekali, aż nadejdzie odpowiedź. Za trzy godziny przyszła informacja której treść brzmiała: „W porządku, doganiajcie. Będziemy czekać na Ryskim dworcu". Było też potwierdzenie naszych biletów, któreśmy zostawili w wagonie. Telegram był ważnym dokumentem podróży na następny pociąg, który miał przybyć dopiero za 18 godzin. Mieliśmy dużo czasu. Stacja nazywała się Łychaja. Była naprawdę licha i zimna. Dokoła jak ocean rozciągał się step, od którego bez przerwy wiał zimny 183 wiatr. Nikt mnie nie pilnował, więc chodziłem po mieście. Odkryłem, że jestem na samej granicy radzieckiej Ukrainy i Rosji. Granicą były tory kolejowe. Po jednej ich stronie na sklepach i urzędach wisiały napisy ukraińskie, po drugiej -rosyjskie. Czułem się śmiesznie, kiedy po kilka razy przekraczałem tę granicę tam i z powrotem. I nikt mnie nie zatrzymywał. Nareszcie nadjechał oczekiwany pociąg. Nasza podróż do Moskwy trwała trzydzieści sześć godzin. Koledzy bez nas zwiedzili trochę miasto, ja już nie mogłem, bo byliśmy spóźnieni. Podmiejskim pociągiem dotarliśmy do Krasnogorska, gdzie znajdował się łagier dla Niemców sądzonych za przestępstwa wojenne. Było tam czterdziestu niemieckich generałów i dwóch japońskich. Do tego łagru z różnych stron Związku zjechali Ukraińcy i Polacy. Pracowałem tam w magazynie spożywczo-odzieżowym. Początkowo z Filemonem Smaga, Ukraińcem spod Sokala. Z Sybiru przybyła grupa trzydziestu dwóch Ukraińców i jeden Polak (Stanisław Łoś - adwokat z Warszawy). Piotr Kosar był zatrudniony jako szewc, jego brat Kostek był gońcem i tłumaczem przy oficerze śledczym, oprócz tego wraz z Kaliniakiem pracowali w łaźni. Kiedy Kostek był zajęty, wołano mnie jako tłumacza i świadka, że przesłuchiwanego nie bito i nie krzyczano na niego oraz że protokół został sporządzony według jego zeznań. Szefem NKWD w Łagrze był kapitan Krawczuk, człowiek starszy, kulturalny, wyrozumiały i sprawiedliwy. Lubił ze mną rozmawiać. Jak zauważyłem, często dziwił się mojej młodzieńczej naiwności, temu że zawsze szczerze odpowiadam na pytania i opowiadam różne historie z mego życia. Niekiedy było w nich sporo pobożnych życzeń i fantazji. Moja dykcja i przekonywujące spojrzenie upewniały kapitana, że zawsze mówię prawdę. U niektórych ludzi życie w łagrze wytworzyło jakąś fatalistyczną niewiarę w siłę własnych racji. Przypominało to trochę żydowskie przeznaczenie, jakoby inaczej już być nie może. Najczęściej widać to było u ludzi starych, powyżej sześćdziesięciu, siedemdziesięciu lat. Byli oni zawzięci i w swej desperacji gotowi na wszystko. Zapamiętałem dwóch takich, których filozofii nie mogłem zrozumieć. Jeden nazywał się Teodor Smetanowicz. Zawołałem go do kapitana, który pytał 184 0 personalia, za co go zabrano, ile ma dzieci, gdzie jest jego żona? Smetanowicz spokojnie odpowiadał, a ja tłumaczyłem ze strachem: - Ma siedemdziesiąt osiem lat, a za co go tu przywieźli, to on się pyta pana oficera. Miał trzech synów: Iwana, Mirosława i Pankę. Pierwszy poszedł do ukraińskiej dywizji. Dwu dalszych sam posłał do UPA, żeby walczyli za Ukrainę. W lesie ich oddział został otoczony przez wojska sowieckie i wszyscy w liczbie trzystu ludzi zostali rozstrzelani. On z żoną rozpoznał synów i na miejscu pochował. Przyglądali się temu żołnierze radzieccy i jak skończył, zabrali go razem z innymi 1 przywieźli do łagru. Żonę wygnali Polacy i teraz mieszka koło Tarnopola. - Czy pisze listy i co pisze do żony? - zapytał kapitan. - Tak, piszę, na lewo. Ostatnio jej pisałem, żeby nie była głupia. Niech sprzeda konia i krowy i ucieka do miasta, bo ją bolszewicy zagonią do kołchozu - odpowiedział spokojnie. - A wiecie, jak jest w kołchozach - dobrze czy źle? - pytano go dalej. - Sam w kołchozach nie byłem, ale ludzie mówili, że mają tam wspólne żony i jedzą z jednej miski. Ja wspólnej żony nie chcę. - Dlaczego nie chcecie? - śmiejąc się, zapytał kapitan. - Wspólna żona urodzi mi dużo cudzych dzieci, a ja ich chować nie będę- naiwnie odpowiedział Smetanowicz. - Czy wy zdajecie sobie sprawę, gdzie jesteście? Za taki życiorys mogą wam dać dwadzieścia pięć lat Sybiru. - Wcale mnie nie obchodzi, gdzie jestem. Cały czas mówię prawdę, bo mnie tak uczyli mama i tato. Lat tu dają więcej niż w Polsce, bo Polacy śpiewają tylko „Sto lat", więcej nie. Obliczyłem sobie, że będę musiał żyć sto trzy lata, żeby odsiedzieć taki wyrok. Prędzej umrzeć nie mogę - zakończył wisielczo. Kapitan przestał go dalej pytać i zadumany zaczął chodzić po pokoju. Popatrzyłem na Smetanowicza - siedział jak mumia egipska. Zadawałem sobie pytanie, czemu on się nie broni, tylko desperacko oskarża? Był całkiem zrezygnowany. - Jesteście nieszczęśliwym człowiekiem, zarażonym straszną chorobą głupoty i wielkiej nienawiści - mówił kapitan. - Zarazili 185 was jacyś ludzie bez serca.Ta nienawiść zabiła waszych synów i was wygnała na tułaczkę. Jesteście ofiarą, której ja nie chcę brać na swoje komunistyczne sumienie. Zwolnimy was, zobaczycie jeszcze nasze kołchozy i poznacie prawdę o nich. Napisałem protokół, w którym stoi, że wasi synowie byli na wojnie, w Armii Czerwonej i zginęli. Jak będziecie mówić inaczej, to was poślą do szpitala psychiatrycznego. Podziwiałem kapitana, że on, przedstawiciel władzy sowieckiej, pozwolił sobie na taką wyrozumiałość i wspaniałomyślność. Drugim był Trofim Ojczynasz. Poznałem go, gdy sprzątał magazyn. Politrukiem naszego łagru był wtedy pułkownik Waszczenko. Przychodził do mnie po należne mu produkty, gdyż personel wojskowy zaopatrywał się w naszym magazynie. Pułkownik zawsze rozmawiał ze mną po ukraińsku, bo sam był Ukraińcem z Połtawy. Czasem spotykał Trofima, który swoim śpiewnym, bojkowskim akcentem (pochodził spod Turki) wprawiał politruka w dobry humor. Pewnego razu pułkownik zaproponował nam obu, byśmy w niedzielę poszli do niego skopać ogród. Wyjaśnił, że tylko formalnie nas wynajmuje. Naprawdę to nas zaprasza, bo jego żona - Sonia Samsonowna - chce nas poznać i do syta narozmawiać się z nami po ukraińsku. Naturalnie, że się zgodziłem. Trofim nie bardzo miał ochotę. Mówił: - Szist lit robiu na nych, a w nedilu ne budu! (Sześć lat robię na nich, ale w niedzielę nie będę). Trochę go przekonywałem i wreszcie zgodził się. W niedzielę, po śniadaniu pułkownik przyjechał po nas i udaliśmy się do Tuszyna, na peryferia Moskwy. Jest tam duże lotnisko, gdzie przylatują często goście zagraniczni. Pułkownik miał ładny domek z ogródkiem. Zaproponowałem, że najpierw trochę popracujemy. Jednak uprzejma pani domu z miej sca poprosiła nas do środka. Już na podwórzu zaczęliśmy rozmawiać po ukraińsku. Sonia Samsonowna mówiła bardzo śpiewnie, trochę z żydowska, wprost upajała się tą mową. Umiała dobrze po polsku, bo pochodziła ze Lwowa. Stół był zastawiony jak dla ważnych gości i trochę mnie to nawet krępowało. Rozmawialiśmy na różne tematy. Ja opowiadałem 186 0 naszych zwyczajach i o Karpatach, Trofim po wypiciu setki też przypomiał sobie wesołe historyjki ze swoich stron. Musiałem poprawiać niektóre jego słowa, bo czasami sam nie rozumiał, co mówi. Było mi za niego wstyd, bo jadł żarłocznie i w niedługim czasie pozjadał wszystko, co było na stole. Zaproponowałem, że pójdziemy trochę popracować do ogrodu. Trofim z miejsca zareplikował: - Cygan mówił, że po dobrym jedzeniu trzeba iść spać. Ja jestem gotowy, mogę wracać do łagru. Pułkownik zapytał: - Pakuszali, Trofim? Na co on odpowiedział: - Troszka. Gościnna „chaziajka" zapytała, co to znaczy? Wyjaśniłem jej, a gospodarz poprosił żonę, aby podała obiad. Było mi głupio, kiedy postawiono obiad tylko dla nas dwóch. Był dobry ukraiński barszcz ze śmietaną i mięsem, na drugie danie - sztuka mięsa z ziemniakami 1 surówką, na deser-placek z jabłkami i kompot. Zjedliśmy, a Sonia Samsonowna zapytała uprzejmie: - Pakuszali? - Nie zdążyłem podziękować, gdy Trofim już powiedział swoje „troszka". Ja zaprzeczyłem, mówiąc, że jestem syty i bardzo dziękuję, ale pułkownik poprosił żonę: - Mamasza, daj mój obiad Trofirnowi, niech człowiek zje do syta. Gospodyni przyniosła taki sam - drugi już - obiad i Trofim zjadł. Na pytanie, czy pojadł, odpowiedział jednak sakramentalnym „troszka". Popatrzyła na nas i zaproponowała, że da i swój obiad, niech człowiek głodny nie wychodzi z ich domu. Patrzyliśmy na Trofima, a on spokojnie się napychał. Było mi za niego wstyd. Tym bardziej, że w łagrze ostatnio dobrze dawali jeść. Trofim zjadł, popił, a gospodyni z radością zapytała: -No, teraz syci? - On wstał, strzepał z siebie resztki i powiedział „troszka". Myślałem, że ze wstydu zapadną się pod ziemię. Pocałowałem Somę Samsonową w rękę, przepraszając, że Trofim trochę chory. Na co on się obruszył i zapewnił, że jest zdrów, a jako niezdrowego pokazał mnie. Kiedyśmy wrócili do łagru, chciałem Trofima pobić, ale on spokojnie prosił, żebym go wysłuchał. Wtedy dopiero wyłożył swe polityczne credo: 187 - Ukraina karmi ich już przeszło trzysta lat i nie można nakarmić. Zawsze sągłodni. Jajadłcm i przy końcujuż mało nie rzygałem, ale chciałem im pokazać i dowiedzieć się, czy to ładnie tak postępować? Spytałem, skąd u niego wzięła się ta głupota. Próbowałem mu wyjaśnić, że swoim obżarstwem pokazał, jaka u nas niska kultura, kiedy jesteśmy u obcych, w gościnie. Kazał mi się puknąć w głowę i oświadczył: - Wcale nie byłem gościem, bo jestem więźniem i do tego niesądzonym. Odszedłem bez słowa. Pomyślałem tylko, że niektórym ludziom ciężko będzie się przestawić na życie w normalnych warunkach. Pułkownik Waszczenko krótko przed rozwiązaniem naszego łagru został „delegowany" do pracy na Sybirze. Przyczyną tego był między innymi upór dyrygenta ukraińskiego chóru łagrowego. Przed koncertem w rocznicę poświęconą Szewczence uczył on nas odpowiednich pieśni. Jedna z nich była pieśń: „Zakukała ta sywa zozula". Jej treść mówiła o tym, jak to kiedyś w tureckiej niewoli Kozacy marzyli o pięknej Ukrainie i swojej wolności. Mimo że śpiewano ją niedawno na antenie radia moskiewskiego, Waszczenko prosił, by na koncercie jej nie śpiewać. Dyrygent nie usłuchał prośby. W niedługim czasie po tym wydarzeniu pułkownik żegnał się ze mną w magazynie. Zapamiętałem jego melancholijną skargę: - Pamiętaj Wołodia, w Związku Sowieckim ukraińscy komuniści nie powinni, a nawet nie mogą pracować na Ukrainie. Mogą pracować wszędzie poza Ukrainą, ale najlepiej dla nich pracować na Sybirze. Taką naukę dał „Wielki Stalin". Delegowano mnie do Kraju Krasnojarskiego. Żegnaj, Wołodia. Myślałem, że wasz dyrygent nabrał u nas więcej rozumu. Bardzo głośno ta jego „zozula zakukała". Kiedy odchodził, miałem łzy w oczach. Był to jeden z nielicznych ludzi z obsługi łagru, któremu współczułem. Dyrygent Petryk na moje pozdrowienie od Waszczenki odpowiedział krótko i brutalnie: - Pojechał? Będzie na Ukrainie mniej o jednego bolszewika. Spojrzałem na niego z politowaniem. 188 Oni walczyli za wolność swojego Narodu. Wigilia w Łagrze Workuty 1956 r. Grupa ukraińskich łagierników na Kaukazie, stoją od lewej: Włodek Łabowski, Jan Piech, Antoni Tomaszewski, Mikołaj Kałyniak; klęczą: autor - Włodek Kuczma; siedzą od lewej: Staś Kocyłowski, Piotr Kosar, Józio Tałpasz, Kostek Wytiak, Mikołaj Czyżyk; na przodzie: Kostek Kosar i Jędruś Romańczyk. Piotr Madeja zginął w lagrze NKWD na Kaukazie. w: m . BilWi Pomnik w Pikulicach k/Przemyśla. Sowieci w stosunku do Ukraińców byli bezwzględni. Inne grupy narodowościowe w łagrze były lepiej traktowane. Ukraińcy me mogli być ludźmi mądrymi w obawie przed oskarżeniem o nacjonalizm -największe przestępstwo w ZSRR. Dlatego każdy z nas starał się grać mało rozwiniętego prostaka, całkowitego politycznego analfabety. To był sposób na przetrwanie. W grupie ukraińskiej, która znalazła się w kaukaskim łagrze, było siedem dziewcząt z Krynicy: dwie siostry nauczycielki - Manja i Ola Kulandy, dwie córki księdza grekokatolickiego z Łabowej koło Krynicy - Manja i Daria Kornowe, Ola Taras oraz Łesia i Zema, których nazwiska me zapamiętałem. Wśród mężczyzn, poza nami ośmioma z Pakoszówki, byli jeszcze: Jan Piech, jego pasierb Konstanty Wytiak, Włodzimierz Łabowski, Mikołaj Kałyniak, Józef Tałpasz, Emil Poływka - wszyscy z Krynicy, Mikołaj Czyżyk, Zenon Antonyszyn, Emil Borsuk - z Leska, Jan Juśkiw z żoną Men -z Krakowa, Antoni Tomaszewski - z Katowic, Jan Fedorońko -sołtys wsi Płowce koło Sanoka. Z Katowic był przewodniczący Ukraińskiego Komitetu Pomocy i artysta muzyk, których nazwisk nie zapamiętałem. Obaj zmarli w pierwszych miesiącach pobytu w lagrze. Nie pamiętam też nazwisk dwóch komunistów z Gorlic. Ukraińcy byli między sobą solidarni, instynktownie ze sobązłączeni. Pomagaliśmy sobie nawzajem, ale me byliśmyjakoś zorganizowani. Każdy miał tę świadomość, że trzeba starać się przeżyć i jeden drugiego musi ratować w potrzebie. Nie pytaliśmy się też nawzajem, za co zostaliśmy wywiezieni. Największy autorytet miał wśród nas Myrosław Odływany, syn ukraińskiego pułkownika z armii Petlury. Był to człowiek wielkiej wiedzy i kultury. Był małomówny, ale jego niezwykły wzrok zawsze wyrażał wszystko - był dla nas prośbą, rozkazem czy wyrazem współczucia. Jemu zawdzięczamy, że w czasie wielkiego głodu i pomoru ludzi w łagrze wśród nas było najmniej ofiar. On i węgierski lekarz Fidler urządzili w tym czasie dwie sale, w których byli sami zdrowi Ukraińcy i Węgrzy. Na drzwiach były napisy: „Zakaźne". Przez cztery tygodnie nie wolno było nam wychodzić. Sale były pozamykane. Dwa razy dziennie 189 przynoszono nam wodę i - chociaż głodowe - porcje jedzenia, które jednak każdy otrzymywał. Natomiast w tym czasie w łagrze, kto był zdrowszy i silniejszy, to i dwa razy chodził do stołówki. Słabi i chorzy nie byli w stanie dowlec się nawet na posiłek i wielu umierało z głodu. Naszą salę obsługiwało dwóch Mikołajów z armii Własowa. Zawsze po apelu, gdy Odływany po apelu prowadził sowieckich oficerów na kontrolę, nikt nas nie pouczał, ale każdy symulował objawy różnych chorób: tyfusu, opon mózgowych. Ludzie trzymali się za głowy, majaczyli, udawali nieprzytomnych. Oficerowie zawsze wydawali polecenie: „Skarej zakrywat', nie wypuskat' na zonu". W drugiej połowie maja 1945 roku jednego dnia na apelu wyczytano wszystkich żołnierzy i partyzantów ukraińskich, zakuto ich do jednego łańcucha i wywieziono w nieznane. Przyjechał po nich specjalny oddział NKWD. Gdy wsiadali do samochodów, wyzywano ich od najgorszych. Razem z nimi pojechał też i Myrosław Odływany. Nie słyszałem, żeby ktoś z nich powrócił. Na czele dwunastoosobowej grupy Ukraińców z Krynicy stał zakonspirowany autorytet moralny i polityczny - Jan Piech. W średnim wieku, nie kształcony, był jednak bardzo oczytany i świadomy spraw politycznych. Od pierwszego spotkania staliśmy się sobie bliscy. Opowiadał mi, że ożenił się z wdową (po mężu Wytiak), która miała duże gospodarstwo rolne i po pierwszym mężu dwoje dzieci - syna Konstantego i córkę Olgę. Konstanty razem z ojczymem przebywał w łagrze. Piech, poza rolnictwem, jeszcze przed wojną trudnił się handlem bydłem i końmi. Często wspominał mile przedwojennych handlarzy żydowskich. Opowiadał mi też 0 człowieku imieniem Ambroz, który - trochę upośledzony umysłowo - wygłaszał polityczno-religijne kazania. Miały one formę poetycką 1 kończyły się podobnym zwrotem: - A wy nepoprawm hrisznyki uważajte, bo na strasznim sudi jak archaneły zacznut trubity, to wy towdy zi strachu budete dobri perdity ( A wy niepoprawni grzesznicy dobrze uważajcie, bo na strasznym sądzie, gdy archaniołowie będą trąbić, to wy ze strachu będziecie dobrze pierdzieć). W czasie okupacji, w ostrą zimę 1943 roku Ambroz zamarzł w polu. 190 Piech był Łemkiem, ale znanym jako ukraiński aktywista, który z wielką pasją występował przeciw moskofilom i łemkowskim separatystom. Ażeby zapobiec ukrainizacji Łemków, przedwojenny rząd polski popierał część z nich - starorusinów, którzy negowali swoją przynależność do narodu ukraińskiego. Działacze ci głosili odrębność Rusmów i byli lojalni wobec Polski. Jeden z nich, D. Trochanowśkyj, ułożył specjalny łemkowski elementarz i za cichą zgodą lokalnych władz oświatowych wprowadzono te elementarze do niektórych szkół w okolicy Gorlic, Krynicy i Sanoka. Piech mi opowiadał, że przy pomocy ukraińskich dzieci pozbierał te elementarze i zniszczył. W 1936 roku Trochanowski wytoczył Piechowi proces za zniszczenie podręczników szkolnych. Przed sądem w Nowym Sączu, a później w Krakowie, Piecha bronili sławni na ten czas ukraińscy adwokaci ze Lwowa - mecenas Szuchewycz i Stepan Wytwyćkyj oraz adwokat polski z Nowego Sącza. Dlatego że elementarz nie miał oficjalnego zatwierdzenia ministerstwa oświaty, Piech proces wygrał. Tu, na Kaukazie, Piech miał duże poważanie. Między obcymi zawsze udawał, że jest niezbyt rozwinięty i dla nas wszystkich było to wskazówką, że tak należy postępować. Pamiętam, że zimą 1946 roku politruk namawiał na apelu, ażeby według narodowości zawiązywać antyfaszystowskie komitety. Do nas jakoś ten apel nie docierał. Politruk zaczął więc wzywać nas na indywidualne rozmowy. Pierwszy był wołany Piech. Gdy wrócił, cackiem serio zaczął się nas wypytywać, czy w naszych wsiach były jakieś faszystowskie organizacje, i może ktoś mu wytłumaczy, co to antyfaszyści, których on powinien organizować między Ukraińcami w łagrze? - Może wy, Marczak, najmłodszy, wiecie co to jest? Od razu połapałem się i odpowiedziałem: - U nas w domu naprawdę takiego me siali, u nas Niemcy kazali siać koksagiz. Faszyzmu nie było, byli Niemcy i gestapo w Sanoku i jakjechali, to my zawsze uciekali, bo nas chcieli wywieźć na roboty. *— Ja tiż dobri ne znam szto oficyr chocze - mówił dalej Piech. -Powiedziałem, że może ktoś z młodszych na tym się rozumie. Ja w życiu nigdy nie pisałem się do żadnej organizacji, boja na tym się 191 nie rozumiem, ja tylko mogę pójść do roboty i pracować tam, gdzie mi każą. Takie wyjaśnienie było instrukcją, jak mamy postępować, gdy będziemy wołani. Faktycznie wzywali nas wszystkich w godzinach nocnych i proponowali założenie antyfaszystowskiego komitetu. Każdy tłumaczył się małogramotnością, tłumacząc się: - Ja ledwie po polsku mogę się podpisać. Na polityce się nie znam. Nam mówili, że jedziemy do Związku Sowieckiego na roboty i ja chcę pracować, więcej na niczm się nie rozumiem. Moja rozmowa z politrukiem, jak sobie dziś przypominam, była mniej więcej taka: - Wy należeliście do partii Bandery? - pytał polityczny. - Ja nie należałem do żadnej partii, bo u nas we wsi partyj nie było, byli tylko Rusnaki i Polaki. Polacy chodzili do kościoła, a ja czasem chodziłem do cerkwi i mi mówili, że ja Rusin. - Ale ty pracowałeś dla niemieckich okupantów, a oni byli faszyści i ty należałeś do ich partii. - Ja za Niemców pracowałem na gospodarstwie u mamy, a przed gestapem my się kryli, uciekali, bo nas chcieli zabrać na roboty do Niemiec. Partia nie wiem, czy była, a zapisać się nie mógłbym, bo by mnie mama wybiła. - Więc żebyś więcej nie uciekał i żeby nie było faszyzmu, trzeba żebyście między sobą założyli antyfaszystowski komitet. Ty umiesz czytać i pisać, będziesz „hołowoju" - przewodniczącym tego komitetu. Wszyscy Ukraińcy w łagrze powinni się do niego zapisać. Będziesz przychodził do mnie, a ja ci pomogę w tej pracy. - Grażdanin oficyr, ja naprawdę nie wiem, co to jest anty faszysta. Nam w Sanoku sowiecki oficer mówił, że pojedziemy do Związku Sowieckiego, bo tu są wielkie zniszczenia wojenne i pomożemy je odbudować. Wojna się skończyła i gdy pomożemy odbudować te zniszczenia, to pojedziemy do domu. Ja naprawdę nie wiem, na co nam jakieś komitety, my mamy ruskie naczalstwo i oni się dla nas o wszystko starają, oni wszystko dobrze wiedzą, co nam trzeba, ja bardzo proszę, ja nie umiem być przewodniczącym. - Kto z was mógłby być przewodniczącym'? 192 - Ja nie wiem, moi koledzy nie umieją nawet czytać, a pisać tylko po polsku. Ja względnie rozmawiałem po rosyjsku, inni gwarą wiejską i często - bez tłumacza - wychodziły humorystyczne sytuacje. Pamiętam rozmowę Kostka Wytiaka z politrukiem, którą nam później opowiedział: - Pan oficyr meni hwaryt. -Ty idiot? - Ta ni, ja Konstantyn. -Nie, ty idiot. - Ja hwariu u nas takoho imena neje. - Czy ty z żeną spał? - Ja prawdę mówiłem, że nie, bo jeszczem nie żonaty. - A między giermanki w łagrze leziesz? - Ja się zląkłem, nie można tam iść, bo by mi nianio wybił dupę. A pan oficer nawet nie wiedział, co to nianio ani dupa, jazem musiał się wykręcić i pokazać mu to zadnie miejsce. Wtenczas pan oficer pewnie pomyślał, że go w tym miejscu mam, bo podszedł do mnie, złapał mnie za bargiety, palnął mnie z obu stron w pysk i krzyknął: „Paszoł won!". Ja już nie pytałem, gdzie mam iść, machnąłem ręką i przyszedłem do was. Kostuś poważnie opowiadał, my poważnie słuchaliśmy, nikt nie śmiał się, i nic mu nie odpowidział. Tak i antyfaszystowskiego komitetu my nie zawiązali. Natomiast inni,1 co się do takich komitetów zapisali, chodzili coś ze trzy miesiące, zawsze nocą, po pracy, i tłumaczyli się odpowiadając na pytanie: „Poczemu ty zapisawsia do antyfaszywstowskiego komiteta?". Skarżył mi się słowacki Rusin Wasyl Romańczak, że chyba zwariuje z niewyspania, bo politruk z enkawudystą kapitanem Batyniewem nijak nie mogą zrozumieć, że on z faszystowskiej Słowacji, zapisał się do antyfaszystowskiego komitetu. Polacy też narzekali, że te komitety pozakładali, bo teraz cały czas chodzili na śledztwo. Nie udało się też między nami znaleźć szpicla. My zawsze tłumaczyliśmy, że ludzie starają się jedynie normy wyrobić i tylko mafzą o powrcie do domu. Staraliśmy się nie podpaść i nie przekraczać łagiernego reżimu, aż w 1947 roku za kradzież podpadł 193 Józio Tałpasz i tak został naszym „opiekunem", ale wszystkie swoje doniesienia uzganiał z nami. Znając język rosyjski, zaprzyjaźniliśmy się z zesłańcami z lat trzydziestych. Byli to przeważnie kozacy kubańscy. Tacy spośród nich jak Dymitr Popów czy Paweł Bajczenko byli dla nas prawdziwymi opiekunami. Uczyli nas, jak wyrabiać normy i kłamać, ażeby nam uwierzono. W przetrwaniu dużo pomogły nam nasze dziewczyny - Marija i Ola Kulandy. Pracowały w łaźni i zawsze na zamiany dawały nam nową bieliznę, którą zaraz następnego dnia zamienialiśmy na żywność u Osetyńców. Tak samo z jednego prześcieradła robiliśmy dwa, by mieć czym handlować. Nasze dziewczyny pod uczciwym okiem Piecha, Czyżyka, Włodka Kuczmy prowadziły się uczciwie i z godnością. Ażeby uchronić je od flirtów z obcymi, Mikołaj Kałyniak przyjaźnił się z Olą Taras, Kostek Kosar pilnował Olę Kulandy, na którą w związku z interesem z łaźni zaczęli popatrywać niektórzy Polacy. Mnie podobała się mała, drobniutka Zenia i tak nieraz, żeby nie wzbudzać sensacji i jakichś podejrzeń, wszyscy razem spędzaliśmy miłe chwile na wspomnieniach, marzeniach, tęsknotach. Nasze dziewczyny pamiętały zawsze o imieninach i świętach. W innych grupach narodowościowych obyczaje były rozluźnione, tworzyła się zakonspirowana prostytucja i było kilka wypadków, że urodziły się dzieci. Mogę stwierdzić, że poza nami tylko Węgrzy trzymali się z godością, solidarnie. Polaków naśladowaliśmy tylko w patriotyzmie, ale nie obnosiliśmy się z tym. Wśród grupy krynickiej, ale zawsze niezależny, był Emil Poływka. Nie nawiązywał z nikim przyjaźni, ale Ukraińcy też go zostawili na boku jako niepewnego. Był bardzo postawnym mężczyzną, o wzroście 185 cm, bardzo uparty i chorobliwie podejrzliwy. Emil miał swoją specyficzną filozofię i logikę. Ci co go bliżej znali, opowiadali, że jest nieślubnym dzieckiem. Jego matka podobno służyła u księdza w Łabowej i tam też rozpoczęło się jego życie. W rozmowach widać było jego wielką miłość do matki i chorobliwą niechęć do księży. To wpływało na jego ateizm, ale w łagrze zaczęła kiełkować u niego wiara w Boga i Boską sprawiedliwość. Emil Poływka umiał pięknie rzeźbić i z drewna i korzeni wykonywał 194 ciekawe figury i obrazy. Potrafił pisać pięcioma stylami pisma drukowanego i trzema odręcznego. Po zakończeniu wojny NKWD zmieniało co trzy miesiące numer naszego łagru. W zasadzie korespondencja była zabroniona. Po roku wydano nam gotowe kartki z nadrukiem po polsku, dla jeńców wojennych, z tekstem: „Moi drodzy, jestem zdrów i dobrze mi się powodzi. Życzę i Wam wszystkiego najlepszego i dobrego zdrowia. Zasyłam serdeczne pozdrowienia. Wasz...". Trzeba się było tylko podpisać i to był cały list. Na kopercie nie wolno było podawać nazwy miejscowości, tylko numer łagru. Myśmy przez całe trzy lata pobytu na Kaukazie nie otrzymali żadnej przesyłki, bo numery łagrów były często zmieniane, a rodziny otrzymywały zwrot swoich listów z adnotacją: „Łagier został rozwiązany, taki numer nie istnieje". Pisaliśmy natomiast sporadycznie, za opłatą, na adres naszych znajomych cywili. Nie mieliśmy też żadnych przyborów do pisania, bo podczas częstych rewizji zabierano je nam. W połowie czterdziestego szóstego roku Poływka zrobił z odpowiedniej trawy pióro do pisania, nakłuł koniec środkowego palca i lewą ręką, swoją krwią, napisał list do Stalina. Przedstawił w nim krzywdy swoje i całej naszej grupy. Potajemnie z każdym z nas rozmawiał, proponując podpisanie tej petycji. Podanie było bardzo wzruszające, apelowało do ludzkiego współczucia. Namawialiśmy go jednak, by pisma nigdzie nie wysyłał, bo to jeszcze pogorszy naszą sytuację. Emil nie posłuchał nas i wysłał pismo podpisane tylko przez siebie. Wr stolicy Osetii - Ordżonikidze, znajomy Osetyniec nadał ten list na poczcie. Przed świętami Bożego Narodzenia 1946 roku naczelnik śledczy NKWD w łagrze, kapitan Batyniew, wezwał Emila do siebie i pokazał mu jego list. Emil przyznał się, bo wierzy, że Stalin jest sprawiedliwym człowiekiem i jemu pomoże. Zmyślił też, że nie zwracał się do nikogo o podpis pod petycją. Emil opowiadał nam, że Batyniew uśmiechnął się i pokazał mu odpowiedź Stalina - odręczny dopisek: „Was w Sowieckim Sojuzie nie było". Batyniew jeszcze dodał: „Ja tu zastępuję Stalina i tę sprawę załatwię". W łagrze było wiadomo, że jak Batyniew się uśmiecha, to będzie bieda. Za niedługo Emila przeniesiono do innej brygady, do ciężkiej 195 pracy w kopalni ołowiu. Trwało to kilka miesięcy. Jednego razu dowiedzieliśmy się, że Emil wracając ze stołówki ze swoją brygadą, został zaczepiony przez nieznanego oficera, który mu polecił żeby wyniósł z magazynu odzieżowego cztery prześcieradła i przyniósł mu na wartownię. Oficer rozkazał, by Emil dostał się do magazynu przez otwarte okno. Gdy Poływka znalazł się w magazynie natychmiast zjawił się oficer dyżurny z żołnierzami i aresztował go za kradzież. Scenę tę widziało wiele osób, ale nikt ze strachu nie wystąpił w obronie Emila. Gorzej, czterech słowackich Niemców poświadczyło, że już wcześniej kradł prześcieradła. Emila wsadzono do kamiennej nory-karceru i po tygodniu zwariował. Krzyczał, że przez cały czas pobytu w łagrze okradał magazyn. Widziałem go z bliska, wyglądał strasznie. Za niedługo wywieźli go i słuch o nim zaginął. 196 DOLE I NIEDOLE W PEERELU We wrześniu 1950 roku przywieziono nas do Mińska, a w lutym 1951 do Brześcia nad Bugiem. Podobnie jak w marcu 1945 roku przekraczaliśmy rzekę San, jadąc do sowieckich łagrów, tak w marcu 1951 roku w Brześciu przekroczyliśmy Bug i wracaliśmy do utęsknionego kraju. Jak przedtem, załadowano nas do towarowych wagonów. Przed załadowaniem każdy z nas musiał się rozebrać do naga i wtedy zabierano nam dotychczasowe łachy i dano nową bieliznę, ubranie robocze, „spicówkę" i kufajkę. Każdemu golasowi, również kobietom, żołnierz szperał patyczkiem w kiszce stolcowej. Potężny Związek Radziecki robił nam skrupulatną rewizję, ażebyśmy nie wywieźli jego tajemnic. Nie mógł jednak nic znaleźć -wszystkie mieliśmy dobrze zapisane w głowach. Podróż nie trwała długo. Po drugiej stronie Bugu zmienił się konwój: z żołnierzy radzieckich na żołnierzy polskich. Jeszcze kawałek podjechaliśmy i towarniak zatrzymał się. Była godzina szósta rano, gdy odsunięto drzwi i zobaczyłem napis: „Stacja Terespol". Dokoła naszego pociągu stali gęstym szpalerem polscy żołnierze z dużymi psami. Do wagonu przyszedł oficer, który sprawdził nasze personalia. Był to wesoły człowiek. Bardzo zdziwił się nazwiskami naszych dwóch kolegów, z których jeden nazywał się Ojczenasz, a drugi Kyrieelejza. Poświadczyliśmy, że oni zawsze nosili takie nazwiska. Oficer, wychodząc, dał rozkaz, abyśmy głośno nie rozmawiali. Powiedział, że na drugim torze stoi pociąg, do którego mamy się przesiąść, tam rozebrać się do bielizny i położyć do łóżek. Popatrzyliśmy po sobie i każdy z nas pomyślał, że to jakaś pułapka. Innego wyjścia nie było. Powoli, gęsiego przeszliśmy do wskazanego wagonu. Na zewnątrz każdego wagonu widziałem namalowane emblematy Czerwonego Krzyża (czerwony krzyż na niebieskim tle). Napisy 197 były chyba w języku francuskim, ja zapamiętałem tylko słowo „Internationale". Weszliśmy do tego wagonu, gdzie na całej długości, po obu stronach, poustawiane były żelazne łóżka zaścielone białymi prześcieradłami i czystymi kołdrami. Na początku i na końcu wagonu, za zamkniętymi oszklonymi drzwiami stali uzbrojeni żołnierze. Każdy z nas był mocno przestraszony. Jak by nie było, w sowietach rzadko kogo bito. Tam była zasada: „Bit i strielat nie nużno, ty sam padochniesz". Natomiast w wagonie poniosła się fama, że Polacy biją i nas też będą bić. Warunki, w jakich się znaleźliśmy, nie potwierdzały naszych spekulacji, ale dalej z niepokojem patrzyłem na drzwi pociągu w oczekiwaniu, co też stamtąd wyjdzie. Wszedł znowu oficer i powtórzył, że nie wolno głośno rozmawiać, śpiewać i patrzeć przez okno. Mamy leżeć w łóżkach, gdzie wszystko dostaniemy. Pociąg ruszył. Za niedługi czas do wagonu weszło troje sanitariuszy z kotłem gorącej kawy z mlekiem. Każdemu z nas podano do łóżka dwie bułki z masłem i kanapkę z kiełbasą. Kawy nalewano każdemu do syta. Ten niemalże domowy posiłek bardzo nas rozrzewnił. Miła sanitariuszka powiadomiła nas z troską, że niestety to jedzenie musi nam wystarczyć do miejsca naszego przeznaczenia. Na pytanie, dokąd nas wiozą, odpowiedziała: -Nie wiem, ale na pewno gdzieś do jakiegoś PUR-u. Powiedzieli nam, że to wy jesteście tymi nieszczęśnikami repatriantami, którym na wschodzie banderowcy nie dają żyć. Bardzo mnie ta wiadomość zdziwiła. Uśmiechnąłem się. Pomyślałem, że zostałem polskim męczennikiem prześladowanym przez Ukraińców. Nikt z nas nic dał poznać, że poza kilkoma Niemcami pozostali to sami Ukraińcy. Przez brudne okno ukradkiem patrzyłem na wolny świat. Przejeżdżaliśmy przez Lublin, Kielce i pociąg nigdzie się nie zatrzymywał. Zaczęło ciemnieć.... i zasnąłem. Obudziłem się, gdy na polu świtało. Pociąg stał na bocznicy jakiejś stacji. Wzdłuż niego, tak jak i w Terespolu, stali żołnierze z psami. Kazano nam wstawać i ubierać się. Do wagonów podjechały dwa samochody i zabierały przybyłych. Widać niedaleko, bo niedługo wróciły. Przyszła kolej i na nasz wagon. Weszliśmy do samochodu. 