Anna Politkovskaya rOSJA PUTINA WYDAWNICTWO Studio Emka Tytuł oryginału: Putin 's Russia Przekład: Tristan Korecki Projekt okładki: Dariusz Krupa Redaktor: Krystyna Borowiecka Copyright © Anna Politkovskaya 2004 Copyright © for the Polish edition by Studio EMKA, Warszawa 2005 Wszyskie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie - zastrzeżone. ISBN 83-88931-64-4 Skład i łamanie: B com 3 Sp.z o.o. Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnictw Naukowych Sp. z o.o., Łódź SPIS TREŚCI Wstęp Rosyjska armia i jej matki Nasze nowe średniowiecze, czyli zbrodniarze wojenni wszechrusi Tania, Misza, Lena i Rinat: Co się z nimi dzisiaj dzieje? Jak się przywłaszcza mienie przy biernym współudziale władz Inne opowieści z odległych rejonów kraju nord-ost, czyli najnowsza opowieść o zniszczeniu Akakij Akakijewicz Putin II Post Scriptum Przypisy Po Biesłanie 7 9 172 229 262 313 33i 334 342- WSTĘP Ta książka traktuje o Władimirze Putinie nie w taki jednak sposób, w jaki jest on zazwyczaj postrzegany na Zachodzie. Czyli nie przez różowe okulary. Dlaczego niełatwo jest utrzymać „różowy" punkt widzenia, mając bezpośrednio do czynienia z rosyjską rzeczywistością? Dlatego, że Putin - jako produkt najbardziej mrocznej służby wywiadowczej swego kraju - nie zdołał wznieść się ponad środowisko, które go ukształtowało i przestać zachowywać się jak podpułkownik radzieckiego KGB. W dalszym ciągu się trudzi, koniecznie chcąc policzyć się ze swymi kochającymi wolność krajanami; uporczywie dławi swobodę - zupełnie tak samo, jak czynił to we wcześniejszych latach swej kariery. Książka ta mówi również o tym, że nie każdy w Rosji jest gotów znosić jego zachowanie. Nie chcemy już więcej być niewolnikami, nawet gdyby taki akurat stan rzeczy najbardziej pasował Zachodowi. Domagamy się prawa do bycia wolnymi ludźmi! Książka nie stanowi analizy polityki prowadzonej przez Pu-tina. Nie jestem analitykiem politycznym. Jestem po prostu jedną z istot ludzkich, twarzą w tłumie - w Moskwie, w Cze-czenii, Petersburgu i gdziekolwiek indziej. Jest to zapis moich reakcji emocjonalnych, spisanych na marginesie życia - życia, jakie prowadzi się w dzisiejszej Rosji. Za wcześnie jeszcze na zdystansowanie się do tego wszystkiego, co skądinąd jest koniecznością, gdyby chciało się dokonać chłodnej analizy jakiegokolwiek zjawiska. Ja zaś żyję w teraźniejszości i notuję to, co widzę. ROSYJSKA ARMIA I JEJ MATKI W Rosji armia stanowi zamknięty system, nieróżniący się od więzienia. Nikt nie dostanie się ani do tej armii, ani do więzienia, jeśli odpowiednie władze nie zażyczą sobie, aby się właśnie tam ^nalazł. A kiedy ktoś już się tam dostał, będzie wiódł życie niewolnika. Każda armia na świecie próbuje prowadzić swoje działania bez rozgłosu, i oyć może dlatego mówimy o generałach tak, jak gdyby byli oni członkami jakiegoś plemienia o zasięgu międzynarodowym; a charakterystyka osobowości jego członków jest identyczna na całej planecie - niezależnie od tego, któremu akurat prezydentowi czy państwu w danej chwili służą. Istnieją jednak pewne cechy szczególne wyróżniające armię rosyjską, a raczej stosunki panujące między nią a ludnością cywilną. Otóż władze cywilne nie mają żadnej kontroli nad tym, co wyprawia wojsko. Szeregowiec należy do najniższej rangą kasty w wojskowej hierarchii. Jest nikim. Jest niczym. Za betonowymi murami wojskowych koszar oficer może zrobić żołnierzowi, co mu się będzie żywnie podobać. Podobnie oficer wyższy szarżą może zrobić swemu niższemu stopniem koledze, co tylko zechce. Pomyślą Państwo zapewne: „Nieee, na pewno nie może być z tym wszystkim aż tak źle..." Cóż, no tak - rzeczywiście, nie zawsze. Czasami dzieje się lepiej, lecz tylko dlatego, że jakiś poszczególny ludzki człowiek przywołał swych podwładnych do porządku. Jedynie w takich chwilach pojawia się promyk nadziei. „No, ale co z rosyjskimi przywódcami?" - może się ktoś zaciekawić. „Przecież prezydent jest z mocy swego urzędu głównodowodzącym armii, zwierzchnikiem sił zbrojnych, a zatem jest osobiście odpowiedzialny za to, co się tam dzieje - czyż nie?" Niestety - kiedy już uda im się objąć urząd na Kremlu, przywódcy nasi nie podejmują żadnych wysiłków w kierunku powściągnięcia panującego w armii bezprawia; już raczej należy się po nich spodziewać, że nadadzą oficerom jeszcze większe prerogatywy. W zależności od tego, czy dany przywódca polityczny odpowiednio dogodzi armii, ta będzie albo go popierać, albo podrywać jego pozycję. Jedyne próby zhu-manizowania rosyjskiej armii zostały podjęte za Jelcyna, w ramach programu propagowania demokratycznych swobód. Rezultaty tych usiłowań nie przetrwały jednak długo. W Rosji trzymanie się władzy jest ważniejsze niż ratowanie życia żołnierzy, toteż pod gradem głosów oburzenia padających ze Sztabu Generalnego Jelcyn wywiesił w końcu białą flagę i poddał się generałom. Putin natomiast nigdy nie podjął w tym względzie jakichkolwiek usiłowań. On sam jest oficerem. I na tym koniec. Kiedy po raz pierwszy pojawił się na ekranie rosyjskiego politycznego radaru, bardziej w charakterze potencjalnej głowy państwa niż niepopularnego dyrektora powszechnie znienawidzonej Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB), zaczął składać deklaracje w tonie takim, że oto wojsko, którego znaczenie zostało pomniejszone za czasów Jelcyna, ma zostać odtąd odrodzone; tym zaś, czego mu jedynie brak do odnowy, jest druga 10 wojna w Czeczenii. Źródło wszystkiego, co zdarzyło się od tamtej pory na obszarze północnego Kaukazu, można odnaleźć w tamtej właśnie przesłance. Kiedy rozpoczęła się druga wojna czeczeńska, wojsku dano wolną rękę, toteż w wyborach prezydenckich roku 2000 armia zagłosowała jak jeden mąż za Putinem. Obecna wojna okazała się dla niej okolicznością wysoce korzystną - źródłem przyspieszonego awansu, coraz to większej liczby medali, no i kucia na gorąco prędkich karier. Generałowie służby czynnej kładą podwaliny pod karierę polityczną i zostają katapultowa-ni wprost do środowiska politycznych elit. Dla Putina odrodzenie armii jest dobrym uczynkiem po okresie upokorzeń doznanych za Jelcyna i klęsce w pierwszej wojnie czeczeńskiej. Jak konkretnie Putin dopomógł swojej armii, przekonamy się dzięki historiom, które za chwilę opowiem. Czy chciałoby się żyć w kraju, w którym z czyichś podatków podtrzymuje się tego rodzaju instytucję - można osądzić, samemu. Jak czuje się człowiek, którego syn ukończył osiemnaście lat i został powołany do wojska jako „ludzki materiał"? Jaki stopień zadowolenia można osiągnąć, mając do czynienia z armią, z której co tydzień tłumnie dezerterują żołnierze - czasem nawet całymi oddziałami lub kompaniami naraz? Co można by pomyśleć o wojsku, w którym w jednym tylko roku (2002) ponad pięciuset ludzi - a więc cały batalion - zginęło nie wskutek działań wojennych, lecz w wyniku pobicia?! W którym oficerowie rozkradli dosłownie wszystko, od dziesięciorublo-wych banknotów przysyłanych szeregowcom przez rodziców, aż po całe kolumny czołgów?! O wojsku, w którym oficerowie jednoczą się w nienawiści do rodziców żołnierzy, a to dlatego, że - kiedy tylko okoliczności stają się po prostu nazbyt hańbiące - pałające gniewem matki bardzo często protestują przeciw mordowaniu swoich synów i domagają się kary lub odwetu? u Numer U-7293 43. Zapomniany na polu bitwy Jest 18 listopada 2002 roku. Nina Lewurda, szkolna nauczycielka na emeryturze po 25 latach pracy, jest masywną, wolno poruszającą się kobietą, starą, zmęczoną, z całym szeregiem poważnych schorzeń. Czeka teraz od wielu godzin, podobnie jak wielokrotnie zdarzało jej się to w poprzednich latach, w niesympatycznej poczekalni sądu rejonowego na Krasnoj Presni w Moskwie. Poza tym miejscem pani Nina nie ma się dokąd zwrócić. Jest matką bez syna, a nawet gorzej: bez prawdy o swoim synu. Porucznik Paweł Lewurda urodził się w 1975 r. Dla armii jest numerem U-729343. Zginął w Czeczenii na samym początku tamtejszej drugiej wojny; wojny, która - zgodnie ze słowami Putina - przyczyniła się do odrodzenia wojska. Jakie to było odrodzenie, przekonamy się z opowieści o ostatnich miesiącach życia „numeru U-729343". To nie sam fakt jego śmierci na wojnie, lecz tej śmierci okoliczności i wydarzenia, które nastąpiły potem, zmusiły Ninę do biegania po instytucjach prawniczych w ciągu ostatnich jedenastu miesięcy. Przyświecał jej tylko jeden cel: uzyskanie prawniczo precyzyjnej odpowiedzi od państwa na pytanie, dlaczego to jej syna pozostawiono w tyle na polu walki. A także - w niejakim związku z powyższym - zadanie pytania, dlaczego od chwili jego śmierci Ministerstwo Obrony traktuje ją w tak okropny sposób. Jako dziecko Paweł Lewurda marzył o zrobieniu kariery w wojsku. Nie jest to dzisiaj bynajmniej powszechny stan rzeczy. Chłopcy z biednych rodzin, owszem, starają się o miejsca w wojskowych akademiach, ich celem jest jednak zdobycie stopnia, a następnie - zwolnienie z obowiązków. Płynące z urzędu prezydenckiego nie kończące się samochwalne sprawozdania na temat coraz to większej konkurencji wśród kandydatów na miejsca w instytutach wojskowych są najprawdziwszą prawdą, ale mniej ma to wspólnego z jakimkolwiek IZ wzrostem prestiżu armii niż ze skrajną nędzą tych, którzy starają się o przyjęcie na takie studia. Ta sama sytuacja wyjaśnia katastrofalny niedobór młodszych rangą oficerów w jednostkach wojskowych. Kiedy młodszy oficer staje się absolwentem uczelni wojskowej, po prostu nie melduje się w garnizonie, do którego go wydelegowano. Staje się nagle „poważnie chory" i przysyła zaświadczenia stwierdzające u niego cały wachlarz niespodziewanych przypadłości. Takie certyfikaty nie jest trudno załatwić w kraju tak skorumpowanym jak Rosja. Ale Paweł był inny. On naprawdę chciał zostać oficerem. Rodzice próbowali mu to wyperswadować, bo wiedzieli, jaki to ciężki kawałek chleba. Ojciec chłopca, Piotr Lewurda, sam przecież był oficerem, toteż jego rodzina żyła przerzucana od jednego odległego garnizonu do drugiego. Jednak na początku lat dziewięćdziesiątych wszystko i tak zaczęło się rozpadać na skutek tego, co wyrabiało się dotąd w sowieckim imperium. Absolwent szkoły musiałby chyba być szalony - każdy by to przyznał - żeby podjąć decyzję o zapisaniu się na akademię wojskową, która nie potrafiła nawet wykarmić własnych studentów. A jednak Paweł*upierał się przy karierze swoich marzeń i wyjechał na studia daleko - do Dalekowschodniego Kolegium Oficerskiego Sił Zbrojnych. W roku 1996 uzyskał stopień oficerski i wysłano go do odbycia służby w okolicach Petersburga. Dwa lata później wrzucono go na skwierczącą patelnię: trafił do 58. Armii. 58. Armia cieszy się w Rosji złą sławą. Jest synonimem degeneracji tamtejszych sił zbrojnych. Oczywiście, zaczęło się to jeszcze przed Putinem. Ten ponosi jednak wielką odpowiedzialność - przede wszystkim za fakt, że cała ta anarchia w środowisku oficerów trwa poza jakąkolwiek kontrolą, w drugiej zaś kolejności - za skuteczne stawianie oficerów ponad prawem. Praktycznie rzecz biorąc, pozostają oni bezkarni, niezależnie od tego, jakie zbrodnie popełnią. 58. Armia była poza tym armią generała Władimira Szama-nowa. Ten utytułowany Bohater Federacji Rosyjskiej, który walczył w obu wojnach w Czeczenii, zyskał ponurą sławę ze względu na wyjątkową brutalność okazywaną ludności cywilnej. Obecnie generał jest na emeryturze. Porzucił swą wojskową funkcję i został gubernatorem obwodu ulianowskiego, w wyborze na które to stanowisko dopomogła mu rola odegrana w drugiej wojnie czeczeńskiej, kiedy to nie schodził z telewizyjnego ekranu. Codziennie informował wtedy swój naród, że „Czeczeńcy to bandyci", którzy ze wszech miar zasłużyli sobie na zagładę. W tej mierze generał cieszył się całkowitym poparciem Putina. Kwatera główna sztabu 58. Armii znajduje się we Włady-kaukazie, stolicy Republiki Osetii Północnej - Alanii, graniczącej z Czeczenią i Inguszetią. Oddziały tej armii walczyły w pierwszej wojnie czeczeńskiej, i w dalszym ciągu walczą na tym terenie. Jej korpusy oficerskie, idąc w ślad za swoim generałem, także wsławiły się wyjątkową brutalnością zarówno wobec czeczeńskiej ludności, jak i wobec własnych żołnierzy czy młodszych oficerów. Rostów nad Donem jest z kolei siedzibą sztabu głównego Okręgu Wojskowego Północny Kaukaz, któremu 58. Armia podlega. Większa część archiwum rostowskiego Komitetu Matek Żołnierzy składa się z akt odnoszących się do dezercji szeregowych w wyniku ich pobicia przez oficerów 58. Armii, która jest równie słynna z rażących przypadków kradzieży zapasów z własnych magazynów, a także zdrad, występujących na masową skalę. Armia ta sprzedaje broń rozkradzioną z własnych magazynów komendantom polowym czeczeńskiego ruchu oporu. Czyli - pomaga swoim wrogom. Znam osobiście wielu młodszych oficerów, którzy zadali sobie nadzwyczajny wręcz trud, aby uniknąć służenia w tejże 58. Armii. Lewurda zdecydował jednak inaczej. Jako żołnierz nie złamał szeregów. Pisywał listy, które ciężko było czytać. Przyjeżdżał do domu na przepustki, a wtedy rodzice widzieli, jak ich syn robi się coraz bardziej zasępiony. Niezależnie jednak od tego, jak często nakłaniali go, żeby odszedł z wojska, odpowiadał: „Co trzeba wykonać, to trzeba." Paweł Lewurda był najwyraźniej kimś, kogo władze mogłyby określić jako młodego Rosjanina charakteryzującego się szczególnym poczuciem obowiązku względem swojej Ojczyzny i głębokim patriotyzem. W istocie rzeczy miał on nadzieję na prawdziwe odrodzenie rosyjskiej armii - nie takie w stylu putinowskim. W roku 2000 Paweł Lewurda miał kolejną sposobność odmowy pójścia na wojnę na północnym Kaukazie. I chyba nikt nie mógłby mieć do niego o to pretensji. Wielu młodszym oficerom udawało się znaleźć sposób na uzyskanie natychmiastowego zwolnienia. Paweł jednak -jak to wyjaśniał rodzicom - nie mógł opuścić swoich żołnierzy. W dniu 13 stycznia 2000 roku Paweł pojechał na wojnę, najpierw jako podkomendny 15. zmotoryzowanego gwardyj-skiego pułku piechoty, należącego do 2. (Tamanskiej) Dywizji Gwardyjskiej (jednostka wojskowa 73881), w obwodzie moskiewskim. 14 stycznia pani Nina usłyszała głos syna przez telefon po raz ostatnia Podpisał on był specjalny kontrakt na wyprawę do Czeczenii i... Było aż nazbyt oczywiste, co zwiastowało owo straszliwe „i". - Płakałam. Zrobiłam przecież, co w mojej mocy, żeby zmienić jego decyzję - wspomina pani Nina. - Ale Paweł powiedział, że żadnego odwrotu być nie może. Poprosiłam krew-niaczkę, która mieszka w Moskwie, żeby pojechała prosto do Dywizji Tamanskiej i żeby spróbowała mu to wyperswadować. Kiedy dotarła do jednostki, okazało się, że minęła się z nim zaledwie o kilka godzin - on wyleciał już do Mozdoku. To małe północnoosetyjskie miasteczko leży na granicy z Czeczenią. Kiedy rozpoczęła się wojna, stało się ono główną bazą Zjednoczonego Dowództwa Sił i Oddziałów, które zmobilizowano do przeprowadzenia Putinowej „operacji antyterrorystycznej". W ten oto sposób z dniem 18 stycznia 2000 roku numer U-729343 znalazł się w Czeczenii. „W tej chwili jestem na południowo-zachodnich przedmieściach Groźnego (...)"- pisał Paweł w swoim pierwszym (i jedynym) liście do rodziców, wysłanym z wojny. Nosi on datę 24 stycznia 2000. „Miasto jest zablokowane ze wszystkich kierunków, toczą się tu zażarte walki. Ogień nie ustaje ani na chwilę. Miasto stoi w płomieniach, niebo jest całkowicie czarne. Czasami w pobliżu spadnie łuska od moździerza albo jakiś myśliwiec pośle pocisk tuż koło ucha. Artyleria nie daje sobie nawet chwili wytchnienia. Straty w batalionie są przerażające. Wszyscy oficerowie z mojej kompanii zostali wyłączeni z działań. Oficera, który dowodził tą jednostką przede mną, wysadziła w powietrze jedna z naszych własnych min-puła-pek. Kiedy poszedłem odwiedzić naszego dowódcę kompanii, ten nonszalancko złapał swoją strzelbę i posłał serię w ziemię, o parę centymetrów ode mnie. Miałem najzwyklejsze szczęście, że mnie nie trafił. Wszyscy się śmieli. Mówili: „Pasza, przed tobą było tu pięciu oficerów dowodzących jednostką, a ty, mało brakowało, nie wytrwałbyś i pięciu minut!" Chłopaki tutaj są w porządku, ale nie mają silnej woli. Oficerowie są kontraktowi, a żołnierze - z paroma wyjątkami - chociaż bardzo młodzi, jakoś wytrzymują. Śpimy wszyscy w namiocie, na ziemi. Jest tu mnóstwo pcheł. Dają nam do żarcia byle ścierwo. W tym zakresie nic się nie zmieniło. Co nas czeka -nie wiemy. Albo przypuścimy szturm na coś-tam, albo będziemy tak tu siedzieć, póki nie zmienimy się w debili, albo też wyłuskają nas stąd i zapakują z powrotem do Moskwy. Albo Bóg wie, co jeszcze. Nie jestem chory, ale czuję się tak bardzo przygnębiony. To na razie wszystko. Ściskam, całusy -Pasza." Taki list może wydawać się czymś niezbyt odpowiednim, jeśli chce się dodać otuchy swoim rodzicom. W warunkach wojny traci się jednak zdolność uspokajania ludzi i zapomina się, że pewne rzeczy mogą szokować kogoś, kto znajduje się daleko, skoro samemu przeżyło się sto razy więcej wstrząsów. Jak się później wyjaśniło, list Pawła miał istotnie w zamierzeniu służyć podniesieniu rodziców na duchu. Kiedy go pisał, nie leżał tak naprawdę w namiocie, rozważając, co ich wszystkich czeka. Co najmniej od 21 stycznia był czynnie włączony w toczące się „zażarte walki", najpierw objąwszy dowództwo kompanii moździerzowej, a wkrótce potem całej kompanii. Pozostali oficerowie rzeczywiście byli „wyłączeni z działań" i nie było nikogo innego, kto mógłby objąć dowództwo. Nie przebywał również na „przedmieściach" Groźnego. 19 lutego, wspomagając grupy rozpoznania swojego batalionu w próbie przełamania okrążenia i „osłonięcia odwrotu swoich towarzyszy" (jak to sformułowano w oficjalnej pochwale, wyznaczając Pawła do Orderu za Męstwo), wycofujących się z wioski Uszkałoj w okręgu Itum-Kalin, porucznik Lewurda został ciężko ranny i zmarł skutkiem „obfitego krwotoku wywołanego wieloma ranami postrzałowymi". Tak więc śmierć dosięgła go w Uszkałoju. Zimą roku 2000 zażarte walki osiągnęły tam swoją kulminację - desperacka wojna partyzancka prowadzona w wyżynnych lasach, na wąskich ścieżynach. Ale gdzie było ciało Pawła? Do rodziny nie dotarła trumna ze szczątkami syna Niny Le-wurdy, tak aby można je było pochować. Jego szczątki - jak odkryła pani Nina - zostały zagubione przez państwo: to samo państwo, któremu próbował on służyć z taką desperacką lojalnością. Przyjąwszy na siebie rolę prokuratora wojskowego i oficera śledczego, pani Nina wywiedziała się, że 19 lutego - a więc w dniu będącym oficjalną datą śmierci jej syna - „towarzysze", których odwrót osłaniał, faktycznie wydostali się z okrą- żenią. Zwyczajnie porzucili Pawła, wraz z sześcioma innymi żołnierzami, którzy ich ocalili, przedostając się przez okrążenie, w miejscu ciężkich walk. Większość tych, których opuścili, było rannych, ale jeszcze żyli. Wołali o pomoc, błagali, żeby ich nie zostawiać -jak mieli później zaświadczyć mieszkańcy odległej górskiej wioski. Wieśniacy ci sami opatrzyli niektórych rannych, lecz nic więcej nie mogli zrobić. W Uszkało-ju nie ma szpitala, nie ma nawet lekarza czy choćby pielęgniarki. Pawła Lewurdę pozostawiono w tyle na polu walki i następnie zapomniano o nim. Zapomniano, że leży tam jego ciało. Zapomniano, że ma on rodzinę, która będzie czekać na jego powrót. Ci, co ocaleli, zwyczajnie przestali myśleć o tych, którzy oddali życie po to, aby oni sami mogli żyć. To, co się stało z Pawłem Lewurdą po jego śmierci, jest typowe dla naszej armii. Ten haniebny epizod jest skrótowym ujęciem jej sposobu myślenia. Dla tej armii człowiek jest niczym. Nikt nie nadąża za ruchami oddziałów; brak jest jakiegokolwiek poczucia odpowiedzialności względem rodzin żołnierzy. O Pawle Lewurdzie pamiętano tylko w dniu 24 lutego, kiedy to - zgodnie z informacjami przekazanymi przez naczelne dowództwo w Czeczenii - Uszkałoj został całkowicie oczyszczony z czeczeńskich bojowników i „przeszedł pod kontrolę" sił federalnych. (Wyjaśnienie to zostało faktycznie spreparowane później - dla wykazania, że „nie było obiektywnych możliwości" odzyskania ciała Pawła.) Faktycznie dnia 24 lutego armia pozbierała z Uszkałoja ciała tylko sześciu spośród siedmiu żołnierzy, którym udało się wyrwać z okrążenia. Nie mogli znaleźć Pawła Lewurdy, więc znowu o nim zapomnieli. Po powrocie do domu matka Pawła była rozhisteryzowana. Jedyny komunikatem, jakim dysponowała, to urzędowe pismo z datą 7 lutego. „Gorąca linia" Ministerstwa Obrony nie zdała 18 się na wiele. Rozmowa z oficerami dyżurnymi przypominała mówienie do komputera o bólu, który ją bezlitośnie gnębił. „Porucznik Paweł Pietrowicz Lewurda nie figuruje w wykazie zmarłych lub zaginionych" - niezmiennie brzmiała odpowiedź. Pani Nina miesiącami wysłuchiwała „przekazującej pełne informacje" gorącej linii. Wprost nie do wiary, że gdy wreszcie zlokalizowała szczątki Pawła dzięki swym własnym wysiłkom, i nawet po uzyskaniu oficjalnego powiadomienia o jego śmierci, oficerowie dowodzący nie zabrali się do zaktualizowania informacji na jego temat w swojej bazie danych. Wracając jednak do naszej opowieści... W dniu 20 maja, w trzy miesiące po walkach w Uszkałoju, miejscowa milicja odkryła „miejsce pochówku zawierające zwłoki mężczyzny, zdradzające oznaki gwałtownej śmierci". Ale dopiero 6 czerwca, po kolejnym, półtoramiesięcznym okresie codziennego wydzwaniania przez panią Ninę na gorącą linię i na numer miejscowego komisariatu wojskowego, policja wypełniła stosowny .formularz: „Wstępne naprowadzenie/Zadanie nr 464", w odpowiedzi na zgłoszenie zaginięcia osoby. 19 czerwca formularz dotarł w końcu do pionu dochodzeniowego w Brańskn - miejscu zamieszkania rodziny Pawła. Pani Nina, gorączkowo obchodząc wszystkie możliwe biura, zgłosiła zaginięcie syna w miejscowym komisariacie milicji. Z takim skutkiem, że w dniu 2 sierpnia śledczy-posterunkowy Abramoczkin, zwykły milicjant, wybrał się z wizytą do rodziców Pawła. Jedyną osobą, jaką zastał u nich w domu, była inna Nina -czternastoletnia kuzynka Pawła. Śledczy-posterunkowy Abramoczkin zadał jej kilka pytań na temat Pawła, dowiedział się, jakie rzeczy osobiste miał on przy sobie, przy czym ogromnie go zdziwiło odkrycie, że rozmawia z członkiem rodziny żołnierza. W związku z przydzieleniem mu tej rutynowej czynności dochodzeniowej to właśnie śledczy-posterunkowy Abramoczkin - nie zaś urzędnik Ministerstwa Obrony - poin- formował matkę bohatera o fakcie oficjalnego zaklasyfikowania jej syna jako zaginionego bez śladu, jak również o wygaśnięciu jego uprawnienia do wszelkich form zaopatrzenia i przydziałów z dniem 20 lutego. Milicja w Itum-Kalin zwróciła się do Abramoczkina, aby udał się do rodziców Pawła w Brańsku, celem wywiedzenia się od nich o „adres pocztowy stałego miejsca rozlokowania jednostki wojskowej nr 73881, w której służył Lewurda, P. P.", co miało umożliwić skontaktowanie się z jej oficerem dowodzącym, w celu ustalenia okoliczności związanych ze śmiercią osoby, która - zgodnie z opisem swojej matki - przypominała, jak się okazało, jednego z oficerów tej armii! Przytoczony cytat pochodzi z urzędowej korespondencji. Mówi nam on wiele zarówno o panującej w rosyjskiej armii rzeczywistości, jak i o charakterze wojny, jaką Putin toczy na Kaukazie. W tej armii prawa ręka nie ma pojęcia o tym, co czyni lewa, tak że w sumie łatwiej jest wysłać list do rodziców w odległe miejsce, niż skontaktować się telefonicznie z siedzibą naczelnego dowództwa w Chankale (bazie wojskowej pod Groźnym). Śledczy-posterunkowy Abramoczkin, widząc, w jakim stanie znajduje się rodzina, zdecydowanie zalecił pani Ninie Le-wurdzie, aby jak najszybciej udała się do Rostowa nad Donem. Usłyszał bowiem, że do głównej tamtejszej wojskowej kostnicy zabrano szczątki nieznanego żołnierza z Uszkałoja, celem ich zidentyfikowania przez pułkownika Władimira Szczer-bakowa, dyrektora 124. Wojskowego Laboratorium Medycyny Sądowej, człowieka w Rosji dobrze znanego i cieszącego się szacunkiem. Należy przy tym zważyć, że dr Szczerbakow wykonuje tę pracę nie na rozkaz oficerów-dowódców, generałów lub sztabu generalnego, lecz dlatego, że serce dyktuje mu to jako rzecz właściwą. Abramoczkin doradził zarazem Ninie Lewurdzie, żeby zbyt wiele sobie po tym nie obiecywała, gdyż -jak my to mówimy 20 - „w Rosji wszystko się może zdarzyć" i pomyłki dotyczące zwłok zdarzają się nie tak znowu rzadko. Brański Komitet Matek Żołnierzy starał się tymczasem wspomagać Lewurdów w długim toku ich rodzinnej gehenny; to jedynie dzięki jego uprzejmości, a także dzięki wysiłkom śledczego-posterunko-wego Abramoczkina, elitarny 15. pułk gwardyjski i bardziej jeszcze elitarna Tamańska Dywizja Gwardyjska ostatecznie „zaskoczyły", że tamte siódme zwłoki, pozostawione w tyle przez „towarzyszy", rzeczywiście mogły należeć do Pawła Lewurdy. - Do Rostowa przyjechaliśmy 20 sierpnia - mówi mi pani Nina. - Poszłam prosto do laboratorium. Przy wejściu nie ma żadnej straży czy ochrony. Weszłam więc i wkroczyłam do pierwszej sali badań, na jaką natrafiłam. Zobaczyłam tam, jak inspektor trzyma na swoim stole do badań, na takim stojaku, głowę oddzieloną od ciała. Ściślej mówiąc, była to czaszka. Od razu wiedziałam, że to głowa Pawła, chociaż obok znajdowały się także inne czaszki. Czy istnieje jakiś sposób oszacowania lub zrekompensowania cierpień, jakich musiała doświadczyć ta matka?... Naturalnie, nie, .ale czy tak, czy inaczej -jaki właściwie argument można wysunąć przeciwko lekarzom medycyny sądowej, którzy muszą mieć czaszki na swoich stołach?! A jednak... jakimż to z gruba ciosanym towarzystwem się stajemy: bezmyślnym, prostackim, a w związku z tym - amo-ralnym! Pani Ninie po spotkaniu z czaszką syna, którą rzeczywiście prawidłowo rozpoznała, podano środki uspokajające. Dokładnie w tej samej chwili przedstawiciel jednostki Pawła wpadł do laboratorium, żeby się z nią zobaczyć. Dowiedziawszy się o adres jednostki od pogrążonych w żałobie rodziców, śledczy--posterunkowy Abramoczkin zdążył wysłać telegram i oficer dowodzący przesłał w ślad za nim swego przedstawiciela do Rostowa, aby ten zajął się wszystkimi formalnościami. Przedstawiciel ów pokazał pani Ninie zawiadomienie. Spojrzała na nie i - zemdlała. W zawiadomieniu podpułkownik gwardii A. Dragunow, p.o. oficera dowodzącego jednostki armii 73881, oraz podpułkownik gwardii A. Poczatenko, szef sztabu tejże jednostki, zwracał się o poinformowanie „ob. ob. Lewurdów" o tym, że „ich syn, podczas pełnienia misji wojskowej, wierny swej wojskowej przysiędze, wykazując się wytrwałością i odwagą, poległ podczas walki". Jednostka próbowała zatrzeć ślady swej żałosnej „niepamięci". Kiedy pani Nina doszła do siebie, przeczytała zawiadomienie uważniej. Nie było wzmianki o tym, kiedy mianowicie jej syn miał zginąć. - No, ale co z datą? - zapytała przedstawiciela. - Niech pani sama wpisze taką, jaką pani sobie życzy - zaproponował. - Co to znaczy: „niech pani wpisze"?! - wykrzyknęła. -Dzień, w którym Pasza się urodził, to jego data urodzenia. Mam chyba prawo znać datę jego śmierci! Przedstawiciel wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć: „Mnie niech pani nie pyta", i wręczył jej jeszcze wyciąg z rozkazu sił operacyjnych, nakazujący „usunięcie por. Lewurdy z listy członków pułku". Na tym dokumencie także nie widniała żadna data i nie wskazywał on na żadną przyczynę, ale widniały na nim za to różne pieczątki i podpisy u dołu. I znów, z tępawym wejrzeniem dziecka, przedstawiciel poprosił panią Ninę o samodzielne wypełnienie pustych miejsc, a następnie, po powrocie do domu, o wręczenie papieru miejscowemu komisariatowi wojskowemu, co pozwoli wykreślić Pawła z rejestru. Pani Nina nic nie odpowiedziała. Jaki sens ma mówienie do kogoś, kto jest pozbawiony serca i mózgu, i duszy? - Tak przecież będzie łatwiej, prawda? Niż żebym to ja miał jechać z tym aż do Brańska?... - ciągnął niepewnie przedstawiciel. Oczywiście, że tak by było łatwiej. Nie ma co zaprzeczać, że tępota i prostactwo mogą ułatwiać życie. Weźmy naszego ministra obrony Siergieja Iwanowa, kompana naszego pana prezydenta jeszcze z czasów, gdy Putin pracował w FSB w Petersburgu. Minister pojawia się co tydzień w telewizji, wygłaszając biuletyny wojenne prezydenta. Posługując się głosem modulowanym a la Goebbels w kronikach filmowych z II wojny światowej, mówi nam on, że nikt nas nie zmusi, byśmy „padli na kolana przed terrorystami" i że zamiarem jego jest doprowadzenie wojny w Czeczenii do „zwycięskiego rozstrzygnięcia", które przecież musi nastąpić. Od ministra Iwanowa nie usłyszymy nigdy nic o losie żołnierzy i oficerów, dzięki którym i on sam, i pan prezydent wydają się nie padać na kolana przed terrorystami. Ta linia polityczna jest całkowicie ne-osowiecka: w jej myśl istoty ludzkie nie mają niezależnego istnienia, lecz są trybikami w maszynerii, której zadaniem jest ślepe posłuszeństwo w realizacji każdego politycznego wybryku, jak,i sobie wydumają towarzysze u steru. Trybiki nie mają żadnych praw. Nawet prawa do zachowania godności w chwili śmierci. Nie być prostakiem - przecież to kosztuje o ileż więcej trudu, ile zachodu! Dla mnie oznaczałoby to zdolność zajrzenia poza „generalną linię partii i rządu", ku szczegółom realizacji tejże linii. W naszym obecnym przykładzie szczegóły te wyglądają tak, że w dniu 31 sierpnia 2000 roku numer U-729343 został ostatecznie pochowany w mieście Iwanowo, do którego przenieśli się rodzice Pawła, chcąc uciec od mrocznych skojarzeń wiążących się z Brańskiem. Inspektorzy medycyny sądowej z Rostowa zwrócili pani Ninie głowę Pawła. Niestety -były to, zdaje się, jedyne jego szczątki, jakimi dysponowali. O Ninie Lewurdzie słyszało wielu ludzi w Rosji, bowiem -powierzywszy ziemi to, co zostało z jej syna - dziewiątego dnia po pogrzebie wyruszyła do siedziby dowództwa 15. puł- 2-3 ku w obwodzie moskiewskim. Kiedy wyjeżdżała tam z Iwano-wa, zamiarem jej było jedynie spojrzeć w oczy dowódcom Pawła i wyczytać w tych oczach - patrzących przecież na matkę ich oficera - choć odrobinę wyrzutów sumienia za to wszystko, czego „zapomnieli" zrobić. - Nie oczekiwałam od nich oczywiście przeprosin - mówi pani Nina - ale rzeczywiście myślałam, że w tych ich twarzach wyczytam chociaż trochę współczucia! Kiedy jednak dotarła do tamańskiej dywizji, nikt nie chciał się z nią widzieć. Oficer dowodzący był zwyczajnie niedostępny. Pani Nina siedziała przez trzy dni, oczekując na spotkanie z nim, bez jedzenia, szklanki herbaty, snu i zwracania na nią uwagi przez kogokolwiek. Starsi oficerowie latali tam i z powrotem niczym karaluchy, udając, że jej nie widzą. I wtedy właśnie pani Nina poprzysięgła sobie, że pozwie państwo, że wytoczy sprawę Ministerstwu Obrony i samemu ministrowi Iwanowowi za cierpienia moralne, jakich jej przyczynili. Ale nie w związku ze śmiercią jej syna: on przecież poległ w trakcie pełnienia obowiązków, za to w odniesieniu do tego, co zdarzyło się potem. Tłumacząc to z zawiłego prawniczego żargonu na zwykły język: chciała wiedzieć, kto za to odpowiada. Co się zatem działo dalej? Po pierwsze, w komisariacie wojskowym w Iwanowie wręczono rodzinie przyznany pośmiertnie synowi pani Niny Order za Męstwo. Po drugie, armia postanowiła wziąć odwet: Ministerstwo Obrony i Dywizja Tamańska wkroczyły na wojenną ścieżkę przeciwko tej matce, która poważyła się dać wyraz swemu rozgniewaniu. Oto w jaki sposób się do tego zabrali. Zaledwie w niecały rok przeprowadzono osiem rozpraw sądowych - pierwszą w dniu 26 grudnia 2001 r., ostatnią zaś 18 listopada 2002 r. -z których żadna nie zakończyła się wyciągnięciem jakichkolwiek wniosków. Nie zajęli się nawet rozpatrzeniem nakazu sądowego pani Niny, jako że w swojej bezkarności przedstawiciele Ministerstwa Obrony całkowicie zignorowali te rozpra- 2-4 wy. I słuszna ich racja. Sprawę „Nina Lewurda przeciwko Państwu" prowadził najpierw sędzia Tiuleniew (z sądu rejonowego na Krasnoj Presni w Moskwie). Postanowił on, że matka „nie ma prawa do informacji" na temat ciała swojego własnego syna, przy czym Ministerstwo Obrony nie ma w związku z tym żadnego obowiązku przekazywania jej tego rodzaju informacji. Pani Nina udała się do sądu dla miasta Moskwy, w którym - w związku z oczywistą absurdalnością poprzedniego orzeczenia - sprawę odesłano do ponownego rozpatrzenia przez sąd rejonowy na Krasnoj Presji, celem odbycia nowej rozprawy. Zastosowana wobec pogrążonej w żałobie matki technika machiny państwowej polegała na systematycznym bojkotowaniu posiedzeń sądu przez oficjalnych przedstawicieli ministra Iwanowa i Dowództwa Sił Lądowych, w których skład wchodziła Dywizja Tamańska i 15.pułk. Najzwyczajniej systematycznie nie pojawiali się oni na rozprawach, w jawnie bezwstydny sposób. Dlatego też Nina Lewurda musiała stale przyjeżdżać do Moskwy z Iwanowa, po to tylko, żeby kolejny raz stanąć przed pustą ławą oskarżonych i przekonać się, że odbyła podróż nadaremno. Prosta kobieta, żyjąca ze swej państwowej emerytury, 'która ma na celu wyłącznie oddalenie od człowieka widma głodu, z mężem, który po pogrzebie Pawła zaczął pić, szukając w ten sposób ucieczki od ich wspólnego cierpienia. Na koniec sędzia Bołonina z sądu rejonowego na Krasnoj Presni, której przekazano sprawę z sądu dla miasta Moskwy, została doprowadzona do ostateczności. Przy piątej rozprawie, na której znowu nie stawili się pozwani, nałożyła na Ministerstwo Obrony grzywnę w wysokości 8000 rubli - płatnych z kieszeni podatnika, rzecz prosta. Szkoda, że grzywna ta nie została zapłacona Ninie Lewurdzie przez ministra Iwanowa. Nie istnieje jednak zapis na nic takiego. Prawodawstwo rosyjskie zabezpiecza interesy nie słabych, lecz - wszechwładnych władz. W dniu 18 listopada 2002 roku, po nałożeniu grzywny, przedstawiciele ministerstwa pojawili się w końcu na sali rozpraw, ale dziwni to byli przedstawiciele. Nie wiedzieli nic o przedmiotowej sprawie i odmówili przedstawienia się, narzekając przy okazji, że przyczyną wszelkich problemów jest panujący w Ministerstwie Obrony chaos. Ostatecznie postanowiono o kolejnym odroczeniu rozprawy - tym razem do dnia 2 grudnia. Pani Nina była cała we łzach, stojąc w ponurym korytarzu budynku sądu. - Dlaczego oni to robią? - pytała. - Mogłoby się wydawać, że nie zrobili nic złego! Jakże godne pozazdroszczenia jest bycie takim Siergiejem Iwanowem, szefem naszego Ministerstwa Obrony, który jest tak bezlitosny wobec naszego narodu! Dla niego życie jest proste jak drut. Nie musi zawracać sobie głowy szczegółami, jakimiś matkami, których synowie stracili życie w tej „wojnie z międzynarodowym terroryzmem", nad którą w takich zachwytach się on rozpływa. On nie musi słyszeć ich głosów ani czuć ich bólu. Nic mu nie wiadomo o ludzkich istnieniach, które zniszczył, o tysiącach matek i ojców opuszczonych przez system, chociaż ich dzieci oddały za niego życie. - Putin nie może przecież wszystkiego! - podnoszą rodzimi admiratorzy prezydenta. Oczywiście, że nie może. Zadaniem jego jako prezydenta jest myśleć o metodach, o podejściu do rzeczy. To on jest osobą, która nadaje im kształt. W Rosji ludzie naśladują tego, który znajduje się na szczycie. No cóż, opisaliśmy tu jego nastawienie wobec armii. Ponosi on całkowitą winę za brutalność i ekstremizm, jakimi przepojone są i armia, i całe państwo. Brutalność jest poważną zarazą, która łacno może przerodzić się w pandemię. Po raz pierwszy uskuteczniona wobec mieszkańców Czeczenii, stosowana jest obecnie wobec „naszego narodu" - jak to osoby 16 o patriotycznych skłonnościach lubią nazywać rosyjskich obywateli, włączając w to Rosjan, co to patriotycznie zwalczali tych, którzy doświadczyli jej jako pierwsi. - Cóż, dokonał wyboru i poszedł za swym przeznaczeniem - mówi pani Nina, ocierając z twarzy łzy. Sędzia Bołonina kroczy obok w swojej todze, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Ale, na litość boską, to są przecież istoty ludzkie! Czy rzeczywiście?... Sama czasami się zastanawiam, czy Putin to naprawdę człowiek, a nie tylko lodowata, metaliczna kukła. Jeśli jest człowiekiem, to tego nie okazuje. Pięćdziesięciu czterech żołnierzy, czyli emigracja - do domu, do mamy Ludzie emigrują z Rosji, gdy dłuższe pozostawanie tutaj staje się zagrożeniem dla ich życia albo wywołuje zmasowany atak państwa na ich moralny kręgosłup i godność. 8 września 2002 roku dokładnie tak przedstawiała się sytuacja w rosyjskiej armii. W tym.dniu pięćdziesięciu czterech żołnierzy postanowiło dać sobie spokój ze służbą i podjęło próbę opuszczenia jej. Poligon ćwiczebny 20. Gwardyjskiej Zmotoryzowanej Dywizji Piechoty leży na obrzeżach wioski Prudboj w obwodzie wołgogradzkim. Ludzi do plutonu nr 2 jednostki wojskowej 20004 zabrano z ich stałej bazy w mieście Kamyszyn, także w obwodzie wołgogradzkim, na ów plac ćwiczebny w Prudboju. Wydawało się, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego - żołnierze ci mieli zostać przeszkoleni. Ich instruktorzy mieli być oficerami dowodzącymi, zachowując się na podobieństwo rodzonych ojców. Jednak 8 września owi ojcowsko nastawieni dowódcy - podpułkownik Kolesnikow, major Sziriajew, major Artemiew, porucznik Kadiew, porucznik Korostylew, porucznik Kobiec i podporucznik Piekow - postanowili przeprowa- dzić śledztwo, które wykraczało poza zakres ich uprawnień. Kiedy mianowicie żołnierze zgromadzili się na placu ćwiczeń, poinformowano ich, że odbędzie się dochodzenie w sprawie kradzieży desantowego pojazdu rozpoznania bojowego, który zniknął z poligonu w porze nocnej. Żołnierze utrzymywali potem, że nikt de facto pojazdu nie ukradł. Stał on na swoim zwykłym miejscu, na dywizyjnym parkingu dla pojazdów. Oficerom zrobiło się po prostu nudno. Zapijali się całymi dniami, zapewne źle się w końcu poczuli, toteż postanowili rozerwać się nieco, znęcając się nad podwładnymi. Nie był to w żadnym razie pierwszy raz, kiedy tego typu rzecz zdarzyła się na kamyszyńskim poligonie, który nie cieszy się dobrą sławą. Po ogłoszeniu śledztwa zaprowadzono pierwszą partię żołnierzy do oficerskiego namiotu: byli to sierżanci Kutuzow i Krutow, szeregowi Gienierałow, Gurskij i Gricenko. Pozostałym rozkazano czekać na zewnątrz. Ci wkrótce usłyszeli krzyki i jęki kolegów. Oficerowie ich bili. Potem pierwszą partię wyrzucono z namiotu. Powiedzieli towarzyszom, że oficerowie obili im pośladki i grzbiety trzonkami jakichś ostrych narzędzi, a także kopali w brzuch i żebra. Zresztą opis nie był konieczny. Oznaki bicia były wyraźnie widoczne na ciałach żołnierzy. Oficerowie ogłosili, że teraz zrobią sobie przerwę. Mianowicie podpułkownik, dwóch majorów, trzech poruczników i jeden podporucznik udadzą się na obiad, przy czym poinformowali oni pozostałych żołnierzy, że ten, kto nie przyzna się dobrowolnie do kradzieży pojazdy, zostanie zbity dokładnie w ten sam sposób, jak ci, co teraz leżą na trawie przed namiotem. Ogłosiwszy, co trzeba, oficerowie oddalili się i poszli na swoją zupę. A żołnierze? Poszli sobie. Zbuntowali się, bo woleli nie czekać jak barany na rzeź. Zostawili tych, którzy pełnili służ- 28 bę wartowniczą, bo oddalenie się ze stanowiska traktowane jest jak wykroczenie podlegające sankcji karnej, kończące się oddaniem delikwenta pod sąd polowy i wysłaniem go do batalionu karnego; zostawili też Kutuzowa, Kratowa, Gienierało-wa i Gricenkę, którzy nie mogli chodzić o własnych siłach. Uformowawszy kolumnę, żołnierze wymaszerowali z placu ćwiczebnego w kierunku Wołgogradu, aby tam uzyskać pomoc. Prudboj dzieli od Wołgogradu spory kawałek drogi, niemal 180 kilometrów. Pięćdziesięciu czterech naszych żołnierzy przebyło ten dystans w sposób uporządkowany, nie próbując się ukrywać, idąc brzegiem ruchliwej trasy szybkiego ruchu, którą poruszali się tam i z powrotem oficerowie 20. dywizji. Nie zatrzymał się przy nich ani jeden pojazd. Nikomu nie przyszło do głowy zapytać, dokąd to zmierzają żołnierze bez swojego oficera, co jest przecież naruszeniem regulaminu wojskowego. Tak więc maszerowali ci żołnierze, aż nastał zmrok. Ułożyli się do snu na zalesionym skrawku ziemi przy drodze. Nikt się nie pojawił, aby ich odszukać, chociaż gdy podpułkownik, dwóch majorów, trzech poruczników i jeden podporucznik wyłonili się z kantyny po spożyciu posiłku, odkryli znaczące osłabienie stanu liczebnego plutonu nr 2. Tym samym na dobrą sprawę nie mieli teraz komu wydawać rozkazów. Oficerowie poszli zatem spać, nie mając pojęcia, gdzie mogą się znajdować żołnierze, za których - z mocy prawa - byli osobiście odpowiedzialni, lecz zarazem dobrze wiedząc, że w Rosji nigdy nie karze się oficera za coś, co się przydarzyło szeregowcowi. Wczesnym rankiem 9 września pięćdziesięciu czterech żołnierzy wyprawiło się w dalszą drogę poboczem szosy. I zno-wuż oficerowie armii beztrosko ich mijali. Ten oddział wojska, mający duże poczucie godności własnej, maszerował tak przez półtora dnia. Za tymi żołnierzami ja- koś nie tęsknił nikt z 20. dywizji. Wieczorem dnia 9 września oddział wkroczył w całkiem jawny sposób do Wołgogradu. Co prawda obserwowała ich milicja, ale tutaj też nikt się nimi bliżej nie zainteresował. Żołnierze pomaszerowali do centrum miasta. - Było około szóstej wieczór, szykowałyśmy się do wyjścia do domu, gdy nagle zadzwonił telefon: „Czy tu jest jeszcze czynne? Możemy z wami pomówić?" - opowiada mi Tatiana Zozulenko, dyrektor organizacji praw matek obwodu wołgo-gradzkiego. - Odpowiedziałam: „Prosimy do środka." Oczywiście nie sposób było przewidzieć, co się będzie działo dalej. Czterech młodych szeregowców weszło do naszego pokoiku i powiedziało, że jest ich tutaj w sumie pięćdziesięciu czterech. Spytałam, gdzie są pozostali, a chłopcy sprowadzili mnie do małej sutereny w naszym budynku. Cała reszta tam właśnie stała. Pracuję w tej organizacji jedenaście lat, ale nigdy jeszcze nie widziałam niczego podobnego. Pierwsza rzecz, o jaką się zaczęłam martwić, to gdzie ich wszystkich umieścimy. Był już wieczór. Spytałyśmy ich, czy coś jedli. „Nie" - odpowiedzieli. „Od wczoraj nic". Członkinie naszej organizacji pobiegły kupić tyle chleba i mleka, ile tylko mogły. Chłopcy rzucili się na jedzenie jak wygłodniałe psy, no, ale do takich rzeczy to jesteśmy przyzwyczajeni. Żołnierze są fatalnie odżywiani w swoich jednostkach; są chronicznie niedożywieni. Więc kiedy tamci już zjedli, spytałam: „Ale jakiego spodziewacie się efektu swojej akcji?" Odpowiedzieli: „Chcemy, aby ukarano oficerów, którzy biją żołnierzy." Zdecydowałyśmy, że przenocujemy ich w naszym biurze, wszystkich razem na podłodze, co i nam da czas do „przespania się" z tym problemem. Postanowiłyśmy, że pierwsze, co zrobimy nazajutrz rano, to pójdziemy do biura prokuratora garnizonowego. Zamknęłam drzwi na klucz i poszłam do domu. Mieszkam w pobliżu, więc pomyślałam, że mogłabym się szybko zjawić, w razie gdybym była potrzebna. O jedenastej tego wieczoru zadzwoniłam do nich, ale nikt nie odpowiadał. Pomyślałam, że muszą po prostu być zmęczeni, śpią, albo boją się podnieść słuchawkę. O drugiej nad ranem obudził mnie nasz prawnik, Siergiej Siemuszin. Powiedział, że ktoś, kto się nie przedstawił, zadzwonił do niego z prośbą o „zabezpieczenie swojego lokalu". Zjawiłam się tam w przeciągu paru minut. Na zewnątrz stały niewielkie pojazdy wojskowe z oficerami w środku. Nie przedstawili mi się. A żołnierze zniknęli. Pytałam oficerów, gdzie są, lecz nie otrzymałam odpowiedzi. Pracownicy organizacji praw matek odkryli również, że włamano się do ich systemu komputerowego z informacjami 0 przestępstwach popełnianych między innymi w 20. dywizji, 1 że dane te usunięto. Pod dywanem znaleźli notatkę jednego z żołnierzy, z informacją, że nie wiedzą, dokąd ich zabierają; że ich bito i że potrzebują pomocy. Niewiele więcej pozostaje tu do dodania. Oficerowie z placu ćwiczebnego „zatęsknili" do swoich żołnierzy dopiero po otrzymaniu telefonu od zwierzchników. Było to późnym wieczorem 9 września, po skontaktowaniu się przez Tatianę Zozulenko z dziennikarzami w Wołgogradzie i po pierwszym popłynięciu informacji o „nieobecnych bez urzędowego usprawiedliwienia" żołnierzach na falach eteru. Oczywiście regionalne dowództwo sztabu zażądało wyjaśnień od oficerów. Nocą pojazdy podjechały pod siedzibę organizacji praw matek i wszystkich 54 żołnierzy przewieziono do wartowni w biurze komendanta wojskowego. Następnie odwieziono ich do macierzystej jednostki, pod nadzorem tych samych oficerów, których znęcanie się nad żołnierzami było główną przyczyną, dla której opuścili oni plac ćwiczebny. Tatiana Zozulenko zapytała wołgogradzkiego prokuratora garnizonowego Czerno-wa (którego zadaniem jest zagwarantowanie przestrzegania prawa w jednostkach garnizonowych), dlaczego tak postąpił; ten zaś odrzekł - bez mrugnięcia powieką: „Jak to, dlaczego? Bo to są nasi żołnierze." Oto kluczowe sformułowanie, które padło w historii naszej pięćdziesiątki czwórki. „Nasi żołnierze" znaczy tyle, co „nasi niewolnicy". W armii rosyjskiej wszystko pozostaje dokładnie takie, jakim zawsze było. Pokrętne rozumienie pojęcia „honoru oficerskiego" wymaga stałej ochrony, i zawsze będzie ważniejsze od życia i godności jakiegokolwiek szeregowca. Wymarsz z placu ćwiczebnego w Kamyszynie wynikł przede wszystkim z panującej w rosyjskiej armii odrażającej tradycji, czyniącej z żołnierza niewolnika swego oficera. Oficer ma zawsze rację i może traktować żołnierza dokładnie w taki sposób, na jaki ma ochotę. Po drugie jednak zdarzenie to zaistniało za sprawą smutnego faktu, że cywilna kontrola nad procedurami stosowanymi w armii, o której wiele zostało powiedziane za czasów Jelcyna i nawet przygotowano stosowny projekt ustawy, jest obecnie martwa, została wręcz pogrzebana. Prezydent Putin podziela wyznawany przez armię tradycyjny pogląd na prawa jej oficerów i uważa cywilną kontrolę nad siłami zbrojnymi za coś całkowicie niewłaściwego. W głębszej warstwie tej opowieści leży jeszcze okoliczność, że Dywizja nr 20 - „dywizja Rochlina", zwana tak od nazwiska swego dowódcy Lwa Rochlina, bohatera pierwszej wojny czeczeńskiej, dzisiaj zaś deputowanego do Dumy Państwowej - a już szczególnie jednostka 20004, cieszyły się przez długi czas złą sławą w Wołgogradzie, a faktycznie w całej Rosji. - Przez okrągły rok wysyłamy informacje do urzędu prokuratora wojskowego, w pierwszym rzędzie do pana Czernowa -prokuratora garnizonowego, lecz także do wszystkich ulokowanych wyżej w hierarchii, aż do urzędu głównego prokuratora wojskowego w Moskwie, na temat przestępstw popełnianych przez oficerów jednostki 20004 - mówi Tatiana Zozulenko. - Jeśli chodzi o liczbę skarg, jakie dochodzą do nas od żołnierzy, jednostka ta zajmuje pierwsze miejsce. Oficerowie biją żołnierzy, wyłudzając „wypłaty za służbę czynną" od powracających z Czeczenii. [Dywizja nr 20 walczyła w obu wojnach czeczeńskich i do dziś dnia walczy w Czeczenii.] Głośno o tym krzyczeliśmy, ale nic się nie zdarzyło. Urząd prokuratorski postanowił wszystko zatuszować. Epizod z ka-myszyńskim placem ćwiczebnym jest świadectwem całkowicie oczywistego braku wszelkiej odpowiedzialności oficerów naszej armii."1 Parę krótszych opowieści Rosja ma oczywiście określony budżet na wojsko, wokół którego toczy się mnóstwo dyskusji. Lobby wojskowe walczy 0 doinwestowanie; także ordery opłacane są z państwowej kasy. Jest to standardowa praktyka stosowana na świecie. Jednak ważnym szczegółem, który odróżnia nas od innych krajów, jest fakt, że jesteśmy jednym z największych wytwórców broni 1 uzbrojenia, handlującym nimi na całym świecie. To Rosja dała światu karabin automatyczny Kałasznikowa. Dla wielu Rosjan jest to powodem do dumy. Nie chciałabym jednak rozwodzić się nad statystykami. Jestem tylko ciekawa, czy ludzie są szczęśliwi, mając do czynienia z porządkiem ustanowionym przez prezydenta Putina. Uważam to za główne kryterium osądu działań przywódcy państwa. W poszukiwaniu odpowiedzi udaję się do Komitetu Matek Żołnierzy i pytam tamtejsze kobiety: „Czy wasi synowie cieszyli się z faktu wstąpienia do wojska? Czy zrobiło z nich ono prawdziwych mężczyzn?" Udzielone przez nie odpowiedzi pozwalają mi bardzo wiele się dowiedzieć. Szczegół znaczy więcej niż duży obraz. Tak przynajmniej mnie się wydaje. Misza Nikołajew mieszkał w obwodzie moskiewskim. Rodzina odprowadzała go do wojska w lipcu 2001 roku. Wysłano 33 go na służbę w straży granicznej, do punktu granicznego oddalonego o dziesięć godzin lotu od Moskwy, w wiosce Goriaczij Plaż na wyspie Anuczina w archipelagu Kuryli Mniejszych. Są to te wyspy, które przyczyniają tak wielu problemów politykom rosyjskim i japońskim od chwili zakończenia II wojny światowej. Podczas gdy waśnią się politycy, ktoś przecież musi patrolować granicę. Misza był jednym z tych, którzy wykonywali właśnie to zadanie. Wytrwał zaledwie pół roku na tej militarnej placówce rosyjskiego Dalekiego Wschodu; zmarł 22 grudnia 2001 roku. Już na jesieni pisywał alarmujące listy do rodziny, odkrywszy na swym ciele jątrzące się rany. Prosił członków rodziny, aby przysłali mu lekarstwa: balsam Wi-szniewskiego, sulfanilamid, „właściwie to jakiekolwiek lekarstwa skuteczne na ropienie, metapirynę, środki odkażające, bandaże i plastrów opatrunkowych, ile tylko można. Tutaj nie ma nic." Rodzice jego wysyłali paczki nie narzekając, świadomi, że nasza armia jest niedofinansowana, ale też myśląc, że przecież nie może być aż tak źle, skoro Misza w dalszym ciągu pracuje jako kucharz w wojskowych kuchniach. Gdyby był poważne chory - mniemali jego rodzice - nie dopuszczono by go przecież w pobliże miejsca przygotowywania posiłków! Ale Misza w dalszym ciągu gotował posiłki dla oddziałów, nawet wtedy, gdy skóra jego była pokryta ropiejącymi ranami. Patolog, który przeprowadził sekcję jego zwłok, zeznał, że tkanki tego nieszczęsnego żołnierza dosłownie rozpadały się pod nacięciem skalpela. Na początku XXI wieku rosyjski żołnierz gnił żywcem pod okiem swoich oficerów, pozbawiony jakiejkolwiek opieki medycznej. Misze zabił całkowity brak odpowiedzialności jego zwierzchników. Dmitrija Kisielewa oddelegowano do służby w wiosce Istra w obwodzie moskiewskim. W Rosji takie oddelegowanie odbierane jest jako szczęśliwy uśmiech losu. Dmitrij stacjono- 34 wał niedaleko od Moskwy; rodzice jego, jako moskwianie, mogli odwiedzać syna, a gdy ten potrzebował pomocy, mogli przedrzeć się do jego oficera dowodzącego. To nie były Wyspy ICurylskie. Lecz i to nie uchroniło Dmitrija od skutków zdeprawowania jego wojskowych zwierzchników. Podpułkownik Aleksander Boronienkow, dowódca szeregowego Kisielewa, miał dodatkowe, lukratywne zajęcie zarobkowe. W dzisiejszej armii rosyjskiej nie ma w tym nic tak znowu niezwykłego. Ludzie podejmują się najrozmaitszych wybiegów, jako że ich pobory nie są nadzwyczajne. Ten jednak konkretny podpułkownik trudnił się handlem żołnierzami. Istra to osada dacz, będących drugimi domami swych właścicieli, toteż Boronienkow sprzedawał swoich żołnierzy posiadaczom pobliskich działek jako tanią siłę roboczą. Żołnierze pracowali tylko za wyżywienie, płaca zaś trafiała wprost do ich dowódcy. Taki model zarobkowania nie jest bynajmniej czymś wyjątkowym; przeciwnie -jest on szeroko rozpowszechniony: żołnierzy na czas ich służby „sprzedaje" się osobom zamożnym jako bezpłatnych robotników niewykwalifikowanych, to jest - jako niewolników. Oficerowie wykorzystują ich pracę jako sposób na prowadzenie handlu wymiennego z ludźmi, których uznają za „użytecznych". Jeśli oficer potrzebuje zrepe-rować swój samochód, a nie dysponuje gotówką, zagania kilku żołnierzy do warsztatu, który zatrudnia ich tam bez wynagrodzenia przez taki okres, na jaki ma zapotrzebowanie, w zamian zaś oficer ma naprawione auto. Pod koniec czerwca 2002 roku przyszła kolej na sprzedanie w niewolę nowo powołanego Dmitrija Kisielewa. Szeregowy Kisielew został oddelegowany do zbudowania domu dla niejakiego Karabutowa, członka Stowarzyszenia Ogrodniczego „Mir" w okręgu istrańskim. Początkowo Kisielew budował dom, lecz później kazano mu, wraz z siedmioma innymi rekrutami, wykopać głęboki rów na całą długość działki. 