16854

Szczegóły
Tytuł 16854
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16854 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16854 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16854 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Anna Politkovskaya rOSJA PUTINA WYDAWNICTWO Studio Emka Tytuł oryginału: Putin 's Russia Przekład: Tristan Korecki Projekt okładki: Dariusz Krupa Redaktor: Krystyna Borowiecka Copyright © Anna Politkovskaya 2004 Copyright © for the Polish edition by Studio EMKA, Warszawa 2005 Wszyskie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie - zastrzeżone. ISBN 83-88931-64-4 Skład i łamanie: B com 3 Sp.z o.o. Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnictw Naukowych Sp. z o.o., Łódź SPIS TREŚCI Wstęp Rosyjska armia i jej matki Nasze nowe średniowiecze, czyli zbrodniarze wojenni wszechrusi Tania, Misza, Lena i Rinat: Co się z nimi dzisiaj dzieje? Jak się przywłaszcza mienie przy biernym współudziale władz Inne opowieści z odległych rejonów kraju nord-ost, czyli najnowsza opowieść o zniszczeniu Akakij Akakijewicz Putin II Post Scriptum Przypisy Po Biesłanie 7 9 172 229 262 313 33i 334 342- WSTĘP Ta książka traktuje o Władimirze Putinie nie w taki jednak sposób, w jaki jest on zazwyczaj postrzegany na Zachodzie. Czyli nie przez różowe okulary. Dlaczego niełatwo jest utrzymać „różowy" punkt widzenia, mając bezpośrednio do czynienia z rosyjską rzeczywistością? Dlatego, że Putin - jako produkt najbardziej mrocznej służby wywiadowczej swego kraju - nie zdołał wznieść się ponad środowisko, które go ukształtowało i przestać zachowywać się jak podpułkownik radzieckiego KGB. W dalszym ciągu się trudzi, koniecznie chcąc policzyć się ze swymi kochającymi wolność krajanami; uporczywie dławi swobodę - zupełnie tak samo, jak czynił to we wcześniejszych latach swej kariery. Książka ta mówi również o tym, że nie każdy w Rosji jest gotów znosić jego zachowanie. Nie chcemy już więcej być niewolnikami, nawet gdyby taki akurat stan rzeczy najbardziej pasował Zachodowi. Domagamy się prawa do bycia wolnymi ludźmi! Książka nie stanowi analizy polityki prowadzonej przez Pu-tina. Nie jestem analitykiem politycznym. Jestem po prostu jedną z istot ludzkich, twarzą w tłumie - w Moskwie, w Cze-czenii, Petersburgu i gdziekolwiek indziej. Jest to zapis moich reakcji emocjonalnych, spisanych na marginesie życia - życia, jakie prowadzi się w dzisiejszej Rosji. Za wcześnie jeszcze na zdystansowanie się do tego wszystkiego, co skądinąd jest koniecznością, gdyby chciało się dokonać chłodnej analizy jakiegokolwiek zjawiska. Ja zaś żyję w teraźniejszości i notuję to, co widzę. ROSYJSKA ARMIA I JEJ MATKI W Rosji armia stanowi zamknięty system, nieróżniący się od więzienia. Nikt nie dostanie się ani do tej armii, ani do więzienia, jeśli odpowiednie władze nie zażyczą sobie, aby się właśnie tam ^nalazł. A kiedy ktoś już się tam dostał, będzie wiódł życie niewolnika. Każda armia na świecie próbuje prowadzić swoje działania bez rozgłosu, i oyć może dlatego mówimy o generałach tak, jak gdyby byli oni członkami jakiegoś plemienia o zasięgu międzynarodowym; a charakterystyka osobowości jego członków jest identyczna na całej planecie - niezależnie od tego, któremu akurat prezydentowi czy państwu w danej chwili służą. Istnieją jednak pewne cechy szczególne wyróżniające armię rosyjską, a raczej stosunki panujące między nią a ludnością cywilną. Otóż władze cywilne nie mają żadnej kontroli nad tym, co wyprawia wojsko. Szeregowiec należy do najniższej rangą kasty w wojskowej hierarchii. Jest nikim. Jest niczym. Za betonowymi murami wojskowych koszar oficer może zrobić żołnierzowi, co mu się będzie żywnie podobać. Podobnie oficer wyższy szarżą może zrobić swemu niższemu stopniem koledze, co tylko zechce. Pomyślą Państwo zapewne: „Nieee, na pewno nie może być z tym wszystkim aż tak źle..." Cóż, no tak - rzeczywiście, nie zawsze. Czasami dzieje się lepiej, lecz tylko dlatego, że jakiś poszczególny ludzki człowiek przywołał swych podwładnych do porządku. Jedynie w takich chwilach pojawia się promyk nadziei. „No, ale co z rosyjskimi przywódcami?" - może się ktoś zaciekawić. „Przecież prezydent jest z mocy swego urzędu głównodowodzącym armii, zwierzchnikiem sił zbrojnych, a zatem jest osobiście odpowiedzialny za to, co się tam dzieje - czyż nie?" Niestety - kiedy już uda im się objąć urząd na Kremlu, przywódcy nasi nie podejmują żadnych wysiłków w kierunku powściągnięcia panującego w armii bezprawia; już raczej należy się po nich spodziewać, że nadadzą oficerom jeszcze większe prerogatywy. W zależności od tego, czy dany przywódca polityczny odpowiednio dogodzi armii, ta będzie albo go popierać, albo podrywać jego pozycję. Jedyne próby zhu-manizowania rosyjskiej armii zostały podjęte za Jelcyna, w ramach programu propagowania demokratycznych swobód. Rezultaty tych usiłowań nie przetrwały jednak długo. W Rosji trzymanie się władzy jest ważniejsze niż ratowanie życia żołnierzy, toteż pod gradem głosów oburzenia padających ze Sztabu Generalnego Jelcyn wywiesił w końcu białą flagę i poddał się generałom. Putin natomiast nigdy nie podjął w tym względzie jakichkolwiek usiłowań. On sam jest oficerem. I na tym koniec. Kiedy po raz pierwszy pojawił się na ekranie rosyjskiego politycznego radaru, bardziej w charakterze potencjalnej głowy państwa niż niepopularnego dyrektora powszechnie znienawidzonej Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB), zaczął składać deklaracje w tonie takim, że oto wojsko, którego znaczenie zostało pomniejszone za czasów Jelcyna, ma zostać odtąd odrodzone; tym zaś, czego mu jedynie brak do odnowy, jest druga 10 wojna w Czeczenii. Źródło wszystkiego, co zdarzyło się od tamtej pory na obszarze północnego Kaukazu, można odnaleźć w tamtej właśnie przesłance. Kiedy rozpoczęła się druga wojna czeczeńska, wojsku dano wolną rękę, toteż w wyborach prezydenckich roku 2000 