198 Żołnierze kazali nam usiąść na podłodze. Przywieziono nas do miasta, gdzie zatrzymaliśmy się przed dużym budynkiem. Na budynku był napis: „Polski Urząd Repatriacyjny w Psim Polu". Weszliśmy do ogromnej sali, w której było mnóstwo dwupiętrowych łóżek, czysto zaścielonych. Dokoła były duże galerie, gdzie też stały łóżka. Wraz z innymi kolegami z Pakoszówki siadłem na jednym z łóżek i zacząłem się rozglądać. Zobaczyłem, że w pomieszczeniu znajduje się nawet „kołchoźnik". Za jakiś czas podszedł do nas mężczyzna, cywil i przedstawił się jako kierownik tego punktu PUR. Następnie oznajmił: - Ponieważ większość waszych rodzin jest przesiedlona na nowe miejsca zamieszkania, my jesteśmy zobowiązani znaleźć ich adresy. Waszym interesem jest nie przedłużać pobytu w tym miejscu. Nie chcemy, aby masowo przychodzili tu ludzie, bo my zamiast szukać waszych rodzin, będziemy zmuszeni organizować wam spotkania i sprawdzać, czy poszukiwany jest tutaj. Taka sytuacja mogłaby niepotrzebnie przedłużać wasz pobyt do końca roku. Dla waszego dobra wprowadzamy takie zarządzenia: nie wolno się z nikim samodzielnie kontaktować; wychodząc na spacer - najwyżej po cztery osoby, nie zdradzać, że przybyliście ze Związku Radzieckiego; nie pisać listów, gdyż to sprowadzi dużo ludzi i będziemy mieli tylko kłopoty. Padło pytanie, kiedy będziemy zwolnieni do domu? - Każdemu z was należy zrobić badanie lekarskie, zdjęcia do dokumentów oraz wypisać zwolnienia do waszych nowych miejsc zamieszkania, których będziemy szukać - odpowiedział. - Panie kierowniku - zabrałem głos - nasze rodziny nie są przesiedlone, znamy ich adresy, jest nas z jednej miejscowości sześć osób, chyba będzie nas można zwolnić wcześniej? - Po pierwsze, w Polsce Ludowej nie ma panów, tylko obywatele i towarzysze. Proszę zwracać się do mnie per „obywatelu". Jeszcze raz wyjaśniam: nie możemy pojedynczo zwalniać nikogo. W Polsce bardzo wielu ludzi poszukuje wywiezionych rodzin. Jeślibyśmy zwalniali pojedynczo, to w poszukiwaniu za zaginionymi przyjedzie do nas połowa Polski, Zwolnienie nastąpi, gdy wszyscy będziecie mieli dokumenty, dlatego jeszcze raz proszę was o stosowanie się do ogłoszonego zarządzenia. W przeciwnym wypadku zabiorą was stąd 199 i umieszczą w więzieniach, a tam takich warunków, jakie tu macie, na pewno nic będzie - dalej cierpliwie wyjaśniał. Tłumaczenie jego wydało się nam logiczne i przyjęliśmy je ze zrozumieniem. Tym bardzlej, że warunki były tu sanatoryjne. Dawano nam jedzenie pięć razy donnie. W porównaniu z kuchnią łagrową jedzenie było wspaniałe. Leżąc na łóżkach, każdego dnia oglądaliśmy wyświetlane dla nas filmy - przeważnie propagandowe. Na spacery wychodziliśmy małym, grupkami. Dokoła naszego budynku był nieduży ogród otoczony wysokim murem. Po zewnętrznej stronie zawsze spacerowało sobie w pewnej odległości czterech żołnierzy. Pomimo że nasz budynek znajdował się przy ruchliwej ulicy, miejscowa ludność przez dwa miesiące nie miała pojęcia o naszym istnieniu. Każdemu zrob.ono badania lekarskie, a fotograf wykonał po trzy zdjęcia do dokumentów. Już po miesiącu naszego pobytu zaczęli przychodzie do nas jacyś panowie w cywilu i każdego wypytywali o pobyt w ZSRR. Dziwiłem się słuchając, jak moi współtowarzysze pięknie chwalą /wiązek Radziecki. Sam też nie pozostawałem w tyle i wychwalałem jak mogłem najlepiej, dodając nawet z dumą, że w Rostowie nad Donem uczęszczałem na wykłady seminarium marksistowskiego. Koledzy z Pakoszówki też udawali, mówiąc, że są dumni z takiego krajana. Każdy z nas starał się wywrzeć wrażenie, że me bardzo jest świadomy swojej narodowości, twierdząc, żejestŁemkiem, Bojkiem, Rusinem, albo nieokreślonym grekokatolikiem. My, z Pakoszówki, też nie mówiliśmy całej prawdy. Mówiliśmy, ojciec - Rusin, matka Polka a my - grekokatolicy. Mówiono nam, że tacy nie istnieją. Zdawaliśmy sobie sprawę, że się poniżamy, ale opowiadaliśmy to w strachu przed ponowną wywózką do ZSRR. Miałem wrażenie, że powróciłem z kraju największego na świecie terroru do kraju matactwa, krętactwa i kłamstwa. W rozmowach miedzy sobą dochodziliśmy do wmosku, że jeśli me potrafimy w tych warunkach się zaaklimatyzować, to przepadniemy bez śladu. Blisko trzy miesiące mieszkaliśmy w Psim Polu. Z początkiem czerwca o naszym pobycie w tym.miejscu dowiedziały się rodziny Piecha,Łabowskiegoi rcSzty z Krynicy. Na skutek akcji „Wisła byli wysiedleni i mieszkali koło Wołowa we wrocławskiem. Piech miał 200 krótkie widzenie z żoną i dziećmi. Wrócił bardzo wstrząśnięty. Dowiedział się bowiem, że za majątek pozostawiony koło Krynicy nic im nie dano. Jego rodzina mieszkała na strychu domu, w którym żyły razem trzy inne wysiedlone rodziny. Niedługo po tym widzeniu cała grupa krynicka została zwolniona do domu. 15 czerwca 1951 roku otrzymałem i ja oficjalny dokument, że zwalnia się mnie do domu. Razem ze mną na wolność wyszło jeszcze dwóch mężczyzn, którzy udawali się w tym samym kierunku. Gdy szedłem na stację kolejową we Wrocławiu, bez konwoju, bałem się, że z radości zwariuję. Nie chciałem myśleć, że za niecałą dobę zobaczę swoje rodzinne strony, staruszkę matkę i całą rodzinę. Jechałem w nieznaną rzeczywistość, nie wiedząc, jak mam się w niej zachować. Tu już nie będzie łagrowych „nakazów i prykazów", teraz będę mógł sam wybierać i o wszystkim decydować. #** W piękny, słoneczny czerwcowy dzień pociąg z Rzeszowa do Jasła tłukł się powoli po starych, jeszcze austriackich, szynach. W styczniu 1945 roku, podczas deportacji do ZSRR, wśród ludzi z terenów zajętych przez wojska sowieckie znalazłem się też i ja. Bez oskarżenia i wyroku przeżyłem sześć i pół roku w stalinowskich łagrach na Kaukazie i w europejskiej części Związku Radzieckiego. Powracałem wraz z dwoma kolegami. Koledzy wracali do Rymanowa, a ja do wioski koło Sanoka. Podróżni w pociągu drzemali. Przed Jasłem, na małej stacyjce wsiadł siedemnastoletni na oko podrostek. Pociąg po krótkim postoju ruszył, a nowo przybyły przewrócił się na siedzących, po czym powiedział: - Jedzie, cholera, jak po kapuśnisku w Rosji. Usiadł na czwartego koło mnie i dalej narzekał - pozabierali nam czubaryki pociągi, a dali takie jak za króla Ćwieczka jeździły, ale to już wszystko wnet szlag trafi, prawda panie? - zwrócił się do mnie. --Człowieku, ja się na tym nie znam, daj mi spokój - odburknąłem mu. - Co kolega się nie zna, przecież Cieśla ogłosił powszechną mobilizację - poinformował dalej przybyły. Rozmowa została 201 ervvana, gdyż pociąg dojeżdżał do Jasła. Zabrałem swoją drewiiianą walizką i z kolegami przesuwałem się. do wyjścia. _ Widzę, że jesteście w podróży - mam mieszkanie niedaleko stacji* zapraszam was do siebie, bo pociąg do Sanoka będzie dopiero za dv/'c g°dziny ~ oferował swoją „grzeczność". Popatrzyliśmy sObie ze zdumieniem - „Skąd on wie, że jedziemy do Sanoka?". Wed^S informacji konduktora w pociągu, połączenie z Sanokiem mjeliśmy mieć za 25 minut, a nie za dwie godziny, jak mylnie mformował nas natręt. Wysiedliśmy na peron. Jasło w tym czasie było jeszcze bardzo znjszczone. Skutki barbarzyństwa Niemców widać było na każdym Vroku- Trwało usuwanie zniszczeń i odbudowa miasta. j3yła godzina południowa i letnie słońce przypiekało. Stojąc pod ścianą stacji, pozdejmowaliśmy ciepłe kufajki i byliśmy w samych ^koszulkach. Rozglądaliśmy się za miejscem, gdzie można by usj$ść. Nasz nowy „kolega" z pociągu gdzieś zniknął. Po chwili „^ważyliśmy, że pędzi jednak do nas z pobliskiego budynku poczty, b się bał że mu uciekniemy. Dobrze zdyszany nalegał: hił bć „ ¦ żyliśmy, że pędzi jednak do nas z pog by się bał, że mu uciekniemy. Dobrze zdyszany nalegał: - Panowie, w domu wszystko przygotowane! - i już chciał brać n35ze tobołki. - Pomogę. Uznałem, że trzeba z „gościnnym" nieznajomym jasno się rOzmówić. Wiedziałem, że w Polsce Ludowej „pan" nie jest w użyciu, nlatego stanowczo odezwałem się: - Szanowny obywatelu, dziękujemy za uprzejmość, ale wybaczy pani obywatel, że z niej nie skorzystamy. Mamy pociąg za parę minut I prosimy, niech obywatel zostawi nas w spokoju. - Szkoda, że nie chcecie skorzystać z mojej pomocy, gdyż czasami pioże zająć siewami ktoś inny - powiedział na odchodnym. Faktycznie, jak na zawołanie „gościnnego" podeszło do nas dwóch cywili, którzy stali niedaleko. -Proszę dowody osobiste - zażądał młodszy z nich. Pokazaliśmy zaświadczenia wydane przez PUR we Wrocławiu, z których wyraźnie wynikało, że posiadacz tego dokumentu powraca ze Związku Radzieckiego jako repatriant i prosi się władze i urzędy w Polsce o okazanie jak najszerszej pomocy jego okazicielowi. Obydwaj cywile dokładnie obejrzeli nasze dokumenty i po chwili starszy zapytał: 202 - Skąd znacie tego cywila, co rozmawiał z wami i co on mówiW Byłem przekonany, że to szyta grubymi nićmi prowokacja i dlatego postanowiłem rozmówić się bez niedomówień. - W styczniu 1945 roku zostaliśmy wywiezieni do Związk i Radzieckiego. Dzisiaj jest czerwiec 1951 roku. Nie wiemy, ja^ wyglądała przez ten czas sytuacja w Polsce Ludowej. Tamten człowiek przyczepił się do nas przed Jasłem. Opowiadał oj akimć; Cieśli, który miał ogłosić jakąś mobilizację. Miał pretensje do Związku Radzieckiego, że zamienił mu wagony i ogólnie ofiarował nam pomoc 0 którą myśmy nie prosili. Z jego gadania ja nic nie rozumiałem dlatego cały czas patrzyłem za jakimś milicjantem, by pomógł nam zrozumieć jego gadanie. - Staliśmy niedaleko, a wy nic nam nie zgłosiliście - zarzucił nam młodszy cywil. - Trudno poznać milicjanta po cywilnemu - odpowiedział kolega rymanowski. Oddano nam dokumenty i pouczono, że na przyszłość mamy obowiązek zgłaszać milicji o wszystkich podejrzanych ludziach 1 rozmowach. Podstawiono pociąg do Zagórza. Przedstawiciele władzy kazali nam wsiadać. Postanowiłem, że pożegnam się z kolegami. Potem wsiadłem do ostatniego wagonu, który był pusty. Położyłem się na drewnianej ławce, przymknąłem oczy i zamyśliłem się. Jak w filmie zmieniały mi się przed oczyma obrazy mojego trzydziestoletniego życia. Rozrzewniły mnie wspomnienia z dzieciństwa. Wychowany byłem w środowisku patriotycznym, przez niektórych nazywanym „nacjonalistycznym". Byłem prostym mieszkańcem podkarpackiej wioski. Ukończyłem tylko pięć klas szkoły podstawowej. Dalej uczyć mi się nie dano. Samokształcenie, czytanie literatury historycznej i dokumentalnej zrobiły ze mnie, według innych, człowieka oczytanego. Rozwijałem w sobie wrodzoną inteligencję i chciałem dotrzymać kroku ludziom kulturalnym. Brałem też przykład z patriotyzmu polskiego. Jeszcze w czasie okupacji przekonywałem swoich kolegów, że z braku możności kształcenia się, muszą Ukraińcy Przyswajać sobie osobistą kulturę i inteligencję od swoich przeciwników. Często przekonywałem, że po wojnie będą się liczyć 203 przerwana, gdyż pociąg dojeżdżał do Jasła. Zabrałem swoją drewnianą walizkę i z kolegami przesuwałem się do wyjścia. - Widzę, że jesteście w podróży - mam mieszkanie niedaleko stacji, zapraszam was do siebie, bo pociąg do Sanoka będzie dopiero za dwie godziny - oferował swoją „grzeczność". Popatrzyliśmy po sobie ze zdumieniem - „Skąd on wie, że jedziemy do Sanoka?". Według informacji konduktora w pociągu, połączenie z Sanokiem mieliśmy mieć za 25 minut, a nie za dwie godziny, jak mylnie informował nas natręt. Wysiedliśmy na peron. Jasło w tym czasie było jeszcze bardzo zniszczone. Skutki barbarzyństwa Niemców widać było na każdym kroku. Trwało usuwanie zniszczeń i odbudowa miasta. Była godzina południowa i letnie słońce przypiekało. Stojąc pod ścianą stacji, pozdejmowaliśmy ciepłe kufajki i byliśmy w samych podkoszulkach. Rozglądaliśmy się za miejscem, gdzie można by usiąść. Nasz nowy „kolega" z pociągu gdzieś zniknął. Po chwili zauważyliśmy, że pędzi jednak do nas z pobliskiego budynku poczty, jakby się bał, że mu uciekniemy. Dobrze zdyszany nalegał: - Panowie, w domu wszystko przygotowane! - i już chciał brać nasze tobołki. - Pomogę. Uznałem, że trzeba z „gościnnym" nieznajomym jasno się rozmówić. Wiedziałem, że w Polsce Ludowej „pan" nie jest w użyciu. Dlatego stanowczo odezwałem się: - Szanowny obywatelu, dziękujemy za uprzejmość, ale wybaczy nam obywatel, że z niej nie skorzystamy. Mamy pociąg za parę minut i prosimy, niech obywatel zostawi nas w spokoju. - Szkoda, że nie chcecie skorzystać z mojej pomocy, gdyż czasami może zająć się wami ktoś inny - powiedział na odchodnym. Faktycznie, jak na zawołanie „gościnnego" podeszło do nas dwóch cywili, którzy stali niedaleko. - Proszę dowody osobiste - zażądał młodszy z nich. Pokazaliśmy zaświadczenia wydane przez PUR we Wrocławiu, z których wyraźnie wynikało, że posiadacz tego dokumentu powraca ze Związku Radzieckiego jako repatriant i prosi się władze i urzędy w Polsce o okazanie jak najszerszej pomocy jego okazicielowi. Obydwaj cywile dokładnie obejrzeli nasze dokumenty i po chwili starszy zapytał: 202 - Skąd znacie tego cywila, co rozmawiał z wami i co on mówił? Byłem przekonany, że to szyta grubymi nićmi prowokacja i dlatego postanowiłem rozmówić się bez niedomówień. - W styczniu 1945 roku zostaliśmy wywiezieni do Związku Radzieckiego. Dzisiaj jest czerwiec 1951 roku. Nie wiemy, jak wyglądała przez ten czas sytuacja w Polsce Ludowej. Tamten człowiek przyczepił się do nas przed Jasłem. Opowiadał o jakimś Cieśli, który miał ogłosić jakąś mobilizację. Miał pretensje do Związku Radzieckiego, że zamienił mu wagony i ogólnie ofiarował nam pomoc, 0 którą myśmy nie prosili. Z jego gadania ja nic nie rozumiałem, dlatego cały czas patrzyłem za jakimś milicjantem, by pomógł nam zrozumieć jego gadanie. - Staliśmy niedaleko, a wy nic nam nie zgłosiliście - zarzucił nam młodszy cywil. - Trudno poznać milicjanta po cywilnemu - odpowiedział kolega rymanowski. Oddano nam dokumenty i pouczono, że na przyszłość mamy obowiązek zgłaszać milicji o wszystkich podejrzanych ludziach 1 rozmowach. Podstawiono pociąg do Zagórza. Przedstawiciele władzy kazali nam wsiadać. Postanowiłem, że pożegnam się z kolegami. Potem wsiadłem do ostatniego wagonu, który był pusty. Położyłem się na drewnianej ławce, przymknąłem oczy i zamyśliłem się. Jak w filmie zmieniały mi się przed oczyma obrazy mojego trzydziestoletniego życia. Rozrzewniły mnie wspomnienia z dzieciństwa. Wychowany byłem w środowisku patriotycznym, przez niektórych nazywanym „nacjonalistycznym". Byłem prostym mieszkańcem podkarpackiej wioski. Ukończyłem tylko pięć klas szkoły podstawowej. Dalej uczyć mi się nie dano. Samokształcenie, czytanie literatury historycznej i dokumentalnej zrobiły ze mnie, według innych, człowieka oczytanego. Rozwijałem w sobie wrodzoną inteligencję i chciałem dotrzymać kroku ludziom kulturalnym. Brałem też przykład z patriotyzmu polskiego. Jeszcze w czasie okupacji przekonywałem swoich kolegów, że z braku możności kształcenia się, muszą Ukraińcy przyswajać sobie osobistą kulturę i inteligencję od swoich przeciwników. Często przekonywałem, że po wojnie będą się liczyć 203 tylko mądrzy i kulturalni ludzie. Dlatego trzeba się pozbyć grubiaństwa i prostactwa. W swoim otoczeniu przekonywałem też, że bezmyślnym terrorem i nienawiścią mc zdobędziemy niczego. Wojna i zsyłka pozbawiły mnie też złudzeń co do rzeczywistości sowieckiej. Będąc w łagrze widziałem straszne rzeczy, jakie tworzyła sowiecka „tiumia narodów". Mimo panującego strachu po cichu mówiono 0 straszliwych skutkach kolektywizacji, wspominano głód w 1933 roku, sam byłem świadkiem głodu na Kubaniu w 1947 roku. W czasie tych rozmyślań bałem się otworzyć oczy, gdyż nieraz w łagrze śniło mi się, że wracam do domu. Jakże bolesne były chwile przebudzenia na lagrowej pryczy. Teraz jednak naprawdę wracałem do domu. Zadawałem sobie pytanie -jaki on będzie? Pierwsze spotkanie z rzeczywistością w Jaśle nie bardzo mi się podobało. Brutalne przyłączenie się do nas prowokatora, a potem nowe „przykazania" donoszenia na ludzi do władz, wywarły na mnie ujemne wrażenie. Podejrzewałem, że w tym nowym domu - życiu będzie dużo prowokacji, podłości, chęci zemsty i porachunków ze strony złych ludzi. Na razie wszystko przede mną było zakryte 1 jechałem w nieznane. Cztery iisty, które otrzymałem w łagrze w przeciągu sześciu lat, mało dawały wiadomości o prawdziwej sytuacji w młodej Polsce Ludowej. Zastanawiałem się, kim teraz jestem naprawdę? Matka uczyła mnie, abym zawsze był uczciwy i nie został złodziejem. Sumienie mówiło mi, że tę uczciwość zachowałem. Natomiast nowy system i sytuacja, w jakiej się znajdowałem, stwarzały pretekst do przywłaszczania sobie „niczyjej" własności. Wszystko jest nasze, a więc i moje. Wiedziałem, że ocenić to właściwie może mi pomóc tylko Siła Boża, której władze komunistyczne nie uznają. Jednak w swoim życiu sam wiele razy odczuwałem działanie Boga. Widziałem też w ZSRR ludzi, którym zabrano sumienie. Obserwowałem ich wiele razy. Byli jak puste roboty, zdolni do każdego łajdactwa. Pomimo, że we Wrocławiu, z niepewności zapisałem się jako grekokatolik, w swoim przekonaniu dalej byłem Ukraińcem. Sprawę Boga i religii rozumiałem po swojemu -jako dwa różne pojęcia. Bóg to siła nie do zaprzeczenia. Religia natomiast stworzona przez człowieka, z początku dla chwały Bożej, z czasem była wypaczana. Utwierdzałem w sobie postanowienie, 204 że zawsze uczciwie, przed każdym, będę stawał jako Ukrainiec i chrześcijanin. W samoobronie wytworzyłem w sobie umiejętność opowiadania różnych nie do końca prawdziwych historii, które nikomu nie szkodziły, a mnie często pomagały. - Obywatelu, nie wolno w butach leżeć na ławce! - Zerwałem się trochę przestraszony. Przede mną stał konduktor, który pytał dalej: - Z wami rozmawiał urzędnik bezpieczeństwa w Jaśle? - Żaden urzędnik ze mną nie rozmawiał - kłamałem - byli tu ze mną tacy, co wracali ze Związku Radzieckiego, ale wysiedli w Rymanowie. - Wy skąd jedziecie? - Jadę z Jasła do Zagórza na pogrzeb teściowej - kłamałem dalej i dziwiłem się, że konduktor nie żąda biletu ani dokumentu. Otwartość moja pewnie zaskoczyła konduktora, chwilę pomyślał i powiedział jakby do siebie: - W całym pociągu nie ma podobnych do tych, jakich mnie przekazywali w Jaśle, a miało ich być trzech. Wyście jeden trochę podobny, a ja nie chcę mieć kłopotów. Według rozkazu przekażę was jednostce wojskowej w Sanoku. - Dobrze - spokojnie odpowiedziałem, ale instynktownie zdecydowałem inaczej. Jestem tak blisko domu! Do żadnej jednostki „wojskowej" nie mam ochoty jechać. Nie! Do Sanoka nie pojadę. Zaplanowałem, że na stacji Dąbrówka wysiądę, ale nie na peron, tylko na drugą stronę, do rowu, a tam powinien stać niedaleko młyn Józka Kuczmy, przedwojennego socjalisty, który wspomagał księży i komunistów i wszystkich, którzy się do niego o tę pomoc zwracali. Pociąg dojeżdżał do Dąbrówki, konduktor jakby dla pewności jeszcze raz pozaglądał do mego przedziału, a pociąg pomału stawał. Gdy tylko ruszył, złapałem swój kuferek i jak zaplanowałem, skoczyłem do rowu. Nie rozglądałem się długo, gdyż zobaczyłem znajomy młyn. Na przełaj, jakieś 400 metrów, potem na podwórze i nieśmiało zapukałem do drzwi. - Proszę - usłyszałem kobiecy głos. Otworzyłem drzwi i wszedłem do kuchni. Przy stole siedział młynarz z żoną. Tak jak witali się w naszej wiosce przed sześciu laty, tak i dziś powiedziałem drżącym głosem: 205 - Sława Isusu Chrystu! Na te słowa młynarz zerwał się od stołu i gniewnie zakrzyknął: - Proszą w tej chwili opuścić mój dom! Jakim prawem i w jakim języku obywatel do mnie mówi!? Łzy stanęły mi w oczach. - Józek, ty mnie nie poznajesz, jam Włodek Marczak, twój sąsiad z Pakoszówki. - Skąd się tu wziąłeś? -Wracam z Rosji. - Czy to możliwe, żeby stamtąd wrócić? - Jak wy się witacie? - wtrąciła się do rozmowy Jadzia, żona młynarza, a wtedy Józek tak mnie uścisnął, że zdawało się, iż wszystkie kości mi zatrzeszczały. Z Jadzią też czule się przywitałem. Podczas uścisku po cichu zapytała: - Jak ty tu wrócił? Legalnie, czyś uciekł? - Jak najlegalniej - odparłem wesoło. - Jadzia podaj jeść i butelkę, a ty siadaj do stołu i opowiadaj -komenderował gospodarz. Dłuższy czas siedzieliśmy we troje milcząc. Patrzyliśmy na siebie jakbyśmy chcieli wyczytać z oblicza te minione sześć lat naszego życia. Nareszcie zacząłem mówić: - Cóż ja mam opowiadać? Ja po prostu patrzę na was i boję się, żeby to nie był sen. Trudno mi uwierzyć, że was widzę naprawdę. Czyja wam mogę dać obraz sześciu lat głodu, chłodu, wszy, pluskiew, tyfusu, anginy, róży, pracy 900 metrów pod ziemią- z jednej strony, a z drugiej - jakimi farbami wymalować potężne, piękne góry Kaukazu, przepiękny Kubań, cichy Don i szeroki step południowej Rosji? Jakim słowem opowiedzieć wam o ludziach żyjących w tym kraju? Jedni - bezwzględni strażnicy reżimu, drudzy - dzielący się ostatnią kromką chleba. Bez sądu i oskarżenia trzymali nas, obywateli obcych państw, sześć i pół roku. Handlowali nami, sprzedając naszą siłę roboczą różnym przedsiębiorstwom. Wy tego nie możecie zrozumieć, bo tam jest inny świat. Teraz powiedzcie mi, co tutaj słychać? - kończąc, zapytałem gospodarzy. - O, Włodek! Ty tego już nie znajdziesz, coś zostawił - rozpoczął gospodarz. Zmiany zaszły u nas ogromne. Ukraińców wysiedlono. 206 Większość górskich wsi została spalona. W miastach wszystko zostało upaństwowione. Na wsi na siłę zaczynają zakładać spółdzielnie produkcyjne. Jajeszcze młyn mam, bo na razie bronią mnie ci, co w czasie okupacji mieli u mnie pomoc. Ty sobie zapamiętaj i musisz wierzyć, czy chcesz czy nie, że ze Związkiem Radzieckim mamy przyjaźń, przykład i pomoc. A my za to musimy im dawać wszystko, co mamy. Ty musisz zapomnieć, żeś był Ukraińcem, teraz są wszyscy Polakami - informował młynarz. -Józio! Janie mogę być Polakiem. Polakiem trzeba się urodzić, trzeba mieć polską duszę, a ja mam duszę ukraińską - broniłem się. - Ty się przekonasz, jak wrócisz do domu, aleja ci dobrze życzę - głośno do Ukraińców nie przyznawaj się, bo cię zamkną- zakończył młynarz. Gdy opowiedziałem jeszcze o spotkaniu w Jaśle i o konduktorze w pociągu, młynarz nerwowo wstał od stołu. - Wszystko jasne - powiedział. - Cały czas jesteś obserwowany. W tej chwili może cię szukają. Ruszaj na piechotę przez Zabłotce, koło cerkwi na przełaj do Jurowiec, a stamtąd na ścieżki, trafisz do domu. Dziękując za gościnę pożegnałem się z gospodarzami. Zostawiłem swoje klamoty i znajomymi ścieżkami udałem się w drogę. Szedłem do Jurowiec, tak jak mi radził młynarz, ale myśli dalej mnie niepokoiły. Zadawałem sobie pytanie - dlaczego skradam się jak złodziej? Przecież nie jestem przestępcą. Wracam legalnie. Dlaczego nie idę „cesarskim gościńcem", jak chodziłem dawniej? Nie! Ja nie mam potrzeby się kryć, ja muszę odważnie przyjść do znajomych ludzi, może ktoś z nich ma do mnie jakieś pretensje? Ja muszę wszystko wyjaśnić. Władza, jeżeli mnie szuka, to też przed nią nigdzie nie ucieknę. W Jurowcach wyszedłem na drogę. Trochę bojaźliwie przeszedłem koło budynku milicji i z daleka zobaczyłem swoją Pakoszówkę. Późnym popołudniem przyszedłem do domu. Zakręciło mi się w głowie z tej prawdy i z tej radości. Nie mogłem wypowiedzieć słowa przywitania do matki, która trzymała mnie w ramionach. Dwa słowa wypowiedziane przez łzy radości: „Synu mój", „Mamo moja", były całym szczęściem dla nas obojga. Gdy nasyciliśmy sięjuż sobą, 207 zrobiłem pokłon przed ikonami i całym sercem dziękowałem Temu, co jest Drogą i Życiem. Tak samo oboje klęczeliśmy przed ikoną Tej, która nikogo nic opuszcza i nikim nie gardzi, która cały czas miała mnie w swojej opiece i teraz oddała mnie zbolałej matce. Matka w tym czasie sama była w domu. Starszy brat z żoną byli w polu. - Synu - zaczęła swoją skargę. - Na sześcioro dzieci, które mi Pan Bóg dał, zostałam tylko z jednym. Teraz tyś mi wrócił. Twoich braci wygnano z domu. Leon pojechał na Ukrainę, a Józio i Gieniu jak poszli, tak słuchu o nich nie ma. Nie wiem, czy żyją czy zginęli? - znowu zdusiło jej głos w gardle i łzy rzęsiście popłynęły z oczu. - Mamo, tak dużo ludzi wygnali z naszej wioski? Dlaczego? Czy Ukraińcy mieli jakieś zatargi z Polakami? - pytałem, dziwując się temu wszystkiemu. - Nie, w naszej wiosce był spokój cały czas, ale gdy parafia Lalin wyjechała, to wtedy zaczęły przychodzić do wsi różne polskie bandziory, a w dzień wojsko. Zaczęli ludzi rabować, a chłopów bili. Strasząc mówili: „Chciało się wam Ukrainy, wynoście się na swoją Ukrainę. Tam bolszewicy dadzą wam Ukrainę na Sybirze". - A Polacy z naszej wioski nie bronili swoich krewnych? - nie dowierzając, pytałem. - Nasi Polacy dużo naszych ludzi przechowali w najgorszym czasie. Oni też bali się jawnie bronić Ukraińców. Bandy były uzbrojone i każdego, kto im przeszkadzał, mordowały. Ty, synu, bądź przygotowany, bo tu za chwilę oprócz sąsiadów przyjdą różni ludzie. Dlatego niepotrzebnie nie gadaj, że tobie w Rosji było źle - pouczała mnie matka. Na stół postawiła domowej roboty chleb i świeże masło, a z piwnicy przyniosła zimnego zsiadłego mleka ze śmietaną. - Jedz pomału, żeby ci nie zaszkodziło - z troską mówiła. Rozpocząłem to jedzenie z takim wzruszeniem, jakbym przyjmował Najświętszy Sakrament. Długo nie dane mi było się posilać, bo zaczęli schodzić się sąsiedzi. Pierwszy przyszedł Wasyl od Szymka z Olgą od Łuleksy, która nijak nie mogła się nauczyć mówić po polsku. Zaraz za nimi przyszedł stary Soboś - nasz nowy sąsiad. Zajął dom, którego właściciele wyjechali na Ukrainę. Przyszło jeszcze kilka osób, których 208 nie poznawałem. Wrócił też z pola brat z żoną. Wszyscy ze mną rzewnie się witali, lecz po ich twarzach widać było, że najchętniej powiedzieliby: „Chłopie, po coś ty wracał? - teraz dobrze uważaj...". Nareszcie stary Wasyl przełamał tę niepewność i zapytał: -No, teraz, Ładziu, opowiedz nam coś, gdzieś był? Coś widział? Na pewno dużo ładnego świata zwiedziłeś. - Macie rację, stryku - zacząłem opowiadać.- Za cenę całego naszego majątku nie mógłbym zwiedzić tyle świata. Są na świecie ziemie, góry i rzeki, których sobie wyobrazić nie możemy - ich piękno przyrody, urodzajne ziemie, rzeki bogate w ryby. Pod ziemią mają ogromne bogactwa węgla i różnych rud mineralnych. Miałem czas, sześć i pół roku, dużo tego zobaczyć i podziwiać. - A powiedz, Ładziu, za co byłeś sądzony na te sześć lat? -zapytał z ciekawością nowy sąsiad Soboś. -Nie byłem sądzony, tylko internowany. Nowe słowo - „internowany" - nie było dla nich zrozumiałe. Z pomocą przyszła matka: - Ich tak wywieźli, jak wywozili na roboty do Niemiec. Pomogli tam trochę odbudować zniszczenia wojenne i teraz ich puścili. Cały czas trzymałem się zasady i nauki matczynej: źle nam nie było. Zimna my też nie mieli, bo byliśmy na Kaukazie. Sybiru nie widziałem, dobrze nas karmili i za pracę „płacili". Nic nie wspomniałem, że blisko trzy miesiące w PUR we Wrocławiu poprawiano nasz wygląd. Ciekawy Soboś jeszcze zapytał: - A ile żeś zarobił za ten czas? I coś sobie kupił? Bo widzę, że masz tylko kufajkę? - Nie zdążyłem jeszcze się rozpakować, ale tak naprawdę, to trochę pieniędzy przepuściłem. Jestem młody i po każdej wypłacie używał człowiek trochę życia. Wypiło się i dziewczynkom też trzeba było zapłacić - mówiąc to, roześmiałem się i poczerwieniałem, gdyż matka popatrzyła na mnie, a mnie było wstyd za tak perfidne kłamstwo. Usprawiedliwiałem siebie tym, że chociaż tym ludziom powiedziałbym prawdę, oni nie uwierzyliby, a mogliby powiedzieć, że uprawiam wrogą propagandę. - To tam pewnie tak jak i u nas, co się zarobi, to przepije -kiwając głową, porównał Soboś. 209 - Będziesz musiał iść do spowiedzi, boś dużo nabroiłprzed Bogiem - zakończyła matka. Zauważyłem, że stary Wasyl oraz pozostali Ukraińcy do rozmowy nie włączali się. Wszyscy słuchali, tylko Soboś rozmawiał, gdyż on był „czystym" Polakiem. Wasyl, odchodząc, rozmawiał po polsku i nawet Olga starała się coś powiedzieć po polsku. - Szczo byś już mioł spokij i dobri naj ci sia połudzi - ze łzami w oczach powiedziała na odchodnym. Zostaliśmy sami we czworo i opowiedzieliśmy sobie całąprawdę. Domownicy opowiadali o tym, że na Podkarpaciu atmosfera dalej była antyukraińska. Osoby, które otwarcie deklarowały się jako Ukraińcy, wysiedlane były na Ziemie Odzyskane. Nieliczni Ukraińcy, którzy pozostali, w większości skapitulowali. Dzieci oddali na wychowanie do kościoła. Kościół rzymskokatolicki wszystkich wchłaniał i starał się jak najprędzej pozostałych zasymilować. Na całym Podkarpaciu i Łemkowszczyźnie pozostała tylko jedna czynna cerkiew grekokatolicka, w Komańczy, 40 kilometrów od Sanoka. Dojazd do tej wioski był zabroniony, z powodu zaliczenia jej do „pasa granicznego". Głośno po ukraińsku bano się rozmawiać. W tym czasie podziemie w większości zostało rozgromione. Tylko w rzeszowskiem działał jeszcze Cieśla. Między sobą nie byliśmy zgodni co do dalszego mojego losu. Matka doradzała, bym nazajutrz zgłosił się na milicji i nie zaprzeczał swojej narodowości bez względu na skutki. Sama była Polką i synów uczyła, byśmy byli sobą. Zmęczeni ułożyliśmy się do snu, lecz nie mogliśmy zasnąć i jeszcze długo w nocy rozmawialiśmy. Na podwórzu dorodny kogut rejwodził wśród stada kur. Stara kwoka z podrośniętymi kurczętami kłóciła się i karciła nieposłuszne. Spacerem wyszedłem na szeroką miedzę, idąc w stronę góry Kamionki. Znowu odurzył mnie zapach kwitnącej macierzanki i rozchodnika. Rośliny te, jakby czyimiś rękami ponasadzane, posplatane tworzyły na miedzy żywy dywan. Letni wiatr i słońce czarownie zmieniały ich barwy. Usiadłem na miedzy i znowu przypomniało mi się dzieciństwo. W czasie Oktawy Bożego Ciała z tego ziela matka wiła piękne wianuszki i niosła poświęcić do kościoła. Z rozchodnika sporządzała maść, która goiła wszelkie rany 210 j okaleczenia. Na tej miedzy, gdy byłem mały, matka sadzała mnie między mrówkami i żęła trawę. Śmiejąc się pocieszała mnie, że będę zdrów, gdy mnie mrówki trochę pogryzą. Tu gnieździły się też trzmiele, którym wraz z kolegami zabieraliśmy słodki miód. Na przednówku z braku chleba zjadaliśmy miód razem z pięknym plastrem. Otrząsnąłem się ze wspomnień, podniosłem z ziemi i poszedłem dalej. Pod Kamionką matka plewiła grządki. Minąłem ją i wyszedłem na Kamionkę. Nieduża ta góra tyle dla mnie znaczyła... Tu na Jana palili sobótki, tu odbywały się festyny, to miejsce było świadkiem pierwszych młodzieńczych flirtów i miłostek. Dzisiaj ta Kamionka już nie istniała. Zarośnięta była jakimiś krzakami i nieprzyjemnym zielskiem. Nie pasły się tu krowy ani nie było słychać śpiewu pasterzy. Popatrzyłem w dół. Nie zobaczyłem już starych zagród krytych słomą, jedynie domy pokryte w większości cementową dachówką. Nie odnajdywałem już piękna, które zostawiłem. Na miejscu dworu pojawił się PGR. Naraz pociemniało mi w oczach. Przez chwilę zdawało mi się, że przyjechałem w obce strony. Nawet wczorajsze spotkanie z bliskimi nie było szczere... Mimo woli przypomniałem sobie wiersz Szewczenki, który pisał o swojej wiosce jak o raju, ale: „...w tym gaju — raju, tam robota ciężka, często się pomodlić nie dają. Tam matkę moją dobrą robota do ziemi zagnała...". - A wziąłeś sobie co jeść? - usłyszałem za sobą stroskany głos matki. Dopiero teraz zauważyłem, że płaczę. Łzy same wylewały mi się z oczu. Matka czule przygarnęła mnie do siebie i oboje usiedliśmy w trawie. Dłuższy czas siedzieliśmy, milcząc. Patrzyliśmy na swój - ale jakże obcy teraz - świat. Zdawało się, że to pogrzeb naszych I wspomnień - wszystkiego, co było dla nas najpiękniejsze. - Chodź teraz zjeść, bo musisz zameldować się na milicji - znowu wyrwała mnie z zamyślenia. Widząc, że nie mogę się pogodzić, z tym, co zobaczyłem, dodała: - Zostało tu dookoła ogromne spalone cmentarzysko. Ludzi wygnali, ziemia leży pusta, nie ma komu jej uprawiać. Do władzy poschodzili się pijaki, złodzieje i różne hunewoty. Wytworzyła się klika, która ładnie gada, tylko robić nie ma komu. Jak tak dalej będzie, to mnie, starej babie, zdaje się, że to państwo długo istnieć nie będzie. 211 - Dlaczego mama mówi, że do władzy poschodzili się źli ludzie? Przecież wyście ich wybrali, bo wybory były? - pytałem. - Jakie wybory? Wybrali takiego co był podstawiony. Ty sobie tym głowy nie zaprzątaj, bo tu jak coś się komuś nie podoba, to go zabierają i odbijają mu nerki. Tak zrobili z Pawłem Kapałowskim. Puścili go i za tydzień umarł. Pamiętaj, na milicji bądź głupi i niepotrzebnie nie gadaj, to cię puszczą. - Mamo! Pan Bóg dał mi rozum. Swoje wiem. Nie mogłem zrozumieć matki, która dawniej uczyła nas uczciwości, a teraz chce pokazywała, jak żyć w świecie kłamstwa, krętactwa i podłości. Podobny świat poznałem już w łagrze. -Niektórzy Ukraińcy są teraz „arcypolakami", donoszą na swoich współbraci - tych, którzy zachowali godność. Bądź z nimi ostrożny - upomniała mnie na koniec. - Mamo, w każdym narodzie są ludzie, którzy za cenę spokoju i wygodnictwa często sprzedają swoich braci, ale przyjdzie czas, że będą za to płacić. Dochodziliśmy zadumani do domu. Czwartym z rzędu i ostatnim naszym sąsiadem był „Święty". Za jego domem stały zabudowania dawnego dworu Akademii Krakowskiej -późniejszego pegeeru. W „majątku" - tak po nowemu nazywano dwór - dzień rozpoczynał się normalnie. Tadeusz Olszewski, kierownik, był rolnikiem z powołania i trzymał się zasady, że pańskie oko konia tuczy. Sam pilnował, aby zarodowa obora bydła dojnego była na należytym poziomie, o czym później opowiadała mi Maria Marzeńska - buchalter majątku. Pani Maria pochodziła z dużego gospodarstwa na Podolu. Sama też przeszła gehennę. W 1940 roku wywieziono j ą z mężem za krąg polarny, do Workuty. W 1943 roku jechali do Wojska Polskiego i gdy przejeżdżali sankami przez jezioro, lód załamał się. Mężczyźni ratowali konie i ludzi. Zygmunt, jej mąż, ratując mężczyznę, który wpadł do wody, sam nieszczęśliwie poślizgnął się i utonął. Maria dotarła do polskiego wojska. W Dywizji Kościuszkowskiej służyła za radiotelegrafistkę. Podczas działań wojennych mina oberwała jej prawą rękę, aż po łokieć. Po wojnie przyjechała w sanockie i tu skierowano ją do pracy w pakoszowskim majątku. 212 Lewą ręką bardzo pięknie i biegle pisała. Została też „towarzyszką" - członkiem PZPR. Uśmiechnięta weszła do stajni, gdzie wśród robotników był też i Olszewski. - Marysiu - zwrócił się do niej poufale - proszę zapisać ranny udój mleka i możesz iść z Misiem do spisu pożyczki. - Właśnie mamy na ukończeniu Pakoszówkę - zameldowała księgowa - pozostały tylko Kuczmiaki. Na tę Pożyczkę Narodową ludzie dają różne kwoty - zauważyła. - A słyszał kierownik, jakie mamy nowości? - zapytała tajemniczo. - Słuchałem radia, ale nic specjalnego nie mówili - wychodząc ze stajni, odpowiedział Olszewski. - Przyleciał do mnie Dziunio Pieszy - kontynuowała księgowa -i mówi: Towarzyszko Mario, ostre pogotowie. Do Marczaków powrócił, jeżeli nie banderowiec, to na pewno nacjonalista. Stałem za płotem Sobosia i słyszałem, jak całkiem głośno mówił do swojej matki po ukraińsku, a stara - co każdemu mówi, że jest Polką- też do niego po ukraińsku howoryła. Olszewski zatrzymał się i poważnie popatrzył na księgową. - Już pięć lat obserwujemy tę rodzinę i wiemy, że są uczciwi, lojalni wobec Polski Ludowej. Jeżeli my ich uważamy za Ukraińców, to dlaczego nie wolno by im było rozmawiać po ukraińsku? Ten Dziunio co chwila jakieś sensacje przynosi. Teraz nawet ci, co lubią takie historie, mniejszą do nich przywiązują wagę. Proszę iść i zakończyć spis pożyczki, a u Marczaków zatrzymać się dłużej. Chyba nie muszę pouczać? - zakończył Olszewski. Księgowa razem z Michałem Dolnym zwanym „Misiem" poszła w kierunku skupiska domów zwanych „Kuczmiakami". Gdy weszli do sieni naszego domu, właśnie wychodziłem do Sanoka w celu zameldowania się w MO. - Budu na tebe czekaty. Koły ne budę tebe do obida, to budę znaczyty szczo tebe zatrymały - z troską mówiła do mnie matka. - Ne żuritłsia mamo, wsio budę dobre - pocieszałem. Wypowiedziane słowa Maria, będąc w sieni, słyszała dobrze. Chyba na moment zdawało się jej, że jest na Podolu, za Tarnopolem, we wsi Szczybalin. Ta sień była podobna do tamtej, na plebanii grekokatolickiego księdza, a głos który usłyszała, podobny do głosu 213 popowicza Wasyla. Odurzona tym wspomnieniem zapukała i weszła do naszej kuchni. Mimo woli pozdrowiła: - Sława Isusu Chrystu! - Sława wo wiky - odpowiedziałem. Niespodziewane najście takiej osoby i pozdrowienie religijne po ukraińsku zaskoczyło moją matkę. Księgową znała dobrze, spotykały się często w sąsiedztwie, na polu. Znała ją też jako pracownika społeczno - politycznego w Pakoszówce. Nie przypuszczała, że towarzyszka Maria zna język ukraiński. Misio poczerwieniał jak burak, bo nie spodziewał się tego po „towarzyszce". Matka rozpoczęła rozmowę: - Bardzo nam przyjemnie, że nas pani odwiedza. Syn wczoraj wrócił i właśnie teraz idzie zameldować się na milicji. - Ładziu, to jest pani Maria Marzeńska, księgowa z majątku, a to jest mój średni syn Włodek - przedstawiła matka. Witając się, pocałowałem księgową w rękę i zdawało mi się, że jakby za długo przytrzymała mojądłoń. Po cichu powiedziała: - Duże meni pryjemno. Patrzyłem na nią z zainteresowaniem. Z jej twarzy wyczytać można było pewną szlachetność charakteru, ale i ślady ciężkich przejść, cierpienie. Jej uśmiech wydawał mi się przeznaczony specjalnie dla mnie. Misio też się przywitał - nowocześnie potrząsnął rękę starej matki, do mnie zaś uśmiechał się ironicznie. - My tu do was w ważnej sprawie - urzędowo zaczęła księgowa. - Kończymy spis deklaracji na Pożyczkę Narodową. Jeżeli możecie, to proszę o podanie kwoty. Obywatel - tu zwróciła się do mnie -niech się nie śpieszy. Proszę zaczekać, a za godzinę z majątku do Sanoka pojedzie furmanka - będzie się można przysiąść. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nie znałem tej kobiety. Matka w tej chwili też nie mogła mi pomóc - zapraszała gości do pokoju, a wzrokiem dawała mi do zrozumienia, bym zrobił tak, jak chcę. Po chwili namysłu odpowiedziałem: - Właściwie miałem iść piechotą. Ale jeżeli w waszym wozie będzie miejsce, chętnie skorzystam. Księgowa zapisała 100 zł, które matka deklarowała na Pożyczkę Narodową i pożegnała się, a my z matką zaczęliśmy zastanawiać się, co mogło być powodem propozycji, którą mi poczyniła. 