2 lipca o siódmej wieczorem zawaliły się ściany rowu, grzebiąc pod sobą trzech chłopców, wśród których był także Dmitrij; chłopak udusił się pod ziemią. Rodzice Dmitrij a próbowali zaciągnąć podpułkownika Boronienkowa przed sąd, lecz ten wywinął się od tego. Znał przecież wielu „użytecznych" ludzi. Dmitrij był jedynym synem Kisielewów.2 Dnia 28 sierpnia 2002 roku jednostkę armii 42839 rozlokowano w Czeczenii, opodal wioski Kalinowskaja - w miejscu, w którym od długiego czasu nie toczyły się żadne walki. „Dziadki" upijały się aż do głupawki. Tak nazywa się zwykłych żołnierzy, którzy już wkrótce mają zostać zdemobilizowani i odejść do rezerwy; jest to budząca największą zgrozę i najbardziej zbrodnicza siła w naszym wojsku. Wieczorną porą „dziadki" te uznały, że kończy im się wódka, toteż kazali pierwszemu żołnierzowi, jaki się napatoczył - był nim Jurij Diaczenko - pójść do wioski i „zdobyć więcej, skąd będzie chciał". Ale żołnierz odmówił. Po pierwsze, był na służbie -pełnił straż nad sekcją granic umocnień, bez prawa oddalania się ze stanowiska. Po drugie -jak to im wyjaśnił - nie miał pieniędzy. „Dziadki" kazały mu wobec tego ukraść coś niecoś z wioski i w ten sposób zdobyć dla nich wódkę. Ale Jurij zdecydowanie odparł: „Nie, nie pójdę." Ci więc bili go brutalnie aż do piątej nad ranem, a w przerwach między biciem poddawali go okrutnym, odrażającym, poniżającym zabiegom. Zanurzali ścierkę do podłogi w latrynie i wcierali brud w twarz Jurija. Zmuszali go do mycia podłogi, a kiedy się pochylił, zaczęli mu na zmianę wciskać kijek od zmywaka w odbyt. Na zakończenie tych „sesji szkoleniowych", jak to nazwali, „dziadki" zaciągnęły Jurija do kantyny i zmusiły go do zjedzenia trzylitrowego pojemnika z kaszą, bijąc go, gdy tylko próbował przerwać. A gdzie byli oficerowie? Tej nocy oni także pili na umór, byli więc fizycznie niezdolni do zawiadywania czymkolwiek. Około szóstej rano 29 sierpnia 2002 r. Jurija Diaczenkę znaleziono w składnicy zaopatrzeniowej. Powiesił się. Syberia - to nie Czeczenia. Znajduje się ona w dużej odległości od terenu tamtejszych działań wojennych, ale nawet ta okoliczność nie robi tu żadnej różnicy. Walerij Punincew, człowiek urodzony w obwodzie tiumeńskim, został oddelegowany do regionu krasnojarskiego w celu odbycia służby w mieście okręgowym Użur, w elitarnych jednostkach sił pocisków strategicznych. Jego matka, Świetlana Punincewa, była zachwycona. Ponieważ jednostka ta obsługiwała najnowocześniejszą, a zarazem najniebezpieczniejszą broń na naszej planecie, oficerowie w jednostkach pociskowych cieszyli się opinią najlepiej wykształconych osób w armii, niepijących, nie bijących poborowych i utrzymujących dyscyplinę. Niebawem jednak pani Świetlana zaczęła otrzymywać od syna przykre listy, w których pisał on, że oficerowie w jego jednostce nie są w niczym lepsi od „szakali": „Witaj, Mamusiu! Nie chciałbym, żeby ktokolwiek poza Tohą zobaczył ten list, a szczególnie proszę Cię, żebyś nie pokazywała tego, co tu piszę, Babuni. Oboje wiemy, co tam jest grane, i jestem pewny, że nie pozwolisz, by zniszczyła sobie resztkę zdrowia. Bardzo się o nią martwię. Nie mogę pogodzić się z tym, że muszę pracować jak niewolnik dla dobra ludzi, którymi gardzę. Bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnę pracować dla dobra ludzi, których uważam za swoich - dla polepszenia warunków bytowych mojej rodziny. Dopiero odkąd znalazłem się tutaj, zdałem sobie sprawę, ile wszyscy dla mnie znaczycie..." Ale Walerijowi nie było dane już nigdy powrócić, aby mógł pracować dla dobra ludzi, których uważał za swoich. Oficerowie w użurskich koszarach byli pozbawieni jakiejkolwiek kontroli. Porucznicy ograbili żołnierzy ze wszystkiego, co tamci mieli, poniżając wszystkich, którzy - tak jak Walerij - próbowali bronić swojej godności. Podczas sześciu miesięcy, jakie 37 I spędził on w swojej jednostce, wyniesiono stamtąd w trumnach czterech żołnierzy. Wszyscy byli szeregowymi; wszyscy zostali pobici na śmierć. Pierwszą zabawą, jaką zastosowali oficerowie, było skonfiskowanie Walerijowi munduru (nasi żołnierze nie mają ubrań poza mundurami właśnie). Powiedzieli mu, że teraz będzie musiał zapłacić za ten mundur okup. Założyli, że napisze do swoich z prośbą o pilne przysłanie pieniędzy. Walerij stawił opór. Wiedział, że matka jego żyje bardzo skromnie razem z babcią-emerytką, siostrą i jej córeczką, i że raczej nie mogą sobie pozwolić na przysłanie mu pieniędzy. Został za to brutalnie pobity, i to niejeden raz. W końcu miał już dosyć. Nasko-czył na swoich oficerów, za co posłano go do karceru za niesubordynację. Pod pretekstem represji za rzekomą próbę ucieczki bardzo go pokiereszowali. Swietłana Punincewa zaniepokoiła się i zadzwoniła do oficera dowodzącego jednostką, podpułkownika Butowa, który ją poinformował, że wie, jak należy bić, żeby nie pozostawić żadnych śladów. Pani Swietłana rzuciła wszystko i poleciała do Użura, gdzie zastała syna stojącego u bram śmierci. Miał rany postrzałowe miednicy, pęcherza moczowego, moczowodu i tętnicy udowej. W szpitalu powiedzieli matce, żeby zdobyła krew do transfuzji: „Błyskawicznie! Tutaj nie mamy krwi." Znalazłszy się sama w tym dziwnym mieście, miała teraz znaleźć krwiodawców! Popędziła z powrotem do jednostki wojskowej z prośbą o pomoc. Oficer dowodzący odmówił. Ruszyła pędem przez miasto, próbując ratować syna. Nie udało się jej. Nie doczekawszy transfuzji, Walerij zmarł 27 lutego 2002 roku. W jednym ze swoich ostatnich listów napisał do pani Swietłany: „Nie spodziewałem się wiele pomocy od oficerów. Jedyne, co potrafią, to poniżać ludzi." I znowu jesteśmy w obwodzie moskiewskim. Jest poranek dnia 4 maja 2002 roku; jednostka armii 13815 stacjonuje w wiosce Bałaszycha. Dwie palaczki z kotłowni dostarczającej ciepło do jednostki słyszą dochodzące z niedaleka wołania o pomoc. Wybiegają na zewnątrz i widzą, że na środku podwórka wykopano rów, a w rowie tkwi zagrzebany po szyję żołnierz. Kobiety odkopują go więc, przecinają sznur, którym ma związane ręce i nogi, i pomagają mu wydostać się z dołu. W tejże chwili pojawia się major Aleksander Simakin, pełen niepohamowanego gniewu. Krzyczy na kobiety, aby zostawiły żołnierza w spokoju. Daje właśnie szkołę szeregowemu Czesnokowowi, i jeśli obie panie natychmiast nie wrócą do kotłowni, zwolni je z pracy. A szeregowy Czesnokow, uciekłszy z rowu, zdezerterował z jednostki. Rosyjska armia zawsze była jednym z najbardziej fundamentalnych filarów państwa. Do dziś dnia jest ona przeważnie otoczonym drutem kolczastym obozem jenieckim, w którym młodzi, obywatele naszego kraju są więzieni bez sądu. Co za tym idzie, rządzi się ona quasi-więziennymi prawami, narzucanymi przez kadrę oficerską. To miejsce, gdzie podstawową metodą szkoleniową jest „wybijanie komuś bzdetów ze łba". Tak się składa, że jest to zbieżne z metodą walki z wrogami wewnątrz kraju, jaką zapowiedział Putin, wstąpiwszy po raz pierwszy na kremlowski tron. Być może jest tak, że ten stan rzeczy odpowiada panu prezydentowi, który sam ma epolety podpułkownika, w domu zaś dwie córki, które nigdy nie będą musiały służyć w takim wojsku. Ale cała reszta nas wszystkich - z wyjątkiem kasty oficerów, którzy napawają się swoim statusem jako mali gangsterzy stojący ponad prawem -jest tym stanem rzeczy głęboko unie-szczęśliwiona. Szczególnie dotyczy to tych, którzy mają synów, zwłaszcza kiedy synowie ci osiągną wiek poborowy. Nie mają oni czasu oczekiwać na reformy w wojsku, które obiecywano przez tak długi czas i które niezmiennie będą tłumione 39 w toku wdrażania. Ludzie ci boją się chwili, w której ich synowie będą musieli odejść z domu rodzinnego po to tylko, aby wysłano ich na jakiś plac ćwiczebny w Kamyszynie, do Cze-czenii czy też w jakieś inne miejsce, skąd nie będzie powrotu. NASZE NOWE ŚREDNIOWIECZE, CZYLI ZBRODNIARZE WOJENNI WSZECHRUSI Obecnie mamy w Rosji dwa rodzaje zbrodniarzy wojennych. Ich zbrodnie mają związek z drugą wojną czeczeńską, która zaczęła się w sierpniu 1999 roku, zaraz po powołaniu Władi-mira Putina,na* stanowisko premiera. Wojna ta - wyróżnik jego pierwszej kadencji prezydenckiej - trwa po dziś dzień. Wszystkie dotychczasowe przypadki ścigania zbrodni wojennych miały jedną wspólną cechę: ich wynik był określany na gruncie ideologicznym, nie zaś prawnym. Inter armas silent leges - w czasie wojny prawo milczy. Ci, którym udowodniono przestępstwo, zostali skazani - lecz nie za sprawą należytego, zgodnego z prawem procesu, ale zgodnie z tym, jakie ideologiczne wiatry dęły w danej chwili od strony Kremla. Pierwszy zatem rodzaj zbrodniarzy wojennych to ci, którzy rzeczywiście uczestniczyli w wojennych działaniach. Z jednej strony są to członkowie armii rosyjskiej zaangażowani w tak zwaną operację antyterrorystyczną w Czeczenii. Z drugiej strony występują tu bojownicy czeczeńscy, którzy stanowią siłę I przeciwną. Ci pierwsi są oczyszczani z popełnionych zbrodni, ci drudzy są natomiast obarczeni winą za zbrodnie, przy zgoła niewielkim poważaniu dla prawa. Tych pierwszych system prawny uniewinnia nawet w przypadku ewidentnego dowodu winy (co skądinąd stanowi rzadkość, gdyż prokuratorzy zazwyczaj nie robią nic w celu zebrania dowodów przeciwko nim). W stosunku do tych drugich zasądza się wyroki najsurowsze z możliwych. Najbardziej znaną sprawą federalną jest sprawa pułkownika Budanowa, oficera dowodzącego 160. gwardyjskiego pułku pancernego rosyjskiego Ministerstwa Obrony. W dniu 26 marca 2000 roku - a więc dokładnie w dniu wyboru Putina na prezydenta - Budanow uprowadził, zgwałcił i zamordował osiemnastoletnią czeczeńską dziewczynę nazwiskiem Elza Kungajewa, zamieszkałą z rodzicami w wiosce Tangi-Czu, na której obrzeżach tymczasowo stacjonował dowodzony przez Budanowa pułk. Najbardziej znaną sprawą dotyczącą Czeczenii jest sprawa Salmana Radujewa. Był to renomowany czeczeński dowódca polowy, brygadier, który przeprowadzał wypady terrorystyczne od czasu pierwszej wojny czeczeńskiej, podczas której dowodził tzw. armią generała Dudajewa. Radujewa złapano w roku 2001, skazano na karę dożywotniego więzienia, po czym zmarł on w tajemniczych okolicznościach w silnie strzeżonym więzieniu w Solikamsku. Solikamsk - to niesławne „miasto więzienne", z kopalniami soli zlokalizowanymi w obwodzie permskim na Uralu. Już od czasów carskich służyło jako miejsce wygnania. Radujew był symbolem bojowników walczących o wolność Czeczenii od Rosji. Wiele jest spraw sądowych podobnych do tej, którą wytoczono przeciwko niemu; z zasady odbywają się przy drzwiach zamkniętych, celem ukrycia informacji na ich temat przed ogółem. Powody, dla których postępuje się w ten sposób, są często niejasne. Czasami zdarza się, że jest możliwe uzyskanie - ale z wielkim tru- dem i w wielkiej tajemnicy - stenogramu z rozpraw w sprawach karnych wytoczonych czeczeńskim bojownikom. Oskarżeni są uznawani za winnych, bez najmniejszej straty czasu na gromadzenie i rozpoznawanie materiału dowodowego. Tak więc żadnej z osób należących do pierwszej kategorii oskarżonych o zbrodnie wojenne - czy to federalne, czy cze-czeńskie - nie wytacza się sprawiedliwego procesu. Po wydaniu wyroku wysyłanym do odległych kolonii pracy czy więzień czeczeńskim bojownikom nie jest dane długo przetrwać. Jak pokazują badania opinii, nawet ci, którzy popierają rząd i wysiłki wojenne prezydenta w Czeczenii, są zdania, że skazańcy ci idą „na zatratę" na życzenie władz. Prawie nikt w Rosji nie wierzy w sprawiedliwość krajowego systemu sądowniczego. Niemal wszyscy sądzą, że tutejsza władza sądownicza jest podporządkowana organowi wykonawczemu. Drugim natomiast rodzajem zbrodniarzy wojennych są ci osobnicy, którym zdarzyło się znaleźć na niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie; ludzie, po których przetoczył się walec historii; ci, którzy nie są bojownikami, lecz po prostu Czeczeńcami - w chwili, gdy zaszła potrzeba uznania kogoś winnym. Typowy praypadek stanowi sprawa Islama Chasucha-nowa. Wszystko, co się z nią wiąże, przywodzi na myśl stalinowskie czystki, które osiągnęły swe apogeum w roku 1937. Zeznania świadków są wymuszane biciem; w celu złamania woli oskarżonych stosuje się tortury i środki psychotropowe. Taką to piekielną ścieżką musiała podążyć większość Cze-czeńców, którzy znaleźli się w salach tortur nie tylko FSB, lecz także wszystkich innych agend bezpieczeństwa szalejących w Czeczenii. Ludzi torturowali sługusi zamordowanego niedawno Achmata Hadżi-Kadyrowa, który aż do śmierci pozostawał na czele promoskiewskiego marionetkowego rządu czeczeńskiego. Poddaje się ich torturom na posterunkach komendantów wojskowych, w dołach na terenie wojskowych jednostek, w izolatkach na milicyjnych komendach. 43 Wszystko to koordynuje i wszystkim kieruje FSB. Są to ludzie Putina, korzystający z jego wsparcia, wykonujący założenia jego polityki. Stalin wiecznie żywy Akta Islam Szejach-Achmedowicz Chasuchanow urodził się w 1954 roku w Kirgizji. Od 1973 r. służył w armii radzieckiej. Jest absolwentem kijowskiego Wyższego Morskiego Kolegium Politycznego. Od roku 1978 służył we Flocie Bałtyckiej, od 1989 zaś - we Flocie Pacyfiku. W 1991 r. ukończył Wojskową Akademię Polityczną im. Lenina w Moskwie. Jako oficera okrętów podwodnych i absolwenta akademii wojskowej, Chasuchano-wa można było uważać za członka elity rosyjskiej marynarki wojennej. Przeszedł on w 1998 roku do rezerwy, w randze kapitana I klasy, ze stanowiska zastępcy dowódcy wielkiego okrętu podwodnego B 251, przewożącego ładunki nuklearne. Od tegoż roku mieszkał w Groźnym. Był szefem Inspektoratu Wojskowego w rządzie Asłana Maschadowa, a także szefem sztabu operacyjnego Maschadowa. Jest żonaty (po raz drugi) z kuzynką tego ostatniego, ma dwóch synów. Chasuchanow nie wziął czynnego udziału w pierwszej ani w drugiej wojnie czeczeńskiej, nigdy też nie ukrywał się przed władzami federalnymi. Po aresztowaniu go w dniu 20 kwietnia 2002 roku w okręgowym centrum - Szali, przez specjalne jednostki FSB, jako „międzynarodowego terrorysty" i „jednego z organizatorów nielegalnych formacji zbrojnych", Sąd Najwyższy Osetii Północnej - Alanii - skazał go na dwanaście lat internowania w obozie pracy o zaostrzonym rygorze. 44 Prehistoria procesu Co się dzieje z człowiekiem, który zostanie złapany przez FSB? Nie przez Czekę z roku 1937, nie przez Czekę Sołżeni-cyna i Gułagu, lecz przez tę nowoczesną, zasilaną finansowo przez podatników dnia dzisiejszego? Nikt nie dysponuje niezbitymi dowodami, lecz wszyscy są zastraszeni - dokładnie tak, jak to bywało w przeszłości. I dokładnie tak, jak się to działo w czasach sowieckiego reżimu, rzadko kiedy cokolwiek wydostaje się na zewnątrz. Jeden z tych rzadkich przypadków stanowi sprawa Islama Chasuchanowa. Według akt sprawy karnej nr 56/17 Islam Chasuchanow został aresztowany w dniu 27 kwietnia 2002 r. na ulicy Majakow-skiego w Szali; oskarżono go z art. 222 kodeksu karnego Federacji Rosyjskiej na okoliczność „znajdowania się w posiadaniu broni i noszenia jej przy sobie". Można by się zatem spodziewać występowania jakichś dowodów na istnienie inkryminowanej broni. W rzeczywistości jednak uzbrojeni, zamaskowani osobnicy - co jest w Czeczenii rzeczą zwykłą - wdarli się o świcie do domu krewnych Chasuchanowa, gdzie ten mieszkał wraz z rodziną. Został wywieziony w nieznanym kierunku, przy czym nie pofatygowano się nawet, aby podrzucić mu jakąkolwiek broń; nie posiadał zresztą takowej na własność. Specjalne jednostki federalne, prowadzące działania w Czeczenii, mające na celu poszukiwanie „międzynarodowych terrorystów", były przez długi czas przekonane, że będą mogły się ze wszystkiego wyłgać. Tym razem działały na podstawie cynku przekazanego przez informatora, będąc bez wątpienia przekonane, że oto wyłapują jednego z przywódców nielegalnej formacji zbrojnej, którego los był już przypieczętowany. Ponieważ i tak nie miał przeżyć, nie zarejestrowano w charakterze dowodów materialnych ani jednego pistoletu czy automatu. 45 Zarzutowi postawionemu z art. 222 pozwolono jednak się utrzymać. Sfałszowaną datę 27 kwietnia również pozostawiono nietkniętą. Takie „brakujące tygodnie" są charakterystyczną cechą naszej operacji antyterrorystycznej w Czeczenii. Aresztuje się kogoś - i ślad po tym kimś ginie. Najstraszniejszy jest pierwszy tydzień jego zatrzymania. Nie odpowiada za niego żadna organizacja, żadna też z agend bezpieczeństwa nie przyzna, że cokolwiek wie na jego temat. Jego krewni prowadzą desperackie poszukiwania, ale rzecz ma się tak, jakby on nie istniał. W tym czasie służby wywiadowcze biciem wytrząsają z niego wszystko, co im potrzebne. Chasuchanow nie ma właściwie żadnych wspomnień z okresu między 20 a 27 kwietnia. Bicie, zastrzyki, jeszcze więcej bicia, jeszcze więcej zastrzyków. Nic poza tym. W protokole z rozprawy sądowej, odbytej w dziesięć miesięcy po tamtym straszliwym tygodniu, czytamy: „Przez pierwszych siedem dni przetrzymywano mnie w budynku FSB w Szali, gdzie byłem bity. Z tamtego okresu pochodzi moich 14 złamanych żeber, jedno z żeber było wbite w nerkę." Co zatem tamci chcieli wydobyć z Chasuchanowa, zanim miał umrzeć na skutek odniesionych obrażeń? Otóż żądali, aby zaprowadził ich do Maschadowa.3 Potem już mógł umrzeć. Kłopot polegał na tym, że Chasuchanow nie zaprowadził ich do Maschadowa, a mając krzepę i zdrowie oficera łodzi podwodnej, nie był też skory umrzeć. W dniu 30 kwietnia zdecydowano o sformalizowaniu oskarżenia i wytoczonej Chasuchanowowi sprawy. W tym celu zaciągnięto go (prokuratorem Czeczenii był wówczas Aleksander Nikitin) do tymczasowej komórki ds. przesłuchań w innym okręgowym ośrodku czeczeńskim - wiosce Znamien-skąja. 12 maja 2003 r. ośrodek ten został zmieciony z powierzchni ziemi przez kobietę - zamachowca-samobój czynię. Po tym zdarzeniu zapanowało w Czeczenii ogólne zadowolenie, bo oto większość ludzi poczuła, że sprawiedliwości stało się zadość. A iluż ludzi wcześniej tam torturowano i po kryjomu pogrzebano! Gdy zatem Chasuchanow przybył do wioski Znamienskaja, wyglądał jak śmierć. Jego ciało przypominało wór, ale jeszcze oddychał. Tortury prowadzono dalej, pod nadzorem podpułkownika Anatolija Czerepniewa, zastępcy szefa wydziału śledczego dyrekcji FSB do spraw Czeczenii. To Czerepniew miał być głównym śledczym w sprawie Chasuchanowa, decydując o poziomie stosowanych tortur i kierując procesem w taki sposób, aby można było wydobyć pożądane dowody. Z protokołu rozprawy sądowej: „ - Dlaczego użyto wobec oskarżonego środków przemocy? - W toku wszystkich przesłuchań interesowało ich [śledczych] tylko to, gdzie jest Maschadow i gdzie jest ta łódź podwodna, którą jakobym miał zamiar porwać. W związku z tymi dwoma pytaniami użyto wobec mnie środków przemocy." Chasuchanow nie mógł zaprowadzić przesłuchujących go śledczych do Maschadowa, bowiem ostatni raz widział go w roku 2000, potem- zaś miał z nim kontakt wirtualny, za pośrednictwem kaset magnetofonowych. Kiedy było to konieczne, Maschadow robił nagranie na kasecie i przesyłał je Chasuchanowowi przez kuriera. Czasami Chasuchanow przesyłał odpowiedź. Jeden z kurierów stał się informatorem FSB. Ostatni raz przed aresztowaniem otrzymał Chasuchanow kasetę w styczniu 2002 r., na którą wysłał odpowiedź na dwa dni przed aresztowaniem. Na taśmach Maschadow zazwyczaj prosił Chasuchanowa -jak się zdaje, dla potrzeb ewidencyjnych -o potwierdzenie, jaką kwotę pieniędzy on, Maschadow, przekazał dowódcom polowym, i którym konkretnie. Zobaczymy jeszcze, dlaczego Maschadow się o to do niego zwracał. Teraz przejdźmy do łodzi podwodnej. Jej historia wymaga nieco bardziej szczegółowego opowiedzenia. Otóż przed przej- 47 ściem w stan spoczynku Chasuchanow był wysokiej rangi oficerem na okręcie podwodnym. Był jedynym w dziejach (w czasach radzieckich i proradzieckich) Czeczeńcem, który został oficerem nuklearnej floty podwodnej. W związku z tym podpułkownik Czerepniew podjął próbę oskarżenia go o „zaplanowanie przez nielegalną formację zbrojną porwania nuklearnej łodzi podwodnej, wejścia w posiadanie głowicy jądrowej, porwania deputowanych do Dumy Państwowej jako zakładników, zażądania wprowadzenia zmian w ustroju konstytucyjnym Federacji Rosyjskiej przez zagrożenie, że użyje głowicy jądrowej w celu uśmiercenia zakładników." Jest to dosłowny cytat z formularza, jaki przedłożył ppłk Czerepniew urzędowi prokuratorskiemu w Czeczenii wraz z wnioskiem o pozwolenie przedłużenia aresztu Chasuchanowowi. Nie odmówiono jego prośbie. Czerepniew zrobił, co było w jego mocy, aby postawić Chasuchanowowi zarzuty, lecz wyniki, jakie uzyskał, nie były spektakularne. Chasuchanow nie poddawał się, bo istotnie -nie mógł. W roku 1992 sam „zbudował" -jak mówią w marynarce - tę właśnie łódź podwodną, o planowanie porwania której oskarżał go Czerepniew. Chasuchanow nadzorował w szczegółach proces konstruowania łodzi, wiedząc, że przyjdzie mu na niej służyć. Robił to w imieniu swojej przyszłej załogi. Czerepniew bardzo się napracował nad historią porwania łodzi. FSB fałszowała dokumenty napisane rzekomo przez czeczeńskich bojowników, na podstawie informacji przekazanych przez Chasuchanowa. Znalazł się tam „Plan działań czeczeńskich nielegalnych formacji zbrojnych dotyczący przeprowadzenia aktu sabotażu na terytorium Federacji Rosyjskiej, wraz z wyrysowanymi ręcznie mapami baz 4. Flotylli Nuklearnych Łodzi Podwodnych Floty Pacyfiku", a także „Plan przeprowadzenia aktu terroru na terytorium Rosji". Oczywiście nie zabrakło tam pomocnej adnotacji, którą dołą- 48 czono w celu stwierdzenia, że „operację zaplanowano w szczegółach na podstawie rozeznania wizualnego i rekonesansu rejonu będącego obszarem naszych zainteresowań w okresie grudnia 1995 r.". Chciano, aby Chasuchanow podpisał się pod tymi słowami. Kłopot polegał na tym, że nie potrafiono go zmusić do złożenia podpisu. FSB zaczęła stosować bardziej wymyślne metody bicia, chociaż niewiele było sposobów, których jeszcze na tym więźniu nie wypróbowano. Teraz jednak otrzymywał on razy za pokrzyżowanie im planów. Jedyne, do czego podpisania („zatwierdzenia" -jak brzmiał termin użyty w sentencji wyroku) udało się skłonić Chasuchanowa ppłk Czerepniewowi - w stanie umysłu obciążonego bólem i środkami psychotropowymi - były puste kartki z „rozkazami i poleceniami operacyjnymi Maschadowa". Czerepniew wpisywał tam wszystko, co jego zdaniem mogło zostać dobrze przyjęte. Oto przykład takiego falsyfikatu: • W dniu 2 września 2000 roku Chasuchanow wydał polecenie bojowe nakazujące wszystkim komendantom polowym rozrzucenie gwoździków, nakrętek, śrub i łożysk kulkowych na drogach szybkiego ruchu i szlakach rozlokowania sił federalnych, w celu ukrycia min i środków wybuchowych. W ten sposób, wykorzystując swoją przywódczą rolę w nielegalnej formacji zbrojnej, za sprawą swych celowo podejmowanych działań, Chasuchanow nakłonił innych członków tej formacji do popełnienia aktów terroru, obliczonych na przeciwstawienie się ustanowieniu konstytucyjnego porządku na terytorium Republiki Czeczeńskiej. Czerepniew zażądał również od Chasuchanowa podpisania protokołu ze swoich przesłuchań, bez zapoznania się z nimi. Oto przykład jakości takiego „protokołu": 49 „Pytanie [zapewne zadane przez Czerepniewa]: Pokazano oskarżonemu kserokopię przemówienia do oficerów rosyjskich nr 215 z dn. 25 listopada 2000 r. Co oskarżony może na ten temat zaświadczyć? Odpowiedź [udzielona zapewne przez Chasuchanowa]: Preparowanie i rozprowadzanie takich dokumentów stanowiło część składową działań propagandowych prowadzonych przez dyrekcję ds. operacyjnych sił zbrojnych Czeczeńskiej Republiki Iczkerii, bezpośrednio pod moją wodzą. Te przemówienia i wystąpienia miały na celu przeciwstawienie się rosyjskim środkom masowego przekazu, jeśli chodzi o sposób informowania przez nie o postępach operacji antyterrorystycznej. Rozumiałem, że rozpowszechnianie takich dokumentów może doprowadzić do zdestabilizowania sytuacji na terytorium Republiki Czeczeńskiej, mimo to prowadziłem swoją działalność dalej. (...)" Oto typowy przykład stylu literackiego, jakim posługuje się nasza armia. Przez cały miesiąc torturowano Chasuchanowa w siole Znamienskaja po to, aby zgromadzić materiał takiego właśnie kalibru. Z protokołów sądowych: „Kiedy zaś w wyniku tego bicia nic już do mnie nie docierało i przestałem na cokolwiek reagować, podano mi zastrzyki i przeniesiono do FSB w Osetii Północnej. Nie chciano mnie tam przyjąć do jednostki przesłuchań, ponieważ tamtejszy lekarz orzekł, że w wyniku wcześniejszego bicia mój zgon nastąpi w ciągu 48 godzin. Zabrano mnie zatem do drewnianego młyna - Przedsiębiorstwo nr YaN 68-1. - Czy udzielono panu jakiejkolwiek pomocy medycznej? - Leżałem po prostu w tym drewnianym młynie, dochodząc do siebie przez trzy miesiące." O jaki to drewniany młyn chodzi? Czasami wzmiankuje się 0 nim przy okazji opowieści o ludziach, którzy zniknęli bez śladu po „czystkach" w Czeczenii. Niektórzy z tych, co się tam znaleźli, określają to miejsce terminem z czasów stalinowskich - „obóz tarcicowy"; inni mówią: „młyn drzewny". Urzędowo nosi on miano „Przedsiębiorstwa nr YaN 68-1" i podlega administracji Ministerstwa Sprawiedliwości Republiki Osetii Północnej. Na temat „drzewnego młyna" wiadomo nam, że docierają tam ludzie zbici do stanu półżywego przez oficerów organów egzekwowania prawa (przede wszystkim przez agentów FSB). Przedsiębiorstwo to przymyka oczy na to, że ludzie ci nie mają jakichkolwiek dokumentów tożsamości. Są to nie-ludzie, którzy znikli bez śladu po spotkaniu z „federalnymi". Winni jesteśmy dług wdzięczności ludziom, którzy pracują w „młynie drzewnym" za ich nieprawne przyjmowanie osób wyjętych spod prawa pod dach tego swojego przedsiębiorstwa. Uratowali oni bowiem wielu od niechybnej w przeciwnym wypadku śmierci: tych, którzy mieli umrzeć, ale których zastrzeleniem „federalnych" zwyczajnie nie można było kłopotać, gdyż przeniesiono ich z Czeczenii do Osetii; oraz tych, których przyprowadzono do młyna, bo mieli tam umrzeć bez brudzenia sobie rąk przez FSB. Nikt nie wie, ilu ludzi zmarło tam podczas drugiej wojny czeczeńskiej, ani kim w istocie były ofiary. Nie zostawili po sobie nawet tyle, ile przypadałoby na nagrobny kopczyk. Z drugiej jednak strony wiemy, ilu przeżyło. Cha-suchanow jest jednym z nich. Strażnik zlitował się nad nim -tylko tyle - i za każdym razem, kiedy pełnił służbę, przynosił mu z domu mleko. Tak więc Chasuchanowowi udało się przeżyć raz jeszcze, 1 jeszcze raz przyszło mu stanąć przed obliczem Czerepniewa. W dyrekcji FSB ds. czeczeńskich stosują zasadę, że każdego, kto przetrwa przesłuchanie, stawia się przed sądem. Niewielu udaje się przetrwać, dlatego też rozpraw z udziałem „między- narodowych terrorystów" jest niewiele i odbywają się one w dużych odstępach czasu. Jest jednak wskazane, aby przynajmniej jakiekolwiek rozprawy się odbyły. Ogólnie w ramach prowadzenia operacji antyterrorystycznej uważa się za pożądane skazanie „terrorysty", który się od czasu do czasu pojawi. Bo zachodni przywódcy rzeczywiście pytają Putina od czasu do czasu o te sprawy, ten żąda przedstawienia mu informacji przez FSB i prokuraturę generalną, a ci już zrobią wszystko, żeby wyświadczyć mu przysługę. Oczywiście wtedy tylko, gdy komuś uda się przeżyć. Władykaukaz Władykaukaz jest stolicą Republiki Osetii Północnej - Alanii, graniczącej z Czeczenią i Inguszetią. Osetia jest również w pełni opłaconym uczestnikiem operacji antyterrorystycznej. Północnoosetyjski Mozdok stanowi główną bazę wojskową, w której formowane są zgrupowania sił federalnych przed ich wysłaniem do Czeczenii. Miejsce stało się scenerią dwóch samobójczych ataków bombowych w roku 2003: 5 czerwca do autobusu przewożącego lotników wojskowych wsiadła kobieta, która wysadziła się w powietrze; z kolei 1 sierpnia pewien mężczyzna wjechał ciężarówką załadowaną toną materiałów wybuchowych w budynek wojskowego szpitala. Władykaukaz stanowi też tradycyjną scenerię wielu sfabrykowanych spraw sądowych przeciwko „międzynarodowym terrorystom". Miejscowi prawnicy działają bardziej w charakterze funkcjonariuszy blisko powiązanych z sądem, FSB i urzędem prokuratorskim, niż jako radcy prawni czy adwokaci broniący oskarżonych. To właśnie na terenie Władykaukazu agenci dyrekcji FSB ds. czeczeńskich często przedłużali sobie okres pełnienia służby, woląc wywozić swe ofiary właśnie tam - możliwie jak najdalej od teatru działań wojennych - w celu ich przesłuchiwania. Teraz więc ppłk Czerepniew pojawił się u Chasuchanowa we Władykaukazie i znalazł mu prawnika. Od dnia 1 czerwca 2003 r. Rosja ma nowy, postępowy kodeks postępowania karnego, którego zapisy spełniają najwyższe standardy europejskie. Miedzy innymi zabrania się w nim przesłuchiwania podejrzanych bez obecności prawnika; oczywiście jednak, „kiedy jest to konieczne", wszystko w dalszym ciągu idzie dawnym trybem. W każdym razie - między 20 kwietnia a 9 października 2002 r., a więc niemal przez pół roku, Chasucha-now nie miał jakiegokolwiek przedstawiciela prawnego. Natomiast można go było przygotować do pojawienia się w sądzie dopiero po wygojeniu czaszki i odzyskaniu sprawności, po zrośnięciu się połamanych żeber i rąk. I znowu najciekawszy jest tu szczegół. W dniu 8 października Czerepniew wezwał Chasuchanowa na przesłuchanie i nakazał mu skierować do siebie podanie. Podyktował przesłuchiwanemu następujące słowa: „Upraszam Pana o przyznanie mi prawnika na okoliczność pierwszego przesłuchania. Do tej pory nie potrzebowałem korzystać z obsługi prawnej, w związku z czym nie wnoszę zażalenia względem podjętych wobec mnie czynności śledczych. Proszę zatem o powołanie adwokata, wybranego zgodnie z uznaniem śledczego. (...)"4 Zatem - w dniu 9 października Chasuchanow odbył swoje pierwsze przesłuchanie w obecności Aleksandra Dzilichowa, adwokata-obrońcy z Władykaukazu, świadczącego pomoc prawną. Chasuchanow podejrzewał, że jest on agentem FSB4; Dzilichow ze swej strony nie uczynił nic, co mogłoby spowodować zmianę tego przeświadczenia u jego klienta. Nie udzielał Chasuchanowowi żadnych rad, siedział sobie biernie podczas przesłuchań, nic nie mówiąc. Z sądowego protokołu: „ - Czy oskarżony może powiedzieć, że istnieje jakaś różnica między zeznaniami, jakie złożył, zanim był obecny praw- 53 nik i tymi, które złożył później, a jeśli tak - to na czym ta różnica polega? - Owszem, jest różnica. Przedtem nie dawano mi do przeczytania protokołów z przesłuchań. Po pojawieniu się prawnika dano mi taką możliwość." W sumie Chasuchanow miał trzy takie przesłuchania w obecności obrońcy: 9, 23 i 24 października 2002 r. Ściślej mówiąc - w ciągu tych trzech dni Czerepniew zwyczajnie skopiował do nowych formularzy zeznania, jakie biciem wymusił na podsądnym w Znamienskiej, które stały się w ten sposób „świadectwem złożonym w zgodności z kodeksem postępowania karnego". Jak oświadczył Czerepniew, 25 października miał być ostatnim dniem przesłuchań. Poinformował Chasuchanowa, że ten wkrótce otrzyma tekst aktu oskarżenia i że będzie musiał podpisać go jak najszybciej. Aby zaś pozbawić Chasuchanowa wszelkich złudzeń, zabrano go z miejsca odosobnienia, gdzie przebywał w pojedynkę, na dwa dni (29-30 października) -i nie musimy zaznaczać, że nie towarzyszył mu prawnik. Nie wiedział, dokąd go zabierają. Miał nałożony na głowę kaptur i prowadzono go jak na stracenie. „To już twój koniec" - powiedzieli strażnicy, odwodząc kurki strzelb. Egzekucja okazała się żartem, obliczonym na zastraszenie Chasuchanowa, aby ten bez wahania podpisał akt oskarżenia. Podpisał go oczywiście. Lecz pozostał niezłomny, wycofując się przed sądem ze wszystkiego, na czym zostało oparte to oskarżenie. Mimo to akt oskarżenia został potwierdzony przez nowego prokuratora Czeczenii, Władimira Krawczenkę, jego tekst zaś, praktycznie nietknięty, stał się podstawą werdyktu sędziego Walerija Dżjojewa. A oto cytaty z obu tych dokumentów, wraz z moimi komentarzami. Łatwo zauważyć, w jaki sposób fabrykuje się sprawy karne, a także -jak to żaden z podrabiaczy nawet w naj mniej - 54 szym stopniu nie martwi się o ewentualność narażenia się na cokolwiek, czy też o fakt, że te zapisy pozostaną dokumentem dla historii (która zresztą, zgodnie z rosyjską tradycją, zostanie z czasem napisana na nowo). „W sierpniu 1999 roku Chasuchanow (...) wstąpił dobrowolnie do uzbrojonej formacji, której istnienia zabraniało prawo federalne. Nawiązał on kontakt z Chambiewem Mahometem, pomocnikiem Maschadowa, który zaproponował mu udzielenie Maschadowowi pomocy, dzięki wykorzystaniu jego doświadczenia w organizowaniu pracy „Audytu Wojskowego" - tj. tworzonej wówczas nielegalnej formacji zbrojnej." W powyższym passusie chodzi o to, że po przejściu na emeryturę Chasbuchanow powrócił do swego domu w Groźnym. Ponieważ jako czeczeński oficer wyróżniał się wykształceniem na poziomie akademickim, został zaproszony przez Maschadowa do pracy w czeczeńskim rządzie. W roku 1999 był to oficjalny rząd republikański, finansowany przez Moskwę, Maschadow zaś był pełnoprawnie wybranym i uznawanym przez Moskwę prezydentem Czeczenii. Istniało wówczas gwałtowne zapotrzebowanie na audyt wojskowy i do tej pracy Maschadow zaprosił Chasuchanowa. Czeczeńska biurokracja była bezwstydnie skorumpowana - podobnie zresztą jak działo się to z biurokratami w Moskwie - i republikański rząd potrzebował człowieka zorientowanego w temacie, zdolnego kontrolować na bieżąco przepływ wojskowych środków, szczególnie tych pochodzących z rosyjskiego skarbca federalnego. Jakaż to nielegalna formacja zbrojna? Z protokołów sądowych: „ - Czy oskarżony uważa działania prezydenta Maschadowa za praworządne? [pytanie ze strony oskarżenia]. 55 - Tak. Nie miałem sposobności wywiedzieć się, że sam Maschadow, jego rząd i ministrowie od bezpieczeństwa zostaną później uznani za nielegalnych. Wiem, że Maschadow był naszym prezydentem. Uznawali go w tej roli rosyjscy przywódcy, odbywano spotkania z jego ministrami, przyznawano środki finansowe, więc nie wiedziałem oczywiście, że wiążę się z nielegalną formacją zbrojną. - Czy do zadań oskarżonego należało kontrolowanie finansów i ogólnie administrowanie Ministerstwem Spraw Wewnętrznych Czeczeńskiej Republiki Iczkerii? - Tak. O wynikach kontroli doniosłem Maschadowowi w czerwcu 1999 r. Wyliczyłem wszystkie pozycje, na które poniesiono wydatki. Informacje te otrzymałem z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Federacji Rosyjskiej. Wszystkie informacje pozyskiwałem za pośrednictwem urzędowych kanałów. Nie miałem powodów, aby przypuszczać, że cokolwiek w tej działalności jest niezgodne z prawem." Praca, jaką wykonywał Chasuchanow przed wojną, rzeczywiście polegała m.in. na kontrolowaniu finansów i administrowaniu, jak również na ustanowieniu systemu pozwalającego przeprowadzać audyt i prowadzić stałą kontrolę zasobów finansowych przydzielonych na utrzymywanie służb bezpieczeństwa w Czeczenii - a więc Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, straży narodowej i prezydenckiej, tudzież szefostwa sztabu wojskowego. W lecie roku 1999 ustalił on, że co prawda znaczne sumy pieniędzy przekazywano za pośrednictwem szefostwa sztabu w celu zakupienia uzbrojenia i mundurów, lecz np. wyrzutnie rakietowe, które Ministerstwo Obrony zamawiało w grozneńskiej Fabryce im. „Czerwonego Młota", były z wojskowego punktu widzenia bezużyteczne. Stanowiło to rażący przypadek sprzeniewierzenia środków finansowych. To samo dotyczyło zakupów mundurów wojskowych. Szyto je w czeczeńskim mieście Gudremes po cenie 60 rubli za sztukę, lecz w towarzyszącej dokumentacji stwierdzano, że zostały one „wyprodukowane w krajach nadbałtyckich" po odpowiednio wyższej cenie. Chasuchanow doniósł o tym wszystkim Maschadowowi, a dyrektor komórki audytu wojskowego natychmiast zaczął mieć kłopoty z prezydenckimi siłami bezpieczeństwa, które były zamieszane w całą tę malwersację. Po przepracowaniu zaledwie tygodnia przez Chasuchanowa w biurze audytu wojskowego Maschadow powołał go na szefa sztabu - po prostu dlatego, że na gwałt potrzebował otoczyć się uczciwymi ludźmi. Było to w końcu lipca 1999 roku. Szef sztabu Chasuchanow rozpoczął swoją pracę sierpniu, na parę dni przed wybuchem drugiej wojny czeczeńskiej, w której odmówił wzięcia udziału. W miarę jak zapoznajemy się z protokołami wyjaśnień składanych w sądzie (przy czym rozprawy toczono przy drzwiach zamkniętych), nie można się oprzeć wrażeniu, że przeprowadzona rozprawa była jednym wielkim oszustwem. Ktoś zadecydował o tym, że Chasuchanow ma zostać skazany na więzienie z powodu bardzo poważnego przestępstwa, ale nikt nie umiał sprecyzować, jakie to było przewinienie. Czy chodziło o io,*że w«roku 1999 Chasuchanow dowiedział się czegoś, co z powrotem zaczęło go nawiedzać w latach 2002-2003? Czy chodziło o tajemnicę tych sprzeniewierzonych środków federalnych? Istnieje podejrzenie, że to właśnie oszustwo było w dużym stopniu przyczyną rozpoczęcia drugiej wojny czeczeńskiej - wojny, która miała zagwarantować, że ślady złoczyńców i przestępców zostaną zatarte na zawsze. Czy jest to powód, dla którego wyższe eszelony rosyjskich sił zbrojnych są w dalszym ciągu nastawione tak mocno przeciwko pokojowym negocjacjom? l] A oto kolejny cytat z aktu oskarżenia: „Chasuchanow był czynnie zaangażowany w działania nielegalnej formacji zbrojnej, przy czym w roku 1999 prowa- 57 dził sprawy związane z jej finansowaniem. Zaprojektował i wdrożył system kontroli środków finansowych, dostarczanych na potrzeby utrzymania formacji, Straży Narodowej, Kwatery Głównej i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych samo-zwańczej „Republiki Iczkerii". Wykazawszy się na tym stanowisku zdolnościami organizacyjnymi i skutecznością, został powołany przez Maschadowa z końcem lipca 1999 r. na stanowisko jego szefa sztabu. Czynnie zaangażowany w działalność wspomnianej wyżej nielegalnej formacji zbrojnej, brał on udział w formułowaniu podstawowych decyzji związanych z przeciwstawianiem się siłom rządu federalnego, środkami takimi jak opór zbrojny, które to siły podejmowały działania mające na celu przywrócenie porządku konstytucyjnego na terytorium Czeczeńskiej Republiki Iczkerii." Tak, byłoby nam do śmiechu, gdybyśmy nie znali ceny, jaką wyegzekwowano od Chasuchanowa za to bezczelne sfałszowanie historii przez siły FSB. Z protokołu rozprawy sądowej: „ - Proszę zorientować Sąd, jakie to okoliczności zmusiły oskarżonego do obecności w Czeczenii w okresie między początkiem operacji zbrojnych a dniem jego aresztowania. - Nie brałem pod uwagę możliwości odwrócenia się plecami do Maschadowa, ponieważ uważałem go za legalnie wybranego prezydenta. Nie mogłem zatrzymać wojny, ale robiłem, co było w mojej mocy. (...) Czasami spełniałem jego żądania. Nie miałem co prawda tężyzny, która by mi pozwoliła przedzierać się przez lasy, ale to, co mogłem robić, robiłem. Widziałem, jak giną ludzie. Wiem, co oznacza „przywracanie konstytucyjnego porządku". Nie będę ukrywał faktu, że cała ta wojna - to ludobójstwo. Nigdy jednak nie wzywałem do popełniania aktów terroru. * - A czy wzywał oskarżony do zabijania oddziałów federalnych? - Żebym mógł do tego wzywać, musiałbym mieć ludzi pod komendą. A nie miałem nikogo. - Czy ktoś z dowódców polowych był bezpośrednim podwładnym oskarżonego? - Nie." Leżą przede mną dokumenty oznaczone klauzulą „Tylko do użytku służbowego". Kiedy ppłk Czerepniew przygotowywał rozprawę, rozesłał do wszystkich lokalnych departamentów FSB w Czeczenii wnioski o przekazanie mu informacji na temat aktów terroru popełnianych w ich okręgach na podstawie „poleceń bojowych wydanych przez szefa sztabu operacyjnego Sił Zbrojnych Czeczeńskiej Republiki Iczkerii - Chasuchanowa". Przypominamy sobie te „polecenia bojowe", podpisywane przez Chasuchanowa podczas przesłuchań na czystych kartach.papieru, na których potem Czerepniew wypisywał, co mu się żywnie podobało. Trudno się więc dziwić, że od wszystkich kierowników lokalnego departamentu napłynęła odpowiedź, że Cha*suchanow nie jest poszukiwany za dokonanie aktów terroru. Odpowiedzi te otrzymał Czerepniew nie od cze-c żeńskich bojowników, lecz od swoich własnych ludzi. Nie zatrzymało to jednak maszyny, której zadaniem było ogłoszenie, wbrew faktom, winy „czołowego członka nielegalnej formacji zbrojnej" - jak nazywano odtąd sprawę Chasu-c lianowa, kiedy już okazało się, że przeżył. Sąd nie zwrócił nawet najmniejszej uwagi na ten plik papierów przeznaczonych „tylko do użytku służbowego", podobnie zresztą jak prokuratura generalna. Proces Sprawa Chasuchanowa toczyła się przy drzwiach zamkniętych, z wielką szybkością - trwała od 14 stycznia do 25 lutego 59 I I 2003 r. - przed Sądem Najwyższym Republiki Osetii Północnej - Alanii; składowi sędziowskiemu przewodniczył Walerij Dżojew. Sąd nie stwierdził niczego nieoczekiwanego. Zarówno jeśli chodzi o fakt, że oskarżony przez sześć miesięcy nie miał dostępu do prawnika, czy też o okoliczność, że adwokat, którego zaproszono, by występował w jego imieniu, został wybrany przez tych samych ludzi, którzy bili jego klienta; to samo w odniesieniu do faktu, że brak było informacji o miejscu pobytu oskarżonego w okresie od 20 do 27 kwietnia i do okoliczności, że był on torturowany. Sąd przyjął co prawda do wiadomości, że oskarżony był poddawany torturom, lecz nie miał na ten temat od siebie nic do powiedzenia. Oto stosowny cytat z wyroku: „Chasuchanow nie przyznał się do winy w trakcie śledztwa, lecz pod wywieraną nań przez oficerów FSB fizyczną i psychiczną presją został zmuszony do podpisania uprzednio przygotowanych protokołów z przesłuchań. - Oskarżony powiedział nam, że były wobec niego stosowane środki przemocy - usłyszał Chasuchanow od sędziego. - Czy może nam oskarżony podać nazwiska osób, które takie środki wobec niego stosowały? - Nie mogę podać takich nazwisk, bo ich nie znam." Sąd przeszedł nad tym szczegółem do porządku - torturujący nie byli uprzejmi się przedstawić swojej ofierze. Zrezygnowano nawet z zamówienia orzeczenia lekarskiego, i to mimo że oskarżony miał w czaszce wgniecenie. Sąd ograniczył się do zapytania dyrektora fabryki drzewnej Teblojewa, czy Chasuchanow przebywał u niego na oddziale szpitalnym. Ten odrzekł: „Tak, był u nas od 3 maja do września 2002 roku, ze złamaną klatką piersiową." Sąd przyjął to spokojnie do wiadomości. Zacytujmy znowu sentencję wyroku: 6o „W trakcie rozprawy sądowej oskarżony Chasuchanow nie przyznał się do winy w związku z popełnionymi przestępstwami. Stwierdził, że uważał za swój obowiązek wykonywanie określonych żądań i misji na rzecz Maschadowa, jako legalnie wybranego prezydenta. Odmówił poczynienia przygotowań do popełnienia aktów terroru lub dostarczenia środków finansowych komendantom polowym. Przyznał jedynie, że uwierzytelniał niektóre rozkazy i polecenia Maschadowa, czyniąc na nich własnoręczną adnotację: dokładna kopia." Czy o to właśnie chodziło? Otóż tak, właśnie o to. Wyrok brzmiał: dwanaście lat odosobnienia w obozie pracy o zaostrzonym rygorze, bez prawa do ubiegania się o ułaskawienie. Ostatnie słowo więźnia brzmiało: „Pragnę stwierdzić, że nie mam zamiaru wyrzec się swoich przekonań. To, co dzieje się w Czeczenii, uważam za rażące pogwałcenie ludzkich praw. Nikt nie wykonuje najmniejszego wysiłku w kierunku wyłapania prawdziwych przestępców. Jeśli obecna sytuacja będzie trwać, o wiele więcej ludzi zasiądzie jeszcze, tak jak ja, na ławie oskarżonych." Zasłona ciemności, za którą przyszło nam spędzić szereg sowieckich dziesięcioleci, i z której próbowaliśmy się wyzwolić, znowu się wokół nas roztacza. Słychać coraz to więcej opowieści o tym, jak to FSB posługuje się torturami w celu sfabrykowania spraw w taki sposób, aby pasowały do jej ideologicznych potrzeb, wikłając w to sądy i prokuratury, które występują wtedy jako wspólnicy w popełnianych przestępstwach. Obecnie jest to raczej reguła niż wyjątek. I nie możemy dalej udawać, że są to przypadki sporadyczne. W następstwie tej sytuacji mamy do czynienia z agonalnym stanem naszej konstytucji, pomimo wszelkich gwarancji mających na celu jej zabezpieczanie, przy czym załatwianie formalności pogrzebowych wzięła na siebie FSB. 6i Kiedy się dowiedziałam, że Chasuchanowa przeniesiono do cieszącego się ponurą sławą więzienia przejściowego na Kras-noj Presni w Moskwie, będącego czymś w rodzaju centrum dystrybucyjnego, z którego osoby już skazane są rozsyłane w konwojach do innych zakątków kraju, zadzwoniłam do moskiewskiego biura Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Ci, którzy tam pracują, to niemal jedyne osoby, które mogą odwiedzać konkretnych więźniów. Skontaktowałam się z nimi, bo wiedziałam, że po torturach, jakie przeszedł, Chasuchanow rzeczywiście bardzo podupadł na zdrowiu. Poprosiłam, żeby odwiedzili go na Krasnej Presni, dostarczyli mu lekarstwa, uprosili władze więzienne o dopilnowanie, aby zapewniono mu leczenie i uzyskali ich zgodę na składanie mu regularnych wizyt. Upłynął tydzień, podczas którego moskiewskie biuro CK rozpatrywało mój apel. Odrzucili go w końcu, mamrocząc coś o „bardzo skomplikowanej" sytuacji.5 Precedens pułkownika Budanowa 25 lipca 2003 roku w północnokaukaskim wojskowym sądzie okręgowym w Rostowie nad Donem zapadł w końcu wyrok na ówczesnego pułkownika armii rosyjskiej, Jurija Budanowa, kombatanta obu wojen czeczeńskich, dwukrotnego kawalera Orderu za Męstwo. Skazano go na dziesięć lat więzienia w obozie pracy o zaostrzonym rygorze, za zbrodnie popełnione w Czeczenii podczas drugiej wojny. Uprowadził on cze-czeńską dziewczynę nazwiskiem Elza Kungajewa, a następnie zamordował ją w wyjątkowo brutalny sposób. Ponadto sąd postanowił pozbawić Budanowa stopnia wojskowego i przyznanych przez państwo nagród. Sprawa Budanowa rozpoczęła się 26 marca 2000 r. - a więc w dniu, w którym Putina wybrano na prezydenta, i ciągnęła się 62 z górą trzy lata, w czasie trwania drugiej wojny czeczeńskiej. Stała się ona próbą dla nas wszystkich - od poziomu Kremla po najmniejsze wioski. Wszyscy próbowaliśmy znaleźć jakiś sens w poczynaniach tych żołnierzy i oficerów, którzy dzień po dniu mordowali, grabili, torturowali i gwałcili w Czeczenii. Czy były to zbiry, zbrodniarze wojenni? Czy może bezkompromisowi bojownicy w globalnej wojnie z międzynarodowym terroryzmem, posługujący się wszelkimi pozostającymi do ich dyspozycji rodzajami broni - ludźmi, których szlachetny cel uświęcał stosowane przez nich środki? Sprawa Budanowa zrobiła się wysoce upolityczniona, stając się prawdziwym symbolem naszych czasów. Wszystko, co się zdarzyło w tamtych latach w Rosji i na świecie, postrzegano przez pryzmat tej właśnie sprawy: zdarzenia z 11 września 2001 r. w Nowym Jorku; wojny w Afganistanie i w Iraku; zmontowanie międzynarodowej koalicji antyterrorystycznej; akty terroru w Rosji; wzięcie zakładników w Moskwie w październiku 202 r.; nie mający końca łańcuszek czeczeńskich kobiet wysadzających się w powietrze; wreszcie - palestynizacja drugiej wojny czeczeńskiej. Ten uderzający, tragiczny przypadek wywiódł na światło dzienne wszystkie nasze trudności. Najważniejsze było to, że zademonstrował on - w taki sposób, że wszyscy mogli to zobaczyć - patologiczne zmiany, jakim podlegał cały rosyjski wymiar sprawiedliwości za czasów Putnia i w wyniku wojny. Reforma systemu prawnego, jaką próbowali wprowadzić w życie demokraci i dla propagowania której Jelcyn uczynił wszystko, co było w jego mocy, załamała się pod ciśnieniem sprawy Budanowa. Przez ponad trzy lata fundowano nam bowiem demonstrację faktu, że w dalszym ciągu nie mamy niezależnego systemu prawnego. Zamiast tego mieliśmy system sądowniczy, który wykonywał wszystko, co tylko polecili mu wykonać politycy. Odkryliśmy ponadto, że większość naszego społeczeństwa nie widziała w tym stanie rzeczy niczego niezwykłe- go. Rosjanin dnia dzisiejszego, z umysłem zatrutym propagandą, powrócił w dużym stopniu do myślenia bolszewickiego. W dniu 25 lipca 2003 r. rodzice Elzy Kungajewej (dziewczyny, w brutalny sposób zaduszonej przez pułkownika), którzy wykazywali się lepszym niż większość zrozumieniem, co się tak naprawdę dzieje, nie zadali sobie nawet trudu, żeby pojawić się w sądzie. Byli pewni, że człowiek, który zamordował ich córkę, zostanie oczyszczony z zarzutów. Stał się jednak cud, a właściwie: zarówno cud, jak i akt odwagi sędziego Władimira Bukrejewa. Ten odważył się ogłosić Budanowa winnym i nadto jeszcze skazać go na bardziej niż symboliczny okres odosobnienia. W ten sposób sędzia Bukrejew sam się ustawił w opozycji do całego rosyjskiego establishmentu wojskowego, który czynnie kibicował Budano-wowi. W Rosji sądy wojskowe podlegają jurysdykcji krajowych sił zbrojnych, których naczelnym dowódcą jest prezydent. Pomimo intensywnych nacisków ze strony Kremla i Ministerstwa Obrony sędzia Bukrejew uznał, że płk Budanow powinien otrzymać wyrok, na jaki zasłużył. W toku procesu jednak sędzia wykazał raz jeszcze, że obecnie - podobnie jak było to w przeszłości - rosyjski wymiar sprawiedliwości jest całkowicie posłuszny politykom. Sprawa Aby rozwiać mity narosłe wokół sprawy Budanowa, pozwolę sobie zacytować fragmenty aktu oskarżenia. Wyjątki te - mimo że napisane suchym, prokuratorskim językiem - zaświadczają o atmosferze drugiej wojny czeczeńskiej w sposób bardziej obrazowy, niż mógłby to uczynić jakikolwiek dziennikarz. Dają nam one pewne wyobrażenie o sytuacji panującej w jednostkach rozlokowanych w tzw. „Strefie Operacji Antyterrorystycznych", gdzie rządy sprawuje wojskowa anarchia. Atmosfera ta była ostateczną przyczyną zbrodni popełnionych przez Jurija Budanowa - niegdyś pułkownika z pułku wojsk 64 pancernych, dowódcę elitarnego pododdziału rosyjskich sił zbrojnych, członka wojskowego establishmentu, absolwenta Akademii Wojskowej, kawalera najwyższych odznaczeń w swoim kraju, przyznanych mu za wyróżniającą się służbę wojskową. Akt oskarżenia przeciwko pułkownikowi Jurijowi Dmi-triewiczowi Budanowowi z jednostki wojskowej 13206 (160. pułk wojsk pancernych), oskarżonemu (...) i podpułkownikowi Iwanowi Iwanowiczowi Fiodorowowi z jednostki wojskowej 13206, oskarżonemu (...). [Początkowo Budanow i Fiodorow - oficer dowodzący pułku i jego zastępca - byli razem oskarżeni o popełnienie zbrodni w dniu 26 marca 2000 r. Ppłk Fiodorow został następnie uniewinniony, gdyż jego ofiara przeżyła i publicznie mu przebaczyła na sali sądowej.] W wyniku wstępnego dochodzenia ustalono, co następuje: Jurij Dmitriewicz Budanow został powołany dn. 31 sierpnia 1998 r. na stanowisko dowódcy jednostki armii 13206 (160. pułk wojsk pancernych). Dnia 31 stycznia 2000 r. przyznano mu wojskowy stopień pułkownika. Iwan Iwanowicz Fiodorow uzyskał rangę podpułkownika w dniu 12 sierpnia 1997 r. 16 września 1999 r. Fiodorowa powołano na stanowisko szefa sztabu i zastępcy dowódcy jednostki armii 13206 (160. pułk wojsk pancernych). 