armia zagłosowała jak jeden mąż za Putinem. Obecna wojna okazała się dla niej okolicznością wysoce korzystną - źródłem przyspieszonego awansu, coraz to większej liczby medali, no i kucia na gorąco prędkich karier. Generałowie służby czynnej kładą podwaliny pod karierę polityczną i zostają katapultowa-ni wprost do środowiska politycznych elit. Dla Putina odrodzenie armii jest dobrym uczynkiem po okresie upokorzeń doznanych za Jelcyna i klęsce w pierwszej wojnie czeczeńskiej. Jak konkretnie Putin dopomógł swojej armii, przekonamy się dzięki historiom, które za chwilę opowiem. Czy chciałoby się żyć w kraju, w którym z czyichś podatków podtrzymuje się tego rodzaju instytucję - można osądzić, samemu. Jak czuje się człowiek, którego syn ukończył osiemnaście lat i został powołany do wojska jako „ludzki materiał"? Jaki stopień zadowolenia można osiągnąć, mając do czynienia z armią, z której co tydzień tłumnie dezerterują żołnierze - czasem nawet całymi oddziałami lub kompaniami naraz? Co można by pomyśleć o wojsku, w którym w jednym tylko roku (2002) ponad pięciuset ludzi - a więc cały batalion - zginęło nie wskutek działań wojennych, lecz w wyniku pobicia?! W którym oficerowie rozkradli dosłownie wszystko, od dziesięciorublo-wych banknotów przysyłanych szeregowcom przez rodziców, aż po całe kolumny czołgów?! O wojsku, w którym oficerowie jednoczą się w nienawiści do rodziców żołnierzy, a to dlatego, że - kiedy tylko okoliczności stają się po prostu nazbyt hańbiące - pałające gniewem matki bardzo często protestują przeciw mordowaniu swoich synów i domagają się kary lub odwetu? u Numer U-7293 43. Zapomniany na polu bitwy Jest 18 listopada 2002 roku. Nina Lewurda, szkolna nauczycielka na emeryturze po 25 latach pracy, jest masywną, wolno poruszającą się kobietą, starą, zmęczoną, z całym szeregiem poważnych schorzeń. Czeka teraz od wielu godzin, podobnie jak wielokrotnie zdarzało jej się to w poprzednich latach, w niesympatycznej poczekalni sądu rejonowego na Krasnoj Presni w Moskwie. Poza tym miejscem pani Nina nie ma się dokąd zwrócić. Jest matką bez syna, a nawet gorzej: bez prawdy o swoim synu. Porucznik Paweł Lewurda urodził się w 1975 r. Dla armii jest numerem U-729343. Zginął w Czeczenii na samym początku tamtejszej drugiej wojny; wojny, która - zgodnie ze słowami Putina - przyczyniła się do odrodzenia wojska. Jakie to było odrodzenie, przekonamy się z opowieści o ostatnich miesiącach życia „numeru U-729343". To nie sam fakt jego śmierci na wojnie, lecz tej śmierci okoliczności i wydarzenia, które nastąpiły potem, zmusiły Ninę do biegania po instytucjach prawniczych w ciągu ostatnich jedenastu miesięcy. Przyświecał jej tylko jeden cel: uzyskanie prawniczo precyzyjnej odpowiedzi od państwa na pytanie, dlaczego to jej syna pozostawiono w tyle na polu walki. A także - w niejakim związku z powyższym - zadanie pytania, dlaczego od chwili jego śmierci Ministerstwo Obrony traktuje ją w tak okropny sposób. Jako dziecko Paweł Lewurda marzył o zrobieniu kariery w wojsku. Nie jest to dzisiaj bynajmniej powszechny stan rzeczy. Chłopcy z biednych rodzin, owszem, starają się o miejsca w wojskowych akademiach, ich celem jest jednak zdobycie stopnia, a następnie - zwolnienie z obowiązków. Płynące z urzędu prezydenckiego nie kończące się samochwalne sprawozdania na temat coraz to większej konkurencji wśród kandydatów na miejsca w instytutach wojskowych są najprawdziwszą prawdą, ale mniej ma to wspólnego z jakimkolwiek IZ wzrostem prestiżu armii niż ze skrajną nędzą tych, którzy starają się o przyjęcie na takie studia. Ta sama sytuacja wyjaśnia katastrofalny niedobór młodszych rangą oficerów w jednostkach wojskowych. Kiedy młodszy oficer staje się absolwentem uczelni wojskowej, po prostu nie melduje się w garnizonie, do którego go wydelegowano. Staje się nagle „poważnie chory" i przysyła zaświadczenia stwierdzające u niego cały wachlarz niespodziewanych przypadłości. Takie certyfikaty nie jest trudno załatwić w kraju tak skorumpowanym jak Rosja. Ale Paweł był inny. On naprawdę chciał zostać oficerem. Rodzice próbowali mu to wyperswadować, bo wiedzieli, jaki to ciężki kawałek chleba. Ojciec chłopca, Piotr Lewurda, sam przecież był oficerem, toteż jego rodzina żyła przerzucana od jednego odległego garnizonu do drugiego. Jednak na początku lat dziewięćdziesiątych wszystko i tak zaczęło się rozpadać na skutek tego, co wyrabiało się dotąd w sowieckim imperium. Absolwent szkoły musiałby chyba być szalony - każdy by to przyznał - żeby podjąć decyzję o zapisaniu się na akademię wojskową, która nie potrafiła nawet wykarmić własnych studentów. A jednak Paweł*upierał się przy karierze swoich marzeń i wyjechał na studia daleko - do Dalekowschodniego Kolegium Oficerskiego Sił Zbrojnych. W roku 1996 uzyskał stopień oficerski i wysłano go do odbycia służby w okolicach Petersburga. Dwa lata później wrzucono go na skwierczącą patelnię: trafił do 58. Armii. 58. Armia cieszy się w Rosji złą sławą. Jest synonimem degeneracji tamtejszych sił zbrojnych. Oczywiście, zaczęło się to jeszcze przed Putinem. Ten ponosi jednak wielką odpowiedzialność - przede wszystkim za fakt, że cała ta anarchia w środowisku oficerów trwa poza jakąkolwiek kontrolą, w drugiej zaś kolejności - za skuteczne stawianie oficerów ponad prawem. Praktycznie rzecz biorąc, pozostają oni bezkarni, niezależnie od tego, jakie zbrodnie popełnią. 