214 Maria prędko obeszła ostatnie domy i wróciła do majątku. Jak później mi opowiadała, po drodze pokłóciła się z Misiem, który czynił jej różne docinki na mój temat. Na dziedzińcu dworu, żeby nie budzić podejrzeń, wesoło zwróciła się do współpracownika: - Chyba rozumiesz, Misiu, o co mi chodzi? Muszę zdobyć zaufanie u tego banderowca i wtedy go rozpracujemy. Wierzę, że nie odmówisz mi pomocy. Powiedz Piotrowskiemu niech zaprzęga kasztany i jedziemy do Sanoka. Ja idę się przebrać. Maria dwa razy w życiu przeżyła tragiczną miłość. Pierwszą miłością był popowicz Wasyl, w którym zakochała się jeszcze w szkolnej ławce. Jednak za mąż wydano ją bez pytania o zgodę za kapitana KOP-u - Zygmunt Marzeńskiego, który ożenił się z nianie z miłości, ale z interesu. Był karciarzem i kobieciarzem. Po roku małżeństwa przyszła wojna. NKWD wywiozło ich w syberyjską tundrę. Dopiero tam uwierzyła mu i pokochała go. Kiedy sowieci zwolnili ich z łagru byli pełni nadziei, że po wojnie dobrze im się ułoży. Jednak nie było im to pisane. Gdy Zygmunt wpadł pod lód, chciała się za nim rzucić. Nie dali jej towarzysze niedoli. Szukała śmierci na wojnie, ale los ją oszczędził. Do tego czasu nie spotkała nikogo, komu mogłaby ofiarować swojąmiłość. Teraz jej serce znowu zapłonęło uczuciem do mężczyzny. Tym kimś byłem ja. Pomału wyszedłem na drogę. Długo nie czekałem. Podjechała furmanka ciągniona przez parę koni. Siedziała na niej księgowa i dwóch mężczyzn, w tym jeden furman. - Niech pan siada koło mnie - wesoło zapraszała Marysia. -Jakie pierwsze wrażenie po powrocie? Przywitałem się ze wszystkimi i usiadłem koło Marii, trochę zażenowany uwagą mężczyzny, który poufale zauważył: - Nawet ci Marysiu pasuje taka para. Konie ruszyły galopem i wyjazdowy wózek byłych dziedziców podskakiwał na nierównej, żwirowej drodze. Trochę oszołomiony spotkaniem nowych ludzi, pytania zbywałem ogólnikowo i - jak mówiła Maria - trudno mnie było rozruszać. Mężczyzna siedzący koło furmana był młody, małomówny i wścibski. Kilka razy zwrócił się do mnie ironicznie per „panie". Koło Sanoka Maria roześmiała się, pytając: 215 - Czy pan Włodek udaje? Naprawdę nie poznaje Misia Dolnego? Przecież wy obydwaj z Pakoszówki. Ciekawie przypatrzyłem się mężczyźnie, którego faktycznie nie poznałem. Jak mnie wywożono, był jeszcze w wieku szkolnym. - No, przywitajcie się jak znajomi - zachęcała pani Zofia - bo dotychczas j edziecie j ak obcokraj owcy. - Stańcie, Piotrowski, na tę uroczystość przywitania. Woźnica zatrzymał konie, ale nie spieszyłem się wstawać. Miałem pretensje do o wiele młodszego Misia. Jego docinki w czasie podróży i informacje z domu o Dolnych teraz powstrzymywały mnie przed zbytnią poufałością. Tym bardziej, że gdy wsiadałem, przedstawiłem się. Misio tylko ironicznie się uśmiechał. - No, wstańcie obydwaj, przecież nie będę was uczyła, j ak macie to robić - nalegała dalej Maria. - Ja już witałem się i przedstawiałem - powiedziałem chłodno, na co on odpowiedział: - Ja z „panem" Włodkiem nie mam powodu zaciągać bliższej znajomości, bo go bardzo dobrze znam. On cieszy się, że powrócił z tej swojej „Ukrainy", a z Pakoszówki Niemcy rozstrzelali osiem osób. Jedzie na milicję, to pewnie będzie miał coś do wyjaśnienia w tej sprawie, prawda kolego? Wy jesteście ode mnie starsi, kto temu winien? - złośliwie zakończył Misio. Milczałem. Nie spodziewałem się takiej napaści. Widząc pytające spojrzenie Marii, odpowiedziałem: - Mogę pani powiedzieć tylko tyle, że nie przypominam sobie, ażebym był kolegą którego bądź z Dolnych. Reszta - na milicji. - Co na milicji? - z ciekawością, głupio pytał Misio. - A to, że pan Włodek sam na milicji opowie to, co trzeba, a tobie nie musi mówić - śmiejąc się, Maria zakończyła niefortunne przywitanie. Furmanka zatrzymała się przy budynku kopalnictwa. Pożegnałem się z księgową oraz podałem rękę furmanowi. Misiowi rzuciłem krótkie „cześć". Po wysokich schodach wchodziłem do gmachu sanockiego Urzędu Bezpieczeństwa. Tu, w czasie okupacji mieściło się gestapo. W tych piwnicach gestapowcy męczyli swoje ofiary. 216 Wszedłem do korytarza. Gruba krata zamykała wejście. Podszedłem do okienka portierki i zgłosiłem, że przyjechałem ze Związku Radzieckiego i chcę się zameldować. Automatycznie otworzyła się żelazna krata i usłyszałem: „Wejdźcie". Dalej korytarz był ciemny. Tylko na końcu, w rogu świeciła się słaba żarówka. Nie było krzesła ani ławki, gdzie można byłoby usiąść. Ale niedługo czekałem. Z korytarza na pierwszym piętrze, mężczyzna ubrany po cywilnemu zawołał: - Proszę za mną! Budynek wzniesiony jeszcze za austriackich czasów miał wewnątrz wysokie, drewniane schody, którymi dotarłem na pierwsze piętro. Oczekujący mężczyzna zlustrował mnie od stóp do głowy. Otworzył mi drzwi pokoju i skinął, by wejść. W pokoju siedział mundurowy milicjant, który kazał mi usiąść na stołku i pokazać jakieś dokumenty. Podałem zaświadczenie z PUR we Wrocławiu. Milicjant po zapoznaniu się z dokumentem, zaczął spisywać dane personalne. Na pytanie jakiej jestem narodowości, odpowiedziałem, że ukraińskiej. Cywil, który cały czas stał przy oknie odwrócił się i powiedział :"Nie istnieje". - Kto nie istnieje? - zapytałem zdziwiony - przecież ja żyję. - Ukraińcy wyjechali, tu są sami Polacy - odpowiedział cywil. Jeżeli są sami Polacy, to dlaczego pyta o narodowość? - pomyślałem. On ciągnął dalej: - Widać, że was w Związku Radzieckim krótko trzymali i rozumu nie nagnali wam w to miejsce, co trzeba. Powiedzcie no, jak wam tam było. Podobno chwalicie, aleja wiem, że tak dobrze tam nie jest - powiedziawszy to cywil dał znać milicjantowi, żeby wyszedł, a sam usiadł na jego miejscu. Znalem już podejście śledczych jeszcze ze Związku Radzieckiego. Sam fakt, że oficer bezpieki zdradził, iż wie, jak wypowiadam się o Związku Radzieckim, dawał pewność, że ktoś z Pakoszówki mnie śledzi. Domyśliłem się, kto może być donosicielem z małej grupki osób, z którymi zetknąłem się do tej pory w Pakoszówce. - Jak jest w Związku Radzieckim, dobrze wiem, bo byłem tam sześć i pół roku. Tak jak w każdym kraju są zjawiska dobre i złe -zacząłem. 217 - Jakie złe zjawiska tam zauważyliście? — przerwał śledczy. - Związek Radziecki jest krajem dużym. Wy, obywatelu śledczy, mogliście być tam, gdzie było źle, a ja byłem tam, gdzie było nieźle. Nie mogę powiedzieć nic złego, bo w naszym łagrze źle nie było. - Wy przestańcie kręcić i odpowiadajcie jasno, o co pytają. Kręcicie, że było „nieźle", a więc było dobrze czy źle? Dlaczego było wam tak dobrze? - Mam tylko żal o to, że trzymano mnie w łagrze bez oskarżenia i sądu sześć i pół roku, poza tym wszystko było dobrze. - Jeżeli nie będziecie uczciwym i szczerze nie wyjaśnicie nam pewnych spraw, to na pewno otrzymacie oskarżenie i wyrok. Powiedzcie, do jakich organizacji należeliście w czasie okupacji? Kto z Ukraińców współpracował z Niemcami i kto wydał na śmierć ośmiu Polaków z Pakoszówki? - Obywatelu śledczy, do żadnej organizacji nigdy nie należałem. Z Niemcami, poza forszpanem, nie miałem żadnej styczności. Okoliczności śmierci naszych ludzi znacie lepiej ode mnie, gdyż zajmujecie się tym w śledztwie. Tak samo wiecie, kto współpracował z Niemcami. Jeżeli posiadacie jakieś dowody mojej winy i są one prawdziwe, to ja zawsze stanę do konfrontacji z tymi, co mnie oskarżają. Wierzę w sprawiedliwość Polski Ludowej. Jeżeli dla takich ludzi jak ja nie ma miejsca w kraju, to proszę mi wskazać inny kraj czy miejsce -ja chętnie wyjadę. Pomimo że mówicie, iż Ukraińcy nie istnieją, ja nie chcę być człowiekiem fałszywym i jeszcze raz twierdzę, że czuję się Ukraińcem - odpowiedziałem ze spokojem. - Wam nikt nie broni być tym, kim chcecie. Wyjeżdżać też nie musicie, ale musicie dać dowód swej lojalności - śledczy zmienił ton i wyczułem, że chce przez to coś osiągnąć. - W jaki sposób mam wykazać tę lojalność? - zapytałem. Ubek popatrzył na mnie uważnie, aleja również patrzyłem twardo w jego oczy. Starał się rozeznać, jaki materiał ma do wykorzystania, a ja chciałem okazać się jak najmniej przydatnym. Zapalił papierosa i zaproponował to mi. Odmówiłem, tłumacząc się, że nie palę. - Mam dla was propozycję - rozpoczął śledczy. - Damy wam lekką pracę. W zamian za to będziecie spotykać się z naszym pracownikiem, któremu przekażecie wszystko co nas będzie 218 interesowało. Po pewnym czasie, jak zdacie egzamin, możecie awansować do lepszej pracy. - A jaka to praca dla mnie miałaby być lekka? - No właśnie, gdzie chcielibyście pracować? - spytał. - Obywatelu śledczy - rozpocząłem po namyśle - chociaż nie jestem stary, ale jestem już bardzo zmęczony. Moje wykształcenie to pięć klas szkoły podstawowej. Myślę, że na lekką pracę nie posiadam kwalifikacji. Na pewno będę starał się o jakąś zwyczajną pracę. W swoim życiu nie miałem żadnej styczności z pracą policyjną, a na szpicla naprawdę nie nadaję się. - A to dlaczego? Szpiclem wam być nie każę, a współpracę z nami powinniście przyjąć jako zaszczyt. - Obywatelu śledczy, po pierwsze - Ukraińców nie ma, więc taka rola jest zbędna. Po drugie, Polaków nie mogę szpiclować, bo moje doniesienia mogłyby zostać uznane za stronnicze albo mściwe. Najważniejszym jednak jest to, że jestem człowiekiem wierzącym i moja wiara zabrania mi się taką pracą zajmować. Musiałbym księdzu na spowiedzi zeznać, że jestem na takiej służbie - trochę naiwnie, ale szczerze zakończyłem. Śledczy cały czas z coraz to większym zainteresowaniem patrzył na mnie. - Dlaczego mściwie donosilibyście na Polaków? Co złego oni wam zrobili? - Polacy nic mi złego nie zrobili, ale rozum podpowiada mi, że choćbym doniósł prawdę, ale niewygodną dla Polaka, to on by mnie zaraz posądził o zemstę. Polacy mają o Ukraińcach jak najgorsze wyobrażenie. - Czy wiecie, jakie straszne zbrodnie popełniały na Polakach ukraińskie bandy? To nie jest wyobrażenie, to są fakty. - Ja byłem trzy tysiące kilometrów stąd, w łagrze. Tam ukraińskich band nie było. Co one tu robiły, tego naprawdę nie wiem. - A teraz, gdy będą wam o tym mówić, będziecie wierzyć? - Tam gdzie dowiedzie się prawdy, wiary nie będzie potrzeba. Śledczy był już trochę zdenerwowany. Nacisnął alarmowy guzik i na ten sygnał powrócił znajomy milicjant. Oficer, odchodząc, powiedział: 219 - Z tego co od was usłyszałem, to nie bardzo widać, żebyście chcieli być lojalni wobec Polski Ludowej. Dajemy wam szansę i powinniście to przemyśleć. Spuściłem oczy i zamyśliłem się. Dziwiłem się, że to wszystko tak łagodnie przechodzi. W domu mówili mi, że na UB będą bić, bo tam - choćby za mc - zawsze Ukraińców biją. Ja natomiast spotkałem tu całkiem kulturalnego człowieka. Milicjant skończył już spis personaliów i poinfonnował, ażebym za dwa tygodnie zgłosił się po dokument tożsamości. Minęło kilka dni. Pewnego dnia wieczorem wracałem z pola i spotkałem na górze Kamionce starego Wasyla Kuczmę. Od tego człowieka -jeszcze przed wojną- dostawałem pierwsze egzemplarze literatury ukraińskiej. Wasyl ukształtował w dużej mierze mój patriotyzm. W czasie okupacji zawsze był przeciwny każdej skrajności i starał się o jak najlepsze stosunki z Polakami. Teraz spodziewałem się dowiedzieć czegoś więcej o obecnej sytuacji na tych terenach. Rodzina Kuczmów, mimo iż bardzo patriotyczna, w czasie okupacji nie była aż tak wciągnięta w politykę, jak Wasyl i ja. Po przywitaniu obydwaj rozglądnęliśmy się uważnie po terenie. Siedliśmy pod starym dębem, przez chwilę zachwycając się pięknem przyrody w ten spokojny letni wieczór. Odezwałem się pierwszy: - Powiedzcie stryku, co myśmy zrobili, że z nami tak postąpiono? Tyle wieków żyliśmy zgodnie z Polakami. Dzieliliśmy dole i niedole. Gdy tak na was patrzę, zastanawiam się, jakim sposobem tu zostaliście? Byliście jednym ze znanych ukraińskich aktywistów w naszej wiosce. Jesteście dla mnie jak ojciec. Brałem z was przykład przed wojną i w czasie okupacji. Proszę was, powiedzcie prawdę, co tu się stało? Wasyl słuchał, spuściwszy głowę. Niby nie płakał, ale łzy same lały się po jego obliczu. Z twarzy widać było, że jego umysł jakby wychodził z jakiejś zapaści. Zaczął mówić: - Włodziu, synu tej ziemi. Nigdy nie spodziewałem się, że wrócisz. Przed nikim innym tego bym nie powiedział. To co ode mnie usłyszysz, nie będzie jakąś oficjalną wersją historii, ale aktem oskarżenia i moją spowiedzią. 220 Spadło na tę ziemię coś takiego, że nie mieści się w głowach. Na niewinnych i spokojnych ludziach wyładowano całą nienawiść. Wiesz dobrze, że nasza organizacja jeszcze w czasie okupacji, wydała jasne zarządzenie, żeby z Polakami nie zadzierać, w niczym nie dawać powodu do wrogości przeciw nam i to było podstawą naszych stosunków w tamtym czasie. Po twoim aresztowaniu i zakończeniu wojny, na skutek propagandy komunistycznej, znaleźli się wśród biedniejszych Polaków tacy, których nęciły darmowe nadania ziemi dworskiej i plebańskiej. Młodsze pokolenie poczęło tworzyć milicję i różne zbrojne grupy rabunkowe, rozpoczynając grabieże i wypędzanie naszych ludzi. Do pomocy przysłano specjalne oddziały wojska. Wielu ludzi zamordowano, wielu poginęło w łagrach, w Jaworznie, w innych obozach i więzieniach. Mówią ludzie, że w Rzeszowie na zamku rozstrzelano około tysiąca młodych chłopaków, którzy poddali się do niewoli w czasie walk w Bieszczadach. Swego czasu wydumano i rozpowszechnia się teraz historię, że w Lalinie pogrzebaliśmy w czasie okupacji Polskę. Przecież sam pamiętasz, że w 1939 roku usypaliśmy tę mogiłę dla uczczenia pamięci tych żołnierzy, którzy nie wrócili z wojny. Na Zielone Święta przychodziła tam procesja i modliliśmy się za tych, którzy poginęli na wszystkich wojnach. Jesienią 1945 roku grupa młodych uzbrojonych ludzi z Niebocka i Grabówki rozkopała tę mogiłę. Szukali flaszki, w której Polska miała być zakorkowana i pochowana. Mówili, że jak znajdą, to wystrzelają cały Lalin. Takie głupoty mogą opowiadać tylko ludzie, którzy stracili wszelki rozsądek. Najgorsze jest to, że bredniami takimi posługują się nawet ci z wyższym wykształceniem. Przecież Polacy mają swoje państwo i żadna zakopana butelka, chociażby tam nawet i była, państwa im nie odbierze. Armia Powstańcza powstała w czasie wojny, a wojna sama w sobie jest bandyctwem i sprzyja przestępcom. Dlatego pod sztandarem tej UPA mogli znaleźć się też różni bandyci i zwyrodnialcy. Niestety, w ocenie jej działalności nie zrobiono żadnej selekcji i wyjęto spod prawa wszystkich żołnierzy. A przecież i my byliśmy świadkami, jak regularne jednostki wojska polskiego dopuszczały się zbrodni na niewinnych ludziach. Tak stało się w Pawłokomie i Zawadce Morochowskiej. 221 - Powiedzcie, jak w tym czasie zachowywało się starsze pokolenie Polaków? Przecież wiele rodzin było związanych pokrewieństwem z grekokatolikami - zapytałem. - Muszę ci powiedzieć, że dużo Polaków nam współczuło i według możności pomagało. Rodziny Ciupów, Adamiaka - „Maćka", Pisarza, Wroniaka- „Bomby", Dżugana „Koryndy", Kowali, Jaśka i Ludwika Piętro z Górki i jeszcze parę innych zachowywały się w tym czasie bardzo uczciwie. Będą zawsze wspominani jako dobrzy Polacy i ludzie. Ale było i tak, że gdy krzyczeliśmy o pomoc, to nikt z Polaków nam nie pomógł. Współczując, stali jednak na boku. Wielu, szczególnie z rodzin mieszanych, zachowywało się podle. Ilu poszło do komunistycznej milicji i UB! Byli wspólnikami polskich band rabunkowych, a młodsze pokolenie jeszcze dziś dobrowolnie i aktywnie zajmuje się szpiclowaniem i prowokacjami. Uważaj dobrze i nie dowierzaj nikomu. W naszej Pakoszówce obrabowano ostatnio pięć domów. Pobito i odebrano zdrowie Jaśkowi i Pawłowi Kapałowskim. Paweł po powrocie z Jaworzna został zabrany do UB w Sanoku i tam go tak zbili, że niedługo zmarł. - A jak broniliście się przed tym bezprawiem? - Przy każdym naszym domu zawieszony był dzwon alarmowy. Jak tylko pojawiła się banda, ktoś w niego uderzał, inni słysząc to bili w swoje dzwony. Napadnięta ludność krzyczała, wzywając ratunku. Tak było w nocy. Natomiast w dzień, gdy przychodziła milicja i woj sko, to mężczyźni, a szczególnie młodzież, musieli się chować. Kobiety za to prośbami targowały mniejsze straty. Kiedy doszło do akcji „Wisła", nic już nie pomagało. Wielu ludzi po prostu zamordowano. Ja zostałem, bo mam żonę Polkę. Jej rodzina w najgorszym czasie przechowywała mnie. Metryki moich pięciu synów przeniosłem z cerkwi do kościoła. Moje własne dzieci w tym kościele zostały wychowane w nienawiści do tego wszystkiego, co dla mnie było najświętsze. Przestał mówić, bo dławił go żal. Dłuższy czas siedzieliśmy i milczeliśmy. Na dębach kraczące wrony uczyły młode latać. Patrząc na tę scenę uśmiechnąłem się, zapominając na chwilę o usłyszanej przed chwilą tragedii. Przypomniało mi się, że kiedy byłem pastuchem, to na tej górze z innymi kolegami wykradaliśmy wronom jeszcze 222 nieupierzone pisklęta i piekliśmy je oblepione w glinie. Mięso był0 bardzo smaczne. Spojrzawszy znowu na Wasyla, powróciłCm ^0 smutnej rzeczywistości. Odezwałem się pierwszy: - Z hitlerowskimi Niemcami utrzymywały normalne st^yn^j wszystkie rządy przedwojennej Europy, w tym i Polsk;a La współpracę niektórych państw z Niemcami, również w czasie \vojny me obarczono winą żadnego narodu, z wyjątkiem ukraińskiego Przeciwnicy również przyznają, że gdyby nie było ukraii\s](jcj1 oddziałów zbrojnych, to o Ukraińcach mało by było słychać w świecie Oprócz OUN nie było u nas drugiej siły politycznej, która l^y tajj twardo stawiała sprawę niepodległości. Nie mogę natomiast zj>0(jzjć się z tym, że wy, ojciec swoim dzieciom, nie powiedzieliście twar(j0 kto oni i jakiej są wiary. Powinniście to teraz naprawić, dopóki dzjecj sąjeszcze niesamodzielne. - O, Włodziu! Tego już ode mnie nie żądaj. Ja już poddałem sje i więcej do takich rozmów nie powrócę. Nasze jest już ws^yg^ przegrane. Nie wywalczyliśmy nic prócz biedy i nieszczęścia, ch,ocjaz nas było blisko siedem milionów skupionych na terenie przedwqjennej Polski. Teraz, Włodziu, nas nie ma, tak przynajmniej wszyscy mówja Ja stary, zaczynam pomału wierzyć, że naprawdę nas nie ma. Dopiero wówczas pojąłem, jak straszna tragedia musiała ro2e„rac-się na tych ziemiach, skoro tak silnego ukraińskiego aktywjstę zmieniła się diametralnie. Chcąc dodać mu otuchy, powiedziałenr - Kuczma, zdawało się nam też, że Żydów już nie ma. A oni są i będą. Tak samo z nami. Mnie powiedziano na milicji, że nie istnieję a pod tym dębem jest nas już dwóch. Ja wierzę, że chociaż nasz naród jest rozproszony, nie zginie. Wszystko mija. Minął Hitler przyjdzie czas, że minie i Stalin. Naród zostanie, bo ma ducha a duch narodu jest niezniszczalny. - Pójdziemy, Włodziu, każdy w swoją stronę. Jakby mnie wywjezH może zachowałbym jakąś iskrę twojej wiary i nadziei. Ter^z tu wreszcie jest cisza. Mogę spać spokojnie i tego cichego snu nie zamienię na twoją wiarę. Wstaliśmy obydwaj. Byłem rozczarowany. Spodziewałem się ze wzmocni w mnie wiarę. Stało się inaczej. Podając mi rękę, prze^ jZy powiedział: 223 - Bądź zdrów, Włodziu. Niech twoje marzenia spełnią się, ale żebym ja już tego nie doczekał. Przebacz mi. Obaj przygnębieni rozeszliśmy się w zadumie. Po rozmowie z Kuczmą dyskretnie przeprowadziłem rozmowy z pozostałymi Ukraińcami z Pakoszówki. Do wysiedlenia we wsi pozostało siedemdziesiąt rodzin ukraińskich. Do ZSRR wyjechało trzydzieści siedem. Pięć przeniosło metryki do kościoła i było uznawanych za polskie. Jak najgorliwiej starały się przed ówczesną władzą wykazać swoją „polskość". Siedem rodzin przeniosło metryki potajemnie, mimo że starsze pokolenie w tych domach przyznawało się do swej narodowości. Jedenaście miało wybrane metryki z cerkwi, ale do kościoła ich nie zanieśli. Niektórzy z nich chwalili UPA, mając uciechę ze wspomnień, a także z tego, że Ukraińcy nie poszli z tej ziemi jak Żydzi - bez walki. Cieszyli się też, że większość członków UPA odeszła na Zachód i w czasie następnej wojny, która według ich życzeń miała nastąpić wkrótce, „UPA powróci z lepszymi sojusznikami niż Niemcy". Te rodziny były pod ścisłą obserwacją szpicli. Wszyscy nasi ludzie stawali się bardzo podejrzliwi i w rozmowie trudno było zgadnąć, czy mówiąprawdę. Przysięgę z imieniem Boga usunięto z życia publicznego, więc większość cyganiła i świadczyła fałszywie, mając na uwadze tylko swoją korzyść. Gdy później porównywałem uzyskane informacje, to z wszystkich ukraińskich rodzin pozostałych we wsi, tylko w czterech opowiedziano mi mniej więcej to samo. Nawet wersje niektórych zdarzeń opowiadanych przez dwóch moich braci różniły się między sobą. W powiecie sanockim prawie wszyscy Ukraińcy, których nie wysiedlono, poprzez chrzest i bierzmowanie oddali swoje dzieci kościołowi rzymskokatolickiemu. Dzieci te w szkole i w kościele były wychowywane na Polaków. Jeżeli dziecko na zewnątrz okazywało swoją inność, było szykanowane, wyzywane od rezunów, banderowców i innych. Nawet nauczyciele na wywiadówkach szkolnych potrafili ubliżać rodzicom, twierdząc że dzieciak jest niedorozwinięty, że matoł i tłumok, tłumacząc tym samym niskie oceny, jakie tym dzieciom wystawiano. Więc gdy w domu rozmawiano po ukraińsku, dzieci ze strachu płakały, histeryzowały, a rodzice dla świętego spokoju ustępowali i tym samym przyspieszali asymilację- 224 Niejednokrotnie bywałem świadkiem sytuacji, jak w ukraińskich domach rozmawiano ze mną po ukraińsku, ale tylko do momentu, gdy pojawiały się dzieci lub młodzi członkowie rodziny. Wówczas zaraz zmieniano język i treść rozmowy, jeżeli dotyczyła ona spraw ukraińskich. Trzeba jednak powiedzieć, że były na Podkarpaciu takie wsie jak: Mokre, Szczawne, Kulaszne i Komańcza, w których żyły większe skupiska ludności ukraińskiej i oni tak łatwo nie poddawali się procesowi asymilacji, a zamieszkała tam ludność ukraińska miała większą odwagę w manifestowaniu swojej odrębności w religii, tradycji i kulturze. Jednak w tym czasie w Pakoszówce i innych wsiach Podkarpacia, przez ciągłe szczucie i zastraszanie („będą wyganiać", „wywiozą", „aresztują") oraz przez wygodnictwo („dla świętego spokoju") ludność ukraińska, która nie wyjechała, zasymilowała się. Nawet moi koledzy, którzy powrócili z łagru, wychowywali dzieci na Polaków. Pozostało jedynie przywiązanie do tradycji oraz zwyczajów. W większości domów obchodzono potajemnie święta ukraińskie według kalendarza juliańskiego. Wigilie czy też paschalne śniadania urządzano przy zasłoniętych oknach. Mimo to uroczystości te były zakłócane najściami szpicli czy też wsiowej milicji. Pod byle pretekstem dzieci niedalekich sąsiadów brutalnie wchodziły do domu i później publicznie wyśmiewały, że „jeszcze nie wybili im z dupy Ukrainy". Często też Ukraińców bito bez litości. W Pakoszówce spolonizowała się cała pozostała ludność ukraińska: czteiy rodziny Marczaków, cztery Wengrzyniaków, cztery Kuczmów, sześć Kosarów, trzy Kocyłowskich, dwie Piszyków, trzy Dżuganów, dwie Mokryckich i jedna Romańczyka. Stworzono w tym czasie tak nieznośną atmosferę, że jeżeli nie wyjechałbym do Sanoka, to sam też na pewno nie wytrzymałbym tych nacisków. Pakoszowscy Polacy, często nawet krewni, przy każdej okazji przekonywali: - Chciałeś być Ukraińcem, trzeba było wyjechać. Teraz wszystko już przepadło, tego nie zmieni żadna siła, a Pan Bóg pewnie zapomniał, że ma pod sobą ziemię. Gdy Gomułka doszedł do władzy, młode pokolenie Pakoszowian było już w końcowym stadium asymilacji. Dramatem dla nas był 225 brak pozwolenia na otwarcie chociażjcdnej cerkwi greckokatolickiej. Ludność była zalękniona i nieprzygotowana, żeby w swoim interesie przejść do cerkwi prawosławnej. Jedynie starsze pokolenie wspomagało cerkiew. Na przykład jeszcze w 1966 roku z Pakoszówki pojechało do Dobrej pięć furmanek po drzewo na remont sanockiej cerkwi. Kler rzymskokatolicki ogólnie też był przeciwny otwarciu cerkwi grekokatolickiej. Osobom starszym na ogół nie przeszkadzano, ale dziećmi ściśle się „opiekowano" i nie pozwolono na żaden wyłom w sprawach wyznania. Niezadługo po moim powrocie z łagru, chciałem koniecznie odwiedzić swoją wioskę parafialną- Lalin. Według zwyczaju, po tak długiej nieobecności obowiązkiem było odwiedzić groby ojca i dziadków, którzy spoczywali na tamtejszym cmentarzu. Sytuacja we wsi była w tym czasie nadal niepewna. Prowokacyjne zaczepki szpicli, ich brutalne nachodzenie i przesiadywanie pod naszymi oknami podtrzymywało atmosferę strachu i niepewności. Tym bardziej, że spośród sześciu byłych łagierczyków, trzech - nie wiadomo z jakich powodów - nie powróciło do domu. W Rzeszowie zatrzymano bowiem Włodka Kuczmę, Staszka Kocyłowskiego i Kostka Kosara i trzymano ich w więzieniu do września 1951 roku. W tym czasie we wsi parę osób chciało coś na nich znaleźć. Pomimo próśb mamy i brata, którzy radzili, bym za dużo się nie pokazywał i na razie nie chodził do Lalina, w któreś niedzielne popołudnie poszedłem zobaczyć, jak wygląda moja parafialna wioska. Nie pozostał tam ani jeden dom, choć przedtem było ich przeszło dwieście osiemdziesiąt. Pozostała tylko cerkiew i sady. Okazało się, że w 1945 roku, po wyjeździe mieszkańców Lalina do ZSRR, wioska została spalona. Siadłem na miedzy „z górki" i zapłakałem; kolejne piękne wspomnienia pokrył popiół i zarósł burzan. Wspominałem, jak przez nieduży las - „Kozubówkę" - biegałem boso do cerkwi. Tu, w Wielki Czwartek, późno wieczorem, po Strastiach, często kołatkami, które miał każdy chłopak, tłukliśmy rówieśników z Lalina, którzy wołali za nami: „Polaczyska!". Tu też w latach młodzieńczych, po „majówkach" w cerkwi, rodziły się moje pierwsze tęsknoty i miłostki. Tu w tej „wiosce zabitej deskami, gdzie diabeł powiedział dobranoc", pakoszowska Straż Pożarna - w niej i ja - w cerkwi 226 trzymała straż honorową przy Bożym Grobie. W czasie okupacji tu rozkwitał nasz patriotyzm i marzenia wolnościowe. Dziś z tego wszystkiego pozostało mi tylko bolesne wspomnienie, a w uszach słyszałem straszliwe słowa starego Kuczmy: „Nas nie ma!". Na cmentarzu zapaliłem świeczki na grobach mego ojca i dziadków. Usta szeptały modlitwy za zmarłych, ale myślami byłem daleko w przeszłości. Widziałem uroczyste procesje, które odbywały się tu na święta wielkanocne. Zbieraliśmy się całymi rodzina i wesoło śpiewaliśmy „Chrystos Woskrcs" („Chrystus Zmartwychwstał"). Tym śpiewem, tym krzykiem, chcieliśmy przekonać siebie i zmarłych, że czeka nas Zmartwychwstanie. Starzy ludzie mówili, że dawniej młodzież urządzała hajiwki. Były to piękne zabawy młodzieży, które wywodziły jeszcze z czasów pańszczyźnianych, kiedy to niektóre cerkwie były puszczane przez panów Żydom w arendę (tak jak karczmy). Ludność ruska za odprawianie nabożeństw w cerkwi musiała płacić Żydom tzw. czynsz Zelmana. Właśnie w tych zabawach przedstawiano między innymi i „Zelmana". Niestety, na kilka lat przed wojną ten piękny zwyczaj został z cerkwi na tych terenach usunięty. W jego miejsce weszły nowe, łacińskie obrzędy. Przypomniałem sobie też, jak o hajiwkach opowiadała stara Bonicha napotkana na tym cmentarzu w czasie którychś świąt wielkanocnych, gdy z matką nawiedzaliśmy grób ojca. Młodzież tańczyła takie „hajiwki", gdy była jeszcze małą dziewczynką. Kiedy nastał nowy proboszcz ksiądz Trześniowski, zabronił śpiewać o tym „Zelmanie", ponieważ „Zelman" był Żydem. Samą zabawę ksiądz nazywał pogańskim zwyczajem. Wprowadził natomiast łacińskie święta: Bożego Ciała, Serca Pana Jezusa i majówki. Bonicha mówiła też, że dawniej starzy ludzie wynosili i zostawiali na grobach kawałki poświęconej bułki („Paschy"). Ptaki, spożywając ten chleb, pięknie nieboszczykom śpiewały. Niektórzy wierzyli, że w tych ptaszkach mogą być dusze zmarłych i podzielenie się z nimi chlebem paschalnym jest spotkaniem z bliskimi, którzy od nas odeszli. Jeszcze niedawno temu w Rosji i na Ukrainie (w Łuhańsku) byłem świadkiem kultywowania tego dawnego zwyczaju. 227 Po tych wspomnieniach pomodliłem się, patrząc na cerkiew, która - jakby pochylona - stała zamknięta. Drogą zarośniętą zielskiem doszedłem do szerokiego jaru, który łączył Lalin z górną i środkową częścią Pakoszówki. Tam też zobaczyłem mężczyznę w średnim wieku. Był nim Julian Sołecki, który zamieszkał w domu po Piotrze Wenhryniaku, którego rodzina wyjechała do ZSRR. Ten drewniany dom stał za kościołem w środkowej części Pakoszówki. W 1946 roku Sołecki powrócił wraz z rodziną z Francji, gdzie przebywał na emigracji zarobkowej od 1932 roku. We Francji zapoznał się z marksizmem i był ideowym komunistą. Do Pakoszówki powrócił z powodu swojej żony Hani, która była siostrą Piotra Wenhryniaka. Życie tej rodziny miało swoją romantyczną przeszłość. W 1932 roku młody, przystojny Julian zakochał się w pięknej Hani, której rodzina nie chciała wydać za ubogiego fornala, do tego podobno już żonatego. Zakochani zmówili się ze sobą i uciekli na Śląsk. Wbrew woli rodziny, w cerkwi prawosławnej w Sosnowcu wzięli ślub. Po niedługim czasie wyemigrowali do Francji. Hania, gdy dowiedziała się, że jej rodzinę wysiedlono, wróciła z mężem i dziećmi do rodzinnego domu. Teraz towarzysz Julian pracował na odpowiedzialnym stanowisku partyjnym w Sanoku. Znany był z uczciwości i sprawiedliwości. Jego komunistyczne przekonania nie były jednak pochwalane przez większość mieszkańców Pakoszówki. Sołecki, pasąc krowy, zobaczył mnie z daleka. Rodzinę naszą bardzo poważał, szczególnie za otwartą postawę, nawet w bardzo trudnej nieraz dla nas sytuacji. My natomiast mieliśmy bardzo szerokie powiązania rodzinne w całej wiosce i broniąc nas przed władzami, Sołecki zjednywał sobie sympatię całego klanu Marczaków. Od rodziny otrzymałem informacje, że w potrzebie jest godny zaufania. Sam bliżej go nie znałem. Niespodziewane spotkanie postawiło mnie w trudnej sytuacji, tym bardziej, że witając mnie, przeszedł od razu na „ty". Jak mi później powiedział, miał o mnie informacje od pracowników UB. Dostał także instrukcje, jak ma ze mną postępować oraz polecenie wzięcia mnie pod swój dozór. Nic mówiąc o tym nikomu, opracował sobie własną koncepcją postępowania ze mną. - Bardzo się cieszę, Włodziu, że wróciłeś szczęśliwie - powiedział - ale także tym, że spotykamy się po raz pierwszy tak, iż nikt nas tu nie widzi. Na pewno mówiła ci o mnie matka. Bardzo chciałbym porozmawiać z tobą, a tu trafia się niespodziewanie dobra okazja. Zaczekaj chwileczkę, przypnę krowy i jeżeli mi ufasz, to bardzo proszę cię o tę rozmowę. Nic mogłem mu odmówić. Od chwili mojego powrotu minęło już kilka dni i do tego czasu nic znalazłem człowieka, któremu mógłbym zaufać. Poza tym spodziewałem się, że będąc na poważnym stanowisku partyjnym, może mi coś wyjawić z planów władz w stosunku do mnie. Nastawiony podejrzliwie, byłem także ciekawy. Sołecki przywiązał krowy, aby pasły się w lepszej trawie, pościelił na ziemi podniszczony płaszcz, na którym obaj usiedliśmy. -Znam, Włodziu, całą twoją rodzinę-rozpoczął Sołecki. -Mam przeczucie, że mogę ci ufać. Pochodzisz z rodziny uczciwych ludzi i życie dało ci na pewno dobrą szkołę. Ja jestem komunistą z przekonania. Całe swoje dorosłe życie walczyłam i dalej walczę 0 wolność człowieka i o sprawiedliwość. Swoje młode lata przeżyłem w obcych krajach, pracując na chleb dla żony i dzieci. Niestety, dzisiaj tacy ludzie w mojej ojczyźnie są podejrzani. Do partii weszli karierowicze. Trwa czystka, usuwają uczciwych. Prawo jest nagminnie łamane. Boję się o los żony i dzieci, tak więc staram się nie podpaść i nie wzbudzać podejrzeń. Okazuję swą lojalność tym, którzy na nią nie zasługują. Zgodziłem się współpracować z Urzędem Bezpieczeństwa. To co głosi ideologia komunistyczna, zostało w tym kraju wypaczone. Zamiast wolności, mamy system policyjny. Trzy lata temu aresztowano pierwszego sekretarza naszej partii - Gomułkę, a także wielu uczciwych ludzi. Każdy teraz jest podejrzany i każdego się śledzi. Doszło już do tego, że niektórzy ojcowie szpielują swoje dzieci, a one na odwrót - donoszą na swoich rodziców. Niektórzy chcą być nadgorliwi i dopuszczają się prowokacji lub donoszą nieprawdę. Przedtem Urząd Bezpieczeństwa zajęty był Ukraińcami 1 Niemcami, teraz zabrali się także za Polaków i - co najgorsze - za uczciwych ludzi. Ukraińców też niepotrzebnie wszystkich stąd 228 229 ¦ ,diono. Ziemia leży odłogiem i nie mają kim zasiedlić. Teraz, WyS'd u jeżeli zawiodłem się na tobie, to idż sobie. Możesz donieść do UB, na pewno zyskasz zaufanie i będzie ci się żyło lepiej. mmn] szc nie wierzę, ale sumienie mam i ono często mnie gryzie. ^ k in° iciebic b(?dzie gryzło- Jeżeliś mi jednak zaufał, to opowiedz bie alc Prawde-- Jak tam i"zeczywiście w ty™ ZSRR jest? ° ^Słuchałem go uważnie, ale byłem podejrzliwy. Przypominałem . sytuację w Rosji. W łagrze nauczyłem się, że nie we wszystko S ależy wierzyć i nie wszystko powtarzać. " pair>i Trzy kroki wzdłuż i jedenkrok w poprzek. Nowe mieszkanie. Siedziałem sam pewnie ze dwa tygodnie i nikt mną się me interesował. Modlitwa pomagała mi odganiać złe myśli. ~nvtm W pamięci miałem parę wierszy l^**f^2ZZ po cichu zacząłem Wierszować tę swoją niedolę poświęcając to „Ukochanej żonie i córeczce" Rej. Leć piosenko moja leć. Leć na skrzydłach duszy mej. Może kiedyś wrócę znów, Tu mi będzie lżej. Tu za kratami więzienia koją się moje wspomnienia. Hen, daleko jest ma chatka i w niej stara matka. Tam żona ma i dziecina, każdy wieczór mnie wspomina Kiedy wróci mąż z więzienia? A on na Mokotowie lata swoje liczy. W grubych murach więzienia, gimnastykę ćwiczy. Mokotów! Ciebie zbudował biały car. Mokotów! Tyś pozostał, 290 Gdy Warszawa w gruzy padała, Mokotów! Ciebie przeklęli grzeszni i święci. Ja ciebie też przeklinam, bo skrócić życie mam chęci. Haneczko! Me dziecię ukochane, Choć jeszcze nie widziane. Ja Ciebie widzę, gdy śnię, O Ty! Sieroce dziecię me. Gdy wrócę, a będą to długie lata, Może nie zechcesz wierzyć, że ja Twój tata? Dziś Kochane śpijcie. Za swego ojca sny piękne śnijcie. On już przestał, nie płacze, gdyż uwierzył w swe życie tułacze. Pewnego razu przyszła do mnie jakaś komisja. Jeden wojskowy i trzech cywili. Pytali, czy mam jakieś zastrzeżenia do protokołu mojego oskarżenia. Stwierdziłem, że tak i zapytałem kiedy będą mnie sądzić. Odpowiedzieli, że sąd odbędzie się w krótkim czasie. Dali papier i ołówek i kazali napisać swoje uwagi do protokołu oraz zażalenie do Prokuratury Generalnej. Tak też zrobiłem. Napisałem, że będąc uczciwym człowiekiem, wierzyłem, że takim jest również mój śledczy. Protokołu nie czytałem, bo nie miałem okularów. Wierzyłem, że napisał go według mojego zeznania. Tymczasem teraz, gdy protokół przeczytałem, zauważyłem, że moje wypowiedzi zostały niewłaściwie streszczone. Poza tym wiele razy poddawany byłem naciskom moralnym i w depresji mówiłem to, co chciał usłyszeć śledczy. W sądzie będę twierdził, że w protokole napisano nieprawdę. Po kilku dniach zawołano mnie do śledczego w randze kapitana. Było tam u niego jeszcze czterech innych panów. Wśród nich mój śledczy z Rzeszowa, porucznik Ryba, który przeczytał mój protokół spisany w Rzeszowie. - Co macie do powiedzenia na temat tego protokołu? Czy poznajecie tego oficera, co protokół czytał? - Tak, poznają. Jest to jeden z tych, którzy prowadzili śledztwo w Rzeszowie. Protokół napisany jest niejasno i dwuznacznie. Nie odpowiada prawdzie. - Czy bito was w śledztwie? - Nikt mnie nie bił, ale doprowadzano mnie często do depresji, nie dając mi spać i szantażując mnie. Nie dawano mi na przykład listów od rodziny, a mówiono, że takie są i otrzymam je wtedy jak przyznam się do wmawianej mi nieprawdy. - Dlaczego wobec tego podpisaliście protokół? - Uwierzyłem w uczciwość śledczego i podpisywałem bez przeczytania. - Posądzacie tego oficera o nieuczciwość? - Ja nikogo o nic nie posądzam. Obecny tu oficer śledczy z Rzeszowa, na pewno jest człowiekiem uczciwym, ale protokół pisał tak, jak sam tę sprawę rozumiał. Na pewno trzymał się zasad i instrukcji swoich władz nadrzędnych. Po tych pytaniach jeden z cywili rozdarł mój protokół na cztery części i wrzucił do kosza. Spisano uzasadnienie tego czynu i zapisano moje nowe zeznanie, które wiele wyjaśniało na mojąkorzyść. Miałem już okulary, przeczytałem protokół i podpisałem. Jeden z cywili powiedział: - Od tej chwili jesteście oskarżeni z paragrafu 18-29. Będzie was sądził sąd wojewódzki dla miasta stołecznego Warszawy. Macie obrońcę? - Mam, adwokata Nitkę z Rzeszowa. - Starajcie się z nim skontaktować, bo za 21 dni będzie rozprawa. Napisałem list do żony, żeby załatwiła jego przyjazd do Warszawy. Za niedługo zjawił się u mnie. Zaraz też zaczął mnie straszyć, że moja sytuacja jest bardzo trudna. - Pan popełnił wiele złego i moja obrona będzie bardzo trudna. - Może mi pan wymieni co, bo w protokole stoi tylko, że pomogłem swojemu bratu, do czego mam moralne prawo. - Moralne prawo nie istnieje. Aktywnie działał pan we wrogiej antypolskiej organizacji. - Panie mecenasie! Oskarżać mnie będzie prokurator, a panu żona zapłaciła za to, żeby mnie pan bronił. Pan mnie ma pouczyć, jak ja mam z tego wyjść. I proszę powiedzieć mi, na co powinienem się przygotować. - Jeżeli skażą pana na 10 lat, to będzie to dla nas wielki sukces. - W takim razie proszę, by powiadomił pan moją żonę, że rezygnuję z pana. Będę bronił się sam. Niech więcej pieniędzy pan od niej nie bierze, bo w przeciwnym razie, gdy wyjdę, zaskarżę 0 wyłudzenie. - Nie widzę możliwości, żeby pan wyszedł przed moją śmiercią. Pożegnał mnie bez podania ręki. - Na pewno jeszcze pana zastanę! - krzyknąłem za nim. Zgłosiłem się do śledczego i poprosiłem o obrońcę z urzędu. Dano mi duży spis warszawskich adwokatów i kazano mi sobie jednego wybrać. Wybrałem pierwszego na literę M. Dziś nie pamiętam już jego nazwiska. Po trzech dniach przyszedł do mnie. Był to miły człowiek w średnim wieku. Przeprowadził ze mną rzeczową rozmowę 1 podpisałem mu pełnomocnictwo na moją obronę, zaznaczając jednocześnie, że mimo tego, iż jest obrońcą z urzędu, powiadomię żonę i ona wypłaci mu stosowne honorarium. - Będę pana bronił jednakowo, czy pan mi da jakieś honorarium czy też nie. Teraz idę z pełnomocnictwem do sądu i zapoznam się z pańskim zeznaniem i oskarżeniem. Myślę, że jeszcze dzisiaj spotkamy się. Do dnia procesu odwiedził mnie jeszcze trzy razy. Niedługo po przewiezieniu mnie do więzienia na Mokotowie, odbył się mój proces. Prokurator zarzucał mi zdradę Polski Ludowej, współpracę ze szpiegami i żądał dla mnie osiem lat więzienia. 