19 września 1999 r. na mocy rozkazu Dowództwa Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej nr 312/00264 Budanow i Fioodorow wyjechali jako członkowie jednostki armii 13206 na służbę do Okręgu Wojskowego Północny Kaukaz, następnie zaś rozlokowano ich w Republice Czeczeńskiej celem włączenia ich w operację antyterrorystyczną. 26 marca 2000 r. jednostkę 13206 tymczasowo rozmieszczono na obrzeżach wioski o nazwie Tangi. (...) Podczas 65 kolacji w kasynie oficerów pułkowych Budanow i Fiodorow raczyli się napojem spirytusowym, świętując urodziny córki tego pierwszego. O siódmej wieczór tego dnia obaj panowie na propozycję Fiodorowa przeszli, w stanie upojenia, wraz z grupą oficerów z pułku, do kompanii wywiadowczej tegoż pułku, dowodzonej przed porucznika R. W. Bagriejewa. [To on, Bagriejew, wybaczył następnie Budanowowi i Fio-dorowowi w obliczu sądu to, co mu zrobili.] Dokonawszy przeglądu stanu ładu i porządku w namiotach (...), Fiodorow zapragnął pokazać Budanowowi, że kompanii wywiadowczej, pod której dowództwo powołano Bagriejewa z polecenia Fiodorowa, można zaufać na polu walki. Zaproponował, aby Budanow sprawdził jej gotowość do działania. Ten najpierw odmówił, jednak Fiodorow na to nastawał. Po kilkukrotnym powtórzeniu przez Fiodorowa tej sugestii Budanow wydał pozwolenie na przetestowanie gotowości bojowej kompanii i przeszedł wraz z grupą oficerów do węzła łączności. Po wydaniu zezwolenia Fiodorow postanowił - nie mówiąc o tym Budanowowi - rozkazać, aby użyto pułkowego uzbrojenia w celu otworzenia ognia w kierunku Tangi. Fiodorow podjął (...) swoją decyzję (...) bez jakiejkolwiek rzeczywistej konieczności, bowiem nie dochodził stamtąd żaden ogień. (...) Realizując swój plan przy rażącym pogwałceniu wymogu sformułowanego w rozkazie Sztabu Głównego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej nr 312/2/0091 z dnia 21 lutego 2000 r., zabraniającego posługiwania się pododdziałami wywiadowczymi bez dogłębnego przygotowania (...), Fiodorow wydał rozkazy zajęcia stanowisk ogniowych. (...) Posłuszny rozkazom porucznik Bagriejew wydał odpowiednie polecenie personelowi kompanii. (...) Pozycje zajęły trzy pojazdy bojowe. Po zakończeniu wybierania celów niektórzy członkowie załóg odmówili wykonania rozkazu Fiodo- 66 rowa otworzenia ognia w kierunku zaludnionej pozycji. W dalszym ciągu przekraczając określony swoją rangą zakres prerogatyw, Fiodorow nalegał, aby otworzyli ogień. Rozzłoszczony odmową podwładnych, zaczął się skarżyć Bagrieje-wowi. W wulgarny sposób zażądał, aby ten nakłonił swych podwładnych do otworzenia ognia. Niezadowolony z działań Bagriejewa, Fiodorow zaczął osobiście kierować działaniem personelu kompanii. (...) Załoga otworzyła ogień (...) i jeden z domów (...) został zniszczony. Po pomyślnym nakłonieniu personelu kompanii do wykonania swego nieprawnie wydanego rozkazu, Fiodorow złapał Bagriejewa za koszulę i w dalszym ciągu zwracał się do niego w wulgarny sposób. Bagriejew nie stawił oporu (...), potem wrócił do namiotu swojego pododdziału. Budanow (...) rozkazał Fiodorowowi, aby ten przerwał ogień i zameldował się u niego. Fiodorow zeznał, że Bagriejew celowo nie wykonał jego rozkazu otworzenia ognia. Bagriejewa wezwano do Budanowa. Ten (...) przez dłuższy czas obrażał go i przynajmniej dwa razy uderzył go pięścią w twarz. Równocześnie Budanow i Fiodorow rozkazali żołnierzom pełniącym służbę wartowniczą, aby związali Bagriejewa i umieścili go (...) w rowie (...). Następnie Budanow złapał Bagriejewa za mundur i rzucił nim o ziemię. Fiodorow kopał Bagriejewa w twarz. Żołnierze będący na służbie związali Bagriejewa, który leżał na ziemi. Następnie Budanow wraz z Fiodorowem w dalszym ciągu kopali Bagriejewa. (...) Po pobiciu go w ten sposób umieszczono Bagriejewa w rowie, gdzie pozostawiono go siedzącego ze związanymi rękami i nogami. W pół godziny po pobiciu Fiodorow powrócił nad rów, wskoczył do niego i przynajmniej dwa razy uderzył Bagriejewa pięścią w twarz. (...) To bicie przerwali mu oficerowie pułku. (...) W kilka minut później pojawił się tam Budanow. Na jego rozkaz wyciągnięto Bagriejewa. Spo- strzegłszy, że ten zdołał rozwiązać sobie więzy, Budanow ponownie rozkazał pełniącym służbę żołnierzom, aby go związali. Po wykonaniu tego rozkazu Budanow i Fiodorow ponownie zaczęli bić Bagriejewa. (...) Bagriejewa ponownie wsadzono do rowu, skutecznie skrępowanego. (...) Fiodorow wskoczył do rowu i uderzył go w prawy łuk brwiowy. (...) Bagriejewa pozostawiono tam (...) do godziny 8:00 dn. 27 marca 2000 r., po czym uwolniono go na rozkaz Budanowa. O godz. 24:00 w dn. 26 marca Budanow, działając bez polecenia przełożonych, postanowił osobiście udać się do Tangi w celu sprawdzenia ewentualnej obecności członków nielegalnej formacji zbrojnej przy ul. Zariecznej 7. Aby dostać się pojazdem do Tangi, Budanow rozkazał podwładnym przygotować transporter opancerzony nr 391. Przed odjazdem on sam i członkowie załogi uzbroili się w standardowej produkcji karabiny szturmowe typu Kałasznikow 74. W tym czasie Budanow poinformował załogę transportera - w osobach sierż. sierż. Grigoriewa, Jegorowa i Li-En-Szu - że ich misją będzie zaaresztowanie pewnej snajperki. (...) Budanow przybył do Tangi przed godz. 1:00. (...) Na jego rozkaz transporter zatrzymał się przed budynkiem przy ul. Zariecznej 7, gdzie mieszkała rodzina Kungajewów. Budanow wkroczył do ich domu wraz z Grigoriewem i Li-En-Szu. W domu znajdowały się Elza Wisajewna Kungajewą (...) wraz z czworgiem młodszego rodzeństwa. Rodziców nie było w domu. Budanow zapytał, gdzie się znajdują, a nie otrzy-mawszy odpowiedzi, w dalszym ciągu przekraczał swoje uprawnienia i z pogwałceniem art. 13 Ustawy Federalnej nr 3 „o walce z terroryzmem" rozkazał Li-En-Szu i Grigoriewowi porwać Elzę Wisąjewnę Kungajewą. W przekonaniu, że działają w sposób prawomocny, Grigoriew i Li-En-Szu porwali Kungajewą, owinęli ją w koc zabrany z domu, wyprowadzili z budynku i umieścili w przedziale szturmowym transportera opancerzonego nr 391. (...) Buda- now zabrał Kungajewą na miejsce odosobnienia w jednostce armii 13206. Na rozkaz Budanowa Grigoriew, Jegorow i Li-En-Szu zabrali Kungajewą - w dalszym ciągu zawinięta w koc - do zaaranżowanego wcześniej oficerskiego lokalu, zajmowanego przez Budanowa, i położyli ją na podłodze. Następnie Budanow rozkazał im, aby pozostali w pobliżu i nikogo nie wpuszczali. Pozostawszy sam na sam z Kungajewą, Budanow zażądał od niej informacji na temat miejsca pobytu jej rodziców, jak też informacji na temat szlaków, którymi bojownicy przemieszczają się przez Tangi. Kiedy odmówiła odpowiedzi, Budanow, który nie miał prawa jej przesłuchiwać, w dalszym ciągu żądał przekazania mu informacji. Ponieważ odmówiła jego żądaniom, Budanow zaczął ją bić, uderzając ją wiele razy pięścią i kopiąc w twarz i w różne części ciała. Kungajewą starała się stawiać opór, odpychając go i próbując uciec z lokalu. Jako że Budanow był przekonany, że Kungajewą jest członkiem nielegalnej formacji zbrojnej i że była zamieszana w śmierć jego podwładnych w styczniu 2000 roku, postanowił ją uśmiercić. W tym celu zerwał z niej odzież, rzucił dziewczynę na połówkę i, chwyciwszy ją z tyłu za szyję, ściskał, (...) dopóki nie nabrał pewności, że nie daje ona już znaku życia. (...) Celowe działanie Budanowa spowodowało (...) uduszenie. (...) Budanow przywołał Grigoriewa, Jegorowa i Li-En-Szu do swej kwatery, po czym rozkazał im usunąć zwłoki i w tajemnicy pochować je z dala od jednostki. Rozkaz Budanowa wykonała załoga transportera opancerzonego nr 391. W tajemnicy przewieźli ciało Kungąjewej i pochowali je na jednej z plantacji leśnych, jak doniósł Budanowowi Grigoriew rankiem dnia 27 marca 2000 r. Oskarżeni Budanow i Fiodorow, przepytywani na okoliczność obecnych zarzutów natury kryminalnej, częściowo przyznali się do winy w zakresie czynów, o których popełnienie 68 69 ich oskarżano. Zmienili zeznania, jakie złożyli na początkowym etapie dochodzenia. Oskarżony: Jurij Dmitriewicz Budanow Przesłuchiwany w charakterze świadka w dniu 27 marca 2000 r., Budanow wyjaśnił, że pojechał do Tangi, (...) odkrył miny w jednym z tamtejszych domów i zatrzymał dwóch Cze-czeńców. (...) Zapewnił on, że nikt nie pobił Bagriejewa. Podczas przeprowadzania kontroli gotowości bojowej kompanii wywiadowczej (...) kompania ta zareagowała w sposób niewłaściwy na rozkaz: „Do ataku!" Wywiązał się konflikt. Ba-griejew obraził Fiodorowa (...), który następnie polecił zaaresztować Bagriejewa. Budanow zaprzeczył, jakoby Fio-dorow wydał rozkaz skierowania ognia na Tangi, a także jakoby na wioskę w ogóle skierowano ogień. Pod koniec przesłuchania Budanow zwrócił się z prośbą o zezwolenie mu na spisanie aktu przyznania się do winy w odniesieniu do pozbawienia przezeń życia kobiety będącej krewną obywateli, którzy byli członkami nielegalnych formacji w Czeczenii. Następnie, w skreślonej własnoręcznie formule przyznania się do winy (...), Budanow przedstawił następujące informacje. Otóż w dniu 26 marca 2000 r. wyjechał on ze wschodnich krańców Tangi w celu wyłuskania bądź schwytania snajperki. (...) Gdy wrócili do jednostki, dziewczynę przyprowadzono do jego kwatery. (...) Wywikłał się konflikt, w którego wyniku rozdarł on bluzkę i biustonosz dziewczyny. Dziewczyna w dalszym ciągu próbowała uciec. (...) Budanow dusił ją. (...) Nie zdjął odzieży z dolnej partii ciała dziewczyny. (...) Budanow przywołał załogę, polecił im zawinąć ciało w koc, odwieźć je na leśną plantację w pobliżu miejsca stacjonowania batalionu czołgów i tam je pogrzebać. W trakcie przesłuchania w dniu 27 marca 2000 r. Budanow zeznał, iż 3 marca tegoż roku dowiedział się ze źródeł operacyjnych, że w Tangi mieszka pewna snajperka, (...) której zdjęcie mu pokazano. Informacji tej udzielił mu mieszkaniec wioski, który miał osobiste rachunki do wyrównania z bojówkarzami. (...) Po zatrzymaniu dziewczyny wrócili oni do pułku. (...) Budanow zaprowadził ją do odległego zakątka swojej kwatery, rzucił ją na polowe łóżko i zaczął ją dusić. (...) Przybył tam oficer dowodzący transportera opancerzonego wraz z łącznościowcem. Dziewczyna leżała w odległym kącie jego kwatery, mając na sobie tylko majtki. (...) Budano-wa wprawiło w szał to, że dziewczyna nie chce zdradzić miejsca pobytu swojej matki. A zgodnie z posiadanymi przez niego informacjami w dniach 15-20 stycznia 2000 r. osoba ta użyła snajperskiego karabinu w wąwozie Argun w celu zabicia 12 żołnierzy i oficerów. Odpowiadając na pytania w dniu 30 marca 2000 r. Budanow częściowo przyznał się do winy. (...) Zmienił on potem swoje zeznania na temat zachowania Kungajewej, mówiąc, że usłyszał od niej, że w końcu tamci wezmą się za niego, oraz że on sam i jego podwładni nie wydostaną się z Czeczenii żywi. Wypowiedziała poza tym obsceniczne uwagi pod adresem jego mamusi i rzuciła się ku drzwiom. Jej ostatnie uwagi wprawiły Budanowa w kompletny szał. (...) Jego pistolet leżał na stoliku przy łóżku. Próbowała go przechwycić. Rzuciwszy ją z powrotem na łóżko, trzymał ją za gardło prawą ręką, lewą przytrzymując jej ramię, aby uniemożliwić jej dosięgnięcie pistoletu. (...) [Te zmiany w treści zeznań Budanowa pojawiały się stopniowo, gdyż Kreml i establishment wojskowy, ochłonąwszy po wstrząsie spowodowanym nieoczekiwaną zuchwałością prokuratury, która pozwoliła sobie na zaaresztowanie odznaczonego medalami pułkownika służby czynnej, naciskały na prowadzących śledztwo urzędników, w wyniku czego ci zaczęli instruować Budanowa, co ten ma mówić, aby zminima- 7° J lizować prawne konsekwencje swego czynu, a być może nawet całkowicie uniknąć odpowiedzialności karnej.] W toku dalszego przesłuchania (...) Budanow złożył dodatkowe, szczegółowe zeznania na temat sposobu, w jaki się dowiedział, że Kungajewowie byli członkami nielegalnej formacji zbrojnej. Informacje na ten temat uzyskał on mianowicie od jednego z Czeczeńców, których Budanow poznał w styczniu-lutym 2000 r. po bojach stoczonych w wąwozie Argun. Czeczen ów przekazał mu zdjęcie, na którym ukazana była Kungajewa trzymająca karabin snajperski Dragunowa. Podczas przesłuchania w dniu 4 stycznia 2000 r. Budanow zeznał, że nie przyznaje się do winy, jeśli chodzi o uprowadzenie Kungajewej. Uważa, że postąpił prawidłowo, mając na względzie informacje operacyjne, w których posiadaniu się znajdował. (...) Zaaresztował ją w celu przekazania jej organom egzekwującym prawo. Nie uczynił tego jednak, bo miał nadzieję, że sam dowie się od zatrzymanej o miejscu pobytu bojowników. (...) Był on także świadom, że gdyby ci ostatni się dowiedzieli o zatrzymaniu Kungajewej, uczyniliby wszystko, aby ją uwolnić. Z tego właśnie powodu postanowił natychmiast powrócić do pułku. (...) Nie zgodził się z twierdzeniem, jakoby był winny zabójstwa dokonanego z premedytacją. (...) Znajdował się wówczas w bardzo rozemocjonowanym stanie; zupełnie nie potrafił wyjaśnić, jak to się w ogóle stało, że ją udusił. Oskarżony: Iwan Iwanowicz Fiodorow Przesłuchiwany w dniu 3 marca 2000 r. w charakterze świadka Fiodorow zeznał, że 26 marca tegoż roku Arzuman-jan [jego towarzysz broni] udał się wraz z Budanowem na inspekcję kompanii wywiadowczej. Po dokonaniu inspekcji przekazał Bagriejewowi doraźny rozkaz: „Zaatakowano stanowisko dowodzenia - zająć pozycje ogniowe!", wskazując zarazem umiejscowienie celu ataku. Wezwał następnie Ba-griejewa, pytając, dlaczego wozy bojowe nie zajęły pozycji ogniowych. Nie mógł sobie przypomnieć, co mu na to odpowiedział Bagriejew. (...) Następnie złapał Bagriejewa za ubranie. [(...) Fiodorow] nie pamiętał, kto wydał rozkaz związania Bagriejewa wraz z unieruchomieniem mu rąk i nóg. (...) Podszedł następnie do Bagriejewa i kilkakrotnie go uderzył. (...) Na jego - Fiodorowa - rozkaz umieszczono następnie Bagriejewa w rowie. On sam wskoczył do rowu, aby wyłuszczyć mu tam dokładnie, co myśli na jego temat. On, Fiodorow, został wyciągnięty z rowu przez Arzuman-jana. Dopiero rankiem następnego dnia dowiedział się, że Bu-danowa zabrano tej nocy do Tangi. (...) W dniu 20 marca 2000 r. lub w okolicach tej daty ujrzał zdjęcie, które miał ze sobą Budanow, przedstawiające kobietę, która - jak ten mu powiedział - była snajperem. Zgodnie z twierdzeniem Budanowa, mieszkała ona w Tangi. (...) Kobieta ta miała, jak się zdawało, najwyżej 30 lat. Dnia 25 marca 2000 r., lub mniej więcej w tym czasie, Budanow pojechał do Tangi i tam pewien Czeczeniec pokazał mu dom, w którym mieszkali bojownicy. (...) Poszkodowany: Wisa Umarowicz Kungajew (...) - agronom z Gospodarstwa Sowietu Urus-Martan, ojciec Elzy Wisajewny Kungajewej Elza była najstarszym dzieckiem w rodzinie. (...) Skromna, spokojna, nie unikała ciężkiej pracy, szczera i uczciwa. Musiała wziąć na swoje barki całość prac domowych, gdyż żona Wisy była chora i nie wolno jej było podejmować wysiłków. Z tego samego powodu na Elzie spoczął obowiązek 73 opiekowania się młodszym rodzeństwem. Cały swój wolny czas spędzała w domu, nigdzie nie wychodząc. Nigdy nie miała chłopaka. W towarzystwie przedstawicieli płci męskiej niespecjalnie umiała się znaleźć. Nie nawiązywała z nimi jakichkolwiek intymnych stosunków. Córka Wisy oczywiście nie była żadną snąjperką! Nie była członkinią jakiejkolwiek formacji zbrojnej. Taka sugestia jest po prostu absurdalna. W dniu 26 marca 2000 r. Wisa poszedł wraz z żoną i dziećmi oddać głos w wyborach. [Jak na ironię - tego właśnie dnia Putin został wybrany na prezydenta.] Byli intensywnie zajęci krzątaniną wokół domu. Żona jego przygotowała się do wyjścia, miała się zobaczyć ze swym bratem Aleksiejem w Urus-Martan. (...) On sam zaś pozostał w domu. Położyli się spać około godziny 9-tej wieczorem, bo nie było prądu. (...) Około wpół do pierwszej w nocy, 27 marca, obudził go warkot pojazdu wojskowego. (...) Wyjrzał przez okno i zobaczył nieznanych sobie ludzi, zbliżających się w kierunku ich domu. Zawołał Elzę, najstarszą córkę, i poprosił, by jak najszybciej pobudziła wszystkie dzieci, pomogła im się ubrać i wyprowadziła je z domu, który -jak jej powiedział - okrążali właśnie żołnierze. On sam, Kungajew, wybiegł z domu po brata, który mieszkał jakieś 20 metrów stamtąd. Brat już biegł mu na spotkanie. (...) Wchodząc do domu, ujrzał pułkownika Budanowa, którego rozpoznał, gdyż jego zdjęcie zamieszczono w gazecie „Krasnaja Zwiezda". Budanow spytał go: „A ty kto?" Adlan [brat Wisy] odpowiedział, że jest bratem właściciela domu. Na to Budanow odezwał się arogancko: „Wynoś się stąd!" Adlan wybiegł z domu i zaczął krzyczeć. Kungajew usłyszał od swoich dzieci, że Budanow rozkazał żołnierzom, by pojmali Elzę. Krzyczała. Zawinąwszy ją w koc, wyprowadzili na zewnątrz. Krewni jego zjawili się natychmiast, biegając po domach i budząc, kogo się da, aby szukali jego córki. Poszedł do sołtysa, dowódcy wojskowego wioski i dowódcy wojskowego obwodu Urus-Martan. O szóstej rano pojechali do miasta szukać jego córki. Wieczorem 27 marca dowiedzieli się, że Elzę zamordowano. Zdaniem Kungajewa, Budanow porwał Elzę, a następnie ją zgwałcił, bo była to piękna dziewczyna. Świadek A. S. Magamajew zeznał, że jest sąsiadem Kun-gajewów. Jest to biedna rodzina. Pracowali głównie w polu. Elzę znał od urodzenia. Nieśmiała była to dziewczyna; nie wiązała się z chłopcami-rówieśnikami. Świadek może stwierdzić z pewnością, że nigdy nie należała do żadnej zbrojnej formacji. W toku śledztwa nie zdołano ujawnić jakichkolwiek dowodów na związki E. W. Kungąjewej z nielegalną formacją zbrojną. Świadek: Iwan Aleksandrowicz Makarszanow, b. szeregowy w jednostce armii 13206 Wieczorem dnia 26 marca 2000 r. oddział służby wartowniczej został wezwany do sytuacji awaryjnej. Na rozkaz oficera dowodzącego pułku członkowie oddziału związali oficera dowodzącego kompanii rozpoznania. Bagriejew - oficer dowodzący tejże kompanii - leżał na ziemi. Budanow i Fiodo-row kopnęli Bagriejewa co najmniej po trzy razy. Wszystko to działo się bardzo szybko. Potem Bagriejewa umieszczono w rowie, w tzw. zindanie. Po pewnym czasie, gdy zrobiło się już ciemno, Makarszanow, usłyszawszy strzały i jęki, wyszedł z namiotu. Widział, że Budanow i Fiodorow byli w rowie, do którego wrzucili Bagriejewa. (Namiot był oddalony o jakieś 15-20 metrów od zin-dana.) Fiodorow uderzał Bagriejewa pięścią w twarz. (...) 74 75 Ktoś inny oświetlił latarką wnętrze namiotu, tak że dokładnie mógł wszystko zobaczyć, potem ktoś wyciągnął Fiodorowa z rowu. Aż do godziny drugiej nad ranem 27 marca Makarszanow przebywał w namiocie Fiodorowa, podtrzymując ogień w piecu. Około pierwszej usłyszał, jak transporter opancerzony podjeżdża pod kwaterę Budanowa. (...) Ujrzał cztery osoby wchodzące do lokalu Budanowa. Jedna z nich niosła coś na barku, coś jakby tubę, której rozmiary odpowiadały w przybliżeniu wielkości ciała ludzkiego. Makarszanow widział długie włosy, które zwisały z jednego końca tuby. (...) Osoba, która niosła tubę, otworzyła drzwi, wniosła ją do środka i położyła na podłodze. W lokalu paliło się światło. W związku z tym Makarszanow mógł zobaczyć, jak Budanow wchodzi do środka. Odległość od miejsca, gdzie się znajdował (w namiocie) do kwatery Budanowa wynosiła około 8-10 metrów. (...) Przez cały czas po przybyciu do swojej kwatery Budanow miał na podorędziu trzech członków załogi swojego transportera. (...) Inni świadkowie Świadek Aleksander Michałowicz Sajfullin zeznał, że służył w jednostce armii 13206 od sierpnia 1999 roku. Począwszy od stycznia 2000 r. jego obowiązki obejmowały pracę w charakterze palacza w kwaterze Budanowa. W dniu 27 marca, w okolicach godziny 5:00-5:15, wszedł on do kwatery dowódcy. (...) Budanow leżał na połówce po prawej stronie, lecz nie tak jak zwykle, na tej dalszej. Leżący na podłodze chodnik był wzruszony i pomięty, (...) ujrzał on też, że łóżko Budanowa nie było pościelone. On sam spał. Około siódmej rano wszedł do kwatery i nalał dowódcy wiadro wody, żeby ten mógł się umyć. Dowódca nakazał mu oczyścić kwaterę i -wskazując głową na łóżko - rozkazał mu zmienić koc i całą pościel. Sajfullin zabrał się więc do sprzątania i zauważył, że koc jest wilgotny. (...) Budanow dał mu godzinę na wyczyszczenie pomieszczenia od góry do dołu. Kiedy wynosił pościel z tej odleglejszej pryczy w kwaterze Budanowa, lewy róg prześcieradła był mokry. Świadek Walerij Wasiliewicz Gierasimow zeznał, że w okresie od 5 marca do 20 kwietnia był p.o. oficera dowodzącego Zachodniej Grupy Oddziałów. Rankiem dnia 27 marca dowiedział się od komendanta Uras-Martan, że z Tangi porwano w nocy dziewczynę i że podejrzewano, iż odpowiadają za to żołnierze. Porozumiał się z oficerami dowodzącymi trzech pułków, w tym z Budanowem ze 160. pułku pancernego, i rozkazał, aby oddano dziewczynę w ciągu pół godziny. Sam wraz z generałem Aleksandrem Iwanowiczem Werbic-kim pojechał najpierw do 245. pułku, następnie zaś - do 160. pułku. W tym ostatnim spotkał się osobiście z Budanowem, który zamejdował, że wszystko jest w porządku i że nie mógł się niczego dowiedzieć o dziewczynie. Razem z Werbickim pojechał [Gierasimow] do Tangi, gdzie w tej chwili była zgromadzona pewna liczba mieszkańców wioski. Z wyjaśnień ojca dziewczyny wynikało, że jakiś pułkownik wjechał nocą do wioski, z żołnierzami, transporterem opancerzonym, zawinął dziewczynę w koc i wyniósł z domu. Ten pułkownik był im znany: był on oficerem dowodzącym pułku pancernego. W pierwszej chwili [Gierasimow] i Werbicki nie uwierzyli w tę wersję. Znów pojechali do pułku. Budanowa nie sposób było znaleźć. Gierasimow zarządził, że Budanowa należy zatrzymać. [W rosyjskich siłach zbrojnych obowiązuje zasada, że członkowie personelu pełniącego służbę mogą być aresztowani jedynie za zgodą swoich oficerów przełożonych. W przypadku Budanowa taki status miał jedynie gen. Gierasimow. 77 Jesteśmy zatem wdzięczni panu generałowi za to, że w ogóle pojawiła się sprawa Budanowa! Większość oficerów bowiem dowodzących w Czeczenii nie daje urzędowi prokuratorskiemu pozwolenia na aresztowanie swoich podwładnych, którzy popełnili zbrodnie wojenne; bronią ich, jak tylko mogą. W sytuacji panującej w Strefie Operacji Antyterrorystycznych czyn gen. Gierasimowa musi być uznany za bardzo odważny. Zdecydowanie mógł kosztować go karierę. Nie stało się tak, gdyż sprawa stała się głośna. Gierasimowa powołano na stanowisko dowódcy 58. armii, co stanowiło znaczący awans.] Po aresztowaniu Budanowa przewieziono do Hankali [głównej bazy wojskowej w Czeczenii.] Tego samego wieczoru kierowca transportera, który zawiózł wówczas Budanowa do wioski, przyznał, że nocą 27 marca przywieźli do siebie dziewczynę i zawlekli ją do kwatery Budanowa. W jakieś dwie godziny później wezwał ich on do siebie. Dziewczyna nie żyła. Budanow rozkazał im zabrać ciało i je pochować. Rankiem 28 marca zwłoki ekshumowano, przekazano do Batalionu Medyczno-Sanitarnego, poddano oględzinom lekarskim, obmyto i zwrócono rodzicom. Przepytywany w charakterze świadka Igor Władimirowicz Grigoriew oświadczył, że w dniu 27 marca 2000 r., po ich powrocie do jednostki, Budanow polecił im wnieść owiniętą w koc dziewczynę do swojej kwatery, oni sami zaś mieli stać na warcie. (...) Budanow pozostał w kwaterze razem z dziewczyną. W jakieś dziesięć minut po opuszczeniu przez nich kwatery dały się słyszeć ze środka kobiece krzyki, był też słyszalny głos Budanowa. Następnie słychać było dochodzące z lokalu dźwięki muzyki. Krzyki kobiety, dochodzące z tego samego miejsca, były słyszalne jeszcze przez jakiś czas. Budanow przebywał wraz z dziewczyną w swojej kwaterze przez półtorej do dwóch godzin. Mniej więcej w dwie godziny później Budanow wezwał wszystkich trzech do swojej kwatery, gdzie kobieta, którą przyprowadzili, leżała naga na łóżku. Twarz jej była koloru sinawego. Koc, w który była zawinięta, leżał rozłożony na podłodze. Jej ubranie leżało na nim, na stercie. Budanow rozkazał im wynieść dziewczynę i tajemnie ją pochować. (...) Owinąwszy ciało w koc, wywieźli dziewczynę transporterem opancerzonym nr 391 i pochowali zwłoki. Grigoriew zdał na ten temat sprawę Budanowowi rankiem 27 marca. Podczas przesłuchania w dniu 17 października 2000 r. Grigoriew opowiadał, jak to w dziesięć-dwadzieścia minut po opuszczeniu swojej kwatery Budanow zaczął krzyczeć. Co dokładnie krzyczał - Grigoriew nie słyszał. Dało się też słyszeć wiele krzyków dziewczyny, wskazujących na przestrach. Kiedy na wezwanie Budanowa weszli do jego kwatery, ujrzeli dziewczynę leżącą nago na połówce, nie dającą znaku życia. (...) Miała siniaki na szyi, jakby ją duszono. Wskazując na nią, Budanow powiedział z dziwnym wyrazem twarzy: „Masz za swoje, suko! To za Razmachnina i za chłopców, którzy zginęli na tamtym wzgórzu!" Badanie ciała Kungajewej ujawniło: (...) obrażenia (...) na (...) szyi,*(...) twarzy, (...) posiniaczenia na prawym obszarze podoczodołowym, na wewnętrznej powierzchni prawego uda, krwotoczny wyciek z (...) ust i (...) na szczęce górnej po lewej stronie. Zwłoki były pozbawione odzienia. (...) W toku lekarskich oględzin zwłok (...) ustalono, że ujawnione na szyi obrażenia zostały spowodowane przed zgonem, (...) przy czym przyczyną śmierci było wywieranie nacisku na szyję przez tępy przedmiot. Posiniaczenia na twarzy Kungajewej i na jej lewym udzie, jak i krwotok z (...) ust, a także obrażenie okolicy prawego oka, były wynikiem działania tępego przedmiotu (lub przedmiotów). (...) Obrażenia zostały spowodowane zadaniem ciosu. Obrażenia, o których mowa, powstały przed zgonem. (...) 79 J Przesłuchiwany w charakterze świadka kapitan Aleksiej Wiktorowicz Simuchin, śledczy z prokuratury wojskowej, zeznał, że w dniu 27 marca 2000 r. otrzymał rozkaz sprowadzenia Budanowa na pas startowy jednostki armii 13206 w celu przetransportowania go następnie do Hankali. Podczas lotu Budanow był bardzo podniecony, wypytywał, jak powinien się zachowywać, co powinien mówić i co robić. Rankiem 28 marca, jako członek zespołu śledczego, Simuchin wyjechał w celu zlokalizowania zwłok Kungajewej. (...) Pragnął on zauważyć, że miejsce pochówku zostało bardzo starannie zakamuflowane, przykryte torfem. (...) Ciało znajdowało się w pozycji półsiedzącej - „embrionalnej", i było całkowicie obnażone. Poszkodowany: porucznik Roman Witaliewicz Bagriejew, (...) zastępca szefa sztabu batalionu pancernego jednostki armii 13026 W okresie od dnia 1 października 1999 roku, jako członek 160. pułku, Bagriejew brał udział w operacji antyterrorystycznej. Nie miał żadnych porachunków do wyrównania ani z Bu-danowem, ani z Fiodorowem. 20 marca 2000 r. kompania wywiadowcza przemieściła się z (...) miejscowości Komsomolskoje do (...) wioski Tangi. Postanowiono przeprowadzić konkurs wśród pododdziałów pułku, który miał wyłonić jednostkę odznaczającą się największą karnością i zdyscyplinowaniem. Jak się okazało, prym w tej dziedzinie wiódł pluton przeciwlotniczy. Fiodorow nie zgodził się z tym wynikiem i wszystkich zapewniał, że bardziej się odznaczyła kompania rozpoznania. (...) Aby zaś przekonać o tym Budanowa, (...) Fiodorow nalegał na przeprowadzenie inspekcji miejsca stacjonowania kompanii. Po godzinie 18-tej Budanow, Fiodorow, Siliwaniec i Arzu-manjan przybyli na rzeczone miejsce. Budanow był w stanie upojenia, lecz był całkowicie władny panować nad sobą. Fiodorow był bardzo pijany, mowę miał niewyraźną, niepewnie stał na nogach. Fiodorow próbował przekonać Budanowa, aby sprawdził gotowość bojową kompanii. Ten odmówił trzykrotnie lub nawet więcej razy, lecz Fiodorow nie ustawał w nakłanianiu go do tego. Wreszcie Budanow przystał na nagabywania Fiodorowa, wydając komendę: „Zająć stanowiska ogniowe. Przygotować się do walki!" Bagriejew natychmiast pobiegł ku okopom kompanii. Fiodorow biegł za nim. Wozy zajęły stanowiska strzeleckie. Budanow był w węźle łączności. Wiedział, że każdy pojazd jest zawsze wyposażony w gotowy do odpalenia odłamkowy pocisk burzący, spoczywający na tacy odsyłacza pocisku. W tamtej chwili - poza rozkazem Fiodorowa - nie było żadnych podstaw do otworzenia ognia w kierunku wioski. Po zajęciu pozycji przez załogi strzeleckie pojazdów wydał on żołnierzom rozkaz rozładowania pocisków odłamkowych,, załadowania ładunków kumulacyjnych i otworzenia ognia w kierunku wioskowych domostw. Pocisk taki, wystrzelony w górę, ulega samozniszczeniu, jeśli nie natrafi na przeszkodę. Tymczasem pocisk odłamkowy nie ma takiego mechanizmu samozniszczenia... Pojazd nr 380 wystrzelił raz ponad dachami domów wioski. Widział to Fiodorow, który poskoczył ku następnemu transporterowi opancerzonemu i nakazał ładowniczemu strzelać w kierunku wioski. Niezadowolony z działań Bagriejewa Fiodorow złapał go za ubranie i zelżył go, używając nieprzyzwoitych słów. Następnie Bagriejewa wezwał do siebie Budanow. Gdy przybył do węzła łączności, i Budanow i Fiodorow byli tam już; pobili go. Jak wykazała kontrola, na południowy zachód od siedziby sztabu jednostki armii 13206, w odległości 25 metrów od pułkowego stanowiska dowodzenia, znajdował się rów, nad którym umieszczono trzy deski. Rów ten stanowił wykopaną 8o 8i w ziemi jamę, długą na 2,4 metra, o szerokości 1,6 m i głębokości 1,3 m. Ściany rowu były wyłożone cegłami, spód zaś był ubity z ziemi. [Materiały ze śledztwa, z którymi Państwo właśnie się zapoznają, zawierają pierwszy opis tzw. zindana, jaki można znaleźć w rosyjskich dokumentach prawniczych. Te specjalne rowy do tortur wprowadzono na szeroką skalę podczas drugiej wojny czeczeńskiej. Można je napotkać niemal w każdej jednostce wojskowej w Czeczenii. Służą one ogólnie do przetrzymywania aresztowanych Czeczeńców, jak i rosyjskich szeregowców, którzy popadli w niełaskę przełożonych. Raczej rzadko się zdarza, żeby w takim rowie wylądował młodszy oficer.] Świadek - szeregowy Dmitrij Igoriewicz Pachomow -zeznał, że w dniu 26 marca 2000 roku około godziny 20-tej Fiodorow wrzasnął na Bagriejewa: „Już ja cię nauczę wykonywać moje rozkazy, szczeniaku!" Bagriejew został zasypany obelgami. (...) Fiodorow wydał rozkaz, aby go związać i umieścić w dole. Były i wcześniej okazje, gdy oddziałom zdarzało się wiązać pijanych żołnierzy kontraktowych przed wsadzeniem ich do dołu, ale zrobić coś takiego oficerowi dowodzącemu kompanii rozpoznania wojskowego było rzeczą niesłychaną. Mniej więcej w godzinę później Budanow ponownie zaalarmował oddział w związku z niebezpieczeństwem. Kiedy zjawili się na miejscu, Bagriejew leżał na ziemi. Budanow i Fiodorow raz jeszcze go skopali. Potem, na rozkaz Budano-wa, Bagriejewa ponownie związano i umieszczono w rowie. Następnie Fiodorow wskoczył do środka i zaczął okładać Bagriejewa ciosami. Ten krzyczał i jęczał. (...) Siliwaniec wskoczył do dołu i pomógł Fiodorowowi się wydostać. Około godziny drugiej nad ranem przebywający w swym namiocie Pachomow usłyszał ogień z karabinu. Jak się potem dowiedział, to Susłow strzelał, by Fiodorow się opamiętał. Ten bowiem znowu próbował się dobrać do Bagriejewa." Budanowowi i Fiodorowowi przedstawiono zarzuty. Natomiast sprawę karną przeciwko Grigoriewowi, Li-En-Szu i Je-gorowowi zamknięto ze względu na amnestię. W myśl wniosku, jaki sformułowali specjaliści z Międzyresortowej Stałej Rady ds. Psychologii i Psychiatrii Sądowej, w chwili popełniania czynu, o jaki go oskarżano, płk Budanow nie znajdował się - w odniesieniu do Bagriejewa - w przejściowym patologicznym stanie dysfunkcji, czy też w stanie niezdolności typu patologicznego bądź fizjologicznego. W chwili morderstwa dokonanego na Kungajewej znajdował się on w przejściowym, wywołanym sytuacyjnie stanie psy-choemocjonalnym, nie będąc w pełni świadomym charakteru ani znaczenia swoich czynów, bądź też zdolnym do posłużenia się swoją wolną wolą w celu ich kontrolowania. Rozprawa Sprawa Budańowa .przeniosła się następnie na salę sądową. Było to w lecie 2001 roku. Pierwszym sędzią był pułkownik Wiktor Kostin z Sądu Wojskowego dla Okręgu Północny Kaukaz, z siedzibą w Rostowie nad Donem - w tym samym miejscu, gdzie znajduje się siedziba sztabu głównego Okręgu Wojskowego Północny Kaukaz, który, jak mówi rosyjska ludność, „prowadzi wojnę w Czeczenii". Wpływ wojska na każdy aspekt życia w Rostowie nad Donem jest ogromny. Tu znajduje się główny szpital wojskowy, przez który przeszło wielu żołnierzy okaleczonych lub rannych w Czeczenii; miasto jest też domem dla rodzin wielu oficerów, których oddelegowano do Czeczenii. W jakimś sensie jest to miasto na linii frontu, która to okoliczność odegrała znaczną rolę w przebiegu procesu Bu-danowa. Pikiety i demonstracje poparcia dla Budańowa, organi- 83 zowane pod salą sądową, uzupełniły toczącą się rozprawę o formułowane na bieżąco komentarze - z hasłami w rodzaju: „Rosja na ławie oskarżonych!" czy „Wolność dla bohatera Rosji!" Pierwsza faza przesłuchań ciągnęła się przez ponad rok, od lata roku 2001 do października 2002. Celem postępowania nie było, jak się zdawało, ustalenie winy Budanowa (lub jej braku), lecz było nim oczyszczenie go ze wszystkich grzechów i zbrodni. W trakcie przesłuchań sędzia Kostin okazywał ewidentną stronniczość na korzyść Budanowa, odrzucając wszelkie oświadczenia składane w imieniu Kungajewów i odmawiając dopuszczenia do rozprawy jakichkolwiek świadków, którzy mogliby wypowiedzieć się przeciwko oskarżonemu. Odmówił nawet przepytania generałów Gierasimowa i Werbickiego, uzasadniając to okolicznością uprzedniego zezwolenia przez nich na aresztowanie pułkownika-mordercy. W trakcie całego procesu również prokurator pozostawał otwarcie po stronie oskarżonego, przemawiając w rezultacie jako jego obrońca, mimo że powinnością jego było występowanie w imieniu ofiar. Atmosfera na sali rozpraw znalazła odzwierciedlenie w sytuacji panującej na zewnątrz. Opinia publiczna była generalnie po stronie Budanowa. Pod gmachem sądu odbywały się mityngi z czerwonymi, komunistycznymi flagami; były też kwiaty dla Budanowa, gdy wprowadzano go do budynku. Do manifestujących przyłączyła się starszyzna Ministerstwa Obrony -ustami ministra Siergieja Iwanowa, którego publiczne wypowiedzi zmierzały do stwierdzenia, że Budanow „w sposób oczywisty nie jest winny" zarzucanych mu czynów. Ideologiczna podstawa ułaskawienia Budanowa była taka, że choć popełnił on zbrodnię, to była to zbrodnia, którą miał on prawo popełnić. Sposób, w jaki potraktował on Elzę Kungaje-wą, był uzasadniony tak, że Budanow powziął zemstę na wrogu w czasie wojny, w przekonaniu, że dziewczyna była snajperem odpowiedzialnym za śmierć oficerów. 84 Kungajewowie od początku mieli duże problemy z prawnikami. Była to rodzina bardzo biedna, wielodzietna; pracy nie mieli; po tragicznej śmierci córki zmuszeni byli przenieść się do namiotu w obozie dla uchodźców w sąsiedniej Republice Inguszetii. Obawiali się retorsji ze strony wojska za skierowanie sprawy do sądu (straszono ich zresztą niejeden raz). Skutkiem tego pozostali bez obsługi prawnej. Wtedy w sukurs przyszedł im moskiewski Ośrodek Praw Obywatelskich „Memoriał", mający swój oddział w Rostowie nad Donem, który znalazł im prawników i przez dłuższy czas pokrywał koszty. Pierwszym prawnikiem, którego zaangażowano w sprawę, był Abdullah Chamzajew, starszy wiekiem Czeczeniec, który mieszkał przez szereg lat w Moskwie, i był poza tym dalekim krewnym Kungajewów. Trzeba powiedzieć, że jego wysiłki nie odniosły skutku -już raczej przeciwnie. Nie była to zresztą jego wina.6 Stało się tak, gdyż społeczeństwo nasze robi się w coraz to większym stopniu rasistowskie. Nie ufa ono ludziom z Kaukazu, nie mówiąc już o Czeczencach. Konferencje prasowe, jakie Chamzajew zwołał w Moskwie celem uzmysłowienia ich uczestnikom, jak to trudno jest posunąć sprawy naprzód w sostowskim sądzie wojskowym, nie wywołały żadnego skutku. Dziennikarze nie wierzyli jego słowom, a w związku z tym nie zainicjowano żadnej publicznej kampanii w obronie Kungajewów. A to oczywiście było ich jedyną nadzieją na poczynienie jakichkolwiek postępów w sprawie. „Memoriał" zaprosił młodego prawnika z Moskwy, Stanisława Markiełowa, aby udzielił wsparcia Chamzajewowi. Markiełow był członkiem tego samego Międzyrepublikańskie-go Kolegium Prawniczego, do którego należeli adwokac Budanowa. Główne sprawy, w jakich bronił przedtem Markiełow i które przyciągnęły uwagę „Memoriału", były pierwszymi procesami w Rosji z udziałem oskarżeń o terroryzm i ekstremizm polityczny, a więc: o wysadzenie w powietrze pomników cara Mikołaja II w okolicach Moskwy; o usiłowanie wysadzenia 85 1 pomnika Piotra Wielkiego; a także - o zamordowanie przez skinheadów obywateli rosyjskich pochodzenia afgańskiego. Mecenas Markiełow był narodowości rosyjskiej, co w tym czasie miało znaczenie zasadnicze. „Memoriał" dokonał dobrego wyboru, gdyż potem to właśnie jego energia, wybór taktyki i zdolność komunikowania ze środkami przekazu miała ześrodkować na tym procesie znaczną uwagę - głównie ze strony dziennikarzy pracujących w Moskwie, zarówno krajowych, jak i zagranicznych. Oto, co sam Markiełow ma do powiedzenia na temat tego, co ujrzał w sądzie zaraz po podjęciu przez siebie sprawy. W tamtym czasie rozprawa odbywała się już przy drzwiach zamkniętych i dziennikarze mieli zakaz wstępu na salę sądową: „— Sądowi było niesłychanie spieszno. Sędziowie nie chcieli wchodzić w szczegóły żadnego z naszych wniosków i odrzucali wszystko, cokolwiek mogłoby zostać zinterpretowane na niekorzyść Budanowa. (...) Wszystkie nasze pisemne wnioski w sprawie np. powołania świadka, wezwania ekspertów, przeprowadzenia niezależnych badań - były odrzucane. Miałem wrażenie, że sędzia Kostin nawet się z nimi nie zapoznawał. (...) - Ale dlaczego było tak dużo tych wniosków? - zapytałam. - To jasne, że prowokował pan sąd, zasypując go takimi ilościami spraw. Czy było to rozsądne podejście do rzeczy? - Powód tego był prosty: sąd pozwalał na łamanie prawa, raz za razem. Naszym zaś obowiązkiem jako prawników było przeciwstawianie się temu. (...) Kim były wszystkie te osoby, które chcieliśmy, aby zostały zaproszone do sądu (...)? I dlaczego wokół co najmniej dwóch z tych osób wywikłała się taka wściekła walka (...)? Pozwoli pani, że przypomnę jej o okolicznościach sprawy. W przededniu popełnienia zbrodni (...) Budanow wraz z innymi oficerami (...) zatrzymali dwóch Czeczeńców, (...) z których jeden przypuszczalnie 86 wskazał dom, w którym - jak utrzymywał Budanow - mieszkała rodzina wspierająca terrorystów, albo wręcz sami jej członkowie byli terrorystami. Nazwiska informatorów podano w materiałach sprawy. (...) My, jako obrona, podjęliśmy próbę ustalenia, kim byli owi ludzie, którzy wprowadzili Budanowa w błąd, wskazując mu dom Kungajewów. (...) Chcieliśmy, aby ludzie ci pojawili się w sądzie i wyjaśnili, dlaczego tak postąpili. (...) Jak ustaliliśmy, jeden z tych „informatorów" był osobą głuchoniemą, a zatem był on fizycznie niezdolny usłyszeć pytania Budanowa o to, kim była owa (...) snąjperka. Podobnie był on fizycznie niewładny udzielić odpowiedzi na takie pytanie. (...) - A drugi informator? - Tego namierzyć było jeszcze łatwiej. Wyszło na jaw, że 26 marca, po spotkaniu z Budanowem, ten drugi informator i pułkownik - oczywiście czystym przypadkiem - zostali sfotografowani razem przez korespondentów gazety Minister-stwa.Obrony „Krasnaja Zwiezda". Tak się jakoś złożyło, że w tym dniu korespondenci pracowali w wiosce Tangi-Czu, i jedenaście zdjęć z tej wioski [weszło] w skład materiału do-wodowego. (...) Oenaczało [to], że osobnika tego można było zidentyfikować na podstawie jego zdjęć, i mógł on następnie potwierdzić sądowi, że feralnego wieczoru Budanow pojechał do Tangi-Czu schwytać terrorystów. (...) Ale tutaj znowu napotkaliśmy na nieporozumienia i niekonsekwencje. Przyjrzeliśmy się fotografiom dokładnie (...), tylko po to, by stwierdzić, że zrobiono je 25, nie zaś 26 marca. (...) Przypomina sobie Pani zapewne, że to prawdopodobnie 26 marca informatorzy powiedzieli Budanowowi o „snajperkach", on natomiast, spragniony zemsty za swych zabitych towarzyszy, (...) ledwie mógł nad sobą zapanować. (...) Gdyby jednak miało się okazać, że informatorzy powiedzieli wszystko Budanowowi w dniu 25 marca - to o jakich my tu w ogóle mówimy spontanicznych reakcjach, o jakich uczuciach, które całkowicie owładnęły pułkownikiem i uzasadniały jego zachowanie? Pojawili się także świadkowie, którzy zaświadczyli, że zarówno 25, jak i do południa 26 marca, kiedy to oficerowie z pułku rozpoczęli popijawę, którą Bu-danow zorganizował dla uczczenia urodzin swojej córeczki, pułkownik zachowywał się spokojnie, nie zdradzając jakichkolwiek zamiarów wyprawienia się w teren celem dokonania zemsty na jakiejś snajperce. - Ale bądźmy obiektywni: ktoś pomylił daty. Takie rzeczy się zdarzają. Trwa przecież wojna! - Jest inaczej: niekonsekwencje pojawiają się na każdym etapie sprawy Budanowa. (...) Nawet dla laika - a cóż dopiero dla prawnika! - te nieścisłości wskazują jednoznacznie, że sąd absolutnie powinien był powołać [drugiego] informatora. (...) Poza tym - czy Budanow poszedł odnaleźć snajperkę, czy może rozglądał się za piękną panienką? (...) Jeśli tak, to wówczas cała ta idea, że to był bohater, (...) cała ta ideologia kompletnie mija się z prawdą. Nic dobrego nie przychodzi nam z tego, że opinia psychiatryczna opiera wszystkie swoje wnioski na jego „bohaterstwie" i „mściwych uczuciach wobec snajperki". Tym bardziej że istnieją w aktach charakterystyczne odniesienia do wielu wcześniejszych „kobiet pana pułkownika". „Pan dowódca znów przyprowadził kobietę" - tak brzmi cytat z zeznania jednego z żołnierzy, uzyskanego we wstępnym śledztwie. - A co się działo potem? - Sąd ogłosił, że (...) nie jest agencją detektywistyczną i że nie ma powinności udać się na poszukiwania tej osoby. Naturalnie do roboty zabrali się prawnicy i w końcu sami go znaleźli. Był to, jak się okazało, niejaki Ramzan Sembiew, skazaniec odbywający wyrok za porwanie w obozie pracy o zaostrzonym rygorze, w Dagestanie. Co jednak gra tutaj rolę, to nie osobowość informatora, ani fakt, że ludzie wspomagający Budanowa popełniali takie ohydne zbrodnie. To, że 88 odnaleźliśmy Sembiewa w obozie pracy o zaostrzonym rygorze w Dagestanie, oznaczało, że nie powinno było być jakichkolwiek trudności z przywiedzeniem go przed oblicze sądu celem przesłuchania go przez zadawanie krzyżowych pytań. Standardowa praktyka rosyjskich spraw karnych obejmuje rejestrowanie osób wysyłanych do miejsc odosobnienia w bazie danych, do której dostęp mają sądy. Aby jeszcze bardziej ułatwić sędziemu zadanie, powiedzieliśmy mu, gdzie dokładnie można znaleźć Sembiewa. (Było to opodal Rostowa nad Donem.) Ale i na to sąd odpowiedział: „Nie, ten człowiek nie jest nam potrzebny. On sądowi nie może przekazać niczego, co miałoby jakieś znaczenie." I jakby tego było mało - prokurator Nazarow (...) wygłosił mowę, [w której stwierdził, że] ponieważ świadek jest przestępcą, nie powie nam prawdy, dlatego nie ma sensu „ciąganie go tutaj". Byłem zdumiony. Prokurator jakoś nie widział różnicy w tym, że o ile Sembiew występował jako przestępca w swojej własnej sprawie, to tutaj rniał być świadkiem. - I co się działo dalej? - Podejście sądu do sprawy miało charakter ideologiczny. Kreml wywierał naciski na oczyszczenie Budanowa z jego przewin. Nie liczyło się ani nie przystawało do sprawy nic, co by przemawiało na niekorzyść oskarżonego. Prokuratura postanowiła zachowywać się (...) niezgodnie ze swoją określoną konstytucyjnie rolą (...). W trakcie przemowy Nazarowa przed sądem wyszło na jaw szereg innych, nie dających się wyjaśnić rzeczy. Zostało np. powiedziane, że pewien prokurator w Dagestanie widział Sembiewa w obozie pracy, już po złożeniu przez nas wniosku, i miał go zapytać, czy ten znał Budanowa. Sembiew miał rzekomo zaprzeczyć, mówiąc, że po raz pierwszy zobaczył go w telewizji. - Czy tę rozmowę przekazano sądowi w formie urzędowego dokumentu? 