58. Armia była poza tym armią generała Władimira Szama-nowa. Ten utytułowany Bohater Federacji Rosyjskiej, który walczył w obu wojnach w Czeczenii, zyskał ponurą sławę ze względu na wyjątkową brutalność okazywaną ludności cywilnej. Obecnie generał jest na emeryturze. Porzucił swą wojskową funkcję i został gubernatorem obwodu ulianowskiego, w wyborze na które to stanowisko dopomogła mu rola odegrana w drugiej wojnie czeczeńskiej, kiedy to nie schodził z telewizyjnego ekranu. Codziennie informował wtedy swój naród, że „Czeczeńcy to bandyci", którzy ze wszech miar zasłużyli sobie na zagładę. W tej mierze generał cieszył się całkowitym poparciem Putina. Kwatera główna sztabu 58. Armii znajduje się we Włady-kaukazie, stolicy Republiki Osetii Północnej - Alanii, graniczącej z Czeczenią i Inguszetią. Oddziały tej armii walczyły w pierwszej wojnie czeczeńskiej, i w dalszym ciągu walczą na tym terenie. Jej korpusy oficerskie, idąc w ślad za swoim generałem, także wsławiły się wyjątkową brutalnością zarówno wobec czeczeńskiej ludności, jak i wobec własnych żołnierzy czy młodszych oficerów. Rostów nad Donem jest z kolei siedzibą sztabu głównego Okręgu Wojskowego Północny Kaukaz, któremu 58. Armia podlega. Większa część archiwum rostowskiego Komitetu Matek Żołnierzy składa się z akt odnoszących się do dezercji szeregowych w wyniku ich pobicia przez oficerów 58. Armii, która jest równie słynna z rażących przypadków kradzieży zapasów z własnych magazynów, a także zdrad, występujących na masową skalę. Armia ta sprzedaje broń rozkradzioną z własnych magazynów komendantom polowym czeczeńskiego ruchu oporu. Czyli - pomaga swoim wrogom. Znam osobiście wielu młodszych oficerów, którzy zadali sobie nadzwyczajny wręcz trud, aby uniknąć służenia w tejże 58. Armii. Lewurda zdecydował jednak inaczej. Jako żołnierz nie złamał szeregów. Pisywał listy, które ciężko było czytać. Przyjeżdżał do domu na przepustki, a wtedy rodzice widzieli, jak ich syn robi się coraz bardziej zasępiony. Niezależnie jednak od tego, jak często nakłaniali go, żeby odszedł z wojska, odpowiadał: „Co trzeba wykonać, to trzeba." Paweł Lewurda był najwyraźniej kimś, kogo władze mogłyby określić jako młodego Rosjanina charakteryzującego się szczególnym poczuciem obowiązku względem swojej Ojczyzny i głębokim patriotyzem. W istocie rzeczy miał on nadzieję na prawdziwe odrodzenie rosyjskiej armii - nie takie w stylu putinowskim. W roku 2000 Paweł Lewurda miał kolejną sposobność odmowy pójścia na wojnę na północnym Kaukazie. I chyba nikt nie mógłby mieć do niego o to pretensji. Wielu młodszym oficerom udawało się znaleźć sposób na uzyskanie natychmiastowego zwolnienia. Paweł jednak -jak to wyjaśniał rodzicom - nie mógł opuścić swoich żołnierzy. W dniu 13 stycznia 2000 roku Paweł pojechał na wojnę, najpierw jako podkomendny 15. zmotoryzowanego gwardyj-skiego pułku piechoty, należącego do 2. (Tamanskiej) Dywizji Gwardyjskiej (jednostka wojskowa 73881), w obwodzie moskiewskim. 14 stycznia pani Nina usłyszała głos syna przez telefon po raz ostatnia Podpisał on był specjalny kontrakt na wyprawę do Czeczenii i... Było aż nazbyt oczywiste, co zwiastowało owo straszliwe „i". - Płakałam. Zrobiłam przecież, co w mojej mocy, żeby zmienić jego decyzję - wspomina pani Nina. - Ale Paweł powiedział, że żadnego odwrotu być nie może. Poprosiłam krew-niaczkę, która mieszka w Moskwie, żeby pojechała prosto do Dywizji Tamanskiej i żeby spróbowała mu to wyperswadować. Kiedy dotarła do jednostki, okazało się, że minęła się z nim zaledwie o kilka godzin - on wyleciał już do Mozdoku. To małe północnoosetyjskie miasteczko leży na granicy z Czeczenią. Kiedy rozpoczęła się wojna, stało się ono główną bazą Zjednoczonego Dowództwa Sił i Oddziałów, które zmobilizowano do przeprowadzenia Putinowej „operacji antyterrorystycznej". W ten oto sposób z dniem 18 stycznia 2000 roku numer U-729343 znalazł się w Czeczenii. „W tej chwili jestem na południowo-zachodnich przedmieściach Groźnego (...)"- pisał Paweł w swoim pierwszym (i jedynym) liście do rodziców, wysłanym z wojny. Nosi on datę 24 stycznia 2000. „Miasto jest zablokowane ze wszystkich kierunków, toczą się tu zażarte walki. Ogień nie ustaje ani na chwilę. Miasto stoi w płomieniach, niebo jest całkowicie czarne. Czasami w pobliżu spadnie łuska od moździerza albo jakiś myśliwiec pośle pocisk tuż koło ucha. Artyleria nie daje sobie nawet chwili wytchnienia. Straty w batalionie są przerażające. Wszyscy oficerowie z mojej kompanii zostali wyłączeni z działań. Oficera, który dowodził tą jednostką przede mną, wysadziła w powietrze jedna z naszych własnych min-puła-pek. Kiedy poszedłem odwiedzić naszego dowódcę kompanii, ten nonszalancko złapał swoją strzelbę i posłał serię w ziemię, o parę centymetrów ode mnie. Miałem najzwyklejsze szczęście, że mnie nie trafił. Wszyscy się śmieli. Mówili: „Pasza, przed tobą było tu pięciu oficerów dowodzących jednostką, a ty, mało brakowało, nie wytrwałbyś i pięciu minut!" Chłopaki tutaj są w porządku, ale nie mają silnej woli. Oficerowie są kontraktowi, a żołnierze - z paroma wyjątkami - chociaż bardzo młodzi, jakoś wytrzymują. Śpimy wszyscy w namiocie, na ziemi. Jest tu mnóstwo pcheł. Dają nam do żarcia byle ścierwo. W tym zakresie nic się nie zmieniło. Co nas czeka -nie wiemy. Albo przypuścimy szturm na coś-tam, albo będziemy tak tu siedzieć, póki nie zmienimy się w debili, albo też wyłuskają nas stąd i zapakują z powrotem do Moskwy. Albo Bóg wie, co jeszcze. Nie jestem chory, ale czuję się tak bardzo przygnębiony. To na razie wszystko. Ściskam, całusy -Pasza." Taki list może wydawać się czymś niezbyt odpowiednim, jeśli chce się dodać otuchy swoim rodzicom. W warunkach wojny traci się jednak zdolność uspokajania ludzi i zapomina się, że pewne rzeczy mogą szokować kogoś, kto znajduje się daleko, skoro samemu przeżyło się sto razy więcej wstrząsów. Jak się później wyjaśniło, list Pawła miał istotnie w zamierzeniu służyć podniesieniu rodziców na duchu. Kiedy go pisał, nie leżał tak naprawdę w namiocie, rozważając, co ich wszystkich czeka. Co najmniej od 21 stycznia był czynnie włączony w toczące się „zażarte walki", najpierw objąwszy dowództwo kompanii moździerzowej, a wkrótce potem całej kompanii. Pozostali oficerowie rzeczywiście byli „wyłączeni z działań" i nie było nikogo innego, kto mógłby objąć dowództwo. Nie przebywał również na „przedmieściach" Groźnego. 