1 Częściowo zapamiętałem mowę mojego obrońcy: - Wysoki Sądzie! Już trzeci miesiąc sądzi się tych ludzi. Dzisiejsza ofiara jest jedną z tych nieświadomie wciągniętych w prowokacje wrogiej machiny. Mój klient pochodzi z rodziny, która zawsze była Polsce wierna. W 1939 roku dwóch jego braci walczyło w obronie Polski przeciw faszystowskiemu najeźdźcy. Bez oskarżenia i wyroku sądu pracował w kopalniach Związku Radzieckiego. Ponieważ był 'niewinny, pozwolono mu wrócić do Polski, zamieszkać w swojej rodzinnej miejscowości. Dwa miesiące po powrocie spotkał się ze 292 swoim bratem, który musiał się ukrywać. Czy mógł postąpić inaczej? Czy nie mógł pomóc swemu niewinnemu bratu? Chyba wielu z nas, zgadza się z tym, że miał moralne prawo tak postąpić. Obywatel prokurator zarzuca mu współpracą ze szpiegami. Dowodu takiej winy śledztwo nie wykazało. Oskarżony cały czas dobrowolnie i uczciwie udowadniał, że jedyną jego troską było pomóc przejść bratu na uczciwą i legalną drogą życia. Wysoki Sądzie! Sądzimy dziś niewinną i nieświadomą osobą, ofiarą tych trudnych czasów. Mimo woli przychodzi mi na myśl takie pytanie: Co dała takim jak on nasza ludowa ojczyzna przyjmując ich za swoich obywateli? Może szkoły? Nie. Może wolność? Bycie sobą? Też nie. Niestety, poza rozprawą sądową my nie oferujemy im nic. W tym momencie prokurator ostro replikował, a sądzia upomniał adwokata, żeby trzymał się istoty sprawy. - Tak jest Wysoki Sądzie! Mowa moja nie jest długa, ale konkretna. Śledztwo nie wykazało żadnych dowodów winy. Dlatego wnoszę o uniewinnienie mojego klienta. Po czterdziestu piąciu minutach sąd ogłosił wyrok w mojej sprawie. Za to, że nie zgłosiłem faktu ukrywania sią brata i jego kolegi, którzy działali na szkodę PRL, sąd zasądził mi trzy lata pozbawienia wolności, odliczając jeden rok na mocy amnestii. W uzasadnieniu podano, że: „Obywatel ma obowiązek donosić". Prokurator zgłosił rewizję procesu. Mój obrońca też zapowiedział rewizję. Po rozmowie dano mi możliwość kontaktu z żoną, ale mogliśmy się jedynie słyszeć. Podziękowałem za takie „widzenie". Żona narobiła krzyku i wtedy przeprowadzono mnie do innego pomieszczenia rozmównicy, gdzie była matowa szyba, przez którą widać było tylko sylwetką człowieka. Zamieniłem z nią parę słów. Cały czas stał nade mną konwojent. Nie mogłem dalej rozmawiać w ten sposób. Skłamałem żonie, że boli mnie żołądek i muszą odejść. Podała mi paczkę w której było to, o co prosiłem w liście: cebula, czosnek i smalec. Na drugi dzień po rozprawie dokooptowali do mnie kapitana statku żeglugi morskiej „Jarosław Dąbrowski", którego nazwiska już nie 294 pamiętam. Wiem tylko, że mieszkał w Gdyni przy ul. Kościuszki 20. Też był już po wyroku. Został zamieszany w sprawą swojego siostrzeńca, Milera, który na tym statku był oficerem politycznym. Siostrzeńca obwiniano o szpiegostwo. Był to okres wielkiej „szpiegomanii". Opowiadał, że do 1947 roku służył na angielskich okrętach wojskowych. W minionym roku ze statkiem „Jarosław Dąbrowski" był internowany na Tajwanie. Miło się z nim siedziało. Na Sylwestra 1955 roku mego kolegę zwolnili do domu. Zostałem przeniesiony do ogólnej celi, w której siedziało więcej jak dwadzieścia osób. Wśród nich był pułkownik, późniejszy generał, Jan Mazurkiewicz - legendarny „Radosław". Siedzieli także: pułkownik Gorazdowski, Jachniak - dyrektor Ministerstwa Handlu Zagranicznego, pięciu księży, a miądzy nimi jeden bardzo wesoły ksiądz kapelan z BCh. Z tej samej sprawy co ja siedzieli znani z Rzeszowa Jarosław Lupa i jego szwagier Marciniszyn oraz trzech z siedmiu głównych oskarżonych w tej sprawie: Piotr Hojsan ps. „Woron", Bohdan Łycholat i Eugeniusz Ptasznyk. Wszyscy trzej mieli wyroki śmierci. Był także jeden akowiec z Lublina z wyrokiem dożywocia. Przychodząc, według zwyczaju oddałem starszemu celi całą paczkę, którą dostałem od żony. Starszy dwie części tych produktów podzielił między wszystkich więźniów, a jedną trzecią oddał mnie z powrotem. Zapytał, za co siedzę. Odpowiedziałem, że ze sprawy Kamiński-Hojsan. - No, to tu są sami znajomi. To jest pan Hojsan - pokazał na ^Piotra. - Bardzo przepraszam, ale choć jestem z tej sprawy, osobiście panów nie znam - odpowiedziałem. t Grupka polska po cichu coś ze sobą rozmawiała, po czym starszy celi znów zwrócił się do mnie: - Ponieważ większość znajdujących się tu więźniów otrzymuje paczki i poza tym ma wypiski, a więźniowie Ukraińcy nie mają do tego prawa, proszę tę paczkę podzielić między siebie. Pan należy do tej grupy, niech więc pan te produkty podzieli. . - Jeszcze raz przepraszam, ale nie wiem, kto tu jest Polak a kto Ukrainiec, dlatego bardzo proszę, niech pan starszy podzieli to według własnej woli. 295 Pułkownik Mazurkiewicz podszedł do starszego celi, zabrał produkty i dał Hojsanowi. - Weź, Piotrze, i podzielcie się wszyscy trzej -powiedział. Hoj san podzielił produkty na trzy równe części i głośno podziękował mi za nie. Dalej udając, że ich nie znam, z uśmiechem powiedziałem. - Chyba drugi raz nie będą mnie sądzić? Kiedy przechowywałem brata i dałem mu jeść, dostałem trzy lata. Po paru dniach pomyślałem sobie, że nie uchodzi, abyśmy dalej niemądrze się zachowywali. Przy obiedzie zaczęliśmy głośno rozmawiać na różne tematy i zachowywaliśmy się jak współwięźniowie w jednej sprawie. Każdego dnia po apelu i śniadaniu więźniowie uprawiali gimnastykę i spacerowali po długiej celi. Spacerowaliśmy przeważnie po dwóch. Wychodziliśmy także na spacer na zewnątrz, codziennie o godz. 10.00. Tam mogliśmy spacerować tylko w pojedynkę, gęsiego. Pomimo tego można było sobie porozmawiać. Po kilku dniach byłem dobrze zorientowany co do przyczyn tych wszystkich aresztowań i procesów. „Prowidnyk" ukraińskiej organizacji antybolszewickiej o pseudonimie „Zenon", był zdrajcą, a nawet można powiedzieć prowokatorem NKWD na terytorium Polski. Gdy Kamiński z Hojsanem go zdekonspirowali, ten całą organizację wydał komunistom - polskim i sowieckim. W lutym 1956 roku zostałem wezwany do śledczego. Był to młody oficer w stopniu porucznika. Nie był chyba Polakiem, bo rozmawiał grubym, rosyjskim akcentem. Zaraz na początku chciał mnie zastraszyć. - Bydziecie sundzeni drugij raz, buście zyznali niprawdu. -Nie obawiam się drugiego sądu, bo nic mi więcej nie udowodni od pierwszego. Ja zeznałem całą prawdę. - Wasz brat żyje i tu się znachodzi. Na chwilę oniemiałem z wrażenia i nie wiedziałem, czy cieszyć się czy smucić. Najprostsza odpowiedź sama przyszła mi do głowy. - Jeżeli to prawda, to chwała Bogu. Mnie powiadomiono, że nie żyje. - Pójdziemy go zobaczyć? Wyszedłem z nim na więzienny korytarz. W jednych drzwiach uchylił mi judasza. Zobaczyłem niedużą celą i w niej dwóch więźniów. Nie było tam mojego brata, choć jednego z nich poznałem. Był to Jan Seńko, pseudonim „Sierżant", który swego czasu przebywał u mnie jako kurier. Chwilę popatrzyłem i pokiwałem głową, że tych ludzi nie znam. Wróciliśmy do miejsca przesłuchań. - Marczak, przestańcie kłamać, że go nie znacie. On was zna i całkiem inaczej opowiada o waszej „pomocy", a raczej o szerokiej współpracy. Jesteście wezwani na świadka w sprawie Seńka Jana - „Sierżanta". Powiedzcie, co o nim wiecie. - Obywatelu śledczy, spotykałem się tylko z moim bratem i żadnego Seńka me znam. Jeżeli on mówi o mnie, że mnie zna, to być może opowiadał mu o mnie mój brat. Możliwe, że był w nocy z bratem w kopalni w Zabłotcach. Było ciemno i ja go na tyle nie widziałem, żeby dzisiaj go poznać. - On mówi, że to wcale nie było w kopalni, tylko w waszej stodole. Nosiliście im jeść, wynosiliście wiadra, do których oni srali. Zachodziliście do ich kryjówki i dużo z nimi rozmawialiście. Powtarzam tylko to, co on mówi. Teraz wy zdobądźcie się na szczerość i zeznajcie, o czym rozmawialiście. Ja to wiem, tylko chcę się przekonać, czy „gawaritie prawdu". - Od początku, dobrowolnie, zeznawałem prawdę. Teraz też. Tych ludzi, których mi pokazywaliście, nie znam. Jeżeli ktoś z nich o czymś takim mówi, to zmyśla. V - On was podaje za świadka i na sądzie mogą postawić wam zarzut fałszywego zeznania, za co grozi wam dodatkowa kara. Zaszkodzicie także swojemu bratu, który zeznaje całkiem co innego. ' - Mogę świadczyć tylko prawdę, nie potrafię zmyślać. Na zakończenie kazał mi podpisać zeznanie świadka. Gdy odchodziłem, jeszcze raz mi powiedział: „Wasz brat naprawdę żyje". Zacząłem mu wierzyć. Powróciłem do celi. Opowiedziałem o wszystkim Hojsanowi. Był bardzo zdziwiony tą wiadomością. Pytał, czy jestem pewien, że -poznałem Seńka. Byłem tego pewien. Doszliśmy do wniosku, że skoro nie pokazali mi brata, to pewnie nie żyje. 296 297 N Na drugi dzień do tego samego śledczego zawołali Hojsana. Gdy powrócił, też twierdził, że poznał Seńka i tak też powiedział w zeznaniu. Będzie występować w sądzie w roli świadka. Zaproponowałem Piotrowi, żeby nasi korzystali z mojego smalcu, który stał na oknie. W razie czego mieli powiedzieć, że brali bez mojej wiedzy, a ja nic nie mówiłem, bo się ich bałem. Z początkiem marca wywołano mnie na rozprawę do sądu. Czekałem na korytarzu i zobaczyłem wchodzącego Seńka. Udawałem, że nie interesuję się wchodzącym. On jednak przechodząc koło mnie, powiedział: - Zdrastwuj. Ot, baczyte, de my zustriłysia. (Dzień dobry. Widzicie, gdzie spotkaliśmy się). - Co pan się do mnie przyczepia. Ja pana nie znam. Co złego panu zrobiłem? - odpowiedziałem wielce zdziwiony. - Dijsno, ja oszybywsia. Wy meni ne znakomi. (Rzeczywiście, pomyliłem się. Ja was nie znam). - Nie rozmawiać! - wrzeszczeli nasi konwojenci. - Znaleźli się znajomi! Jeszcze będzie czas na bardzo długą rozmowę. W sądzie zeznałem, że tego człowieka nie znam. Skąd on mnie znał, nie wiem. - Oskarżony Seńko! Znacie świadka? - zapytał sędzia. -Ni, jajoho neznaju (Nie, ja jego nie znam). - Oskarżony Seńko! Tu leży wasze zeznanie, gdzie jest napisane: W 1951 roku zatrzymaliśmy się w okolicach Sanoka, u Marczaka Włodzimierza, brata Eugeniusza, pseudonim „Mały". Otrzymaliśmy tam pomoc w utrzymaniu i ukryciu". Czy to jest zeznanie i podpis oskarżonego? - Tak, to jest moje zeznanie, ale ten człowiek to nie jest Marczak, u którego zatrzymywaliśmy się. Tamten był młodszy, miał włosy i nie nosił okularów. Miał też inny głos. To był całkiem inny człowiek. - Czy świadek dalej nie poznaje oskarżonego? Przypominam, że za fałszywe zeznania czeka świadka kara do pięciu lat więzienia. -•Wysoki Sądzie! Tego człowieka nie znam i nigdy z nim się nie spotykałem. Prokurator ma pytanie: -Czy w waszej miejscowości jest więcej Marczaków i czy któryś z nich ma na imię Włodzimierz? - Tak. W naszej miejscowości jest bardzo wielu Marczaków i kilku z nich nosi to imię. W okolicy też jest takich wielu. Wszystkich dokładnie nie znam, bo mieszkałem 12 km od Pakoszówki, w Sanoku. - Gdy w 1951 roku oskarżony przechowywał się w Pakoszówce, to świadek gdzie w tym czasie mieszkał? - Ja nie wiem, czy oskarżony przechowywał się w naszej wiosce. W 1951 roku trochę mieszkałem we wsi Pakoszówka. Na ten temat więcej już nic nie mogę powiedzieć. - Oskarżony Seńko! Proszęjeszcze razjasno powiedzieć, w jakiej wiosce i u kogo oskarżony przechowywał się? . - Ja dobrze nie wiem, jak ta wioska nazywała się. Wiem, że było to koło Sanoka. Marczaka znałem tylko z pseudonimu „Małyj". Jego nazwisko usłyszałem pierwszy raz podczas rozprawy w Kijowie. Tam też nie bardzo wierzyłem w prawdziwość tego nazwiska, bo „Małyj" miał cztery paszporty na różne nazwiska. Dlatego myślałem, że żadne nie jest prawdziwe. Tu, w Warszawie, znowu spotykam się z tym nazwiskiem, ale nie mogę powiedzieć, czy ten człowiek jest krewnym „Małoho". Śledczy w Warszawie powiedział mi, że „Małyj" ma brata, Marczaka Włodzimierza, i ten brat mówi, że ukrywaliśmy się u niego. Jeżeli on tak mówi, to ja nie przeczę. Ale tego człowieka co tu stoi, nie znam. Tamtego, o którym mówię, poznałbym, gdyż pamiętam go dobrze. Po tych zeznaniach sąd kazał mnie wyprowadzić. Natomiast Hojsan po rozprawie spotkał się z Seńkiem w drodze do więzienia. 'Dowiedział się, że brat mój Eugeniusz żyje i znajduje się w łagrze w Workucie. Seńko twierdził, że powinien wrócić do Polski tak jak i on, bo do władzy doszedł Chruszczow i teraz obywateli obcych państw zwalniają do domu. W naszej celi siedzieli przeważnie więźniowie polityczni - AK, BCh oraz czterech księży z organizacji w Krakowie. O jednym z nich krążył po celi żart. Mówiono, że jest to premier, który wygłosił swoją najkrótszą mowę polityczną. W Krakowie bowiem utworzyli na wszelki wypadek „Rząd Tymczasowy", na czele którego stanął właśnie ten ksiądz. Gdy mieli pierwsze posiedzenie tego rządu, nagle zjawiła się bezpieka. Niefortunny premier powiedział tylko trzy słowa: „To ci heca". Na procesie mieli podobno tłumaczyć się, że wcale nie 298 299 występują przeciw Polsce Ludowej, ale tak na wszelki wypadek utworzyli ten rząd, bo gdyby oficjalny rząd ustąpił, to wtedy om tymczasowo prowadziliby kraj do dobrobytu. Adwokaci twierdzili, że wszystko to jest niepoważne i sąd wlepił im po osiem lat. Więźniowie Polacy przywiezieni tu zostali w większości z więzienia we Wronkach, a także z kamieniołomów w Strzelcach Opolskich. Jachmak opowiadał o Wronkach straszne historie. W celi życie więzienne zorganizowaliśmy sobie najlepiej jak się dało. Były dwa komplety szachów, urządzano pogadanki na tematy ekonomiczne i językowe. Ksiądz kapelan z BCh znał język włoski i kilku, na spacerach, nieoficjalnie uczyło się tego języka. Drugi ksiądz prowadził wykłady z łaciny. Pułkownik Mazurkiewicz wspominał czasem Powstanie Warszawskie. Był przyjaźnie nastawiony do nas, do Ukraińców. Często opowiadał też o wojnie 1920 roku i o swoich przyjaznych stosunkach z oficerami armii Petlury. Znał z tego czasu polską patriotyczną piosenkę o wspólnej walce za wolność. Czasem przy nas tę piosenkę po cichu nucił. Melodia i treść tej piosenki były bardzo piękne. Niestety, już jej nie pamiętam. Nie spodziewałem się, że kiedyś będę miał możliwość to opisać. My Ukraińcy, rangą i wykształceniem byliśmy trochę w tyle od pozostałych więźniów, ale staraliśmy się być skromni, zachowywać się z kulturą i solidarnie. Pan pułkownik dobrze znał grę w szachy i chętnie uczył naszych chłopaków. Ja w tej grze byłem laikiem, ale szachy bardzo mi się podobały. Postanowiłem nauczyć się grać. Naiwnie chciałem uczyć się od pana pułkownika. On z początku zbywał mnie żartem i kazał przyuczać się u innych. Kiedyś, gdy wszyscy ze mnie żartowali, zaproponowałem: jeżeli pułkownik będzie ze mną grał, to ja będę wszystkich zabawiał. Po każdej przegranej miałem włazić na kibel i deklamować: „Jestem sracz nie gracz, me umiem z panem pułkownikiem grać". Zacząłem swoje zmagania z panem pułkownikiem i parę razy na dzień ku ogólnej uciesze właziłem na kibel. Pan pułkownik z początku uczył mnie z ojcowską cierpliwością. Dawał czasem forę z królówki albo wieży. Koniecznie chciałem nauczyć się grać i dlatego dobrowolnie poniżałem się i właziłem na ten kibel. 300 Z czasem stawałem się coraz lepszym graczem. Wygrywałem już z innymi. Po niecałych dwóch tygodniach moich zmagań udało mi się wygrać partię z panem pułkownikiem. Uśmiechając się, podał mi rękę i żołnierskim krokiem poszedł w stronę kibla. Pomyślałem, że za potrzebą, ale coś mnie tknęło i poszedłem za nim. A ten odezwał się, jak zawsze mile uśmiechnięty: - Moi panowie! Nauka nie poszła w las, dlatego muszę to uroczyście ogłosić... - momentalnie zastąpiłem kibel i błagalnie patrzyłem na pułkownika. -Panie pułkowniku! Jestem niezmiernie zaszczycony, że z panem wygrałem, ale pozwoli pan, że przeszkodzę w poniżaniu się. Błagam pana, niech pan nie robi tego, co ja szarak dla żartu przed panem robię. - Panie Włodziu! Sam dobrowolnie powiedziałem, że jak pan ze mną wygra, to ja to samo zrobię. Moi koledzy też zaczęli go prosić, żeby tego nie robił. Pułkownik wyprostował się i poważnie powiedział: - W więzieniu wojny z wami prowadził nie będę, ale ze słownej umowy wywiążę się: „Jestem sracz nie gracz, nie umiem z panem Włodziemgrać." Nikt nie uśmiechnął się, a mnie było bardzo przykro. Pan pułkownik zaś uścisnął mnie po męsku i głośno roześmiał się. - Panowie! Co, żartów nie znacie? Ja też w końcu roześmiałem się mówiąc: - Chociaż pana pułkownika spotkałem w tak ponurym i nieszczęsnym miejscu, jest to jednak dla mnie wielki zaszczyt. Pomimo, że byliśmy w więzieniu, staraliśmy się, aby nasze życie urozmaicić. Mieliśmy także smutny wypadek. Siedział z nami młody więzień imieniem Jasiu. Lubił śpiewać sentymentalne piosenki i często to robił. Jego nazwiska nie pamiętam. Pewnego dnia przestał jeść, płakał i codziennie podchodził do grubych krat w oknie. Mierzył je głową i mówił, że nie będzie jadł, dopóki nie schudnie na tyle, żeby zmieścić się pomiędzy kratami i uciec. Nie pomogły perswazje. Głodował i w szóstym dniu głodówki zabrano go, bardzo osłabionego, do szpitala. 301 Zabrali też od nas starszego celi. Nie wiem dlaczego, ale pułkownik Mazurkiewicz zaproponował moją kandydaturę na to stanowisko. Bardzo mnie to zdziwiło, bo wśród nas było wielu starszych i poważnych więźniów, którzy mogliby objąć tę funkcję. Myślałem, że pułkownik żartuje, on jednak poważnie mnie prosił, żebym tę funkcję objął. Twierdziłem, że ja nie nadaję się, bo nie znam się na musztrze wojskowej. Sam nie umiem dobrze meldować się i przed więzienną władzą nie będę umiał obronić interesów więźniów. Nie wiem, o czym w kącie beze mnie rozmawiali, ale po tej rozmowie Hojsan doradził mi, żebym tytuł starszego przyjął. Wyjaśniono mi, że taki niepokaźnyjakjapowinienbyć starszym i nie powinien się tym martwić, bo nikt nie chce mi nic złego zrobić. Dyżurów porządkowych wyznaczać nie było potrzeby, gdyż wszyscy byli w tej sprawie zgodni i pełnili je po kolei. Miałem tylko obowiązek zdawać raport po porannych i wieczornych apelach. Byłem tym „starszym" do Świąt Wielkanocnych. Na święta ktoś podał nam dwa jajka i ksiądz w kącie potajemnie je poświęcił. W Wielką Niedzielę mieliśmy się nimi podzielić. W nocy kolega z sąsiedniego łóżka zaproponował, żeby zrobić jeszcze baranka z chleba, ale sam ma go za mało. Dałem mu swoją porcję i on zrobił z tego pięknego baranka. Posypał proszkiem do zębów, a ja dałem swój talerz i postawiliśmy baranka na talerzu, na stole. Sprawiliśmy tym kolegom ogromną radość. Ale trwała ona krótko. Przed śniadaniem na apel jak zwykle przyszła więzienna władza. Barana nikt nie sprzątnął i oficer z miejsca się do niego przyczepił. - Starszy celi! Co to jest? - Baran - odpowiedziałem. - Skąd się tu wziął i kto go zrobił? -Nie wiem, skąd. Gdy wczoraj wieczorem kładliśmy się spać, to barana nie było. Rano wszyscy mile się zdziwili, że taki ładny stoi na stole. - Czyj to talerz? -Talerz jest mój, ale dlaczego baran jest na nim, tego nie wiem. - Czy w tej celi nie było głupszego, że was wybrali na starszego? Nic nie odpowiedziałem, ale w duchu pomyślałem, że pewnie nie było. Zabrał talerz z baranem. Jak przynieśli śniadanie, to ja nie 302 miałem talerza, żeby je wziąć. Na propozycję pułkownika, żeby do jego miski dać dwie porcje, dla niego i dla mnie, oddziałowy nie zgodził się. Miałem kupioną „wypiskę" i głodny nic byłem. Więźniowie też solidarnie chcieli mnie „nakarmić". W czasie śniadania zostałem wezwany do naczelnika. Z miejsca narobił krzyku, że dopuszczam w celi do tak zabronionych rzeczy, jakimi jest święcenie i lepienie jakiś baranów. Moim obowiązkiem jest zdawać prawdziwą relację z tego, co się dzieje. Za niewypełnianie obowiązków starszego celi czeka mnie kara. Odpowiedziałem, że nie prosiłem się o tę funkcję. Zgodziłem się być tym starszym na prośbę współwięźniów. Nikt mnie nie pouczał, że mam śledzić i donosić o tym, co się dzieje w celi. - Więc może teraz uczciwie was pouczono i opowiecie, co się tam dzieje? - W więzieniu odbywam karę. Nikt mnie nie wynajmował do żadnej pracy, a na donosiciela nie zgodziłbym się. W celi więźniowie siedzą spokojnie, nikt się nie bije i krzywdy nikomu nie robi. Każdy tylko czeka, kiedy wyjdzie na wolność. - Widzę, że nie jesteście wcale tak głupi, jak twierdzi oddziałowy. Mądrze myślicie i moglibyśmy częściej ze sobą rozmawiać. Nie żądam, żebyście byli „szpiclem", ale sami rozumiecie, że dla dobra więźniów powinniśmy wiedzieć, co się dzieje w celi. Starszy celi ma obowiązek zdawać nam na ten temat raporty. Nie będziemy z tych powodów nikogo karać, lecz chcemy zapobiegać niepotrzebnej biedzie. Dlatego interesuje nas, o czym w celi między sobą rozmawiacie. Są tam ludzie poważni, pułkownicy, księża, no i wasi koledzy, co was tutaj niepotrzebnie zaprowadzili. Porozmawiajmy na ten temat. - Obywatelu naczelniku, mam szum w głowie i myślę tylko o żonie i jeszcze niewidzianym dziecku. Powtarzam, że w celi siedzą spokojnie i grają w szachy. Każdy zajęty jest sobą a nie drugim. Proszę zwolnić mnie z obowiązku starszego celi. - Sami wiemy, co mamy robić, prosić nas nie trzeba. Stwierdzam tylko, że jesteście bardzo podejrzani, a wasze nastawienie do nas jest wrogie. Przecież przyznacie, że wasz upór jest niepoważny. Żeby nie chcieć mówić o takim głupstwie, jakim jest żart z baranem! 303 - Mówię szczerze o wszystkim, co wiem, o tym czego nie wiem, nie mogę mówić. - Więc ja też szczerze mówię, że wstrzymuje się wam wypiski na trzy miesiące i korespondencję z domem na dwa tygodnie. Rozmowę naszą uważam za poufną. Oddziałowy przyprowadził mnie do celi. Opowiedziałem tę rozmowę Hojsanowi. Zaznaczyłem, że jestem zobowiązany zachować ją w tajemnicy. Obydwaj zabronili mi o tym z kimś więcej rozmawiać. W rozmowie z Hojsanem, zastanawialiśmy się nad możliwością wejścia za „poufnego" między ubeków. Piotr tłumaczył to potrzebą rozpoznania zamiarów polskiego kontrwywiadu w stosunku do Ukraińców. W stosunku do polskiej opozycji bezwarunkowo powinniśmy pozostać neutralni. Po kilku takich rozmowach, powiedziałem Piotrowi, że przemyślę tę sprawę. Na zakończenie powiedział mi, żebym zawsze, oprócz uczciwości, miał na uwadze także cele wyższe. Po Świętach Wielkanocnych w 1956 roku w naszej celi rozpoczął się zagadkowy ruch osobowy więźniów. Między innymi został wywołany pułkownik Mazurkiewicz. Gdy powrócił, zaczął pakować swoje klamoty w obecności oddziałowego. Pomimo że nie można było rozmawiać, Jachniak po cichu zamienił z nim parę słów i po jego wyjściu powiedział nam, że pułkownik był bardzo wzruszony. Podobno puszczają go na wolność. W ciągu paru dni pozabierano co ważniejszych więźniów (Jachniaka, księży), którzy już nie wrócili do naszej celi. Przy końcu kwietnia 1957 roku i mnie kazano się spakować. Zaprowadzono mnie do „pojedynki". W tym samym dniu zostałem wezwany do oficera w randze kapitana, który zaczął „przyjacielskąrozmowę", troszcząc się o moje samopoczucie. Zapytałem, dlaczego znowu jestem izolowany, ale on jakby tego nie słysząc, pytał dalej: - Co tam słychać w celi? -Nic nie słychać, bo jestem sam - odpowiedziałem. - Ja nie pytam o kogoś, tylko chcę wiedzieć, jak wy sobie tłumaczycie te zmiany wśród więźniów? - Cóż można sobie tłumaczyć. Zabieracie więźniów, a przyczyny znacie tylko wy. 304 - Macie rację, ale czy nic odczuwacie, że jest to na korzyść więźniów? - Moja izolatka też ma mi być na korzyść? - zapytałem już zdenerwowany. - Nie denerwujcie się, Marczak, chciałem z wami porozmawiać, jakby to nazwać... w przededniu waszego zwolnienia. -?...- okazałem nieme zdziwienie. Oficer przedłużał: - Właśnie chciałem was powiadomić, że prokurator może wycofać rewizję procesu i możecie wkrótce wyjść na wolność, ale zależy to tylko od was. Milczałem dalej, patrząc mu cały czas w oczy. On zapalił papierosa proponując i mnie. Odmówiłem, usprawiedliwiając się, że nie palę. Dalej zadawał pytania. - Jak oceniacie teraz swoich kolegów i na co przyda się im taka robota? - Przepraszam, obywatelu śledczy, ale po pierwsze - ja tu kolegów nie miałem, tylko współwięźniów i z tym pytaniem trzeba się do nich zwrócić. - No, ja pytam, jaką rolę wy odegraliście w tej orkiestrze. - A tak, obywatel śledczy słusznie zauważył. W tej orkiestrze moja osoba jest jak pożyczony instrument, na którym zagrał kiepski muzykant. - Dlatego, Marczak, powinniście docenić to, że prokurator wycofa rewJKję waszego procesu. Oczekujemy od was jakiejś deklaracji, że więcej takim panom nie pomożecie i na odwrót, jeżeli spotkacie lub zauważycie coś podejrzanego, to jak lojalny obywatel Polski Ludowej o tyrii nas powiadomicie. - Obywatelu śledczy, na pewno po tym wszystkim w przyszłości będę należycie wypełniał obowiązki obywatela Polski Ludowej. - Więc macie tu papier i pióro. Napiszcie szczerze, co czujecie i jak będziecie postępować jutro, gdy wyjdziecie na wolność. W nieszczęściu pozostaje człowiekowi tylko nadzieja, jeżeli taką posiada, i wiara w pomoc Boga, jeżeli w Niego wierzy. Natomiast radość - kulminacyjny punkt spełnionego życzenia - wywołuje tak ogromne emocje, że trudno to wyrazić słowami. Istnicjątakic chwile, 305 gdy odczuwa się tę pełnię szczęścia. Właśnie taką radość odczuwałem, gdy myślałem o wolności, którą miałem odzyskać. Idąc do celi, w duchu dziękowałem Bogu i Jego Matce Najświętszej za dar wytrzymałości i rozumu, którym mnie obdarzył w czasie mojego pobytu w odosobnieniu. Już w celi więzienia wróciłem do rzeczywistości. Przeciwnik chciał wykorzystać moją radość i dlatego żądał wdzięczności. Zamyśliłem się i zacząłem oceniać sytuację, w jakiej się znalazłem. W oderwaniu od świata nie wiedziałem, jak zmienił się on po śmierci Stalina. Dochodziłem do wniosku, że forma dotychczasowej walki z ideami komunizmu nie zdaje egzaminu. Szczególnie w wypadku Ukraińców. Komuniści penetrują ukraińskie środowiska emigracyjne, a na Ukrainie prowadzą bezwzględną walkę ze wszystkimi przejawami narodowego patriotyzmu. Z młodego pokolenia tworzą nowy, sztuczny „naród radziecki". Sytuacja Ukraińców w Polsce jest jeszcze gorsza. Ludność ukraińska jest rozproszona, zalękniona i ciągle szczuta wrogą propagandą. Poddaje się stopniowej asymilacji zarówno religijnej Jaki świeckiej. Ukraińcy nie mają żadnego autorytetu duchowego (cerkiew została całkowicie zniszczona) ani też politycznego. Warszawski proces wykazał, jak daleko zaszła penetracja komunistów w rozbite życie narodowe. Spotykałem się w więzieniu z ofiarami politycznych procesów i obserwowałem ich. Procesy te przeważnie były sfingowane i sprowokowane przez komunistyczny wywiad. Zastanawiałem się, dlaczego ukraińskie podziemie jest tak mało zorientowane w prawdziwej sytuacji narodowej. Domyślałem się, że nie posiatfeło ono żadnej siatki kontrwywiadowczej, bo w przeciwnym wypadku tacy prowokatorzy jak „Zenon" i inni nie weszliby do organizacji. Przypomniał mi się Józio Tałpasz na Kaukazie i jego przydatność dla nas po jego rozmowach z NKWD. A może zachować się tak jak on? Skapitulować, nieważnie czy szczerze, czy fałszywie. Na pewno zażądają, żebym coś sprzedał lub zdradził. Chwała Bogu, takiego „towaru" nie miałem. Choć zdawałem sobie sprawę z lekkomyślności mojego postępowania, nie brałem pod uwagę tego, że aparat komunistycznego wywiadu jest bardzo rozbudowany i posiada ogromną praktykę i potęgę. 306 W więzieniu przespałem jeszcze jedną noc. Rano, kazano mi zabrać swoje rzeczy i zaprowadzono mnie do kapitana. Zapytał mnie, czy coś napisałem. Odpowiedziałem, że pisać nic mam co, natomiast chcę złożyć wyjaśnienie, że w czasie okupacji niemożliwe było nie spotkać się z OUN. Ja zaś po przemyśleniu swojego życia doszedłem do wniosku, że ideologia i frazeologia tej organizacji jest utopią, a także nie mieści się w dzisiejszej rzeczywistości. Dziś całkowicie z tym wszystkim zrywam. Zrozumiałem, że na terenie Polski problem ukraiński me istnieje i wszystkie te sprawy uregulowane zostały odpowiednimi umowami pomiędzy Polską i Ukrainą Radziecką. Na procesie zrozumiałem, że poza dziecinadą wplątano mnie w przestępczą działalność. Tu dopiero dowiedziałem się, że ci niby patrioci poszli na płatną służbę obcych państw. Dlatego zrywam z tym wszystkim i w przyszłości nigdy do takich spraw nie będę się włączał. -Nie mówicie, Marczak, szczerze. Dlaczego Ukraińcy tak lekko idą na współpracę z Niemcami, Anglikami czy Amerykanami, a w stosunku do ojczyzny, w której się urodzili, nie są szczerzy i lojalni? - Obywatelu śledczy, ja jestem czysty i wszystko szczerze powiedziałem. W stosunku do swojej ojczyzny zawsze byłem lojalny, ale teraz ja was zapytam: Dlaczego według was Ukraińcy szukają sojuszników u Niemców czy u innych waszych wrogów? Ja sam u nich nigdy nic nie szukałem, ale widzi mi się, że to chyba ta druga stfiona nie jest lojalna. Wy poza więzieniem i posadą szpicla nic więcej nie oferujecie. - Sami stwierdziliście przed chwilą, że problem ukraiński w Polsce nid istnieje, dlatego nie można od nas żądać lojalności dla sprawy, która nie istnieje. Choć spodziewałem się po was więcej, myślę, że wyjdziecie na słuszną drogę. Zastosowano wobec was amnestię -jesteście wolni. Idźcie do naczelnika więzienia, odbierzecie zdeponowane rzeczy i wracajcie do domu. Życzę wam więcej rozsądku, abyście więcej do więzienia nie przychodzili. Jeszcze tylko podpiszcie, że nie macie do nas żadnych pretensji. '- Żadnych pretensji nic zgłaszałem i nie potrzebuję niczego podpisywać. 