89 A - Oczywiście, że nie. (...) - Czy miałabym rację twierdząc, że wojskowy sąd okręgowy uczynił wszystko, co w jego mocy, aby nie dopuścić do powstania dokładnego obrazu, jaki się rysował na podstawie przestępstw popełnionych w ramach sprawy Budanowa? To znaczy - czy jest tak, że sąd zrobił wszystko, co było dokładnym przeciwieństwem jego obowiązków określonych w konstytucji i w obowiązującym ustawodawstwie? - Tak, bezsprzecznie, ma pani rację. Pozwolę sobie przytoczyć jeszcze jeden przykład, pokazujący działanie sądu, które miało na celu przeciwdziałanie ujawnieniu prawdy. Jednym z obiektów (...) w toku postępowania (...) była fotografia, jaką Budanow przypuszczalnie przechowywał przez długi czas, przedstawiająca Elzę Kungajewą z matką, obie trzymające karabiny. Budanow mówił, że zdjęcie otrzymał od Jachia-jewa, szefa administracji miasta Duba-Jurt; miało mu pomóc w znalezieniu kobiety, która zastrzeliła oficerów z pułku Budanowa podczas walk w wąwozie Argun. Wioska Duba-Jurt jest położona u wejścia do wąwozu i znalazła się ona w centrum zażartych walk w lutym 2000 roku, w których brał udział pułk Budanowa. Zdjęcia tego - na którego podstawie psychiatrzy sądowi oparli swoje wnioski -(...) nie można było odnaleźć w aktach sprawy. I nadal nie można. Oznacza to przede wszystkim, że eksperci kłamali. (...) Po drugie - oznacza, że ten podstawowy dowód (...) nigdy nie istniał. Wszystko, co miało doprowadzić do wybielenia Budanowa, zostało przeprowadzone za pomocą tego właśnie zdjęcia. (...) - No dobrze, ale nawet jeśli tego zdjęcia brakuje w aktach sprawy, to w dalszym ciągu mamy ważnego świadka w osobie Jachiajewa. Mógł on przypuszczalnie zostać poddany przesłuchaniu w formie pytań krzyżowych. - I byłby, gdyby ten sąd postępował zgodnie z normalną procedurą, mającą na celu ustalenie prawdy i określenie winy każdej ze stron. W Rosji mamy jednak odmienny rodzaj są- dów. Są to sądy ideologiczne, chroniące interesy zbrodniarzy wojennych; sądzą one w ten sposób, że jest to tożsame z ochroną interesów państwa. Tak że również w tym wypadku sędzia Kostin powiedział: „Nie, Jachiajew nie jest nam potrzebny. Nie powie nam nic ważnego." (...) Znaleźliśmy tego Jachiajewa. Bezwzględnie chciał się udać do sądu, ale do tego potrzebne mu było zezwolenie na przekroczenie punktów kontroli granicznej w Czeczenii. Sąd odmówił wydania takiego zezwolenia. - A w jaki sposób sędzia Kostin uzasadnił odmowę przesłuchania generała Gierasimowa? -(...) Sędzia nie był zainteresowany wysłuchaniem świadectwa generała, choć ten mógłby na przykład opisać stan umysłu pułkownika rankiem następnego dnia po dokonaniu zbrodni; był to temat, wokół którego narosło sporo sprzecznych materiałów i świadectw. (...) Czy Budanow miał wtedy kaca? (...) W śledztwie wstępnym świadkowie mówili dużo o jegp upojeniu alkoholowym. (...) Czy znajdował się -jak chcieli tego autorzy pierwszego świadectwa psychiatrycznego [dokumentów takich było w sumie sześć] - w zmienionym stanie umysłu, co było wynikiem ostrego upojenia alkoholowego? Czy popełnione morderstwo było następstwem chwilowego stanu psychicznego, zmniejszającego odpowiedzialność prawną? Brak umysłowego zdrowia nie jest bynajmniej stanem, który mógłby minąć w ciągu paru godzin, (...) tak więc Budanow musiał być odpowiedzialny za to, co robił, i świadomy swych czynów. Dlaczego zatem eksperci zapewniali nas, że nie był odpowiedzialny za swoje czyny, nie można go więc pociągnąć do odpowiedzialności? Czy przypadkiem nie dlatego, że sami byli stroną w procesie wybielania Budanowa? - Poza tym - krzyżowe przesłuchanie generała Gierasimowa dopomogłoby do ustalenia, czy Budanow stawiał opór przed aresztowaniem. Wiemy, że kiedy generał przybył do 90 160. pułku (...) celem aresztowania Budanowa, ten odpowiedział zwołaniem żołnierzy z pułkowej kompanii rozpoznania, zmuszając ich do stawienia zbrojnego oporu żołnierzom gen. Gierasimowa. Jednostki te omal nie starły się w boju. - Tak, tak właśnie było. Następnie Budanow wyciągnął rewolwer. Gierasimow obawiał się, że może kogoś postrzelić, lecz Budanow chwilę pomyślał, po czym postrzelił się w stopę. Wszystko to znajdowało się w aktach sprawy. (...) - A gdyby Budanow stawiał opór przed aresztowaniem, to jaką by to robiło różnicę? - O, dużą! Przede wszystkim stanowiłoby to dodatkowe wykroczenie. Po drugie, rzuciłoby to ważne światło na osobowość Budanowa. Sąd (...) dodał do akt sprawy pismo (...) od generała Władimira Szamanowa, obecnego gubernatora obwodu ulianowskiego. [Szamanów był starym znajomym Budanowa, jako że 160. pułk przez długi czas walczył pod jego dowództwem w Czeczenii.] W liście tym nie znajdziemy żadnych nowych faktów, gdyż w chwili popełnienia zbrodni Szamanowa nie było nawet w Czeczenii. W zamian znajdziemy tam sporą dawkę ideologii. Generał zapewnia po prostu, że Budanow „nie ponosi winy": miał absolutne prawo zatrzymać Kungajewą jako snajpera, a także miał prawo ją zabić, gdy stawiała opór. Słowa Szamanowa brzmiały jak wypowiedź typowego uczestnika drugiej wojny czeczeńskiej -przemawiał jak bezpośredni przełożony Budanowa, sąd zaś, ku swemu zadowoleniu, dołączył to pismo do akt sprawy. - Czy możemy powiedzieć, że postępowanie sądowe w odniesieniu do Budanowa było w całości oparte na przesłankach ideologicznych, skoro sąd odmówił przyjęcia konkretnych informacji od bezpośrednich świadków, takich jak gen. Gierasimow, Sembiew czy Jachiajew, a w zamian przystał na przyjęcie patriotycznego tekstu generała Szamanowa, który nie był świadkiem w żadnym sensie tego słowa? Szamanów jest szeroko znany jako zwolennik skrajnego militarnego 92- okrucieństwa stosowanego wobec cywilnej ludności Czeczenii, i jako ten, który jest święcie przekonany, że naród cze-czeński musi ponieść zbiorową odpowiedzialność za działania poszczególnych przestępców. - Tak, ma pani całkowitą rację. Przesłuchanie (...) zaplanowano w taki sposób, aby uniemożliwić prawidłowe zbadanie sprawy i (...) sprowadzić wszystko do „represji zastosowanych przeciwko rosyjskiemu oficerowi". Całkiem niezależnie od tego, jak już powiedziałem, sąd w sposób ewidentny zignorował standardowe procedury. Przykładowo — zapoznanie się z dziesięcioma tomiszczami akt sprawy zajęło półtorej godziny. - Jak się to panu sędziemu udało? - Przekartkował je po prostu i ogłosił, że śledztwo zostało zakończone. Następnego dnia śledztwo wznowiono, bez jakiegokolwiek wydanego w związku z tym orzeczenia. (...) Da nam to oczywiście podstawę do wniesienia apelacji. (...) - Ą czy nie przeszkadza to panu, że sam jest Rosjaninem, który broni interesów czeczeńskiej rodziny? Tutaj na ogół Czeczeńców bronią prawnicy czeczeńscy, Rosjan zaś -Rosjanie. . - Zaprosił mnie „Memoriał", który zorganizował obronę dla rodziny Kungajewów. (...) Kungajewowie znaleźli się bez jakiejkolwiek ochrony, i sąd to wykorzystał. Zaczęto przyspieszać tok sprawy. (...) Kiedy pojawiłem się w Rostowie nad Donem, ludzie pytali mnie, jakie mam związki z diasporą czeczeńską. Odpowiadałem: „Proszę na mnie spojrzeć. Żadne!". Drugie pytanie brzmiało: „Jakiej pan jest rasy?". I pytali mnie o to nie tylko poplecznicy Budanowa, ale i sam Budanow, na sali sądowej. Tak się złożyło, że ciągle krzyczał na mnie podczas przesłuchań. „Co się tak podniecasz, fiucie?!", na przykład. - „Fiucie"? 93 - No właśnie. On jest żołnierzem. Jemu się wydaje, że może robić, co chce. Sędzia ani razu nie przywołał Budanowa do porządku za jego niewłaściwe zachowanie w sądzie. Mógł robić, co mu się żywnie podobało. Wydaje mi się, że sędzia był nim przerażony. - A co z ekipą obrońców Budanowa, z trzema adwokatami? Czy na nich też krzyczał? - Nie, oczywiście że nie. Kiedy już naprawdę miałem dosyć wypytywania mnie o rasę, powiedziałem: „Jestem Rosjaninem, jak widzicie. I właśnie dlatego jestem zaangażowany w tę sprawę. Bronię standardów rosyjskiego prawa." Idąc w ślady Budanowa, sąd postanowił jednak stanąć w obronie prawa zwyczajowego. Budanow postąpił w całkowitej zgodności z czeczeńskim prawem zwyczajowym: uznał popełniony przez siebie mord za działanie odwetowe. I otrzymał wsparcie i ze strony sądu, i od rosyjskiego społeczeństwa. Opisywana sprawa dowiodła, że władze w Rosji, podobnie jak całe społeczeństwo, przyjmują, że prawo rosyjskie w odniesieniu do Czeczenii nie obowiązuje. Gry wokół psychiatrycznych ekspertyz Jedną z głównych cech sprawy Budanowa były gry toczone wokół świadectw psychologów i psychiatrów sądowych. W ciągu trzech lat, w których toczyła się sprawa, pułkownik skorzystał z dobrodziejstwa czterech świadectw psychiatrycznych, kiedy zaś odłożono na bok pierwszy wydany wyrok, jeszcze z kolejnych dwóch. Wnioski sformułowane w niemal wszystkich tych dokumentach miały określone odchylenie polityczne i uzyskiwały wsparcie w zależności od aktualnej linii Kremla. Pierwsze dwa świadectwa zredagowano niemal bezpośrednio po popełnieniu zbrodni, w maju i sierpniu 2000 roku, podczas wstępnego śledztwa. Pierwsze badanie przeprowadzili 94 psychiatrzy ze szpitala wojskowego Okręgu Wojskowego Północny Kaukaz i Centralnego Północnokaukaskiego Laboratorium Medycyny Sądowej przy rosyjskim Ministerstwie Sprawiedliwości. Drugie świadectwo przygotowali lekarze z cywilnego Okręgowego Szpitala Psychologiczno-Neurolo-gicznego w Nowoczerkasku. Świadectwa te stwierdzały, że Budanow jest odpowiedzialny za swoje czyny. Czyli, że jest zdolny odpowiadać za popełnione przestępstwa. Działo się to w okresie, kiedy Putin wiele mówił o „dyktaturze prawa", którą należałoby zainstalować w Rosji; oznaczało to zarazem, że żołnierze, którzy dopuścili się zbrodni w Czeczenii, zostaną ukarani w dokładnie ten sam sposób co czeczeńscy bojownicy - członkowie nielegalnych formacji zbrojnych. Poza tym był to okres zabiegania o względy Czeczenów, po wściekłych atakach z lat 1999-2000 i następnie powołaniu nowego szefa administracji republiki, Ahmada-Hadżiego Kady-rowa. Był on jednym z bojowników i zarazem muftim Dżochara Dudajewa, pierwszego prezydenta Czeczenii, zabitego przez inteligentny pocisk naprowadzony nań przez federalnych oficarów rosyjskich. Kadyrow, który wcześniej wypowiedział Rosji dżihad - świętą wojnę, stał się następnie przyjacielem Kremla, po „ogarnięciu całej złożoności sytuacji". W ramach rzeczonych dwóch świadectw zauważono jednak, że w trakcie duszenia Elzy Kungajewej Budanow znajdował się prawdopodobnie w stanie braku równowagi umysłowej i że zdawał się zdradzać objawy uszkodzenia mózgu, które przełożyły się na określonego rodzaju „osobowość i zaburzenie zachowań". Ministerstwo Obrony poczuło się tymi wnioskami urażone, pociągały one bowiem za sobą dwojakiego rodzaju następstwa. Jedno - to okoliczność, że odkąd Budanowowi powróciła pełnia władz umysłowych, mógł on być ścigany przez prawo w pełnym wymiarze. Drugie - to fakt, że rosyjska armia mia- 95 łaby zatrudniać ludzi z uszkodzeniami mózgu, o ocenę stanu których nikt się nie troszczył; że ludzie tacy walczą w bojach, i że osoby z zaburzeniami osobowości dowodzą setkami innych ludzi, rozporządzając przy tym bronią najnowszej generacji! Kiedy proces się rozpoczął, prędko wyszło na jaw, że opinie psychiatrów są także nie w smak sędziemu Kostinowi. Jak się wydaje - z co najmniej dwóch powodów. Pierwszym powodem był sam Kostin - wojskowy sędzia, zatrudniony na swym stanowisku przez Ministerstwo Obrony. Rosja ma specjalne wojskowe sądy i sędziów, zajmujących się osądzaniem przestępstw popełnianych przez wojskowych. Sędziowie ci są bez reszty zobowiązani wojskowemu establishmentowi, całkowicie zależni od wojskowych przywódców (od garnizonowych dowodzących po ministra obrony) w aspektach takich jak środki do życia, mieszkanie, pensja, a także jakiekolwiek perspektywy awansu. Tak więc mieszkanie i wzrost płac sędziego Kostina pochodziły z tego samego centrum dowodzenia, któremu był podporządkowany oskarżony - pułkownik Budanow. Druga przyczyna była taka, że jeszcze przed stawieniem się Budanowa na rozprawie okoliczności polityczne w Rosji zaczęły się w znaczący sposób zmieniać. Kreml stopniowo zaprzestawał gry w demokrację i zamartwiania się o „dyktaturę prawa". W konsekwencji wszyscy ci, którzy walczyli w Cze-czenii, zostali ogłoszeni bohaterami, niezależnie od tego, co tam właściwie robili. Prezydent zaczął rozdawać medale i ordery na prawo i lewo, zapewniając zaangażowanych w tę wojnę, że państwo „nigdy ich nie zdradzi". Te niosące spory ładunek słowa oznaczały, że rząd ma zamiar pobłażliwie się odnosić do winnych popełnienia zbrodni wojennych w Cze-czenii, aż do wybaczania im absolutnie wszystkiego. Natomiast każda prokuratura, która próbowałaby wytoczyć sprawy karne przeciwko federalnym wojskowym, powinna się po prostu „przymknąć". 96 Z kontrolowanych przez państwo telewizyjnych kanałów wylewały się opowieści o tym, jak to Budanow uczciwie pełnił swoją służbę; stale na widoku był generał Szamanów, który wygłaszał patriotyczne mowy wysławiające swego towarzysza broni. Twierdzenia, że osiemnastoletnia czeczeńska dziewczyna, którą pan pułkownik zamordował, była snajperką, nikt już nie podawał w wątpliwość. Nikt jakoś nie pamiętał, że ani śledztwo, ani radca prawny Budanowa nie potrafili znaleźć choćby cienia dowodu, który by wskazywał, że Elza Kungaje-wa miała cokolwiek wspólnego z nielegalną formacją zbrojną. Dokonywane z politycznej inspiracji pranie mózgów ludności rosyjskiej nabrało pełnego rozmachu, przygotowując grunt pod uniewinnienie Budanowa. Dokładnie w tym samym czasie rostowski sąd opadły wątpliwości co do kompetencji ekspertów, którzy przeprowadzili dwie pierwsze kontrole psychiatryczne, toteż zamówiono nową ekspertyzę. Tym razem było to zadanie do wspólnego zrealizo.wania przez wojskowych i cywilów, w dodatku w Moskwie, przy zjednoczonych wysiłkach Centralnego Laboratorium Medycyny Sądowej, działającego pod egidą Ministerstwa Obrony, i Państwowego Ośrodka Badawczego Psychiatrii Społecznej im. Serbskiego, występującego popularnie pod nazwą „Instytutu Serbskiego". Zła reputacja instytutu w Rosji sięga czasów radzieckich, kiedy to dysydentom - tym walczącym z komunizmem, totalitarnym kłamstwem i politycznym zniewoleniem - wystawiano świadectwa braku zdrowia umysłowego. Lekarze z Instytutu Serbskiego byli niezmiennie sumienni w wykonywaniu obowiązków przydzielanych im przez wszechwładne KGB. Oto, gdzie wysłano Budanowa. Kiedy fakt ten stał się powszechnie wiadomy, właściwie nie można było mieć wątpliwości, dlaczego akurat tam go wysłano. Czyniono wszystko, co możliwe, aby uwolnić go od odpowiedzialności karnej; takiego zdania byli jego poplecznicy, ale i przeciwnicy. 97 Oficjalnie przyczyną zamówienia trzeciej ekspertyzy był, w ujęciu sądu, „brak precyzji, sprzeczności i brak kompletnego ujęcia w odniesieniu do faktów"; poza tym miały się jakoby pojawić „nowe, dokładniejsze dane", które mogły mieć znaczenie dla „określenia prawdziwego stanu umysłu Buda-nowa". Nie miało znaczenia, że seria epizodów opisanych nowej komisji nigdy się naprawdę nie zdarzyła. Skoro te nie dowiedzione fakty przemawiały na korzyść pułkownika, poddano je pod rozwagę ekspertów, którzy następnie uznali je za bezsporne i nie podlegające dyskusji. Nazywając rzeczy po imieniu - było to rażące fałszerstwo. A jakie pytania zadał sędzia Kostin psychiatrom z tej trzeciej komisji? „Czy Budanow cierpiał kiedykolwiek, bądź czy obecnie cierpi, na jakąkolwiek chroniczną chorobę umysłową? Czy w chwili dopuszczenia się czynów, o których popełnienie się go oskarża, Budanow znajdował się w stanie czasowego zaburzenia o charakterze patologicznym? Czy jest on zdolny w pełni pojąć rzeczywisty charakter i niebezpieczeństwo swoich czynów w wymiarze społecznym i poddawać je kontroli? Jakie szczególne cechy psychologiczne osobowości Buda-nowa mogły się przyczynić bądź w znaczący sposób wpłynąć na jego zachowanie w sytuacjach będących przedmiotem śledztwa? Czy w chwili popełniania przez siebie czynów, o jakie jest oskarżany, Budanow znajdował się w stanie pobudzenia emocjonalnego (zestresowania, frustracji, czasowej aberracji umysłowej)? Czy popełnione przez Kungajewą czyny mogły wpłynąć na pojawienie się w umyśle Budanowa jakichkolwiek przejściowych zaburzeń jego funkcji mentalnych? 98 Czy działania Kungajewej sprowokowały zachowanie Budanowa? Jaki wpływ na stan Budanowa w chwili popełniania czynów, o które się go oskarża, miało spożycie wódki? W jaki sposób można ocenić stan Budanowa (...) w przypadku, gdyby ten: (1) postrzegał Kungajewąjako córkę snajpera, która odmawiała podania mu do wiadomości miejsca pobytu swojej matki, obrażała go, usiłowała uciec, stawiła opór? (2) znalazł się w sytuacji usiłowania [przez Kungajewą] wejścia w posiadanie załadowanej broni? (3) (...)pokazał jej fotografię, która ją demaskowała? Czy Budanow potrzebuje opieki medycznej? Czy w chwili popełniania czynów, o które jest oskarżany, Budanow znajdował się w stanie sprawności umysłowej, pozwalającym mu pełnić służbę wojskową, i czy jest on zdolny do służby wojskowej w chwili obecnej? Czy sformułowania ekspertów podane przy wstępnym badaniu znajdują kliniczne uzasadnienie?" A oto odpowiedź, jakiej udzielili eksperci z „Serbskiego". Każdy element ich ekspertyzy jest precyzyjnie ukierunkowany na wytworzenie pożądanego obrazu bohatera. „Zgodnie ze słowami Budanowa, przyszedł on na świat w wyniku trudnego porodu. (...) Według świadectwa swej matki i siostry, był on bardzo wrażliwy i gotów był wybuchnąć w reakcji nawet na niewielki bodziec. Można się było spodziewać z jego strony grubiańskiej reakcji albo wywiązania się walki. Szczególnie był wrażliwy na niesprawiedliwe uwagi, i w takich przypadkach zawsze próbował bronić słabszych, mniejszych niż on sam, i biednych. (...) Referencje Budanowa z jego służby przedstawiają go w wyjątkowo korzystnym świetle. Był to żołnierz zdyscyplinowany, skuteczny i nieustępliwy. W styczniu 1995 roku, 99 podczas pierwszej kampanii w Czeczenii, w czasie gdy brał udział w operacjach na polu walki, Budanow przeszedł wstrząs mózgu, tracąc na krótko przytomność. Nie zabiegał jednak o pomoc lekarską. Według świadectwa swojej matki i siostry, po powrocie z pierwszej wojny czeczeńskiej osobowość i zachowanie Budanowa uległy zmianie. Stał się bardziej nerwowy i drażliwy. (...) W swoich pododdziałach wytworzył ducha braku tolerancji względem niedoborów i bierności. Miał wysoce rozwinięte poczucie odpowiedzialności. (...) Żaden z towarzyszy Budanowa nie zauważył u niego aberracji umysłowej. Nigdy nie był on również na obserwacji u psychiatry czy neurologa. Jak zaświadczył Budanow, kiedy jego pułk przybył do Czeczenii, (...) był niemal bezustannie zaangażowany w bitewne operacje. W październiku i ponownie w listopadzie 1999 roku Budanow przeszedł wstrząs mózgu, czemu towarzyszyła utrata świadomości. Po tych zdarzeniach zaczął nieustannie cierpieć z powodu bólów i zawrotów głowy, którym towarzyszyła utrata widzenia. Utracił zdolność tolerowania nagle się pojawiających niskich dźwięków, stał się podatny na wybuchy, zaczęło mu brakować umiaru i stał się drażliwy. Doświadczał huśtawek nastroju, łącznie z wybuchami gniewu. Popełniał czyny, których później żałował. Jak zeznał Budanow, najbardziej bezwzględne walki toczyły się w wąwozie Argun w okresie od 24 grudnia 1999 r. do 14 lutego 2000 r. Między 12 a 21 stycznia jego pułk stracił dziewięciu oficerów i trzech żołnierzy innych stopni. Wielu z nich zostało zabitych - według słów Budanowa — strzałem w głowę, oddanym przez snajpera. W dniu 17 stycznia 2000 r. towarzysz Budanowa, kapitan Razmachnin, poległ z rąk snajpera. W dwa dni po walce udało im się usunąć z pola bitwy okaleczone zwłoki majora Sorokotjagi, na których widoczne były ślady tortur. ioo W dniu 8 lutego 2000 r., korzystając z urlopu, Budanow pojechał do Republiki Buriackiej. Według świadectwa swojej żony, w trakcie tego urlopu był on rozdrażniony i nerwowy. Powiedział jej, że pułk jego natknął się w wąwozie Argun na bojowników Hattaba [dowódcy arabskiego], i że piętnastu dowódców polowych zgrupowania Hattaba zginęło w walce. Z tego powodu bojownicy orzekli, że pułk Budanowa składa się z „dzikich bestii" i ogłosili pułkownika swoim osobistym wrogiem. Zaoferowali bajeczną sumę pieniędzy za jego głowę. Budanowa wyjątkowo martwił fakt, że większość oficerów jego pułku zginęła nie w otwartej walce, lecz z rąk snajpera. Powiedział, że wróci do domu dopiero wtedy, gdy „ostatni bojowiec zostanie zmieciony z powierzchni ziemi". 15 lutego, nie czekając na koniec swego urlopu, Budanow wrócił do Czeczenii. Jak zeznały jego matka i siostra, zajrzał on do nich (...), zmieniony nie do poznania. Bez przerwy palił, rpówił w szorstki sposób i „wybuchał gniewem bez najmniejszego powodu". Nie potrafił spokojnie usiedzieć na miejscu. Rozpaczał, pokazując zdjęcia tych, co zginęli i ich mogił. Nie widziały go przedtem w takim stanie. [Zgodnie ze świadectwem kpt. Kupcowa, szefa ośrodka medycznego 160. pułku, który widział Budanowa codziennie, były okazje, przy których jego nastrój mógł się zmieniać wielokrotnie w ciągu 10-15 minut, przechodząc od normalnego, miłego obejścia do obronnej zajadłości. W trakcie walk te tendencje ulegały wyolbrzymieniu. W chwili ataku gniewu Budanow potrafił cisnąć o podłogę lub w otaczających go ludzi zegarem ściennym, aparatem telefonicznym - czymkolwiek, co mu wpadło w ręce. Według słów Kupcowa, stan umysłowy Budanowa przybrał „przewrotne formy" w okresie do października 1999 r. - to jest jeszcze przed śmiercią jego towa-rzyszy-oficerów w trakcie walk w wąwozie Argun.] IOI Budanow osobiście prowadził żołnierzy do ataku, z karabinem w rękach, biorąc też udział w pojedynkach jeden na jednego. Po walkach w wąwozie Argun usiłował na własną rękę odzyskać ciała poległych. Po śmierci oficerów i żołnierzy z pułku na wzgórzu nr 950.8 miał wyrzuty sumienia i znajdował się w stanie ciągłej depresji. Potrafił wymierzać ciosy podwładnym czy rzucać w nich popielniczkami. W połowie marca 2000 roku wydał polecenie zrobienia porządku w jednym z namiotów, po czym wrzucił do pieca granat. (...) Począwszy od połowy lutego 2000 r. pułk był rozlokowany w okolicach Tangi. Budanowowi polecono zastosowanie środków rozpoznania i poszukiwawczych, urządzenie zasadzek, przeprowadzenie uzupełniających kontroli paszportowych mieszkańców wioski i zatrzymywanie podejrzanych. Budanow i pozostający pod jego rozkazami żołnierze mówili w tym czasie, że sytuacja jest bardzo skomplikowana; niemożliwością było rozróżnienie przyjaciół i wrogów albo ustalenie, gdzie przebiega linia frontu. Od 22 do 24 marca pułk przeprowadził rekonesans i zastosował środki poszukiwawcze. Postanowiono dokonać inspekcji szeregu domostw w Tangi, skutkiem czego odkryto dwóch „niewolników", których jakieś dziesięć-piętnaście lat wcześniej wzięto przemocą z obszaru Rosji środkowej. Po otrzymaniu informacji na ten temat, 26 marca 2000 r. Budanow postanowił osobiście sprawdzić, jak wygląda sytuacja w Tangi. Gdy zatrzymał dwóch Czeczeńców, nakazał związać ich i umieścić w transporterze opancerzonym. Po przewiezieniu do pułku jeden z nich przedstawił dokumenty na nazwisko Szamila Sarbiewa i poprosił o możliwość porozmawiania z Budanowem na osobności. Po 15-20 minutach Budanow wydał rozkaz udania się z powrotem do Tangi, wyjaśniając, że Szamil zgodził się pokazać mu domy, w których mieszkają osoby związane z bojownikami lub im pomagające. Podczas jazdy przez wioskę Czeczeniec wskazał na domy, IO2 które interesowały tamtych, łącznie z białym domkiem, (...) w którym mieszkała „snajperka". Ponadto Budanow miał ze sobą zdjęcie ukazujące dwóch lub trzech mężczyzn i trzy lub cztery kobiety dzierżące broń w ręku. Budanow zeznał, że postanowił aresztować tę snajperkę bez zwłoki. 26 marca (...) podczas obiadu w oficerskiej stołówce Budanow wychylił nieco napoju spirytusowego. O północy postanowił, że osobiście poprowadzi pojazd do (...) miejsca, gdzie mieszka rodzina Kungajewów. Budanow (...) polecił aresztować Kungajewą. (...) Zaczął ją bić, wymierzając jej ciosy pięścią i kopiąc ją w twarz oraz w różne inne części ciała, wywołując siniaki na wewnętrznej powierzchni jej prawego uda i krwotok w (...) ustach. Kungajewą próbowała stawić opór. (...) Budanow, pewny, że dziewczyna była członkiem nielegalnej formacji zbrojnej, zamieszanym w śmierć ludzi pozostających pod jego rozkazami, postanowił ją zabić. Następnie (...) zwołał załogę, swojego transportera opancerzonego i polecił jej wywieźć zwłoki Kungajewej i pochować je poza terytorium jednostki. Co też uczynili. (...) Budanow utrzymuje, że nie miał pierwotnie zamiaru zabić Kungajewej, nie mówiąc ojej seksualnym wykorzystaniu. Ta jednak „wybuchła" obelgami [jak sobie przypominamy, nie władała językiem rosyjskim] wymierzonymi w rosyjskie siły zbrojne, samą Rosję i w niego osobiście. (...) Sytuacja stawała się coraz bardziej podgrzana. Kungajewą powiedziała mu, że już Czeczeńcy „rozprawią się z nim i z jego rodziną". (...) Budanow (...) odciągnął ją siłą od drzwi. W trakcie tej walki ubranie Kungajewej zostało częściowo podarte. Zgodnie z wersją Budanowa, Kungajewą okazała się bardzo silna. Podarła mu podkoszulek, zerwała mu z szyi łańcuszek z krzyżykiem, należący do jego córki, on zaś zareagował rozdarciem górnej części jego ubrania. Kungajewą wykrzyknęła, że „nie wystrzelała ich jeszcze dostatecznie dużo". Kie- 103 dy znalazła się na drugim, stojącym dalej łóżku polowym, próbowała sięgnąć po jego pistolet, który leżał na stoliku nocnym. Budanow złapał ją za tę rękę, a jednocześnie przyciskał dziewczynę do łóżka, trzymając rękę w okolicach jej gardła. Kungajewa w dalszym ciągu mu zagrażała. Przed oczami przesunęły mu się twarze „wszystkich żołnierzy i oficerów, którzy polegli w wąwozie Argun". Co się działo potem - Budanow nie może sobie przypomnieć. Kiedy zaczął dochodzić do siebie, ujrzał Kungajewa leżącą nieruchomo na łóżku. Zawołał załogę transportera. Jak zeznał, w tamtej chwili Kungajewa miała na sobie spódnicę, podczas gdy jej kamizelka, bluzka i stanik leżały na stercie, on zaś miał na sobie spodnie. Li-En-Szu zaproponował, aby pochować ją na plantacji. Następnie Budanow polecił członkom załogi zawinąć jej ciało w koc i wynieść. Po wyjściu załogi Budanow położył się i zasnął. [Winniśmy tu zauważyć, że żołnierze z pułku, którzy tej nocy strzegli kwatery swego oficera dowodzącego, mówili podczas śledztwa, zresztą niejednokrotnie, że gdy wkroczyli na wezwanie Budanowa do jego kwatery, pułkownik miał na sobie tylko slipy. Młoda dziewczyna leżała na dalszym łóżku całkowicie naga. Budanow spytał żołnierzy: „Ktoś się boi ludzkich zwłok?", zapalił papierosa i polecił im zawinąć ciało i je pochować. Zagroził, że jeśli komukolwiek o tym powiedzą - zastrzeli ich.] 27 marca około 13:30 - zgodnie z relacją Budanowa -spotkał się on z generałem Gierasimowem, pełniącym obowiązki oficera dowodzącego Grupy Zachodniej. [Właściwym oficerem dowodzącym był Władimir Szamanów.] Gen. Gierasimow miał do Budanowa pretensje, że ten puścił z dymem pół wioski i zgwałcił piętnastoletnią dziewczynę. Jego uwagi były obraźliwe i zawierały obsceniczne 104 wyrażenia. Budanow wyciągnął pistolet, skierował wylot jego lufy na dół i postrzelił się w stopę. Na to ochroniarze Gierasi-mowa wycelowali w niego broń, chociaż po oddaniu strzału Budanow sam oddał generałowi swój pistolet. W tej samej chwili podjechała ku nim kompania wywiadowcza pułku Budanowa. Kompania ta, składająca się z dwudziestu żołnierzy i dwóch oficerów, zajęła pozycje naprzeciwko oficerów gen. Gierasimowa. Wywiązała się konfrontacja, lecz Budanow polecił swoim ludziom opuścić broń. Jak twierdzi Budanow - on sam oraz generałowie Gierasimow i Werbicki udali się wówczas do pomieszczenia sztabowego. Następnie Budanow napisał deklarację przyznania się do winy. Podczas przesłuchania (...) Budanow wyjaśnił sprzeczności występujące w swoich deklaracjach, mówiąc, że [wcześniej] znajdował się w bardzo złym stanie. Na podstawie powyższego komisja doszła do wniosku, że Budąnow nie jest odpowiedzialny za swoje czyny, a to za sprawą obniżonego poczucia odpowiedzialności. (...) Czyny jego ofiary, Kungajewej, stanowiły jeden z czynników, które wywoływały u niego czasowe załamanie umysłowe. (...) Nie dysponujemy natomiast rozstrzygającymi dowodami odnośnie do znajdowania się Budanowa w stanie upojenia alkoholowego. (...) Budanow powinien być trzymany pod obserwacją i leczony ambulatoryjnie przez lekarza psychiatrę. Kategoria: C (częściowa zdolność do służby wojskowej)." Wnioski tej komisji dały sędziemu do ręki całą amunicję, jaka na mocy rosyjskiego prawa była mu potrzebna do spełnienia rozkazów swoich politycznych patronów i uniewinnienia pułkownika. Po pierwsze więc - mógł on zdjąć z Budanowa ciężar odpowiedzialności karnej. 105 Po drugie - mógł go wysłać na obowiązkowe leczenie psychiatryczne, ale na prawach pacjenta ambulatoryjnego. Przez jak długi okres powinno to trwać - miało zostać określone już nie przez sąd, ale przez leczącego go lekarza. Pułkownika można było zwolnić z całej tej nieprzyjemnej sytuacji w jakiś tydzień po wydaniu wyroku. Po trzecie - sędzia mógł zabezpieczyć prawo Budanowa do służenia w dalszym ciągu w armii, jego bowiem stan obniżonego poczucia odpowiedzialności miał charakter „przejściowy" i był uwarunkowany sytuacyjnie. Wojskowy establishment naciskał, aby werdykt został w ten właśnie sposób sformułowany, w przeciwnym bowiem przypadku - jak już mówiliśmy - mogłoby się okazać, że pułkami tej armii w Cze-czenii dowodzą osobnicy ewidentnie chorzy umysłowo i w dodatku tacy, którym może się upiec morderstwo. Tak to się właśnie dzieje w Rosji. To, z czego zdają sprawę eksperci sądom, zależy - dokładnie tak, jak w czasach sowieckich - nie od samych faktów, lecz od tego, kto tymi faktami manipuluje. Zróbmy w tym miejscu małą przerwę w naszej relacji, aby przyjrzeć się obsadzie - osobom, które od strony psychologicznej i psychiatrycznej przygotowały grunt pod usprawiedliwienie Budanowa: - profesor T. Pieczernikowa, doktor nauk medycznych (przewodnicząca komisji), dyrektor Oddziału Konsultacji „Instytutu Serbskiego", lekarz o renomie międzynarodowej, konsultant w dziedzinie psychiatrii z najdłuższym stażem, mający za sobą pięćdziesięcioletnią praktykę w zakresie konsultacji; - profesor K. Kondratiew, doktor nauk medycznych, laureat Nagrody Federacji Rosyjskiej za Zasługi, dyrektor I Oddziału Klinicznego, mający za sobą 42 lata doświadczeń w dziedzinie konsultacji; 106 - F. Safuanow, magister psychologii, z 20-letnią praktyką w zakresie konsultacji; - płk. A. Garbatko ze Służby Medycznej Armii Rosyjskiej, główny konsultant w dziedzinie psychiatrii sądowej Ministerstwa Obrony; - ppłk. G. Fastowcew ze Służby Medycznej Armii Rosyjskiej; - G. Burniaszewa, lekarz-konsultant z zakresu psychiatrii. Dlaczego sąd zwrócił się do prof. Pieczernikowej, aby ta wysmażyła odpowiadającą politycznemu zapotrzebowaniu ekspertyzę, która miała sprostać oczekiwaniu władz? W moim przekonaniu ten wybór z całą pewnością nie był przypadkowy, w Rosji bowiem tego rodzaju rzeczy po prostu się nie zdarzają. W taki sposób postępowano w czasach radzieckich. Widma komunizmu, i do tego te najpotworniejsze, /nowu są wśród nas. To, co dalej nastąpi, dowiedzie, że w epoce prezydenta Putina przerażająca praktyka psychiatrii poli-lycznej działającej na rozkaz stała się na powrót elementem naszej codzienności, przybywając ponownie z niespodziewanej strony. . W dniu 25 sierpnia 1968 roku na moskiewskim placu Czerwonym odbyła się słynna demonstracja. Siedem osób weszło na plac i rozwinęło transparenty z napisami: „Za naszą wolność i waszą!" oraz „Hańba okupantom!" Jedną z tej siódemki hyła Natalia Gorbaniewska, poetka, dziennikarka i dysydent, która z tej okazji prowadziła wózek ze swoim dzieckiem. W ta-k i właśnie sposób, w kraju, który przez długi czas nie oglądał protestów, wystąpili ludzie, w których tkwiła potrzeba zaprotestowania przeciwko inwazji radzieckich oddziałów na Czechosłowację. Demonstracja „Siódemki" trwała zaledwie kilka minut, po i/ym wszyscy zostali schwytani przez ubranych po cywilnemu agentów KGB, którzy nieustannie patrolowali plac Czerwony. 107 Następnie dwoje z nich zostało skazanych na pobyt w obozach pracy, jedno wysłano do szpitala psychiatrycznego, troje zaś skazano na wygnanie. Gorbaniewską początkowo zwolniono, z uwagi na okoliczność, że była matką karmiącą piersią. 24 grudnia 1969 roku aresztowano ją ponownie, gdyż nie zaprzestała swej działalności na rzecz praw obywatelskich. W tym właśnie czasie Tamara Pieczernikowa po raz pierwszy odcisnęła swój ślad na życiu naszego kraju. To właśnie ona, Pieczernikowa, na rozkaz KGB przesłuchiwała Gorbaniewską w tym samym „Instytucie Serbskiego", w którym po trzydziestu latach miał być poddany badaniu płk Budanow. Pieczernikowa przygotowała taki medyczny wyrok na Gorbaniewską, jakiego sobie życzyło KGB: „schizofrenia". Co oznacza, że każdy, kto na placu Czerwonym pokazałby się z transparentem w proteście przeciwko rosyjskim czołgom na ulicach Pragi, musiał być chory na umyśle. Inna kagiebowska diagnoza, którą Pieczernikowa mechanicznie zatwierdziła w tym samym roku 1969, głosiła, że Gorbaniewską stanowi zagrożenie dla społeczeństwa i powinna zostać poddana, na czas nieokreślony, obowiązkowej terapii w specjalistycznym szpitalu psychiatrycznym. Natalii Gorbaniewskiej, założycielce i pierwszemu wydawcy podziemnej „Kroniki wypadków bieżących" - samizdatowe-go biuletynu obrońców praw człowieka w czasach radzieckich - przyszło spędzić ponure lata uwięzienia w Specjalistycznym Szpitalu dla Umysłowo Chorych w Kazaniu. Uwięziona tam w latach 1969-72, Gorbaniewską wyemigrowała następnie w 1975 roku z wizą izraelską. Obecnie mieszka we Francji. „- Czy pamięta Pani nazwisko: Pieczernikowa? - spytałam ostatnio Natalię Gorbaniewską. - Oczywiście, że tak. - Jak wyglądało pani badanie? - Stronniczo, najłagodniej mówiąc. Już z góry postanowili zdiagnozować u mnie schizofrenię. (...) Polecenie, aby wysłać 108 mnie na obowiązkowe leczenie do specjalistycznego szpitala psychiatrycznego, wydało KGB, przy czym wszyscy oni, nie wyłączając Pieczernikowej, zrobili tak, jak im kazano. Wiedzieli, że sąd nie będzie wymagać żadnych uzasadnień wydanej diagnozy, więc nie kłopotali się podaniem takowej w ramach swoich eksperckich ustaleń. Napisali na przykład: „Czasami myśli w sposób nielogiczny." Jak by to się miało przejawiać? O tym - ani słowa. „Gorbaniewską prezentuje typowe dla schizofrenii nieprawidłowości w zakresie myślenia, zdolności emocjonalnych i krytycznych." Jakie nieprawidłowości? Znów - ani słowa. Tymczasem to sformułowanie ma absolutnie kluczowy charakter, (...) bowiem wniosek, jaki pojawia się natychmiast po nim, mówi, że przymusowe leczenie ma zasadnicze znaczenie. Przez cały miesiąc, kiedy mnie tak badali, nie zadali mi nawet jednego pytania dotyczącego mojej poezji, chociaż jestem poetką. To tak, jak gdyby ta sfera nie istniała. Myślałam, że może chcą mi przypiąć łatkę megałomanki w związku z tym, że wydaje mi się, że jestem poetką - ale nic podobnego się nie wydarzyło. Teraz jest oczywiste, dlaczego. Przecież będące następstwem schizofrenii objawy „zahamowania rozwoju emocjonalnego i oziębłości" uniemożliwiałyby pisanie poezji! „Pacjentka chętnie nawiązuje rozmowę. Zachowuje się spokojnie. Na jej twarzy pojawia się uśmiech." Najprawdziwsza prawda - ale ile mnie to kosztowało, ten spokój! Wiedziałam, że muszę zachować spokój i nie dawać im jakichkolwiek podstaw do wynajdowania objawów, lecz koniec końców ten mój spokój wykorzystano jako objaw sam w sobie, zaś wzmiankę o nim umieszczono w świadectwie w taki sposób: „(...) nie okazuje żadnych obaw w odniesieniu do własnej przyszłości czy też losu swoich dzieci". To oczywiste, że obawiałam się o dzieci, ale nie zamierzałam dzielić tych obaw z kagiebowskimi psychiatrami. Dalej w raporcie czytamy: „Nie wyrzeka się swoich czynów. Niewzruszenie przekonana o słuszności swych dokonań. W szczególności twierdzi, że po- 109 stępowała w ten sposób, aby w przyszłości nie czuć się winna przed własnymi dziećmi." Do dziś dnia nie odcinam się od swoich czynów i w dalszym ciągu jestem przekonana o ich słuszności, a moje dzieci są dumne z tego, co robiłam. Jeszcze jeden fragment: „Brak jej krytycznej świadomości istniejącej sytuacji." Psychiatrzy, włączając w to Pieczernikową, uważali, że myślenie za pomocą własnego mózgu, zamiast opierania się w tym względzie na kimś innym, oznacza, że powinno się mnie uznać za chorą psychicznie. Warto zaznaczyć, że w trakcie całego tego miesiąca, kiedy mnie badano, spotykałam się tylko z Pieczernikową i Martynienką, lekarzem. Wszystkie „obserwacje", które dostarczyły podstaw do końcowych wniosków wysnutych przez ekspertów, przeprowadziła wyłącznie ta dwójka. Sądzę, że byli oni doskonale świadomi opacznego przedstawiania stanu rzeczy i wypaczeń jego obrazu, lecz nie powstrzymało ich to od wykonania kryminalnego zadania, jakie im powierzono. Do dnia dzisiejszego Pieczernikową ma na sumieniu niejedno wykonywanie zbrodniczego rozkazu. W moim przekonaniu praca w „Instytucie Serbskiego" nieodwracalnie naruszyła ludzką przyzwoitość i zawodową prawość tych psychiatrów. (...) - Jak się to wszystko skończyło dla pani? Ile czasu spędziła pani w efekcie w specjalistycznym szpitalu dla umysłowo chorych? - Dwa lata i dwa miesiące. Nazwałabym to psychiatrycznym uwięzieniem. Spędziłam dziewięć i pół miesiąca w najgorszym szpitalu, w Kazaniu. Do Kazania zabrali mnie z więzienia „Butyrka" w Moskwie w styczniu 1971 roku. W roku następnym, znowu via „Butyrka", przekazali mnie do „Instytutu Serbskiego", celem wykonania dalszych badań. Spędziłam tam kolejne trzy miesiące. Co jednak liczyło się najbardziej, to nie długość spędzonego tam czasu, lecz przymusowa terapia lekami neuroleptycznymi. Stosowanie halope-ridolu długo było uznawane za torturę. Leku tego używano w praktyce klinicznej do leczenia delirium i halucynacji. Nie miałam ani jednego, ani drugiego - no, chyba żeby uznać mo-ic poglądy za deliryczne. (...) Sposób, w jaki podaje się halo-pcridol, polega na zastosowaniu ciągu leczenia trwającego miesiąc, po czym robi się przerwę na leczenie wyrównawcze, i.iko że jednym z efektów ubocznych aplikowania tego leku ust parkinsonizm. No cóż, tamci wstrzykiwali mi ten lek przez il/iewięć i pół miesiąca, bez jakichkolwiek przerw i leczenia korekcyjnego. Kiedy przywieźli mnie z powrotem do „Instytu-iii Serbskiego" z Kazania i ponownie zaczęli mi ordynować hali iperidol, Pieczernikową powiedziała: „Sama pani wie, że lu;il/ie musiała w dalszym ciągu zażywać haloperidol." Co za hipokrytka! Co się działo potem? Wyemigrowałam do Paryża. (...) W trakcie moich spo-ikań z psychiatrami francuskimi, które potem nastąpiły, było u icle wesołości, kiedy czytali sprawozdanie z mojego leczenia, któr.e opracował „Instytut Serbskiego". Jeden z nich po-u ledział mi: „Doprawdy, musimy tam pojechać i uczyć się od iv di radzieckich psychiatrów. Sądząc z tych diagnoz, mamy pr/ed sobą cudowny przypadek osoby, którą wyleczono ze sdiizorrenii." Przypadek Gorbaniewskiej był jedną z pierwszych tzw. „represji psychiatrycznych", stosowanych wobec dysydentów w ZSRR. Niedoszła wybawczyni pułkownika Budanowa prze-/ywała swój okres rozkwitu w latach siedemdziesiątych, które dla Rosji stanowiły okres zgubny, jako że reżim komunistyczny toczył z dysydentami wojnę na wyczerpanie. Do tamtych czasów mieliśmy konstytucję, której doskonale przestrzegano, K (IB zaś wolało toczyć swoją wojnę z dysydentyzmem w spo- nb, który nie wywołałby zbytnich protestów; innymi słowy: iliagnozując brak równowagi umysłowej, u kogo się tylko da-ln, i wymagając podjęcia obowiązkowego leczenia w specjali- ¦ lYcznych szpitalach. no iii Ludmiła Aleksiejewa była znanym dysydentem i bojow-niczką o prawa obywatelskie w czasach sowieckich, którą zmuszono do emigracji do Stanów Zjednoczonych w wyniku prześladowań politycznych. Dzisiaj jest przewodniczącą Międzynarodowej Helsińskiej Federacji Praw Człowieka. Jak napisała w swojej Historii dysydentyzmu w ZSRR, w samym roku 1971 „chorobę umysłową zdiagnozowano w przypadku nie mniej niż 24 na 85 osób, które uznano za winne przestępstw politycznych - a zatem prawie u 1/3 z nich". Tych, których nie można było uznać za obłąkanych, uznawano winnymi zniesławiania ustroju radzieckiego; także w przypadkach takich osób Pieczernikowa była pod ręką. Dla przykładu: latem 1978 roku Aleksander Ginzburg był sądzony pod zarzutem oszczerstw i zniesławienia. Tamara Pieczernikowa była obecna na rozprawie jako świadek oskarżenia. Ginzburg był jednym z najbardziej znanych dysydentów radzieckich; dziennikarz, członek Moskiewskiej Grupy Helsińskiej, wydawca samizdatowego magazynu poetyckiego „Syntaks", był on również pierwszym zarządcą (w latach 1975-77) Społecznego Funduszu Pomocy Więźniom Politycznym w ZSRR i Ich Rodzinom, założonego przez Aleksandra Sołżenicyna przy udziale jego honorariów za Archipelag Gu-łag. W latach 1961-69 Ginzburg był trzykrotnie skazywany za swoją działalność na odsiadki w obozach pracy, natomiast w 1978 skazano go na osiem lat odosobnienia. W roku 1979, pod presją Zachodu, wygnano go z ZSRR, wymieniając go na szpiegów radzieckich, aresztowanych w USA. Ginzburg spędził następnie wiele lat we Francji; zmarł w Paryżu w roku 2002 na skutek chorób, jakich nabawił się w sowieckich obozach dla więźniów politycznych. A oto, co Arina Ginzburg, żona i sprzymierzeniec Aleksandra w dysydenckiej walce, powiedziała mi o atmosferze panującej na jego procesie, który przeprowadzono w Kałudze, małym mieście w środkowej Rosji: 112 „Podczas procesu dawkowali mu neuroleptyki, skutkiem czego zwyczajnie tracił przytomność na sali rozpraw. Ciągle dawali mu jakieś zastrzyki. Nie wyglądał dobrze. Ledwie mógł chodzić, i wszędzie nosił ze sobą poszewkę od poduszki wypełnioną książkami, bo odmówił skorzystania z usług adwokata i bronił się sam. Miał długą, szarą brodę. Zaczynał mówić niespójnie; utracił koordynację. Pytał, czy mógłby usiąść, ale mu nie pozwalali; wtedy padał na ziemię. Trzeba przyznać, że przystopowali natychmiast po ogłoszeniu wyroku. Wtedy przestali mu dawać te zastrzyki." A oto cytat z posiedzenia sądu podczas tej rozprawy: „W nawiązaniu do przedłożenia nr 8 [artykuł w „Kronice wypadków bieżących" z 12 października 1976 r.]: Pieczerniko-wej, dyrektorowi Oddziału Konsultacji w „Instytucie Serbskiego", i Kuzmiczewej, konsultantowi w Szpitalu Psychiatrycznym nr 14 w Moskwie, zadano ponownie pytania jako świadkom strony przeciwnej. Stwierdziły one, że w ZSRR nie wykorzystuje się psychiatrii w niewłaściwy sposób." Oczywiście Ginzburg nalegał w sądzie na stwierdzenie czegoś przeciwnego. Pisał również w samizdatowych wydawnictwach o dramatycznym wzroście represji psychiatrycznych w kraju i o poczynaniach między innymi właśnie dr Pieczerni-kowej. Oto zatem wyjątki z „przedłożenia nr 8", które zakwestionowała Pieczernikowa: „W ostatnim czasie Grupa na rzecz Kontroli Wprowadzania w Życie Umowy Helsińskiej skierowała do Rady Najwyższej ZSRR i do Kongresu Stanów Zjednoczonych propozycję utworzenia wspólnej komisji, która zajmowałaby się wychwytywaniem przypadków wykorzystywania psychiatrii w niewłaściwy sposób. W niniejszym dokumencie Grupa przedstawia fakty dotyczące znanych sobie represji o charakterze psychiatrycznym, które wystąpiły w ostatnim okresie. Piotr Starczik, autor piosenek i artysta estradowy, został przewieziony 15 września przy udziale milicji do Szpitala dla Umysłowo Chorych „Stołbowaja" [osławionej sowieckiej psychuszki zwanej „Białe Kolumny" od „stołb" - kolumna, której funkcja była podobna do tej pełnionej przez „Instytut Serbskiego"]. Starczikowi już teraz wstrzykuje się potężne dawki halo-peridolu. Oto treść wpisu rejestracyjnego doko- nanego przy przyjęciu Piotra Starczika do szpitala: „SN" [„społecznie niebezpieczny"]. Obowiązkowa hospitalizacja w szpitalu dla umysłowo chorych w Kazaniu, na podstawie art. 70 [agitacja i propaganda antyradziecka]. Zwolniony w 1975 r. W ostatnim okresie pisał on pieśni o treściach antyradzieckich, gromadząc w swym mieszkaniu po 40-50 osób. W trakcie badań - przytomny. Nie zaprzecza, że komponuje piosenki. Jak mówi: «Mam swój własny pogląd na świat»." Eduard Fiedotow był pskowskim duchownym. Przyjechał do Moskwy na wieść o prześladowaniach chrześcijan prawosławnych. (...) Aresztowany przez milicję i odesłany do Szpitala dla Umysłowo Chorych nr 14. Obecnie wciąż przebywa tamże. W dniu 7 maja 1976 roku Nadieżda Gajdar wniosła skargę do prokuratury ZSRR [dokąd skierowano ją w recepcji Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego]. Aresztowana przez milicję, trafiła do Szpitala dla Umysłowo Chorych nr 13, gdzie natychmiast otrzymała zastrzyk z aminazyny. Kierownik Oddziału II, L. I. Fiodoro-wa, stwierdziła: „Musimy ją tu jakiś czas potrzymać, żeby przestała się skarżyć, a potem wyślemy ją, przez specjalistyczny ośrodek przyjęć, do Kijowa. Tam ją chwilkę potrzymają. Następnym razem dwa razy się zastanowi, zanim pójdzie składać skargi." 114 W świetle takich właśnie informacji dr Pieczernikowa zaświadczyła w sądzie, że w Związku Radzieckim nie wykorzystuje się psychiatrii w niewłaściwy sposób. Jej zeznanie doprowadziło do uznania Aleksandra Ginzburga winnym zniesławiania ustroju radzieckiego i agitowania przeciwko niemu. Dla Ginzburga efektem tego było osiem lat odosobnienia spędzonych w więzieniach i obozach pracy, gruźlica, utrata lcdnego płuca i czwartej części drugiego. W ciągu swych ostatnich lat był on podłączany przez szesnaście godzin na dobę do butli z tlenem. Jego zdrowie zostało nadszarpnięte w całej rozciągłości. Aby móc zrozumieć, co się tak naprawdę dzieje w dzisiej-s/cj Rosji, musimy być świadomi nie tylko faktu, że odrodziła się psychiatria polityczna - wraz z diagnozami wydawanymi na rozkaz - ale i sposobu, w jaki ona funkcjonuje. W aktach niemal wszystkich przypadków Pieczernikowej, od Gorbaniewskiej i Ginzburga do Budanowa, odnajdujemy motyw .przewodni „poszukiwania sprawiedliwości społecznej". Dzisiaj słów tych używa się jednak w całkowicie odmiennym kontekście. W czasach sowieckich Pieczernikowa postrzegała przejawy „poszukiwania sprawiedliwości społecznej" jako symptom niebezpiecznej dla społeczeństwa choroby umysłowej. Obecnie uważa ona, że brutalne morderstwo daje się usprawiedliwić „poszukiwaniem sprawiedliwości społecznej" po stronie mordercy. Pułkownika zdjęło poczucie winy / powodu śmierci jego towarzyszy, poległych z rąk snajpera. W związku z tym - co jest zrozumiałe dla Pieczernikowej - zabił kobietę. Czy Pieczernikowa figurowała w sprawie zarówno Gorbaniewskiej, jak i Ginzburga tylko przez czysty przypadek? Kolejne pytanie brzmi: czy jest rzeczą zwykłego przypadku, że Pieczernikowa pojawiała się w sprawie Budanowa? W ciągu ostatnich trzydziestu lat KGB/FSB wiedziało, że na Pieczernikowej można polegać. Przeczekała ona w cieniu „późny, demokratyczny" okres rządów Gorbaczowa, a także Jelcyna, lecz później prezydentem został oficer KGB z dwudziestoletnim stażem służby. W czasie, gdy Putin dochodził do władzy, każdy zakamarek struktury władzy był wypełniany osobnikami mogącymi się wylegitymować służbą w KGB. Informacje pochodzące ze źródeł niezależnych (brak jest takich informacji ze źródeł urzędowych, co nie budzi zdziwienia) wskazują, że w ślad za Putinem objęło stanowiska we władzach ponad 6000 członków KGB/FSB; obecnie zajmują oni najwyższe urzędy w kraju. Należą tu najważniejsze ministerstwa, w których piastują oni kluczowe stanowiska, a więc: kancelaria prezydenta (dwóch zastępców dyrektora, szefowie departamentów kadr i informacji); Rada Bezpieczeństwa (zastępca sekretarza); rządowy aparat administracyjny; Ministerstwa: Obrony, Spraw Zagranicznych, Sprawiedliwości, Przemysłu Nuklearnego, Podatków i Skarbowości, Spraw Wewnętrznych, ds. Prasy, Telewizji, Radia i Środków Masowego Przekazu; Państwowy Komitet Celno-Akcyzowy; Rosyjska Agencja ds. Rezerw Państwowych; Komitet Sanacji Finansowej - i tak dalej. Zła historia, niczym nowotwór, ma zwyczaj się powtarzać - i jest na to jeden, radykalny środek leczniczy: jak najpilniejsza terapia, polegająca na zniszczeniu śmiercionośnych komórek. Tego jednak nie uczyniliśmy. Wyrwaliśmy się z ZSRR i wkroczyliśmy w „Nową Rosję", nieustannie atakowani przez nasze sowieckie pluskwy. Wracając jednak do naszego podstawowego pytania: Czy zmartwychwstanie profesor Pieczerni-kowej przy okazji sprawy Budanowa jest przypadkiem? Albo też - czy powrót tajnej policji do władzy w naszym kraju jest dziełem przypadku?... Co to, to nie! Już w roku 2000 ludzie mawiali: „A jeśli Putin rzeczywiście rozpoczął karierę w KGB w okresie sowieckim? Już on sobie da radę, jak tylko będzie na urzędzie." 