19 lutego, wspomagając grupy rozpoznania swojego batalionu w próbie przełamania okrążenia i „osłonięcia odwrotu swoich towarzyszy" (jak to sformułowano w oficjalnej pochwale, wyznaczając Pawła do Orderu za Męstwo), wycofujących się z wioski Uszkałoj w okręgu Itum-Kalin, porucznik Lewurda został ciężko ranny i zmarł skutkiem „obfitego krwotoku wywołanego wieloma ranami postrzałowymi". Tak więc śmierć dosięgła go w Uszkałoju. Zimą roku 2000 zażarte walki osiągnęły tam swoją kulminację - desperacka wojna partyzancka prowadzona w wyżynnych lasach, na wąskich ścieżynach. Ale gdzie było ciało Pawła? Do rodziny nie dotarła trumna ze szczątkami syna Niny Le-wurdy, tak aby można je było pochować. Jego szczątki - jak odkryła pani Nina - zostały zagubione przez państwo: to samo państwo, któremu próbował on służyć z taką desperacką lojalnością. Przyjąwszy na siebie rolę prokuratora wojskowego i oficera śledczego, pani Nina wywiedziała się, że 19 lutego - a więc w dniu będącym oficjalną datą śmierci jej syna - „towarzysze", których odwrót osłaniał, faktycznie wydostali się z okrą- żenią. Zwyczajnie porzucili Pawła, wraz z sześcioma innymi żołnierzami, którzy ich ocalili, przedostając się przez okrążenie, w miejscu ciężkich walk. Większość tych, których opuścili, było rannych, ale jeszcze żyli. Wołali o pomoc, błagali, żeby ich nie zostawiać -jak mieli później zaświadczyć mieszkańcy odległej górskiej wioski. Wieśniacy ci sami opatrzyli niektórych rannych, lecz nic więcej nie mogli zrobić. W Uszkało-ju nie ma szpitala, nie ma nawet lekarza czy choćby pielęgniarki. Pawła Lewurdę pozostawiono w tyle na polu walki i następnie zapomniano o nim. Zapomniano, że leży tam jego ciało. Zapomniano, że ma on rodzinę, która będzie czekać na jego powrót. Ci, co ocaleli, zwyczajnie przestali myśleć o tych, którzy oddali życie po to, aby oni sami mogli żyć. To, co się stało z Pawłem Lewurdą po jego śmierci, jest typowe dla naszej armii. Ten haniebny epizod jest skrótowym ujęciem jej sposobu myślenia. Dla tej armii człowiek jest niczym. Nikt nie nadąża za ruchami oddziałów; brak jest jakiegokolwiek poczucia odpowiedzialności względem rodzin żołnierzy. O Pawle Lewurdzie pamiętano tylko w dniu 24 lutego, kiedy to - zgodnie z informacjami przekazanymi przez naczelne dowództwo w Czeczenii - Uszkałoj został całkowicie oczyszczony z czeczeńskich bojowników i „przeszedł pod kontrolę" sił federalnych. (Wyjaśnienie to zostało faktycznie spreparowane później - dla wykazania, że „nie było obiektywnych możliwości" odzyskania ciała Pawła.) Faktycznie dnia 24 lutego armia pozbierała z Uszkałoja ciała tylko sześciu spośród siedmiu żołnierzy, którym udało się wyrwać z okrążenia. Nie mogli znaleźć Pawła Lewurdy, więc znowu o nim zapomnieli. Po powrocie do domu matka Pawła była rozhisteryzowana. Jedyny komunikatem, jakim dysponowała, to urzędowe pismo z datą 7 lutego. „Gorąca linia" Ministerstwa Obrony nie zdała 18 się na wiele. Rozmowa z oficerami dyżurnymi przypominała mówienie do komputera o bólu, który ją bezlitośnie gnębił. „Porucznik Paweł Pietrowicz Lewurda nie figuruje w wykazie zmarłych lub zaginionych" - niezmiennie brzmiała odpowiedź. Pani Nina miesiącami wysłuchiwała „przekazującej pełne informacje" gorącej linii. Wprost nie do wiary, że gdy wreszcie zlokalizowała szczątki Pawła dzięki swym własnym wysiłkom, i nawet po uzyskaniu oficjalnego powiadomienia o jego śmierci, oficerowie dowodzący nie zabrali się do zaktualizowania informacji na jego temat w swojej bazie danych. Wracając jednak do naszej opowieści... W dniu 20 maja, w trzy miesiące po walkach w Uszkałoju, miejscowa milicja odkryła „miejsce pochówku zawierające zwłoki mężczyzny, zdradzające oznaki gwałtownej śmierci". Ale dopiero 6 czerwca, po kolejnym, półtoramiesięcznym okresie codziennego wydzwaniania przez panią Ninę na gorącą linię i na numer miejscowego komisariatu wojskowego, policja wypełniła stosowny .formularz: „Wstępne naprowadzenie/Zadanie nr 464", w odpowiedzi na zgłoszenie zaginięcia osoby. 19 czerwca formularz dotarł w końcu do pionu dochodzeniowego w Brańskn - miejscu zamieszkania rodziny Pawła. Pani Nina, gorączkowo obchodząc wszystkie możliwe biura, zgłosiła zaginięcie syna w miejscowym komisariacie milicji. Z takim skutkiem, że w dniu 2 sierpnia śledczy-posterunkowy Abramoczkin, zwykły milicjant, wybrał się z wizytą do rodziców Pawła. Jedyną osobą, jaką zastał u nich w domu, była inna Nina -czternastoletnia kuzynka Pawła. Śledczy-posterunkowy Abramoczkin zadał jej kilka pytań na temat Pawła, dowiedział się, jakie rzeczy osobiste miał on przy sobie, przy czym ogromnie go zdziwiło odkrycie, że rozmawia z członkiem rodziny żołnierza. W związku z przydzieleniem mu tej rutynowej czynności dochodzeniowej to właśnie śledczy-posterunkowy Abramoczkin - nie zaś urzędnik Ministerstwa Obrony - poin- formował matkę bohatera o fakcie oficjalnego zaklasyfikowania jej syna jako zaginionego bez śladu, jak również o wygaśnięciu jego uprawnienia do wszelkich form zaopatrzenia i przydziałów z dniem 20 lutego. Milicja w Itum-Kalin zwróciła się do Abramoczkina, aby udał się do rodziców Pawła w Brańsku, celem wywiedzenia się od nich o „adres pocztowy stałego miejsca rozlokowania jednostki wojskowej nr 73881, w której służył Lewurda, P. P.", co miało umożliwić skontaktowanie się z jej oficerem dowodzącym, w celu ustalenia okoliczności związanych ze śmiercią osoby, która - zgodnie z opisem swojej matki - przypominała, jak się okazało, jednego z oficerów tej armii! Przytoczony cytat pochodzi z urzędowej korespondencji. Mówi nam on wiele zarówno o panującej w rosyjskiej armii rzeczywistości, jak i o charakterze wojny, jaką Putin toczy na Kaukazie. W tej armii prawa ręka nie ma pojęcia o tym, co czyni lewa, tak że w sumie łatwiej jest wysłać list do rodziców w odległe miejsce, niż skontaktować się telefonicznie z siedzibą naczelnego dowództwa w Chankale (bazie wojskowej pod Groźnym). Śledczy-posterunkowy Abramoczkin, widząc, w jakim stanie