307 -To jest zwykła formalność i każdy to podpisuje. Coś widać, że nie bardzo wam się spieszy do żony, bo inni podpisują z radością i galopem uciekają do domu, a wy lubicie u nas dłużej rozmawiać -śmiejąc się wesoło, podał mi pióro do podpisu. - Już jest mi wszystko jedno, nawet wyrok śmierci na siebie podpiszę - odpowiedziałem zdenerwowany i podpisałem pośpiesznie, tak że do dziś dobrze me wiem, co. Naprawdę było mi wszystko jedno, myślałem tylko, ażeby wyjść za bramę. Znowu byłem na wolności, lecz nie odczuwałem tej radości tak, jak w innych sytuacjach mego życia. Sumienie mówiło, że źle zrobiłem, okazując na końcu taką szczerość. Idąc, zastanawiałem się, dlaczego tak postąpiłem? Ze słabości czy z wyrachowania? Uznałem, że działało na mnie jedno i drugie. Słabość, bo bałem się, że zrobiąrewizję procesu i jeszcze mi dołożą według wzoru i postępowania sowieckiego. Tam bowiem często zdarzało się, że gdy więzień miał wychodzić, robili rewizję procesu i dodawali mu dziesięć czy piętnaście lat dodatkowego łagru. Ogromna tęsknota za mojąrodziną przyprawiała mnie nieraz o załamania, ale zawsze w takich wypadkach byłem z Bogiem i On dawał mi opamiętanie. Łzy stanęły mi w oczach i wyszeptałem „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił"? Zaraz jednak opamiętałem się, bo zorientowałem się, że zbluźniłem. Przecież On mnie nie opuścił, tylko mnie nie wolno od Niego odchodzić. Jestem zdrowy, na wolności, szczęśliwy, że nikomu krzywdy nie zrobiłem. Wiedziałem jednocześnie, że teraz, jeżeli będą chcieli ze mną rozmawiać, będę zorientowany w ich planach w stosunku do Ukraińców. Ale czy komuś to będzie potrzebne? W tym zamyśleniu zaszedłem gdzieś w takie miejsce, które wcale nie przypominało stolicy Polski Ludowej. Przypomniałem sobie adres mego adwokata (dzisiaj już nie pamiętam) i postanowiłem go odwiedzić, żeby podziękować mu za obronę. Wróciłem do domu. Żona i szwagierka, u której mieszkaliśmy, nic bardzo interesowały się moimi sprawami. Sprawa, za którą siedziałem, była im tylko pobieżnie znana stąd, że jeszcze przed moim aresztowaniem, w latach 1953-1954 do naszego mieszkania zachodzili „chłopcy Kamińskiego" i kobiety udzielały im potrzebnej pomocy. Wspólnie dziwiliśmy się, dlaczego śledczy w Rzeszowie tak łatwo uwierzył w moje zeznania. Moja córeczka Ania z początku nie chciała mnie zaakceptować. Krzykiem protestowała przeciw mojej obecności w łóżku. W tym samym dniu, w którym wróciłem, pojechałem do Pakoszówki, do swojej starej matki. Był już wieczór. Sama siedziała w kuchni z różańcem w ręce. Ukląkłem przed nią i położyłem głowę na jej kolanach. Dłuższą chwilę gładziła ją, a ja rzewnie płakałem. Wzięła moją głowę w obie ręce i powiedziała: - Wytrzymałeś? Powiedz, długo jeszcze moi synowie będą w kryminałach siedzieć? - Mamo! Przecież nie siedzimy za czyjąś krzywdę. Ale chcę was pocieszyć, Gieniu żyje! - Nie uwierzę, dopóki nie otrzymam od niego listu. - Spotkałem w więzieniu tego, co cały czas z nim chodził. Mówił on, że Gienek jest w Rosji i powróci. - Dzięki Ci, Boże, za wszystko. Wstań i przestań płakać -zajcończyła tę naszą niby radosną, a tak bolesną rozmowę. Cały czas rozmawialiśmy po ukraińsku. Za chwilę z pola powrócił brat z bratową i podzieliliśmy się naszymi przeżyciami. IW Sanoku nie chciano mnie przyjąć do pracy. Znowu byłem wzywany do UB „na wyjaśnienia". Takim jak ja wystarczyło przejść się koło fabryki albo koszar i trochę się przypatrywać, a był to już pretekst do „wyjaśnień" w UB. Po jakimś czasie kierownik z Gazownictwa w Jaśle, inżynier Kowalczyk, przyjął mnie z powrotem do pracy na inkasenta. Mjałcm objąć teren wsi Turze Pole, Humniska i Grabownicą w 'powiecie brzozowskim. Później dodano mi Strachocinę, Pakoszówkę i miasto Sanok. W brzozowskim dobrze rai się pracowało. Ludzie me znali mnie, a ja me afiszowałem się ze swoją ukramskością. Łatwiej było mi ukracać w tych okolicznościach masową kradzież gazu. Pomału zamieniano liczniki gazowe z czterocyfrowych na pięciocyfrowe. Sytuacja polityczna była napięta. Na XX zjeździe komunistów w Moskwie, Chruszczow ogłosił, że „ojciec wszystkich narodów, idealny mędrzec", czwarta osoba komunistycznej trójcy Marksa, Engelsa i Lenina, „generalissimus" Stalin, wcale nie był idealny ani tym bardziej boski. Nareszcie sami komuniści dowiedzieli się, ze był po prostu krwawym dyktatorem w sowieckim imperium. Po wyjściu z więzienia dowiedziałem się, że i na polskiej partyjnej „górze" tez odbywały się roszady przywódców. W czerwcu 1956 roku po otwarciu Międzynarodowych Targów Poznańskich w Poznamu robotnicy wyszli na ulicę z protestem. Specjalne oddziały SB strzelały do ludzi. Były ofiary śmiertelne. Propaganda zaś głosiła, ze „agenci impenalizmu starali się zniszczyć zdobycze socjalizmu". W październiku 1956 roku do władzy powrócił Gomułka. Do żadnego komunistycznego przywódcy nie miałem sympatii, ale muszę przyznać, że akurat ten zrobił trochę dla demokracji. Wypuścił więźniów politycznych i dał prawo wyboru co do kołchozów. W całym obozie komunistycznym jedynie Polska nie zdała egzaminu z kolektywizacji. Pomimo że dano z początku trochę wolności i swobody, nie trwało to długo. Zaczęło się tłumienie wszelkiej krytyki systemu, a więzienia znowu zaczęły zapełniać się opozycjonistami. W druglej połowie 1956 roku w Warszawie odbył się zjazd przedstawicieli ludności ukraińskiej w Polsce i założono Ukraińskie Towarzystwo Społeczno-Kulturalne. Gomułkowa wolność dla Ukraińców w Polsce stała pod znakiem zapytania. Szybko zwróciliśmy uwagę na to, że możliwość oficjalnej działalności ukraińskich towarzystw posłużyła władzy do rozpostarcia scis ej kontroli przez UB. Nadal nieufni Ukraińcy żyli przeważnie jako ,Polacy", jedynie starsi, którzy me mieli mc do stracenia, podawali się za Rusinów Poczucie krzywdy i zagrożenia miało tę dobrą stronę, że mobilizowało ludzi do trwania przy swoim. Chodzili do cerkwi, kultywowali tradycje i obrzędy. 310 W sanockim kilku z nas postanowiło pójść na współpracę z komunistami. Zawsze było to coś więcej niż przedłużanie dotychczasowego „nieistnienia". Dr Kuźmak i adwokaci Leńczyk i Percłom po rozmowie w UB, zgodzili się być jakby przynętą do wyjścia z konspiracji reszty naszej ludności. Ja jako znany wszystkim łagiernik i więzień polityczny UB włączyłem się w tę pracę dosyć aktywnie. Liczyłem także na to, że z przychylnością „przyjaciół" może uda mi się wybrnąć z moich życiowych problemów. Ludzie liczyli na zwrot majątków utraconych wraz z akcją „Wisła". Niejaki Macko sądził, że może uda się odebrać 9 ha lasu jakie zabrało mu państwo (z czasem faktycznie mu się to udało). Parę osób z Komańczy miało nadzieję na chociaż częściową rekompensatę majątku. Ze wsi Hłomcza diak Hołzyna ze swoimi synami bronił cerkwi przed zburzeniem i zabezpieczył ją przez włączenie do prawosławnej cerkwi. Sanocka cerkiew prawosławna z nadanym przez państwo proboszczem, mimo woli i życzeń „przyjaciół" i stała się miejscem konsolidacji naszej przestraszonej ludności. Smutne było to, że we wszystkich nowo powstałych parafiach prawosławnych byli tylko sami starzy ludzie. Cała młodzież przeszła do Kościoła, a ten ich pieczołowicie ochraniał, wychowując na dobrych Polaków. Podsumowując, myślę, że ówcześnie warunki należycie wykorzystaliśmy. Szczególnie sprzyjało nam, gdy władza miała kłopoty z kościołem, wówczas nami mniej się interesowała i na złość k«"ściołowi robiła większe ustępstwa na naszą korzyść. Grupa nasza weszła w krąg „przyjaciół", którzy bez wątpienia mieli wobec nas jakieś plany. Chyba brali pod uwagę, że w tak dla nas dramatycznej sytuacji, zmuszeni będziemy szukać przyjaźni choćby z samym diabłem, według zasady, że cel uświęca środki. W mojej rodzinnej wiosce, w Pakoszówce, a podobnie i w innych okolicznych wsiach część ludności ukraińskiej, aby ratować się przed wysiedleniem, przenosiła metryki z cerkwi do kościoła i uznawana była za Polaków. W tym trudnym okresie Polacy dawali schronienie u .siebie swoim krewnym grekokatolikom i dzięki temu pojedyncze rodziny nie zostały wysiedlone. Z Polski nie deportowano też tych, którzy w tym czasie siedzieli w więzieniach i łagrach. 311 Na terenie Polskim łagrem-obozem koncentracyjnym dla Ukraińców było Jaworzno. Władze komunistyczne, jak się później okazało, mylnie oceniły, że terrorem zniszczą wszystkich Ukraińców. Mimo woli tworzyły się warunki i możliwości konspiracji. W sanockim nie uznawano narodowości ukraińskiej i wszystkich zapisywano jako Polaków, chociaż później takiego „Polaka" obserwowało po kilku szpicli. Ukraińcy przeważnie przyjmowali to w milczeniu i na różny sposób przedłużali swoje narodowe istnienie. Z tych „Polaków" wielu zapisywało się do partii, przez co odgrodzili się od kościoła i jako partyjni nie chrzcili dzieci w kościele. Niektórzy, przeważnie kobiety, jeździły jednak potajemnie do Komańczy, gdzie jakimś cudem zachował się ksiądz grekokatolicki i udzielał potrzebnych sakramentów. Niektórzy księża rzymskokatoliccy naciskali, abyśmy zapominali 0 swoim pochodzeniu. Dzieci chrzczone w kościele wychowywano przeważnie w duchu patriotyzmu polskiego, starając sięjednoczesnie u nich wywołać niechęć do Ukrainy i Ukraińców, zabijając poczucie godności i dumy z przynależności narodowej i wyznaniowej. Znałem jednak kilka takich osób, które mimo wszystko, nawet w kościele potrafiły zachować swoją tożsamość narodową 1 wyznaniową, ale do tego trzeba było silnego charakteru i silnej woli oraz prostolinijności, otwartości i cierpliwości. Przede wszystkim zaś odporności na szykany, których nie szczędzili bliźni. Ja również starałem się zachować w sobie poczucie swojej godności narodowej i religijnej. Mając żonę Polkę, chodziłem z nią do kościoła, przeważnie do oo. franciszkanów i tam korzystałem z sakramentu Spowiedzi i Komunii św. Przy spowiedzi zawsze zaznaczałem, że jestem Ukrainiec, grekokatolik i formy kościoła rzymskokatolickiego są mi słabo znane, a nawet, że nie chcę ich stosować. Nie zdarzyło się, żeby ksiądz rzymskokatolicki robił mi z tego powodu jakieś wymówki. Wręcz przeciwnie, przyjmował to ze zrozumieniem. Natomiast, z opowiadań znam przypadki, że w stosunku do osób dwulicowych, chwiejnych i bojaźliwych księża potrafili zachowywać się bardzo ostro. Osoby te na spowiedzi otrzymywały ostre reprymendy i były „nawracane". Tak samo opowiadano mi, że niektórzy księża rzymskokatoliccy - „patrioci" 312 chodząc po kolędzie, „nawracali" naszych na Polaków. Ja natomiast, za cały czas mojego czterdziestoletniego pobytu w Sanoku nigdy nie spotkałem się z takim wypadkiem. Cały czas księża rzymskokatoliccy odnosili się do mnie z szacunkiem i poważaniem, jak i moi znajomi i sąsiedzi. W okresie naszych świąt składano mi życzenia, a także w pracy państwowej odnoszono się do mnie po ludzku i ze zrozumieniem. 18 maja 1958 roku zmarła ukochana moja mama. Tyle sprawjuż opisałem, tylu ludzi wspomniałem, tylko o Tobie, Mamo, mało mówiłem i niewiele napisałem, chociaż myślałem wiele. O Tobie, która po Bogu i Jego Matce najwięcej mi dała. Każdy z nas ma swój stosunek do matki i wielu z nas będzie obstawało przy tym, że to właśnie jego matka była tą najwspanialszą i najbliższą mu osobą w życiu. Moja Mamo! Ty byłaś WSPANIAŁA. W pracy i w cierpieniu, Ty dla mnie jedna z tych NAJWIĘKSZYCH. W 1928 roku umarł nasz ojciec i zostawił sześciu synów, z których najstarszy miał 17 lat, a najmłodszy był trzymiesięcznym niemowlakiem. Wychowała nas w bojaźni do Boga i uczciwości do ludzi. Nasz ciężki rodzinny wóz ciągnęła przez 52 lata. Stała na straży porządku danego nam od Boga oraz potrafiła zachować tradycję i kulturę przekazaną nam, przez naszych przodków. Ostrzegała nas, że kto z nas me zachowa tego porządku, ustalonego przez wieki, zagubi się i będzie skreślony z rodu. Była dobrą Polką, a swoich synów potrafiła wychować w duchu ukraińskim, jak nakazywała jej Uczciwość wobec naszego Ojca i uświęcona przez wieki tradycja. J31a wielu ludzi jest dziś niezrozumiałe, to co dla Niej było normalnością. Za życia nie umieliśmy powiedzieć Jej nic czułego i przeważnie milczeliśmy. Swoimi matczynymi oczyma czytała w nas całą prawdę. Przed Nią nie można było kłamać, bo zawsze wszystko wychodziło na jaw. Rozumiała nas zawsze dobrze. Z dumą wspominam o tym, że wraz z naszymi sąsiadami rodziną Kuczmów, Ciupy, Michała Wengrzyniaka, należeliśmy do tych, którzy nigdy nie przyznawali się do cudzej własności ani też nie robili nikomu żadnej krzywdy. Ona nam zawsze życzyła: „Obyście zawsze dawali i nigdy nie brali". Jak bardzo było mi Jej brak w moim dalszym życiu. 313 j.. i- ¦ ; /»/«;> nad nami grywały. .. a Matki jak lutnie r> , ,,., . : ,„_,,,• „as zamsze uczyły Miłości najczystszej m* , , . . , . •„ : rzęste łzy lanie, Za ich tu cierpienia i czk . , ' . „ Wieczny Odpoczynek r«CZ m dać Panie. Wiosną 1957 roku w Sanoku odbył° się zebranie ujawnionych ., , w „m 7flłożono Powiatowe koło Ukraińskiego Ukraińców, na którym za^ «= Towarzystwa Społeczno-Ku^nego. Przewodniczącym został dr Włodzimierz Kuźmak. W skład Zarządu weszło dziewięć osób, miedzy innymi Mikołaj Macko ze Szczawnego, Barna z Komańczy, v . , .n, „.,,, 7 7agorza, oraz Kokoc, Tkacz, Krokowska, Hummszczaki Długosz z z^K . ' , . . Plecuehowa i ja z Sanoka- W rozmowie z ludźmi zaufanymi, członkami Towarzystwa, dostany do wniosku, że jeżeli chcemy coś załatwić dla naszych ludzi, musImy rozmawiać z „przyjaciółmi \ Spotykaliśmy się z mmi na różnych zebraniach w PZPR, w Prezydiach Powt"owych i Wojewódzki Rad Narodowych. Przekonywało ich to o naszej „lojalności" w stosunku do Polski Ludowej, a tym samym częściowo odwracaliśmy »wa^ szpicli i w miarę możność, stawaliśmy w obronie pokrzywdzonych. Z biegiem czasu zyskiwaliśmy większe zaufaj co pozwalało nam prosie o rzeczy, o których wcześniej me mogliby nawet myśleć. Między innymi staraliśmy się o nauczanie jWka ukraińskiego w miejscowościach, gdZ,e było przynajmniej rid™. naszych dzieci. W tym okresie należałem do Komisji Narodowościowej przy Powiatowej Radzie Narodowej w Sanoku. Kilku innych było wybranych jako „mężowie zaufania" do innych instancji administracji państwowej. Pomogliśmy w powrocie z Ziem Odzyskany* trzem rodzinom z Mokrego i pięciu rodzinom z Sanoczka. Lecz nasi nowi przyjaciele" z Sanoka. Pacławski, Tarnawczyk, Busko .jeszcze kilku innych, których nazwisk me pamiętam, a także z R**a>wa ^apalski i inni, w początkowej fazie współpracy starali s.?/ało, ale przybywało. W czasie działań wojennych w sanockim notariacie zaginęła bowiem część ksiąg wieczystych i na razie nie mogłem sprzedać swojej własności w Pakoszówce. Bank na razie pożyczki mi nie przyznał. Moi dobrodzieje, którzy pożyczyli mi pieniądze, gdy dowiedzieli się, że pożyczkę zaciągnąłem u wielu ludzi, słusZme zaniepokoili się, z czego ja te pieniądze wrócę. Jak pożyczałem pieniądze u nich, to każdy z nich na pewno myślał, że pożyczam tylko u niego. pewnego razu, idąc z pracy przez Pakoszówkę, spotkałem trzech z ośrniu moich wierzycieli, którzy wyszli mi naprzeciw i delikatnie poprosili o zwrot pieniędzy. Ja grzecznie każdemu z nich obiecałem, że do tygodnia czasu im zwrócę. Wszystkiego pożyczyłem u nich osiemnaście tysięcy zł. A na razie nie miałem ani osiemnaście groszy. Wróciłem do domu bardzo przygnębiony. Byłem zadowolony tylko z tego, że żona i „Ciotunia" też miały do mnie jakieś pretensje i obie nie odzywały się. Milcząc, spożywałem spóźniony obiad. Mając dwie dojne krowy, sprzedawaliśmy w tym czasie dziennie dwadzieścia dwa litry mleka. Brała to mleko między innymi pani Hania Kondejowska. Jak raz nadeszła w czasie mojego obiadu. - Co pan, panie Marczak, taki smutny? Martwi się pan, że pieniędzy nie ma? - Żeby pani wiedziała, że życie mi niemiłe. Przed godziną, wrai:ając z pracy, obiecałem dłużnikom, że oddam im osiemnaście y a nie mam ani grosza. Nie mogę wymyślić skąd te pieniądze - Panie Marczak! Ludzie się martwią tylko, jak pożyczyć, a oddawać będą, jak będą pieniądze - wesoło żartowała dalej. - Może u innych jest i tak. Ja, proszę pani, gdy obiecałem, to oddać muszę. 332 - Na pewno macic jakieś źródło i jakoś z tego wyjdziecie -pocieszała pani Hania. - Nie mam żadnego źródła. Będę musiał znowu u kogoś pożyczyć, żeby oddać. Pani Hania, mile żegnając się, odeszła. „Ciotunia" jak zwykle poczęła mnie pouczać: - Ta było prosić, może by ci poczekali. Miałem już jej coś złośliwego odpowiedzieć, ale niespodziewanie wróciła pani Kondejowska, zaraz od progu mówiąc: - Tak sobie pomyślałam, że jeżeli pan tak koniecznie chce oddać ten dług, to proszę przyjść wieczorem do nas, ja porozmawiam z mężem i może coś panu pożyczymy. Oniemiałem. Osoba, której dobrze nie znałem, ani ona mnie, zjej mężem jeszcze w ogóle się nie widziałem, oferuje mi pożyczkę. - Jestem wzruszony, ale proszę mnie źle nie zrozumieć. Tysiąc czy dwa mnie me urządza. Do tego nie wiem, na jakich warunkach państwo by mi pożyczyli. Weksel czy umowa przy świadkach? - Niech pan przyjdzie wieczorem, a mąż panu powie. Na pewno bez świadków, raczej żeby to nie było głośne. - W oszołomieniu nie powiedziałem nawet dziękuję. Po jej wyjściu przemówiła, płacząc, moja żona: - Tak, tak. Ty tylko pożyczaj, a z czego oddamy? Ty nas wszystkich obrócisz na dziadów. Mimo woli uśmiechnąłem się, mówiąc: 4 - Dziękuję ci, kochana, że też w jakiś sposób chcesz mi pomóc. i Wyszedłem na pole, żeby ochłonąć. Przez otwarte okno słyszałem, jak „Ciotunia" pouczała żonę: - Ty dobrze pomyśl, co mówisz. Jemu chyba coś niedobrze w głowie, bo inny by cię sklął, zwyzywał, a on nie wiem za co ci dziękował. Wieczorem poszedłem do państwa Kondejowskich. Po przywitaniu się Kondejowski bez żadnego wstępu zaczął: - Żona wszystko mi powiedziała. Możemy pożyczyć panu dziesięć tysięcy złotych. Niech pan weźmie i przeliczy - mówiąc, podał mi pieniądze. 333 Zakręciło mi się w głowic. Patrzyłem na nich, nic wiedząc co czynić. Na razie pieił^zy nic brałem. Wreszcie pozbierałem myśli: - Szanowni państwo! To jest bardzo poważna kwota. Jeżeli chcielibyście upomnieć się o zwrot w ciągu dwóch tygodni, to ja tego nie mogę przyj ^ć, bo nie będę mógł oddać w terminie. Mogę zwrócić do trzech miesięcy. Doprowadzę do porządku sprawy spadkowe, zwróciłem się też do banku o pożyczkę. Proszę jeszcze powiedzieć, na jakich warunkach państwo te pieniądze pożyczacie. - Na takich warunkach, panie Marczak, że nam pan je odda. Nam ich chyba w przeciągu tych trzech miesięcy me będzie potrzeba - śmiejąc się, zakończyła pani Hania. - Jeżeli jednak te pieniądze będą państwu potrzebne, to proszę dać znać, a pożyczę gdzie indziej i oddam. Wziąłem pieniądze, nie licząc. Wierzyłem im tak, jak oni i mnie wierzyli. Życie dalej mi udowadniało, że jeżeli jest się samemu człowiekiem, to na tym świecie pełnym zła spotka się także dobrych ludzi. Ile tego serca otrzymałem od dra Kazimierza Niedzielskiego! Honorowo przychodził z pomocą lekarską całej mojej rodzinie. Sam też zaoferował mi pożyczkę pieniężną. Także właściciel młyna w Sanoku, Antoś Baranowicz, udzielił pomocy żonie, gdy siedziałem w więzieniu, zostając później i dla mnie przyjacielem. Panowie: dr Jawień, Podulka, dyrektor banku Władysław Hydzik i wielu, wielu innych bezinteresownych ludzi było moimi dobrodziejami. Wszyscy wiedzieli, że jestem Ukraińcem, ale w tym czasie istniało przekonanie, że jeżeli ktoś był więźniem politycznym, to musiał być też człowiekiem uczciwym. W takich sytuacjach przekonywałem się zawsze, co jest w życiu najcenniejsze. Byłem poważnie zaangażowany w życie naszej sanockiej cerkwi. Po nagonce politycznej, którą przeprowadził na cerkiew prawosławną w Sanoku nasz przeciwnik, dr Kuźmak został aresztowany i przesiedział siedem miesięcy, chociaż nic mu nie udowodniono. Adwokat Perełom nie wytrzymał tej nagonki i musiał ustąpić. Na zwolnione przez niego miejsce przewodniczącego Rady Parafialnej wybrano mnie. Chcąc być na tym „urzędzie", musiałem mieć dobre stosunki z naszym proboszczem ks. Lewiarzcm. Jako że on miał aż zanadto dobre stosunki we wszystkich „urzędach", trzeba było być jego „przyjacielem". On był zaś dla mnie „aniołem stróżem". Wszedłem w ten układ po porozumieniu się z naszym aktywem, co -jak później przekonaliśmy się - wyszło nam na korzyść. Pracując jako inkasent gazu, byłem u dra Niedzielskiego, który powiedział mi: - Panie Marczak, słyszałem, że jest pan przewodniczącym Rady Parafialnej w sanockiej cerkwi. Tu, w moim sąsiedztwie, w 1945 roku żył sędzia Bcłej, Ukrainiec. Gdy go wysiedlali, zostawił u mnie pewne rzeczy: używane dywany, coś ze srebra i porcelanę. Umowa była taka: jeżeli on powróci, to ja mu to wszystko oddam, a jeżeli nie, to jak otworzą cerkiew, mam oddać to do cerkwi. Jak się dowiaduję, pan Bełej nie żyje. Cerkiew została otwarta, ale niektórzy mówią, że nie jest to cerkiew grekokatolicka jak przed wojną. Rzeczy zdeponowane u mnie niszczeją, a ja już jestem stary. Jak pan uważa, powinienem zdać te rzeczy do tej waszej cerkwi? Zaznaczam, że poza moją żoną nikt o tym nie wie. Sam pan rozumie, że jeżeli dowiedziałaby się o tym władza, to rzeczy te zostaną skonfiskowane. - Panie doktorze! Pomimo, że zajmuję w cerkwi poważne stanowisko, nie czuję się jeszcze prawdziwym obywatelem Sanoka. Dlatego nie chcę się tą sprawą zajmować. Pan, panie doktorze, niech skontaktuje się z drem Kuźmakiem, a on zadecyduje w tej sprawie. J,a nie radziłbym zdawać tych rzeczy obecnemu proboszczowi. - Ja nie chcę wchodzić w wasze sprawy, ale jestem poinformowany, że to pan, panie Marczak, jest w dobrej komitywie z: tym proboszczem. Dlaczego więc radzi pan, żeby nie zdawać jemu tych rzeczy? - Jestem z nim nawet w bardzo dobrych stosunkach i dlatego jestem przeciwny, żeby jemu je zdać. Pokrótce przekazałem mu swoje zastrzeżenia co do ks. Lewiarza. Dr Niedzielski faktycznie skontaktował się z drem Kuźmakiem i na jego ręce zdał przechowywane u siebie rzeczy sędziego Bełeja. ' Dr Kuźmak powołał do tej sprawy komisję. Cerkiew otrzymała z tego trzy używane dywany, resztę rzeczy podobno spieniężono, a pieniądze oddano księdzu Lewiarzowi z przeznaczeniem na 334 potrzeby cerkwi. Nic należałem do tej komisji, ale jako przewodniczący Rady Parafialnej wraz z jej członkiem mec. Leńczykiem uznaliśmy, że nasza, ukraińska komisja, me wykazała się tą uczciwością i kulturą, co Polak - dr Kazimierz Niedzielski. 11 września 1960 roku sanocką cerkiew wizytowali Władyki Rosyjskiej Cerkwi - Metropolita Leningradu Pimen i Metropolita Lwowski Pałładij. Towarzyszył im biskup wrocławski Stefan oraz wyższe duchowieństwo Metropolii Warszawskiej. Chlebem i solą witali ich: pan Chummszczak z Zagórza i pan Czerteżyński z Sanoka. Z duchowieństwa zaś księża Lewiarz i Jaworski. Wrażenie z pierwszego spotkania z wyższą hierarchią prawosławną było raczej ujemne. Na tych terenach nie spotykano księży w takich kołpakach, w większości brodatych, ubranych w nasy. Starym ludziom przypominali oni Żydów. Krótki mołebeń przed ołtarzem Matki Bożej i powitanie księdza Lewiarza trzymały w napięciu ludzi zgromadzonych w zapełnionej cerkwi. W końcu przemówił Metropolita Lwowski. To, co mówił, było bardzo ciekawe, ale zwyczajem wszystkich wschodnich biskupów metropolita mówił bardzo cicho. Nawet ktoś z chóru głośno zwrócił uwagę metropolicie, żeby mówił głośniej. Jednak on tego me zauważył. Następnie głos zabrał metropolita Pimen, który mówił trochę głośniej, ale po rosyjsku, przepraszając, że nie umie po ukraińsku. Pan Czerteżyński trochę tłumaczył, ale wyszło to dość humorystycznie, ponieważ metropolita mówił swoje, a tłumacz swoje. Jednak ludziom mowa Czerteżyńskiego też się podobała. Po uroczystościach w cerkwi odbyło się przyjęcie w domu dra Kuźmaka. Byłem na me proszony wraz z panami Tkaczem, Kokociem i Humnickim, ale nie poszedłem, ponieważ Tkacz był posądzany o współpracę z polskim wojskiem przy wyłapywaniu ukraińskich partyzantów z UPA, gdy ci przedzierali się na Zachód. Potwierdzał to niejaki Wołoszczak. Swego czasu zwróciłem na to uwagę księdzu Lewiarzowi. Wydawało mi się, że jeżeli me usunie Tkacza z Rady Parafialnej, to cerkiew będzie w niebezpieczeństwie i ludzie od mej odejdą. Ks. Lewiarz Tkacza zwolnił, a ten na rynku .w Sanoku publicznie go zwyzywał. .336 Znając te wszystkie sprawy nic upubliczniałem ich. Chociaż niektórzy mieli do mnie o to pretensje, uważałem, że nic wolno nam o naszych sprawach mówić źle. Zło trzeba było cierpliwie uczciwą pracą usuwać, bo było najczęściej wynikiem prowokacji i miało na celu zniechęcenie ludzi do cerkwi. W 1960 roku wyjechało do Ameryki pięć naszych rodzin. Był to duży uszczerbek dla prawosławnej parafii. Wyjechały cztery osoby z rodziny Kliszów, cztery od Noriaków, trzy od Wołoszczaków, cztery od Kikty. Wówczas też wyjechał Tkacz. 23 grudnia 1963 roku zmarł ksiądz grekokatolicki Józef Siekierzyński. Zmarł człowiek, do którego miałem wielki szacunek. Pomimo że należał do partii Starorusinów, w pewnych sytuacjach jego postawa była godna uznania i podziwu. Obrzęd pogrzebowy prowadził sam biskup Tokarczuk, a w kościele nabożeństwo obrządku wschodniego odprawili księża: Złoczowski z Komańczy i Demko z Krakowa. Smutne było tylko to, że naszych ludzi było bardzo niewielu. W tym też roku diak naszej cerkwi Janicki wstąpił do Seminarium uczyć się na księdza i ja zacząłem wypełniać jego obowiązki. W 1964 roku zmarł ksiądz prałat Porębski, do końca wrogo nastawiony do naszej cerkwi. Nie mógł zrozumieć, że winę za powstanie cerkwi prawosławnej w Sanoku ponosi sam kościół rzymskokatolicki, a konkretnie kuria rzymskokatolicka w Przemyślu. W tym samym roku zmarł adwokat Julian Leńczyk. Był prawnikiem, moim przyjacielem i dużo od niego się nauczyłem. Był UKraińcem apolitycznym, opowiadającym się za cerkwią prawosławną, ale przed śmiercią bardzo zraził się do księdza Lewiarza, tak że postanowił, aby na jego pogrzebie nie było żadnego księdza. Tak też się stało. Orkiestra i wielu naszych ludzi, z ogromnym żalem żegnało swojego mecenasa. Nad grobem pożegnał go w imieniu palestry mecenas Dziuban. Nic wiem dlaczego powiedział, że nieboszczyk był Grekiem i uprawiał grecką filozofię? Największy kryzys sanocka cerkiew przechodziła w 1965 roku. Chociaż byłem przewodniczącym Rady Parafialnej, nic mogłem temu zaradzić. Przeciwnik swoją propagandą i agitacją doprowadził do tego, że chodziło do niej tylko parę osób. W likwidacji cerkwi pomagał niestety ówczesny jej proboszcz. Był w wielkiej zażyłości 337 z ówczesnymi władzami prawic na wszystkich jej szczeblach i wiernym wykonawcą ich planów. Nic nie można jednak zdziałać wbrew woli Boga, a jeżeli On chce kogoś ukarać, to odbiera mu najpierw rozum. Taki i ksiądz Lewiarz, ku niezadowoleniu wszystkich władz państwowych na naszym terenie, wniósł swoją rezygnację z proboszcza naszej parafii. Na jego miejsce przyszedł nowy, młody i energiczny ksiądz Aleksander Dubec. Z jego przyjściem nasza sytuacja zmieniła się. Wybrano nową Radę Parafialną. Przewodniczącym został Wiktor Macko, a ja dalej pełniłem obowiązki diaka i przewodniczącego Komisji Rewizyjnej. W 1963 roku w kościele rzymsko-katolickim rozpoczął się II Sobór Watykański. W kościele chrześcijańskim zaczynała się Wielka Ekumenia. Papież Jan XXIII wykorzystując swoją dyplomację i autorytet postarał się o zwolnienie, po osiemnastu latach niewoli w syberyjskich łagrach ukraińskiego, greckokatolickiego Metropolity Lwowa i Halickiej Prowincji - księdza Arcybiskupa Josyfa Slipyja. Metropolita po zwolnieniu przybył do Watykanu. Ukraińcy Sanoka i okolic, bez względu na wyznanie, przyjęli to z wielką radością. Ja sam odczułem to jako znak wielkiej Bożej Opatrzności. Mam nawet zdjęcie, jak papież osobiście wita metropolitę na lotnisku w Rzymie. Do parafii rzymskokatolickiej w Sanoku przyszedł nowy proboszcz ksiądz Adam Sudoł. Byłem na pasterce w kościele w 1966 roku, gdzie w czasie kazania odważnie głosił prawdę. Tego w Sanoku nie robił nikt przed nim. Żeby go zameldowano na stałe, musiał czekać siedem miesięcy. Mówił: - W historii kościoła Chrystusowego był taki czas, że na najwyższe jego piedestały wylały się różne nieczystości, ale kościół świecił zawsze na swojej skale jasną Wiarą Chrystusową. I dzisiaj, koło tego sanockiego kościoła, wśród ciemnej nocy wylały różne kanały. My na to nie patrzmy, tylko w to światło, które jest w naszym kościele. - Pijani mężczyźni poczuli się dotknięci, mruczeli coś pod nosem i wyszli. Potem nowy ksiądz prałat chodził po kolędzie. Moja rodzina była mieszana, więc ksiądz odwiedził także nasz dom. Przeprowadziłem z księdzem dyskusję, dla mnie bardzo ciekawą. Ksiądz prałat - człowiek wykształcony, wysokiej kultury osobistej, polski patriota, 338 zdawał mi się trochę uprzedzony do sprawy ukraińskiej, choć starał się zjednywać sobie Ukraińców. Prawosławie uznawał dc facto, zaprzeczając jego prawnemu bytowi. Doszliśmy jednak do konkluzji, że Ukraińcy w Sanoku są i pozostaną, czy ktoś tego chce czy nie. Jeżeli są, to będą starać się o zabezpieczenie swego bytu. Cerkiew jest niezastąpioną wartością i dlatego będą jej bronić. Ksiądz Sudoł z uznaniem wyrażał się o naszej domowej tolerancji. Pierwszy raz zdarzyło się, by ksiądz nie przyjął od nas kolędy, wyjaśniając, że kto ma dać ofiarę, niech ją przyniesie do kościoła. Wybudowałem na ulicy Głowackiego stajnię z budynkiem gospodarczym i przy nim pokój mieszkalny. Jedna z lokatorek, Julia Dańczak, zaproponowała, że przeniesie się do mojego pokoiku i zwolni w domu zniszczoną kuchnię i piwnice. Zamieszkaliśmy w wilgotnej kuchni z żoną i trójką małych dzieci. Cały czas chowaliśmy krowę i uprawialiśmy wynajętą ziemię. Ze lokatorami już dłuższy czas zgodnie mieszkaliśmy. Na wieczór wigilijny, który obchodzimy 6 stycznia, planowałem zaprosić ich wszystkich. Z lokatorką zwaną „babką Dańczakową", żyłem w największej zażyłości. Jej mąż, Kazimierz Dańczak, reperował nam obuwie, bo był szewcem. Dawaliśmy im za to świeże mleko i mogli korzystać z naszego ogrodu. Pewnego razu babka Dańczakową poprosiła mnie o rozmowę na osobności. W wielkiej tajemnicy powiadomiła mnie, że pozostali lokatorzy na noc podpierają drzwi kołkami, bo spodziewają się, że przyjdę ich zarżnąć. Oniemiałem na chwilę, ponieważ nie spodziewałem się, że za okazywaną im przyjaźń tak zostanę podsumowany. Babka naiwnie pytała mnie, kiedy to się może stać. Powiedziałem babce żartem, że jeżeli to taka tajemnica, to ja na ten temat nic więcej nic mogę mówić. Przyszedł 6 stycznia i jak miałem w planie, na wieczór wigilijny poprosiłem wszystkich lokatorów. Wszyscy byli mocno zdziwieni. Po wieczerzy zapytałem: - Słyszałem, że państwo nerwowo śpicie, kołkami drzwi podpieracie. Czy wyglądam aż na takiego bandziora? Jćden przez drugiego zaczęli mnie upewniać, że to było na początku, a teraz już tak nic jest. Jak na ówczesne warunki 339 porozmawialiśmy wtedy ze sobą szczerze. Wszyscy ocenili, ze me jestem podobny do Ukraińca, bo om chodzą zatoczeni i me chcą rozmawiać. Pomyślałem sobie: „Boże! Kiedyż to Ukraińcy będą mieli prawo i możność szczerze rozmawiać?". W 1967 roku, 23 listopada, urodził mi się syn. Było to już szóste dziecko w mojej rodzime. Według niepisanego prawa i tradycji na tych terenach każdy syn narodowością i religią szedł za ojcem. Mój syn też powinien być ochrzczony w cerkwi. Powstał z tego powodu pewien problem. Cerkwie były dwie: prawosławna w Sanoku i grekokatoheka w Komańczy. Rodzina mojej żony, a szczególnie pięciu jej szwagrów - Polaków dawało do zrozumienia, że dalszy nasze kontakty rodzinne będą zależały od tego, czy żona zgodzi się na chrzest chłopca w cerkwi prawosławnej. Polakom księża rzymskokatoliccy wmawiali, że na terenie Podkarpacia prawosławia nigdy nie było i że powstałe tu po wojnie cerkwie zostały narzucone przez partię jako element walki z kościołem. Wobec tego powinny być zlikwidowane, bo ludzie którzy chodzący do tych cerkwi będą potępieni. Nasze tłumaczenia nikogo nie przekonywały. Żona, ciesząc się synem, była za tym, żeby ochrzcić dziecko tam, gdzie chodzi jego ojciec, czyli w cerkwi prawosławnej. Zebyjednak żona me miała przykrości ze strony swojej rodziny, zdecydowałem, ze sprowadzę księdza greckokatolickiego z Komańczy do któregoś z sanockich kościołów i tam ochrzczę syna, a po czasie wszyscy to zrozumieją i me będą wnosili zastrzeżeń. Najpierw porozmawiałem o tym ze swoim księdzem ojcem Aleksandrem. Uczciwie przedstawiłem sprawę, że ze względu na szacunek do swojej żony, decyduję się na takie właśnie rozwiązanie tej ważnej dla mnie sprawy. Osobista kultura i realne spojrzenie na ówczesną sytuację ojca Aleksandra, spowodowały, że nie usłyszałem druzgocącej krytyki, a zwrócił się on do mnie mniej więcej tymi słowami: - Na pewno uroczysty chrzest w naszej cerkwi wzmocniłby, jeszcze chwiejnych, naszych sanockich parafian. Ważne jest jednak że ochrzcicie syna we wschodnim obrządku. Jak dotychczas obrządek greckokatolicki zachowywał dogmaty i tradycję cerkwi prawosławnej. Wy też byliście ochrzczeni jako grekokatohk, a teraz 340 jesteście wiernym cerkwi prawosławnej. Obawiam się tylko, że będzie z tego dużo gadania. Podziękowałem za zrozumienie i zauważyłem, że gadania nic powinno być, bo chrzest odbędzie się w zwykły dzień, w zakrystii jednego z sanockich kościołów. Za parę dni poszedłem do księdza prałata Adama Sudoła, który był proboszczem w parafii mojej żony. Jak zwykle przyjął mnie z wielką życzliwością. Zacząłem rozmowę: - Księże prałacie, urodził mi się syn. Nic chcę robić przykrości mojej żonie chrztem dziecka w prawosławnej cerkwi. Proszę księdza o pomoc. Gdyby tak ksiądz łaskawie zaprosił księdza grekokatolickiego z Komańczy, najlepiej do kościoła na Posadzie w Sanoku, tam byśmy chłopca ochrzcili. Ksiądz prałat zrobił zdziwioną minę i powiedział: -Nie spodziewałem się, panie Marczak, że pan, diak prawosławnej cerkwi, będzie chciał ochrzcić syna w kościele? Jednak staram się pana zrozumieć. Kiedy ten chrzest ma się odbyć? - Kiedy będzie pasować księdzu z Komańczy. Proszę tylko, żeby to był zwykły dzień, raczej w godzinach popołudniowych. O terminie ksiądz łaskawie powiadomi moją żonę, która tu do was uczęszcza. Z wdzięcznością go pożegnałem. Za jakiś czas dał nam znać, kiedy przyjedzie ksiądz z Komańczy. Za kumów poprosiliśmy brata żony, Jaśka, i moją bratową Bronię. Przy tej okazji udało im się ze mnie zażartować. Po przyjściu z kościoła kumy mieli smutne miny. W końjpu odezwała się kuma: - Nie wiem, czy dobrze żeśmy się wywiązali z naszej misji, ale ksiądz'był czegoś zły i nic dał chłopcu tego imienia, co chciałeś. - Afakie imię dał? - spytałem trochę zdenerwowany. - On podał nam dwa. Żebyśmy wybrali Mykitę albo Wasyla. Poprosiliśmy, żeby Wasyla i tak ochrzcił. Zrobił Jasia Wasylem. Naiwnie uwierzyłem, bo dawniej był taki zwyczaj w cerkwi, że ojciec duchowny, czyli ksiądz, mógł dać dziecku imię według własnej woli. Pomyślałem, że ksiądz pewnie był zły, że nic przyszedłem osobiście na chrzest oraz że chodzę do prawosławnej cerkwi. Skorzystał więc z tradycyjnego prawa i tak mnie ukarał. Mimo wszystko uśmiechnąłem się, mówiąc: 341 - No cóż, skorzystał ze starego prawa i zrobi! chłopaka Wasylcm. Na zawsze zapisał go w świecie jako Ukraińca. - Żeby tylko zdrowy był, dla mnie zawsze bądzie Jasiem -dorzuciła żona. Na to odezwał się kum: - Nie słuchaj jej, kuma żartuje i tak cię tylko podpuściła. Dał chłopcu na imię Jan, kazał pozdrowić rodziców i życzył nam wszystkim „Mnohaja i Błahaja lita" (Długich i szczęśliwych lat). A ja tak szybko dałem się nabrać! Na nasze święta Bożego Narodzenia urządziłem dosyć huczne chrzciny. Ciekawscy dowiadywali się, gdzie będę chrzcił? Nie wiedzieli, że syn już od trzech miesięcy był ochrzczony. Rozpocząłem starania o przekwaterowanie Dańczaków, reszta lokatorów uznała, że jest okazja i Marczak wszystkie ich zachcianki musi wypełnić. Zachcianki były bardzo wygórowane. Żądali mieszkania w kubaturze równego z tym zajmowanym u mnie. Każdy chciał po dwa pokoje pięćdziesięciometrowe plus kuchnia i urządzenia gospodarcze. Do tego dawali do zrozumienia, że „na drogę" też trzeba dać odpowiednią kwotę. Jako „repatriant" (takie zaświadczenie dano mi przy zwolnieniu z łagru) miałem prawo starać się o mieszkanie poza kolejnością i to było podstawą starania się o przekwaterowanie lokatorów. W tym czasie w urzędach kwaterunkowych kwitła korupcja i chcąc sprawę załatwić, musiałem też „dawać". Nosiłem przeważnie szynki cielęce, do tego drogie trunki i oczywiście koperty z gotówką. Okazji do takich prezentów było wiele. Urodziny, imieniny pana kierownika, a jeżeli załatwiało się „od kuchni", to i dla jego żony. Życzenia z okazji świąt. Nosiłem tak czterem kierownikom przez osiemnaście lat. Ten czwarty, który załatwił mieszkanie ostatniemu mojemu lokatorowi, tydzień po tym poszedł siedzieć. Taka była dola wszystkich kierowników działu kwaterunkowego. Takich jak ja, co nosili łapówki, było bardzo wielu. Dzielenie mieszkań odbywało pod dyktat partii, UB i innych „wujków", którym też nosili łapówki. Co jakiś czas wychodziła z tego afera i na kozła ofiarnego dawano do więzienia kierownika działu kwaterunkowego. Ci, co dawali łapówki, byli najbardziej stratni. W większości milczeli o tym, 342 bo sprawę trzeba było załatwić dalej u następnego kierownika. Osoba, która coś zdradzała w sądzie, była potem tak traktowana, że musiała się z Sanoka wynosić. Gdy pozbyłem się lokatorów, przeprowadziłem generalny remont domu. Doprowadziłem gaz, wodę, zrobiłem centralne ogrzewanie. Spłaciłem bratu Eustachemu wkład, który włożył w kupno budynku. Utrzymywaliśmy się z gospodarstwa, dalej trzymaliśmy krowę. Mieliśmy także „pomoc domową" w osobie ułomnej Maryni Strzałki ze wsi Łodzina. Ojca jej zamordowano w 1948 roku w obozie koncentracyjnym w Jaworznie. Była u nas pięć lat, bo tyle wystarczało, by otrzymała rentę. Wszystkie potrzeby finansowe załatwiałem w banku poprzez branie pożyczek. Potrzebne rzeczy, meble i ubrania kupowałem na raty. Pobory moje i żony starczały na spłatę tych długów i ich oprocentowania W 1970 roku, w rozdzielni gazu w Strachocinie, kolega Piotrowski wyjaśnił mi, że Gomułka musiał odejść, bo był to taki prosty chłopunio, krótko mówiąc - ciemna machorka. Natomiast Gierek to Europa! Był we Francji i w Belgii. Teraz nareszcie w Polsce będzie porządek. Odpowiedziałem mu, że o Gomułce już wiem, co powiedzieć, natomiast o Gierku będę mógł powiedzieć za dziesięć lat, jeżeli dożyję. Okazało się, że po dziesięciu latach z mitu Gierka nie pozostała ani Europa, ani nawet Azja. Kiedy w 1978 roku zmarł papież Paweł VI, po krótkim pontyfikacie papieża Jana Pawła I na tronie Apostolskim w Rzymie zasiadł syn narodu polskiego Karol Wojtyła - papież Jan Paweł II. Oglądając telewizję, podziwiałem intronizację papieża Polaka i bardzo \j/zruszył mnie moment, gdy nowy papież wstał od tronu i uścisnął ukraińskiego metropolitę Josyfa Slipyja, któiy w tym czasie podszedł do papieża w celu złożenia hołdu. Sam odczuwałem wtedy tę Wielką Opatrzność Bożą, która spowodowała walenie się struktur totalitarnego systemu. Ukraińcy w Sanoku przyjęli to wydarzenie z nadzieją, że papież Słowianin zrobi coś i dla nich, należących do narodu wywodzącego się z tych samych plemion słowiańskich. ' Czasem oprowadzałem po naszej cerkwi wycieczki. Jednego razu cerkiew w Sanoku odwiedziła wycieczka złożona ze słuchaczy szkoły 343 milicyjnej czy też wojskowej. Kiedy coś niecoś opowiedziałem o naszej wierze i świątyni, jeden z uczestników wycicczk! zaczął mi naukowo udowadniać, że Chrystus to jedna z wielu mitycznych postaci starożytnego wschodu. Powoływał się na historyków: Flawiusza, Tacyta, Pliniusza i innych, mieszając przy tym Pliniusza z Seneką. Naukowo dowodził, że w tamtych latach żadna nowa gwiazda nie rozbłysła, me było też żadnego trzęsienia ziemi ani zaćmienia słońca. Później triumfalnie zapytał: - I co teraz macie do powiedzenia o swoim Chrystusie? Długo nie myślałem i odpowiedziałem po swojemu: - Mnie panie szanowny, wcale me obchodzi, czy Chrystus historycznie był czy też nie. Tak samo nie interesuje mnie, czy w tym czasie ziemia się trzęsła i słońce miało zaćmienie. Ja, panie, mam wiarę Jeżeli ktoś udowodniłby, że Chrystus urodził się określonego dnia i roku, z rodziców takich a takich, to wówczas przestanę wierzyć w Chrystusa, bo będzie to już twierdzenie nauki ścisłej, tak jak dwa razy dwa równa się cztery. Natomiast ja wierzę, że Chrystus, Druga Osoba Boża, począł się z Ducha Świętego i narodził się z Dziewicy. W tym czasie Aniołowie śpiewali, bo przecież logika wskazuje, że Bóg przyszedł w orszaku swej Chwały. Specjalna gwiazda pokazywała to miejsce. Potem, jak zechciał nas odkupić, to ziemia ze strachu drżała, a słońce się skryło, bo nie chciało widzieć takiej zbrodni. To wszystko uczonemu trudno zrozumieć. Dlatego aby to pojąć, trzeba mieć wiarę, która czyni cuda i dobro. - Co panu przyjdzie z takiej wiary? - zapytał ciekawie. - A co mi pan oferuje, jeżeli panu uwierzę? Przecież pan mi nie udowadnia, że Boga nie ma, tylko każe mi w to wierzyć. -r Ale proszę mi powiedzieć, co ma pan z tej wiary w Boga. 1 ^Ne umru żyty budu" (Nie umrę, żyć będę), a to jest dla mnie bardzo dużo. Pan mi daje na cmentarzu tylko łopatę, a moja wiara daje mi wieczne życie. - Jak pan sam przyznał na początku, ma pan tylko pięć klas szkoły podstawowej i chyba takie wykształcenie nie upoważnia pana do takiej dyskusji. 