116 Lecz wtedy było już za późno. Teraz widzimy, jak jesteśmy otoczeni ludźmi, którym Putin ufa, i jego przyjaciółmi. Niestety - oni ufają tylko ludziom swojego pokroju. Wynik jest taki, że struktury władzy Nowej Rosji są opanowane przez obywateli, za którymi stoi szczególnego rodzaju tradycja: wychowanych w mentalności represywnej i nauczonych rozumieć, jak się rozwiązuje problemy władzy, w sposób odzwierciedlający taką mentalność. Pieczernikowa jest ucieleśnieniem tej tradycji i stanowi mechanizm jej zachowania. W trakcie dwóch dziesięcioleci, które poświęciła na „obronę radzieckiego systemu społeczno-pań-stwowego", wprowadziła w życie mechanizm kontrolowania nauk medycznych, urabiania psychiatrii w sposób pozwalający dopasowywać ją do potrzeb państwowego aparatu bezpieczeństwa. Obecnie, gdy upłynęło z górą dziesięć lat od upadku widzialnej struktury radzieckiego systemu, zapotrzebowanie na dr Pieczernikowa i na jej szczególnego rodzaju umiejętności okazała się tak samo wielkie, jak zawsze do tej pory. To nie są abstrakcyjne tezy jakiejś teorii politycznej. Wkład 1'ieczernikowej w sprawę Budanowa miał dla rzeczywistych ludzi konsekwencjekręgu Wojskowego Północny Kaukaz. Dla sędziego Bukrejewa ogłoszenie Budanowa winnym było aktem wielkiej odwagi ten sędzia wydawał równocześnie wyrok na samego siebie. A INNI?... Niezależnie od stopnia dramatyzmu konfliktów narosłych wokół sprawy Budanowa, historia jego skazania stanowi wyjątek oil reguły. Okoliczności polityczne postawiły jego zbrodnię w centrum zainteresowania i uwagi ogółu, co miało ważkie następstwa natury również politycznej. To z kolei zmusiło wła- 126 I dze do zezwolenia sądowi na uznanie Budanowa za winnego. A wszystko to stało się całkowitym przypadkiem. W każdym innym procesie sądowym dotyczącym zbrodni wojennych, w których to sprawach oskarżonymi byli członkowie rosyjskich sił federalnych, oskarżenia zamrażano, a służby bezpieczeństwa wytężały się - tylko po to, by umożliwić zbrodniarzom ucieczkę od kary, nawet w przypadkach popełnienia przez nich naprawdę potwornych czynów. Na przykład w dniu 12 stycznia 2002 roku sześć grup rosyjskich wojskowych wylądowało w okolicy położonej na cze-czeńskim pogórzu wioski Dai. Szukali bojowników, między innymi komendanta polowego nazwiskiem Chattab, który -jak twierdziły służby rozpoznania operacyjnego - był ostatnio raniony i przebywał w tamtym rejonie. To, co zdarzyło się później, nazwano „sprawą Budanowa nr 2". Otóż członkowie jednej z tych grup, dziesięciu mężczyzn ze specjalnej jednostki operacyjnej należącej do Centralnej Dyrekcji Wywiadu (GRU) Sztabu Generalnego, wylądowało tam helikopterami. Spostrzegłszy minibus przejeżdżający drogą obok, zatrzymali go i rozkazali wszystkim wysiąść. Najpierw torturowali pasażerów, próbując wycisnąć z nich informacje na temat miejsca pobytu bojowników, a następnie zabili całą szóstkę, wieńcząc dzieło spaleniem ich zwłok. Oficjalne agencje informacyjne natychmiast ochrzciły tę brutalną, bezprawną egzekucję mianem „starcia zbrojnego z nielegalnymi formacjami zbrojnymi". Znaleźli się jednak świadkowie, dzięki którym to kłamstwo nie dało się utrzymać. Cała szóstka pasażerów okazała się zwykłymi cywilami, którzy powracali kursowym autobusem z regionalnego ośrodka Szatoj do swoich domów. Była wśród nich czterdziestoletnia Zajnap Dżiawatchanowa, matka siedmiorga dzieci w wieku od dwóch do siedemnastu lat, a nadto spodziewająca się ósmego. Wszystko, co z niej zostało, to jedna obuta stopa, dzięki której jej mąż i starsze dzieci mogli ją zidentyfikować. Tego 128 in była w Groźnym, na badaniu kontrolnym u lekarza gine-¦loga. IM też dyrektor wiejskiej szkoły w Nokczi-Keloj, nazwi-in Said Mahomet Alschanow (miał 69 lat), a także Abdul-ih;ib Satabajew, nauczyciel historii w tejże szkole. Wracali ¦1 uiczycielskiego zebrania w Szatoju. Czwarte ciało należało leśniczego z Nokczi-Keloj - Szanbana Bachajewa. Piąte do lUinka ciężarnej Zajnap, który towarzyszył jej w podróży, l. to w tych stronach bywa w zwyczaju. Nazywał się Dżama-i|li Musajew. Szóste ciało było ciałem kierowcy autobusu, t hainzata Tuburowa, ojca piątki dzieci. Cała okolica dobrze go znała, bo codziennie podwoził wszystkich, którzy potrzebował i być przewiezieni z Szatoja do różnych górskich wiosek i / powrotem. Wieczorem 12 stycznia wszystkich morderców aresztowano. Prokuratura okręgu Szatoj, działając na podstawie zeznań przypadkowego świadka - majora Witalija Niewmierżickiego / wojskpwego wywiadu - zdołała na to uzyskać pozwolenie. Było to w Czeczenii wydarzenie właściwie bez precedensu. Specjalne oddziały operacyjne przekazano wkrótce potem śledczym z prokuratury wojskowej; wytoczono im proces karny, oznaczony numerem 76002. Wszystko to się odbyło - mogłoby się zdawać - zgodnie z zasadami. Spotkałam się z pułkownikiem Andriejem Wier-szyninem, prokuratorem wojskowym okręgu Szatoj, który prowadził tę głośną wówczas sprawę; wtedy, wiosną 2002 roku, był on ciągle pełen optymizmu. Powiedział mi, że dowodów winy jest bardzo dużo, i że sprawa niemal na pewno zostanie skierowana na drogę sądową. Byłoby wręcz niemożliwościąją wyciszyć, jak to się dzieje prawie za każdym razem w podobnych przypadkach. Setki spraw kryminalnych oczekujących na wniesienie do sądu wiszą nad głową prokuratorów wszystkich szczebli - z jednego prostego powodu: oskarżeni o popełnienie przestępstwa członkowie personelu armii są wywożeni przez 129 swoich oficerów dowodzących z Czeczenii, jak tylko można najszybciej. Śledztwa tkwią w martwym punkcie, prokuraturom rzuca się pod nogi kłody, zastrasza się ich pracowników -i tak to wycisza się te sprawy, jedną po drugiej. Prokurator Wierszynin zdołał osiągnąć coś, co było prawie niemożliwe: udało mu się zaaresztować członków GRU, śledztwo zaś mogło się toczyć dalej, w wartowni 291. pułku, gdyż biuro prokuratora wojskowego miało swoją siedzibę na ogrodzonym terenie, gdzie pułk stacjonował. Aresztowani znaleźli się zatem pod bezpośrednim, całodobowym nadzorem pułkownika. Ale prokuratora Wierszynina nie można winić za to, co stało się potem. Oskarżonych wywieziono z Szatoja i przeniesiono do więzienia poza terytorium Czeczenii, poza zasięgiem prokuratora. Właściwi sprawcy masakry opodal wioski Dai -pułkownik Aleksander Kalagandzki i kapral Władimir Woje-wodin - spędzili dziewięć miesięcy w więzieniu w Piatigorsku, skąd następnie ich wypuszczono, jako że centralna prokuratura wojskowa Rosji nie zwróciła się do sądu o przedłużenie okresu ich zatrzymania. Tym samym sąd był automatycznie zobowiązany ich zwolnić, „za okazaniem podpisanego przez nich zobowiązania do nieprzemieszczania się poza teren Okręgu Szczelkowskiego w obwodzie moskiewskim". Ale dlaczego ci dwaj zbrodniarze znaleźli się w obwodzie moskiewskim? Przed wysłaniem do Czeczenii obaj służyli na końcu świata - w Buriacji. Przetransportowanie ich do obwodu moskiewskiego mogło oznaczać tylko jedno: otóż Centralna Dyrekcja Wywiadu i Sztab Generalny postanowiły zademonstrować swoje poparcie dla nich, ewidentnie uznając, że - tak jak Budanow - lojalnie służyli ojczyźnie, która jakoś nie doceniła tego faktu. W areszcie pozostał jedynie kapitan Eduard Ulman z jednostki operacji specjalnych. To właśnie on 12 stycznia 2002 roku 130 wydał rozkaz dokonania masakry. Ten, który do niej podżegał major Aleksiej Pierelewski - chodzi wolny. Jak to się określa tego rodzaju sytuacje? Gdyby czeczeński 1'ojownik zabił sześciu rosyjskich wojskowych i spalił ich cia- t.t, możemy być pewni, że nie zostałby tak po prostu uwolnio- n v. Jak to określił Abdullah Chamzajew: „W ciągu mojej > /tcrdziestojednoletniej pracy w sądach, prokuraturze i w cha- I iktcrze prawnika nie spotkałem się nigdy przedtem ze sprawą kurną, w której ktokolwiek oskarżony o czynną napaść z uży- I1 cm śmiercionośnych narzędzi, zwieńczoną morderstwem / premedytacją, został puszczony na wolność w zamian za podpisanie zobowiązania do niezmieniania miejsca zamieszkania." Spytałam go: „A jeśli kiedykolwiek przybrałaby realną postać idea utworzenia międzynarodowego trybunału karnego 1 lo spraw Czeczenii, która jest przedmiotem dyskusji na forum Kady Europy, to czy byłby Pan władny zaopatrzyć go w udokumentowane świadectwa dotyczące spraw, w których rosyjskie służby bezpieczeństwa postanowiły nie prowadzić śledztwa wobec zbrodniarzy wojennych, w zamian robiąc, co lylko było w ich mocy, żeby rzecz zatuszować i doprowadzić ilo ich uwolnienia?"Chamzajew odpowiedział: „Ile tylko solne Pani życzy! Takich spraw są setki." Dzisiaj Rosja staje w obliczu pytania, podobnie jak Stany /jednoczone pod koniec wojny w Wietnamie: jak postrzegać swoich żołnierzy i oficerów, którzy w Czeczenii na co dzień mordują, grabią, plądrują, torturują i gwałcą? Czy są to zbrodniarze wojenni? Czy może - nieustępliwi bojownicy w walce / międzynarodowym terroryzmem, posługujący się wszelkimi dostępnymi sobie środkami, dla których szlachetny cel ocalenia ludzkości uświęca te środki? Czy ideologiczna stawka w tej walce jest istotnie tak wysoka, że wszystko inne powinno zostać zignorowane? Człowiek z Zachodu miałby na te pytania - mam nadzieję - prostą odpowiedź: niech zdecydują sądy! Na chwilę obecną Rosja nie ma jednak żadnej odpowiedzi. Obecnie, w pięć lat po rozpoczęciu drugiej wojny czeczeńskiej, przez jej doświadczenie przeszło z górą milion żołnierzy i oficerów. Zatruci jadem wojny na swoim terenie, stali się poważnym czynnikiem wpływającym na życie współobywateli-cywilów. Nie można ich już tak po prostu wyłączyć ze społecznego obiegu. Zarówno przypadek pułkownika Budanowa, jak i masakry w Dai, są tragiczne i dramatyczne zarazem. Sposób, w jaki te sprawy rozwijały się dalej, wyeksponował nasze problemy, a także miejsca i momenty, w których druga wojna czeczeńska wpasowuje się w nasze życie. Wykazały one nasze pozbawione logiki myślenie o wojnie i o Putinie, wystawiając na próbę nasze przekonania na temat: kto ma rację, a kto się myli na północnym Kaukazie. Co zaś najistotniejsze - wyciągnęły na światło patologiczne zmiany, jakie zaszły w rosyjskim systemie sądowniczym za czasów Putina, a także pod wpływem wojny. Reformy prawne, które próbowali przeprowadzić demokraci - zaś Jelcyn czynił wszystko, co w jego mocy, by je posunąć naprzód - poszły na zatratę, co widać po wszystkich tych naciskach towarzyszących sprawie Budanowa. Że jednak duch tych reform jest żywy, dowodnie pokazały to wysiłki sędziego Bukrejewa i prokuratora Wierszynina. Chociaż zdarzają się jednostki zdolne do podejmowania tego rodzaju działań, Rosja i tak wyraźnie ujrzała, że nie mamy niezależnej władzy sądowniczej ani niezależnych urzędów prokuratorskich. Zamiast tego mamy nadal wyroki, o których decydują polityczne zarządzenia, ogłaszane w celu osiągania doraźnych politycznych celów. TANIA, MISZA, LENA I RINAT: CO SIĘ Z NIMI DZISIAJ DZIEJE? Na jakim zatem etapie znajdujemy się obecnie? My, którzy żyliśmy w ZSRR, gdzie większość z nas miała stabilną pracę 1 płacę, na której mogliśmy polegać; którzyśmy pokładali bezgraniczne i niezachwiane zaufanie w to, co przyniesie dzień jutrzejszy. Którzy wiedzieliśmy, że są lekarze, co to potrafią nas wyleczyć ze wszelkich niedomogów, i nauczyciele, którzy nas nauczą. I którzyśmy -zarazem wiedzieli, że za to wszystko nie zapłacimy ani kopiejki! A teraz -jaką to egzystencję wiedziemy, próbując wiązać koniec z końcem? Jakie nowe role przy-il/ielono nam do odegrania? Zmiany, jakie dokonały się począwszy od końca epoki radzieckiej, są trojakiego rodzaju. Po pierwsze - przeszliśmy pewną rewolucję osobową (oczywiście - równolegle do rewolucji społecznej) podczas upadku ZSRR i za panowania Bory-sa Jelcyna. Wszystko wtedy momentalnie zniknęło: radziecka ideologia, tania kiełbasa, pieniądze, no i pewność, że tam, na K remlu, jest ten Wielki Tatuś, który nawet jeśli jest despotą, to przynajmniej za nas odpowiada. Druga zmiana przyszła w roku 1998 i dotyczyła niewywią-zania się ze zobowiązań pieniężnych. Otóż wielu z nas udało J się zarobić trochę pieniędzy w okresie po roku 1991, kiedy skutecznie wprowadzono gospodarkę rynkową, były też oznaki formowania się klasy średniej. Po prawdzie - w wydaniu rosyjskim, nie taka, jaką można spotkać na Zachodzie, lecz była to mimo wszystko klasa średnia, zdolna popierać demokrację i wolny rynek. Wszystko to zniknęło z dnia na dzień. Do tamtej pory wielu ludzi tak bardzo zmęczyła codzienna walka o przetrwanie, że nie potrafili już stawić czoła nowemu wyzwaniu i zwyczajnie wsiąkli gdzieś bez śladu. Zmiana trzecia przyszła za czasów Putina, w chwili, gdy wchodziliśmy w nowy etap rosyjskiego kapitalizmu, z oczywistymi cechami neosowieckimi. Gospodarka w epoce naszego trzeciego prezydenta stanowi dziwaczną hybrydę wolnego rynku, ideologicznej dogmatyki i rozmaitych innych rupieci. Jest to model, który zaprzęga sowiecką ideologię w służbę prywatnego kapitału najwyższego pułapu. Ludzi biednych, właściwie pozbawionych środków do życia, jest całe multum. Ponadto na nowo zakwita stare zjawisko: nomenklatura - ta elita rządząca, wielka biurokratyczna klasa, która funkcjonowała w sowieckim ustroju. System gospodarczy mógł się zmienić, lecz członkowie tej elity się do niego przystosowali. Nomenklatura chciałaby żyć wielkoświatowym życiem wyższych sfer, tak jak „noworosyjska" elita świata biznesu, tyle że oficjalne pensje jej przedstawicieli są cieniutkie. Nie żywią oni pragnienia powrotu do starego, radzieckiego systemu, ale i nowy ustrój nie pasuje im w sposób idealny. Problem polega na tym, że wymaga on prawa i porządku - czyli tego, czego społeczeństwo rosyjskie domaga się jeszcze bardziej stanowczo, w związku z czym nomenklatura musi poświęcać większość swego czasu na próby wyeliminowania prawa i porządku, aby móc propagować bogacenie się swoich przedstawicieli. W wyniku wszystkich tych procesów putinowska staro-no-wa nomenklatura podniosła korupcję na wyżyny, o jakich nikomu się nie śniło czy to za komuny, czy za Jelcyna. Obecnie pożera ona firmy małe i średnie, a wraz z nimi - klasę średnią. Stwarza możliwości rozwoju wielkiemu i arcywielkiemu biznesowi, monopolistom i przedsiębiorstwom ąuasi-państwo-wym. (W Rosji oznacza to, że są to ulubione źródła nomenklaturowych łapówek.) Jest to taki rodzaj działalności iTospodarczej, który w naszym kraju dostarcza największych, i przy tym najbardziej stabilnych zysków nie tylko swym właścicielom i menadżerom, lecz także ich patronom z administra-i-ji państwowej. W Rosji bowiem nie istnieje wielki biznes bez patronów, czy też „kuratorów" państwowej administracji. Całe tu niewłaściwe prowadzenie się nie ma nic wspólnego z siłami i ynkowymi. Putin próbuje uzyskać wsparcie ze strony tak zwanych bywszych - owych „byłych", którzy zajmowali przywód-iv.e stanowiska za radzieckiego reżimu. Ich wzdychanie za dawnymi czasami jest tak intensywne, że ideologia podtrzymująca kapitalizm w stylu putinowskim w coraz to większym lopniu przypomina sposób myślenia panujący w ZSRR u szczytowym momencie poźnobreżniewowskiego okresu sta-,'nacji, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Tania, Misza, Lena i Rinat to osoby prawdziwe - nie fikcyj-111 bohaterowie; zwykli ludzie, którzy wraz z pozostałą częścią 1 iaju walczyli o przeżycie. Wszyscy oni byli moimi przyja- ińlmi. Oto, co się z nimi działo po roku 1991. I \NIA Jest wczesna pora zimowa 2002 roku. Długa historia dramatycznych zdarzeń w teatrze na Dubrowce właśnie dobiegła końca. Rosyjskie społeczeństwo, szczególnie mieszkańcy Moskwy, jest pogrążone w szoku. Pokazałam się w telewizji, odgrywając niewielką rolę w tych wydarzeniach, skutkiem czego moi starzy znajomi pojawili się na nowo w moim życiu. 134 135 Późnym wieczorem odebrałam telefon - od Tani. Właściwie to zawsze dzwoniła po północy, albo tak późno, że wszyscy już spali. Nie widziałam Tani, mojej przez pewien czas sąsiadki, pewnie od jakichś dziesięciu lat. W tamtych czasach była poniewierana, ale teraz była królową! Wyglądała triumfująco i bardzo szykownie, ale nie dlatego, że miała na sobie drogie ciuchy (choć rzeczywiście miała), tylko dlatego, że była zrównoważona i opanowana - a to było coś nowego. W czasach radzieckich jej życie było jedną wielką, ciągłą męczarnią. Przychodziła do mnie z wizytą niemal co wieczór (mieszkałam w bloku na parterze, a ona na ostatnim piętrze). Płakała nad swoim kompletnie zrujnowanym życiem. W tamtych latach Tania pracowała jako inżynier w pewnym instytucie badawczym i w związku z tym postrzegano ją jako przedstawiciela „radzieckiej inteligencji naukowo-technicz-nej" - tej niegdyś zasadniczej kategorii społecznej, która już nie istnieje. W jaki sposób można było zostać członkiem tej warstwy? W tamtych czasach od Tani, dziewczyny z dobrej rodziny, jedynej córki swych rodziców, osób szerzej znanych, oczekiwano podjęcia studiów wyższych, jednak gdyby po ukończeniu edukacji na poziomie średnim nie wykazywała ona skłonności lub uzdolnień w jakimś określonym kierunku, to poszłaby na kierunek politechniczny, których do dyspozycji było wręcz bez liku, wykształcić się na inżyniera. Po ukończeniu studiów w tym zakresie musiała przepracować trzy lata w specjalności, w jakiej na swój koszt wyszkoliło ją państwo. W taki to sposób kraj wyhodował sobie całą armię ludzi głęboko niezadowolonych z życia, młodych specjalistów, którzy nigdy tak naprawdę nie mieli ochoty zostać inżynierami, i którzy teraz przesiadywali swoje dni robocze w różnych instytutach badawczych, nie wytwarzając zgoła nic użytecznego. 136 Tania była pełnopłatnym członkiem tej armii, będąc z zawodu inżynierem lokalnych urządzeń wspólnego użytku przy elektrowniach atomowych. Spędzała więc całe dnie, bez choćby cienia entuzjazmu, na przesiadywaniu w swoim instytucie, rysując projekty instalacji kanalizacyjnych, odprowadzania ścieków czy wodociągowych, których nikt nigdy nie wybudował, i otrzymując w zamian swoją skromniuteńkąpensję. Była wiecznie nieszczęśliwa z powodu chronicznego niedoboru gotówki. Usiłowała porządnie wyżywić i odziać swą rodzinę, gorączkowo się krzątając wokół dwojga swoich małych, wiecznie chorujących dzieci i małżonka - cokolwiek dziwacznego człowieka imieniem Andriej, młodego wykładowcy na prestiżowej moskiewskiej politechnice. Wszystko to spowodowało, że Tania stała się typową neu-lasteniczką, bez końca zadręczającą samą siebie, Andrieja 1 dzieci swoimi złymi humorami, histerią, depresjami i ciągłym niezadowoleniem z siebie i z życia. Co jeszcze pogarszało sprawę, to fakt, że Tania pochodzi / Rostowa nad Donem. Udało jej się przenieść do Moskwy za sprawą poślubienia Andrieja, którego poznała na plaży nad Morzem Czarnym. Postrzegano ją jako nieco lepszą od owych limitezików - niewykwalifikowanych „pracowników kontyngentowych", którym w połowie lat 70-tych udzielano czasowych zezwoleń na osiedlenie się w stolicy, w zamian za podjęcie pracy w zawodach niepopularnych lub takich, w których podaż pracowników była za mała. W tamtym czasie do Moskwy wlewał się nie mający końca strumień wszelkich kobiet-„inżynierów", dziewcząt z prowincji, które poślubiły moskwian. Nikt nie chciał znaleźć się poza stolicą, toteż dziewczyny z dobrych rodzin robiły, co było w ich mocy, aby się tam przeprowadzić. Tania co prawda nie wiedziała, czego chce, ale miała bardzo jasny obraz tego, czego nie chce: otóż nie chciała być inżynierem i żyć w nędzy z zubożałym Andriejem. Dużo ze sobą o tym rozmawiałyśmy. Była zła, bo nie widziała wyjścia z sytuacji. W domu często wybuchały awantury. Zgodnie z radziecką tradycją Tania, nie mając własnego kąta w Moskwie, powinna by mieszkać z Andriejem w jego mieszkaniu, lecz i on nie miał własnego lokum. Tak to wylądowali w jednym mieszkaniu, które dzielili z rodzicami Andrieja i jego dwoma braćmi, z których każdy także miał rodzinę, a do tego dwójkę dzieci. Poza wszystkim był to typowy radziecki ul mieszkalny, lecz bez możliwości rojenia się i uzyskania niezależności. Na dobitkę Andriej pochodził ze starej, dystyngowanej moskiewskiej rodziny, złożonej z ludzi wyjątkowych. Jednym z nich był na przykład słynny profesor, który uczył gry na skrzypcach w Moskiewskim Konserwatorium. Był on drugim mężem babki Andrieja, która również wykładała skrzypce w tymże konserwatorium. Babcia Andrieja umarła dawno temu, lecz jej mąż nadal przebywał w tamtym „kołchozie". Podobnie jak Tania, nie miał dokąd odejść. Rodzice Andrieja byli wykładowcami fizyki i matematyki. Starszy brat był profesorem chemii na Uniwersytecie Moskiewskim; dokonywał jednego odkrycia za drugim, chociaż ten fakt miał niewielki wpływ w aspekcie materialnym na jego życie. Sytuacja ta powodowała, że Tania stawała się coraz to bardziej rozdrażniona i doprowadzona do rozpaczy. Uważała rodzinę swojego męża za gromadę niekompetentnych nieudaczników - pomimo dziesiątek akademickich kwalifikacji, jakie posiadali; ci z kolei nie pozostawali Tani dłużni, odwzajemniając się jej z całego serca, nie znosząc jej i ciągle się jej czepiając. Pamiętajmy, że Tania pochodziła z Rostowa, w którym nawet w czasach radzieckich każdy, kto potrafił handlować, handlował na całego, czym popadło. Kwitły tam nielegalne, podziemne warsztaty. Wielu zamożnych ludzi dzieliło swój czas między pobyty w więzieniach i przebywanie w świe- 138 cie zewnętrznym, i nikt nie poczytywał tego nikomu za dysho-nor. Gazety nazywały ich spekulantami i kombinatorami, lecz młode rostowianki potrafiły się cieszyć ze swych związków małżeńskich z tymi ludźmi. Kiedy się poznałyśmy we wczesnych latach osiemdziesiątych, Tania już wówczas sądziła, że popełniła ciężką pomyłkę wychodząc za Andrieja. Miłość jakoś nie zagościła w tym związku. Przyznawała, że zwyczajnie połknęła przynętę, jaką było lokum w Moskwie. Zmieniała się tylko w tych chwilach, kiedy mogła pokazywać śliczne rzeczy, które znajdowała nie wiadomo gdzie, i zachęcała swego rozmówcę do ich kupienia. Niewątpliwie miała szczególnego rodzaju talent do kupieckie-!-o przekonywania. Potrafiła sprzedać komuś bluzkę fatalnej lakości po trzy razy wyższej cenie, zapewniając nabywcę, że Judzie w Europie tak właśnie się teraz ubierają". Kiedy kłam-.two wychodziło na jaw, wcale jej to nie zbijało z tropu. Ten właśnie talent do spekulacyjnego handlowania był tym, lY.ym ppgardzała tradycyjna, wysoko wykształcona rodzina \ndrieja. Teraz, w roku 2002, Tania zaprosiła mnie do domu, który -lik się okazało - był tym samym obszernym mieszkaniem u samym sercu Moskwy. Mieszkanie to było wspaniale odremontowane. Było wypełnione najnowszymi zdobyczami techniki, doskonałymi kopiami słynnych dzieł malarskich, wysokiej jakości imitacjami larych mebli. Tania zbliżała się do pięćdziesiątki, lecz jej ¦•kora była młodzieńcza i zdrowa, a ubranie na niej jaśniało. Mówiła głośno, z przekonaniem, w bardzo otwarty sposób, 1 i-hociaż dużo się śmiała, na jej twarzy nie pojawiła się ani jed-n. 1 zmarszczka. Mogło to oznaczać jedno - że zrobiła sobie "perację plastyczną, co z kolei musiało oznaczać, że odniosła hnansowy sukces. „Czyżby Andriej nagle się wzbogacił?" - zaciekawiłam się. I.mia kroczyła po pokojach. Dziesięć lat temu wolała w tym 139 mieszkaniu mówić szeptem, siedzieć w rogu jednego pokoju, unikając swych teściów. - No, ale gdzie jest reszta rodziny? - Powiem ci coś, tylko siedź mocno. To wszystko jest teraz moje! - Twoje? No to gratuluję! Ale gdzie oni teraz mieszkają? - Chwileczkę, momencik. Wszystko w swoim czasie... Do pokoju wśliznął się spokojnie przystojny młody mężczyzna, niewątpliwie mniej więcej w wieku synów Tani. Kiedy ostatni raz widziałam jej chłopców, byli jeszcze dziećmi, więc wyrzuciłam z siebie: - Czy to naprawdę... Igor?! Igor był starszym synem Tani i Andriej a, teraz musiał mieć jakieś 24-25 lat. Tania wybuchnęła śmiechem. Były to salwy figlarnej, młodzieńczej wesołości, rozbrzmiewające echem. Zupełnie nie jak Tania! - Nazywam się Dawid - zamruczał przystojny, młody człowiek o wolich oczach i ciemnych, kędzierzawych włosach. Pocałował Tanie w wymanikiurowaną dłoń. Pamiętam czasy, kiedy jej dłonie tak nie wyglądały - wydawały się zniszczone wielogodzinnym praniem ubrań dla dużej rodziny. Dawid odpłynął w głąb mieszkania. - No, dziewczynki, spadam, żeby nie psuć wam zabawy... O rety... „Dziewczynkami" to już z pewnością nie byłyśmy! - No dobrze, to już mi powiedz. Odkryj przede mną te tajemnice swojej młodzieńczości i ogólnego powodzenia - błagałam starą przyjaciółkę. - Gdzie twoja rodzina? - Oni już nie są moją rodziną. - A Andriej?... - Rozeszliśmy się. Mój skazujący mnie na ciężkie roboty wyrok dobiegł końca. - Wyszłaś za mąż powtórnie? Za tego chłopca? Za Dawida? 140 - Dawid jest moim chłopakiem, na krótki okres, tak dla podtrzymania zdrowia, prawdę mówiąc. To mój „młody kochanek dla starszej pani". Zatrzymam go dotąd, dopóki będę miała ochotę. - Wielkie nieba!... A gdzie teraz pracujesz? - Nigdzie nie pracuję. To znaczy - pracuję na własny rachunek - odpowiedziała z mocą i z metalicznym dźwiękiem w głosie, który, wydawało mi się, nie współgrał jakoś z wize-iimkiem cokolwiek leniwej pani o wypielęgnowanych dłoniach, z młodym kochankiem, który przed chwilą siedział naprzeciwko mnie. Tania jest szczęśliwym produktem naszego nowego życia. I atem 1992 roku, kiedy w większości moskiewskich domów nic było co jeść (nazywano to „gospodarczą terapią szokową", kióra stanowiła element rynkowych reform ówczesnego premiera Jegora Gąjdara), Tania, wraz ze swymi dziećmi i resztą indziny profesora, mieszkała na wsi w ich starej daczy. Tamtego strasznego, głodnego lata, wszyscy moskwianie, icśli tylko mieli daczę, przesiadywali w swoich wiejskich drewnianych chałupach, uprawiając warzywa na zimę, żeby mieć choć. cokolwiek do zjedzenia. Instytut badawczy, w którym pracowała Tania, zamknął swe podwoje na okres lata. Pracy tam nie było żadnej, zresztą pracownikom nie wypłacano pensji już od niepamiętnych czasów. Ci pracownicy -/ których wszyscy byli mieszkańcami miast - pojechali okopywać swoje warzywne zagony lub handlować na bazarach, które wykwitły w dużej liczbie na ulicach głodującej Moskwy. Tania była zajęta samodzielnym uprawianiem warzyw i opieką nad dziećmi. Andriej często zostawał w mieście i nie wracał na daczę na noc, bo - w przeciwieństwie do większości instytutów badawczych - akurat jego politechnika była czynna. Pewnego ranka Tania pojawiła się nieoczekiwanie z jakiegoś tam powodu w Moskwie, otworzyła drzwi swojego mieszkania i zastała Andriej a ze studentką w swoim łóżku mał- 141 żeńskim. Jako operująca donośnym głosem kobieta z południa Rosji, Tania wydarła się na Andrieja tak, że cały blok ją słyszał. Andriej nawet się nie tłumaczył. Powiedział jej, że kocha tę studentkę. Studentka z kolei nie powiedziała ani słowa, ubrała się i przeszła do kuchni, gdzie nastawiła czajnik z wodą na herbatę, jak gdyby nic się nie stało. Milczenie tej rywalki i jej demonstracyjnie okazywane obeznanie z rozkładem mieszkania było ostatnią kroplą, która przepełniła czarę. Właśnie tam i właśnie wtedy Tania doszła do wniosku, że przez całe swoje małżeńskie życie mordowała się z żałosną rodzinką Andrieja tylko po to, żeby jakaś rywalka mogła sobie wkroczyć w jej przestrzeń. Powiedziała Andriejo-wi, żeby sobie nie wyobrażał, że puści mu to płazem. Ten zebrał swoje rzeczy i odszedł razem ze studentką. W rezultacie był to dzień, w którym rozpoczęło się dla Tani nowe, całkowicie niezależne życie. Andriej zachowywał się odrażająco, nie dając jej nawet kopiejki na utrzymanie dla niej, dla siebie ani dla dzieci. Trzy lata później, kiedy Tani udało się zarobić troszeczkę grosza, od czasu do czasu nawet go żywiła czy kupowała mu ubrania. Nie robiła tego jednak ze współczucia. Żywiła Andrieja, bo zemsta jest słodka. Podawała mu czerwony kawior - w czasach radzieckich był to symbol luksusu, na który mogła sobie teraz pozwolić. Andriej pożerał go, aż zaczął mu wychodzić uszami, nawet nie zarumieniwszy się wobec takiego poniżenia - tak bardzo był głodny. Czasami jadał nawet w zainstalowanych przy kościołach garkuchniach, na dodatek udając, że jest jednym z wiernych. Nauczył się nawet, jak się przeżegnać. Latem roku 1992, w tej porze wolnorynkowego przełomu, wszystko ciągle jeszcze było kwestią przyszłości. Po tygodniu, kiedy nie było już czym nakarmić dzieci, przy akompaniamencie nalegań teściowej, która mówiła, że Tania musi przebaczyć Andriej owi i przyjąć go do siebie z powrotem, poszła handlować na pobliskim bazarze. 142 Teściowa piszczała: „Co za hańba! Hańba!" - po czym szukała schronienia w swym łóżku. Oprzytomniała jednak wkrót-11\ kiedy za swoje haniebnie zarobione na bazarze pieniądze lania zaczęła jej kupować lekarstwa. Żaden z synów tej star-/ej pani, ani jej mąż, ani pozostałe synowe, nie potrafili dla mej czegoś podobnego zrobić. Sprawy przybrały obrót tragiko-miczny, gdy na rodzinnej naradzie postanowiono, że nigdy -* nkolwiek by się działo - nie zaczną wyprzedawać swoich roili twych pamiątek, zabytkowych mebli odziedziczonych po pr/odkach, rzadkich antykwarycznych okazów albumów muzycznych czy też obrazów sławnych dziewiętnastowiecznych msyjskich malarzy. Teściowa Tani, leżąc uporczywie w łóżku 1 gotując się raczej na śmierć niż na pohańbienie, była pierw--./.;(, która sprzeciwiła się temu pomysłowi. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych inne rody o długich tradycjach, które mc wypuszczały z rąk swych pamiątek rodowych przez cały okres lat stalinowskich, zaczęły je wyprzedawać za marne gros/c, czy Jeż -jak wówczas mówiono - „za posiłek". Tymczasem Tania przebywała na bazarze od szóstej rano do lalenastej wieczór. Nie była to praca, lecz ciężka harówka. Był in czyściec w najczystszej postaci, lecz miał on jedną zbawien-m;| cechę: było to niewolnictwo z metką cenową. Tania wysta-u ała na bazarze, zarabiając prawdziwe ruble, które pobrzękiwały w jej kieszeni. Co więcej - dostawało się gotówkę na bieżąco. Stało się i brało się pieniądze, nie kiedyś-później, tylko od razu, a to się liczyło. Tania zawsze wracała 1 In domu z pieniędzmi. Także - ze spuchniętymi nogami, le-ilwie zdolna zrobić choćby krok, no i z ogromnymi, spuchniętymi na kształt krabich szczypiec dłońmi, którymi niezdolna była nawet się umyć, doprowadzić swój wygląd do choćby na poły ludzkiej postaci. Ale - była niemal szczęśliwa! - Możesz mi wierzyć lub nie, ale byłam szczęśliwa, nie bę-ikłc już więcej zależna od nikogo. Ani od dyrektora instytutu, który mi nie płacił, ani od Andrieja, który nie dawał mi nic, ani od teściowej, z tymi jej pamiątkami rodowymi i tradycjami. Byłam zdana tylko i wyłącznie na siebie. Tania, bogata teraz i piękna, opowiedziała mi o tym, jak to się wszystko zmieniło przed dziesięcioma laty. - Teściowa?... Cóż, pewnego pięknego dnia powiedziałam jej, żeby się wreszcie odwaliła A co sobie myślisz? Wtedy pierwszy raz nie usłyszałam w odpowiedzi kazania! To było objawienie. Na moich oczach działa się rewolucja. Stara moskiewska inteligencja, z pozoru nieprzekupna, zaczęła się łamać. I to dzięki pieniądzom, jakie dawałam swojej teściowej. Przestała mi robić wykłady, bo zaczęłam ją żywić. Mnie, która przecież zawsze „zasługiwałam na karę"! Stopniowo wszyscy oni - cała ta rodzina, która patrzyła na mnie z góry przez tyle lat, bo nie legitymowałam się takim pochodzeniem jak oni, a do tego (jak to zawsze mawiali) nakłoniłam Andrieja do poślubienia mnie, bo chciałam się przenieść do Moskwy - cała ta rodzinka nauczyła się do mnie uśmiechać, a nawet z uwagą słuchać tego, co im miałam do powiedzenia. A działo się tak po prostu dlatego, że ich wszystkich karmiłam, dzięki handlowaniu na tym bazarze. Rozkoszowałam się tym. I wyobraź sobie, że byłam gotowa robić to w dalszym ciągu, z jednego tylko powodu: aby zyskać jeszcze więcej pieniędzy, coraz to więcej, i poniżać ich, stale im to wypominając. Kiedy wracała do domu niedługo przed północą, padała wyczerpana na łóżko. Nie miała już czasu dla synów. Nie sprawdzała im odrobionych lekcji. Padała nieprzytomna i gasła niczym światło. Wczesnym rankiem następnego dnia wszystko zaczynało się od początku. Dziećmi Tani zaczęła opiekować się teściowa - zresztą po raz pierwszy, trzeba to powiedzieć, odkąd zamieszkiwali pod wspólnym dachem. Również i to wprawiło Tanie, kolejny raz, w zdumienie. Jeśli chodzi o bazar, Tanie zatrudniał tam pewien sprytny młody człowiek, który był „wahadłowcem", jak mówili na nie- I ludzie. „Wahadłowe kursy" Nikity polegały na przywożeni taniej odzieży z Turcji, tanich arbuzów z Uzbekistanu, ta-iu h mandarynek z Gruzji; de facto - wszystkiego, co tanie, k,|ii tylko było można. Tania, wraz z innymi kobietami, które ¦ I Li niego pracowały, sprzedawała te jego towary. Nie było mowy o podatkach, żadnych daninach na rzecz państwa. Na bazar/c panowały zasady takie same, jak w więzieniu. Nieporozumienia rozstrzygano w sposób bezwzględny, kwitły wymuszenia, bito ludzi. Inne handlujące panie były w więk-¦• .'uści w tej samej sytuacji co Tania - samotne kobiety, które stawiały dzieci w domu, byłe przedstawicielki inteligencji mkowo-technicznej, których instytucje, wydawnictwa czy ilakcje pozamykano. Dla swoich szefów były gatunkiem sto-i' vm troszkę wyżej od kurew. Wkrótce Tania zaczęła sypiać z Nikitą. To on wyłapał ją pośród innych, pomimo dzielącej ich różnicy wieku, i zabrał i i /e sobą do Turcji na jedną ze swoich zakupowych wypraw. W/.iął ją tam raz, i drugi raz, i trzeci, i tak to w ciągu dwóch miesięcy Tania - kobieta, której wciąż wiodło się bardzo do-i'i/e w handlowaniu - sama stała się wahadłowcem, przekonawszy się,, że* działalność ta nie dotyczy bynajmniej nauki >> rakietach. A potem Nikitę zamordowano, zastrzelił go - nie wiadomo kto. Pewnego ranka znaleziono go na bazarze z dziurą od kuli u głowie, i to wszystko. Sprzedawczynie od Nikity przeniosły ¦.iv teraz do Tani, i to z pocałowaniem ręki. Tania okazała się .macznie skuteczniejsza od Nikity, toteż interes zaczął kwitnąć. In, że nie była aż takim bydlakiem jak tamten, było miłą nie-podzianką. Minęło kolejne pół roku i Tania przestała jeździć do Turcji. Nie dlatego, żeby była tym zmęczona, choć funkcjonowanie w charakterze wahadłowca było ciężkim kawałkiem chleba. W tamtych czasach trzeba było towary przewozić samemu, w ogromnych pakach, które ciągało się ze sobą po lotniskach 144 i dworcach kolejowych, żałując grosza na każdym kroku, nawet na wózki bagażowe, za które też trzeba było płacić. Tania przestała sama tam jeździć, bo odkryła swoją niszę: była wyjątkowo dobra w interesach. Tania kwitła, a jej działalność rozrosła się do takich rozmiarów, że najpierw zatrudniła pięciu, a potem jeszcze następnych pięciu wahadłowców, stając się właścicielką czegoś, co w kontekście lokalnego rynku było sporym przedsiębiorstwem. „Wahadłowce" jeździły, jej pracownice handlowały, Tania zaś zarządzała tym wszystkim. Już teraz pojawiała się, jak mówiono, „ubrana nie jak Turczynka" - co oznaczało, że jak Europejka. Stała się bywalczynią wszystkich możliwych restauracji, gdzie jadała, upijała się, szastała pieniędzmi i relaksowała się po pracy. Miała masę forsy do swojej dyspozycji, dla rodziny i dla pracowników. A wpływy były w tamtych latach astronomiczne. Miała kochanków odpowiednich do swojego poziomu dochodów i wieku: wirtuozów. Pozbywała się ich, kiedy jej się podobało. Szczerze powiedziawszy, Andriej nie mógł wiele zwojować w tym rewirze... Minął kolejny rok - i Tania postanowiła odremontować mieszkanie, najpierw stając się jego właścicielką. Pokupowała kilka raczej ciasnych mieszkanek - dla Andriej a, jego braci i swojego teścia, co wszystkich ich uszczęśliwiło. Zatrzymała jednak swoją teściową-staruszkę przy sobie. Nie to, żeby się ulitowała - potrzebowała przecież kogoś do opieki nad synami. Starszy, Igor, wszedł w okres dojrzewania i zaczęły być z nim problemy, no a młodszy chłopiec był chorowity. Ale Tania przeprowadziła ten remont jako swego rodzaju odwet: „Naprawdę to chciałam im pokazać, kto tu jest właścicielem tego miejsca!" Powyrzucała stamtąd wszystko, absolutnie wszystko. Wy-sprzedała wszystkie rodowe pamiątki i zatarła wszelkie ślady przykurzonej szlacheckiej przeszłości swoich teściów. Nikt się 146 temu nie sprzeciwił. Teściowa pojechała na daczę, zeszła jej /. drogi. W efekcie powstało nowoczesne, europejskie mieszkanie wyposażone w najnowsze zdobycze techniki. Po przeprowadzeniu remontu Tania postanowiła iść za ciosem: porzuciła działalność opartą na kursach wahadłowców 1 rozpoczęła właściwą działalność handlową, kupując w Moskwie pewną liczbę sklepów. - Co?! To te sklepy są twoje?... - Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Tania była właścicielem dwóch wspaniałych supermarketów, do których jeździłam po pracy. - Gratuluję! No, ale te twoje ceny... - Wiem, ale Rosja to bogaty kraj!... - odparowała ze śmiechem. - No, nie tak znów bogaty. Stałaś się imperialistką. Takim i rochę pragmatykiem. - No jasne. Jelcyna już nie ma, a wraz z nim przepadł łatwy pieniądz i uroki życia... Ci, co są teraz u władzy, to nienasyce-ni pragmatycy, i ja jestem jednym z nich. Ty jesteś przeciwko l'utinowi, a ja jestem za nim. On mi jest prawie jak brat -w przeszłośei poniewierany, teraz się odkuwa. - Co masz na myśli, mówiąc o nich „nienasyceni"? - Łapówki. Niekończące się łapówki, które trzeba wręczać wszystkim. Spłacam, kogo trzeba, tylko po to, żeby móc dalej prowadzić swoje sklepy. Komu ja nie daję tych łapówek?! Urzędasom na posterunkach milicji, strażakom, inspektorom sanitarnym, władzom miejskim. No i gangsterom, na których działce stoją moje sklepy. Właściwie to ja je kupiłam od gangsterów. - A nie obawiasz się prowadzić z nimi interesów? - Nie. Bo ja mam marzenie: chcę być bogata. A w dzisiejszej Rosji to oznacza, że muszę ich wszystkich pospłacać. Bez lego „podatku" zastrzeliliby mnie jutro i zastąpili kimś innym. - Nie przesadzasz? 147 - Jeśli już, to przynajmniej rozumiem, co się wokół mnie dzieje. - A co z biurokratami? - Niektórych spłacam sama, a pozostałym płacą gangsterzy. Daję im pieniądze i dlatego dobrze żyję z tymi drugimi gangsterami, czyli urzędnikami. W zasadzie jest to bardzo wygodne. - Gdzie jest teraz Andriej? - Nie żyje. W końcu nie mógł się pogodzić z faktem, że moja pozycja w świecie się podwyższyła, a on je i je ten mój kawior. Prosił, żebym przyjęła go znów do siebie, ale ja nie miałam na to najmniejszej ochoty. Powiedziałam, żeby sobie znalazł inną studentkę. Tak czy owak, nie chcę żyć z brzydalem, kimkolwiek on jest. Zdecydowałam, że podobają mi się mężczyźni przystojni. Chodzę na męskie striptizy i tam sobie wybieram partnerów. - Żartujesz chyba! A nie tęsknisz za życiem rodzinnym? Za rozkoszą domowego ogniska? - Nie. Nie tęsknię. Dopiero zaczęłam życie. No, są złe strony tej sytuacji, jasne, że są. Może ci się wydawać, że wszystko to jest ohydne, ale co było znowu takie czyste, kiedy żyłam tak jak kiedyś? - A co z twoimi dziećmi? - Igor, niestety, okazał się słabowity, tak jak Andriej. Jest na lekach. Wysłałam go do kliniki. To już piąty raz... A mój Sta-sik kształci się w Londynie. Bardzo jestem z niego dumna. Bardzo. Jest tam pierwszy we wszystkim. Moja teściowa się nim zajmuje. Wynajmuję dla niej małe mieszkanie. Stasik mieszka w tygodniu w akademiku, a w weekendy w tamtym mieszkaniu z moją teściową. Zapłaciłam za jej operację, wymianę biodra. Zrobili jej to w Szwajcarii. Wróciła do żywych, biega w kółko jak młódka, no i wielbi mnie z najwyższym oddaniem. Tak, sądzę, że tak naprawdę jest. To wielka rzecz - mieć pieniądze. Do pokoju wśliznął się Dawid z tacą. 148 - Czas na herbatkę, dziewczynki! - powiedział łagodnym tonem. - Tylko my we trójkę. Dobrze, Tanieczko? Tania kiwnęła głową i powiedziała, że za chwilkę wróci. Chciała się przebrać do tej herbaty. Z Dawida emanowało zde-generowanie i rozleniwiona ociężałość. Wszystko to trochę przyprawiało o mdłości. Po kilku minutach Tania wróciła. Była cała w brylantach: jej uszy jarzyły się blaskiem, wydekoltowany strój cały się mienił. Nawet włosy jej błyszczały. Ten pokaz był zrobiony na mój użytek. Grzecznie dałam wyraz swemu uznaniu. Tania była naprawdę zadowolona; promieniała tak jak jej brylanty za sprawą przyjemności, jaką dawało jej zaprezentowanie siebie - nowej Tani - starej przyjaciółce. Szybko dopiłyśmy herbatę i zaczęłyśmy się żegnać. - Tylko tym razem nie na dziesięć lat! - wystąpiła z propozycją Tania, gdyśmy się rozstawały. - Musimy się postarać - odpowiedziałam i schodząc po schodach pomyślałam sobie, że w epoce Putina ludzie istotnie kontaktują się ze sobą częściej. To znaczy - starzy znajomi. Był w Rosji czas, było to w okresie późnego Jelcyna, kiedy wszyscy byli okropnie zajęci, starając się po prostu przetrwać; ludzie nie dzwonili do siebie latami - niektórzy zawstydzeni swoim ubóstwem, inni dlatego, że byli bogaci. Był to czas, w którym wielu na stałe wyemigrowało, niejeden wpakował sobie kulkę w łeb, bo wydawało mu się, że już nie jest nikomu potrzebny; a niektórzy wdychali kokainę z obrzydzenia do samych siebie. Teraz jednak mogło się wydawać, że wszyscy, którzy przetrwali, zaczęli się na nowo spotykać. W społeczeń-¦.twie zauważalnie zapanowało większe uporządkowanie - lu-tl/ie miewali nawet wolny czas do dyspozycji. Kiedy nadeszły nowe czasy, kobiety były siłą napędową-ingażując się w przedsiębiorczość, rozwodząc się z mężami. Mężowie stawali się gangsterami i wielu z nich zginęło w strzelaninach podczas pierwszych lat epoki Jelcyna. Te rze- 149 czy działy się, bo tuż przed nadejściem pierestrojki wiele rosyjskich kobiet poczuło - tak jak Tania - że nigdy nie będą mogły zmienić swego życia. Ale oto nagle pojawiła się dla nich ta wielka szansa. W tydzień później musiałam być na konferencji prasowej, zwołanej chyba w związku z wyborami uzupełniającymi do miejskiej Dumy. Tam też, dość nieoczekiwanie, spotkałam Tanie ponownie. W naszym już dosyć ustrukturyzowanym i -podobnie jak za Sowietów - klikowym społeczeństwie właściciele supermarketów zwyczajnie nie chodzą na konferencje prasowe. Tania ukazała się oczom dziennikarskiego światka w nienagannie ułożonej fryzurze, w klasycznym czarnym garniturku kobiety interesu, bez choćby jednego widocznego na sobie brylantu. Dawid również tam przybył, i też wyglądał arcyszy-kownie, bezbłędnie pełniąc rolę sekretarza handlowego Tani -zachowywał się z umiarem, nie nadskakując. Tym razem obyło się bez żadnych „dziewczynek". Usiadłam wśród dziennikarzy. Tania znalazła się po drugiej stronie barykady. Gdy wręczono jej mikrofon, była ostatnim w kolejności mówcą. Była jednym z kandydatów do fotela w miejskiej Dumie. Mówiła dziennikarzom - także i mnie -jak widzi problemy moskiewskich bezdomnych i obiecywała walczyć o ich prawa, o ile wyborcy uczynią jej zaszczyt wybrania jej na członka zgromadzenia prawodawczego. - Na co ci to znowu, u licha? Przecież już jesteś bogata! -spytałam Tanie po zakończeniu konferencji. - Już ci mówiłam: chcę być jeszcze bogatsza. To bardzo proste: nie chcę płacić łapówek radnemu naszego okręgu. - Tylko tyle? - Ty nie masz pojęcia o tym, jakiego dziś poziomu sięgnęła korupcja. Za czasów Jelcyna gangsterom nawet się o tym nie śniło. Jak mnie wybiorą na radną, będzie o ten jeden „podatek" mniej. 150 - Ale dlaczego zajęłaś się szczególnie właśnie obroną bezdomnych? - Powędrowałyśmy do pobliskiej francuskiej kafejki. (To Tania ją wybrała - dla mnie byłaby ona za droga.) - Myślę, że na takim tle powinnam się dobrze prezentować. Ale tak czy inaczej, mogę im naprawdę pomóc się podźwig-nąć, tak żeby swoje powodzenie mogli zawdzięczać własnym wysiłkom. Sama tak przecież zrobiłam. - A dlaczego na konferencji, pod koniec swojego wystąpienia, mówiłaś o Putinie? O tym, jak go miłujesz, szanujesz i jak mu ufasz. Czy to twoi image makers (spece od wizerunku) tak ri kazali? To jest w okropnym stylu. - Wcale nie. To jest właśnie to, co należy dzisiaj robić. I ja n> wiem bez pomocy żadnych image makers. - Tania potknęła mc o to trudne angielskie wyrażenie, które przywędrowało do Rosji wraz z nowym życiem. - Gdybym nie wspomniała u Putinie, nasz miejscowy funkcjonariusz FSB już by mnie nilwiedził jutro w sklepie, przyszedłby pożalić się, że nie powiedziałam tego, co mówią wszyscy naokoło. Właśnie tego typu życie my, przedsiębiorcy, obecnie prowadzimy. - No to co, jeśli by sobie przyszedł i coś takiego powiedział? - No to nic. Domagałby się tylko łapówki. - Za co? - Żeby „zapomnieć", o czym to ja nie powiedziałam. - Posłuchaj, czy ty nie jesteś aby tym wszystkim zmęczona? - Nie. Gdybym musiała pocałować Putina w tyłek, żeby do-¦lać jeszcze parę sklepów, zrobiłabym to. - Ale co ma znaczyć to „dostać"? Przecież ty je po prostu y. upujesz, prawda? Płacisz za to, i koniec. Nie, teraz to inaczej wygląda. Żeby coś „dostać", musisz zasłużyć u biurokratów na prawo do kupienia sklepu za swoje własne pieniądze. To się nazywa „ruski kapitalizm". Osobiście mi się to podoba. A jak się tym zmęczę, to kupię sobie obywatelstwo innego kraju i - dalej jazda! Rozstałyśmy się. Tanie oczywiście wybrano do rady miejskiej. Podobno radzi sobie nie najgorzej. Wkłada serce w walkę o biednych Moskwy. Zorganizowała jeszcze jedną stołówkę dla bezdomnych i uchodźców, kupiła kolejne trzy supermarkety, do tego często się pojawia w telewizji, wychwalając nasze jakże nowoczesne czasy. Ostatnio zadzwoniła, prosząc mnie o napisanie artykułu o sobie. Zrobiłam to. Właśnie kończysz jego lekturę, Czytelniku. Poprosiła, abym dała jej go do przeczytania przed publikacją; była przerażona, ale powiedziała: „To wszystko prawda." Nakłoniła mnie, abym przyrzekła, że nie ogłoszę tego w Rosji przed jej śmiercią. - A za granicą? - Proszę bardzo. Niech się dowiedzą, czym śmierdzą nasze pieniądze. No to teraz już Państwo wiedzą. Misza i Lena Misza był żonaty z Leną, moją szkolną koleżanką z wczesnego dzieciństwa. Poślubiła go, gdy pod koniec lat siedemdziesiątych byli na studiach. W tamtym czasie Misza był bardzo bystrym, utalentowanym chłopakiem, który tłumaczył z niemieckiego, robił dubbingi do filmów, będąc jeszcze studentem w Instytucie Języków Obcych, i którego przyszłość wydawała się świetlana. Po ukończeniu studiów zasypano go atrakcyjnymi propozycjami zatrudnienia - a nie było to bynajmniej coś, co zdarzało się często. Tak to Misza zatrudnił się w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, które było miejscem bardzo prestiżowym, szczególnie pod koniec okresu radzieckiego. Było to niezwykłe, żeby chłopak bez rodzinnych powiązań mógł się dostać do takiego zamkniętego przedsiębiorstwa jak nasz MSZ. Misza takich powiązań nie miał. Wychowywała go babcia, skromna sprzątaczka. Matka jego zmarła nagle, na nowotwór mózgu, kiedy Misza miał zaledwie 14 lat. Ojciec szybko opuścił osieroconą rodzinę i odpłynął z inną kobietą. Tak więc mamy naszego Misze w MSZ-cie. Byliśmy wielkimi przyjaciółmi. Jeździliśmy razem na pikniki, opiekaliśmy na ruszcie kebaby przy leśnym ognisku i wspaniale cieszyliśmy się swoim towarzystwem. Byłyśmy z Niną bardzo blisko, i także Misza bardzo chciał należeć do paczki. Naszą relację podtrzymywało moich dwoje małych dzieci. Kiedy Misza przychodził z wizytą, po prostu nie mógł od nich oderwać oczu. Wpatrywał się w nie ze wzruszeniem, niezależnie od tego, jakie nonsensy wyczyniały; godzinami rozmawiał i bawił się z nimi. Wszyscy nasi znajomi wiedzieli, że Misza bardzo chce mieć dzieci. Miał na tym punkcie obsesję, ale Lena była utalentowanym językoznawcą. Pisała swoją dysertację i cały czas odkładała decyzję o dziecku na czas po uzyskaniu stopnia dok-tora nauk filologicznych. W eCekcie Misza zrobił się bardzo niespokojny. Stopniowo wykształcił się u niego kompleks na tym punkcie, że nie mają / Leną dziecka. Sam cierpiał i zaczął zadręczać wszystkich wokół, najbardziej zaś Lenę. Ona jednak była zrobiona z twardego materiału i skoro raz powzięła postanowienie, nic nie mo-clo tego zmienić. Miała obronić pracę i uzyskać dyplom, .1 dopiero potem zajść w ciążę. I właśnie o to wszystko się rozbijało W reakcji na to Misza sięgnął po butelkę. Godził się ze swym rozczarowaniem tak długo, jak tylko mógł, ale potem po prostu przestał zachowywać się rozsądnie. Na początku nie pił ilużo; ludzie się śmieli z tego i podpuszczali go, ale później je-i'o popijawy przerodziły się w parodniowe cykle. Znikał i Bóg i eden wie, gdzie spędzał noce. Później też pił, przez całe tygodnie bez przerwy. Lena myślała, że może da sobie spokój i już me dokończy tej swojej dysertacji, no ale jak tu sprawić sobie d/iecko z człowiekiem, który jest permanentnie nietrzeźwy? 