znajduje się rodzina, zdecydowanie zalecił pani Ninie Le-wurdzie, aby jak najszybciej udała się do Rostowa nad Donem. Usłyszał bowiem, że do głównej tamtejszej wojskowej kostnicy zabrano szczątki nieznanego żołnierza z Uszkałoja, celem ich zidentyfikowania przez pułkownika Władimira Szczer-bakowa, dyrektora 124. Wojskowego Laboratorium Medycyny Sądowej, człowieka w Rosji dobrze znanego i cieszącego się szacunkiem. Należy przy tym zważyć, że dr Szczerbakow wykonuje tę pracę nie na rozkaz oficerów-dowódców, generałów lub sztabu generalnego, lecz dlatego, że serce dyktuje mu to jako rzecz właściwą. Abramoczkin doradził zarazem Ninie Lewurdzie, żeby zbyt wiele sobie po tym nie obiecywała, gdyż -jak my to mówimy 20 - „w Rosji wszystko się może zdarzyć" i pomyłki dotyczące zwłok zdarzają się nie tak znowu rzadko. Brański Komitet Matek Żołnierzy starał się tymczasem wspomagać Lewurdów w długim toku ich rodzinnej gehenny; to jedynie dzięki jego uprzejmości, a także dzięki wysiłkom śledczego-posterunko-wego Abramoczkina, elitarny 15. pułk gwardyjski i bardziej jeszcze elitarna Tamańska Dywizja Gwardyjska ostatecznie „zaskoczyły", że tamte siódme zwłoki, pozostawione w tyle przez „towarzyszy", rzeczywiście mogły należeć do Pawła Lewurdy. - Do Rostowa przyjechaliśmy 20 sierpnia - mówi mi pani Nina. - Poszłam prosto do laboratorium. Przy wejściu nie ma żadnej straży czy ochrony. Weszłam więc i wkroczyłam do pierwszej sali badań, na jaką natrafiłam. Zobaczyłam tam, jak inspektor trzyma na swoim stole do badań, na takim stojaku, głowę oddzieloną od ciała. Ściślej mówiąc, była to czaszka. Od razu wiedziałam, że to głowa Pawła, chociaż obok znajdowały się także inne czaszki. Czy istnieje jakiś sposób oszacowania lub zrekompensowania cierpień, jakich musiała doświadczyć ta matka?... Naturalnie, nie, .ale czy tak, czy inaczej -jaki właściwie argument można wysunąć przeciwko lekarzom medycyny sądowej, którzy muszą mieć czaszki na swoich stołach?! A jednak... jakimż to z gruba ciosanym towarzystwem się stajemy: bezmyślnym, prostackim, a w związku z tym - amo-ralnym! Pani Ninie po spotkaniu z czaszką syna, którą rzeczywiście prawidłowo rozpoznała, podano środki uspokajające. Dokładnie w tej samej chwili przedstawiciel jednostki Pawła wpadł do laboratorium, żeby się z nią zobaczyć. Dowiedziawszy się o adres jednostki od pogrążonych w żałobie rodziców, śledczy--posterunkowy Abramoczkin zdążył wysłać telegram i oficer dowodzący przesłał w ślad za nim swego przedstawiciela do Rostowa, aby ten zajął się wszystkimi formalnościami. Przedstawiciel ów pokazał pani Ninie zawiadomienie. Spojrzała na nie i - zemdlała. W zawiadomieniu podpułkownik gwardii A. Dragunow, p.o. oficera dowodzącego jednostki armii 73881, oraz podpułkownik gwardii A. Poczatenko, szef sztabu tejże jednostki, zwracał się o poinformowanie „ob. ob. Lewurdów" o tym, że „ich syn, podczas pełnienia misji wojskowej, wierny swej wojskowej przysiędze, wykazując się wytrwałością i odwagą, poległ podczas walki". Jednostka próbowała zatrzeć ślady swej żałosnej „niepamięci". Kiedy pani Nina doszła do siebie, przeczytała zawiadomienie uważniej. Nie było wzmianki o tym, kiedy mianowicie jej syn miał zginąć. - No, ale co z datą? - zapytała przedstawiciela. - Niech pani sama wpisze taką, jaką pani sobie życzy - zaproponował. - Co to znaczy: „niech pani wpisze"?! - wykrzyknęła. -Dzień, w którym Pasza się urodził, to jego data urodzenia. Mam chyba prawo znać datę jego śmierci! Przedstawiciel wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć: „Mnie niech pani nie pyta", i wręczył jej jeszcze wyciąg z rozkazu sił operacyjnych, nakazujący „usunięcie por. Lewurdy z listy członków pułku". Na tym dokumencie także nie widniała żadna data i nie wskazywał on na żadną przyczynę, ale widniały na nim za to różne pieczątki i podpisy u dołu. I znów, z tępawym wejrzeniem dziecka, przedstawiciel poprosił panią Ninę o samodzielne wypełnienie pustych miejsc, a następnie, po powrocie do domu, o wręczenie papieru miejscowemu komisariatowi wojskowemu, co pozwoli wykreślić Pawła z rejestru. Pani Nina nic nie odpowiedziała. Jaki sens ma mówienie do kogoś, kto jest pozbawiony serca i mózgu, i duszy? - Tak przecież będzie łatwiej, prawda? Niż żebym to ja miał jechać z tym aż do Brańska?... - ciągnął niepewnie przedstawiciel. Oczywiście, że tak by było łatwiej. Nie ma co zaprzeczać, że tępota i prostactwo mogą ułatwiać życie. Weźmy naszego ministra obrony Siergieja Iwanowa, kompana naszego pana prezydenta jeszcze z czasów, gdy Putin pracował w FSB w Petersburgu. Minister pojawia się co tydzień w telewizji, wygłaszając biuletyny wojenne prezydenta. Posługując się głosem modulowanym a la Goebbels w kronikach filmowych z II wojny światowej, mówi nam on, że nikt nas nie zmusi, byśmy „padli na kolana przed terrorystami" i że zamiarem jego jest doprowadzenie wojny w Czeczenii do „zwycięskiego rozstrzygnięcia", które przecież musi nastąpić. Od ministra Iwanowa nie usłyszymy nigdy nic o losie żołnierzy i oficerów, dzięki którym i on sam, i pan prezydent wydają się nie padać na kolana przed terrorystami. Ta linia polityczna jest całkowicie ne-osowiecka: w jej myśl istoty ludzkie nie mają niezależnego istnienia, lecz są trybikami w maszynerii, której zadaniem jest ślepe posłuszeństwo w realizacji każdego politycznego wybryku, jak,i sobie wydumają towarzysze u steru. Trybiki nie mają żadnych praw. Nawet prawa do zachowania godności w chwili śmierci. Nie być prostakiem - przecież to kosztuje o ileż więcej trudu, ile zachodu! Dla mnie oznaczałoby to zdolność zajrzenia poza „generalną linię partii i rządu", ku szczegółom realizacji tejże linii. W naszym obecnym przykładzie szczegóły te wyglądają tak, że w dniu 31 sierpnia 2000 roku numer U-729343 został ostatecznie pochowany w mieście Iwanowo, do którego przenieśli się rodzice Pawła, chcąc uciec od mrocznych skojarzeń wiążących się z Brańskiem. Inspektorzy