344 - Zgadzam się z panem i bardzo przepraszam, że dałem się wciągnąć w tę rozmowę. - W duchu przypomniałem sobie, co mi w łagrze mówił rosyjski zesłaniec Popów: „Wołodia, niet hużc obrazowanogo duraka". Ale uczestnicy wycieczki wcale nie chcieli kończyć tej rozmowy. Usłyszałem pytanie: - Czy Bóg, o jakim tu pan wykładał, potrzebuje kościołów, cerkwi, świeczek? - Ja tego nie powiedziałem. Uważam, że Bóg i religia to dwie różne sprawy. - Czy według pana istnienie Boga bez religii jest możliwe? - Uważam, że jeżeli Bóg byłby zależny od religii, to wcale nie byłby Bogiem. Człowiek w swej małości, stworzył sobie swoim rozumem obraz małego Boga. Bóg w swej wielkości jest niepojęty dla człowieka. - Czy pan wierzy, że Bóg stworzył świat w przeciągu sześciu dni? - Nie. Teraz wierzę, że tworzenie świata trwało miliardy lat i czas ten został podzielony na sześć okresów. Jak byłem małym chłopcem i kiedy nie znałem jeszcze liczby sto, to pojęcie jednego dnia było mi bliższe niż na przykład jednego wieku. Pismo Święte jest pisane takim językiem zrozumiałym i dla małego dziecka. - Która religia jest najlepsza według pana? - Uważam, że wszystkie religie są dobre, jeżeli wierni postępują -według ich zasad. Kulturalny człowiek powinien mieć szacunek do każdej religii, bo powinna ona uczyć tylko miłości do Boga i drugiego człowieka. Każda też niesie ze sobą piękno - obrzędowe, architektoniczne... - Czy będzie odpowiadał pan także na pytania drażliwe? - Mogę odpowiadać na wszystkie pytania, ale zastrzegam sobie, że wypowiadam się tylko w swoim imieniu. Nie chciałbym narazić się na jakieś oskarżenia. - Jak pan wytłumaczy, że Ukraińcy wierzący w Boga, w czasie okupacji tak okrutnie postępowali z tak samo wierzącymi Polakami? - Bóg stworzył CZŁOWIEKA. Nigdy nic stworzył Polaka, Ukraińca, Niemca czy jakąkolwiek innej narodowości. Pismo Święte 345 mówi, że Bóg stworzył go na swój obraz i podobieństwo, więc z natury człowiek powinien być dobry. Ale to sam człowiek porobił różne ramy narodowe: polskie, ruskie i inne. Rama dla obrazu jest tylko jego ozdobą, tak i człowiek - mimo że w ramach narodowych - też powinien liczyć się na pierwszym miejscu. Niestety, z własnej woli sam obniżył swoją rangę, głosząc, że ramy są najważniejsze. Na dodatek tworzy jeszcze w tych ramach różne systemy polityczne, wokół których dobudowuje się propagandę, która go wychwala. Niestety, nie ma idealnego systemu, który mógłby zadowolić wszystkich i ludzie często są rozczarowani. Współżycie Polaków z Ukraińcami nie zaczęło się w okresie hitlerowskiej okupacji. Wszystkie sądy o Ukraińcach, jakie sobie wyrobiono tylko na podstawie epizodów z tego okresu są uproszczone i często stronnicze. Uważam, że dużo tych sądów powstało pod wpływem określonej polityki. Nie chcę jednak osądzać, czy ta polityka była słuszna czy też nie, tak samo nie chcę teraz analizować poszczególnych przypadków. Skoro jednak uznajemy demokrację, to musimy uznać też, że wszystkie narody mają prawo do wolności i mogą o tę wolność walczyć. Dotyczy to także Ukraińców, którzy mają prawo o wolność walczyć. Polacy, kiedy walczyli o swoją wolność, też stawiali na rożne systemy polityczne. Napoleon, podobnie jak Hitler, też walczył z Rosją. Kiedy szedł na Moskwę, Polacy szli z nim. Historia za to nikogo nie sądzi. Piłsudski zaczął walczyć o Polskę jako socjalista, a w 1926 roku zmienił swoją orientację, stał się dyktatorem i też sądu nad nim nie było. My, Ukraińcy, w naszej historii w większości dzieliliśmy uczciwie dole i niedole z narodem polskim. Jest bardzo wiele przykładów, że oddawaliśmy swój trud a nawet krew i życie dla dobra wspólnej ojczyzny. Nie Ukraińcy pierwsi stworzyli nacjonalizm. Ten który powstał, był wyrazem sprzeciwu przed innym, obcym nacjonalizmem. Ponieważ nie był on objęty rygorami prawa państwowego, w wielu wypadkach, często nieświadomie, przekształcił się on w faszystowską anarchię. W obronie cudzych interesów, niektóre grupy nacjonalistyczne dopuszczały się okrutnych zbrodni. Lecz bądźmy sprawiedliwi. Byliśmy świadkami, jak państwowe armie dopuszczały się może jeszcze 346 Wesele córki Marioli Grzegorza Dziedzickiego. Wesele najstarszej córki Ani i Romana Różyckiego. Śluby wieczyste córki Joasi s. Marianny z Zakonu Sióstr Michalitek. Ślub syna Jana i Danuty zd. Maksym w Cerkwi w Morochowie większych zbrodni. Obliczają, że mieliśmy około dwudziestu tysięcy bandytów, co -jak na pięćdziesięciomilionowy naród - nie stanowi chyba dużego procentu. Nic zwalnia mnie to od tego, abym się nie wstydził naszego bandyctwa. Ukraińcy dwa razy mylnie postawili na sojusz z Niemcami i dwukrotnie przegrali. Po 1918 roku przyznano im prawa kombatanckie, a po ostatniej wojnie zostali bez prawa. Polacy też nic od razu walczyli o komunistyczne ideały. Stawiali na monarchię, demokrację, mieli też swój nacjonalizm i szowinizm. Dlatego uważam, że wszystko to jest normalnym biegiem historii i ludzkiego życia. Osobiście jestem przeciwny każdemu bandyctwu i anarchii, niezależnie od tego, jakie one są, usankcjonowane prawem państwowym czy też nie. Na zakończenie odezwał się znowu ten pierwszy - „uczony": - Dziękuję panu za te wyczerpujące odpowiedzi. Chwilami wydawało mi się, że jestem w Monachium i słucham jakiegoś banderowca. Okazałem zdziwienie. Kilku z nich odchodząc podało mi rękę. W kraju coraz bardziej narastało niezadowolenie. Władze nabrały dużych pożyczek na Zachodzie, ale po kilku latach trzeba było zacząć oddawać stary dług. Wszystkie moje córki poszły do szkół średnich. A ja zauważyłem, że moje zaangażowanie się w sprawy społeczno-polityczne jest piętnem dla moich dzieci i przeszkodą w ich dalszej karierze. W 1978 roku wyszła za mąż córka Ania. Ożenił się z nią Roman Różycki - miły, taktowny człowiek. Najbardziej lubiana przeze rnnie córka Joasia poszła do zakonu ss. Michalitek. Z początku byłem z tego bardzo niezadowolony. Teraz jednak przekonałem się, że nie miałem racji. W 1979 roku po raz pierwszy w historii papież odwiedził Polskę. Jak wszyscy, odniosłem niezapomiane wrażenia z wizyty Jana Pawła II, którą śledziłem na ekranie telewizora. Przy tej okazji ogłoszono kilku polskich świętych. Pomyślałem: „Polska Matką Świętych". Nasunęła mi się refleksja, że nie mamy Ojca Świętego, nie mamy państwa, nic mamy pieniędzy, dlatego nie mamy Świętych. Kiedyś może Wszechmocny powoła do grona Błogosławionych tych osiem milionów, które zmarło z głodu na chleborodncj Ukrainie w 1933 347 roku i innych, niezliczonych, a zamęczonych w łagrach Wysp Sołowicckich, Workuty, Kamczatki, pustyni Kara-Kum... Sierpień 1980 roku w Polsce był jak wulkan, który wyłonił się z oceanu komunistycznego systemu. Polska była w uścisku „bratnich narodów" orbitujących wokół totalitarnego systemu czerwonej Moskwy. Obserwując ten czas zmagań, byłem pełen podziwu dla Polaków, którzy w tym morzu bezprawia, fałszu, wrogiej propagandy i nienawiści, dzięki umiejętnej dyplomacji, płynęli względnie szczęśliwie. Ogromną rolę w tym czasie odegrał kościół rzymskokatolicki ze swoim najwyższym autorytetem, papieżem Janem Pawłem II. Niestety, zbyt duża gorączka i nieumiejętność prowadzenia rewolucji przez młodą „Solidarność" oraz działalność prowokatorów, którzy weszli w struktury tej organizacji, doprowadziły do ogłoszenia stanu wojennego przez generała Wojciecha Jaruzelskiego. Nie wierzyłem, że za mego życia komuna upadnie, dlatego cały czas się bałem, żeby ktoś nie użył siły. Sowiecka potęga wojskowa w tym czasie była gwarancją, że w bitwie z nimi zginą słabsi. Wraz ze śmiercią ostatniego czerwonego dyktatora, Breżmewa, rak społecznego niezadowolenia rozszerzył się na całe imperium komunistyczne. Umiejętna dyplomacja Michaiła Gorbaczowa spowodowała, że dopiero teraz polska rewolucja Solidarności" przyniosła plony. W 1990 roku komuniści w Polsce oddali władzę „Solidarności". 24 sierpnia 1991 roku stał się według mnie „cud tysiąclecia". Bez wojny i martwych bohaterów powstała „SAMOSTIJNA UKRAINA"! Spełniły się marzenia milionów, walczących przez sześć wieków o niepodległość, Ukraińców. I w moim życiu było to największe marzenie. Piórem prostego człowieka opisałem czasy, sytuacje i ludzi, z jakimi spotykałem się w przeciągu siedemdziesięciu lat swojego burzliwego życia. Najbardziej zakodowane w pamięci mam obrazy z mojego dzieciństwa i młodości. Natomiast lata późniejsze tworzą pewien chaos i czasem trudno jest mi ustalić bezwzględną prawdę. Zdaję 348 sobie sprawę z tego, że żyjący świadkowie tamtych czasów mogą te same sprawy widzieć inaczej. Po „polskim październiku" rozpoczął się dla nas okres względnej wolności. Mogłem się pokusić i zanotować pewne sprawy, dodając czasem w tych notatkach swoje polityczne docinki, drwiny, refleksje, czy też trochę chłopskiej filozofii. Chciałem pokazać, że pomimo naszego związania z wszystkimi Polakami, nasze postępowanie i życie w tym miejscu Polski, właśnie na Podkarpaciu, musiało być diametralnie inne od ich życia mimo, że konstytucja gwarantowała nam równość. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że plany komunistów zakładają bezwzględną likwidację naszej tożsamości. Opatrzność natchnęła ludzi i każdy samorzutnie tworzył i wybierał dogodne formy życia i współpracy z każdym, kto dawał nam możliwość przetrwania. Polacy w tym samym czasie mogli całkiem inaczej żyć, pracować, a nawet być w opozycji. Posiadali zaplecze narodowe, kadry inteligenckie, duchowieństwo. Mogli opierać się na autorytetach religijnych i politycznych. Ukraińcy nie posiadali żadnych. Przedwojenną inteligencję i duchowieństwo zniszczono w sposób bezwzględny. Na Ukrainie każdy przejaw patriotyzmu był oceniany przez bolszewików jako zbrodnia. Urządzano propagandowo-pokazowe procesy „nacjonalistów" „kapitalistów" „burżuazji", „szpiegów" itp. Kogo nie rozstrzelano - wywieziono na Sybir, do likwidacji w męczeńskich warunkach. Polska Ludowa, za pozwoleniem Moskwy, załatwiała sprawę ukraińską, akcją „Wisła". Po^dejściu resztek inteligencji i oddziałów UPA na Zachód, pozostała pręista ludność ukraińska została rozproszona po całej Polsce z przeznaczeniem do asymilacji. Tych walczących i zachowujących swoją godność narodową czekała likwidacja. Dlatego pozostali nic uwięzieni na terenie Sanoka i ziemi sanockiej zapisywali się dla kamuflażu do partii, chodzili do kościoła i podawali się za Polaków. Zachowanie fałszywych pozorów i łapówki były dobrym sposobem na przetrwanie. Ci, których wysiedlono na ziemie zachodnie i północne, mieli na sobie piętno „banderowca", „upowca" i z tym musieli normalnie żyć. Pozostałe jeszcze na Podkarpaciu z różnych przyczyn rodziny ukraińskie i mieszane, przeznaczono do przymusowej asymilacji. Ukrainiec 349 ażeby mógł dać dzieciaka na studia musiał mieć dobrze opłacanych „wujków" w partii, wszystkim trzeba było się kłaniać. „Patriotycznie" chodzić na pierwszomajowe pochody, na zebraniach dobrze klaskać, uśmiechać się do największych drani. Najlepiej było udawać wszędzie durnia i być „lojalnym" w stosunku do ówczesnej rzeczywistości. Gdy spełniało się te warunki, można było zdolnego dzieciaka posłać do szkół, otrzymać stałą pracę i mieć względny spokój od szpicli. Kościół rzymsko-katolicki w latach 1975-1985 pomagał zdolnym uczniom pochodzenia ukraińskiego dostać się na studia na KUL-u. Od przyjścia do władzy Gomułki, cała nasza zdekonspirowana „wolność" życia religijnego i kulturalnego była zależna tylko od PZPR. Myśmy wiedzieli, że PZPR niedaleko do UB-NKWD i był to dla nas najgorszy wróg. Na Ukrainie tworzono nowy sztuczny twór- „naród radziecki". Straszenie i szczucie trwało nieprzerwanie od 1947 roku. Podburzone przez propagandę komunistyczną młode pokolenie Polaków stworzyło sobie stereotyp Ukraińca - rezuna, sadysty, zdrajcy i całą nienawiść przelewano na naszych niewinnych ludzi. Moja rodzinna wioska, Pakoszówka, po 1945 roku nie była już miejscem takiej sielanki, jak ta, którą opisałem wcześniej. Większość młodszego pokolenia poddała się propagandzie i weszła na drogę nienawiści i bezprawia. W Pakoszówce i innych wioskach mieszanych, wsiowe milicje miały na swoim sumieniu wiele krzywd. Niektórzy zajmowali się rabunkiem, szpiclowaniem i współpracowali z UB. Pakoszowskie dęby koło Mazurów, gdyby umiały mówić, to wiele smutnej prawdy by opowiedziały. Kiedy mieszkańców Lalina wysiedlano na Ukrainę, zostali oni napadnięci. Zastrzelono dwóch niewinnych mężczyzn. A gdy trzeba było bandzie odebrać zrabowany dobytek, to pakoszowska milicja nie strzelała do bandytów, tylko oddała strzały do kolumny bezbronnych wysiedleńców. Od 1947 do 1950 roku pozostałych Ukraińców co parę dni wołano jak nie do Sanoka, to zawsze późnym wieczorem pod te dęby. Tam każdego szczuto, poniewierano w najpodlejszy sposób. Poszkodowani, świadkowie tego poniewierania, obywatele Pakoszówki, Srogowa, Kostarowiec prosili mnie, ażebym - kiedy minie ten zły czas - powiedział innym, jak ich niewinnie poniewierano. 350 „Wybijcie sobie Ukrainę z waszych głupich głów, bo myją wam z dupy na pewno wybijemy. Już nic macie ani jednego popa, za niedługi czas nikt nic wspomni, żeście żyli pod słońcem. My ci damy ukraińskie święta, tak że będziesz przeklinał dziadka, że przyszedł na świat. Ty jesteś przeznaczony do likwidacji takjak Żydzi za Niemca, ale Żydzi mieli luksus, bo elegancko szli do pieca, a ty będziesz zdychał bardzo długo, już my się o to postaramy. Ty hajdamacka świnio, czego porządnym ludziom zawadzasz po drodze" - takie słowa fundowali nam nasi współziomkowie. Gdy bili, to niektórzy pakoszowscy milicjanci doradzali: „Było mu jeszcze dołożyć". Pomimo, że kościół rzymsko-katolicki w tym czasie też był prześladowany, byli księża, którzy w jakiś sposób starali się nam współczuć, a nawet pomóc. Ale byli też tacy, którzy łączyli się w ogólnej nienawiści przeciwko nam. W Strachocinie w 1946 roku ksiądz K.L. na spowiedzi doradzał naszym żonom Polkom: „Jeszcze masz mało Rusina? Sama zostań, jego wygoń, tam bolszewicy zrobią z nim porządek". Nawet w ostatnich latach ksiądz Antoni Szypuła, proboszcz parafii rzymsko-katolickiej w Sanoku-Dąbrówce, wydał w 1991 roku książkę: pt. „25 lat Parafii Rzymsko-Katolickiej w Sanoku-Dąbrówce", w której znalazło się oszczerstwo pod adresem grekokatolickiego księdza Dymitra Fala, który został wywieziony na Sybir i tam zginął za wiarę katolicką. Ksiądz Szypuła w swojej książce napisał: „Ksiądz Fal był wielkim nacjonalistą ukraińskim. Szedł na czele procesji z^cerkwi z Sanoka robiąc pogrzeb Polski w 1940 roku". Takie oszczerstwo znowu wywołało nienawiść u wielu niezorientowanych ludzi. Gdy byłem u niego z protestem wraz z delegacją Ukraińców Sanoka, zapytałem: - Skąd ksiądz prałat ma takie wiadomości? Przecież ksiądz wie, że to nieprawda? Dlaczego ksiądz tak napisał? Sucho odpowiedział: -Tak mi mówili niektórzy ludzie. - Czy niesprawdzone gadanie można bezkrytycznie powtarzać w^esiążce? Milczał. 351 - Jeszcze jedno pytanie. Czy zwykła logika nic księdzu nie mówi? Procesja szła z Sanoka do wsi Sanoczek, około 7 km. Dołączyły do niej jeszcze dwie procesje z Dąbrówki i Sanoczka. Szło bardzo dużo ludzi, nieśli dużo kwiatów i wieńców. Procesja wyszła na piękny szczyt Adamowej Góry w Sanoczku i tam był usypany piękny, wysoki kurhan - mogiła, a na niej żołnierski brzozowy krzyż. To była mogiła usypana na cześć Ukraińskich Siczowych Strzelców. Czyż aż taką paradę Ukraińcy robiliby sanacyjnej Polsce? Proszę księdza, na tych uroczystościach między innym byłem i ja. - Mnie tak mówiła jedna kobieta i ja to napisałem - obstawał przy swoim ksiądz. Żadnego przeproszenia, żadnego innego wyjaśnienia. Na pewno wielu zastanawiało się wówczas, na co i komu on to napisał. Nieprawda o naszym księdzu była szczególnie bolesna, gdyż przez długi czas ostojąnaszej tożsamości narodowej była cerkiew i kapłani. Z czasem z tych kapłańskich rodzin wytworzyła się inteligencja. Jednak zawsze byliśmy w tyle za innymi narodami. Po zrywach wolnościowych w latach 1918-1921 i lat w czasie drugiej wojny światowej, na skutek komunistycznych planów nasz byt narodowy był bardzo zagrożony. Największy w naszej historii wróg - sowietyzm, ze swoimi sojusznikami, mając ogromne możliwości techniczne: radio, prasę, literaturę, ziejąc propagandą nienawiści, dawały możliwości realizacji tych planów naszego zniszczenia. Wszystkim wolno było o nas mówić źle, wymyślać i publikować najpodlejsze kłamstwa. Bronić się nie mieliśmy prawa. Żadnej możliwości jakiegoś wyjaśnienia - od książek: „Ogniem i Mieczem", „Łuny w Bieszczadach" po inne „naukowe opracowania" panów Gerharda, Edwarda Prusa i im podobnych, których nienawiść .i urojenia poczyniły ogromne spustoszenie w umysłach wielu Polaków. Dopiero ukazanie się na mapie niepodległego państwa - Ukrainy spowodowało, że wszyscy „miłościwie nam panujący" stanęli przed problemem, w jaki sposób dziś przerobić fałsz na prawdę, jak powiedzieć o tym społeczeństwu? W gronie rodzinnym Najmłodsza wnuczka Ania do I-szej komunii w 1997 r. Najstarsza córka Ania w gronie rodziny do I-szej komunii w 1965 r. 352 Na „ Muhaja Lita " autorowi 75-lat minęło, z życzeniami Ukraiński aktyn z Sanoka. Ukraińscy kolędnicy w domu Autora, (lata 90-te) NIEWESOŁE LOSY MOICH BRACI Michał Mój ojciec, Jan był żonaty dwa razy. Pierwszajego żona, Wiktoria, z domu Mazur, przy pierwszym porodzie zmarła w 1903 roku. Z urodzonych przez nią bliźniąt przeżył chłopiec i na chrzcie w cerkwi, w Lalinie, dano mu imię Michał. Ojciec ożenił się z moją mamą, Magdaleną, z domu Dżugan, która musiała zająć się wychowaniem Michała. Mama tak nas wychowywała, że ja dopiero w latach trzydziestych dowiedziałem się, że Michał nie jest moim rodzonym bratem, a jej stosunek do wszystkich dzieci był zawsze jednakowy. Michał między nami miał chyba najwięcej szczęścia. W 1927 roku ożenił się z Leontyną Kocyłowską. Gdy ojciec pospłacał wszystkie długi ciotki Ocyfryjanki, zapisał mu 9 morgów ziemi i stary, półkurny dom. Michał z żoną przeprowadził się do ciotki i w ciężkim trudzie rozpoczęli gospodarowanie. W 1929 roku Leontyną zmarła, zostawiając maleńką Stasię. Niedługo Michał ożenił się z jej siostrą Heleną. Po śmierci ciotki Ocyfryjanki postawili nowy dom i do 1939 roku doczekali się czterech córek i dwóch synów. ^¦Michał pijakiem nie był, ale lubił dobrze popić. Mówiono w żartach: „Michał zaczyna mówić dopiero po czwartym kieliszku". Podpity, był zawsze wesoły, towarzyski i umiał drugich bawić. Chociaż wierny sw0jej ukraińskości, potrafił godzić zadrażnienia między Polakami i Ukraińcami. Michał mieszkał w górnej części wioski, gdzie w kooperatywie miał styczność ze świadomymi Ukraińcami z rodzin Kapałowskich, Romańczyka („kanonik"), Kocyłowskich, Kosarów. Przy nich też kształtowała się jego świadomość narodowa. Jego żona Helena, również ochrzczona w cerkwi, byłą kobietą apolityczną. Chodziła do kościoła i cztery córki ochrzciła w kościele. Michał się temu nie sprzeciwiał, był tolerancyjny. Synów jednak ochrzcili w cerkwi. 353 W czasie okupacji Michał zajmował się nielegalnym ubojem bydła. Pomagał wielu ludziom, Żydom, jeńcom sowieckim, był też zaangażowany w ruch ukraiński. Po wyzwoleniu cały aktyw ukraiński wyjechał na wschód. Michał ze strony polskiej miał dobrą opinię, jednak przez pewien czas musiał ukrywać się u przyjaciół Polaków. Miał on też ciotkę, siostrę swojej matki, nazywaną we wsi „Mazurką". Ta ciotka swego jedynego siostrzeńca lubiła i ten często do niej zachodził. Miała ona dwóch synów. Jednego, Józefa, Niemcy wywieźli w 1940 roku do Oświęcimia, gdzie zginął w 1943 roku. Z dwóch córek Władysława wyszła za mąż do Grabownicy, za Oleniacza. W 1946 roku została bestialsko zamordowana w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. Dowiedziałem się o tym po powrocie z łagru. Zdziwiony byłem, że w sprawie śmierci Władzi nie zostało przeprowadzone żadne śledztwo. W 1990 roku sołtys Pakoszówki postawił pomnik bohaterom z naszej wsi i dołączył do nich Władysławę jako tę, która „zginęła z rąk UPA". Ukraińcy złożyli stanowczy protest przeciw tej nieprawdzie. Ja sam zrobiłem w tej sprawie rozeznanie wśród żyjących świadków. Pierwszy opowiadał mi Tadeusz Wojtowicz: - Wracałem od Pisuli i spotkałem na drodze Władzię. Byłą wesoła, żartowaliśmy. Koło szkoły, od górnej wsi, doszło dwóch mężczyzn - wojskowych. Nie mieli dystynkcji, ale wyglądali na oficerów. Władzia się z nimi przywitała jak ze znajomymi. Po kilku zdawkowych słowach j asie pożegnałem, a oni poszli w stronę domu Mazurki. Relacja szwagierki Władzi była taka: - Chociaż z mężem i dziećmi żyliśmy osobno w jednym łałkierzu, a Władzia z matką w drugiej izbie, często ze sobą rozmawiałyśmy. W to popołudnie przyszła do domu z dwoma wojskowymi. Przez ścianę słychać było w ich swobodną rozmowę. Na końcu jeden z mężczyzn powiedział do matki: „Zabieramy wam córkę na parę dni, trochę nam pomoże w trudnym życiu". Jak wychodzili z domu, Staszek, mój mąż, z ciekawości otworzył drzwi do sieni. Władzia odwróciła się i z uśmiechem powiedziała: „Co tak przypatrujesz się, nic widziałeś ludzi?". Szła spokojnie, uśmiechnięta, wyglądało na to, że idzie ze znajomymi. Jeśliby prosiła o pomoc, ludzie by jej pomogli. 354 Józef Kogut natomiast opowiadał: - Widziałem, jak Władzia szła z wojskowymi drogą Winnickiego. Nic zwracałem na to zbytniej uwagi, bo podobno Władzia często z akowcami chodziła. Swoje zdanie na ten temat miał mój brat Michał: -Na drugi dzień, jak Władzia poszła, szedłem do mamy i wstąpiłem do ciotki Mazurki. Ciotka była zadowolona, powiedziała mi w sekrecie, że Władzia poszła do Lalina na Leśniczówkę, bo tamją zaprosili akowcy, żeby im poszyła i porobiła porządki. „Te akowce to prawdziwi żołnierze, walczą z komunistami, tylko ty, Michale, nikomu o tym nie gadaj". Cała wieś o tych akowcach wiedziała i opowiadania ciotki nie brałem poważnie. Gdy po czterech dniach dowiedziałem się, że Władzia nie żyje, poszedłem do ciotki Mazurki, ażeby jej współczuć i pomodlić się za swoją kuzynką. Pod domem spotkałem Walerkę, siostrę Władzi, która lamentując poczęła oskarżać: „To wy, Ukraińcy, ją zamordowali!". „Walerciu - odezwałem się - Władzia była dla mnie siostrą, tak jak i ty. Na pewno z Pakoszówki nikt tego nie zrobił, bo ona nikomu krzywdy nie zrobiła i Ukraińcy do niej nie mieli żadnej pretensji". Walerka nie słuchała i w rozpaczy dalej wołała: „Tu zaraz przyjdzie wojsko i wszystkich Ukraińców wystrzela, ciebie też, bo było nie rodzić się Ukraińcem. O! Już jadą, szykuj się, bo ciebie pierwszego zastrzelą". Faktycznie, od strony Sanoka nadjechał samochód i na nim pełno żołnierzy. Stałem oszołomiony i przestraszony, nie wiedziałem co mam czynić. Samochód zatrzymał się i żołnierze zeskoczyli z niego, a Walerka z lamentem ich informowała: - Tak, proszę panów, tu, w tym domu, Ukraińcy zamordowali moją siostrę. Dookoła są sami Polacy, Ukraińcy mieszkają zaraz od przerwy i stamtąd możecie zaczynać. Chwała Bogu, że o mnie zapomniała. Odetchnąłem z ulgą. Młody oficer jednak powiedział: - My się tymi sprawami nic zajmujemy, nam potrzeba, by ktoś pokazał, gdzie mieszka sołtys. - Ja wam, panowie, pokażę, gdzie mieszka sołtys - z radością zaoferowałem pomoc, ciesząc się, że już nie muszę się bać. Na pogrzebie Władzi nic byłem, ani nikt z Ukraińców Pakoszówki. Straszono, że na cmentarzu nas wystrzelają. Rodzina 355 na grobie Władzi napisano prawdę: „Zginęła śmiercią tragiczną". Nikogo z Ukraińców nic aresztowano, nie prowadzono żadnego śledztwa. W tym czasie UPA na tych terenach nic działała. Michał zmarł, mając 88 lat. Mimo że jego wola była inna, pochował go rzymskokatolicki proboszcz Pakoszówki, który w mowie pogrzebowej powiedział: „Zmarły Michał w każdej sytuacji i na każdym miejscu zawsze potrafił być sobą". Eustachy Najstarszy mój rodzony brat, Eustachy, przyszedł na świat w 1911 roku. W 1928 roku ojciec umarł. Michał był wtedy już na swoim gospodarstwie. Eustachy - „Staszek", mając siedemnasty rok, razem z mamą prowadził 14-morgową gospodarkę i pomagał wychowywać nas, czwórkę młodszych braci. Eugeniusz miał wtedy 3 miesiące, a Leon 11 lat. Nie z naszej winy przez dwanaście lat toczył się proces majątkowy z żoną naszego stryja Andrzeja, który zginął w austriackim wojsku. Proces ten nas zrujnował. Nie było za co trzymać służby, zostaliśmy zjedna krową, chociaż przeciętnie chowało się po sześć - siedem sztuk. Pamiętam, jak nieraz po kolacji, w jasną księżycową noc, Staszek razem z mamą szli żąć zboże. Leona brali do robienia powróseł, a ja zostawałem z dwójką młodszych braci i bardzo się bałem. Oni żeli do godziny trzeciej - czwartej nad ranem, chwilę się zdrzemnęli i o godzinie piątej mama doiła już krowy. Ja z małymi braćmi je pasłem, a oni dalej szli do żniwa. Na jeden rok Staszka udało się Staszka zwolnić od wojska, ale w 1933 musiał iść i służył w 2. Pułku Strzelców Podhalańskich w Sanoku. Po powrocie z wojska „kawalerował" już z poważnymi kolegami - Józefem Iwaniszyncm, później kapitanem WP i młynarzem Józefem Kuczmą. Staszek był towarzyski, miał wrodzoną inteligencję. Z nas wszystkich był najsprawiedliwszy i prawdomówny, czasem nawet ze szkodą dla siebie. W 1937 roku ożenił się z Polką, Bronisławą Ciupą. Mama, mając jeszcze nas czterech młodszych, nic chciała 356 zdawać gospodarki Staszkowi, a oni z żoną cierpliwie u niej pracowali, pomagając nas wychowywać. Leon poszedł uczyć się na piekarza, młodszy Józek do szkoły handlowej. 28 sierpnia 1939 roku Staszek został zmobilizowany do artylerii w swoim macierzystym pułku. Walczył z Niemcami, cofając się aż do Drohobycza. Tam dostał się do niewoli, z której udało mu się uciec koło Dynowa, razem z Antkiem Dąbrowskim i szczęśliwie powrócić do domu. Czasy okupacji były ciężkie, pracując w ruchu ukraińskim, trzeba było żyć półlegalnie. Skorzystał tylko z tego, że ja pojechałem za niego na forszpan. 22 lutego 1945 roku został aresztowany wraz ze mną przez Sowietów. Mnie wywieźli na Kaukaz, a jego i jeszcze paru innych z Pakoszówki - do więzienia w Nowym Sączu, gdzie przeszli swoją gehennę. W maju 1945 roku powrócił do domu. W okresie najbardziej nasilonych deportacji, przechowywał się u polskiej rodziny. Po wysiedleniach mama została w domu tylko ze Staszkiem, któremu zdała gospodarstwo. Po moim powrocie z Sowietów Staszek już nie był tym samym człowiekiem, jakiego zostawiłem w 1945 roku. Załamał się. Nie wierzył w możliwość przezwyciężenia zła. Sam do końca pozostał Ukraińcem, ale trzech synów wychował na Polaków. W naszym domu w latach 1951-54 przechowywali członków ukraińskiej organizacji wolnościowej (grupa „Don"-„Woron") i wtenczas tliła się w nim iskrajakiejś nadziei. Ale gdy później dowiedział się, że to była prowokacja UB i NKWD, stracił wiarę do tego stopnia, żL gdy przyszedłem do niego w 1991 roku z radosną nowiną, ze powstała wolna Ukraina, w wielkim smutku powiedział tylko: - Ne wir tomu brate, to wszystko prowokacja, oni tylko chcą refeztę naszych powyciągać, żeby ostatecznie nas zniszczyć. W latach 1960-70 Staszek był aktywnym rolnikiem. Prowadził doświadczalne uprawy zbóż i wzorową hodowlę bydła i trzody chlewnej. Zainicjował budowę Domu Ludowego, ale za utożsamianie się z Ukraińcami został odsunięty i ukarany. Na pewno arcypolska Pakoszówka nie mogła mu wybaczyć i tego, że ze mną „p/awo sławnym Ukraińcem" utrzymywał dobre, braterskie stosunki i często stawał w mojej obronie. Umarł ten mój brat, który często zastępował mi ojca, w 1992 roku. 357 Leon Trzeci starszy brat, Leon, urodził się w 1917 roku. Po śmierci ojca miał tą biedą, że mama ze Staszkiem zabierali go do robót dla dorosłych. Dopiero, gdy Staszek był przy wojsku, mama przyjęła na parobka Antona Sową i na kucharką Anną Łabusiewicz ze Srogowa Górnego. Od 1934 roku do 1937 roku w domu było zawsze dwoje służących. Dopiero gdy Staszek ożenił sią, a my podrośliśmy, mama zrezygnowała ze służby. Po skończonej szkole powszechnej Leon poszedł na naukę zawodu do piekarza Albina Kicrczyńskiego do Sanoka. Kierczyński posyłał go też do szkoły zawodowej w Sanoku. W 193 8 roku Leon został powołany do służby wojskowej w Przemyślu, przy jednostce saperów. Wojna 1939 roku zastała go w służbie czynnej. Ze swoim pułkiem cofał sią aż do Lwowa, gdzie rozbroili ich Sowieci. Opowiadał, że oficer sowiecki powiedział do nich: „Dowojewalis, u was chwatit. Iditie domoj". (Nawojowaliście sią, wystarczy. Idźcie do domu). Leon z czwórką kolegów, piechotą, po wielu przygodach dotarł do domu dopiero w grudniu. Przeszli koło Trcpczy przez zamarznięty San, który był w tym czasie granicą między okupantami. W 1940 roku poszedł do pracy do piekarni Michała Jadczyszyna w Sanoku. Pracował tam do 1945 roku. Mimo woli był świadkiem, jak właściciel udzielał pomocy emisariuszom polskiego podziemia, a także Żydom i sowieckim jeńcom w Olchowcach. Przy końcu wojny Leon przystąpił do ukraińskiej wolnościowej organizacji. Gdy nas ze Staszkiem aresztowali Sowieci, Leon z młodszym bratem Józefem musieli ukrywać się, bo ich też szukała milicja i UB. W 1945 roku, wraz z narzeczoną Stefanią Wenhryniak, wyjechał z Pakoszowianami na Ukrainę. Tam pobrali się i osiedli w Stanisławowie (dzisiejszy Iwanofrankowsk). Tam Leon był kierownikiem dużej piekarni i w czasie głodu 1947 roku razem z żoną pomagał głodującym. Tak samo pomagali mnie i bratu Eugeniuszowi, gdy siedzieliśmy w łagrach Był ideowym Ukraińcem i zawsze wierzył, że ten reżim musi się zmienić. Wychowali syna Igora, teraz inżyniera na stanowisku oraz doktor medycyny Martę, która pracuje w szpitalu w Perehińsku. Leon także doczekał Samostijnej Ukrainy. Zmarł w 1991 roku. 358 Józef - Josafat Piąty z kolei, a młodszy ode mnie o trzy lata brat Józef urodził się w 1925 roku. Na chrzcie ksiądz Fcrcnc, który szerzył kult św. Josafata Kuncewicza, dołączył bratu do imienia Józef - Josafat. W domu wołano go Józko. W 1930 roku miałem osiem lat, Józko pięć i Gienek trzeci rok. Jak wspominałem, starsi bracia z mamą byli zajęci gospodarką, ja na dwie - trzy godziny biegłem do szkoły, później zaś byłem pomocny mamie przy kuchni, pasłem krowy i bawiłem młodszych braci. Gdy musiałem gdzieś iść, to małego Gienia zostawiałem pod Józkową opieką, on łączył się z dziećmi sąsiadów i tak myśmy się sami wychowywali. Kiedy późnym wieczorem starsi wracali z pola, mama ze Staszkiem szli jeszcze do stajennych robót, a Leon mając wolną rąkę oceniał moją robotą i zdarzało sią, że w zastępstwie ojca czynił nade mną swój samosąd, przeważnie bardzo bolesny. W 1933 roku Józko poszedł do szkoły w Pakoszówce. Równał sią ze mną w nauce, a w chemii i matematyce, chyba nawet przewyższał. W czasie okupacji poszedł do ukraińskiej szkoły handlowej w Sanoku. Uczył się bardzo dobrze. W tej szkole wszedł do tajnej organizacji wolnościowej. Ja miałem więcej okazji wstąpienia do organizacji, ale zachowałem umiarkowaną rezerwę i obserwowałem niepewną polityczną sytuację w czasie wojny. W tę noc, kiedy mnie ze Staszkiem aresztowało NKWD, Józko S,krył się do chlewika i tam szczęśliwie się przechował. Po moim powrocie z łagru, dowiedziałem się, że Józko ukrywał się do 1946 foku. Z innymi chłopakami z Pakoszówki poszukiwanymi przez milicję i UB musiał opuścić rodzinny dom i wstąpił w szeregi Ukraińskiej Powstańczej Armii. W UPA przyjął pseudonim „Ostryj". Z Pakoszówki w oddziałach „Chrina" służyło sześć osób, w tym jedna dziewczyna, która była łączniczką i sanitariuszką. W 1947 roku, w bojach, przedzierali się do Austrii. Niedaleko granicy czesko -austriackiej chciały ich okrążyć wojska NKWD. Józko z^cztemastoma kolegami wycofał się z powrotem do Polski. Przez całą zimą przechowywała ich Polka z Pakoszówki, Cecylia Kosar. Wiosną 1948 roku cała grupa odeszła z Pakoszówki i szczęśliwie 359 dotarła do amerykańskiej strefy okupacyjnej. Według relacji Eugeniusza, Józef byl nieugiętym patriotą, gotowym do najwyższych poświęceń za wolną Ukrainę. Był świetnym radiooperatorem -szyfrantem. W 1951 roku organizacja przerzuciła go wraz z sześciu towarzyszami na Ukrainę. Podczas postoju w jakiejś chacie koło Lwowa zostali otoczeni przez NKWD. Odmówili poddania się, chałupę podpalono, a w niej spłonęli żywcem bojowcy. Taką wersję śmierci Józka podał Eugeniuszowi jeden z członków grupy -Horodeckij - „Paganini" w kijowskim więzieniu. Józko chociaż był porywczy, to jednocześnie dał się poznać jako człowiek zdyscyplinowany, sprawiedliwy i towarzyski. Był duszą towarzystwa, a jego pogoda ducha udzielała się innym. Po wojnie pytałem Celę Kosarową dlaczego przechowywała chłopców z UPA i pomagała im. Powiedziała mi wtedy: „Ładek, ty nie zrozumiesz tego, co tu było, bo ty tego nie widział i nie przeżył. Zapanowała tu jakaś straszna nienawiść do Ukraińców. Bez zdania racji mężczyzn aresztowano i strasznie bito. Zmuszano do wyjazdu na Ukrainę. W końcu pozostało tylko parę mieszanych rodzin. Ci Rusini na noc nie zamykali domów. Udawali, że śpią, by złodzieje razem z milicją mogli zabierać, co chcieli. Żadna władza nie brała tych ludzi w obronę. Dopóki w okolicy była UPA, to polskie grupy rabunkowe bały się ich. Po odejściu powstańców na Zachód zapanowało na jakiś czas całkowite bezprawie. Ukraińscy powstańcy byli naprawdę żołnierzami. Wierzyli, że walczą o wolną Ukrainę. Oni niewinnym me robili żadnej krzywdy, nikogo nie rabowali, bo ledwie sami mogli się ukrywać. Bronili tych zawsze spokojnych Rusinów. Tobie tylko to mówię. Cieszę się, że mogłam takim młodym, wesołym chłopakom pomóc. Modlę się, żeby Pan Bóg miał ich zawsze w swojej opiece". Eugeniusz Eugeniusz urodził się w 1928 roku i miał trzy miesiące, gdy umarł ojciec. Ja, ośmioletni chłopak, poza kuchnią, pasieniem krów, miałem za zadanie bawić i wychowywać młodszych braci. 