153 A potem nadeszły nowe czasy: Gorbaczow, Jelcyn. Jedynym powodem, dla którego Miszy nie wyrzucono z pracy za chroniczne pijaństwo (za komuny wywalono by go natychmiast), było to, że nikt nie potrafił go zastąpić. Kadry MSZ, które znały języki i miały doświadczenie w pracy po drugiej stronie żelaznej kurtyny, stały się nagle bardzo cenne. Ludzie ci porzucali spłukany MSZ na rzecz pracy w komercyjnych firmach i oddziałach zagranicznych spółek, które wówczas wykwitały. Misza nie dostał żadnych ofert, chociaż to Niemcy jako pierwsi uderzyli na rosyjski rynek i najbardziej poszukiwani stali się właśnie tłumacze z niemieckiego. Ale nawet w ministerstwie jego dni były policzone, i w końcu go zwolniono. Pewnego dnia, późną nocną porą, pod sam koniec roku 1996, w grudniu, przy blisko trzydziestostopniowym mrozie, ktoś zadzwonił do moich drzwi. Była to Lena; miała na sobie tylko nocną koszulę i na niej płaszcz. Po Moskwie po prostu nie chodzi się w zimie w takim ubraniu, a już na pewno nie wtedy, kiedy się jest Leną, która zawsze wychodziła na dwór w nieskazitelnej postaci. Była łagodną, zrównoważoną, dobrze wychowaną, inteligentną młodą kobietą. A teraz jedną nogę miała bosą, jak gdyby była jakąś osobą kompletnie pozbawioną środków do życia, bez dachu nad głową, zaś na drugiej nodze na poły zasznurowany but kłapał niczym chorągiewka. Moja przyjaciółka trzęsła się, jak gdyby wpadła przez warstwę lodu do lodowatej wody, skąd ją dopiero co wyciągnięto. Coś ją musiało śmiertelnie przerazić, i ten szok sprawił, ze odzywała się bez ładu i składu. - Misza, Misza... - powtarzała bez ustanku, głośno szlochając, zachowując się bardzo nietypowo jak na siebie i będąc, jak się zdawało, nieświadoma tego, gdzie jest, albo tego, że otaczają ją ludzie, i kto też to jest. Dzieci zdążyły się tymczasem obudzić i spokojnie wychynęły ze swego pokoju. Stanęły przy Lenie, zafascynowane cierpieniem, którego nie rozumiały. W końcu Lena dostrzegła je, wzięła się w garść, zażyła środek uspokajający, który popiła szklanką wody, i zaczęła wyjaśniać, co się stało. Miszy nie było w domu przez trzy noce z rzędu. Tak naprawdę Lena nie oczekiwała jego powrotu. Przyzwyczaiła się do jego pijackich ciągów i nieobecności w domu, więc po prostu kładła się spać. Musiała wcześnie rano iść do instytutu. Jednak niedługo po północy Misza nagle się zjawił. Było to niezwykłe. Tym razem wszedł od razu przez drzwi do środka i tak jak stał - w swoim zimowym płaszczu i brudnych butach, nie umyty i cuchnący - wszedł do sypialni i stanął nad Leną; groźnie milcząc, wpatrywał się w nią w półmroku. Wydawał się kompletnie obłąkany. Jego czarne oczy lśniły nienaturalnym blaskiem, policzki miały srebrzysty odcień. Jego niegdyś przystojna twarz była wykrzywiona grymasem. Lena podciągnęła kołdrę, nic nie mówiąc. Wiedziała z gorzkiego doświadczenia, czym jest pożycie z początkującym alkoholikiem, i że mówienie czegokolwiek nie ma sensu. Z tym samym skutkiem można było mówić do kogoś głuchego. Trzeba było po prostu zaczekać, aż zaśnie. Lecz tym.rażem Misza przysunął się bliżej do jej łóżka i powiedział: „To już koniec... To twoja wina... że piję... a teraz mam zamiar cię zabić." Lena usłyszała w głosie Miszy nutę spokojnej determinacji, która nie pozostawiała miejsca na wątpliwości. Podskoczyła i zaczęła uciekać po pokoju. Najpierw Misza naparł na nią na balkonie, i już myślała, że to koniec, ale że pijacy są niezdarni, zdołała mu się wymknąć, złapać parę rzeczy i przez frontowe drzwi wybiec na śnieg do najbliższego schronienia - do mojego bloku. Po tym zdarzeniu rozwiedli się, i chociaż żadne nie było / natury płaczliwe, oboje przychodzili łkać do mnie do kuchni, opowiadając mi, jak to każde z nich kocha swoją drugą poło- wę, lecz jednocześnie, jak bardzo nie mogą zejść się na powrót, by dalej żyć razem. Misze widywałam w dalszym ciągu, choć coraz rzadziej. Wpadał od przypadku do przypadku, głównie z prośbą o pieniądze, bo w dalszym ciągu pił i bywał w poważnych tarapatach finansowych. Od czasu do czasu łapał jakieś zlecenia i coś tam tłumaczył, by związać koniec z końcem. W trakcie swych rzadkich wizyt na trzeźwo mówił mi, jak to próbował przestać pić i zacząć nowe życie. Rozwinął w sobie zainteresowanie prawosławnym chrześcijaństwem, czytał książki religijne, został ochrzczony, znalazł sobie spowiednika, któremu ufał, chodził do spowiedzi i do komunii, znajdując w tym pocieszenie. Był przekonany, że zbawienie jest możliwe, ale jakoś nie wyglądał na kogoś, kto jest na drodze do zbawienia. Kojarzył się raczej z kimś, kto jest na złej drodze -osobnik z rozczochranymi, tłustymi włosami. Nosił przetarty i oczywiście używany czarny płaszcz, o wiele na niego za krótki. Kiedy zapytałam, gdzie mieszka, wyrzucił z siebie jakiś nonsens, że to niby nikt go nie rozumie i że tak trudno jest mieszkać gdziekolwiek, gdy nikt go przecież nie rozumie. Za Jelcyna nie byłby to widok szczególnie niezwykły czy zadziwiający. Wielu ludzi bez grosza przy duszy wałęsało się po ulicach, ludzi dobrze wykształconych i niegdyś poważanych, którzy potracili pracę i zaczęli pić, kiedy nie mogli znaleźć dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości. To właśnie na tym żyznym gruncie ogólnego niezadowolenia, bezrobocia i masowych zwolnień wielu ludzi, którzy niegdyś, za czasów radzieckich, mieli konkretne zawody, prawosławie znalazło wyznawców, i wszyscy nieudacznicy, którzy potracili zajęcia zarobkowe, współmałżonków lub rację bytu, pobiegli do kościoła, chociaż żadną miarą nie wszyscy z nich byli osobami wierzącymi z prawdziwego zdarzenia. W tym kontekście Misze postrzegano jako jednego z wielu, jacy się znaleźli na tej ścieżce. Pewnego razu przyszedł do 156 mnie z wizytą, trzeźwy i jeszcze radosny, zachęcając mnie, żebym mu pogratulowała. Otóż dzień wcześniej został ojcem, miał syna. Pośpieszyliśmy z zapewnieniami, jak bardzo się z tego cieszymy: wreszcie jego marzenie się spełniło. Jednak z jakichś powodów Misza nie był w siódmym niebie, czego można by się spodziewać. Chłopca nazwano Nikita. Na długo przedtem, gdy Misza był jeszcze żonaty z Leną, często dumał o tym, że jak będzie miał syna, nazwie go właśnie Nikita. - A kto jest mamą Nikity? - zapytałam ostrożnie. - Pewna młoda dziewczyna. - Mieszkacie razem? Ożeniłeś się... albo masz zamiar się ożenić? - Nie. Nie podobam się jej rodzicom. - No to wynajmij mieszkanie i zamieszkaj z synem. To jest takie ważne... - Nie mam za co. - Tojzacznij zarabiać. - Nie chcę, i nie mogę. Po prostu nie mogę; to jest zwyczajnie niemożliwe. - I uciął wszelkie dalsze próby nawiązania rozmowy. . Minął przeszło rok. Jelcyn zrzekł się władzy, naznaczając na swojego następcę Putina. Rozpoczęła się druga wojna cze-r/eńska. Putin bez przerwy pojawiał się w telewizji. A to oblatywał wojskowy samolot, a to za chwilę wydawał polecenia w Czeczenii. Zbliżała się przesądzona sprawa - wybory. Pewnej nocy Lena zadzwoniła, gdy było już późno. - Wiesz co... - powiedziała ledwie rozpoznawalnym głosem, całkowicie zachrypłym, niczym głos piosenkarki po koncercie. - Miałam właśnie telefon... Misza zabił kobietę, z którą /yl. Zostawiła czternastoletniego syna ze swojego pierwszego małżeństwa. Chłopiec był w mieszkaniu, kiedy to się stało. Misza się upił. Wygląda na to, że ta kobieta była starsza od niego. Hyło jej przykro z jego powodu, no więc piła razem z nim, że- 1 by się nie czuł taki samotny. Tak czy inaczej, wczoraj też razem pili, kiedy Misza nagle wziął nóż i powiedział to, co powiedział kiedyś do mnie: „Zabiję cię!" Lena zalała się łzami. - To mogło spotkać mnie!... - mówiła. - Pamiętasz?! Wszyscy próbowaliście mnie odwieść od rozwodu. Mówiliście, że on się jeszcze pozbiera, że trzeba go leczyć. A on o mało mnie nie zabił! Sąd podszedł do Miszy łagodnie, szczególnie po wysłuchaniu relacji o historii jego życia. Skazano go na cztery i pół roku. Niezbyt wiele jak na morderstwo. Zdaniem sądu, mimo swego alkoholizmu, nie był on umysłowo chory ani nie cierpiał na obniżone poczucie odpowiedzialności. Wysłano go do obozu pracy w Mordowii, w leśną głuszę. W pół roku później komendant obozu pojechał odwiedzić Lenę w jej moskiewskim mieszkaniu, gdzie mieszkała ona już z nowym mężem, i z synem, którego wreszcie miała. Komendant nie był może najbystrzejszym z ludzi, ale najwyraźniej miał dobre serce. Decyzję o odwiedzeniu Leny podjął sam. Bawiąc w mieście służbowo, poczytał sobie za obowiązek odnaleźć ją - mimo że była ona z Miszą rozwiedziona -i zakomunikować jej, że „jej Michał" (jak go nazywał komendant, ku zgrozie jej nowego męża) był najlepszym więźniem, jakiego ten kiedykolwiek spotkał, najbardziej oczytaną i naj-ciężej pracującą osobą w obozie. Komendant, który ewidentnie miał pedagogiczne zacięcie, powołał go na opiekuna obozowej biblioteki, którą Misza całkowicie zreorganizował. Sam bardzo dużo czytał i pracował z innymi przestępcami, pełniąc rolę psychologa. Samodzielnie zbudował drewnianą cerkiewkę w obrębie otoczonego drutem kolczastym terenu obozu i przygotowywał się do zostania mnichem. Korespondował z jednym klasztorem, celem uzyskania przewodnictwa na obranej przez siebie drodze. Komendant nie omieszkał też poinformować Leny, że wspiera zakonne inklinacje Miszy, jako że dostrzegał samo dobro, jakie dzięki temu spływa na jego kontyngent morderców, gwałcicieli i recydywistów. Na prośbę Miszy miał zamiar zakupić kościelną tacę w sklepie moskiewskiego patriarchatu i zawieźć ją do obozu. Więziennik zakończył obietnicą, że będzie interweniował w sprawie skrócenia wyroku Miszy, motywując to przykładnym zachowaniem swojego podopiecznego. - Leno, pani się nie cieszy? - zapytał rozwiedzioną żonę Miszy, spostrzegłszy jej załzawioną twarz. - Jestem przerażona... - odpowiedziała. - Ależ nie ma czym - odpowiedział komendant. - On się bardzo zmienił, już nie jest niebezpieczny. Przestał pić, już nikogo więcej nie zabije. Tak mi się przynajmniej wydaje. - Komendant wygładził włosy, wypił herbatę, zatarł dłonie, jak gdyby zamierzał rozniecić z nich ogień, po czym dodał: -Prawdę mówiąc, jest mi trochę przykro, że on wyjdzie. Zaczęłyśmy się szykować na to, co miało się wydarzyć. Misza mógł się w każdej chwili na powrót objawić w Moskwie. Ostatecznie, zanim Misza znów się zjawił, nastał rok 2001. I'rzeź parę tygodni wałęsał się, znów nie mając się gdzie podziać; niemieckiego zapomniał i teraz już kompletnie nie potrafił się przystosować do nowego życia. Wiedziałam, że jest w Moskwie od dłuższego czasu, ale raz spotkaliśmy się przypadkiem, na Bulwarze Twerskim. Kiedy nasze ścieżki się zbiegły, ledwie rozpoznałam tak dobrze znane mi niegdyś rysy. Usiedliśmy na ławce i rozmawialiśmy ze sobą ze trzy godziny bez przerwy. Nie zapytał o moje dzieci, a ja nie pytałam o jego syna. Misza potrzebował po prostu ko-noś, z kim by mógł porozmawiać, kto by chciał go wysłuchać. Więc mówił przez cały ten czas o wyborze właściwego klasztoru. Przyjrzałam się z bliska człowiekowi, który siedział przede mną. Z dawniejszego Miszy, albo z tego, czym był w młodości, nie zostało prawie nic. Wyglądał szaro, staro i był sflaczały. Nie można było nic dostrzec z talentu, jaki niegdyś 158 się w nim wyczuwało. Była w nim jedynie uraza do losu, i mnóstwo grypsery. Do tego jeszcze poczęstował mnie stekiem banalnych głupot na temat sensu życia, w takim ujęciu, jak piszą o tym w prymitywnych broszurach dla ledwie gramotnych. Chyba pojęłam, jakiego rodzaju bibliotekę musieli mieć w tym obozie w Mordowii. - A pracę jakąś sobie znalazłeś? - Niby gdzie? Płacą wszędzie marne grosze, za to wymagają nie wiadomo ile. - Cóż, wszyscy jesteśmy teraz w takiej samej sytuacji. Musimy to po prostu jakoś znosić... - zaczęłam, ale Misza mi przerwał: - A ja nie chcę być taki jak wszyscy inni. W jego przypadku tak było bez wątpienia. - A jak ci idzie z tym klasztorem? - Na razie nie mogą mnie przyjąć. Jest kolejka chętnych, i nawet do tego trzeba używać swoich wpływów. Trzeba znać ludzi. Pobyt w więzieniu za bardzo w tym nie pomaga. - Przypuszczam, że to zrozumiałe. Istotnie, długo cię nie było na wolności. - Ale ja tego nie rozumiem! - Misza robił się agresywny. - Co planujesz zrobić? - Pójdę do tego kościółka - wskazał gestem za siebie, gdzie rzeczywiście stała jedna z najstarszych cerkwi w Moskwie, porządnie pokryta patyną czasu. - Poproszę, żeby mnie tam zgodzili na stróża. Powiedzieli mi, że aby się dostać do klasztoru, trzeba mieć odpowiednią liczbę punktów w życiorysie. Zaśmieliśmy się oboje. Tylko ktoś urodzony w ZSRR, kto spędził tam sporą część swego świadomego życia, wiedział, jak typowo sowieckie podejście panowało w odniesieniu do możliwości dostania dobrej pracy, kiedy nie można było jej zdobyć przez użycie swoich wpływów. No to jesteśmy w domu - rozmawiając sobie o klasztorze, wierze, religii, zasadach Kościoła; o rzeczach, które już nie mogły być odleglejsze od 160 powszedniej realności radzieckiego sposobu życia. Pokładaliśmy się ze śmiechu na samą myśl o czymś takim. - To przedziwne - powiedział Misza -jak to w nowej Rosji nagle zbiegły się ze sobą drogi prawosławia i sowieckiego życia. Spod opuchniętych powiek człowieka mającego problem z nerkami albo sercem nagle zerknął na mnie dawny Misza, wesoły, bardzo uważny, figlarny, szarmancki. - Oczywiście, że się zbiegły. Nie obawiasz się, że cerkiew, do której tak bardzo pragniesz zgłosić akces, zamieniła się w taki lokalny komitet Ligi Młodych Komunistów, z którego kiedyś uciekłeś? Że wszystko po prostu przemalowano na inne kolory, i że kiedy w końcu przyjmą cię do tego klasztoru, to się gorzko rozczarujesz i... Ugryzłam się w język. Nie przychodziły mi do głowy żadne gładkie słowa. - Chciałaś może powiedzieć, że znowu kogoś zabiję, oskarżając tegp kogoś o spowodowanie moich problemów? - Nie, oczywiście, że nie - wydukałam, choć dokładnie to miałam ochotę powiedzieć. Zdawało się, że znowu nadajemy /. Miszą na tych samych falach. - Ależ dokładnie to chciałaś powiedzieć. Mogę odpowiedzieć tyle, że sam się tego obawiam, rzecz jasna, no, ale nie mam przecież dokąd pójść. Jak zostanę tutaj, to bez wątpienia wyląduję ponownie w więzieniu. W więzieniu, w tej zamkniętej przestrzeni, czułem się zresztą lepiej; klasztor - to taki jakby obóz pracy, tylko strażnicy są inni. Ja potrzebuję żyć pod strażą. Nie mogę się sam kontrolować, widząc, jakie to życie toczy się dookoła nas. - A jakie jest to życie? - Cyniczne. A ja nie mogę znieść cynizmu. Właśnie dlatego zacząłem pić. - Ale czemu zabiłeś swoją przyjaciółkę? Czy i ona była cyniczna? 161 - Nie, to był bardzo dobry człowiek. Nie pamiętam, dlaczego ją zabiłem. Byłem pijany. - Zatem, tak czy inaczej, nie mógłbyś pozostać wśród świata. - Mowy nie ma. Nie wytrzymałbym tego. Co prawda nie spotkałam Miszy już więcej, ale wiem na pewno, że nie udało mu się dostać do klasztoru. Wciąż przeciągano formalności. Prawosławna biurokracja w Rosji jest bardzo podobna do tej państwowej - obojętna na wszystko, co nie ma na nią bezpośredniego wpływu. Misza powędrował do patriarchatu, zajmował się tam robotą papierkową, pracował jako stróż kościelny, właściwie to mieszkał w cerkwi. Stopniowo wracał do picia. Pojawił się parokrotnie u Leny, prosząc o pieniądze. Za pierwszym razem dała mu sto rubli, za drugim -odmówiła. I miała rację. I ona, i jej mąż pracowali nie po to, żeby Misza mógł sobie pić, kiedy tylko przychodziła mu na to ochota. No pewnie, że miała rację. Tylko że Misza rzucił się pod metro. Usłyszeliśmy o tym dużo później, zupełnie przypadkiem. I odkryliśmy, że Misze -jednego z najbardziej utalentowanych Rosjan, jakich znałam -pochowano jako bezdomnego i „osobę, w związku z którą nikt się nie zgłosił". Dokładniej mówiąc - pogrzebano jego prochy, gdyż w takich przypadkach szczątki kremowano. Nikt nie wie, gdzie znajduje się jego grób. RlNAT Można przeprowadzić frontalny atak, albo można zastosować manewr obejścia. Ogrodzony teren Specjalnego Pułku Rozpoznania Ministerstwa Obrony, jego najbardziej elitarnego pododdziału, nie jest - rzecz jasna - miejscem, po którym mogliby się kręcić cywile tacy jak ja. Czasami jednak należy tak zrobić. Przywiózł mnie tutaj Rinat, jeden z pułkowych oficerów. Rinat ma stopień majora. Nikt nie wie, kim byli jego rodzice. Wychował się w sierocińcu. Ma wschodnią twarz, skośne 162 oczy; mówi kilkoma językami z obszaru Azji środkowej. Specjalnością jego było zbieranie danych rozpoznawczych. Rinat latami prowadził konspiracyjną walkę podczas wojny w Afganistanie. Następnie zajmował się infiltrowaniem uzbrojonych band tadżyckich na terenach górskich i na pograniczu afgań-sko-tadżyckim, wyłapując przemytników narkotyków na gorącym uczynku. Na zlecenie rosyjskiego rządu wspomógł również, w sposób niejawny, niektórych dzisiejszych prezydentów dawnych republik radzieckich w dochodzeniu do władzy. Oczywiście spędził również sporo czasu w Czeczenii podczas obu wojen. Pierś ma obficie udekorowaną medalami. Szukamy z Rinatem dziury w płocie. Chce mi on pokazać plugawe warunki, w jakich bytuje - ze wszystkimi swoimi medalami - w oficerskich koszarach; chce mi też pokazać dom w wojskowej wiosce, do którego miał nadzieję się wprowadzić, lecz nie miał w tym względzie szczęścia. Chociaż jego pułk jest wysoko wyszkolony i bardzo sławny, znajdujemy wreszcie dziurę, której szukaliśmy. I jest to wcale imponująca dziura. Nie to, żeby była akurat w sam raz dla nas dwojga, którzy chcemy^się przez nią przecisnąć: można by przez nią wjechać czołgiem. • Idziemy sobie tak przez pięć minut, i oto jest - wioska, w której mieszkają szpiedzy. Jest ranek. Wokół nas widzimy twarze oficerów, podczas wolnego dla nich dnia, twarze, na których nie gości uśmiech. Pogoda, jaka jest, na pewno nie polepsza naszych nastrojów. Pod nogami chlupoce rozdeptana glina. Właściwie to nie idziemy, lecz ślizgamy się, patrząc pod nogi, żeby móc utrzymać równowagę. Patrzę w górę i - cóż za cudowna zjawa! - widzę oto przed sobą coś, jakby miraż, pośród innych ponurych pięciopiętrowych budynków: schludny, nowy, szarozielony wielokondygnacyjny blok mieszkalny. - Tak to się wszystko zaczęło - opowiada Rinat. - Oczywiście chciałem mieć mieszkanie. Miałem już dosyć tułania się 163 po świecie. Mój syn dorasta, a mnie ciągle nie ma, wciąż jestem gdzieś na wojnie. Major przerywa w połowie zdania i nieoczekiwanie podejmuje manewr, który mnie zadziwia. Chowa twarz i kuli się, jakby ktoś do nas strzelał i jakbyśmy potrzebowali znaleźć rów, by się schronić. Rinat spokojnym szeptem oznajmia, że powinniśmy udawać, że się nie znamy: prosi mnie też, żebym nie spoglądała naprzód, nie machała rękami i w ogóle nie przyciągała uwagi. - Ale o co chodzi?... - pytam. - Czy to jakaś zasadzka? To ma być żart z mojej strony, rzecz jasna. - Nie wolno nam go rozzłościć - mówi miękko Rinat, kontynuując swój manewr, wykonywany dla odwrócenia uwagi. Zmieniamy kierunek jak wyszkoleni szpiedzy - szybko, zręcznie, nie robiąc zamieszania. - Kogo tu nie wolno niepokoić? - dopytuję, gdy Rinat podniósł głowę z westchnieniem ulgi, sygnalizując, że niebezpieczeństwo minęło. - Piętrowa, zastępy oficera dowodzącego. Nasze manewrowanie wzięło się stąd, że Pietrow jechał w naszym kierunku. Jego wóz podjechał pod tamten ładny nowy blok, bo on tam właśnie mieszkał. Dopiero gdy zniknął w środku, Rinat rozluźnił się i wznowiliśmy naszą wędrówkę wokół ogrodzonego terenu. I wciąż kończyliśmy ją przy tym ładnym budynku, na który Rinat spoglądał z tęsknotą i zawiścią. Prawdę powiedziawszy, jestem zakłopotana. Co nieco wiem na temat dokonań bojowych Rinata, jego nielękłiwości, i dlatego jestem zdumiona. Czego on się tak strasznie boi, ciekawa jestem? Śmierci? - Nie, ze śmiercią to ja nauczyłem się żyć. Nie to, żebym się przechwalał... - Że cię złapią? ł - Tak, tego oczywiście też się boję, bo wiem, że byłbym torturowany. Widziałem, jak to bywa. Ale nie, tego, że mnie /łapią, to ja się w ogóle nie boję. - No więc czego? - Pewnie pokoju, życia po cywilnemu. To jest coś, o czym ja nic nie wiem. Na to nie jestem przygotowany. Rinat ma trzydzieści siedem lat. Wszystko, co robił dotąd w życiu, to udział w wojnach. Ciało ma pokryte ranami. Ma wrzody układu trawiennego i dwunastnicy, nerwy ma w strzępach. Ma dręczący ból w stawach i kurcze mózgowe, będące elektem wielu zranień w głowę. Ostatnio major postanowił, że najwyższy czas się ustatko-wać, wrócić z wojen do naszego zwyczajnego świata. Ale oto /orientował się, że o tym świecie nie wie absolutnie nic. Na przykład - kto mu da jakiś kąt do zamieszkania? Oczywiście, że zasługiwał na mieszkanie, za to wszystko, co przeszedł, bro-niąc interesów państwa. A jakieś środki do życia?... Jak tylko Rinat zaczął o tego rodzaju rzeczy podpytywać 1'ietrowa, stało się oczywiste, że na nic nie może liczyć. Do-s/edł wtedy do wniosku, że gdy wykonywał specjalne misje rządowe, przeprawiając się przez góry, kraje i kontynenty, jego państwo potrzebowało go i jeszcze nagradzało medalami i orderami. Kiedy jednak zdrowie majora się wyczerpało i postanowił spróbować osiąść gdzieś na stałe, okazało się, że nikt ani nic na niego nie czeka, przy czym wojskowi hierarchowie zwyczajnie chcieli wysłać go na ulicę. Chcieli go nawet wy-i/ucić z tego nędznego kąta w oficerskich koszarach, gdzie mieszkał teraz z synem. Rinat ma syna imieniem Edik, którego samotnie wychowu-ie. Matka chłopca zmarła wiele lat temu, i przez długi czas iilik mieszkał sam w oficerskich koszarach, czekając na powrót ojca z jego rozlicznych wojen i ważnych misji bojowych. Wiem, jak szybko zabić wroga, żeby nawet nie pisnął -mówi mi Rinat. - Potrafię zwinnie i po cichu wspiąć się na 164 165 J górę i usunąć stamtąd tych, którzy ją zajęli. Jestem świetnym skałkowcem i alpinistą. Potrafię „odczytać" góry po gałązkach i krzewach, i powiedzieć, kto tam się znajduje i gdzie dokładnie się ukrywa. Mam czują, jeśli chodzi o góry, mówią, że to naturalny dar, ale mieszkania jakoś nie potrafię sobie zorganizować. Nie potrafię zorganizować sobie w ogóle niczego w cywilnym życiu. Mam oto przed sobą wyszkolonego przez państwo zawodowego zabójcę. Teraz jest wielu takich jak on. Państwo wysyła ludzi na wojnę, potem na jeszcze jednaj żyją tacy pośród wojennej zawieruchy całymi latami, potem wracają i nie mają pojęcia, jak wygląda życie w warunkach pokoju, z jego prawem i porządkiem. Więc zaczynają pić, przyłączają się do gangów, stają się zabójcami do wynajęcia, a ich nowi panowie płacą im duże pieniądze za usuwanie ludzi wskazywanych im jako tych, których należy zamordować w interesie państwa. No, a samo państwo - co ono na to? Ono się tym nic a nic nie przejmuje. Za Putina skutecznie przestało się interesować oficerami, którzy powrócili z wojen. Zupełnie jakby państwo było aktywnie zaangażowane w dbanie o to, aby liczba wysoko wykwalifikowanych zawodowych zabójców w kryminalnych gangach była możliwie jak najwyższa. - Czy myślisz o wejściu właśnie w coś takiego? - pytam Rinata. - Nie, nie chciałbym tego, ale jeśli wylądujemy, ja i Edik, na ulicy, to nie mogę tego wykluczyć. Umiem robić tylko to, w czym jestem wyszkolony. W końcu chlupoczemy z Rinatem po błocie i brniemy ku obmierzłej chałupie. Nazywana „trzykondygnacyjnym budynkiem", stanowi koszary dla oficerów. Wchodzimy na drugie piętro i tam, za drzwiami, na których łuszczy się farba, znajduje się nędzny, spartański pokoik. Przez całe swoje życie nasz major nigdy nie miał domu, który mógłby nazwać własnym. Najpierw był sierociniec na Uralu. Potem były koszary akademii wojskowej, do której się zapisał po sierocińcu. Jeszcze później były garnizonowe schroniska, na przemian z namiotami - w miejscach, gdzie pełnił czynną służbę. W armii odsłużył szesnaście lat, ciągle zmieniając miejsce pobytu za sprawą raz złożonej wojskowej przysięgi. W ciągu ostatnich jedenastu lat Rinat nieustannie się przemieszczał, od jednej bojowej misji do drugiej. Nie było to życie, które mogłoby doprowadzić go do pozyskania jakiegokolwiek dobytku. - Ale byłem szczęśliwy - mówi major. - Nigdy nie chciałem przestać walczyć. Wydawało mi się, że tak już pozostanie na zawsze. Wszystko, co udało mu się dotąd nabyć, mieści się w jednym worku na spadochron. Major otwiera swój przydziałowy kredensik, z numerem inwentarza na żałosnym, sponiewieranym boku, i pokazuje mi tę torbę. - Przewieś ją sobie przez ramię i ruszaj na następną misję! - zwięźle podsumowuje swoje walory. Na otomanie siedzi chłopiec, który patrzy na nas ze smutkiem. To Edik. Przerywam majosowi: - Pan był jednak żonaty, czyli musiał pan mieć jakiś dom, gospodarstwo. - Nie, nie mieliśmy nic. Czasu nie było. Kiedy Rinat walczył w Tadżykistanie, pomagając obecnemu prezydentowi Rachmonowowi w przejęciu władzy, wymknął się pewnego razu do Kirgizji i tam się ożenił. Nowożeńcy poznali się w czasie poprzedniej misji bojowej Rinata w mieście Osz, gdzie mieszkała ta dziewczyna i dokąd wysłano Rinata, gdyż wynikł tam krwawy konflikt między miejscowymi grupami etnicznymi. Pobrali się właśnie tam; ich namiętność i miłość rozgorzała pośród rzezi i bólu. Następnie Rinat przedstawił swą młodą żonę oficerowi dowodzącemu. Ten tylko wzruszył ramionami 166 167 i poprosił Rinata, aby zostawił swoją żonę w Osz, dla szpiega bowiem taka umiłowana u boku stanowiłaby piętę Achillesa. Tak więc Rinat zostawił żonę i wrócił do Tadżykistanu, gdzie dołączył do uzbrojonej grupy na granicy państwa. Pewnego dnia oficer dowodzący powiedział mu, że ma syna i że jego żona nazwała go Edik. Później, w czerwcu 1995 r., młodą żonę Rinata - studentkę miejscowego konserwatorium - zabili ludzie, którzy się dowiedzieli, za kogo wyszła za mąż. Dopiero co skończyła dwadzieścia jeden lat; tego dnia wybrała się pozdawać egzaminy jako studentka drugiego roku. Początkowo Edik mieszkał z babcią, w Kirgizji. Chłopiec był za mały, żeby mieszkać w oficerskich przytuliskach, poza tym Rinat sam rzadko spędzał noce nawet w tych ponurych, brudnych pomieszczeniach, jakie państwo mu oferowało. Ciągle był zaangażowany w tajne operacje, przebywając przeważnie w naszych górach. Dwukrotnie jeszcze odniósł poważne obrażenia i spędził trochę czasu w różnych szpitalach. - Ale mimo to nie chciałem mieć innego życia - mówi. -Tymczasem mój Edik rósł. Nadszedł w końcu czas, gdy Rinat postanowił odebrać syna; potem już Edik zostawał z babcią tylko wtedy, gdy Rinat wyjeżdżał na półroczne misje wojskowe. Siedzimy w ich zimnym, ponurym pokoiku. Edik jest spokojnym chłopcem o jasnych oczach, które wszystko widzą. Bardzo już wyrósł. Odzywa się tylko wtedy, gdy ojciec wyjdzie i kiedy się go o coś spyta: jednym słowem - syn szpiega. Rozumie, że ojciec przechodzi teraz ciężki okres, i że właśnie dlatego w następnym roku szkolnym chce go wysłać do podchorążówki. Chłopcu nie podoba się ten pomysł. - Ja chcę mieszkać w domu - mówi spokojnie i bardzo po męsku, bez najmniejszej oznaki grymaszenia. Ale powtarza to kilka razy: „Chcę mieszkać w domu, w domu." - A czy to jest twój dom? Czy tutaj czujesz się jak w domu? 168 Edik to uczciwy chłopiec. Wie, że jak nie można powiedzieć prawdy, to już lepiej nic nie mówić - i tak właśnie teraz robi. Istotnie - któż mógłby nazwać „domem" tę zagródkę dla oficerów czynnych w boju, z pijackimi rykami kontraktowych żołnierzy dobywającymi się zza cienkich ścian, z inwentarzem w postaci przepisowych mebli? Ale Edik wie, że tamci próbują wykolegować jego ojca nawet stąd, więc niech już i to będzie domem. Stosunki między pułkowymi dowódcami a majorem zaczęły się psuć, odkąd Rinat poprosił o przydzielenie mu mieszkania w tym ładnym, nowym budynku, wokół którego chodziliśmy, kryjąc się przed tamtym dowódcą. Major zakładał, że ma prawo zwrócić się z taką prośbą, bo przez szereg lat znajdował się na początku listy oczekujących na przydział mieszkania. - Kiedy spytałem o to Piętrowa, ten się oburzył: „Nie zrobiłeś wystarczająco dużo dla pułku" - relacjonuje mi Rinat. -Czy pani to sobie wyobraża? Tak właśnie powiedział. Byłem bardzo zdziwiony i odpowiedziałem: „Przez cały ten czas walczyłem. Uratowałem- w górach pilotów, których nikt poza mną nie mógł znaleźć. Jestem potrzebny państwu!" Majora rzeczywiście przedstawiono do najwyższej nagrody państwowej - Bohatera Federacji Rosyjskiej - za to, co zdziałał, gdy wojskowy myśliwiec bojowy rozbił się w górach Cze-c/enii opodal wioski Itum-Kale w czerwcu 2001 roku. Wówczas wyruszyło w góry kilka grup poszukiwawczo-ratow-niczych, celem odnalezienia załogi samolotu, bezskutecznie icdnak. Dowódcy zapamiętali Rinata jako człowieka o wyjątkowym doświadczeniu bojowym, wyczuciu gór i umiejętności odnajdywania ludzi, dzięki odczytywaniu śladów z gałązek, patyków i liści. Tamtych nieżywych lotników odnalazł zaledwie w ciągu doby. Jedno z ciał miało podłączoną przez czeczeńskich 169 bojowników bombę-pułapkę, i Rinat je zabezpieczył. Dzięki temu rodziny ofiar mogą teraz doglądać ich grobów. Oficerowie służby czynnej mają takie powiedzenie, że ci, którzy stracą głowę w walce i w górach, będą najlepsi w zawodach cywilnych. Rinat powiedział do Piętrowa: „Ja wiem, co z ciebie był za bohater w Czeczenii: ciągle tylko się czaiłeś i czaiłeś w siedzibie dowództwa." Na to odparł mu zastępca oficera dowodzącego: „No, to teraz, majorku, nawarzyłeś sobie piwa. Za ten przytyczek pod moim adresem zrobię z ciebie nędzarza. Zwolnię cię i nie będziesz miał mieszkania. Znajdziesz się na ulicy, razem z tym swoim synalkiem!" I tak to Pietrow, powodowany żądzą, zemsty, zaczął mate-rializować swoją groźbę. Najpierw poniżał majora, każąc mu dekorować plac ćwiczeń, a także zarządzać pułkowym klubem, w którym organizowano pokazy filmowe dla żołnierzy. Następnie polecił Rinatowi, aby ten zaprojektował plakaty na plac ćwiczeń (jest on świetnym artystą), co było zadaniem żony Piętrowa. Ta zwyczajnie przestała się pojawiać w tej pracy, a wszyscy oficerowie wiedzieli, że Rinat robi to za nią, podczas gdy ona sama relaksowała się tymczasem w tamtym ładnym bloku mieszkalnym. Potem znowuż Edik zachorował i zabrano go do szpitala. Rinat usłyszał od lekarzy, że powinien zostać przy łóżku syna. Zaczął on więc bez przerwy prosić o zwolnienia, Pietrow zaś, ignorując zalecenia lekarzy, zaczął przedatowywać rejestr obecności, zapisując w nim rzekomo nieusprawiedliwione absencje Rinata. Potem zwołał sąd oficerski i manipulując protokołem, wykorzystał go do skreślenia majora z listy oczekujących na mieszkanie. Agitował za natychmiastowym zwolnieniem Rinata z armii, włącznie z pozbawieniem go wszelkich przywilejów. Krótko mówiąc - Rinat ma teraz poważne kłopoty. - Co ja takiego zrobiłem? - Rinat schyla głowę, zdając sobie sprawę, że został wymanewrowany. 170 Wojny, w jakich nasz kraj bierze udział, trwają dalej -gdziekolwiek znajdują się teraz ci, którzy byli w nie zaangażowani. Oznacza to przede wszystkim pododdziały, do których wracają oni po zakończeniu swych misji. Tam oficerowie sztabowi mierzą się w walce na śmierć i życie ze starszymi oficerami. Ci ostatni są zwalniani za nieposłuszeństwo, ich wcześniejsze zasługi zostają zignorowane, za to ciska się w nich falą obelg. Rinat nie jest jedyny. Oficerowie rosyjskiego wojska dzielą się teraz na dwie nierówne kategorie. Do pierwszej należą ci, którzy brali udział w operacjach bojowych, jak należy: ryzykowali życie, przekradali się przez góry, ryli w śniegu i ziemi, nieraz przez dłuższy czas. Wielu z nich przy rozlicznych okazjach odnosiło rany. Naprawdę przykro na nich patrzeć. Trudno jest im znaleźć miejsce dla siebie w cywilnym życiu, które nam się wydaje takie normalne. Nie potrafią znaleźć wspólnego języka z oficerami sztabowymi, którzy także byli w Czeczenii - więc się buntują, upijają i czują się strasznie, Z kolei oficerowie sztabowi dla zasady przechytrza-j;| ich: składają przeciw nim fałszywe świadectwa, biegają do swoich przełożonych, opowiadają bajeczki, snują intrygi. Za-nim ktoś się«zdąży zerientowac, już cała niewygodna brygada stoi w kolejce „do odstrzału". Co oni takiego zrobili? Byli sobą, rzecz prosta. Z tego powodu, że po prostu są w tych jednostkach, starsi oficerowie na co dzień przypominają oficerom sztabowym, kto jest kim na tym świecie. A sami oficerowie sztabowi? Ci skokowo awansują, w tempie szybszym niż lot torpedy. I bardzo ładnie się urządzają, dostając wszystkie możliwe mieszkania i dacze. Na koniec Rinat się poddał. Porzucił armię, którą tak kochał, i udał się z Edikiem w nieznane - bezdomny starszy oficer, bez grosza przy duszy. Boję się o niego, bo domyślam się, gdzie trafił. I boję się o nas wszystkich. JAK SIĘ PRZYWŁASZCZA MIENIE PRZY BIERNYM WSPÓŁUDZIALE WŁADZ Moskwa, luty 2003 roku. Kompletna niespodzianka: prezydent Putin powołuje nowego wiceministra spraw wewnętrznych i kierownika GUBOP - Głównego Wydziału do Walki z Przestępczością Zorganizowaną. Został nim Nikołaj Owczynni-kow, umiarkowany, unikający rozgłosu deputowany do Dumy Państwowej, który nigdy nie zabiera głosu w trakcie jej posiedzeń, którego ewentualne zaangażowanie w prace legislacyjne tego ciała nie jest znane i który wydaje się być osobą politycznie bezwładną. Nie jest on nawet jednym z dawnych kumpli Putina z Petersburga, co z punktu widzenia obecnej polityki kadrowej jest rzeczą niezwykłą. Po ogłoszeniu nominacji minister Owczynnikow udziela wywiadu, w którym informuje, że uczyni wszystko, co w jego mocy, aby zasłużyć na zaufanie prezydenta, swoją misję zaś rozumie jako mającą na celu zmniejszenie korupcji „do minimum" i zagwarantowanie, aby „zdrowa część społeczeństwa" nigdy już nie musiała pozostawać na łasce przestępczej mniejszości. Są to wspaniałe zapatrywania - dlaczego więc deklaracja nowego wiceministra wzbudziła na Uralu taką wesołość? Przyjrzyjmy się temu nowemu ministerialnemu stanowisku. Jaką rangę zajmuje ono w systemie rosyjskiej biurokracji? Otóż dyrektor GUBOP nie zajmuje w Rosji jakiegoś zwyczajnego stanowiska. Przeciwnie - jest to wręcz kluczowa teka w strukturze władzy. Przede wszystkim: zakorzeniona w gigantycznej korupcji przestępczość zorganizowana - mafia przenika nasze życie codzienne. Jak to mówimy u nas w Rosji: tam, gdzie pieniądze przemówiły, nie można ich już uciszyć. Po drugie - z urzędem, o którym mowa, wiąże się tak znaczna siła przebicia z uwagi na jego historię. Jednym z czołowych biurokratów i zarazem potentatów w naszym kraju -osobą, która pozostała wypłacalna i za Jelcyna, i teraz, za Putina - jest Władimir Ruszajło.8 Ten niegdysiejszy minister spraw wewnętrznych przewodniczy dzisiaj Radzie Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Swoją karierę rozpoczął właśnie od stanowiska dyrektora GUBOP. Gdy powołano go na fotel ministra spraw wewnętrznych, zachował pewne wpływy na swoim dawnym obszarze i uczynił wszystko, co w jego mocy, by zintensyfikować działania tej agendy. Zwiększył zatrudnienie, upodabniając«je do poziomów występujących w innych organach, i udzielił swym oficerom uprawnień związanych z użyciem broni, zezwalając im na przeprowadzanie operacji siłowych bez uprzedniej sankcji - przy czym podobnych uprawnień nie mieli pracownicy innych wydziałów policji. Zarazem czynnie wspierał manewr opuszczenia przez siebie szeregów rodzimej agendy i uplasowania się na najwyższych urzędach w państwie - ze skutkiem takim, że dzisiaj „ludzie Ruszajły" stanowią siłę, z którą muszą się liczyć szefowie resortów zajmujących się egzekwowaniem prawa. Ich liczba jest porównywalna jedynie z zasobem „petersburczyków" - tym mianem określa się niegdysiejszych współpracowników Putina w Petersburgu, którzy następnie podążyli za nim, zajmując rozmaite urzędnicze stanowiska po ulokowanych w Moskwie ministerstwach - czy też z liczbą „czekistów", tego produktu ulubionego niegdyś miejsca Putina, czyli KGB. Gdyby przyjrzeć się Owczynnikowowi jako człowiekowi, to wszystkie okoliczności powołania go na stanowisko w GU-POB mogłyby się wydawać zupełnie na miejscu. Zasłużył na ten urząd. Zgodnie ze swym oficjalnym życiorysem, przed powołaniem do Dumy był Owczynnikow przez trzydzieści lat obwodowym milicjantem. W chwili, gdy wybierano go na deputowanego do parlamentu, był już szefem milicji w Jekate-rynburgu. Miasto to jest przeciwieństwem sennego, prowincjonalnego ośrodka, tęskniącego do swej niegdysiejszej chwały. Jest to stolica Uralu, centralny ośrodek Obwodu Swierdłowskiego, który z kolei stanowi region przemysłowy uralskiego obszaru. Kiedy prezydent Jelcyn zaproponował rosyjskim regionom „uzyskanie takiej suwerenności, jakiej sobie będą życzyć", pojawiły się całkowicie poważne, wielkie plany utworzenia Republiki Uralskiej ze stolicą w Jekaterynburgu. Szef milicji w tym mieście stał się osobistością znaną na całą Rosję. Góry Uralu są regionem bardzo zasobnym w złoża mineralne, zarazem posiadającym zasoby naturalne i przemysłowe, które by wystarczyły każdemu krajowi do przetrwania. W dodatku Jekaterynburg jest tradycyjnie terytorium jednej z najsilniejszych mafii - dawniej w Związku Radzieckim, obecnie zaś w Rosji. Ich oficjalne określenie to „Syndykat Przestępczy Uralmasz [nazwa dzielnicy Jekaterynburga - przyp. tłum.]". I czy mu się to podoba, czy nie - najwyższemu rangą przedstawicielowi jekaterynburskiej milicji przychodzi tym samym zwalczać mafię z Uralmaszu. Nie trzeba dodawać, że w oficjalnej wersji drogi służbowej ministra Owczynnikowa nie znajdziemy wielu istotnych informacji. Być może nawet trzeba by odnieść tę uwagę do wszystkiego, co ma w tym wypadku istotne znaczenie. Otóż: jakiego rodzaju był on oficerem milicji? Jakie wyznaczał priorytety? Jakie konkretnie ścigał elementy miejscowej mafii? Jakie miał osiągnięcia? I wreszcie -jaki był wynik końcowy, czyli: jakim miejscem był Jekaterynburg za Owczynnikowa, a jakim jest dzisiaj? Nie jest moim życzeniem ukazanie tutaj, w jaki sposób pewien uralski milicjant dotarł na zawrotne wysokości w Moskwie. Znacznie bardziej interesuje mnie zjawisko rosyjskiego życia, określane mianem korupcji. Czymże jest ona w istocie? Co konstytuuje rosyjską mafię - nie taką, jaka była za czasów Jelcyna, lecz tę, którą mamy obecnie, za Putina? I dlaczego ten ostatni przysłużył się karierze Owczynnikowa? Gdy przanali-zujemy drogę, jaką Owczynnikow przebył docierając do stanowiska naczelnego w Rosji szermierza od zwalczania mafii, będziemy mogli określić naczelne zasady rządzące powoływaniem ludzi na stanowiska pod rządami Putina i jego administracji. Żeby jednak opowiedzieć tę historię, trzeba się cofnąć spory kawałek w czasie. Fiedulew W dniu 13 września 2001 roku Rosją wstrząsnęła pewna opowieść, podana w wiadomościach. Toczyła się druga wojna cze-czeńska, Putina zaś powołano na stanowisko premiera, gdyż w odróżnieniu od innych kandydatów, stanowczo ją popierał. W Jekaterynburgu jedno z największych w Rosji przedsiębiorstw produkcyjnych, korporacja Uralchimmasz, z której produktów korzystał cały rosyjski przemysł chemiczny, zostało przejęte przez mafię. Uzbrojeni w kije bejsbolowe obywatele, wspierani przez specjalną jednostkę milicyjną - OMON, wtargnęli do pomieszczeń administracyjnych zakładu, wywołując tam spore zamieszanie i bałagan, po czym próbowali zainstalować tam swojego własnego „dyrektora" w miejsce będącego wtedy na urzędzie Siergieja Głotowa. Telewizja uralska pokazała, jak należy, miejscowych komunistów wykrzykujących: „Hurra! Ludzie przejmują władzę w swoje ręce! Precz z kapitalistami!" Miejscowi przywódcy związkowi powtarzali te same slogany, nazywając przejęcie Uralchimmaszu „rewolucją pracowniczą" i przyobiecując, że podobne rewolucyjne akcje renacjonalizacyjne rozszerzą się na obszar całego kraju już w najbliższej przyszłości. Ze strony prezydenta Jelcyna nie dał się słyszeć żaden głos, lecz nikogo to nie zdziwiło, wiadomo było bowiem, że jest chory. Nowo powołany premier Putin także jednak milczał. Po prawdzie - Moskwa w ogóle milczała. Władimir Ruszajło, ówczesny minister spraw wewnętrznych, nie miał publicznie nic do powiedzenia o pozostających pod jego władzą milicjantach, dołączających do szturmu na przedsiębiorstwo w imieniu jednej ze stron konfliktu. Co tu dużo mówić: brak komentarza ze strony Moskwy był aż nadto wymowny. W Rosji tego rodzaju rzeczy nie zdarzają się tak ot, po prostu. Do wieczora 13 września owa pracownicza rewolucja nieco się uspokoiła, przy czym członkowie dotychczasowego kierownictwa Uralchimmaszu, które nie chciało ustąpić, zabarykadowali się w biurze dyrektora. Wtedy to istna zbrojna kolumna, armada szykownych czarnych dżipów, wjechała na teren fabryki. Specjalne oddziały milicji z szacunkiem ustąpiły jej miejsca. Z jednego z dżipów wysiadł nijaki osobnik, niskiego raczej wzrostu obywatel w dobrym garniturze, drogich okularach, obwieszony złotymi łańcuszkami. Był to archetypiczny „nowy Rosjanin", o twarzy spustoszonej niedawnym pijackim szaleństwem. W drodze ku dyrektorskiemu biuru obywatel ten korzystał z ochrony potężnego goryla, dostarczonego przez jekaterynburską milicję. Specjalne jednostki milicyjne siłą utorowały im drogę; pracownicy zakładu niechętnie się odsunęli. - Paszka znów gotuje się do walki. Przyjechał tu zrobić pokaz siły - szemrali pracownicy Uralchimmaszu. „Paweł Fiedulew, czołowy przemysłowiec naszego obwodu i deputowany do Zgromadzenia Legislacyjnego miasta Jekate-rynburg, próbuje przywrócić sprawiedliwość zgodnie z orzeczeniami sądu" - podawała jekaterynburską telewizja, przerzucając się z ujęć zatroskanego wyrazu twarzy „czołowego przemysłowca" na skrwawione twarze obrońców przedsiębiorstwa. Teraz wśród kijów bejsbolowych było widać również żelazne pręty. Obywatel w okularach od znanego projektanta wkroczył do środka i przedstawił oblężonemu kierownictwu zakładów Uralchimmasz plik dokumentów. Były to postanowienia sądu, wskazujące, że on sam - okaziciel - jest właścicielem przedsiębiorstwa i że zamiarem jego jest zainstalowanie w nim dyrektora, którego sam wybierze. W ten sposób wszystkie osoby nieupoważnione miały wyprowadzić się z terenu zakładu. Nasz .obywatel usadowił się, nieproszony, w dyrektorskim fotelu; jego pełne tupetu zachowanie odzwierciedlało jego właścicielski status. Po jakimś czasie, kiedy już wyrzuceni z posad członkowie .kierownictwa zapoznawali się z treścią przyniesionych dokumentów, na naszego obywatela wylał się potok obelg i wyzwisk (po którym bynajmniej nie stracił on rezonu), i zaraz zarzucono go innym zbiorem dokumentów i sądowych postanowień, stwierdzających, że prawdziwym dyrektorem jest w istocie obecny dyrektor. Aby znaleźć w tej sytuacji jakiś sens, potrzebujemy tu jeszcze przedsięwziąć dalszą wycieczkę po najnowszej historii Jekaterynburga. W jaki sposób ukształtowała się społeczność, w ramach której stało się możliwe przejęcie tak wielkiego przedsiębiorstwa jak Uralchimmasz? Kim jest Paweł Anatolie-wicz Fiedulew? A także: dlaczego, gdy pytałam przedstawicie-1 i wszystkich możliwych stanów i zawodów w Jekaterynburgu, 176 177 co się tu, u licha, dzieje, otrzymywałam zawsze jedną i tę samą odpowiedź: „To wszystko to sprawka Fiedulewa"?! Jak to się zaczęło Dziesięć lat temu, gdy Jelcyn był u władzy, a demokracja -jak to wówczas mówiliśmy - siała spustoszenie, Paszka Fiedulew był drobnym opryszkiem, szantażystą i bandziorem. W tamtym czasie Jekaterynburg występował w dalszym ciągu pod radziecką nazwą Swierdłowsk. W jego rejonie działały największe przestępcze brygady, wygospodarowując sobie strefy wpływów, lecz Paszka nie był związany z żadną z nich. Był samodzielnym handlowcem. Mimo że przestępstwa kryminalne ciągnęły się za nim niczym tren od sukni panny młodej, milicja nie niepokoiła go, Fiedulew był bowiem płotką. Takie indywidua zamykano wówczas do więzień nie ze względu na popełnione przestępstwa, lecz dlatego, że nadchodził „czas, by ich posadzić" - jeśli nie potrafili osiągnąć porozumienia z innymi oprychami, zdarzyło im się odezwać w niewłaściwym momencie czy w ogóle podskoczyć wyżej pośladków. Ten problem nie dotyczył jednak Paszki Fiedulewa. W tamtych czasach był on bardzo skłonny do rozumowania. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych Paszka został biznesmenem. Było to typowe dla większości jego towarzyszy. Ale Paszka był biedny. Nie miał dojścia do Koryta - centralnego banku przestępczego półświatka, pomimo faktu, że Jekaterynburg - słynny właśnie z kryminalnego półświatka -dysponował jednym z największych takich „koryt" w kraju. Jako drobny bandzior Paszka nie zakwalifikował się do udzielenia kredytu, musiał więc sam zgromadzić sobie kapitał. Co też uczynił, jak należy. Fiedulew zgromadził sobie kapitalik szybko, za pomocą ognistej wódeczki domowej roboty o nazwie „Palenka". Me- chanizm był prosty. W bardziej oddalonych miastach i wioskach obwodu swierdłowskiego spora liczba niewielkich wytwórni napojów spirytusowych funkcjonowała jeszcze od czasów radzieckich. We wczesnych latach jelcynowskich zaczęły się one rozpadać, podobnie jak inne państwowe zakłady tej epoki; w końcu nadszedł czas, kiedy kto tylko chciał, mógł kupić - za nominalną kwotę w gotówce, składaną wprost w ręce dyrektora zakładu - tyle wysokoprocentowych napoju alkoholowych, ile tylko zdołał wywieźć. Oczywiście - wszystko to były rażące przypadki kradzieży z państwowych fabryk, lecz w tamtym czasie uważano to za normalną cechę poradzieckiego życia. Ludzie głodowali i aby się wyżywić, połowa kraju okradała drugą połowę, co nikogo nie dziwiło. Ludzie szukali możliwości przetrwania, jak tylko umieli, i do tego właśnie odnosił się termin „biznes" - oznaczający coś, o czym wcześniej marzyliśmy. Jeśli chodzi o kupowanie wysokoprocentowych alkoholi, polegało to na tym, że spirytus, który nie kosztował w zasadzie nic, mógł być rozcieńczany z wodą, wlewany do butelek i natychmiast sprzedawany jako tania wódka. Podatku akcyzowego jeszcze wtedy nie" wymyślono, milicja zaś - nawet gdyby miała życzenie coś z tym zrobić - była bezsilna w walce z „Palenką". W tym akurat przypadku milicjanci nie chcieli nic robić, gdyż i oni woleli przetrwać, korzystając ze wszystkich dostępnych środków - co oznaczało udział w nielegalnym procederze. Podziemni dostarczyciele wódki płacili milicji za ochronę przed konkurencją. To właśnie wtedy Paszka Fiedulew, kanciarz i przemytnik alkoholu, poznał się z Nikołajem Owczynnikowem, milicjantem. Owczynnikow, tak jak wszyscy wtedy, miał chcicę na pieniądze. Milicyjne pensje były nędzne, a przy tym częstokroć w ogóle ich nie wypłacano. W tych okolicznościach Paszka i Owczynnikow doszli, widać, do porozumienia. Owczynnikow miał nie zauważać tego, co robi Paszka; z kolei Paszka - 178 179 jako ten, któremu bardziej się poszczęściło - miał nie zapomnieć o Owczynnikowie. Milicjantowi zaczęło skapywać więcej, niż potrzebował na swój powszedni chlebek z masłem. Nadeszła wreszcie chwila, kiedy zgromadzony przez Paszkę kapitał wystarczył mu do rozegrania większej i - co ważne - legalnej partii. To też było typowe dla Rosji zjawisko: tak jak każdy żołnierz marzy o zostaniu generałem, tak też każdemu małemu kanciarzowi marzy się awans do świata legalnego, wielkiego biznesu. Szczególną cechą rosyjskiej gospodarki były (do dziś zresztą tak pozostało) trzy warunki powodzenia w wielkim biznesie. Pierwszy warunek mówi, że sukces przychodzi do tych, którzy jako pierwsi dostaną kawałek państwowego tortu - czyli, że posiądą jakiś element państwowego majątku na własność. To właśnie dlatego ogromna większość dzisiejszych wielkich przedsiębiorców w Rosji to byli członkowie nomenklatury z szeregów partii komunistycznej, Ligi Młodych Komunistów bądź pracownicy partyjni. Warunek drugi jest taki, że jeśli już komuś udało się przywłaszczyć nieco państwowego mienia, należy pozostać w bliskich stosunkach z władzami - to jest: regularnie płaci się łapówki oficjelom, czy też „żywi się" ich. To powinno być gwarancją prosperowania czyjegoś prywatnego przedsiębiorstwa. Trzecim warunkiem jest zaprzyjaźnienie się z organami egzekwowania prawa (należy rozumieć: dawanie im łapówek). Nie będąc władny spełnić pierwszego z wymienionych warunków, Fiedulew skupił się na drugim i trzecim z nich. Siły prawa i porządku Żył w tamtych latach w Jekaterynburgu niejaki Wasilij Ruden-ko. Był on zastępcą dyrektora oddziału rozpoznania cywilnego w tym mieście. Rudenko znany był wszystkim; jego pozycja 180 oznaczała, że wszyscy, którym miałoby się powieść w interesach, powinni trzymać się jego prawego boku. Odchwaścił on teczki personalne nowych przedsiębiorców (a niegdysiejszych gangsterów), uwalniając ich skutkiem tego od ich kryminalnej przeszłości. Także i Fiedulew musiał stanąć przed obliczem Rudenki. A nie był to jakiś szczególnie prostolinijny okres w życiu naszego Paszki. Zdążył on już zyskać sobie w Jekaterynburgu famę zasobnego wódczanego barona i zwracano się doń 0 sponsorowania miejscowych sierocińców i przytułków dla ubogich. Na weekendy latał do Moskwy, korzystać z nocnych rozrywek, jakich stolica teraz dostarczała, zabierając ze sobą (co było specjalnym przywilejem, świadczącym o jego bliskich a dyskretnych stosunkach z władzami) oficjeli lokalnej administracji. Oznaczało to, że nadszedł właśnie czas zająć się skrupulatnym czyszczeniem swego wizerunku. Paszce nie było już potrzebne, żeby jekaterynburska milicja przechowywała w swoich archiwach dokumentację jego kryminalnej przeszłości. Ledwie sobie to uświadomił, a już zdecydował o załatwieniu sprawy. Fiedulewa przedstawił Rudence człowiek nazwiskiem Jurij Altszul. Każdy, kto znał Altszula, wspomina go ciepło, nawet / podziwem. Nie wywodził się z Uralu; wysłała go tam ojczyzna. Był żołnierzem, wojskowym szpiegiem, który przybył w uralskie strony w randze kapitana Kompanii ds. Operacji Specjalnych GRU (Centralnej Dyrekcji Wywiadu Sztabu Generalnego). Po zburzeniu muru berlińskiego wykwaterowano j;o, wraz ze współtowarzyszami, z Węgier, w trakcie rozformo-wywania Zachodniej Grupy Armii. Altszul zwolnił się ze służby w wojsku i pozostał w Jekate-tynburgu. Państwo nie płaciło należności swoim żołnierzom, 1 o też Altszul nie mógł się doczekać zbliżenia ze światem biznesu. Podobnie jak wielu innych członków oddziałów specjalnych, którzy odchodzili w tamtym czasie z armii, założył 181 prywatną firmę ochroniarską, a także prywatną agencję detektywistyczną, i jeszcze organizację charytatywną na rzecz „weteranów jednostek specjalnych". W Rosji działa wiele tego rodzaju organizacji, zbudowanych na gruzach armii. Swoich weteranów ma każde duże miasto, a ich głównym zajęciem jest ochrona swoich handlarzy. W tych okolicznościach Fiedulew został jednym z klientów Altszula, i to właśnie ten były oficer GRU pomógł Paszce - za pośrednictwem Rudenki - wymazać swoją łotrzykowską przeszłość z komputerowej bazy danych jekaterynburskiej milicji. Jego życzenie się spełniło. Altszul został nie tylko ochroniarzem Fiedulewa, ale i jego zaufanym zastępcą. To on - przebiegły, zdecydowany, wykształcony - wprowadził swego szefa na uralski rynek giełdowy. Paszka szybko odnalazł na nim miejsce dla siebie i stał się początkującym graczem. Jako że trochę brakowało mu środków, sprzymierzył się z Andriejem Jakuszewem, który w połowie lat dziewięćdziesiątych zasłynął jako dyrektor „Złotego Cielca" - uralskiej spółki, która odniosła sukces. Działając do spółki z Jakuszewem, Fiedulew bardzo skutecznie wykupił akcje wielu przedsiębiorstw, w tej liczbie - Je-katerynburskich Zakładów Przetwórstwa Mięsnego, największych tego rodzaju zakładów na Uralu. Skala tej „mięsnej transakcji" spowodowała, że Paszka znalazł się niemal już w zasięgu statusu jekaterynburskiego oligarchy, z towarzyszącym temu dostępem do ucha gubernatora obwodu, Eduarda Rossela. Wtedy to stało się widoczne, że Fiedulew nie jest z tych, co to lubiliby się dzielić swoim sukcesem. Potrafił zawiązywać przymierza dla pokonania określonych trudności, ale już nie dzielić się sukcesami finansowymi i towarzyszącymi im - społecznymi. W rezultacie - co było raczej złowieszczą wróżbą -po raz pierwszy w swej karierze wynajął sobie zabójcę. Było to złowieszcze, gdyż ludzie zaczęli się obawiać Fiedulewa, zo- 182 rientowawszy się, że w istocie wyrósł on ponad swoje wcześniejsze ograniczenia. Tak to się bowiem dzieje w dzisiejszej Rosji: zabijasz kogoś - i zyskujesz szacunek. Mniej więcej w tym właśnie czasie Fiedulew pożyczył dużą sumę pieniędzy od Jakuszewa na sfinansowanie innej transakcji. Przeprowadził ją i wyciągnął zysk kilkakrotnie przekraczający kwotę, której postawienie zaryzykował, jednak kategorycznie odmówił spłaty długu. Jakuszew nie naciskał, ale i tak niewiele by wskórał. 9 maja 1995 roku Andriej Jakuszew został zastrzelony u wejścia do własnego domu, na oczach żony i dziecka. A więc - sprawa karna? No... tak. Założono sprawę i nawet nadano jej numer - 772801. Jako głównego podejrzanego wskazano Fiedulewa. Ale co dalej? Dalej - nic. Sprawa, razem ze swoim numerem, przeczekuje w archiwach do dziś dnia. Pozostaje w dalszym ciągu otwarta - w tym znaczeniu, że nikt nie prowadził w jej rapiach dochodzenia, ani obecnie tego nie robi. W nadchodzących latach miało się pojawić mnóstwo innych tego typu spraw z udziałem Fiedulewa, lecz za każdym razem działo się to samo.- Tub raczej: nie działo się nic. Każdy, kto miał w Jekaterynburgu do czynienia z Fiedulewem, wiedział, że Paszka dokonał już najbardziej rentownej ze wszystkich swych inwestycji: wykupił miejskie siły policyjne, które od tej pory miały go lojalnie osłaniać przed choćby najmniej kłopotliwą czy krępująca sytuacją. W tym to właśnie okresie Rudenko i Owczynnikow zostali stałymi partnerami Paszki. Dopomogli mu w osiągnięciu pozycji „uralskiego przemysłowca nowego typu", jak i w powiększeniu fortuny. Naturalnie - z wykorzystaniem techniki wypróbowanej już na Jakuszewie. Pewnego dnia Fiedulew zaoferował współpracę innemu / jekaterynburskich oligarchów - Andriejowi Sosninowi. Obaj panowie połączyli swoje środki finansowe i wzięli się za prze- 183 prowadzenie spekulacyjnej kampanii na uralskim rynku giełdowym, która po dziś dzień nie ma sobie równej, jeśli chodzi 0 rozmiary. Sosnin stał się właścicielem pakietu kontrolnego w głównych przedsiębiorstwach regionu, co w praktyce pozwoliło mu zapanować nad całym tamtejszym potencjałem przemysłowym. Potencjał ten wytworzyło kilka pokoleń ludzi radzieckich, poczynając od czasów II wojny światowej, kiedy to największe i najważniejsze fabryki europejskiej części ZSRR ewakuowano właśnie na Ural. Wśród przedsiębiorstw, nad którymi w wyniku swego spekulacyjnego wyczynu przejęli kontrolę Sosnin z Fiedulewem, były kompleksy: metalurgiczny w Niżnym Tagilu i wzbogacania rud w Kaczkanarze (oba cieszące się międzynarodowym uznaniem), poza tym: Urachimmasz, Uraltelekom, agencja ds. rud w Bogosłowskoje, a także trzy zakłady hydrolityczne w miastach Tawda, Iwdel 1 Lobwa. Był to oczywiście główny sukces naszych przedsiębiorców - ale co miało z tego państwo? Ani Sosnin, ani Fiedulew nie myśleli bynajmniej o rozwoju tych przedsiębiorstw. Obwodowi urzędnicy nie wychylali się wobec obu panów, nie pytając ich, co też zamierzają zrobić ze swoimi fabrykami, a tylko wyglądając własnego udziału w zyskach. Korupcja zdobywała nowe szczyty. Dwaj kompani nie pozostawili nikogo z uczuciem rozczarowania. Co nakradli, tym się podzielili, bo na to, żeby tych ludzi rozczarować, nie mogli sobie pozwolić. A potem przyszedł moment dokonania podziału łupów w swoim gronie: a więc - komu mają przypaść w udziale które delicje. Skorzystano ze sprawdzonego wzorca: wkrótce An-driej Sosnin zginął od rany postrzałowej. W dniu 22 grudnia 1996 roku założono kolejną sprawę, tym razem o numerze 474802, ponownie z Fiedulewem w roli głównego oskarżonego. I... i nic. Ale nie jest za dobrze mieć powiązania, kiedy te zawodzą akurat wtedy, gdy się ich potrzebuje. Do chwili zamordowa- nia Sosnina milicyjnych przyjaciół Fiedulewa zaliczano do zamożniejszych obywateli Jekaterynburga. Wszyscy widzieli, że im bogatsi się robią, tym lepiej powodzi się w interesach ich patronowi - Fiedulewowi. Sprawę nr 474802 zamknięto. Nawet jej nie zarchiwizowano - po prostu zapomniano o niej. Wódczane wojny Odnotowanie tych uralskich zakładów, nad którymi Fiedulew przejął kontrolę w okresie do końca lat dziewięćdziesiątych, jest oczywiście ważne, jakkolwiek udało mu się osiągnąć coś nawet ważniejszego. Jekaterynburg -tow pierwszym rzędzie Uralmasz, najważniejsza na Uralu instytucja. Nie chodzi o tę wielką fabrykę obrabiarek, lecz o zorganizowany syndykat przestępczy, największe ugrupowanie mafijne w Rosji, władający ogromną siłą oddział o ściśle uporządkowanej hierarchii, mający swych przedstawicieli na wszystkich poziomach organizacji państwa. Jedną rzeczą jest wręczać łapówki urzędnikom i wykańczać swoich wspólników, lecz dojść do porozumienia z bossami zbrodni z Uralmaszu - o, to już zupełnie inna sprawa. W 1997 roku Fiedulewowi również i to się udało. Połączył swoje siły z Uralmaszem w celu wykupienia udziałów zakładów hydrolitycznych w Tawdzie. Dla Fiedulewa w tamtym czasie miało to spore znaczenie. Pędził luksusowy żywot, i raz jeszcze się spłukał, grając na rynku giełdowym. Natomiast Uralmasz dysponował gotówką; to w ich rękach było Koryto. Jedyną prawdziwą niespodzianką było to, że zdecydowali się robić interesy z Fiedulewem, wiedząc, z jakiego rodzaju indywidualistą mają do czynienia. Powód, dla którego i Fiedulew, i bossowie z Uralmaszu by-I i tak bardzo zainteresowani zakładami hydrolizy, był taki, że na bazie wytwarzanego przez nich spirytusu robiona jest wódka „Palenka". W Rosji występuje wielkie zapotrzebowanie na 184 185 spirytus, którego wytworzenie kosztuje prawie tyle co nic. Jest to znakomity sposób na osiąganie fantastycznych zysków w zamian za skromniutką inwestycję, przy czym są to zyski w żywej gotówce, bez udziału kredytów, nie przechodzące przez żadne banki i niewidzialne dla organów kontroli podatkowej. Zatem - Fiedulew i bossowie Uralmaszu wykupili 97% akcji zakładów hydrolitycznych w Tawdzie. Następnie przystąpili do wyprzedaży majątku przejętego przedsiębiorstwa, zresztą w bardzo standardowy sposób. Otóż obaj partnerzy założyli firmy, po czym do tych firm zaczęto transferować majątek z zakładów, po czym dzielono się zyskami, a firmy likwidowano lub przejmowały one działalność wytwórczą. Stało się jasne, że zakłady hydrolityczne jako takie przestały istnieć. Niedługo po dopełnieniu transakcji Fiedulew złamał wstępne porozumienie odnośnie do podziału należnych części, a nawet posunął się do tego, że nie dopuścił przedstawicieli Uralmaszu do składu nowego zarządu, który obsadził własnymi karierowiczami. Dlaczego? A bo chciał być pierwszym wśród pierwszych, toteż potrzebował odłączyć od siebie wszelkich wspólników -nawet dysponujący wielkimi wpływami Uralmasz. To wprost niewiarygodne, ale upiekło mu się to jakoś. Szefowie organizacji nie zabili go, czego można by się zasadnie spodziewać, lecz po prostu chyłkiem się oddalili. Przyczyna ich łagodności była prosta. Kiedy przejmowano fabrykę w Tawdzie, Fiedulewa łączyło z milicją coś więcej niż tylko powiązania. Otóż miał on faktycznie w swoich rękach obwodowe siły policyjne. Miał też doskonałe stosunki osobiste z gubernatorem Rosselem. To Paszka decydował o obsadzaniu najwyższych milicyjnych stanowisk, postanawiając na przykład, kto zajmie stanowisko szefa obwodowej agendy UBOP -a więc policjanta numer jeden, którego zadaniem byłoby zwalczanie samego Fiedulewa i w ogóle zorganizowanej przestępczości. Osobą tą okazał się Rudenko. Oprócz tego Paszka 186 postanowił, że Nikołaj Owczynnikow zostanie mianowany szefem milicji w Jekaterynburgu. Szefowie Uralmaszu byli jednak ulepieni z tej samej gliny i mieli swoje własne powiązania, które pozwoliły im przeciwstawić się powiązaniom Fiedulewa. W końcu nadszedł dzień, w którym stanęli do walki - stało się to wtedy, gdy oddział Uralmaszu zjawił się w zakładach w Tawdzie, odbierając sobie majątek przy użyciu broni. Lecz Fiedulew odpłacił im pięknym za nadobne. Rozlokowano specjalną jednostkę szybkiego reagowania UBOP, do użycia siły przygotowały się również państwowe paramilitarne oddziały milicyjne. Ale - przeciwko komu? Jak się okazało - przeciw innym milicyjnym oddziałom paramilitarnym. Ci, którzy starli się w walce na terenie fabryki w Tawdzie, byli nie tyle bandytami / gangów Fiedulewa i Uralmaszu, co siłami ludzi za nimi stojących. Po stronie Fiedulewa byli Rudenko i Owczynnikow, którzy wystawili uzbrojoną jednostkę milicyjną. Po drugiej stronie stanął Uralmasz, wspierany przez szefa całości sił milicyjnych obwodu, generała Krajewa, tudzież milicja pod jego dowództwem. Innymi słowy - ci, którzy stali po każdej ze stron uzbrójpne*go impasu, powstałego w związku z nieprawnym podziałem obwodowego majątku, stanowili siły milicyjne, stojące do dyspozycji tych, których zadaniem było utrzymywanie rządów prawa. A jak zareagowało na to Ministerstwo Spraw Wewnętrznych w Moskwie? Ministerstwo przedstawiło sprawę jako konflikt w łonie sił milicyjnych w Jekaterynburgu, jako starcie osobowości, które zaszło między Krajewem z jednej strony, a Rudenką i Owczynnikowem z drugiej. Krajewa i Rudenkę usunięto z zajmowanych stanowisk. Tego pierwszego publicznie oskarżono o bliskie powiązania ze zbrodniczym syndykatom Uralmasz, gdy tymczasem Rudenkę przedstawiono jako o li arę nierozstrzygalnej walki o władzę przeciwko najpoważniejszemu ugrupowaniu przestępczemu w rejonie Uralu. Jako 187 poszkodowanego przeniesiono go do Moskwy, gdzie minister spraw wewnętrznych Władimir Ruszajło powołał go na stanowisko dyrektora UBOP w obwodzie moskiewskim! Od tamtej pory w stolicy, za sprawą tej agendy, pod kierownictwem Ru-denki, raz po raz bito na alarm. Ale wróćmy tymczasem do Jekaterynburga, gdzie w ślad za odejściem Rudenki na zajęcie oczekiwały wakujące stanowiska. Obsada personalna uralskiego UBOP była organizowana osobiście przez Fiedulewa. Na stanowisku dyrektora zastąpił Rudenkę Jurij Skworcow, który nie tylko był prawą ręką swego poprzednika, ale i osobą, której przez szereg lat zwierzano się ze wszystkich spraw Fiedulewa. Na pierwszego zastępcę Skworcowa powołał Fiedulew niejakiego Andrieja Taranowa. Osobnik ten uchodził na Uralu za protektora, w ramach sił policyjnych, czy też „daszek", niejakiego Olega Fleganowa, czołowego w tym rejonie dostawcy napojów alkoholowych. Fleganow był kluczową postacią w dziedzinie obrotu nielegalną wódką, jako że większa część tego produktu sprzedawała się za pośrednictwem jego sieci handlu detalicznego. Drugim zastępcą, jakiego wybrał Skworcowowi Fiedulew, był Władimir Putjaikin. Jego z kolei zadaniem było przeprowadzenie czystki w szeregach milicji na terenie całego obwodu. Zaczął od usuwania wszystkich, którzy jeszcze mieli cokolwiek do powiedzenia przeciwko mafii, i wszystkich tych, którzy odmawiali pracy pod kuratelą Fiedulewa. Służalec Putjaikin gorliwie zabrał się do roboty. Tu podamy tylko jeden przykład na to, jak realizował swoje zadania. Przy jakiejś okazji Skworcow zażądał od niego udokumentowanych świadectw dotyczących tych osób z milicji, które działały przeciwko Fiedulewowi. Putjaikin takimi dokumentami nie dysponował. Tego wieczoru zabrał do siebie do domu młodego członka zespołu UBOP, upił go i zażądał natychmiastowego zadenuncjowania wszystkich kolegów, którzy byli w opozycji do Fiedulewa i jego marionetek w milicji. Młody 188 oficer odmówił wystąpienia w roli informatora; w reakcji na to Putjaikin najwyraźniej tak zaczął go tyranizować, że ten aż zastrzelił się ze swego służbowego rewolweru. „Nie, to niewiarygodne!" -już słyszę okrzyk Czytelnika. Proszę mi wierzyć - tak było naprawdę. W taki to właśnie sposób za czasów Jelcyna rodziły się w Rosji, a następnie osiągały dojrzałe stadium, syndykaty zorganizowanej przestępczości. Obecnie, za Putina, decydują one o tym, co się dzieje w państwie. To właśnie te organizacje - silne, wpływowe i su-perbogate - ma na myśli pan prezydent, kiedy mówi, że niemożliwa jest jakakolwiek redystrybucja majątku i że wszystko powinno pozostać tak, jak jest. W Czeczenii Putin może być Bogiem i Carem, karzącym i ułaskawiającym, lecz tych mafiosów boi się tknąć. Stawką w tej grze są pieniądze, o których większości z nas się nie śniło, a cena ludzkiego życia, albo czyjś honor, to błahostki, kiedy zyski liczy się w milionach. Nietykalni Wraz z nadejściem grupy Fiedulewa Ural przestał żyć „regulaminowo" - by użyć przestępczego żargonu, który trafił w Rosi i na tak żyzną glebę, że nawet pan prezydent posługuje się nim w swoich przemówieniach. Pytałam ludzi na ulicach Jekaterynburga, kogo poważają: gubernatora Rossela, Fiedulewa, burmistrza miasta Czerniec-kicgo? Odpowiedź brzmiała: Uralmasz. Zaskoczona, pytam w takim razie, jak można poważać oszustów. I odpowiedź otrzymałam bardzo prostą: „Oni żyją według swoich złodziejskich praw, ale przynajmniej mają jakieś prawo. A nowi kanciarze nawet tego nie przestrzegają." Oto, do czego doszliśmy: rosyjski naród darzy szacunkiem icdną mafię, przedkładając ją nad inną, bo ta druga jest znacznie gorsza od tej pierwszej. 189 I Wróćmy do 1997 roku. Fiedulew ma w garści jekaterynbur-skąmilicję, osiągnął też wszystko, co mógł, w dziedzinie obrotu nielegalną wódką. W dalszym ciągu gra na giełdzie, okradając jedną z moskiewskich firm. A nie była to jakaś tam sobie stara firma, lecz jednostka należąca do konsorcjum pewnego znanego oligarchy z tej metropolii, który sponsorował Jelcyna i jego rodzinę. Podjęcie próby przechytrzenia go było równoznaczne w tamtych czasach z popełnieniem samobójstwa. Firma dwukrotnie zawiadamiała swierdłowski UBOP o popełnieniu oszustwa, lecz już tam wszelkie informacje, które mogłyby wprawić Fiedulewa w zakłopotanie, były blokowane, i oddział rozpoznania cywilnego odmawiał założenia sprawy karnej. Dopiero po interwencji prokuratury generalnej uruchomiono sprawę nr 142114 - w Moskwie, nie w Jekate-rynburgu. Fiedulew umknął; wydano za nim ogólnokrajowy nakaz aresztowania. Czy przypominają sobie Państwo nazwisko Jurija Altszula, byłego szpiega, który został gorylem Fiedulewa? A czy pamiętacie, że wszyscy, którzy go znali, mówili, że jest to do szpiku kości przyzwoita osoba, człowiek słowny i do tego zupełnie nieustraszony? Założywszy swoją agencję detektywistyczną i firmę ochroniarską, Altszul w dalszym ciągu dostarczał rosyjskim służbom bezpieczeństwa materiału wywiadowczego. Informacje przekazywane przez niego prokuraturze generalnej i FSB doprowadziły do umieszczenia wielu ważnych osobistości ural-skiego półświatka za kratkami. Lecz Altszul miał pewną szczególnego rodzaju obsesję: była nią walka z kryminalnym syndykatem Uralmasz. I choć taka idea mogłaby się wydawać kompletnie dziwaczna, właśnie to przyciągnęło Altszula ku Fiedulewowi. Stanąwszy w obliczu krajowego nakazu aresztowania, a równocześnie świadomy tej ideefhe Altszula, Fiedulew wezwał go na rozmowę. Żywił on obawę, że podczas jego wymu- 190 s/onej niebytności Uralmasz przejmie kontrolę nad dwoma pozostałymi zakładami hydrolitycznymi w obwodzie swierdłow-skim, na które miał on już oko. Poprosił zatem Altszula, by ten bronił, za pomocą wszelkich dostępnych sobie środków, jego własnych - Fiedulewa - interesów przeciwko Uralmaszowi. W zamian obiecał mu połowę zysków z zakładów hydrolitycz-nych w Lobwie, które właśnie wtedy przejmował. Tak to Altszul udał się do Lobwy, miasta, w którym nie było nic poza owymi zakładami hydrolizy. Tam stanął w obliczu ponurego obrazu ograniczania zdolności produkcyjnych zakładu, przeprowadzanego z premedytacją, w sposób całościowy. Siłą rzeczy zadał sobie pytanie, dlaczego Fiedulew wykupuje w nim aż tyle udziałów. Zanim Fiedulew zaangażował się w tę transakcję, fabryka w Lobwie funkcjonowała wcale nie najgorzej. Odkąd jednak zaczął przelewać jej aktywa do swoich własnych mikrospółek, te rozpoczynały nielegalną sprzedaż lub przetwórstwo napojów alkoholowych. Środki pochodzące ze sprzedaży wracały oczywiście do fabryki poprzez konta tamtych spółek, ale nawet w tym układzie nie były to środki w pełnej wysokości. Miesiąc po miesiącu .Fiedulew doił fabrykę i doił, aż wyssał ją do cna. Kiedy w Lobwie pojawił się Altszul, okazało się, że pracownicy nie otrzymują wynagrodzeń już od siedmiu miesięcy. Zakład był o krok od bankructwa. A ponieważ całe miasto wyrosło wokół tej fabryki, bez niej musiało umrzeć. W tamtej właśnie chwili Altszul postanowił działać z własnej inicjatywy, zamiast w imieniu Fiedulewa. Dał on pracownikom słowo, że przywróci porządek, a jako pierwszy krok na tej drodze obiecał robotnikom, że nie ujrzą już więcej na terenie swego zakładu pewnych dwóch osobników, gdyż on sam nie wpuści ich do środka. Byli to Siergiej Czupachin i Siergiej Leszukow, chłopcy Fiedulewa od brudnej roboty. Czupachin i Leszukow byli dawniej oficerami Biura ds. Poważnych Oszustw obwodowej Dyrekcji Spraw Wewnętrznych. 191 Byli również osobistymi przyjaciółmi Wasilija Rudenki i „kolegami" Nikołaja Owczynnikowa, którzy opuścili szeregi milicji, aby doglądać interesów finansowych tego ostatniego w firmach Fiedulewa. Zanim Fiedulewa w końcu aresztowano, upłynęło jeszcze trochę czasu. Zatrzymano go oczywiście w Moskwie. Ale nawet ze swojej izolatki robił wszystko, co było w jego mocy, aby wpływać na bieg wydarzeń w Jekaterynburgu. Pozostający pod jego kontrolą przedstawiciele milicji (Rudenko też był już przecież w Moskwie) postarali się, aby na miejscu zjawił się Altszul, który na wezwanie Fiedulewa miał się z nim spotkać w więzieniu. W czasie tego spotkania Fiedulew nalegał, by Altszul przekazał zarząd zakładów z powrotem w ręce Czu-pachina i Leszukowa. Od Fiedulewa domagał się tego Rudenko, który nie chciał stracić swych udziałów w przedsiębiorstwie. Altszul jednak odmówił i odleciał do Jekaterynburga, Rudenko zaś podążył w ślad za nim. Pierwszego z nich wezwano na rozmowę w UBOP, gdzie drugi domagał się odeń zrezygnowania z zakładów w Lobwie. Lecz Altszul znowu kategorycznie odmówił. W kilka dni później, 30 marca 1999 r., ten były szpieg wojskowy został zastrzelony w swoim samochodzie. Założono sprawę karną, tym razem o numerze 528006.1 znowu głównym podejrzanym był Fiedulew. Była to trzecia sprawa karna, w której był on zamieszany w zabójstwa na zlecenie, ale - zapewne potrafią się państwo domyślić, co się dalej działo?... Tak jest, nic! Sprawa nr 528006 powędrowała na półkę, tak jak wszystkie poprzednie. Kalkulacja Fiedulewa była prosta w swoim przestępczym zamyśle: pozbędzie się Altszula - i fabryka będzie jego. Tymczasem Altszul pozostawił w Lobwie swego przyjaciela i zastępcę: był nim Wasilij Leon, inny były szpieg i weteran od operacji specjalnych. Ten kategorycznie odmówił wszelkim żądaniom ze strony ludzi Fiedulewa, żeby się usunął. 192 Trio Rudenko-Czupachin-Leszukow zaoferowało więc Leonowi kompromis, czy raczej podział wpływów. Mógł on zachować stanowisko dyrektora, podczas gdy Czupachin i Leszukow z powrotem podjęliby obsługę prowadzonej przez zakład sprzedaży napojów alkoholowych od strony hurtowej, a więc w aspekcie, który naprawdę się liczył. Przy czym Leona nie poproszono tak po prostu o wyrażenie zgody - panowie starali się go zastraszyć najskuteczniej, jak umieli. Wezwał go do siebie, zupełnie jawnie, sam Skworcow, Fiedulewowy szef IJ BOP, który dołożył starań, żeby Leon, zastraszony, dostosował się do życzeń. Tymczasem Rudenkę promowano na wyższe stanowisko i przeniesiono do oddziału rozpoznania cywilnego pod auspicjami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Trzecią osobą, która wywierała presję na Leona, był niejaki Leonid Fiesko, znajomy Rudenki, także wysokiej rangi milicyjny urzędnik w obwodzie swierdłowskim. Miał on niebawem odjeżdżać do Moskwy, aby objąć tam kierownictwo tzw. Funduszy Obrony i Pomocy na rzecz Członków UBOP Obwodu Swierdłowskiego. Fundusz ten był instytucją znaną z procederu legalnego transferowania nielegalnych wypłat, łapówek i premii. Takie "„fundusze obrony i pomocy" wykoncypowali w połowie lat dziewięćdziesiątych osobnicy pokroju Fiedulewa, i znaczna ich liczba funkcjonuje po dziś dzień. Fiesko został później zastępcą Fiedulewa do spraw bezpieczeństwa i dyscypliny w przedsiębiorstwach kontrolowanych przez swoją mafię. W sytuacjach nadzwyczajnych, kiedy atmosferę podgrzewali konkurenci, zadaniem Fieski było mobilizowanie specjalnych jednostek operacyjnych milicji w celu zdławienia oporu. To on był de facto mózgiem operacji przejęcia Uralchimmaszu we wrześniu 2000 roku. Ale w roku 1999 Wasilij Leon stawił czoło im wszystkim. 1'otem jednak, w grudniu tegoż roku, agent UBOP Jewgienij Antonow, człowiek z bezpośredniego otoczenia Skworcowa, zastrzelił głównego asystenta Leona - osobę, która nadzorowa- ła hurtowy obrót alkoholami w fabryce w Lobwie. Jak można wyczytać w urzędowych sprawozdaniach na temat wydarzeń, które doprowadziły do zastrzelenia współpracownika Leona, złożonych przez tego ostatniego w FSB bezpośrednio po zabójstwie: „W połowie stycznia [2000 r.] miałem rozmowę z Siergie-jem Wasiliewem, wydziałowym szefem UBOP. Skarżył się on w sposób natarczywy, że przez moją obecność w zakładach w Lobwie pozbawiłem UBOP źródeł finansowania. A potem powiedział: «To pan ukradł Koryto FSB, UBOP-owi i innym organom od bezpieczeństwa w obwodzie!» Wasiliew kategorycznie się domagał, abym przystał do nich i współpracował. Kiedy spytałem, na czym by miało polegać to zadanie, odpowiedział: «Masz pan tu przynosić pieniądze!»." Każda linijka zeznań Leona zaświadcza o istnieniu sprawy kryminalnej, która powinna była co najmniej zostać założona. Raz jeszcze jednak sprawy utkęły w martwym punkcie. Apelacje składane przez Leona do prokuratury generalnej, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i samego prezydenta Putina nie pociągnęły za sobą choćby najmniejszej reakcji. Za to okazano wielką obawę o los Fiedulewa. W styczniu 2000 roku, na osobiste polecenie Wasilija Kolmogorowa, zastępcy prokuratora generalnego Federacji Rosyjskiej, zwolniono go z więzienia. Tak po prostu. Z okazji jego powrotu do Jekaterynburga władze powitały go jak zdobywcę. Gubernator Rossel obsypał go zaszczytami. Z jego inicjatywy ogłoszono Fiedulewa Uralskim Przedsiębiorcą Roku. Po swoim pobycie w więzieniu, zastrzeleniu Alt-szula, zastraszeniu Leona i zamordowaniu ich kolegi, Fiedulew uzyskał wysokiej rangi status „czołowego przemysłowca Jekaterynburga". Od tej pory uralskie środki masowego przekazu niezmiennie używały tej formułki, ilekroć była o nim mowa. Nieco później wybrano go do obwodowego zgromadzenia legislacyjnego, w który to sposób uzyskał on parlamentarny immunitet. Gdybyśmy mieli teraz zrobić krok w tył i ogarnąć wzrokiem szerszy obraz - co byśmy zobaczyli? Fiedulew jest uralskim oligarchą, członkiem obwodowej legislatury, wielkim właścicielem majątku, różnych nieruchomości. Jednak pierwszorzędne znaczenie ma fakt, że jest on założycielem struktury, którą rosyjski kodeks karny określa mianem zorganizowanego syndykatu przestępczego. Do jesieni roku 2000, kiedy to przejęto Uralchimmasz -jest to moment, w którym wkroczyliśmy do akcji - syndykat Fiedulewa miał już wszelkie atrybuty całkowicie zakotwiczonej organizacji mafijnej. Jedyny problem tkwił w tym, że ojciec chrzestny przebywał w więzieniu, a wtedy jego fabryki i kompleksy przemysłowe zaczęły mu się wymykać spod kontroli. Syndykat ogarnęła panika: „Co będzie z naszymi pieniędzmi?!" Lecz w tejże chwili Fiedulewa wypuszczono na wolność. New Deal, czyli nowy układ Zwolnienie Fiedulewa z więzienia stało się kluczowym punkiem zwrotnym w najnowszej historii regionu uralskiego. Je-s/cze przed jego powrotem do Jekaterynburga - kiedy tylko ludzie dowiedzieli się o jego zwolnieniu - i przed wy ściskaniem go niezliczoną ilość razy przez Rossela, wtajemniczeni /dali sobie sprawę, że wszystko to nie wygląda tak prosto. Zanosiło się na nowy podział majątku, przy czym Fiedulew miał /ostać wykorzystany jako taran. Przecież zwolniono go z jakiegoś istotnego powodu, po to, żeby zrobił coś ważnego. Na pewno w taki sposób, aby mógł odzyskać to, co wcześniej kon-nolował, lecz również tak, aby ci, co dla niego pracowali (i za- 194 195 pewne wszyscy ci, dla których on sam pracował) na powrót mogli otrzymywać należne sobie przelewy. Fiedulew ich nie zawiódł. Naczelnym jego priorytetem z chwilą uwolnienia stało się położenie łapy na zakładach hy-drolitycznych w Lobwie. Oto, jak tego dokonał. Jak to ujął Wasilij Leon w zeznaniu złożonym dla FSB: „Fiedulew poinformował mnie, że poprzednio sprawy rozstrzygano w sądach: prywatyzacje, zakupy akcji czy przejęcia udziałów. Teraz jednak sprawy załatwia się siłą." Zeznanie Leona jest opatrzone datą: luty 2000 r. W tym czasie przedstawił on FSB pisemny wniosek o pomoc w przeciwstawieniu się mafii. Poprosił o ochronę przed szantażami ze strony zorganizowanego przestępczego syndykatu. Najpierw szantażowali go pracownicy obwodowego UBOP, którzy naciskali na niego, by zrzekł się zakładów w Lobwie na rzecz Fie-dulewa. Poza tym szantażował go sam Fiedulew, który - przy okazji zwolnienia z więzienia - zażądał odejścia Leona, ale i wypłacenia sobie przezeń kwoty 300 tysięcy dolarów tytułem odszkodowania. Wniosek Leona pozostał bez odpowiedzi. Państwo odstąpiło od rządów prawa i pozostawiło fabrykę na pastwę mafii. W dniu 14 lutego 2000 roku Fiedulew postanowił utworzyć komitet wierzycieli zakładów w Lobwie. Uczynił to drogą osobistych zaproszeń, mimo że nie dysponował żadnym w tym względzie prawnym umocowaniem. Jego celem było wykole-gowanie obecnego kierownictwa zakładu i zastąpienie go nowym, które mógłby kontrolować. Z grona pięciu naczelnych wierzycieli tylko dwóch udało się Fiedulewowi nagiąć do swego życzenia. Potem pojawił się podstawiony pełnomocnik trzeciego, zapewniając w ten sposób kworum. „Komitet" ten przyjął uchwałę, jakiej domagał się Fiedulew: stanowiła ona, że zebranie wierzycieli powinno się odbyć nie w Lobwie, lecz w Jekaterynburgu, w biurze Fie-dulewa. Nikt nie spytał wprost, dlaczego miałoby to się odbyć właśnie tam. Gdyby miał się nagle pojawić któryś z prawdziwych wierzycieli, należałoby ich zatrzymać, co byłoby łatwe o tyle, że biuro odgrodzono by kordonem. Kiedy zbliżał się termin tego posiedzenia, przyleciał z Moskwy Rudenko. Główną sprawą, jaką miał rozstrzygnąć wraz / Fiedulewem przed spotkaniem, było: co zrobić z Leonem. Na 24 godziny przed posiedzeniem, 17 lutego, Fiedulew wysłał dwóch swoich pracowników z wizytą do UBOP. Panowie ci - Pilszczikow i Najmuszyn - byli tam dobrze znani, gdyż od wielu lat przychodzili tam na przesłuchania w charakterze podejrzanych zabójców do wynajęcia, w ramach letargi cznie prowadzonego śledztwa w sprawie morderstwa popełnionego na jednym ze wspólników Fiedulewa. Przy obecnej jednak okazji Pilszczikow i Najmuszyn napisali doniesienie do UBOP, że Leon wymusił od nich pieniądze w kwocie 10 tysięcy dolarów. W ciągu zaledwie godziny, z niesłychaną w rosyjskim systemie prawnym szybkością, wytoczono przeciwko L,eonowi oskarżenie o popełnienie przestępstwa, oczywiście bez jakiegokolwiek wstępnego dochodzenia, zarejestrowanego wywiadu lub sprawdzenia faktów. Równocześnie policyjne auto krążyło ulicami Lobwy, rozrzucając ulotki, których wydźwięk był taki, że dyrektor Leon umyka przed aresztowaniem i że nie można go już uznawać za dyrektora zarządzającego zakładów. Nadszedł dzień zebrania wierzycieli w gabinecie Fiedulewa. Wszystko się zaczęło - jak najbardziej prawidłowo - od rejestracji. Wejście, korytarze i biura pozostawały pod kontroli) panów w mundurach milicyjnych, uzbrojonych w karabiny szturmowe, chłopców z UBOP. Wydawało się, że strategii Fie-ilulewa nic nie może przeszkodzić. A jednak wydarzyło się coś nieprzewidzianego. Galina Iwanowa, przedstawicielka zakładowego komitetu związków zawodowych, która miała prawo być obecna na spotkaniu w imieniu pracowników zakładu, nieoczekiwanie wyjęła ze 196 swej torebki pełnomocnictwo. Było to ogromnej wagi upoważnienie od głównego wierzyciela; zdążył je zorganizować Leon w trakcie swej ucieczki. Pełnomocnictwo obejmowało prawo do 34% głosów na zebraniu, tak że sposób, w jaki zamierzała zagłosować Iwanowa, miał zaważyć na jego wyniku. Fiedulew wydał UBOP-owi polecenie usunięcia Iwanowej. Dokonali tego ubrani po cywilnemu oficerowie tej formacji, wmieszani w kłębiący się w holu tłum. Trzymano ją tam równo przez trzy godziny i dwadzieścia minut, dopóki Fiedulew nie poinformował telefonicznie o zakończeniu rejestracji. Aleksander Naudzchus był zastępcą Wasilija Leona. Oto fragment zapisu jego urzędowego zeznania złożonego w FSB, zawierającego opis zdarzeń, jakie zaszły w pierwszą noc po zebraniu: „Przybyłem do fabryki około godziny 22:30. Mniej więcej wpół do drugiej położyłem się spać. Przebudziłem się o 4:30. Ktoś wyłamywał drzwi do gabinetów kierownictwa zakładu, podobnie jak kraty w oknach. Dokoła pojawiło się wielu uzbrojonych ludzi, oprócz tego jakieś trzydzieści samochodów i jeszcze autobus. Wpuszczono nas do gabinetów kierownictwa, gdzie stali już, z podniesionymi rękami, pracownicy ochrony zakładu. Pilnowali ich ludzie z karabinami szturmowymi, w milicyjnych mundurach. Oleszkiewicz, porucznik UBOP, siedział przy stole. Wszedłem do gabinetu dyrektora handlowego. Siedział tam Fiedulew. Zapytałem: «Na jakiej podstawie przeprowadzacie tę okupację?» Pokazano mi protokół z zebrania wierzycieli i umowę zawartą z nowym dyrektorem. Umowa ta nie była autentyczna." W ten to sposób wspólna operacja Fiedulewa i obwodowego UBOP, mająca na celu nieprawne przejęcie zakładów hy-drolitycznych w Lobwie, została uwieńczona sukcesem. Wystąpiły jawne przypadki rażącego naruszenia prawa, tu- 198 dzież działania urzędników administracji państwowej podjęte / przekroczeniem ich kompetencji. Kogo zatem pociągnięto do odpowiedzialności, patrząc wstecz z poziomu roku 2004 - czwartego roku proklamowanej przez Putina „dyktatury prawa"? Otóż nikogo, przynajmniej jak dotąd. Obecnie zakłady w Lobwie co prawda funkcjonują, ale przędą bardzo cienko. Fiedulew zdławił je do cna i ruszył na dalsze podboje, czego zresztą można było się spodziewać. W roku 2000, podbiwszy Lobwę po raz kolejny i pozyskawszy furę gotówki w ciągu kolejnych miesięcy - bo nie znalazł się nikt, kto by mógł go powstrzymać - Fiedulew poczynił postępy na rynku surowców mineralnych. Pierwszą pozycją w tej nowej karcie dań był Kaczkanar. Kaczkanar ( icszący. się międzynarodową sławą Kompleks Wzbogacania Kud w Kaczkanarze stanowi narodowe bogactwo Rosji. Jest to icdno z bardzo nielicznych w świecie przedsiębiorstw wydobywczych rudy ferrowanadowej. Wydobywany tam surowiec stanowi zasadniczy składnik wielkopiecowych wytopów. Przynajmniej u nas nie wyprodukowano by bez niego nawet lalnej szyny dla sieci kolejowej. W połowie lat dziewięćdziesiątych kompleks kaczkanarski podobnie jak wiele innych rosyjskich przedsiębiorstw 0 ogólnokrajowym znaczeniu - poddano całemu szeregowi zabiegów prywatyzacyjnych, które go finansowo sparaliżowały. Sytuacja stała się szczególnie niedobra w latach 1997-98. W tamtym czasie Fiedulew objął fotel prezesa zarządu i przystąpił, tak jak to zawsze czynił, do osłabiania przedsiębiorstwa, "laczając je własnymi, karłowatymi firemkami handlowymi. 1 )n końca roku 1998 doprowadził on Kaczkanar na skraj banki uctwa, i dopiero aresztowanie Uralskiego Przedsiębiorcy 199 Roku umożliwiło jego odrodzenie, gdy inni udziałowcy stali się zdolni do ogrywania czynnej w nim roli. Zatrudnili oni grupę znających się na rzeczy menadżerów, pod kierunkiem Dża-lola Chajdarowa, po czym na scenie zjawili się inwestorzy na wielką skalę. W roku 1999 przedsiębiorstwo poddano przekształceniom. Wielkość produkcji osiągała pułap wydajności, rosła wartość aktywów netto, pracownikom zaczęto znowu wypłacać pensje. Sytuacja Kaczkanaru była podobna do sytuacji zakładu w Lob-wie. Wokół zakładu wyrosło miasto; dawał on zatrudnienie dziesięciu tysiącom ludzi - niemal całej ludności miasta w wieku produkcyjnym. Wyniki odnowy przedsiębiorstwa były oczywiste: znowu pojawiło się zapotrzebowanie na akcje tych zakładów na rynku giełdowym. Niemal każdy rosyjski gubernator obwodu ma w swoim otoczeniu tego samego rodzaju postać, jaką Jelcyn miał w osobie Putina: następcę, kogoś przebiegłego i lojalnego zarazem, kto będzie ogłoszony prawowitym sukcesorem swojego patrona - bowiem niezbędny będzie ktoś, kto mógłby kryć grzbiet swego pryncypała, kiedy ten zejdzie już z politycznej areny -kogoś, kto zapewni mu stały dobrobyt materialny i osobiste bezpieczeństwo. Dla Eduarda Rossela, gubernatora Jekaterynburga, taką osobą był Andriej Kozicyn, „miedziany król" Uralu, zawiadujący zakładami wytopu miedzi w obwodzie swierdłowskim. W miarę jak zbliżały się kolejne wybory na gubernatora, Jeka-terynburg był świadkiem, jak to „miedziany" Kozicyn rozszerza swą działalność na branżę żelazną, oczywiście pod patronatem Rossela. Jako że ten ostatni zamierzał być gubernatorem dożywotnio, w miarę zbliżania się terminu wyborów zaczął on podejmować kroki w kierunku skoncentrowania wszystkich najsmakowitszych kąsków uralskiego przemysłu w jednych rękach - w rękach Kozicyna. Jak może sobie Państwo przypominają, jedną z pierwszych wizyt Fiedulewa w Jekaterynburgu po uwolnieniu go z więzienia była wizyta złożona gubernatorowi Rosselowi. O czym panowie wówczas rozmawiali - tego dokładnie nie wiemy, lecz bezpośrednio po tej audiencji Fiedulew przekazał zarządzanemu przez Kozicyna trustowi wszystkie swoje udziały w dwóch przedsiębiorstwach: kaczkanarskim kompleksie wzbogacania rud i kompleksie metalurgicznym w Niżnym Tagilu. Wszystko wskazuje na to, że była to prosta transakcja zawarta przez Fiedulewa z gubernatorem. Otóż Fiedulew kupił prawo do poczynania sobie według uznania na terenie obwodu, Kozicyn zaś /dobył wpływy w Kaczkanarze. Należy jeszcze powiedzieć, że w tamtym czasie Fiedulew posiadał zaledwie 19% udziałów w kompleksie, choć nawet i one były - jak się przekonamy - nieco podejrzanej natury. Dlatego przekazane Kozicynowi udziały nie zapewniały mu kontroli nad przedsiębiorstwem, co z kolei oznaczało, że niełatwo będzie im przywieźć w teczce dyrektora, którego sobie wybiorą. Tak czy inaczej - kierownictwo zakładu, któremu przewodniczył Chajdarow, przeciwstawiło się nowej inwazji tandemu Fisdulew-Kozicyn, mając równocześnie za sobą właścicieli 70% udziałów. Co zatem należało zrobić? Uzurpatorzy zwykli używać siły, aby dopiąć celu. 29 stycznia 2000 roku kompleks kaczka-narski przechwycili uzbrojeni ludzie. Padły strzały, pojawiły się sfabrykowane dokumenty, zaś agendy zajmujące się egzekwowaniem prawa były czynnie zaangażowane w panujący chaos. Była to w istocie powtórka scenariusza zrealizowanego już w zakładach hydrolitycznych w Lobwie. Gubernator Ros-sel wykazał się - też podobnie jak w Lobwie - „czynnym brakiem zaangażowania". O świcie 29 stycznia kompleks otrzymał nowego dyrektora w osobie Andriej a Kozicyna, Paweł Fiedulew zaś przechadzał się z właścicielskim zadęciem 2OO 201 po pustych biurach kierownictwa. Plus ca change, czyli wróciło nowe. Było jednak jasne, że władza tych wariatów przetrwa zaledwie do pierwszego zgromadzenia akcjonariuszy, które może ich zwyczajnie wysiudać. Dlatego doszli oni do wniosku, że po pierwsze - zwyczajnie nie powinni dopuścić do takiego zgromadzenia, a po drugie - przedsiębiorstwo powinno jak najszybciej ogłosić upadłość, aby móc pozbawić udziałowców ich uprawnień. W myśl rosyjskiego prawa, w sytuacji ogłoszenia niewypłacalności podmiotu jego udziałowcy (wspólnicy, akcjonariusze) stają się właścicielami bez prawa do głosowania. Tak więc Fiedulew i Kozicyn zapobiegli zwołaniu zgromadzenia, stosując metodę praktykowaną z powodzeniem przez nasze państwo w Czeczenii. Po prostu zablokowali wszystkie możliwości wjazdu i wyjazdu z miasta. Udający się w stronę kompleksu udziałowcy, którym towarzyszyli wysadzeni z siodła menedżerowie, zostali zatrzymani w milicyjnych punktach kontrolnych. Jak to było możliwe? To proste! Burmistrz Kacz-kanaru, Suchomlin, wydał zarządzenie nr 14 w sprawie sytuacji nadzwyczajnej, zakazujące wjazdu do miasta „obywatelom z innych miast". A wszyscy udziałowcy i członkowie kierownictwa kompleksu mieli przybyć właśnie z innych miast. Było to oczywiście śmieszne, była to farsa, lecz farsa ta zdarzyła się naprawdę. Zgromadzenie wspólników się nie odbyło, natomiast przestępczy wspólnicy przystąpili do wprowadzania w życie części drugiej swego planu: chodziło o doprowadzenie kaczkanarskiego kompleksu wzbogacania rud do sztucznie wywołanej upadłości. Ale jakże mieli to przeprowadzić, skoro kompleks funkcjonował przecież z powodzeniem? Kozicyn zaciągnął kredyt na 15 milionów dolarów w moskiewskim banku MDM (Business World Bank), który zabezpieczył majątkiem tego przedsiębiorstwa. Z uzyskaniem jego nie miał żadnego kłopotu, no bo któż by nie chciał położyć łap- 202 ska na tym kaczkanarskim zakładzie? Zaopatrzony w rzeczony kredyt, wypuścił skrypty dłużne w imieniu przedsiębiorstwa. Uzyskane w ten sposób pieniądze zostały zainwestowane nie w kompleks jednak, lecz w inną firmę Kozicyna - Swiatogor, również zlokalizowaną w obwodzie swierdłowskim, przypuszczalnie w celu utworzenia połączonej jednostki gospodarczej. Jak się wydaje, kolejnym krokiem miało być przekazanie Swiatogorowi skryptów dłużnych dotyczących Kaczkanaru. Ale dlaczego „przypuszczalnie" i „jak się wydaje"? Cóż, dlatego, że tak naprawdę żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła. Wszystkie te transfery miały charakter „wirtualny", i wszystkie skrypty dłużne wyemitowane przez kompleks wylądowały w rękach malutkiej firmy beneficjenckiej. Firma ta była zarejestrowana pod adresem skromnego jekaterynburskie-go mieszkania, które miało jakoby należeć do jednej pani, której potem - mimo największych starań dokładanych przez wszystkich - nie sposób było wyśledzić, i ta wirtualna pani została niezwłocznie przekształcona w głównego wierzyciela najbardziej wpływowej ferrowanadowej spółki produkcyjnej na świecie. W jaki sposób? Wspomniana efemeryczna firemka wykupiła skrypty dłużne kompleksu za 40% ich nominalnej wartości, po czym niezwłocznie przedstawiła je przedsiębiorstwu do spłaty za 100% ceny. Następnie zaś ogłosiła jego upadłość, gdyż nie było władne odkupić własnych skryptów za całość ich nominalnej wartości. W ten to sposób pani benefi-cjentka-zjawa otrzymała, jak się okazało, 90% głosów na zebraniu wierzycieli. Szwindel ten rozegrano z tupetem pod okiem obwodowych władz. W sposób bezczelny stworzono wierzyciela - firmę-krzak. Bezwstydnie wytworzono sztuczne zadłużenie. Bezczelnie przeprowadzono kradzież milionów dolarów, odebranych rzeczywistym właścicielom, którzy nagle zostali pozbawieni jakichkolwiek praw do swych aktywów, bez możliwości zwrotu zainwestowanych środków. 