medycyny sądowej z Rostowa zwrócili pani Ninie głowę Pawła. Niestety -były to, zdaje się, jedyne jego szczątki, jakimi dysponowali. O Ninie Lewurdzie słyszało wielu ludzi w Rosji, bowiem -powierzywszy ziemi to, co zostało z jej syna - dziewiątego dnia po pogrzebie wyruszyła do siedziby dowództwa 15. puł- 2-3 ku w obwodzie moskiewskim. Kiedy wyjeżdżała tam z Iwano-wa, zamiarem jej było jedynie spojrzeć w oczy dowódcom Pawła i wyczytać w tych oczach - patrzących przecież na matkę ich oficera - choć odrobinę wyrzutów sumienia za to wszystko, czego „zapomnieli" zrobić. - Nie oczekiwałam od nich oczywiście przeprosin - mówi pani Nina - ale rzeczywiście myślałam, że w tych ich twarzach wyczytam chociaż trochę współczucia! Kiedy jednak dotarła do tamańskiej dywizji, nikt nie chciał się z nią widzieć. Oficer dowodzący był zwyczajnie niedostępny. Pani Nina siedziała przez trzy dni, oczekując na spotkanie z nim, bez jedzenia, szklanki herbaty, snu i zwracania na nią uwagi przez kogokolwiek. Starsi oficerowie latali tam i z powrotem niczym karaluchy, udając, że jej nie widzą. I wtedy właśnie pani Nina poprzysięgła sobie, że pozwie państwo, że wytoczy sprawę Ministerstwu Obrony i samemu ministrowi Iwanowowi za cierpienia moralne, jakich jej przyczynili. Ale nie w związku ze śmiercią jej syna: on przecież poległ w trakcie pełnienia obowiązków, za to w odniesieniu do tego, co zdarzyło się potem. Tłumacząc to z zawiłego prawniczego żargonu na zwykły język: chciała wiedzieć, kto za to odpowiada. Co się zatem działo dalej? Po pierwsze, w komisariacie wojskowym w Iwanowie wręczono rodzinie przyznany pośmiertnie synowi pani Niny Order za Męstwo. Po drugie, armia postanowiła wziąć odwet: Ministerstwo Obrony i Dywizja Tamańska wkroczyły na wojenną ścieżkę przeciwko tej matce, która poważyła się dać wyraz swemu rozgniewaniu. Oto w jaki sposób się do tego zabrali. Zaledwie w niecały rok przeprowadzono osiem rozpraw sądowych - pierwszą w dniu 26 grudnia 2001 r., ostatnią zaś 18 listopada 2002 r. -z których żadna nie zakończyła się wyciągnięciem jakichkolwiek wniosków. Nie zajęli się nawet rozpatrzeniem nakazu sądowego pani Niny, jako że w swojej bezkarności przedstawiciele Ministerstwa Obrony całkowicie zignorowali te rozpra- 2-4 wy. I słuszna ich racja. Sprawę „Nina Lewurda przeciwko Państwu" prowadził najpierw sędzia Tiuleniew (z sądu rejonowego na Krasnoj Presni w Moskwie). Postanowił on, że matka „nie ma prawa do informacji" na temat ciała swojego własnego syna, przy czym Ministerstwo Obrony nie ma w związku z tym żadnego obowiązku przekazywania jej tego rodzaju informacji. Pani Nina udała się do sądu dla miasta Moskwy, w którym - w związku z oczywistą absurdalnością poprzedniego orzeczenia - sprawę odesłano do ponownego rozpatrzenia przez sąd rejonowy na Krasnoj Presji, celem odbycia nowej rozprawy. Zastosowana wobec pogrążonej w żałobie matki technika machiny państwowej polegała na systematycznym bojkotowaniu posiedzeń sądu przez oficjalnych przedstawicieli ministra Iwanowa i Dowództwa Sił Lądowych, w których skład wchodziła Dywizja Tamańska i 15.pułk. Najzwyczajniej systematycznie nie pojawiali się oni na rozprawach, w jawnie bezwstydny sposób. Dlatego też Nina Lewurda musiała stale przyjeżdżać do Moskwy z Iwanowa, po to tylko, żeby kolejny raz stanąć przed pustą ławą oskarżonych i przekonać się, że odbyła podróż nadaremno. Prosta kobieta, żyjąca ze swej państwowej emerytury, 'która ma na celu wyłącznie oddalenie od człowieka widma głodu, z mężem, który po pogrzebie Pawła zaczął pić, szukając w ten sposób ucieczki od ich wspólnego cierpienia. Na koniec sędzia Bołonina z sądu rejonowego na Krasnoj Presni, której przekazano sprawę z sądu dla miasta Moskwy, została doprowadzona do ostateczności. Przy piątej rozprawie, na której znowu nie stawili się pozwani, nałożyła na Ministerstwo Obrony grzywnę w wysokości 8000 rubli - płatnych z kieszeni podatnika, rzecz prosta. Szkoda, że grzywna ta nie została zapłacona Ninie Lewurdzie przez ministra Iwanowa. Nie istnieje jednak zapis na nic takiego. Prawodawstwo rosyjskie zabezpiecza interesy nie słabych, lecz - wszechwładnych władz. W dniu 18 listopada 2002 roku, po nałożeniu grzywny, przedstawiciele ministerstwa pojawili się w końcu na sali rozpraw, ale dziwni to byli przedstawiciele. Nie wiedzieli nic o przedmiotowej sprawie i odmówili przedstawienia się, narzekając przy okazji, że przyczyną wszelkich problemów jest panujący w Ministerstwie Obrony chaos. Ostatecznie postanowiono o kolejnym odroczeniu rozprawy - tym razem do dnia 2 grudnia. Pani Nina była cała we łzach, stojąc w ponurym korytarzu budynku sądu. - Dlaczego oni to robią? - pytała. - Mogłoby się wydawać, że nie zrobili nic złego! Jakże godne pozazdroszczenia jest bycie takim Siergiejem Iwanowem, szefem naszego Ministerstwa Obrony, który jest tak bezlitosny wobec naszego narodu! Dla niego życie jest proste jak drut. Nie musi zawracać sobie głowy szczegółami, jakimiś matkami, których synowie stracili życie w tej „wojnie z międzynarodowym terroryzmem", nad którą w takich zachwytach się on rozpływa. On nie musi słyszeć ich głosów ani czuć ich bólu. Nic mu nie wiadomo o ludzkich istnieniach, które zniszczył, o tysiącach matek i ojców opuszczonych przez system, chociaż ich dzieci oddały za niego życie. - Putin nie może przecież wszystkiego! - podnoszą rodzimi admiratorzy prezydenta. Oczywiście, że nie może. Zadaniem jego jako prezydenta jest myśleć o metodach, o podejściu do rzeczy. To on jest osobą, która nadaje im kształt. W Rosji ludzie naśladują tego, który znajduje się na szczycie. No cóż, opisaliśmy tu jego nastawienie wobec armii. Ponosi on całkowitą winę za brutalność i ekstremizm, jakimi przepojone są i armia, i całe państwo. Brutalność jest poważną zarazą, która łacno może przerodzić się w pandemię. Po raz pierwszy uskuteczniona wobec mieszkańców Czeczenii, stosowana jest obecnie wobec „naszego narodu" - jak to osoby 16 o patriotycznych skłonnościach lubią nazywać rosyjskich obywateli, włączając w to Rosjan, co to patriotycznie zwalczali tych, którzy doświadczyli jej jako pierwsi. - Cóż, dokonał wyboru i poszedł za swym przeznaczeniem - mówi pani Nina, ocierając z twarzy łzy. Sędzia Bołonina kroczy obok w swojej todze, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Ale, na litość boską, to są przecież istoty ludzkie! Czy rzeczywiście?... Sama czasami się zastanawiam, czy Putin to naprawdę człowiek, a nie tylko lodowata, metaliczna kukła. Jeśli jest człowiekiem, to tego nie okazuje. Pięćdziesięciu czterech żołnierzy, czyli emigracja - do domu, do mamy Ludzie emigrują z Rosji, gdy dłuższe pozostawanie tutaj staje się zagrożeniem dla ich życia albo wywołuje zmasowany atak państwa na ich moralny kręgosłup i godność. 