360 Kiedyś mama, idąc na pole, dała mi takie zadanie: -Pilnuj młodszych i jak krowy popasiesz, wyciągnij chleb z pieca, żeby się skórka na nim świeciła, obmyj go za gorąca zimną wodą. Do pieca po chlebie wstawisz cztery garnki kwaśnego mleka na ser. Po półgodzinie odlejesz ser do płóciennych worków, niech ścieknie. Mamy najętych żniwiarzy, to ser z masłem będzie dla nich na podwieczorek. Bądź grzeczny, pilnuj wszystkiego, za to w niedzielę pojedziesz do Sanoka zobaczyć menażerię, która przyjechała ze zwierzętami. Zrozumiałeś? - Zrozumiałem, mamo - odpowiedziałem w pokorze i według zwyczaju pocałowałem mamę w rękę, a ona mnie w głowę i zrobiła na niej znak krzyża. Dzieciaków sąsiedzkich przyszło do zabawy dosyć dużo, więc ja nimi komenderowałem. Miały same się bawić, dopóki nie wykonam poleconych mi robót. Duch mój już był w Sanoku na niewidzianej jeszcze w życiu „menażerii". Żeby i ciało tam pojechało, zabrałem się do roboty, by wykonać mamine polecenia. Poprzynosiłem z piwnicy mleko i jak raz dochodziła dziesiąta. Wyciągnąłem sześć bochenków chleba z pieca i obmyłem je zimną wodą. Chleby były piękne, widać, że piec był dobrze napalony, miały lśniący, kasztanowy kolor. Naraz przybiegł z płaczem Józek, krzycząc: - Ładku chód' budysz łydił szto łony zrobili z Geniom! Dzieciaki były koło domu Oleksy. Gdy do nich dobiegłem, stanąłem jak słup. Mały Gienek, całkiem goły, był oblepiony gęsty błotem, tylko troszeczkę było widać małe oczka, reszta - jedna bryła błota. .Wyglądał jak egipska mumia. Wziąłem pręta i porozganiałem dzieciaki. Gienka zaciągnąłem do przydomowego stawku. On wrzeszczał, a ja pręciową miotłą zgarniałem z niego błoto i tak go trochę obmyłem. Zostawiłem go krzyczącego i pobiegłem do domu, bo bałem się, że piec ostygnie i ser się nie ogrzeje. Gdy stanąłem we drzwiach kuchni, nie wiedziałem, co mam czynić - płakać czy krzyczeć? W kuchni była moja ulubiona krowa Łysa! Kończyła zjadać chleb, tylko jeszcze pod ścianą zostały dwa bochenki. Mleko na ser też powypijała, uratował się tylko jeden duży kamienny garnek -,,donica". Złapałem „kociubę", którą wyciąga się chleb z pieca i począłem z tyłu bić krowę. Krowa nie mogła się do tyłu wykręcić, 361 bo kuchnia była za wąska ani też cofnąć, bo ja ją z tyłu łoiłem. Idąc do przodu, rozbiła mi dwa garnki z mleka. W kuchni na wysokości 70 cm było otwarte okno i krowa, nie mając innego wyjścia, skoczyła w to okno i zawisła w połowie brzucha. Pewnie też ze strachu zlała się w kuchni i zrobiła wielką kupę. W wielkim strachu, wzywając wszystkich świętych, wybiegłem do ogródka i zacząłem za przednie nogi „hojdać" Łysą, żeby wypadła na zewnątrz. Zdawało mi się, że krowa wzięła przechył na drugą stronę, ale mimo mojej prośby nie chciała przeleźć. Pobiegłem do stodoły, wziąłem cep i dalej Łysą młóciłem. Chwała Bogu! Pomogło. Wpadła do ogródka i trochę stłumiła kwiaty, ale jak zobaczyła, że idę z cepem, zerwała się i uciekła. Pierwsze co zrobiłem, to zagnałem krowy. Dzieci odeszły na szczęście do innych sąsiadów. Uspakajałem się tym, że nie było świadków. Podpaliłem pod kuchnią i postawiłem na blasze donicę z mlekiem na ser. Dwa chleby były nieuszkodzone, oczyściłem je, pozbierałem czerepy po rozbitych kamiennych garnkach. Przy pomocy łopaty sprzątnąłem łajno i błoto. Nabrałem żółtej ziemi, która była przy każdym gospodarstwie, i tą ziemią zmieszaną z plewami odnowiłem pięknie polepę. Dodatkowo pobieliłem piec kuchenny wapnem i cieszyłem się, że chyba mama mnie za ten porządek pochwali. Ale jak wytłumaczę resztę? Prawdy powiedzieć nie mogłem, bo bałem się, że mnie wyśmieją i nikt mi nie uwierzy, że krowa wyszła przez okno. Za to, że kłamię, dostanę bicie od Leona, bo Staszek i mama nigdy nie mieli czasu, by moje sprawy rozpatrywać i dawali mu wolną rękę, a tę już dobrze miałem zapisaną na swojej skórze. Do tego czasu zawsze byłem prawdomówny, ale to zdarzenie zmusiło mnie do ułożenia kłamstwa, w które wszyscy uwierzyli. Gdy przekonałem się, że mi to kłamstwo w obronie pomogło, to od tego czasu często w samoobronie kłamałem. Sama opatrzność dała mi chyba ten talent. W sąsiedztwie u Wenhryniaka (Turka) był głuchoniemy człowiek o imieniu Stefan i jemu postanowiłem przypisać winę. Jak mama wróciła z pola, pochwaliła mnie za taki porządek w kuchni i poszła doić krowy. Śpiesząc się, kazała przynieść chleb i ser, bo ludzie czekają na polu na obiad. Przyniosłem z sieni dwa chleby i jeden ser i ze strachem zgłosiłem, że więcej nie ma. 362 - A de reszta sia podiła? - zapytała mama. - Nic wiem mamo, ja wszystko tak zrobiłem, jak wy ka>au _ kłamiąc, patrzyłem jej w oczy. - Ja tobi wiru, bo smotrysz mi w łoczy — odpowiedziała i zastanawiała się głośno - Co by się mogło stać? - Ja mamo jyinu jedno złe zrobył - zacząłem zmyślać. Chałupy ja nie zaparłem, bo musiałem biec do dzieci, a one oblepiły Gienia błotem i musiałem go obmyć. Jak później przyszedłem pod dom, zobaczyłem wychodzącego od nas niemego Stefana. Niósł coś we worze. Ja nie zwróciłem uwagi, dopiero teraz zauważyłem, że nie ma chleba ani sera. Garnki pomyłem i powiesiłem na płocie. Jak Stefan odszedł, zobaczyłem, że dwa zostały pobite. Czerepy pozbierałem, leżą pOd płotem Oleksy. Kto je pobił, nie widziałem. - Pewnie chleb i ser zabrał Stefan, bo on zawsze głodny chodzi -oceniła moje opowiadanie mama. - Dobrze, że chociaż zostawił dwa chleby, będę miała dla ludzi. Mąkę mam, to jutro upiekę śwjeży. Sera niech sobie pojedzą Wenhryniaki, teraz przednówek i niech im wszystko wyjdzie na zdrowie - tymi słowami zakończyła całą sprawę. - „Słwa Tobi Chryste Boże, upowanie nasze" (Chwała Ci Boże, nadziejo nasza) - westchnąłem. Zawsze taką modlitwą dziękow^ern; gdy wszystko dobrze się kończyło. Mama do tej sprawy więcej nie wracała. Gdy urosłem, raz w wesołym nastroju opowiedziałem to zdarzenie. Józek też dopiero się przyznał, że gdy wtenczas wleciał do sieni i ujrzał w oknie krowę, strasznie się przestraszył i uciekł. Nigdy o tym nikomu nie mówił i uznał, że mu się tak przywidziało. Mama się roześmiała: - Mówią, że w Grabówce tak się stało, że ciele oknem wyleciało, a u nas krowa oknem wyszła! Aż trudno w to uwierzyć. Lepiej dzieci tego dalej nic gadajcie, bo się będą ludzie z was śmiali. Eugeniusz miał 16 lat, gdy musiał opuścić mamę i rodzinny dom. Z początkiem okupacji uczył się zawodu szewca u Iwana Dżugana, w Pakoszówce. W 1943 roku poszedł do majstra Kuzia, do Sanoka. Wyuczył się dobrze tego rzemiosła. •^Pokolenie moich młodszych braci politycznie było wychowywane podczas okupacji przez tajne, ukraińskie organizacje niepodległościowe. Dla nich hasło: „Zdobudesz wilnu Ukrainu, abo 363 zhynesz w borofbi za ncju", nic było pustym sloganem, ale gorącym pragnieniem, by stanąć do walki i wywalczyć niepodległość Ukrainy. Gdy mnie wywozili Sowieci, on stał koło młyna Baranowicza, a ja zdążyłem tylko krzyknąć do niego: „Trzymaj się mamy i nie pchaj się do niczego". Od marca 1945 roku nie widziałem go, aż do czasu, gdy nielegalnie przyszedł do naszej stodoły w 1951 roku. Później, po odsiedzeniu więzienia w Workucie, nawiązałem z nim już stały kontakt. Do szkoły podstawowej chodził jedynie trzy lata, ale według swoich umiejętności spisał po ukraińsku swoje wspomnienia, których urywki ja tu przytaczam. Wspomnienia Eugeniusza (fragmenty) Moje sumienie nie mogło się pogodzić z tym bezprawiem, jakie na nasze tereny przynieśli bolszewicy. Nie mogłem też pojąć tego, że z takiego bezprawia korzystali nasi dobrzy sąsiedzi Polacy. Ludzie chodzący do kościoła godzili się na to, aby nas, którzy nikomu nic złego me zrobili, bezkarnie rabować i dla byle widzimisię zabijać tylko dlatego, że byliśmy Ukraińcami. W mojej wiosce zabrano bydło i mienie u Stefana Tymczyszyna, Kosara („Bosego"), Józefa Kosara, konia i bydło u Michała Węgrzynlaka („Kulawego"), wozy z dobytkiem Jarosławowi Tymczyszynowi i Stefanowi Malikowi, a ich samych postrzelono. W sąsiedniej wiosce, Srogowie Dolnym zastrzelono całą rodzinę Peryłków (cztery osoby). W Grabówce zamordowano księdza grekokatolickiego Dymitra Nemyłowycza i rodzinę Piotrka Jenkały (trzy osoby). Nasza ludność była bezbronna. Obroną był tylko krzyk rozpaczy. Między skupiskami naszych domów był porozciągany drut zakończony w każdym domu dzwoneczkiem. Gdy tylko w jednym domu zauważono coś podejrzanego, pociągano za drut i we wszystkich domach rozlegał się alarm, na który przeważnie kobiety z dziećmi wybiegały na pole i głośno krzyczały: „Ratunku!". Niezrozumiałe dla mnie było to, że gdyśmy wołali o ratunek, to nasi sąsiedzi Polacy 364 nic szli nam z pomocą. Na żydowską tragedię patrzyliśmy z litością i współczuciem, nam litości i pomocy bano się udzielić. Pakoszowska wiejska milicja tylko w dzień łaziła po naszych domach, robiła dokuczliwe rewizje i zabierała, co się dało „na potrzeby wojska". U nas w czasie pierwszej rewizji zabrali dwa rowery, Józka i mój, którymi jeździliśmy do szkoły i pracy w Sanoku (...). Przy końcu 1945 roku sytuacja stała się nie do zniesienia. Codziennie nachodziła nas milicja i wojsko, przed którymi ja i mój starszy brat musieliśmy się ukrywać. Zmusiło to nas do opuszczenia domu. Została w nim tylko mama i bratowa, żona najstarszego brata Staszka, z dwojgiem malutkich dzieci. Mama i bratowa - katoliczki i Polki - też były przez komunistów prześladowane, ale samych nie chcieli ich wysiedlać. Natomiast mężczyzn, jak tylko napotkali, bili i zmuszali do wyjazdu. Dlatego Staszek po wyjściu z więzienia też ukrywał się u naszych polskich przyjaciół. Brat Leon wyjechał na Ukrainę, a Włodzimierz został wywieziony do łagru. Kiedy żegnałem się z mamą, bardzo za mną płakała. Minęło mi dopiero szesnaście lat, a Józkowi osiemnaście. Wychowani byliśmy przez mamę religijnie, w bojaźni Bożej i w uczciwości do ludzi. Nikt nam wtedy nie tłumaczył, dlaczego nas wyganiają. Pamiętam ostatnie słowa mamy przy pożegnaniu: - Jeżeli to wojsko, do którego idziecie, walczy za wasz nieszczęsny naród i za Bożą sprawę, to ja was dzieci krzyżem świętym błogosławię i Bóg łaskawie niech was błogosławi, i Matka Najświętsza ma was w Swojej opiece. t Dała mi na drogę ikonkę Matki Boskiej Częstochowskiej i ta ikonka jest ze mną do dnia dzisiejszego. Była ze mną w UPA, Workucie, i innych sowieckich łagrach. Na nieduży święty obrazek nałożyłem portrecik Stalina i kiedy robiono rewizje, to obracałem Stalina na wierzch. Po odejściu prześladowców znowu wracałem do Matki Bożej. Ona w najcięższych chwilach dawała mi siłę i swoją, cudowną opiekę. Byłem za młody, żeby mnie przyjęli do jakiejś organizacji, ale gdy starszy brat Józko i reszta chłopaków z naszej wioski musiała opuścić rodzinny dom, mimo sprzeciwu Józka, poszedłem z nimi. Ja nie dość, że miałem mało lat, byłem' też niedużego wzrostu. Gdy sztafetą 365 doprowadzono mnie do miejsca postoju Powstańczej Armii, we wsi Mokre, koledzy kłopotu nie mieli, bo byli w organizacji, ale mnie z miejsca poddano egzaminowi. Prowidnyk „Łewko", bardzo miły mężczyzna około trzydziestki, jak ojciec z troską zapytał mnie: - A wiesz ty, kozacze, gdzie przyszedłeś? - Wiem, drużc prowidnyk, przyszedłem do ukraińskiej partyzantki, która walczy za wolność Ukrainy. - Ileż ty chłopcze masz lat? - Osiemnaście - ze strachem skłamałem. - A ty wiesz, że w partyzantce kłamać nie wolno? - Wiem, bo mnie mama nauczyła nie kłamać ale jak powiem prawdę, to wy mnie nie przyjmiecie, a ja wracać nie mam gdzie, bo nas Polacy wygnali z domu. - A co umiesz robić? - Ja szewc „kopytko", tak mi mówił mój majster - zażartowałem. - O, ty i żartować umiesz. Na żołnierza jeszcze się nie nadajesz, będziesz naprawiał naszym strzelcom buty - z uśmiechem zakończył prowidnyk. Rozpoczęło się moje partyzanckie życie. Pierwszy rok rzeczywiście naprawiałem powstańcom obuwie. Nasz oddział zmieniał miejsca działania, szliśmy tam, gdzie naszym ludziom trzeba było pomagać. Ukraińska ludność podkarpackich wiosek zawsze z radością nas witała i z płaczem żegnała, gdy musieliśmy zmieniać miejsca pobytu. Oddziały „Chrina" były wojskiem zdyscyplinowanym, nic zajmowały się bandyctwem. Widziałem, jak przy karnym paleniu Bukowska nasi żołnierze mieli rozkaz ratować ludzki dobytek. Nikogo nie wolno było zabić. Bukowsko było ukarane za napady rabunkowe na naszych ludzi i morderstwo we wsi Karlików (siedemnaście osób, w tym cała rodzina ukraińskiego księdza). (...) Widziałem też pomordowanych naszych ludzi przez Wojsko Polskie pułkownika Pluty we wsi Zawadka Morochowska (zamordowano tam siedemdziesiąt cztery osoby, w tym czternaścioro dzieci). (...) Prowidnyk „Łcwko", były podoficer Wojska Polskiego, był człowiekiem wojskowej dyscypliny. Sprawiedliwym, czułym na ludzkie nieszczęścia i cierpienia swoich żołnierzy. Oddział, do którego zostałem przydzielony, składał się też z chłopaków zdyscyplinowanych i ja wśród nich cieszyłem się, że jestem w prawdziwym wojsku, które walczy ze strasznym, komunistycznym wrogiem. Na rozmowach politycznych, mówiono nam jawnie, że w tym układzie politycznym, jaki wtedy istniał na świecie, mamy małą szansę pokonać bolszewików. Walcząc jednak, spełniamy podstawowy obowiązek obrony niewinnej naszej ludności, którą wróg zaplanował zniszczyć. Świat jednocześnie dowie się o naszej walce i o tym, że Ukraińcy nie chcą komunizmu. Byliśmy świadomi tego, że nie walczymy na obcym terytorium, a na własnej ziemi, którą-jak mówi historia -dopiero w XIV wieku król Kazimierz Wielki przyłączył do Polski. Tu, na Podkarpaciu, nasz naród nigdy nie występował przeciw Polsce i teraz też prowadzimy tylko samoobronę. Uświadamiano nas, że nie walczymy przeciwko narodowi polskiemu, a jedynie przeciw bolszewikom i polskim komunistom. W sotni „Chrina" było sześciu żołnierzy z Pakoszówki: J. Romańczyk ps. „Roman", W. Kosar, J. Kosar ps. „Bosyj", J. Marczak ps. „Ostryj", ja miałem - „Małyj" oraz łączniczka i radystka O. Dołoszycka ps. „Emma". Podrostki, dziewczęta i chłopcy byli organizowani w grupy - tak zwane „żywe telefony". Odpowiednio przeszkoleni mieli za zadanie w odpowiednich miejscach, za pomocą umówionych sygnałów przekazywać powstańcom ważne dla nich wiadomości. Polacy też w swojej historii mają „Orlęta". Dziś nie wiem, czy jakiś ukraiński historyk wspomni o tych setkach dziewcząt i chłopców, aktorzy - udając czasem niedorozwiniętych - przekradały się do oddziałów UPA, narażając swoje własne życie, z ważnymi meldunkami i informacjami. (...) Cały 1946 rok mieliśmy na Podkarpaciu wojskową przewagę. Kwaterowaliśmy przeważnie w wiejskich chatach. Nasza ludność przyjmowała nas zawsze z radością i gościnnie. Polskie rodziny, których na terenie naszego działania nie było wiele, też nie były nastawione do nas wrogo. Z początku byłem w oddziale gospodarczym i widziałem, że nasi żołnierze z każdym chcieli dobrze żyć. Przez dwa lata mojego pobytu w UPA nie widziałem bezprawia. Za współpracę z komunistami sąd polowy karał przeważnie chłostą 366 367 (10-25 kijów na tyłek), kobietom dodatkowo strzyżono głowy. Gdy udowodniono, że przestępca jest wyjątkowo groźny i niebezpieczny, otrzymywał on karę śmierci, przeważnie przez powieszenie. Żołnierzy LWP, którzy trafiali do nas do niewoli, rozbrajano i ze względów na brak warunków do przetrzymywania puszczano wolno, po uprzednim uświadomieniu, że chętnych odstawi się do oddziału AK, majora Żubryda. W jesieni 1946 roku we wsi Niebieszczany odbyło się spotkanie naszych oficerów z kadrą oddziału majora Żubryda, na którym byłem obecny, wraz z pododdziałem zabezpieczenia. Dłuższy czas remontowałem buty naszym strzelcom. Latem 1946 roku we wsi Zahutyń koło Sanoka, w potyczce z oddziałem LWP ranny „Łewko" dostał się do niewoli, a Polacy podobno niemiłosiernie dobili go kolbami. W tym czasie zginęła tam również „Chrystia", nasza łączniczka od „Chrina". Przeżyłem to bardzo boleśnie. Prowidnyk „Łewko" od pierwszego naszego spotkania był dla mnie jak ojciec. Pewnie ze względu na mój wiek, zawsze ochraniał mnie przed niebezpieczeństwem. Niech Bóg będzie miłosierny dla jego duszy. (...) Po tym wypadku zostałem przeniesiony do bojówki SB pod komendą prowidnyka „Hucuła". Tu poza remontowaniem obuwia, w koniecznych wypadkach, byłem przydzielany do oddziałów bojowych. Między innymi byłem w karnej ekspedycji w Bukowsku przy grzebaniu ofiar pomordowanych przez LWP we wsi Zawadka Morochowska. (...) Późną jesienią 1946 roku w potyczce z wojskiem zostałem ranny w nogę, a prowidnyka „Hucuła" ciężko rannego odprawiono do naszego szpitala polowego w bunkrze na górze Chryszczata. W styczniu 1947 roku, na torturach UB, jeden z naszych strzelców zdradził miejsce, w którym znajdował się szpital. Po okrążeniu i krótkiej potyczce wojsko obrzuciło bunkier granatami. Wszyscy ranni razem z obsługą zginęli - w sumie czterdzieści cztery osoby. To była dla nas straszna strata. Z naszego zgrupowania zginęli wszyscy lekarze i siostry medyczne. Opowiadał mi o tym strzelec z naszej bojówki ps. „Stećko", ze wsi Osławica. Wśród lekarzy na Chryszczatej był podobno jeden lekarz z Zagórza. (...) Zima 1947 roku była dla nas bardzo ciężka. W walce koło Woli Michowej zginął prowidnyk SB czwartego rejonu ps. „Coka" i drugi komendant „Lutyj". (...) Pod komendą „Horesława" i „Berkuta", wczesną wiosną 1947 roku, po wielu walkach i tragicznych przygodach, część naszego oddziału szczęśliwie wycofała się do Niemiec Zachodnich. Wiosną 1948 roku dotarła tam ostatnia grupa z sotni „Chrina". Był tam między innymi mój brat Józef- „Ostryj" i reszta żołnierzy UPA z Pakoszówki. Jak się dowiedziałem, przez całą zimę przechowywała ich Polka z Pakoszówki, Cecylia Kosar. Przechowała razem czternaście osób. (...) Z początku wszyscy pochodzący z Pakoszówki chcieli wyjechać do Australii, ale gdy ambasador tego państwa zażądał od nas zobowiązania, że nie będziemy prowadzić agitacji antyradzieckiej i zagroził, że za takie wolnościowe działania będziemy wydaleni do ZSRR, postanowiliśmy wycofać się z tego zamierzenia i obaj z Józkiem poszliśmy do szkoły. (...) W sierpniu 1951 roku jako kurier antybolszewickiej organizacji, wraz z trzema kolegami zostałem przerzucony do Polski i czasowo zatrzymaliśmy się w domu rodzinnym w Pakoszówce. (...) Wiosną 1952 roku, gdy z kolegąjako kurierzy szliśmy na Zachód, parę kilometrów za granicą Czechosłowacji aresztowało nas NKWD i przewiozło do więzienia w Kijowie. W Kijowie przez rok nie podawałem swojego prawdziwego ^nazwiska. Co jakiś czas podawałem im coraz to inne, bo miałem cztery różne dowody osobiste. W 1953 roku podałem prawdziwe. Dla poparcia podałem na świadka mojego starszego brata Leona, (który mieszkał w Iwanofrankowsku na Ukrainie. W czasie naocznego spotkania brat bojąc się zbiorowej odpowiedzialności, stwierdził, że mnie nie zna. Mówił: „Jak wyjeżdżałem na Ukrainę to Eugeniusz miał szesnaście lat, a ten mężczyzna jest o wiele starszy, zna dużo szczegółów o moim bracie, ale ja jego nie poznaję". Podałem na świadka Józefa Kosara i Jana Kapałowskiego, którzy też byli przesiedleni na Ukrainę i oni poświadczyli moją tożsamość. (...) Odbył się sąd przed trybunałem wojskowym w Kijowie i wydano wyrok: „Za woorużennoje wtorzenije w Sowitskij Sojuz wymierieno 368 369 wyzszoje nakazanijc cziercz rozstricł (za zbrojne wtargnięcie do Związku radzieckiego wymierzono najwyższą karę przez rozstrzelanie). Nie pomogły moje tłumaczenia, że ja w życiu w Związku Radzieckim nic byłem, że przywieziono mnie tutaj, obywatela Polski, na siłę i ja nic Związkowi Radzieckiemu nie zrobiłem. (...) Czekałem na wykonanie wyroku około ośmiu miesięcy. Jednego razu wywołano mnie do piwnicy więzienia, gdzie było trzech oficerów. Jeden z nich zarepetował pistolet. W piwnicy wisiało parę pętli do wieszania ludzi. Kapitan zadał mi pytanie: - Jaką śmiercią chcesz zginąć, powiesić czy zastrzelić? -Na wyroku ogłoszono, że przez rozstrzelanie - odpowiedziałem prawie nieprzytomny ze strachu. - Odwróć się do ściany! Gdy się odwróciłem, ktoś czytał: - Na mocy orzeczenia najwyższego trybunału ZSRR zamienia się karę śmierci na 25 lat „trudowo isprawitielnych łagieriej", czyli 25 lat GUŁAGU. Normalny człowiek nie uwierzy w piekło, które stworzył . bolszewizm na Syberii w celu wyniszczenia ludzi. Tylko ci, którzy przeszli ten męczeński szlak deportacji milionów ludzi od „peresylnych punktów" do kopalń Workuty, Inty i setek innych łagrów, za kręgiem polarnym i całej Korni ASSR, znają tę straszliwą gehennę.(...) W Workucie pracowałem w kopalni węgla. Była to tzw. „szachta mokra", z niskimi korytarzami. Cały czas pracowaliśmy pochyleni i wydobywaliśmy węgiel bardzo prymitywnym sposobem. Cały personel nadzoru to też byli zesłańcy. Miedzy nimi bardzo dużo było ludzi z wypaczonym charakterem, z ogromną nienawiścią w stosunku do nas. W kopalni nabawiłem się zapalenia płuc i odesłano mnie do łagrowego szpitala.(...) Po przejściu niebezpiecznej choroby pewnej nocy zostałem wezwany do jakiegoś całkiem ciemnego miejsca. Jakiś głos z ciemności kazał mi opowiedzieć całą prawdę o sobie, i wymienić szpicli, z którymi się spotykałem. Zapytano mnie, czy nie chcę przedłużać walki, którą prowadziłem? Odpowiedziałem, że jestem chory i słaby, i nie wiem, czy w śledztwach nie załamałbym się. 370 W tej chwili jestem gotowy zaprzeczyć, że mnie tu nikt nie wołał i z nikim nie rozmawiałem. Od tego czasu, gdy byłem w potrzebie, zawsze ktoś za mną obstawał. W Workucie była tajna organizacja, która między innymi likwidowała niebezpiecznych szpicli. Podczas podobnych rozmów, szpicel „sam" się wieszał albo pomagano mu wbić nóż w brzuch. Polityczni więźniowie, Ukraińcy, Polacy, Łotysze, Litwini zawsze ze sobą byli solidarni. (...) W 1966 roku zostałem zwolniony z łagru. Sześć miesięcy jeszcze pod ścisłym nadzorem trzymano mnie w Moskwie. Tu przez ambasadę polską starałem się o powrót do domu. Takie same starania prowadził brat Włodzimierz przez odpowiednie ministerstwa w Warszawie. Po sześciu miesiącach ambasada polska w Moskwie powiadomiła mnie, że z powodu służby w obcej armii bez pozwolenia władzy polskiej, zostałem pozbawiony obywatelstwa polskiego i powrócić do domu nie mogę. Jeszcze raz dopuszczono się okrutnego bezprawia. Przecież ja w obcej armii nigdy nie służyłem, a za „zbrojny napad na Związek Radziecki" karę już odsiedziałem! (...) Po rozmowie z NKWD pozwolono mi wyjechać do Donbasu, do miejscowości Łyse, w krasnodonskim rejonie. Tam też zamieszkałem, bez prawa poruszania się poza obrębem tej miejscowości. Pod ścisłym nadzorem żyłem do 1989 roku. Tam spotkałem kobietę, Rosjankę (Czuwaszka), której matka też przebywała tu na zesłaniu i wziąłem z nią „rozpisku", czyli ożeniłem się. Dopiero po jakimś czasie żona V przyznała, że jest moim „aniołem stróżem" z ramienia NKWD. Od tego czasu wspólnie redagowaliśmy doniesienia o moim życiu. (...) W 1970 roku pozwolono mi z żoną odwiedzić moich braci t w Polsce. Zażądano ode mnie, abym odwiedził Z. Kamińskiego ps. „Don", który w naszej organizacji był szefem SB. Kamiński po odsiedzeniu kary w polskim więzieniu mieszkał we Wrocławiu. W NKWD podano mi jego adres. Gdy przyjechałem do brata Włodzimierza w Sanoku i zaproponowałem mu, żeby pojechał ze mną do Wrocławia, ^przestraszył się. Pamiętam, że zwrócił się do mnie z tak: „Coś ty, 'zwariował? Przecież jesteś na pewno jest pod kontrolą. Ja nie chcę być jakimś prowokatorem i dlatego z tobą nie pojadę. To przecież 371 z daleka śmierdzi, że ty albo twoja żona, która cię nic opuszcza ani na krok, jesteście we współpracy z władzami. Mnie zaś cały czas w uszach brzmią straszne słowa NKWD w Moskwie: Smatri Marczak, budiesz ty o nas swoim jazykom gdie but' bałatat', soniczka bolsze nie pobaczisz (zapamiętaj Marczak, będziesz o nas co niebądź opowiadać, to więcej słoneczka nie zobaczysz)". Ja w to wierzyłem, bo już byłem w takich miejscach, gdzie przez pół roku słońca nie było widać, a drugie pół roku tylko gwiazdę polarną i mały skrawek nieba. Dlatego nikomu, nawet swoim braciom, całej prawdy nie powiedziałem. Słuchałem, jak Włodzimierz chwali ZSRR i ja, jak ta małpa za nim te pochwały powtarzałem. Na uwagę Włodzimierza odpowiedziałem krótko: „Ja muszę jechać". Włodzimierz ze zrozumieniem odpowiedział: „To jest twoja sprawa, ja chodzę do pracy i nie mam czasu". Kamiński nie na darmo pracował w wywiadzie i wcale się nie zdziwił, że go odwiedziłem. Pewnie specjalnie dla mojej żony prowadził ze mną taką rozmowę, żeby ona potrzebnych dla NKWD wiadomości nie zdobyła. (...) W Łysem pracowałem w cegielni. Mieliśmy bardzo małe, liche mieszkanie. W 1973 roku, gdy wróciliśmy z pracy, koło naszego domu stała „maszina osobowo naznaczennia". Kazali nam z dziećmi wsiadać (żona miała z pierwszego małżeństwa troje dzieci) i przywieźli nas do miasteczka Sczastie, koło Łuhańska. Zaprowadzili nas do eleganckiego mieszkania, umeblowane było na wysoki połysk, w bogatych kredensach stało parę porcelanowych nakryć stołowych. Powiedziano nam, że z tego możemy korzystać tylko wtedy, jak przyjedzie mój brat Włodzimierz. Gdy przyjechał, to bardzo się dziwił, że za tak mały zarobek mogłem się tak urządzić. Nie mogłem mu wówczas powiedzieć całej prawdy. Gdy Włodzimierz odjechał, z powrotem przeniesiono nas do starego mieszkania. I tak było do 1988 roku, kiedy w tym mieszkaniu zostaliśmy na stałe, zabrali tylko porcelanę. Pomimo tych cierpień i okropnych przeżyć dziś jestem szczęśliwy i dumny, że nasza walka nie była daremna. Wśród żołnierzy UPA żywa była gorąca wiara w potrzebę tej walki, choć komunistyczny kontrwywiad cały czas starał się wchodzić w nasze struktury. 372 a życie toczy się dalej. , Kutia " - opłatek - Ukraińców w Sanockiej świetlicy. Spotkanie z ambasadorem Ukrainy w świetlicy Satiockiego Koła Organizacja Ukraińców w Polsce. Od prawej: M. Rajtar - przewodniczący OUP w Sanoku, ambasador P. Serdenmk, M. Fara, Z. Cholewka, J. Cholewka, W Marczak. Święcenie Paschy przy sanockiej Cerkwi w 1998 , Autor z pielgrzymką na Placu Św. Piotra w Rzymie. Prowokator Łapiński ps. „Zenon" jest winien między innymi śmierci mojego brata Józefa. (...) Wszystkim bohaterom, którzy walczyli za wolność swego narodu, niech będzie Wieczna Pamięć wśród potomnych, a Boże Miłosierdzie w Wieczności (...) 373 CHAIMOWI... Z niedzieli na poniedziałek 3 sierpnia 1992 roku, kiedy moje wspomnienia były już przygotowane do druku, przyśnił mi się Chaim, taki jakim widziałem go po raz ostatni. Tylko się uśmiechał, mówiąc: - Napisałeś mi pamiętnik? Za mojego dzieciństwa stał w Pakoszówce budynek starej karczmy. Mieszkał w nim i prowadził sklep z wyszynkiem wódki pan Romańczyk. Budynek był drewniany, długi na ponad 30 metrów i szeroki na około 20 metrów. W połowie długości budynku był dawny wjazd na pańskie karety i powozy. Druga połowa była przedzielona wpoprzek. Mieściła się w niej stajnia, a pośrodku - duża 10 na 10 metrów izba karczemna z klepiskiem zamiast podłogi. Na końcu domu znajdowały się dwa pokoiki gościnne. W izbie pod ścianami stały jeszcze szerokie dębowe ławy, a od strony stajni wychodził nieduży, handlowy „szynkwas". Żydowskie karczmy były czymś w rodzaju połączonych agend ministerstwa spraw wewnętrznych i zagranicznych; stanowiły centrum różnego wywiadu. W karczmie zatrzymywały się wszystkie stany ludności. Zajeżdżali na spoczynek panowie, księża, a często i prości ludzie. Tu, po pijanemu, z rzewności czy też ze złości człowiek wszystko powiedział. Nastroje wśród ludności znał Kościół i cerkiew na podstawie spowiedzi, a karczma poprzez wódkę. Żydzi delikatnie podsłuchiwali i wszystkie wiadomości przekazywali do innych karczm. O ruchach i wystąpieniach ludności, i o wszystkim, co się działo we wsiach i miastach, wiedzieli zaraz następnego dnia. Samowolnie karczmy nie zajmowały się donosicielstwem. Dopiero na wyższych gremiach żydowskich decydowano, co, komu i kiedy 374 należy zgłosić. Żydzi tak starali się prowadzić swoją „politykę", by nikogo przeciw sobie nie nastawiać. Karczmy były miejscem odpoczynku dla podróżnych, punktem informacji i pomocy dla różnych emisariuszy politycznych. Były też lokalami, w których gromada urządzała wesela, chrzciny i stypy pogrzebowe. W karczmie miejscowy wójt wymierzał chłopom sprawiedliwość. Przez wódkę karczma była miejscem wesołym, ale czasem dochodziło też i do tragedii. Dla rozweselenia ludzi Żydzi często zabawnie się wyrażali i zachowywali. W większości wypadków nie starali się robić nic złego, wiedząc, że za najdrobniejsze przewiny miejscowa ludność będzie obarczać wszystkich Żydów. Pakoszowska karczma miała wszystkie te cechy. Ostatni jej właściciele, Icko i Chaja, byli tu jednak źle wspominani. Chłopi w Pakoszówce, pijąc w karczmie, załatwiali swe sprawy handlowe. Czasem trwało to kilka dni. Kobiety przynosiły wtedy mężom jedzenie, a z grzeczności brały dla Icka jaja albo kurę. Chaja z gościnności czasami częstowała je smaczną chałą albo macą. Rodziny żydowskie były tak wkomponowane w życie wsiowych Rusinów, że po prostu trudno było bez nich żyć. Do Żyda niosło się wszystko, co tylko dawało się sprzedać. Na wiosnę, w czasie przednówku, ażeby przeżyć, szli do Żyda pożyczać, często to samo zboże, co w jesieni mu sprzedali. Tematyka żydowska przewijała się w różnych teatrzykach i na Vwsiowych zabawach. Wśród kolędników też zawsze musiał być Żyd. Tak. Wyniszczenie Żydów przez Niemców w czasie okupacji mocno wstrząsnęło ludnością tych terenów i tragedię tę przyjęto ze zgrozą li litością. W wielu wypadkach, narażając własne życie, przechowywano Żydów, aż do wyzwolenia. W mojej parafialnej wsi, Lalinie, były dwie rodziny żydowskie. Minda i Duyt Badner mieli dwóch synów, o imionach Lipuś i Gersio oraz córkę Ryfcię. Prowadzili oni wyszynk wódki. W Lalinie nie było dworu. Według opowiadania Włodzimierza Hryszczyszyna jł Lalina, Żydzi przyszli tam z sąsiedniej wsi Grabowniey, a tam był 'dwór i byli „pańscy" Żydzi. 375 Lalin był wsią czysto ukraińską. Żydzi swoją wódką bardzo rozpijali tamtejszych chłopów. Po pierwszej wojnie światowej przyszedł do parafii Lalin młody ksiądz, który wpłynął na ludzi i założył Bractwo Trzeźwości „Widrożcnie" (Odrodzenie). Ludzie nie szli kupować do Żyda i rodzina Badnerów, nie mając wyjścia, musiała Lalin opuścić. Opowiadał mi też drugi, stary mieszkaniec Lalina, Stefan Tymczyszyn, że Żydzi zemścili się na tym księdzu. Mieli go czymś ugościć tak, że ksiądz stał się nałogowym pijakiem i w tym nieszczęściu, na ostatku się powiesił. Badnery odstąpili swoją chałupę Żydowi Srulowi, który mieszkał tam z siostrą. Srul zajmował się szyciem i łataniem kożuchów. Nazywali go Srul-Połatajko. Ja sam pamiętam, jeszcze jak żył mój ojciec, że Srul bywał w naszym domu i na maminej maszynie łatał przyodziewki. Ja zawsze z ciekawością obserwowałem Żydów, podziwiałem ich i odnosiłem się do nich z pietyzmem. Z Biblii wiedziałem, że to naród wybrany przez Boga. Z tego narodu wyszli Dawid, Mojżesz, Salomon, wielu proroków i mędrców. W tym narodzie narodził się Zbawiciel Chrystus. Żydów lubiłem za ich humorystyczne podejście do życia, powiedzonka i ich odmienny ubiór. Pamiętam jeszcze z dzieciństwa, że ze swoimi rówieśnikami zajmowałem się apostolstwem-zbawianiem Żydów. Dopiero co zaczęliśmy chodzić do szkoły i na nauce religii dowiedzieliśmy się, że kto nieochrzczony, nie może być zbawiony. Postanowiliśmy w swoich dziecinnych głowach, że przy każdej okazji będziemy Żydów chrzcić. Przez naszą wioskę, każdego dnia, z Sanoka do Brzozowa jeździł duży drabiniasty wóz, a na nim pełno Żydów. Siwy koń, na nim tylko skóra i kości (tak chudego konia w życiu nie widziałem), z trudem ciągnął ten wóz. Poganiał go długą żerdzią furman, którego nazywali Juman. Żydzi - starzy, brodaci, z długimi, kręconymi pejsami, byli leniwi i z wozu schodzili tylko wtedy, jak jechali z pagórka. Pewnie się bali, że wozu na szyi koń może nie utrzymać, dlatego zawsze na każdym pagórku złazili i każdy trzymał się wozu z boku, przy tym strasznie głośno między sobą rozmawiali. Z początku żal nam było konia, który stawał pod pagórkami, a Juman, zamiast batogiem, łoił go niemiłosiernie żerdzią. Myśmy w przydrożnym rowie skubali trawę i z przodu pokazywali ją koniowi, a on z całej siły szedł do niej, 376 ciągnąc zbyt ciężki dla niego wóz. Gdy na pagórku Żydzi z wozu schodzili, koń w tym czasie naszą trawę zjadał. Juman nie bardzo dobrze nasze miłosierdzie oceniał, bo gdy bił konia, to i nam często coś się po plecach dostało. Dla urozmaicenia tej asysty przy ich wozie, postanowiliśmy ich chrzcić. Ponabieraliśmy do flaszek wody i gdy Juman nadjeżdżał, zaczynaliśmy swój ceremoniał: - Dla waszego zbawienia my was ochrzcimy i już nie będziecie Żydami. Będziecie się nazywać teraz Iwany. W Imia Otca i Syna... - i wtedy laliśmy wodę. Żeby można było szybko uciec, ceremoniał ten odbywał się z tyłu wozu, ale żaden Żyd nie ruszył się, żeby nas pogonić. Nakrywali swoje głowy chałatami i strasznie „łajczeli". Denerwowało nas to, że oni nie chcieli nas pogonić, więc żeby ich rozzłościć zaczęliśmy krzyczeć: - O, wy, Żydzi, wyście Chrystusa ukrzyżowali - ale oni dalej siedzieli i tylko wrzeszczeli: - Aj wej, to nie my, tylko nasi przodkowie. - A to ci na przedzie - tak po swojemu rozumiejąc ich odpowiedź, laliśmy wodę z kolei na tych, co siedzieli na przedzie wozu. Widząc, że Żydzi w żaden sposób nie chcą za nami ganiać, przez jakiś czas myśmy ich tak „chrzcili". Jednego dnia, gdyśmy zaczynali swój ceremoniał, naraz z wozu zeskoczył policjant z Jurowiec. Dla niepoznania siedział na wozie między Żydami nakryty chałatem. Gdy go tylko zauważyliśmy, każdy z nas uciekał w swoją stronę. Największy z nas był Miecio Mazur i za nim też policjant gonił. Miecio widząc, że policjant go dogania, dobiegł do wysokiej topoli, co rosła koło Włodka Kuczmy, i jak kot wdrapał się na drzewo. Topola była wysoka, ale też cienka i bardzo niebezpiecznie pochylała się we wszystkie strony pod ciężarem Mięcia. Czasem zdawało się, że już się łamie i Miecio może się zabić. Żydzi nie czekali na finał, pojechali dalej, a policjant zaczął prosić Mięcia, żeby zlazł, a on nic nie będzie mu czynił. Miecio tym zapewnieniom nie wierzył, podlazł jeszcze wyżej i chwiał się niebezpiecznie. Zeszli się ludzie i zwrócili policjantowi uwagę, żeby odczedł, to Miecio zlezie. Tak też policjant zrobił i wszystko skończyło się szczęśliwie, tylko wielu z nas otrzymało od rodziców bardzo bolesny „chrzest". 377 W naszej wiosce żyła jedna rodzina żydowska. On nazwiskiem Gerszon, ogólnie przez ludzi nazywany Gersio i jego żona Chaja. Mieli dwóch synów: Mordką i Herszka oraz cztery córki: Ryfkę, Pesą, Chanę i Esterę. Zajmowali się rolnictwem i sprzedażą mleka z pakoszowskiego dworu. Woził to mleko do Sanoka Herszko i gdy wracał z powrotem, często spotykał mnie idącego z targu. Pozwalał mi stanąć na drążku, który był przypięty na każdym wozie i tak z pagórków zjeżdżałem na równiny. Gdy koń zaczynał iść pomału, ja też musiałem schodzić i koło wozu szedłem pieszo. Byłem zawsze wdzięczny za to Herszkowi, bo rozmowa z nim umilała mi podróż. W każdą sobotę stary Gersio z Herszkiem szli do Strachociny, do bożnicy, modlić się. W chałatach, z lisimi jarmułkami na głowach, przechodzili koło naszych pastwisk. Wzbudzali w nas ciekawość. Szli w milczeniu. Nie zwracali uwagi na nasze pozdrowienia czy zapytania. Jednego razu przyszła do nas Pesa, jedna z Gersiowych córek. Zaproponowała nam kupno naszego mleka, ale pod warunkiem, że ona sama będzie doić nasze krowy, do swojego naczynia. Mama była trochę obrażona, że Żydówka nie darzy jej zaufaniem. Pesa wyjaśniła, że mleko musi być koszerne i tylko w ten sposób można je otrzymać. Z początku mama nie zgadzała się, ale gdy dowiedziała się, że sąsiedzi tak mleko sprzedają, posłała mnie do Gersia, bym przekazał, że się zgadza. Pierwszy raz szedłem do ich domu i nie wiedziałem, jak powinienem się przywitać. Sąsiadki między sobą nieraz mówiły, że Żyda trzeba pozdrawiać: „Pochwalony Pan Bóg", dlatego, że Żydzi Chrystusa nie uznają. „Dzień dobry" też nie wolno było mówić, bo legenda niosła, że gdy Żydzi ukrzyżowali Chrystusa, to całą sobotę cieszyli się i pozdrawiali siebie, jaki to dla nich „dzień dobry". Dlatego we wsi Rusini do każdego pozdrowienia dołączali Boga: „Daj Boże zdrowie", „Daj Boże dobrego dnia", „Daj Boże szczęście", „Daj Boże dobry wieczór". Między sobą Rusini przeważnie pozdrawiali się „Sława Isusu Chrystu" (Pochwalony Jezus Chrystus). Polacy pozdrawiali się między sobą mówiąc: „Dzień dobry", „Cześć", „Kłaniam się". „Pochwalony" mówili tylko wtedy, gdy starsi wchodzili do cudzego domu, albo przy kościele. 378 Gdy wszedłem do ciemnej, dużej izby, zdjąłem czapkę i powiedziałem „Pochwalony Pan Bóg". W izbie była czysta podłoga, co było rzadkością we wsi, ponieważ w większości była ziemia -klepisko. Jedno małe okienko przepuszczało słabo światło dzienne. W izbie było czuć stęchliznę i nieprzyjemny zapach cebuli. Na mój widok wszystkie Żydówki zaczęły coś szwargotać, a najwięcej mówiła najładniejsza z nich Chana. Mnie ogarniał coraz większy strach. Myślałem, że Chana skarży się na mnie. Bo jak wracałem ze szkoły, ona myła kany po mleku w potoczku, a my wrzucaliśmy kamyczki, żeby ją opryskać. Ona zawsze ku naszej uciesze po żydowsku z nami się kłóciła i nieumiejętnie chciała nas oblewać, przez co sama jeszcze gorzej się moczyła. Naraz stary Gersio stanął na środku izby i zrobiła się cisza jak w kościele, coś im tłumaczył. Oczyma pokazywał na mnie, mówiąc po żydowsku: „Goj". Herszko podszedł do mnie i zwrócił mi uwagę: - Żybyś wiyncy w naszych domów przykrycia głowy ni zdyjmował. Czegu? Założyłem czapkę i wyjaśniłem moje przyjście. To było przed świętami Paschy i Pesa coś z tydzień nam krowy doiła, bo na święta potrzebowali więcej mleka. Jesienią 1941 roku Żydów z okolic Sanoka zganiano do getta w Zasławiu, około 12 kilometrów na wschód od Sanoka. Pakoszowscy Żydzi z początku uciekli do lasu we Wroczniu. Niemcy zagrozili, że jeżeli Żydzi nie wrócą, to zdziesiątkują wieś. Ze dworu Gładysz poszedł za nimi do lasu i powrócili z nim starzy Gersie, Herszko, Ryfka i Chana, których Niemcy rozstrzelali na cmentarzu żydowskim w Sanoku. Natomiast dwie córki Gersia; Pesa i Estera przechowały się do końca wojny w bunkrze w lesie Wroczenia. Z narażeniem życia pomagali im przetrwać mieszkańcy Pakoszówki, tak Polacy jak i Ukraińcy. Osobliwie anonimowo, do dzisiaj bez rozgłosu, Helena Adamiak. W mroźny zimowy czas, w stodole, w sianie był zamaskowany schowek, gdzie na jej utrzymaniu, w tych trudnych czasach, przechowywali się Żydzi. Tak samo rodzina Łańtzyków: Magdalena, Aleksander i Józio dużo im pomogli w urządzaniu się w lesie, a także czasowym przechowaniu w schowku przy chlewie. Często zachodzili do Stefana Tymczyszyna 379 i Michała Węgrzyniaka (kulawego), którzy pomagali im, dając żywność. Przez dwa tygodnie czterdziestego czwartego roku schronienia udzielała im także Janina Dąbrowska. Józef Kosar (od Stefana), w 1943 roku we Wroczniu spotkał ukrywających się Żydów z Jurowiec i też ich nie zdradził, tylko dopomógł. Nie do uwierzenia, ale prawdziwe, bo opowiadał sam Żyd Kellerman, który przechowywał się u Dobka na Polanie, że w roku 1944 spotkał go na drodze werkszuc Jan Kosar (od „Bosego"), który trzymając pistolet w ręce powiedział: - Otrzymałbym za ciebie dwa tygodnie urlopu, ale ja ci Żydzie życia nie dał i jego odbierać nie będę. Po wojnie Kellerman rozmawiał z moim bratem i dowiadywał się, gdzie jest Kosar. Mówił, żeby mu powiedzieć, niech się nie boi, bo on poświadczy o jego uczciwości. Jasiu Kosar w pierwszym dniu po wyzwoleniu poszedł z domu i zgłosił się do sowieckiej armii pod innym nazwiskiem. Był ranny pod Budziszynem. Wyjechał na Ukrainę - miał tam żonę i czterech synów - i tam też zmarł w 1964 roku. Po wojnie obydwie Żydówki, które przeżyły, i dwóch Żydów z Jurowiec, co razem przechowywali się we Wroczniu, wyjechali do Palestyny. We wsi Grabownica były dwie rodziny żydowskie: Aron Badner - Żyd „dworski" i druga rodzina Jankiela, której nazwiska nie udało mi się poznać. Ci przybyli do Grabownicy w późniejszym czasie. Aron Badner miał syna Chaima, który ze mną, dorastającym chłopakiem, lubił sobie porozmawiać, a ja też byłem ciekawy i o Żydach wszystkiego chciałem się dowiedzieć. Zapamiętałem dobrze początek i koniec naszej znajomości. W jedną sobotę zachorował u nas cielak i mama posłała mnie do Arona, ażeby ten przyszedł go kupić. Tłumaczyła mi, że chociaż jeszcze jest sobota, ale zanim zajdę, to słońce też już zajdzie i szabas się skończy. Boso, siedem kilometrów po żwirowej drodze, pod wieczór doszedłem do domu Arona. Słońce jednak jeszcze nie zaszło. Gdy wszedłem, zaskoczył mnie porządek, czystość i brak tego charakterystycznego cebulowego zapachu. Dom Arona był nieduży, drewniany i kryty blachą. Stary Aron z rozłożoną księgą siedział wśród swojej rodziny. Nie zdążyłem powiedzieć: „Pochwalony Pan 380 Typy ortodoksyjnych Żydów Chaim - rys. A. Bąk, wg. wyobrażenia Autora. Przedwojenne rodziny Żydowskie. Bóg" i ze strachu zdjąłem czapkę, gdy Aron tak straszenie na mnie popatrzył, jakby chciał za chwilę mnie zabić. Z tego wyratował mnie Chaim, który kłaniając się Aronowi powiedział głośno: - Nakryj głowę. Zrozumiałem, że ich obraziłem, bo ze strachu zdjąłem czapkę. Za mego dzieciństwa niegrzecznie było mówić coś więcej poza pozdrowieniem. Każdy interesant czekał cierpliwie, aż gospodarz zapyta, dlaczego przyszedł. Aron dalej udawał, że czyta. Założyłem czapkę i czekałem na zapytanie, gdy Aron w tej samej pozie, czytając, zapytał: - Czego? Powiedziałem o przyczynie mojego przyjścia. On w tej samej pozie powiedział: - Jutro. - Mama powiedziała, żeby pan jutro nie przychodził, bo ona w niedzielę nie handluje. - A ty czemu przyszedł w sobotę? - krzyczał Aron i zerwał się z siedzenia z książką, udając dalej, że czyta. - Mama mówiła, że słońce zajdzie i Żyd przyjdzie. - Ja tak nie zrobię. Żyd przyjdzie w poniedziałek - mówiąc to Aron usiadł, dając tym do zrozumienia, że rozmowa skończona. Chaim cały czas stał z boku. Był chudy i bardzo wysoki- Jego gęsty zarost i czarna jak smoła, długa broda, były jak z portretu starozakonnych postaci na cerkiewnych ikonach. Podszedł bliżej A mnie i zapytał: ^ - Jak twoja mama radziła, niech przyjdzie Chaim czy Aron? - Jak słońce zajdzie, Żyd przyjdzie - powtórzyłem dobrze zapamiętane powiedzenie mamy. Aron wyleciał na pole, pewnie zobaczył, że słońce zaszło, złożył swoją księgę, pocałowałją i położył na specjalny miejscu. Tam też postawił siedmioramienny świecznik. Zaczął się z Chaimcm kłócić, przy czym strasznie krzyczał. Chaim pokornie, czasem po żydowsku coś odpowiadał, ale Aron dalej krzyczał, robiąc przy tym komiczne miny i w tych ruchach zatrzymał "f się koło mnie: - Twoja matka na pewno radziła: Aron przyjdzie? - zapytał ciekawie. 381 - Nic, moja mama gadała, że przyjdzie Żyd Chaim — byłem zły na Arona i dlatego zmyśliłem Chaima. - Twoja matka na pewno gadała - przyjdzie dwa, Aron z Chaime? - Moja matka wyraźnie gadała - słońce zajdzie i przyjdzie Żyd Chaim. Aron rozzłościł się, chwycił mnie za kołnierz i wyrzucił za drzwi. Przy tym krzyczał: - Gwałt, rozbój, rozbój! Wyrwałem się i czym prędzej uciekałem. Obejrzałem się koło granicy Pakoszówki i zobaczyłem, że Chaim na swych długich nogach mnie dogania. Zawiązała się między nami miła znajomość. Już w tym czasie obydwaj obserwowaliśmy politykę, a osobliwie antyżydowskie pogromy w Niemczech i ogólne narastanie antysemityzmu i rasizmu. Wyczułem z pytań Chaima, że - bardzo zaniepokojony tym zjawiskiem - był ciekaw, jaki do tego stosunek ma młody ruch ukraiński na naszych terenach. Ja rozmawiałem z nim szczerze i on często odwiedzał nasz dom. Z tego pierwszego razu byłem bardzo zadowolony, bo Żyd mało się targował i, ku uciesze mamy, cielaka kupił. Chaim często zachodził do naszego domu. Nie należał do bardzo ortodoksyjnych Żydów. Chętnie korzystał, gdy matka dawała mu pojeść, pytał tylko, czy nie maszczone czasem słoniną. Był ożeniony w Niebylcu, skarżył się, że jego żona nic nie umie robić, tylko dzieci rodzić. Miał tych dzieciaków sporo. Ostatni raz widziałem Chaima w czasie wyniszczania Żydów przez Niemców. Zjawił się u nas bardzo głodny. Mama dała mu do syta pojeść żuru z ziemniakami i wtenczas poważnie z nim rozmawiałem. - Dlaczego wy, Żydzi, w swej tragedii jesteście tak bierni? -zapytałem. - Włodzimierz, tak stoi w księgach, że bardzo dużo nas musi umrzeć. No, w Piśmie stoi, że Żydzi wszyscy nie wyginą i my jeszcze będziemy mieli swoje państwo Izrael - melancholijnie mi odpowiedział. - Chaim! O czym ty mówisz, o jakim Izraelu? Żeby mieć państwo, trzeba walczyć, a wy idziecie na śmierć jak barany. My walczymy za Ukrainę i możemy wierzyć, że ją będziemy mieć. A wy nawet nie umiecie z honorem zginąć. 382 Spotkanie po 50 latach w Lalinie O. Dołoszycka „Emma", J. Kocar „Bosyj"zżoną- - Włodzimierz, jak trzeba będzie wojownika, będzie wojownik i u nas. A wy tym wojowaniem nic nie zdobędziecie. Warn wolność będzie dana. - Kto nam da? Dawaniem już my otrzymali od Stalina Sybir, a od Hitlera Auschwitz - odpowiedziałem z ironią. - Ja tobie mówię, Włodzimierz, że wam dadzą i wtenczas ty mi zrobisz pamiętnik - prorokował dalej i nawet się nie uśmiechnął. - Chaim, ty nie opowiadaj głupstw. Jeżeli zgoliłbyś brodę, ściągnął tę gwiazdę Dawida, to może by cię kto przechował - doradzałem, nie wierząc w to szczerze. - Ty mnie, Włodzimierz, nie przechowasz, dlatego nie chcę się chować. Moją żonę i dzieci już rozstrzelali - odpowiedział bardzo smutno. Chwilę zawstydzony milczałem. Jeszcze raz zdawało mi się, że mu coś doradzam: - Nie jestem sam w domu, u nas są dzieci. Idź do getta, może tam przeżyjesz. -Nie, Włodzimierz, ja do żadnego getta nie pójdę. Jutro pójdę do Niemców, ze swoją brodą i naszą gwiazdą Dawida, bo Żyd powinien zawsze wyglądać jak Żyd i tam mnie zastrzelą, a ty, Włodzimierz, pamiętnik mi zrobisz - powiedział to tonem ni to prośby, ni to rozkazu. Chaim żegnając się, trochę dłużej przytrzymał rękę mojej matki. Oboje przez chwilę uważnie patrzyli się na siebie. Matka, dając mu na drogę trochę chleba, zapewniała go, że ja nie postawię mu pomnika, -&o to niemożliwe. Chaim wyszedł na podwórze, jeszcze raz się ^obrócił. Patrząc na mnie, mówił jakby do siebie: - A on mi zrobi pamiętnik. Więcej go nie zobaczyłem. 383 Objaśnienia niektórych skrótów i wyrażeń gwarowych UHA - Ukraińska Halicka Armia, powstała w r. 1918 z Ukraińskich Strzelców Siczowych (formacja w ramach armii austriackiej). Walczyła z Polską o Lwów i Galicję. OUN - Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, założona przez płk. Ewhena Konowalca w roku 1920. UPA - Ukraińska Powstańcza Armia, zbrojne oddziały OUN, powstałe w r. 1943 AK - Armia Krajowa, polska podziemna armia NKWD - Narodnyj Komisariat Wnutriennych Dieł, siły bezpieczeństwa Związku Radzieckiego SS „Halyczyna" - dywizja ukraińska, powstała w roku 1943 z odłamu OUN Melnyka. Walczyła przy boku Niemców przeciw Związkowi Radzieckiemu. Halyczyna, halycka (ukr.) - Galicja, galicyjska Światki (słów.) - święta Świekr, świekra (starop.) - ojciec, matka męża Swach (starop.) - mąż siostry Najduch, kopylak (dorosły - kurwysyn) - nieślubne dziecko Desperak, robi despekt - psuje coś, niszczy Huncwot - podrostek, który psoci Hojrak, zbereźnik, krutacz, spec - chuligan Szlabant - rampa kolejowa Kolka - kłucie za łopatką Joj, ha! - wyraz zakłopotania Koska - warkocz Dziyłka - panna Ulidziuł - zobaczył Miesiąc, miesiączek - księżyc Alkierz, lalkirz, lalkir - boczna izba kuchni Przekleństwa i wyzwiska używane u nas w czasie kłótni: Ty chorobu, ty gadzi, ty zarazu, ty kupylaku, ty chuleru, ty przygodu cinszka, ty huncłoci, ty sukisynu, ty łoczajduszu, ty honiuchu, ty psia duszu, ty psia krew, ty skurczybyku. Żybyś zdech, żybyś zdech jak pies, żybyś skis, żyby tia kolka wziała, żybyś sia w trumni zesruł, żybyś sia skubyliła (urodziła nieślubne dziecko), żyby tia dundyr hnol tam i nazad, żyby tia ślak pluk, żyby cie mac przylungł, żybyś dostuł sraczki, ja tobi nasram w sam pysk, fras cie wzioł, psia twoja mać. Fafluchtyr (niemieckie), seru matyr tobi (ukr.), klątwa, proklatwa na tebe i twoji dity (ciężkie przekleństwo poniewieranych, starych ojców). 384 385 POSŁOWIE Zakończyłem pisanie moich wspomnień. Pokazałem w nich losy jednej rodziny, ale można śmiało powiedzieć, że większość ukraińskich rodzin na Podkaipaciu żyła podobnie. Chciałem też ocalić od zapomnienia moją ukochaną Pakoszówką, taką jaką pamiętam sprzed strasznego kataklizmu drugiej wojny światowej. Czytelnik znajdzie więc tu opis obyczajów, warunków życia, w których wychowywałem się. Najważniejsi jednak pozostają ludzie. Zawsze z uwagą obserwowałem ich zachowanie, wsłuchiwałem się w to, co mówią. Stąd chyba tak wiele dialogów w mojej książce. Moje pokolenie wielokrotnie stawało wobec bardzo trudnych wyborów, a ideologie totalitarne nie pozostawiały marginesu na argumenty sumienia. Wojna, skrajny nacjonalizm, faszyzm i bolszewizm łamały ludzi, wypaczały ich charaktery, niszczyły wyniesione z domu elementarne zasady. Dziękuję Bogu za to, że szczęśliwie zostałem przeprowadzony przez te trudne czasy. Swoją historię ma też moja książka. Kiedy zaczynałem spisywać swoje przeżycia nigdy nie przypuszczałem, że znowu rozpoczyna się coś niezwykłego w moim życiu. Zaczęło się od mojej nieodżałowanej sąsiadki i polonistki Pani Janiny Bogaczewiczowej, która po przeczytaniu, okropnego przecież, maszynopisu powiedziała: „Panie Marezak! Siej Pan zdrowe ziarno swojej pszeniczki, a burzanjajuz powyplcwiam. Niech Pan pisze jak najszerzej o wszystkich sprawach, to pachnie literaturą." I tak zachęcony i ciągle wspierany fachową radą przez życzliwych mi ludzi, wydrukowałem przed ośmiu laty, własnym kosztem, dwa tomy wspomnień zatytułowanych „Ukrainiec w Polsce". Później uzupełniłem je jeszcze jednym tomem zawierającym opis folkloru mojej rodzinnej wsi Pakoszówki. To moje pisanie spotkało się z bardzo życzliwym przyjęciem ze strony czytelników i pozytywnymi recenzjami fachowców. 386 Postanowiłem więc wznowić wydanie wspomnień, tym razem scalając je w jeden tom. Niech mi wolno będzie na koniec podziękować wszystkim przyjaciołom, którzy w przeszłości mi pomagali w przygotowaniu książki do wydania. Dziękuję więc Panu Romualdowi Biskupskicmu, Pani Marii Ziclińskicj, Panu Arturowi Olechnicwiczowi, Michałowi Gocko, za bezinteresowne recenzje Panu prof. Janowi Skoczyńskiemu, red. Bohdanowi Hukowi i Panu Igorowi Hałagidzie. Dziękuję bardzo za zrozumienie mojemu drukarzowi Panu Adamowi Kołodziejowi. Szczególne podziękowanie składam Panu Leszkowi Puchale, za redakcję książki i pracownikom Miejskiej Biblioteki Publicznej w Sanoku, a szczególnie Pani Annie Strzeleckiej, za wytrwałość w „plewieniu" i przygotowanie tekstu do druku. Niech Pan Bóg nigdy nie poskąpi Wam Drodzy moi Przyjaciele i Dobrodzieje swoich obfitych łask, oraz obdaruje Was zdrowiem na długie, długie i szczęśliwe życie. 387 SPIS TREŚCI Słowo wstępne............................................................................. 3 Ojcowizna.................................................................................... 5 Okupacja. Forszpan.................................................................... 82 W sowieckich łagrach................................................................139 Niewesołe dole moich braci.......................................................353 Michał........................................................................................353 Eustachy....................................................................................356 Leon...........................................................................................358 Józef- Josafat............................................................................359 Eugeniusz...................................................................................360 Wspomnienia Eugeniusza (fragmenty)......................................364 Chaimowi...................................................................................374 Objaśnienia niektórych skrótów i wyrażeń gwarowych............384 Przekleństwa i wyzwiska używane u nas w czasie kłótni.........385 Posłowie.....................................................................................386 389 INDEKSOSÓB Adamiak43 Adamiak Helena 379 Aleksy, Słowak 161 Ambrozl90 Antonowicz 153 Antonycz Zcnek 158 Antonyszyn Zenon 189 Badner Minda i Duyt 375 Bajczenko Paweł 154,194 Baranowicz Antoni 334 Barcikowski Kazimierz, ksiądz 19,37,39 Barda, biskup 317 Barna314,315 BatyniewlóO, 161, 195 Bażałuk Mikołaj, dr 260 Bełej335 Białka Staś 163 Bieniek Józio 152,163 Biskupski Romuald 387 Błaszczak Ludwik 131 Bławacki 260 Bocheński 152 Bogaczewicz Janina 386 Bogaczewicz Onufry 134 Bojarski 315 Bojiwko Tomasz 286 Bonicha 54,58,59,61,227 Borsuk Emil 158,189 Breżniew, Sekretarz Generalny KPZS 348 Briukowa 113 Briukowie 112,116 Budzichowski 124 Busko 314 Cenf 12,116,120 Chaim 380-83' Chłopik321 Chrobak, dyrygent 152 Chruszczow, / sekretarz KPUkr 140 Chumniszczak 314,325,336 Chutko261 Chwalibóg Adam, kpt. 152, 162 Cieśla 201,210,286 Ciupa Bronisława 356 Ciupa Franek 10,68 Ciupa Tadeusz 131 Czajkowski Włodzimierz 260 Czerteżyński336 Czubiński315 Czyżyk Mikołaj 189,194 Dańczak Julia 338 Dańczak Kazimierz 339 Dąbrowiecki 288 391 Dąbrowski Antoni 83,131,357 Dąbrowski J. 35,36,49,80 Dąbrowski Władysław 13 1 Dcmko337 Długosz 314 Dolny Michał 213-216 Dołoszyccy 7,30 Dołoszycka Janka 46 Dołoszycka Lconka 135 Dołoszycka O. 367 Doński 267,315 Doroccy 261 Dorochow 178 Dubec Aleksander, ksiądz 337 Dudek 155,161,167,243,244 Dudkowski261 Dwernicki Szczepan Józef 52 DyczkoWasyl 131 Dydyńska Kazimiera 37 Dymitr, ksiądz 169 Dziedzic Maria 48 Dziuban337 Dziubanówna Władysława 48 Dżugan 7,31 Dżugan Iwan 363 DżuganJózef43,80 Fal 260 Fal Dymitr, ksiądz 351 Fcdak Michał 261 Fcdorońko Jan, sołtys 189 Ferenc, ksiądz 359 Fidler, dr 145,149,151,173 Fyda Jasio 152,163 Gałczyk 315 Garbacz 243,249,250 Gcjza III, król węgierski 5 Getz Leon 260 Gierek 343 Głuszak Karol 43, 122, 128,129 Gocko Michał 387 Gołębiowski 249 Gomułka, / sekretarz KC PZPR 310,325,343,350 Gorazdowski, płk 295 Gorbaczow Michaił, Sekretarz Generalny KPZS 348 Grzcsiurowa Bronisława 166 Grześko od Turka 123 Gurgul 161,167 Hałagidalgor387 Harhaj 266 Hellebrand 327,329 Hitler 77,78,81,95,111,383 Hnat Józef 261 Hnizdur85 Hojsan Piotr 279,280,286,295- 98,302,304 HołowackiJ,ks.80 Hołyzna 311 Horsch^/A: 94, 103,109, 112, 114,121 Hoszowski 315 Hryszczyszyn Włodzimierz 375 Hukiewicz Józef, dr 260 Humeniuk 261 Hydzik Helena 260 Hydzik Władysław 334 Isaakowna Natasza 181,182 Iskrzyński 124 Iwaniszyn Józef 356 Iwaniszyn Stefan 131 Jachmak 295 Jadczyszyn Michał 350 Jakubec153,167 Jakubowski 85,153 Janicki 337 Jaroszewicz 128,129 Jaruzelski Wojciech 348 Jarzyna 261 Jawień, dr 261,334 Jaworski 6,336 Jenkała Piotr 364 Jerzy II Trojdenowicz, książę 5,6 Jędrzejowska Wanda 48 Juriew 178 Juśkiw Jan 146,189 JuśkiwMeri 189 Kaliniak Mikołaj 168,184,194 Kaługinl83 Kałyniak, ksiądz 265 Kamiński 279,280,284,285, 286,295 Kamiński Zbigniew 239 Kapalski314 Kapałowski 80,112 Kapałowski Jan 223,237 Kapałowski Jan 369 Karanowicz 123 Karanowicz 260 Karpiński 124 Kazimierz Wielki, król Polski 5 Kędzior Józef 136 Kierczyński Albin 358 Kikta261 Kława 102-6,109 Kocyłowska Leontyna 353 Kocyłowski Josafat, biskup 7, 42,43 Kocyłowski Stanisław 139,146, 160,226 Kogut Józef355 Kokoć Andrzej 314,316 Kolbe Maksymilian, O. 69 Kołodziej Adam 387 Kondejowski333 Konstantynowicz 261 Kornowe Maria i Daria 145, 189 Korolko267,315 Korona Jan 163,380 Kosar Antoni, ksiądz 5, 20 Kosar Cecylia 359, 360,369 Kosar Józef 364, 367, 369 Kosar Kostek 139, 146, 159, 162, 169,184,194,226 Kosar Piotr 139, 141, 173, 184 Kosar Stefan, 43 Kosar Władysław 123, 139, 146, 151,159,367 Kovacs, dr 142 Krasówka Ryszard 87, 89, 90, 106, 111,112,114 Krawczuk 184 Krokowska Julia 314,316 Kuczmaó, 30, 123 Kuczma Jan 36, 43, 77 392 393 Kuczma Józef 356 Kuczma Wasyl 220 Kuczma Władysław 139, 145, 146,153,159,162,173, 174,195,226 Kukła 245,246,249 Kulandy Ola i Maria 160,189,194 Kuzio 363 Kuźmak, dr 261,311,314,315, 317,318,325,334 Kwiatkowski 85 Kyrieelejza 197 Łabowski Włodzimierz 153, 189,200 Ładyżyński-Jaksa 5 Łańczak 379 Łapiński 373 Łemiszko230 Łenczak 7 Łesial89 Łoś Stanisław 184 Łukaszyk Stanisław 152,163 Mackiewicz 261 Macko Michał 267 Macko Mikołaj 314-5 Macko Wiktor 337 Madeja 7 Madeja Andrzej 260-1 Madeja Piotr 128,180-1,183, 191,206,214,216,233, 243-4,255-7,263,268-9, 276,280-2,298-9,305, 307,325,327-332,334, 341-2,386 Makuch 267 Mahk46 Malik Stefan 133,364 Małynowski Aleksander, ks. 260 Marczak Eugeniusz 134,208, 233-4,239,240,358, 360-1,363-4,369 Marczak Eustachy 83, 89, 134- 5,356,358,362,365 Marczak Józef , dziadek 29 Marczak Józef 134, 208, 357, 359,360-1,365,373 Marczak Leon 35, 83, 134,208, 357-8,362,365 Marczak Michał 353-6 Marczakowa 35 Marzeńska Maria 212-5,250, 255 Maściuch Bazyli, ksiądz 260 Matriosow 151 Mazur 133 Mazur Józef 39,43 Mazur Mieczysław 337 Mazurkiewicz Jan, płk 295-6, 302,304 Medwecki Jakub, ksiądz 260 Mielecki Kazimierz 254 Miler295 Mirej 142 Misior Józef 152 Mokrycki 7 Myśko Zofia 54, 55, 58,59,60 Nesterowicz 261 Nemyłowicz Dymitrij, ksiądz 364 394 Nicdziclski Kazimierz, dr 334-5 Nosek, kpt 152, 154, 172 Nowak Józef 148 Ocyfryjanka31,32,326,353 Odływany Myrosław 142,189,190 OjczynaszTrofim 186, 197 Oleniacz354 Olga Łuleksy 208 Olszewski213 Pakosz Mikołaj 30 Pałkowski 161-2,167 Patryja30, 31 Perełom Józef 260-1 Petlura 189 Petrowska 145 PiechJanl45, 153, 160, 175, 181,189,190,191,194,200 Piechocki 124 Pieszy Dziunio 213,249 Piotrowski215,261 Pipa 85, 89,91,92,111-14, 116 Pisula Anna 54-6, 58-9,61 ¦*, Pisula Stanisław 131 v Pisulichal7 Piszka Antek 123 ' Pitorak Józef 152, 168 Podubiński, wójt 123 Polański, ksiądz 260 Poliwkal69 PoływkaEmil 189,194-5 Popów Dymitr 154-8, 194 - Potocki Stanisław 46,47 Potocki, hrabia 84 Przystasz 124 Rabij, ksiądz 38 Rąjchel, ksiądz 73 Romańczyk 49 Romańczyk Jędrek 139, 146, 153, 367 Romańczyk Wasyl 167, 193 Romańczyk Władysław 237 Różycki Roman 347 Ryba Marian 285 Sabat Jan 238 Sadkowski 243-4, 246 Samsonowicz Sonia 186-7 Sauerl51, 158-9 Seńko Jan 239,282,297-9 Sidorowicz 152, 154 Siekierzyński Józef, ksiądz 260-1,315,317,319, 320,337 Skoczyński Jan 387 Slipyj Josef, biskup metropolita lwowski 242,338,343 Słonecki Stanisław 37-9 Smaga Filemon 184 Smetanowicz Teodor 184-5 Soboś 208, 209,251 Sochacki Stanisław 129 Sołecki 244-5,248,250-1,255 Sołecki Julian 228-9 Spiciu 161-2 Stabryła 40 Stachowicz Sylwester 85-7, 89- 92,96,98,99,102,106, 108, 109 Stahl 92-3 395 Stalin 195,365,383 Steranka 75 Strzałka Maria 342 Strzelecka Anna 387 Sudol Adam, ksiądz 338, 340 Surowiak Stanisław 139 Sylwester z Lalina 130 Szary 266 Szatyński 260 Szcptycki, biskup metropolita Iwowskil'1, 76, 140 Szymczycha 29 Szypuła Antoni, ksiądz 351 Tałpasz Józef 160-1,173,180, 189,194 Taras Ola 189, 194 Tarnawczyk 314 Tchoryk 226 Tkacz Jan 314,316,322,325,336 Tokarczuk, biskup 337 Tomaszewski Antoni 153, 189 Trochanowśkyj D. 191 Trofim 186-7 Trześniowski, ksiądz. 227 Tumanowicz Jakub, biskup 52 Tymczyszyn Jarosław 133, 364 Tymczyszyn Stefan 364, 376, 379 Tymczyszyn, ksiądz 55 Tyszkowski 6, 7, 61 Wąjcowicz261,316,319 Wańczycki 260 Wasyl od Szymka 208 Wasyliszyn Ocyfcr 32, 37 Waszczcnko 186, 188 Wcgrzyniak Michał 364 Wcnhrymak7,362,363 Wenhryniak Piotr 228 Wcnhrynowicz 260, 267 Wcgrzyniak Michał 43,313 Wilczyński 124 Wmniccy 7 Winnicki Innocenty, biskup 321 Winnicki Stanisław 131 Witiak Kostek 153,169,189,193 Wojtyła Karol, biskup 343 Wołodial57,179,188 Wołoszyn287 Wołoszyn, ksiądz 11 Wójtowicz Tadeusz 354 Wrocz 30 Wyszyński, kardynał 317 Wytwyćkyj Stefan 191 Zielińska Maria 387 Zieliński Stanisław 149,152 Zinycz 315 Złoczowski, ksiądz 267-8, 317, 337 Żubrycki Dcnys 5 396 INDEKS GEOGRAFICZNY Adamowa Góra 351 Albigowa83,87 Aleksandria 99 Ałagir 153,165, 171 Ardon, rzeka 139, 144, 166, 171-2 Auschwitz383 Baku 135,182 Batajskl74 Bażanówka 136 Bereza Kartuska 73, 76 Besko 80, 85,258,267 Boh, rzeka 98 Bośnia, góra 22, 30 Brześć 197 v Brzeżany 94-5,250 Brzozów 25, 80, 124,137,376 Bukowsko366,368 I Charków 109,110,112,114,116 Chryszczata, góra 368 ChutirlOl Chyrów 137 Czechosłowacja 369 Czechy 6 ' Czerteż 6, 38, 74-5,241 Dąbrówka 43, 80, 205, 351 Dąbrówka Polska 5 Dąbrówka Ruska 5 Dębna 54 Dniepr, rzeka 101, 105-8, 116 Dniepropietrowsk 105 Donbas 371 Drohobycz83,357 Druga Mogiła, wzgórze 31 Dudyńce 85,131-2 Dukla 132,134,137 Dwernik 131 Dynów 83, 85,133,357 Dypków 32 Dzaudzykau 174 Falejówka 54,130-1,134 Grabownica 6,20,22 ,26,39, 73,80,133,237,237, 263,309,354,375,380 Grabówka, góra 51 Grabówka 130, 133, 169,221, 363-4 Gruzja 153,170 Gorlice 191 397 Humcnnc44, 132 Humniska 309 Hłomcza 311 Iwanofrankowsk 369 Jabłcczna 51 Jabłonka 73 Jaćmicrz 85 Jarosław 80, 116,284,324 Jasło 132,201-3,205,257,263, 267,309 Jaworów 94 Jaworzno 265,311 Jurowce5,6,31,32,37-9,41, 44,80,81,84,120,124, 130,241,377 Kalwaria Pacławska 51-4, 56- 7,64,70,72,79,118 Kamczatka 347 Kamieniec Podolski 52, 98,99 Kamionka, góra 7, 22, 210, 211,220 Kara-Kum 347 Karlików366 Kaukaz 121, 139,154,156,159, 167,174,179,191,195, 201,206 Kielce 198 Kijów 105,135,369 Kobyla Góra 7, 31 Kocyliwka 102 Kołomakl08 Kołyma 236 Komańcza 210, 225, 259, 264-8,286,311,314,317, 337,340-1 Kostarowce 5, 6, 37, 39, 41, 44, 74,75,236 Kraków 299, 337 Krasnogorsk 184,230,235 Krasnowodsk 153 Krcców 54 Kremenczuk 105 Krynica 140, 189, 190-1,200-1 Krzywy Róg 99 Kubań 206,235 Kulaszne 225, 266 Kuźmina 54,76 Leśniów 22 Leszczawa 54, 55 Łaszki Murowane 93 Leningrad 121 Lesko 142, 189 Librantowa 149,159 Lublin 198 Lwów 6,43, 94-5, 127, 140, 186,360 Lalin 6,11,14,20,33,37-9,44, 47,60,63,73-4,77,130, 133,208,221,226,228, 350,353,355,375-6 Łabowa 194 Łagowa 189 Łańcut 85, 90 Łcmkowszczyzna 142 Łomna 54, 55 398 Łuhańsk372 Łyse 371-2 Makowa 54-6 Mińsk 197,231 Mizural44, 151, 153-4,167, 170,172 Młynki 99,101,143 Mogiły 7,22 Mokre225,266,314 Moskwa 121, 174,182,186, 347,371-2 Mrzygłód54,55,315 Niebocko73,221 Nowosielce 267 Nowy Sącz 151 Nuzał 144,172 Olchowce 5, 80, 84,323,358 Ordżonikidze 173-4,195 Osetia 195 Osławica 368 V Pakoszówka 3, 7, 18,22,26, 31,32,36,39,41,43-4, 48,53-4,58,61,73-4,77, * 79,80-2,84,120-4,127, 130-5,139,152,172, 200,206-7,213,216, 218,224-6,228,237-8, 240,249,253,260,262, 264,275,299,309,311, 350,355-8,365,369, 374-5,386 Pawłokoma221,315 Pcrehińsk 358 Pielnia85, 132 Pierwsza Mogiła, wzgórze 31 Płoskirów 97 Płowce 189 Podole 213 Połtawal08, 186 Posada Olchowska 5 Posada Rybotycka 54-6 Poznań 311 Przemyśl 42, 82, 317,321, 358 Raczkowa54, 132 Rostów n.Donem 174,178, 200,235,245 Rozpucie 54 Rusawy 7 Ruś Zakarpacka 77 Rybotycze 55,56 Rymanów 200 Rzeszów 126,201,245,267-8, 284,291,295,316,325 Sadon 144, 151,160 Sambor41,52 San, rzeka 82, 84, 92, 107, 197, 323 Sanoczek74,351 Sanok 5, 6,22, 31,41,43,48, 73-5,80,82-4,97,120, 123,129,134-7,140, 142,189,191-2,201-2, 205,210,215,222,225, 228,233,239,241-2, 257,260-2,267,275-6, 288,298-9,309,314-322, 399 325-6,331,334,336, 338,343,351,355,358-9,361,363,368,371, 376,379 Sczastic 372 Sicmuszowa 54 Sołowieckie Wyspy 347 Srogów Dolny 5,6, 31, 54,241, 350,364 Srogów Górny 5,6, 133 Stalingrad 122 Stara Wieś 39, 44, 51,118 Strachocina 6,7,12,14, 18,34, 36-7,39,44,47,73,75-6, 133,241,257,309,343, 351,378 Stróże 5 Stróże Wielkie 239, 261 Sybir 137, 156,188,230,275, 317-8,349,351,370,383 Syrowa 92 Szczawne 225,266,314 Szczybalin 95-6,213 Szklary 85 Tamińsk 139,159,161-3,168, 170,172 Tarnopol 95,213 Taszkient 152 Terespol 198 Trepcza 84,112,358 Trójca 54, 55 Turze Pole 257, 309 Tuszyn 186 Tyrawa Solna 54 Ustrzyki 137 Warszawa 268, 290,292, 299, 310,315 Wiar, rzeka 53, 56 Wiclopole253 Wierzbno 90 Winniki92 Wola Michowa 369 Wołga, rzeka 121 Wołoczyska 96 Wołów 200 Wołyń 131,178,235 Workuta 236, 347,370-1 Wrocław 201-2 Wroczeń, góra 31, 39 Wytlin92 Zabłotce 233,272,274,286,297 Zagórz203,205,314,336,368 Zahutyń368 Zasław 379 Zawadka Morochowska 221, 314,368 Zbrucz, rzeka 96, 107 Zgir, góra 145 Zynków 99 400 Włodzimierz Marczak urodził się w 1922 roku w podkarpackiej wsi - Pakoszówce. Matka - Polka, rzymskokatolicka, mimo wczesnej śmierci męża - Rusina, grekokatolika, swoich pięciu synów wychowała w wierności cerkwi zgodnie z wielowiekową tradycją, w której synowie przyjmowali wiarę ojców, a córki matek. Młody, ciekawy świata chłopak rozpoczyna poszukiwanie swojego miejsca w burzliwie zmieniającej się rzeczywistości. Z początkiem lat 30 w dotychczas żyjącej zgodzie polsko-ukraińskiej społeczności zaczynają ścierać się bowiem przeciwstawne wpływy - z jednej strony lojalności domaga się państwo polskie, z drugiej strony - emisarjusze radykalnych ugrupowań ukraińskich. Bohater nie przystaje na proste, czarno-białe rozwiązania. Nie potrafi pogodzić się z zaprzepaszczeniem dorobku pokoleń. Cały czas próbuje pozostać sobą, dorabiając się swoistej filozofii życiowej, która pozwala mu nie tylko fizycznie, ale i moralnie przetrwać w najbardziej ekstremalnych warunkach. Zmuszony do służby w niemieckich taborach towarzyszy Wehrmachtowi w jego „błyskawicznej wojnie" aż do Charkowa, po czym wraca szczęśliwie do domu, by podczas jednej z okupacyjnych nocy przeżyć... własną śmierć. Chcąc uchronić braci, daje aresztować się Sowietom i w łagrze na Kaukazie spędza sześć potwornych lat. Do domu wraca w 1951 roku, a jesienią 1953 zostaje aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa - kolejne trzy lata upływają mu w więzieniach PRL-u, gdzie jest bity, głodzony, poniżany i pozbawiony kontaktu z rodziną. Po wyjściu z więzienia w 1956 roku, po nieudanych próbach reaktywowania parafii grekokatolickiej, chcąc pozostać wiernym obrządkowi wschodniemu, wiąże się z cerkwią prawosławną. Ta książka jest niezwykłym - bardzo osobistym nieraz - świadectwem życia, którym można by obdarzyć kilka biografii. Niezależnie od warstwy fabularnej i obyczajowej historycy podkreślają także jej walory dokumentalne. Jest ona unikalną na polskim rynku wydawniczym pozycją wzbogacającą wiedzę o trudnych i skomplikowanych sprawach narodowego i etnicznego pogranicza. BN 83-909787-6-8