8 września 2002 roku dokładnie tak przedstawiała się sytuacja w rosyjskiej armii. W tym.dniu pięćdziesięciu czterech żołnierzy postanowiło dać sobie spokój ze służbą i podjęło próbę opuszczenia jej. Poligon ćwiczebny 20. Gwardyjskiej Zmotoryzowanej Dywizji Piechoty leży na obrzeżach wioski Prudboj w obwodzie wołgogradzkim. Ludzi do plutonu nr 2 jednostki wojskowej 20004 zabrano z ich stałej bazy w mieście Kamyszyn, także w obwodzie wołgogradzkim, na ów plac ćwiczebny w Prudboju. Wydawało się, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego - żołnierze ci mieli zostać przeszkoleni. Ich instruktorzy mieli być oficerami dowodzącymi, zachowując się na podobieństwo rodzonych ojców. Jednak 8 września owi ojcowsko nastawieni dowódcy - podpułkownik Kolesnikow, major Sziriajew, major Artemiew, porucznik Kadiew, porucznik Korostylew, porucznik Kobiec i podporucznik Piekow - postanowili przeprowa- dzić śledztwo, które wykraczało poza zakres ich uprawnień. Kiedy mianowicie żołnierze zgromadzili się na placu ćwiczeń, poinformowano ich, że odbędzie się dochodzenie w sprawie kradzieży desantowego pojazdu rozpoznania bojowego, który zniknął z poligonu w porze nocnej. Żołnierze utrzymywali potem, że nikt de facto pojazdu nie ukradł. Stał on na swoim zwykłym miejscu, na dywizyjnym parkingu dla pojazdów. Oficerom zrobiło się po prostu nudno. Zapijali się całymi dniami, zapewne źle się w końcu poczuli, toteż postanowili rozerwać się nieco, znęcając się nad podwładnymi. Nie był to w żadnym razie pierwszy raz, kiedy tego typu rzecz zdarzyła się na kamyszyńskim poligonie, który nie cieszy się dobrą sławą. Po ogłoszeniu śledztwa zaprowadzono pierwszą partię żołnierzy do oficerskiego namiotu: byli to sierżanci Kutuzow i Krutow, szeregowi Gienierałow, Gurskij i Gricenko. Pozostałym rozkazano czekać na zewnątrz. Ci wkrótce usłyszeli krzyki i jęki kolegów. Oficerowie ich bili. Potem pierwszą partię wyrzucono z namiotu. Powiedzieli towarzyszom, że oficerowie obili im pośladki i grzbiety trzonkami jakichś ostrych narzędzi, a także kopali w brzuch i żebra. Zresztą opis nie był konieczny. Oznaki bicia były wyraźnie widoczne na ciałach żołnierzy. Oficerowie ogłosili, że teraz zrobią sobie przerwę. Mianowicie podpułkownik, dwóch majorów, trzech poruczników i jeden podporucznik udadzą się na obiad, przy czym poinformowali oni pozostałych żołnierzy, że ten, kto nie przyzna się dobrowolnie do kradzieży pojazdy, zostanie zbity dokładnie w ten sam sposób, jak ci, co teraz leżą na trawie przed namiotem. Ogłosiwszy, co trzeba, oficerowie oddalili się i poszli na swoją zupę. A żołnierze? Poszli sobie. Zbuntowali się, bo woleli nie czekać jak barany na rzeź. Zostawili tych, którzy pełnili służ- 28 bę wartowniczą, bo oddalenie się ze stanowiska traktowane jest jak wykroczenie podlegające sankcji karnej, kończące się oddaniem delikwenta pod sąd polowy i wysłaniem go do batalionu karnego; zostawili też Kutuzowa, Kratowa, Gienierało-wa i Gricenkę, którzy nie mogli chodzić o własnych siłach. Uformowawszy kolumnę, żołnierze wymaszerowali z placu ćwiczebnego w kierunku Wołgogradu, aby tam uzyskać pomoc. Prudboj dzieli od Wołgogradu spory kawałek drogi, niemal 180 kilometrów. Pięćdziesięciu czterech naszych żołnierzy przebyło ten dystans w sposób uporządkowany, nie próbując się ukrywać, idąc brzegiem ruchliwej trasy szybkiego ruchu, którą poruszali się tam i z powrotem oficerowie 20. dywizji. Nie zatrzymał się przy nich ani jeden pojazd. Nikomu nie przyszło do głowy zapytać, dokąd to zmierzają żołnierze bez swojego oficera, co jest przecież naruszeniem regulaminu wojskowego. Tak więc maszerowali ci żołnierze, aż nastał zmrok. Ułożyli się do snu na zalesionym skrawku ziemi przy drodze. Nikt się nie pojawił, aby ich odszukać, chociaż gdy podpułkownik, dwóch majorów, trzech poruczników i jeden podporucznik wyłonili się z kantyny po spożyciu posiłku, odkryli znaczące osłabienie stanu liczebnego plutonu nr 2. Tym samym na dobrą sprawę nie mieli teraz komu wydawać rozkazów. Oficerowie poszli zatem spać, nie mając pojęcia, gdzie mogą się znajdować żołnierze, za których - z mocy prawa - byli osobiście odpowiedzialni, lecz zarazem dobrze wiedząc, że w Rosji nigdy nie karze się oficera za coś, co się przydarzyło szeregowcowi. Wczesnym rankiem 9 września pięćdziesięciu czterech żołnierzy wyprawiło się w dalszą drogę poboczem szosy. I zno-wuż oficerowie armii beztrosko ich mijali. Ten oddział wojska, mający duże poczucie godności własnej, maszerował tak przez półtora dnia. Za tymi żołnierzami ja- koś nie tęsknił nikt z 20. dywizji. Wieczorem dnia 9 września oddział wkroczył w całkiem jawny sposób do Wołgogradu. Co prawda obserwowała ich milicja, ale tutaj też nikt się nimi bliżej nie zainteresował. Żołnierze pomaszerowali do centrum miasta. - Było około szóstej wieczór, szykowałyśmy się do wyjścia do domu, gdy nagle zadzwonił telefon: „Czy tu jest jeszcze czynne? Możemy z wami pomówić?" - opowiada mi Tatiana Zozulenko, dyrektor organizacji praw matek obwodu wołgo-gradzkiego. - Odpowiedziałam: „Prosimy do środka." Oczywiście nie sposób było przewidzieć, co się będzie działo dalej. Czterech młodych szeregowców weszło do naszego pokoiku i powiedziało, że jest ich tutaj w sumie pięćdziesięciu czterech. Spytałam, gdzie są pozostali, a chłopcy sprowadzili mnie do małej sutereny w naszym budynku. Cała reszta tam właśnie stała. Pracuję w tej organizacji jedenaście lat, ale nigdy jeszcze nie widziałam niczego podobnego. Pierwsza rzecz, o jaką się zaczęłam martwić, to gdzie ich wszystkich umieścimy. Był już wieczór. Spytałyśmy ich, czy coś jedli. „Nie" - odpowiedzieli. „Od wczoraj nic". Członkinie naszej organizacji pobiegły kupić tyle chleba i mleka, ile tylko mogły. Chłopcy rzucili się na jedzenie jak wygłodniałe psy, no, ale do takich rzeczy to jesteśmy przyzwyczajeni. Żołnierze są fatalnie odżywiani w swoich jednostkach; są chronicznie niedożywieni. Więc kiedy tamci już zjedli, spytałam: „Ale jakiego spodziewacie się efektu swojej akcji?" Odpowiedzieli: „Chcemy, aby ukarano oficerów, którzy biją żołnierzy." Zdecydowałyśmy, że przenocujemy ich w naszym biurze, wszystkich razem na podłodze, co i nam da czas do „przespania się" z tym problemem. Postanowiłyśmy, że pierwsze, co zrobimy nazajutrz rano, to pójdziemy do biura prokuratora garnizonowego. Zamknęłam drzwi na klucz i poszłam do domu. Mieszkam w pobliżu, więc pomyślałam, że mogłabym się szybko zjawić, w razie gdybym była potrzebna. O jedenastej tego wieczoru zadzwoniłam do nich, ale nikt nie odpowiadał. Pomyślałam, że muszą po prostu być zmęczeni, śpią, albo boją się podnieść słuchawkę. O drugiej nad ranem obudził mnie nasz prawnik, Siergiej Siemuszin. Powiedział, że ktoś, kto się nie przedstawił, zadzwonił do niego z prośbą o „zabezpieczenie swojego lokalu". Zjawiłam się tam w przeciągu paru minut. Na zewnątrz stały niewielkie pojazdy wojskowe z oficerami w środku. Nie przedstawili mi się. A żołnierze zniknęli. Pytałam oficerów, gdzie są, lecz nie otrzymałam odpowiedzi. Pracownicy organizacji praw matek odkryli również, że włamano się do ich systemu komputerowego z informacjami 0 przestępstwach popełnianych między innymi w 20. dywizji, 1 że dane te usunięto. Pod dywanem znaleźli notatkę jednego z żołnierzy, z informacją, że nie wiedzą, dokąd ich zabierają; że ich bito i że potrzebują pomocy. Niewiele więcej pozostaje tu do dodania. Oficerowie z placu ćwiczebnego „zatęsknili" do swoich żołnierzy dopiero po otrzymaniu telefonu od zwierzchników. Było to późnym wieczorem 9 września, po skontaktowaniu się przez Tatianę Zozulenko z dziennikarzami w Wołgogradzie i po pierwszym popłynięciu informacji o „nieobecnych bez urzędowego usprawiedliwienia" żołnierzach na falach eteru. Oczywiście regionalne dowództwo sztabu zażądało wyjaśnień od oficerów. Nocą pojazdy podjechały pod siedzibę organizacji praw matek i wszystkich 54 żołnierzy przewieziono do wartowni w biurze komendanta wojskowego. Następnie odwieziono ich do macierzystej jednostki, pod nadzorem tych samych oficerów, których znęcanie się nad żołnierzami było główną przyczyną, dla której opuścili oni plac ćwiczebny. Tatiana Zozulenko zapytała wołgogradzkiego prokuratora garnizonowego Czerno-wa (którego zadaniem jest zagwarantowanie przestrzegania prawa w jednostkach garnizonowych), dlaczego tak postąpił; ten zaś odrzekł - bez mrugnięcia powieką: „Jak to, dlaczego? Bo to są nasi żołnierze." Oto kluczowe sformułowanie, które padło w historii naszej pięćdziesiątki czwórki. „Nasi żołnierze" znaczy tyle, co „nasi niewolnicy". W armii rosyjskiej wszystko pozostaje dokładnie takie, jakim zawsze było. Pokrętne rozumienie pojęcia „honoru oficerskiego" wymaga stałej ochrony, i zawsze będzie ważniejsze od życia i godności jakiegokolwiek szeregowca. Wymarsz z placu ćwiczebnego w Kamyszynie wynikł przede wszystkim z panującej w rosyjskiej armii odrażającej tradycji, czyniącej z żołnierza niewolnika swego oficera. Oficer ma zawsze rację i może traktować żołnierza dokładnie w taki sposób, na jaki ma ochotę. Po drugie jednak zdarzenie to zaistniało za sprawą smutnego faktu, że cywilna kontrola nad procedurami stosowanymi w armii, o której wiele zostało powiedziane za czasów Jelcyna i nawet przygotowano stosowny projekt ustawy, jest obecnie martwa, została wręcz pogrzebana. Prezydent Putin podziela wyznawany przez armię tradycyjny pogląd na prawa jej oficerów i uważa cywilną kontrolę nad siłami zbrojnymi za coś całkowicie niewłaściwego. W głębszej warstwie tej opowieści leży jeszcze okoliczność, że Dywizja nr 20 - „dywizja Rochlina", zwana tak od nazwiska swego dowódcy Lwa Rochlina, bohatera pierwszej wojny czeczeńskiej, dzisiaj zaś deputowanego do Dumy Państwowej - a już szczególnie jednostka 20004, cieszyły się przez długi czas złą sławą w Wołgogradzie, a faktycznie w całej Rosji. - Przez okrągły rok wysyłamy informacje do urzędu prokuratora wojskowego, w pierwszym rzędzie do pana Czernowa -prokuratora garnizonowego, lecz także do wszystkich ulokowanych wyżej w hierarchii, aż do urzędu głównego prokuratora wojskowego w Moskwie, na temat przestępstw popełnianych przez oficerów jednostki 20004 - mówi Tatiana Zozulenko. - Jeśli chodzi o liczbę skarg, jakie dochodzą do nas od żołnierzy, jednostka ta zajmuje pierwsze miejsce. Oficerowie biją żołnierzy, wyłudzając „wypłaty za służbę czynną" od powracających z Czeczenii. [Dywizja nr 20 walczyła w obu wojnach czeczeńskich i do dziś dnia walczy w Czeczenii.] Głośno o tym krzyczeliśmy, ale nic się nie zdarzyło. Urząd prokuratorski postanowił wszystko zatuszować. Epizod z ka-myszyńskim placem ćwiczebnym jest świadectwem całkowicie oczywistego braku wszelkiej odpowiedzialności oficerów naszej armii."1 Parę krótszych opowieści Rosja ma oczywiście określony budżet na wojsko, wokół którego toczy się mnóstwo dyskusji. Lobby wojskowe walczy 0 doinwestowanie; także ordery opłacane są z państwowej kasy. Jest to standardowa praktyka stosowana na świecie. Jednak ważnym szczegółem, który odróżnia nas od in