203 Kiedy to wszystko się działo, obwodowy UBOP zainstalował w Kaczkanarze działającą non-stop straż, aby móc uniknąć dalszych niepokojących przypadków wtargnięć intruzów, jakiejś nowej Galiny Iwanowej, przewodniczącej komitetu związków zawodowych. Ta straż była tą samą grupą, która pojawiła się w Lobwie podczas przejmowania tamtejszej fabryki. Jeśli nikt nie zatrzyma złodzieja, robi się on jeszcze bardziej zuchwały - co ponownie przywodzi nam na myśl Ural-chimmasz. Tak jak po Lobwie nastąpił Kaczkanar, tak też po Kaczkanarze wystąpił Uralchimmasz. We wrześniu roku 2000 również i to przedsiębiorstwo zostało przejęte siłą, przy udziale broni, przy czym zrealizował się tu ten sam scenariusz. W ciągu roku 2001 odbywało się spokojne dławienie udziałowców przedsiębiorstwa, w drodze wywołania jego sztucznej upadłości, raz jeszcze przy całkowitym pobłażaniu władz i przymykaniu przez nie oczu na to, co się dzieje. „Demokracja sterowana", którą głosił Putin, czyniła postępy. Albo może był to zwyczajnie kowbojski kapitalizm, pod kierownictwem mafijnych syndykatów, które miały w swej garści agendy egzekwujące prawo, skorumpowanych biurokratów i skorumpowany wymiar sprawiedliwości. Uralski wymiar sprawiedliwości bije rekordy świata w korupcji Przypomnijmy sobie, że w nocy zaraz po przejęciu Uralchim-maszu zarówno Fiedulew, jak i stronnicy zwolnionego dyrektora przedsiębiorstwa, wymachiwali ku sobie zbiorem wzajemnie się wykluczających orzeczeń prawnych. Te dokumenty nie były falsyfikatami. Kiedy tylko zaczniemy się przyglądać dokumentacji dotyczącej Uralchimmaszu, kompleksu w Kaczkanarze i zakładów w Lobwie, przekonamy się, że wszystkie te zbrojne najazdy były usankcjonowane po- zo 4 stanowieniami sądów obwodu swierdłowskiego. Zorientujemy się, że pewni sędziowie stoją niezmiennie po stronie jednej grupy, podczas gdy inni równie niezmiennie trzymają stronę drugiej. Wygląda to tak, jak gdyby nie istniały żadne prawa, jakby nie było konstytucji. Nawet wówczas, gdy uralskie syndykaty mafijne walczyły do upadłego o zawłaszczenie terytoriów dla siebie, w łonie systemu sprawiedliwości toczyła się wojna domowa. Sądy wykorzystywano - i nadal się wykorzystuje - jako narzędzie służące do mechanicznego sankcjonowania decyzji służących interesom raz jednej strony, raz drugiej. Oto wyimek z pisma skierowanego do Wiaczesława Liebie-ciiewa, prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej, przez I. Kadnikowa, kawalera Orderu Zasługi Federacji Rosyjskiej, byłego prezesa Sądu Okręgowego w Jekaterynburgu im. Października, i W. Nikitina, byłego zastępcy Sądu Okręgowego w Jekaterynburgu im. Lenina: „To Owczaruk Iwan [Owczaruk, prezes swierdłowskiego sądu obwodowego od czasów radzieckich po dziś dzień] od szeregu lat bezpośrednio uczestniczy w ustalaniu składu i przeszkalaniu składów sędziowskich na Uralu, osobiście dobierając sędziów i kontrolując ich selekcję osobno pod kątem każdej sprawy. Bez jego osobistego zatwierdzenia w składzie sędziowskim nie zasiądzie nawet jeden kandydat, a żadnemu z nas nie przysługuje prawo przedłużenia powołania do składu. Każdy sędzia, który nie przypadnie mu osobiście do gustu, zostaje usunięty poza nawias i jest prześladowany. Zmusza się ich do porzucenia pracy, przy czym często wybiera się do składu sędziowskiego osoby nie mające ani kwalifikacji, ani żadnego doświadczenia w tej pracy, lecz są to osoby w takim czy innym aspekcie podatne na wpływy, toteż można nimi manipulować. W chwili obecnej wielu wysoko wykwalifikowanych sędziów, którzy pracowali przez wiele lat i mają 205 ogromne doświadczenie - a poza tym dysponują tak ważkimi zaletami jak wysokie zasady moralne, niezależność i uporczywość w dążeniu do wydania werdyktu, nieprzekupność i odwaga - zostało siłą odsuniętych od pracy w sądach. Jedyną tego przyczyną jest to, że jeśli się jest nieprzekupnym, niemożliwością jest móc normalnie pracować pod kierunkiem Owczaruka." A co mianowicie, zdaniem tegoż Owczaruka, powinno cechować dobrego sędziego? Anatolij Kriżski, do niedawna prezes Sądu Okręgu Wierch-Isieckiego w Jekaterynburgu, nie był po prostu „dobry": był on „najlepszy w tym zawodzie". Całymi latami to właśnie on lojalnie pilnował interesów Iwana Owczaruka. Co to za sobą pociągało? Otóż Sąd Okręgu Wierch-Isieckiego to najdziwaczniejszy sąd w Jekaterynburgu. Na jego terenie znajduje się miejscowe więzienie, co oznacza, że zgodnie z prawem ten właśnie sąd zajmuje się badaniem wszelkich spraw odnoszących się do zmian warunków restrykcji nakładanych sądownie na osoby znajdujące się w tym więzieniu. Wszyscy w Jekaterynburgu wiedzą, że głównym czynnikiem mającym wpływ na orzeczenia zmieniające warunki tych restrykcji nie jest sam charakter popełnionego przestępstwa, nie to, czego dana osoba się w istocie dopuściła, i w efekcie czego pozostaje - lub nie - zagrożeniem dla społeczeństwa, lecz - najzwyczajniej - pieniądze. Kanciarz z potężnego syndykatu zbrodni spędzi zazwyczaj w więzieniu mniej czasu, niż inni przestępcy. Jego koledzy po prostu go wykupią. Ma to przełożenie na powodzenie finansowe niektórych sądów okręgowych. Takie sądy są w Rosji z reguły biedne jak myszy kościelne. Cierpią na chroniczny niedobór różnych zasobów, nawet papieru, toteż powodowie muszą przynosić ze sobą własny. Sędziowskie płace ledwie wystarczą na związa- 206 nie końca z końcem. To jednak nie wyczerpuje całego obrazu rzeczywistości Sądu Okręgu Wierch-Isieckiego. Budynek tej instytucji jest otoczony kosztującymi tysiące dolarów dżipami, mercedesami i fordami. Ich właściciele, którzy rankiem wysiadają z tych samochodów, to skromni sędziowie okręgowi, / pensjami po kilka tysięcy rubli. Jeden z najbardziej szałowych wozów niezmiennie należy do Anatolija Kriżskiego. Kriżski pozostawał w bliskich stosunkach z Pawłem Fiedu-lewem. Przez szereg lat to on właśnie osobiście przewodniczył składowi przy sprawach, w których Fiedulew figurował w takim czy owakim charakterze. Nigdy nie pozwolił sobie na lawirowanie ani na zawikłanie się w splot urzędniczych formalizmów. Za to zawsze prowadził sprawy, w które Fiedulew był zamieszany, metodą „szybkiej ścieżki", i nic go nie mogło na tej ścieżce powstrzymać: ani konieczność powołania świadka, ani też kwestia, czy podejmowane przezeń decyzje mają sankcję prawną. Jeśli np. Fiedulew prosił Kriżskiego o stwierdzenie, że określone udziały czy akcje były jego własnością, ten drugi nie zawracał sobie głowy nieodzownymi w takich przypadkach dowodami. Stwierdzał więc po prostu: „Te udziały należały do Fiedulewa." To właśnie z takimi orzeczeniami pod pachą Fiedulew pojawił się w Uralchimmaszu w ślad za zbrojnym najazdem na zakład. Innym intrygującym szczegółem jest to, że wydawane przez Kriżskiego nakazowe orzeczenia były czasami usłużnie sporządzane w komfortowych warunkach siedziby firmy klienta. Kriżski rejestrował swoje postanowienia dotyczące urzędowych nakazów czy wezwań dla Fiedulewa nie w sali sądowej, jak tego w sposób szczególny wymaga prawo, lecz w biurze Fiedulewa. A czasami dany nakaz sporządzał nawet nie Kriżski, lecz prawnik Fiedulewa, własnym pismem odręcznym, a Kriżski zwyczajnie uzupełniał go swym podpisem. Kiedy na jesieni 1998 roku Fiedulew zaczął mieć problemy / prokuraturą generalną na tle zdefraudowania majątku pewnej 207 moskiewskiej spółki, to właśnie Kriżski, w towarzystwie adwokata Fiedulewa, poleciał do Moskwy na spotkanie z prokuratorem generalnym, Jurijem Skuratowem, przedstawić argumenty na rzecz zaniechania postępowania karnego prowadzonego przeciwko Fiedulewowi. Skuratow, który pozostawał w zażyłych stosunkach z Kriżskim od czasów ich młodości, przyjął go osobiście i - chociaż nikt nie ma pojęcia, jak to się stało - sprawa została zamknięta. Zaraz po jego powrocie do Jekaterynburga żona Fiedulewa spotkała się z Kriżskim. Nie robiła tajemnicy z faktu, że podziękowała mu za fatygę, zaś Kriżski ze swej strony nie krył tego, jak bardzo mu to pochlebiało: w kilka dni później nabył sobie nowego forda explorera.9 Czytelnikowi zachodniemu może się wydawać, że nie jest to jakaś nadzwyczajna sprawa. Prezes sądu raczej nie będzie żebrakiem, a więc trudno się dziwić, jeśli ma tego rodzaju samochód. Ale jeśli w Rosji prezes sądu okręgowego może sobie na takie auto pozwolić, oznacza to jedno z dwojga: albo właśnie wszedł w posiadanie wielkiego (jak na nasze standardy) spadku, albo bierze łapówki. Żadna inna ewentualność po prostu nie istnieje. W Rosji na samochód klasy forda explorera może sobie pozwolić jedynie przedsiębiorca, któremu się dobrze powodzi, natomiast prezesowi sądu zgodnie z rosyjskim prawem nie wolno angażować się w działalność gospodarczą. Ford explorer kosztuje równowartość pensji sędziowskiej za okres dwudziestu lat. A nie był to bynajmniej koniec cudownie dobrego powodzenia Kriżskiego. Od pojawienia się forda explorera minął ledwie miesiąc, a Fiedulew ponownie zaczął mieć kłopoty z prokuraturą generalną. Kriżski poleciał porozmawiać ze Skuratowem -tym razem nie do Moskwy, lecz do czarnomorskiego kurortu Soczi, gdzie prokurator generalny przebywał na wywczasach. Burzowe chmury gromadzące się nad głową Fiedulewa zostały ponownie rozproszone. Kriżski zmienił swego forda explorera, który już zdążył rozesłać swoje fale uderzeniowe wśród spo- 208 łeczności Jekaterynburga, na mercedesa 600-tkę, symbol przy-pieczętowujący status „nowego Rosjanina". Przyjęcia urodzinowe, jakie wydawał Kriżski, były przedmiotem powszechnego zainteresowania w mieście - istne festyny kłującej w oczy konsumpcji, mogące rywalizować z obchodami imienin zamożnych przedrewolucyjnych kupców. Przy takich okazjach sąd zawieszał działalność i z nakazu jego prezesa drzwi były tam zamknięte. Kriżski wynajął restaurację w centrum miasta, pieniądze płynęły strumieniami, wódka kaskadami. Wszyscy biurokraci Jekaterynburga demonstrowali bunt przeciwko obowiązującym normom postępowania, pod zadziwionym wzrokiem niemal całkowicie spauperyzowanego jekaterynburskiego ogółu. A cóż by się ci pijący i tańczący mieli przejmować, że jakiś sędzia nie ma prawa zachowywać się w taki sposób - nie tylko według niepisanych praw powszechnej przyzwoitości, lecz wedle litery prawa! Prawo dotyczące „statusu sędziów w Federacji Rosyjskiej" kategorycznie wymaga, aby sędziowie stale zachowywali się skromnie poza pracą, nie mówiąc już o ich zachowaniu w godzinach pracy. Mają oni unikać wszelkich prywatnych związków, które mogłyby negatywnie wpłynąć na ich reputację, jak również bezustannie okazywać najdalej idącą ostrożność, co ma służyć utrzymaniu jak najwyższego poziomu szacunku dla autorytetu władzy sądowniczej. Co zatem miałoby wynikać dla nas z faktu, że to właśnie Kriżski, z jego związkami z Fiedulewem i innymi podobnymi mu osobami, był ulubieńcem Iwana Owczaruka, prezesa obwodowego trybunału? Co się tam właściwie działo? Otóż na każdym zebraniu Owczaruk podkreślał, że Kriżski jest jednym / najlepszych sędziów na Uralu. Prosta prawda dotycząca tej sprawy brzmi tak, że niemal wszyscy z nas, którzy żyjemy w dzisiejszej Rosji, urodziliśmy się w Kraju Rad i - w mniejszym czy większym stopniu - żyliśmy zgodnie z sowieckim kodeksem postępowania. Owcza- 209 ruk miał wdrukowane w umysł stare, radzieckie sposoby myślenia i zachowania. Innymi słowy - był on typowym zatwardziałym sowieckim szefem od prawa. Przez całe życie tresowano go, żeby pod żadnym pozorem nigdy nie sprzeczał się z przełożonymi. Wykorzystywano go tylko po to, by robił to, co mu kazano, wykonując rozkazy przełożonych, a nawet próbując odgadnąć ich nastroje czy wręcz to, w którym kierunku poruszą brwiami. I nie jest to dziennikarska przesada. Jest to opis sowieckiej służalczości, tak jak wyglądała ona naprawdę. Owczaruk jest tym, co odziedziczyliśmy po tej naszej przeszłości - człowiek, którego kariera rozwijała się tak pomyślnie, ponieważ nigdy w swoim życiu nie zakwestionował opinii przełożonych, niezależnie od tego, na ile bezprawna czy głupia ona była. Kiedy nadeszły nowe czasy, a wraz z nimi demokracja i kapitalizm, nadeszła też chwila, w której - świadkowie mogą to potwierdzić - Owczaruk spanikował. No bo komu miał on teraz służyć? Ale jego zafrasowanie prędko zostało rozwiane. Szczególnego rodzaju radziecka smykałka do wyniuchiwania, komu by tu się najlepiej podporządkować, żeby na tym najwięcej zyskać, i kim są ci nowi na górze, wkrótce wybawiła go z kłopotu. Owczaruk wybrał sobie dwóch nowych carów. Pierwszym był rodzący się właśnie świat biznesu, osoby gromadzące kapitał. Drugim była biurokracja służby cywilnej, która niezależnie od tego, ilu ludzi na nią narzekało, pozostała monolityczna jak zawsze i solidna niczym granitowa skała. Dla Owczaruka reprezentował ją gubernator Rossel. Jako że ci bliźniaczy carowie zespolili się w Jekaterynburgu w słodkiej przyjaźni, obok zaś starego Uralmaszu powstała nowa mafia, Owczaruk nie miał już więcej skrupułów: zaczął służyć Rosselowi i Fiedulewowi. I dopiero z końcem roku 2001 Jekaterynburg pozbył się Kriżskiego jako prezesa Sądu Okręgu Wierch-Isieckiego. Była to brudna robota, a jej wyniki raczej mało zadowalające. zio Obwodowa dyrekcja FSB zdawała sobie świetnie sprawę z tego, że Kriżski przez szereg lat obsługiwał przestępczą działalność Fiedulewa na Uralu, lecz jej agenci nie potrafili przyłapać go na gorącym uczynku. W końcu ustanowiono ukryty (nielegalny zresztą) całodobowy nadzór, dzięki któremu przyłapano prezesa sądu na... praktykach pedofilskich. FSB przedstawiło swój materiał dowodowy samemu Kriżskiemu, jego patronowi Owczarukowi i Rosselowi. I co nastąpiło? Kriżski z honorami przeszedł w stan spoczynku. Nie było żadnego publicznego skandalu. Nie pozbawiono go sędziowskiego statusu. Powołano go do służby ponownie, tym razem na stanowisku radcy prawnego mera Jekaterynburga. To wszystko. Ale co z sędziami, którzy nie chcieli stać się elementem procesu przekształcania się niezależnego systemu sądowniczego w system całkowicie podporządkowany przestępczemu półświatkowi? W ostatnich latach większość sędziów pracujących w Jeka-icrynburgu okazała się nieustępliwa. Tych, którzy zdecydowali, że nie będą służyć pojawiającym się wówczas syndykatom zbrodni, dziesiątkami zwalniano z urzędów sędziowskich, czemu towarzyszyło wylewanie na nich strumieni obraźliwych stów i wulgaryzmów. Olga Wasiliewa przepracowała jako sędzia jedenaście lat; i o niezły kawałek służby. Na zewnątrz była osobą spokojną, niewymagającą - takim rodzajem sędziego, który z zasady odmawiał przypieczętowywania sądowniczych postanowień i nakazów, jakich potrzebował Fiedulew do prowadzenia swoich gier. Po prostu - odmawiała. Co więcej, pracowała ona w tym samym Sądzie Okręgu Wierch-Isieckiego, gdzie Kriżski l\vł jej bezpośrednim przełożonym, i była poddawana ogromnym naciskom, włącznie z występującymi od czasu do czasu pogróżkami dotyczącymi jej uśmiercenia lub kierowanymi pod ulresem jej rodziny. Ale ona pozostała nieugięta, ani razu się mc poddała, a co więcej - odmawiała nie tylko Fiedulewowi, 211 ale i Kriżskiemu, kiedy ten żądał od niej wydania w trybie doraźnym zarządzeń w sprawie zwolnienia z więzienia tego czy innego swojego protegowanego-kryminalisty, w drodze zmiany warunków nałożonych sądownie restrykcji. Kroplą, która przepełniła czarę, było przyjęcie przez Wasi-liewą urzędowego nakazu skierowanego przeciwko prezesowi obwodowego sądu - Iwanowi Owczarukowi. Kriżski nalegał na nią, żeby wniosek odrzuciła, by nie powodować precedensu. Powodami byli obywatele Jekaterynburga, skazani przez Owczaruka na dojmujące odczucie, czym jest nieuzasadnione odwlekanie postępowania sądowego, kiedy to złożony przez nich w sądzie wniosek celowo pozostawał bez rozpoznania z przekroczeniem przewidzianego terminu, był on bowiem skierowany przeciwko interesom wysoko postawionych urzędników w administracji gubernatora Rossela. Dla Jekaterynburga - miasta funkcjonującego pod butem mafii, miasta, w którym wszyscy wiedzieli, że w takich sprawach zejście z wyznaczonego kursu kończyło się zazwyczaj nie sprzeczką, lecz strzelaniną - przyjęcie tego rodzaju wniosku było aktem rewolucyjnym. Było to coś niebywałego. Inne sądy okręgowe, żeby nie ściągać sobie na głowę dużych kłopotów, odmawiały nawet wciągnięcia takich wniosków do ewidencji, chociaż zgodnie z prawem nie wolno im było tak postępować. Jednak system powziął srogą zemstę na Oldze Wasiliewnie za to, że postępowała zgodnie z prawem. Nie poprzestano na zwolnieniu jej, ale zaczęto bez ustanku ją szkalować. Do jej akt personalnych, przedłożonych w celu wykluczenia jej z sędzio-stwa, dołączono skargi i zażalenia. Przyszły one od przestępców będących protegowanymi Kriżskiego, na wypuszczenie których z więzienia się nie zgodziła. Pensjonariusze zakładu karnego napisali te skargi na urzędowych formularzach sądowych, które mogli zdobyć tylko w taki sposób, że Kriżski sam dostarczył je do więzienia. 212 Odtąd Wasiliewa musiała rozpocząć pielgrzymkę po instytucjach i urzędach, dowodząc, że wszystko to są fałszywe oskarżenia, że jest sędzią, a nie wielbłądem. Sądowi Najwyższemu Federacji Rosyjskiej przywrócenie jej statusu zajęło rok, ale na tym ciąg jej udręk bynajmniej się nie skończył. Sąd Najwyższy zasiadał w Moskwie, ona zaś praktykowała w Je-katerynburgu, gdzie była całkowicie zdana na siebie. Zaraz po powrocie wręczyła Kriżskiemu postanowienie Sądu Najwyższego, lecz ten odmówił przyjęcia jej na powrót do pracy i napisał przeciwko niej urzędowe oświadczenie do Kolegium Kwalifikacyjnego Sędziów Obwodowych, będącego instytucją rosyjskiego sędziostwa. Poinformował ich, że u Wasiliewej występuje „brak poprawy" - co jest formułką zwyczajowo stosowaną w odniesieniu do więźniów. W Rosji sędziowie muszą okresowo uzyskiwać potwierdzenie swego statusu, w celu uzyskania możliwości powtórnego powołania; stąd też potrzeba uzyskiwania przez nich rekomendacji ko.legium kwalifikacyjnego swojej republiki czy obwodu. I"rowadzi to do mniej lub bardziej automatycznego ponownego powołania na stanowisko na mocy zarządzenia prezydenta. W tym jednak przypadku do denuncjacji Kriżskiego swoje trzy grosze dorzucił Owczaruk i w efekcie kolegium postanowiło ,.nie rekomendować więcej" Wasiliewej pod kątem powołania I ej na urząd sędziego. Nie trzeba dodawać, że nikt w tym śmiesznym kolegium kwalifikacyjnym nie wykonał najmniejszego wysiłku w celu potwierdzenia faktów. Były to dokładnie te same zarzuty, opar-ic o stwierdzenia skazanych, które Sąd Najwyższy dopiero co ndrzucił jako nie potwierdzone i nieuzasadnione. Olga Wasiliewa jest kobietą odważną i z zasadami. Oczywiście odwołała się raz jeszcze do Sądu Najwyższego, naciskając na swoje prawo do sprawiedliwości. Ale na tej wyczerpującej, osłabiającej jej siły kampanii traci całe lata 2-13 swego życia, tymczasem nie pozwala się jej pracować dla dobra państwa. Czy możemy oczekiwać od większości, żeby stąpała tą samą drogą, którą wybrała Olga Wasiliewa? Wielu jekaterynbur-skich sędziów mówiło mi w ten sposób (błagając, abym niezależnie od okoliczności nie publikowała ich nazwisk): „Nam jest łatwiej mechanicznie zatwierdzać postanowienia, jakich wymaga Owczaruk, niż znaleźć się w sytuacji Wasiłie-wej." I dysponowali wieloma wstrząsającymi opowieściami o tym, co się przydarzyło ich kolegom. Jedną z nich jest opowieść o innym jekaterynburskim sędzim - Aleksandrze Dowgim. Przewinienie, jakie popełnił Dowgij, było takie samo jak Wasiliewej. Przy jakiejś okazji zignorował żądanie Kriżskiego uwolnienia jego protegowanego z więzienia. W kilka dni później został brutalnie pobity żelaznymi prętami, na ulicy. Milicja odmówiła nawet poszukiwania napastników, chociaż na ogół śledztwa w sprawie ataków na sędziów prowadzi ona bardzo skrupulatnie. Dowgij przebywał długi czas w szpitalu, wyszedł z uszczerbkiem na zdrowiu i - chociaż obecnie znów funkcjonuje w pracy - rozpoznaje już tylko sprawy rozwodowe. Uprasza, aby nie dawano mu innego rodzaju spraw. „W istniejącym stanie rzeczy fachowość postrzega się jako zdolność niewystępowania z własnym osądem. Ludzie nie-potrafiący wyzbyć się bolszewickich metod są powoływani w imieniu państwa do administrowania sprawiedliwością. Będą wygrażać palcem, nie widząc nic niestosownego w żądaniu wydania danego werdyktu. Wzywają sędziów, aby się tłumaczyli przed kolegium kwalifikacyjnym - dzisiejszym odpowiednikiem aktywistów partii komunistycznej. Nie widzą nic niewłaściwego w skazywaniu bądź ułaskawianiu dokonywanym w naszym imieniu i naszymi rękami. (...)" 214 Powyższe słowa napisał pewien młody sędzia - który także poprosił, żebym zapomniała jego nazwiska - po tym, jak Owczaruk i Kriżski wywarli na niego nacisk w sposób bardzo podobny jak na Wasiliewa. On akurat ustąpił pod presją i zwyczajnie - odszedł. Te słowa napisał w zaadresowanym do Kriżskiego piśmie z prośbą o zwolnienie ze służby, dodając: „Zwracam się z prośbą, aby sprawa została rozpatrzona pod moją nieobecność", po czym opuścił Jekaterynburg na dobre. Ten młody sędzia nie miał najmniejszego zamiaru rezygnować z funkcji; pewnego pięknego dnia stało się po prostu to, czego można się było spodziewać. Na jego drodze znalazła się sprawa dotycząca najnowszych przestępczych machinacji pewnych grup mafijnych. Kriżski zażądał, aby ten sprawę natychmiast zamknął. Młody sędzia poprosił o czas do namysłu. Dostawał pogróżki od nie znanych sobie osób, telefoniczne anonimy do domu, zapiski podrzucane tam, gdzie mógł je znaleźć. „Przypadkowo" pobito go przed wejściem do domu, niezbyt poważnie, tak tytułem ostrzeżenia; napastników nigdy nie odnaleziono. Młody sędzia napisał wniosek o pozwolenie na rezygnację / funkcji, a dotyczącą mafii sprawę czym prędzej przekazano następnemu sędziemu. W przeddzień rozprawy ten drugi sędzia otrzymał telegram z sądu obwodowego, podpisany przez samego Owczaruka, polecający mu wstrzymanie postępowania. Następnego dnia sprawa została zamknięta. Siergiej Kazancew, sędzia Sądu Okręgowego im. Kirowa w Jekaterynburgu, postanowił, że niejaki Uporów, którego oskarżono o rabunek i spowodowanie ciężkich obrażeń ciała, /ostanie -jako jednostka społecznie niebezpieczna - uwięziony do czasu rozpatrzenia jego sprawy do końca. Następnie sę-il/ia Kazancew przystąpił do rozpoznawania innej sprawy. 1'rzebywał w sali konferencyjnej, pisząc wyrok -jest to moment, w którym zgodnie z rosyjskim prawem nikt nie ma prawa przeszkadzać sędziemu. Jeśli tak się stanie, to mamy praktycznie gwarancję, że wyrok czy orzeczenie zostanie uchylony przez sąd wyższej instancji. A jednak Owczaruk zadzwonił do Kazancewa z żądaniem, aby ten zmienił restrykcyjny nakaz i wypuścił Uporowa z więzienia. Kazancew odmówił, po czym usłyszał od Owczaruka, że zostanie zwolniony. I został. Podobnych epizodów w Jekaterynburgu jest całe mnóstwo, przy czym jeden jest do drugiego podobny jak dwie krople wody. W rezultacie sędziowie, którzy w dalszym ciągu tam pracują, również są do siebie podobni jak krople wody. Przede wszystkim są oni całkowicie sterowalni, skorzy do mechanicznego zatwierdzania każdego postanowienia i orzeczenia, dopóki tylko będą mogli uniknąć nieprzyjemności ze strony swoich przełożonych. Wszelki opór zdławiono. Tak działa zasada obłudy pod płaszczykiem „dyktatury prawa". I tu mamy wyjaśnienie, w jaki sposób doszło do tego, że kiedy przejmowano Uralchimmasz, obie strony konfliktu miały w ręku sprzeczne decyzje dotyczące tej samej sprawy. Całymi latami brutalnie tłumiono wszelkie oznaki sędziowskiej niezależności, formując sędziów na służalców. Starsi sędziowie mają za sobą długie doświadczenie, jeśli chodzi o pracę w ubezwłasnowolnionych sądach radzieckich. Skąd w tych warunkach mają się pojawiać odważni, sprawiedliwi sędziowie? Wszystkich, którzy byli gotowi powstać i śmiało odmówić, już dawno pozwalniano. Ci zaś, którzy potrafili natychmiast zasalutować, kiedy wymagano od nich służenia sprawie bezprawia, zawzięcie pracują i pną się po szczeblach zawodowej kariery. Za wszystkimi osiągnięciami Fiedulewa stała jego szczególna poufałość z uralskim środowiskiem sędziowskim. Był w przyjacielskich stosunkach z sędziami, a sędziowie z nim. Z ogromną dozą wzajemności. Nazwiska, które w związku z tym najczęściej padają, to sędziowie Riazancew i Bałaszow. Ten pierwszy jest skromnym sędzią sądu miejskiego w Kacz- 216 kanarze, który podlega Owczarukowi. To właśnie Riazancew mechanicznie zaaprobował decyzje, których Fiedulew potrzebował przy sprawie kaczkanarskiego kompleksu wzbogacania rud, a które zatwierdzały transakcje prowadzone przez efemeryczną firmę, kupującą skrypty dłużne po nazbyt niskich cenach i następnie spieniężającą je po pełnej wartości nominalnej, przypieczętowując w ten sposób los przedsiębiorstwa o międzynarodowym znaczeniu. Drugi nasz sędzia to Bałaszow, także bardzo skromny, pracujący w Sądzie Okręgowym im. Kirowa w Jekaterynburgu. Ten wydawał korzystne dla Fiedulewa orzeczenia w odniesieniu do Uralchimmaszu, a także w wielu innych ważkich momentach jego kariery jako człowieka interesu. Oto, jak tego dokonywał. Sędzia Bałaszow jest tym, który w końcu wystrzelił pierwszy nabój w sprawie Uralchimmaszu. W tamten piątkowy wieczór zatwierdził nakaz popierający interesy Fiedulewa w tym zakładzie, a w najbliższy poniedziałek rano - z szybkością, D jakiej dotąd nie słyszano w dziejach rosyjskiego prawa - wydał postanowienie, jakiego Fiedulew potrzebował. Bałaszowo-wi udało się to bez powoływania jakichkolwiek świadków, gromadzenia uzupełniających informacji czy przeprowadzania dochodzenia z udziałem osób trzecich. Podchodząc do rzeczy uczciwie, trzeba powiedzieć, że Bala szow faktycznie działa w ramach prawa. Jest on po prostu bardzo zręczny w wykorzystywaniu luk prawnych. Procedura ..szybkiej ścieżki", do jakiej się uciekł, jest całkowicie legalna. Nakaz sądowy, który wydał „celem zadośćuczynienia żądaniom powoda", jest stosowany przy sprawach, w których pozwani podejmowali decyzje wykonawcze i środki prowadzące ilo defraudacji majątku. Wtedy naczelnym zadaniem takiego nakazu jest zamrożenie istniejącej sytuacji. Sąd pozostaje w granicach swych uprawnień, podejmując interwencję w celu /akazania wszelkich działań o charakterze zarządczym do cza-.11 rozstrzygnięcia istoty sporu. W tym kontekście błyskawicznie podjęta przez Bałaszowa rezolucja dotycząca Uralchimmaszu nie miała nic wspólnego z rozstrzygnięciem sporu o własność. Zwyczajnie zapobiegł on możliwości zarządzania fabryką albo wykorzystywania elementów jej majątku przez kogokolwiek. Na powierzchni wszystko wyglądało niewinnie, słodko i świetliście. A jednak w efekcie tego pojawiła się gangrena. Zgodnie z rosyjskim prawem, o ile wydano określony werdykt w odniesieniu do danego sporu, ponowne rozpatrywanie tego samego sporu przez inny sąd jest niedopuszczalne. Jednak udzielając wymaganego nakazu sądowego Bałaszow udawał, że nie jest mu znany zasadniczy szczegół - taki mianowicie, że sąd polubowny już zawyrokował w sprawie sporu wokół Uralchimmaszu. Miał zresztą na to całkowicie przyzwoite wytłumaczenie: w obwodzie nie funkcjonował zunifikowany system informacyjny (co było prawdą), w związku z czym ludzie w sądach okręgowych w ogóle o niczym podobnym nie słyszeli. W kilka godzin po wydaniu przezeń nakazu, ledwie wysechł tusz na złożonym tam podpisie, Fiedulew napadł na Ural-chimmasz ze swoimi uzbrojonymi brygadami, wymachując nim ostentacyjnie. Pewien ważny szczegół dotyczący współczesnej rosyjskiej procedury sądowej Jeżeli współczesny sąd rosyjski jest w oczywisty sposób stronniczy, otwarcie faworyzując jedną ze stron sporu, to może tak się dziać właśnie dlatego, że od sądów w Rosji wymaga się niezależności. Znaczenie ma tylko to, czy dany sędzia cieszy się poparciem swoich zwierzchników. Jeśli sędziowie najwyższych szczebli, nadzorujący działania proceduralne podejmowane przez swoich podwładnych, chcą tego samego, to niższe szczeble sędziowskie mogą być zadowolone. Po aferze w Ural- 118 chimmaszu prezes sądu okręgowego i zarazem bezpośredni przełożony Bałaszowa, Walerij Bajdukow, wezwał swego podwładnego do siebie celem złożenia wyjaśnień. Bałaszow wyjaśnił mu, że jego decyzja była zgodna z życzeniem sądu obwodowego, a wszystko było uzgodnione z Owczarukiem. Więcej pytań nie było. Ale co z zakłopotanym tym wszystkim ogółem? Zuchwałe przejęcie Uralchimmaszu spowodowało, że społeczeństwo Jekaterynburga zaczęło zadawać całe mnóstwo pytań. Otóż Bajdukow wyjaśnił wszystko bardzo wprost. Zapewnił ludzi, iż sądy przyjęły, że w sytuacji, gdy podkradany ma-jątek może wypłynąć nie wiadomo gdzie, liczy się każda minuta. To dlatego w interesie i obywateli, i właścicieli przedsiębiorstwa sąd wydał postanowienie z takim pośpiechem. Tak się składa, że ten sam Bajdukow, który zajmował się całym tym wyjaśnianiem, jest przewodniczącym obwodowej rady sędziowskiej - korporacyjnego sumienia wymiaru sprawiedliwości. Przypadek Olgi Wasiliewej przechodził oczywiście wielokrotnie przez jego biuro, a on za każdym razem zatwierdzał odnośne decyzje w postaci, w jakiej żądał tego Owczaruk. Rada sędziowska to jeszcze jedna instytucja społeczności sędziów, podobnie jak kolegium kwalifikacyjne. ('/łonkami obu zostawały tylko osoby odpowiadające Owcza-i ukowi, toteż wszelkie oświadczenia, jakie kieruje on do nich, przynoszą pożądane rozstrzygnięcia. Walerij Bajdukow jest puza tym prezesem jekaterynburskiego Sądu Okręgowego im. Kirowa. Trudno odnieść wrażenie, że człowiek ten jest zdolny -lanąć w czyjejkolwiek obronie. To, czy kiedykolwiek zdarza mu się mieć jakieś własne zdanie, pozostaje kwestią czysto te-"t etyczną. Umie on perorować, teoretyzując, na temat roli są-lii okręgowego jako „podstawowej spójni rosyjskiego systemu ulownictwa", lecz od razu zamilknie, gdy go poprosić " umówienie konkretnych faktów. 219 W Rosji 95% wszystkich spraw cywilnych i karnych rozpoznają właśnie sądy okręgowe, i w tym znaczeniu rzeczywiście stanowią one podstawową spójnię rosyjskiego systemu sądownictwa. W rzeczywistości jednak jest to fikcja. Sąd okręgowy jest wręcz nadzwyczaj zależny i podatny na manipulacje. Główną tego przyczyną jest okoliczność, że starsi sędziowie z sądów obwodowych i republikańskich nie życzą sobie wdrażania reformy systemu sprawiedliwości i tym samym utraty kontroli, jaką mają nad podwładnymi w sądach okręgowych. Te ostatnie zaś cieszą się niezależnością jedynie w myśl konstytucyjnego zapisu; okoliczność, że rosyjska konstytucja sprawuje prymat w sensie prawnym, nie robi tu żadnej różnicy. Sądom okręgowym zwyczajnie nie nadano niezależności proceduralnej. Z mocy prawa sądom obwodowym nadane jest uprawnienie do formalno-prawnej kontroli sądów okręgowych i municypalnych - to jest odpowiedzialności za stałą, ścisłą kontrolę ich praktyk sądowniczych. Ta proceduralna zarządczość oznacza, że wyroki ogłaszane przez sądy okręgowe i miejskie są poddawane rewizji i ocenie ze strony sądów obwodowych, które decydują o poprawności bądź skazach występujących w tych wyrokach. Zależność formalno-prawna rozwija się w zależność organizacyjną i obejmującą sferę karier. Sędzia niższego szczebla, którego twarz nie pasuje do układu, jest podatny na wpływy zupełnie jak małe dziecko. Sędzia wyższego szczebla ma prawo krytykować i kasować jego orzeczenia, jak mu się żywnie podoba, bez ponoszenia jakiejkolwiek za to odpowiedzialności. Sąd obwodowy może anulować werdykt sądu okręgowego bez wyjaśniania, co mianowicie było w nim złego lub w jaki sposób można by go poprawić. Sąd obwodowy nie bierze odpowiedzialności za ostateczny wyrok, ale prowadzi statystyki wykazujące, jak wiele spraw, które prowadził dany sędzia okręgowy, okazało się „błędnymi". Statystyki te są podstawą do wyliczania premii dla sę- 22O dziów, przyznawania lub pozbawiania ich różnorodnych przywilejów, urlopów w miesiącach letnich lub zimowych, przesunięcia w górę na liście oczekujących na mieszkania (które jest prezentem od sądu obwodowego, i to mającym swoją wagę, bowiem pensje sędziów nie wystarczyłyby im na samodzielny zakup mieszkania), potwierdzenia okresu ich urzędowania itd. Jest to mechanizm, za sprawą którego sędziowie sądów okręgowych, którzy według konstytucji mają w systemie miejsce „fundamentalne", stali się -jak się okazało - bardziej uzależnieni od swych przełożonych, niż było to za reżimu radzieckiego. Konstytucja wydaje się wykluczać takie hierarchiczne relacje, głosi ona bowiem, że wszyscy sędziowie są równi i niezależni, a każdego z nich z osobna powołuje prezydent na mocy zarządzenia. Lecz rzeczywistość wygląda nieco inaczej. Równi to oni mogą być przy powoływaniu, ale równość znika, kiedy dostają zwolnienie z pracy. Jeżeli prezes sądu obwodowego chce wyrównać rachunki z sędziami okręgowymi, ma on w ręku wszystkie atuty; ale jeśli tylko dla tegoż prezesa sądu obwodowego sędziowie okręgowi są nie do przyjęcia - to mają po prostu pecha. W każdym razie nie są władni ułatwić usunięcia go ze stanowiska. To dzięki tym samym przepisom prawnym i regulaminom rządzącym sędziostwem, które rozwijały się od czasów końca Związku Radzieckiego, Iwan Owczaruk mógł się stać tym, kim jest: urzędnikiem, chroniącym uralski system prawny przed sędziami, którzy mogliby wydać jakiś nieprzewidywalny wyrok. System prawny nie dysponuje żadnymi środkami zaradczymi, pozwalającymi ograniczyć działalność osób / wierzchołka hierarchii, które mogłyby przestać zachowywać nic rozsądnie. Ograniczenia, jeśli istnieją, są jedynie moralnej natury. Jedynym sposobem na to, aby system ten funkcjonował /łidowalająco, byłoby, gdyby osobę zajmującą urząd Owczaru-ku cechowały inne atrybuty moralno-etyczne. Co to jest w ogóle za system?... 221 Wracając jednak do okręgowego sędziego Bałaszowa: czy mógł się on zachować inaczej w sprawie Fiedulewa, a jeśli tak, to co powinien był uczynić? Miał przecież tylko odłożyć w czasie rozważenie nakazu sądowego, i miał pełne prawo tak postąpić. W toku przygotowań do zamachu na Uralchimmasz Fiedu-lew i jego wspólnicy posprawdzali wiele sądów okręgowych w Jekaterynburgu, aby się przekonać, czy przyjmą one ich reguły gry i pójdą na współpracę. Cała ich masa przystała na postąpienie w taki sposób jak Bałaszow, z wyjątkiem jednego - sądu im. Czkałowa. Iwan Owczaruk znęcił prezesa tego sądu, Siergieja Kijajkina, aby pojechał do pracy w Magadanie, na najdalszych północno--wschodnich rubieżach kraju. „Zostać zesłanym do Magadanu" tradycyjnie oznacza, udanie się tam na prawdziwe zesłanie; Kijajkin jednak, ten uparty sędzia, który wzrastał w Jekaterynburgu, człowiek mający w tym mieście swoje korzenie, dumny ze swego miasta i z regionu uralskiego, i który sam był zatrudniony w prestiżowym Uralchimmaszu i został w dziedzinie inżynierii chemicznej absolwentem tej instytucji, był aż nadto zadowolony, że udało mu się znaleźć jak najdalej od swych rodzinnych stron. Nie chciał zginąć, albo żeby zaatakowano jego rodzinę. Bałaszow jest z kolei lojalnym strażnikiem interesów Fiedulewa. Powierzono mu produkcję wyroków, co czynił w sposób, który doprowadził ochronę tych interesów do perfekcji. Oto - dla przykładu - historia jednego z orzeczeń Bałaszowa, wydanego z datą 28 lutego 2000 roku. Fiedulew postanowił sprzedać Uralelektromasz, jednostkę nie będącą zakładem, lecz spółką obsługującą transakcje obrotu akcjami lub udziałami będącymi w jego posiadaniu. Tak się złożyło, że w tej puli znajdowały się udziały w kaczkanarskim kompleksie wzbogacania rud oraz w Uralchimmaszu. 222 Otóż Fiedulew postanowił, że dokona sprzedaży w zamian za określoną sumę pieniężną, co miał pełne prawo zrobić. W jakiś czas później nowi właściciele Uralelektromaszu odkryli, że chociaż zapłacili należność, nie otrzymali dokumentów spółki. Fiedulew tak jakby sprzedał Uralelektromasz, tyle że zatrzymał sobie wszystkie udziały. Kupujący zorientowali się, że ich przechytrzono, i oczywiście zażądali wyjaśnień. Usłyszeli od Fiedulewa, że ten się był rozmyślił. Więc oponowali: „Oddaj nam pieniądze, to wtedy sobie wszystko zatrzymasz." Fiedulew odparł: „Żadnych pieniędzy wam nie oddam. Nie mam dokumentów. Jesteście nikim. Won stąd!" Z Ural-chimmaszem było tak samo. Wyszedłszy z moskiewskiego więzienia, chcąc za wszelką cenę zachować to, co już zdążył sprzedać za miliony dolarów, Fiedulew powiedział: „Nic mi 0 tym nie wiadomo. To nie było zarejestrowane w przepisowy sposób. Transakcja jest nieważna." I udał się z tym do sędziego Uałaszowa, który postąpił w sposób dla Fiedulewa korzystny. Aby zrozumieć, co uczynił Fiedulew, trzeba docenić fakt, że rosyjskie prawodawstwo w dalszym ciągu ma wiele luk. W tym przypadku skazą było to, że dowolna spółka, wypuszczając akcje, ma obowiązek zarejestrowania tego faktu. We wczesnym okresie nikt w Rosji nie wiedział, co z tym fantem /robić. W Związku Radzieckim nie istniał rynek giełdowy, zatem akcje nie istniały. Po upadku ZSRR odpowiednim instytutom rządowym bardzo długi czas zajęło nabranie orientacji co iln własnej pozycji. Nie potrafiły one ani wyjaśnić, ani postanowić, w jaki sposób można by zarejestrować akcje. W efek- 1 \c w wielu spółkach akcje pozostały nie zarejestrowane; Mnczasem obrót nimi prowadzono, i nadal się go prowadzi. \ rynek giełdowy szedł swoją drogą dalej. Co więc należałoby zrobić? Naturalnie przyjęto, że po pro-•tu trzeba być uczciwym w relacjach z partnerami. Nie stano-u i to jednak podstawy działań dla takiego na przykład I icdulewa. Wywęszywszy okazję, najpierw zawiązał umowę II 0 sprzedaż akcji Uralelektromaszu, a dopiero potem zawnio-skował o ich rejestrację w odpowiedniej agendzie państwowej, czyli Federalnej Komisji Papierów Wartościowych. Kiedy akcje wreszcie zarejestrowano - ze sporym zresztą opóźnieniem, wszystko bowiem ugrzęzło w bagnie braku koordynacji - Fiedulew poinformował kupujących jego akcje, że kontrakt dotyczący sprzedaży Uralelektromaszu zawarto przed zarejestrowaniem akcji. Popatrzył tym ludziom prosto w oczy i powiedział: „Pieniądze są także moje. To była wasza pomyłka, 1 musicie za nią zapłacić." Sąd ponownie w sposób mechaniczny zatwierdził decyzję dla Fiedulewa korzystną. Czy Fiedulew jest osobą na tyle bystrzejszą od innych ludzi, że zna wszystkie te szczegóły i je wykorzystuje? Oczywiście że nie. Ón jest po prostu na tyle bogaty, że stać go na wynajęcie najzmyślniej szych prawników, którzy potrafią te luki wykrywać. Udało mu się stworzyć oligarchiczną piramidę, co gwarantuje mu, że cokolwiek przedsięweźmie, wszystkie biorące w tym udział osoby będą ogniwami jednego łańcucha. Żadna z nich nie poradzi sobie bez udziału pozostałych. Tak więc w sprawie Uralelektromaszu sędzia Bałaszow wydał postanowienie zgodne z interesem Fiedulewa. Procedura sądownicza podążyła tym samym torem, jaki mogliśmy zaobserwować w przypadku Uralchimmaszu: ta wysoce skomplikowana sprawa, której dokumentacja dowodowa objęła wiele tomów, mogących przemówić w jakiś sensowny sposób dopiero za powołaniem ekspertów od subtelności z zakresu rosyjskiego rynku giełdowego, została zbadana przez Bałaszowa w czasie bliskim zeru. Lecz potem sprawy ruszyły z kopyta. Wygnanie sędziego do Magadanu było jeszcze najmniejszą z nich. Nakaz sądowy dotyczący spornych akcji Uralelektromaszu stał się natomiast prologiem krwawych wydarzeń - w Uralchimmaszu. Inny dobrze się zapowiadający „Bałaszow", czyli uczynny sędzia Riazancew, pracuje w sądzie municypalnym w Kaczka- 224 narze. W dniu 28 stycznia 2000 r., jak to już widzieliśmy, kompleks zuchwale przejęły uzbrojone bandziory Fiedulewa. Jak zareagowały na to sądy? 1 lutego sędzia Riazancew nie dopatrzył się przekroczenia prawa w okoliczności przeprowadzenia posiedzenia zarządu pod lufami szturmowych karabinów. Rozprawa odbyła się w stylu Bałaszowa, z ogromną szybkością, bez jakiegokolwiek przedłożenia w sprawie przesłuchań wstępnych lub możliwości zaangażowania ze strony tych, których prawa zostały zadeptane buciorami napastników. No i, oczywiście, sam nakaz został przedstawiony już nazajutrz. W dniu 15 lutego, czyli ledwie w dwa tygodnie później, Kolegium Sądownicze do Spraw Cywilnych przy Swierdłow-skim Sądzie Obwodowym (tj. w diecezji Owczaruka) potwierdziło decyzję Riazancewa, ponownie bez rozprawy. Oznacza to niewiarygodną wprost prędkość, jak na rosyjską machinę apelacyjną, która normalnie porusza się w cyklach półrocznych. Ale na tym kpiny z Temidy się nie zakończyły. W tym samym dniu, kiedy stało się jasne, że sąd obwodowy nie unieważni wcześniejszego werdyktu sędziego Riazancewa, zabronił on odbywania jakichkolwiek innych walnych zgromadzeń interesariuszy kaczkanarskiego kompleksu wzbogacania rud, aby zdusić w zarodku samą możliwość wyniknięcia wszelkich dalszych niefortunnych wydarzeń. Sąd municypalny nie ma choćby najmniejszego prawa robić czegokolwiek w tym rodzaju. Mało tego - nigdzie w kodeksie postępowania cywilnego nie znajdziemy zapisu zezwalającego na zabranianie dokonywania czynów osobom nie będącym stroną sporu. Ale kto ze strażników prawa w obwodzie swierdłowskim miałby się o to troszczyć? Czy Riazancewa usunięto za nie-piawne postępowanie? Ależ skąd! Sądy wydawały swoje wer-ilykty nie troszcząc się nawet o sprawdzenie, czy Fiedulew jest prawowitym właścicielem kompleksu. W rzeczywistości 19% ml/.iałów, którymi tak skutecznie się on popisywał, po prostu nie istniało. Dawno temu skonfiskowano je w trakcie badania spraw Fiedulewa w Moskwie przez komitet śledczy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Powodem jego uwięzienia na podstawie zarzutów dotyczących oszustwa było odsprzedanie przezeń dwukrotnie tych samych dziewiętnastu procent dwóm różnym spółkom! Po lutym 2000 roku ludzie zaczęli wreszcie zauważać, co się dzieje. Sąd Najwyższy w Moskwie usiłował niejeden raz stawić czoło zniszczeniu, jakie siał swierdłowski sąd obwodowy, lecz nic się tak naprawdę nie zmieniło. Fiedulew zachował kontrolę nad kaczkanarskim kompleksem; ci, których ponaciągał, schronili się za granicą; natomiast sądy - municypalny w Kaczkanarze i obwodowy swierdłowski - korzystały z dobrodziejstwa, jakim była masa spraw służebnych wobec ostatecznego uznania kaczkanarskiego kompleksu za przedsiębiorstwo upadłe. W ten sposób władza sądownicza obwodu swierdłowskiego ułatwiła realizację serii transakcji, które celowo przyczyniły się do niewypłacalności kompleksu. Jest to przy okazji czyn przestępczy - ale kto by się tam trudził przyjrzeniem się temu z bliska! Przecież kiedy Putin dochodził do władzy, postawił sprawę jasno, że jego lojalność opiera się na osobnikach pokroju Fiedulewa czy Rossela. 14 lipca 2000 roku, niedługo po swym pierwszym wyborze, Putin poleciał do Jekaterynburga. Uczestniczył tam w uroczystej ceremonii położenia kamienia węgielnego pod zakład przemysłowy nr 5000 w kompleksie metalurgicznym w Niżnym Tagilu, największym tego rodzaju przedsiębiorstwie w świecie. Uczestnicy gry dotyczącej tego kompleksu to ci sami ludzie, co w Kaczkanarze. Fiedulew znalazł się na honorowym miejscu, zakład zaś nr 5000 jest głównym przedsięwzięciem inwestycyjnym Eduarda Rossela. Obraz prezydenta kładącego tam kamień węgielny był doskonałym elementem kampanii reklamowo-medialnej dla trwającej nadal ekspansji przestępczego imperium Fiedulewa. 226 O tak, nowe pieniądze rzeczywiście „poszły za Putinem". W odpowiedzi na jego dobroczynność Fiedulew i Rossel są obecnie czynnymi zwolennikami Putina, zabezpieczając funkcjonowanie uralskiej sekcji jego partii „Zjednoczona Rosja". Popierali go również w kampanii wyborczej na drugą kadencję w 2004 roku. Pozostaje jedynie stwierdzić, że na powierzchni wszystko w Rosji przebiega jak po maśle i jest przeokropnie demokratyczne. Proklamowano tu zasadę całkowitej niezależności władzy sądowniczej, a każdy przypadek przeszkadzania wymiarowi sprawiedliwości stanowi wykroczenie karne. Federalna ustawa o „statusie sędziów" jest postępowa i ma jakoby chronić ich niezależność. Rzeczywistość wygląda jednak tak, że wszystkie te konstytucyjne i demokratyczne zasady są ze skrajnym cynizmem łamane. Bezprawie jest w oczywisty sposób potężniejsze od prawa. Rodzaj sprawiedliwości, jaki się uzyskuje, zależy od klasy, do jakiej się należy, przy czym wyższe wacstwy społeczeństwa - poziom VIP-ów - są zarezerwowane dla mafii i oligarchów. A co się dzieje z ludźmi nie znajdującymi się na poziomie VI P-ów? No cóż, wszak nie można stracić tego, czego się nig-ily nie miało. Jako że obecnie budujemy kapitalizm, występuje własność prywatna. A jeśli jest majątek będący przedmiotem tej własności, to zawsze pojawi się ktoś, kto będzie chciał położyć na nim l;ipę, i ktoś jeszcze, kto nie będzie chciał się z tym majątkiem 11 )/stać. Jest to po prostu kwestia metod, jakie się stosuje, celem 1 n/strzygnięcia problemu, zasad, według których ludzie pro-u adzą grę w danym kraju. W naszym totalnie skorumpowanym kraju żyjemy, jak na razie, według praw Paszki Fiedulewa. Zanim spadnie kurtyna, obejrzyjmy jeszcze jedną, finałową scenę. Jest marzec 2003 roku, rzecz dzieje się w Jekaterynbur-gu. Życie w tamtejszym obwodzie toczy się ospale, lecz przez H/creg dni z rzędu, od 25 do 28 marca, odbywała się tam nieu- 227 stanna demonstracja protestu. Protestujący to aktywiści praw człowieka obwodu swierdłowskiego: Międzynarodowe Centrum Praw Człowieka, Społeczny Komitet Obrony Praw Więźniów i organizacja patronacka o nazwie „Nasz Związek To Kraina Władzy Ludu". Zbierają podpisy pod petycją domagającą się natychmiastowego odejścia Iwana Owczaruka ze służby. Skandują, że Owczaruk, ze swoimi wieloletnimi kola-boranckimi powiązaniami z przestępczymi bossami Uralu, jest podwaliną sędziowskiej samowoli w regionie i zarazem sprzeciwu wobec wprowadzenia reformy systemu sądownictwa. Mówią wszystkim, którzy chcą słuchać, że Owczaruk w dalszym ciągu dławi wszelkie oznaki demokracji i że będzie walczył do upadłego przeciw wprowadzeniu rozpraw przed ławą przysięgłych, głosząc, że jest to „sprzeczne z interesami mieszkańców obwodu swierdłowskiego". Jego jedyny prawdziwy przedmiot troski stanowi pozbywanie się wszystkiego, co mogłoby wyhamować rozwój skorumpowanego systemu prawnego, jaki on sam stworzył z korzyścią dla uralskiego kryminalnego półświatka. Nadal mamy marzec 2003 roku. Przenosimy się do Moskwy: prezydent ponownie powołał Iwana Owczaruka na stanowisko przewodniczącego Swierdłowskiego Sądu Obwodowego. 228 INNE OPOWIEŚCI Z ODLEGŁYCH REJONÓW KRAJU Stary człowiek z Irkucka Zima przełomu lat 2002/2003 - trzeciego roku kadencji prezydenckiej Putina - była bardzo sroga. Jesteśmy oczywiście krajem północnym: Syberia, niedźwiedzie, futra i wszystkie tego rodzaju rzeczy. Więcmożna by się spodziewać, że jesteśmy na I o przygotowani. Niestety - wszystko atakuje nas zawsze z zaskoczenia, jak pryzma śniegu spadająca z dachu na głowę. Tak bywa u nas / mrozami, i dlatego właśnie wydarzyły się te straszne rzeczy, które tu opiszemy. W Irkucku, w głębi Syberii, znaleziono starszego mężczyznę przymarzniętego do podłogi swego mieszkania. Miał on ponad osiemdziesiąt lat, był zwykłym emerytem, jednym / łych, do których służby ratunkowe odmawiają przyjazdu, bo s;( po prostu za starzy. Odpowiedź, jaką słychać w słuchawce, icst prostolinijnie bezrefleksyjna: „No, a czego pani/pan się •¦podziewa? Oczywiście, że się źle poczuł. Taki wiek." Ten sę-il/iwy obywatel mieszkał samotnie; był weteranem II wojny 229 światowej, jednym z tych, którzy uwolnili świat od nazizmu; udekorowany medalami, z państwową emeryturą. Był on jednym z tych, do których prezydent Putin wysyła życzenia w Dzień Zwycięstwa - 9 maja, życząc zdrowia i szczęścia. Nasi starsi ludzie, nasi wojenni weterani, nierozpuszczeni nadmiarem uwagi poświęcanej im przez państwo, ronią łzy nad tymi okólnikami z faksymiliami podpisu. Tak czy inaczej, w styczniu 2003 roku ten starszy człowiek zmarł wskutek wychłodzenia ciała. Przymarzł do podłogi, na którą upadł. Nazywał się Iwanów, a więc nosił najpopularniejsze rosyjskie nazwisko. W Rosji są setki tysięcy Iwanowów. Weteran wojenny Iwanów przymarzł do podłogi, miał bowiem nie ogrzewane mieszkanie. Oczywiście powinno ono było być ogrzewane, podobnie jak wszystkie mieszkania w bloku, w którym mieszkał; jak wszystkie bloki mieszkalne w Irkucku w trzecim roku zarządzania krajem przez Putina. Dlaczego to się wydarzyło? Wyjaśnienie jest proste. W całej Rosji rury grzewcze się wyeksploatowały, służyły bowiem jeszcze od czasów radzieckich, a czasy te należą do przeszłości już od ponad dziesięciolecia, za co Bogu niech będą dzięki. Przez długi czas te rury przeciekały i przeciekały, a służby lokalne, w gestii których te rury się znajdują, nic nie robiły wokół tej sprawy. Służby lokalne stanowią scentralizowany monopol, którym zawiaduje państwo. Co miesiąc musimy im płacić dość pokaźną kwotę za ich nie istniejącą pomoc techniczną, a one praktycznie nas ignorują, niezmiennie nie wykonują swoich zadań, za to co jakiś czas wymagają płacenia im podwyższonych kwot. Władze ustępują przed tymi żądaniami, ale ci, których te służby zatrudniają, są tak przyzwyczajeni do nicnierobienia, że właśnie to stale robią. Nadszedł wreszcie dzień, kiedy te zmonopolizowane rury, które przez tak długi czas przeciekały, i których tak długo nie reperowano - wybuchły. W tamtej chwili, w samym środku zimy, pośród srogich mrozów, zorientowano się, że nie ma spo- sobu dokonania ich wymiany. Służby lokalne nie dysponowały środkami, z których mogłyby to opłacić. Nikt nie wiedział, na co poszły pieniądze, które im dotąd płaciliśmy. Wszystkie wspólne, lokalne urządzenia, które funkcjonowały od czasów radzieckich, w końcu się popsuły. Tego, że nie było ich na co wymienić, nie można się było spodziewać o tyle, że rok w rok produkujemy przecież tysiące kilometrów wszelkiego rodzaju rur. „Kraj nie dysponuje środkami na ten cel" - ogłosili funkcjonariusze Putinowego rządu, wzruszając ramionami, jak gdyby nie miało to z nimi nic wspólnego. „Co to znaczy, że nie ma środków?" - próbowali odparować opozycyjni politycy, robiąc swoje zwyczajowe przedstawienie, mające pokazać, jak to gromko upominają się o ludzkie prawa. Pan prezydent publicznie zbeształ pana premiera. I na tym rzecz się skończyła. Politycy uzgodnili różnicę stanowisk. Skandalu nie było. Rząd nie podał się do dymisji. Nawet odpowiedni minister nie podał się do dymisji. No to co, że ludzie musieli nieustannie chodzić po swoich mieszkaniach, żeby im było cieplej, że spali i jedli w zimowych paltotach i filcowych butach? Rury się naprawi, niech tylko przyjdzie lato. Starszy człowiek,'który umarł, został odrąbany za pomocą łomów od zlodowaciałej podłogi przez współlokatorów, zajmujących wspólne z nim mieszkanie, po czym pochowano go spokojnie w zmrożonej syberyjskiej ziemi. Nie ogłoszono żadnego okresu żałoby. Prezydent udawał, że to się nie wydarzyło w jego kraju, albo że nie przydarzyło się to jednemu z jego wyborców. Podczas pogrzebu zachował zupełną powściągliwość, kraj zaś przełknął jego milczenie. Aby zaś ugruntować swoją pozycję, Putin nawet zmienił kurs. Wygłosił ostre przemówienie, / którego wynikało, że za wszystko, co w Rosji złe, odpowiedzialni są terroryści, i że głównym priorytetem państwa jest /niszczenie międzynarodowego terroryzmu w Czeczenii. Poza tym życie kraju wróciło do dawnych kolein. Ogółowi nie wol- 230 no było pozwolić na zreflektowanie się nad niedoskonałością świata, jaka mu się ukazywała. Wkrótce nastała wiosna. Putin rozpoczął przygotowania do reelekcji w roku 2004. Nie mogło więc być miejsca na żale z powodu poniesionych porażek, a tylko na radość z odniesionych sukcesów. W związku z tym ogłoszono dużo nowych dni świątecznych - faktycznie ich liczba była niesłychana. Łącznie z przestrzeganiem postu. Im bliżej było do lata, tym mniej ludzie mówili na temat kompletnej zapaści rosyjskiej infrastruktury ciepłowniczej z ostatniej zimy. Obywateli wzywano do masowego radowania się w ramach przygotowań do obchodów trzechsetnej rocznicy założenia Petersburga, jak również do wzbudzenia w sobie dumy z powodu okazałości odnowionych carskich pałaców, sposobnych do tego, by olśnić swoim splendorem światową elitę. Co się zresztą stało. Putin zaprosił do Petersburga przywódców z całego świata, w związku z czym miasto poddano przemalowywaniu, to znaczy - byle jak odnowiono elewacje budynków. Starzec z Irkucka, a w rzeczywistości również wszyscy starsi ludzie z Petersburga, zostali zapomniani przez wszystkich, z Putinem włącznie. „Gdyby on tak, uważacie, w Moskwie umarł..." - powiedzieliby starzy mędrcy z metropolii, wskazując, że wtedy to dopiero wynikłby skandal, że ho-ho i jeszcze trochę, no a władze powymieniałyby rury przed kolejną zimą. Schroeder, Bush, Chirac, Blair i wielu innych VIP-ów wkroczyło do naszej północnej stolicy i w końcu ukoronowało Putina na równego im wszystkim. Przyjęto ich ceremonialnie i z pompą. Udawali, że darzą Putina szacunkiem, natomiast staremu panu Iwanowowi i milionom rosyjskich emerytów, którzy ledwie mogą związać koniec z końcem, nie poświęcono choćby cienia refleksji. Władztwo Putina osiągnęło swój punkt szczytowy, czego prawie nikt nie spostrzegł. Postanowił on oprzeć swą władzę wyłącznie na oligarchach, miliarderach, w posiadaniu których znajdują się rosyjskie rezerwy ropy i gazu. Putin utrzymuje zażyłe stosunki z jednymi oligarchami, podczas gdy z innymi jest w stanie wojny, i to się nazywa umiejętność rządzenia państwem. W takim układzie rzeczy nie ma miejsca na naród. Moskwa - to życiodajne ciepło i światło, podczas gdy prowincjonalne obwody stanowią jej blade odbicie; ci, co je zamieszkują, mogliby równie dobrze mieszkać na Księżycu. Kamczatka: walka o przetrwanie Kamczatka znajduje się na najdalej na wschód wysuniętym punkcie Rosji. Lot z Moskwy na Kamczatkę zajmuje ponad dziesięć godzin. Samoloty kursujące na trasie do Pietropawłow-ska Kamczackiego są bardzo prymitywne i usposabiają pasażera zarówno do zadumy nad ogromem naszej skomplikowanej Ojczyzny, jak i nad faktem, że zaledwie garstka naszego narodu zamieszkuje w Moskwie, rozgrywając tam swoje polityczne gierki, ustanawiając i strącając z piedestału swoich idoli, a wszystko w przekonaniu, że ma pod kontrolą ten ogromny, wręcz bezkresny kraj. Kamczatka to dobre miejsce dla kogoś, kto chciałby się zorientować, jak bardzo oddalone od stolicy są rosyjskie obwody na prowincji. Ale sama odległość nie ma z tym w rzeczywistości nic wspólnego. Rosyjska prowincja żyje inaczej, oddycha innym powietrzem - i to właśnie tam należałoby szukać prawdziwej Rosji. Na Kamczatce zamieszkuje tyleż samo marynarzy co rybaków, a nawet więcej. Mimo masowych zwolnień w siłach zbrojnych baza tutejszej władzy pozostaje wciąż ta sama: na kogo odda glos Kamczacka Flotylla Floty Pacyfiku, ten wygrywa wybory. 133 Jak można by się spodziewać po nadmorskim mieście, wszędzie dominuje tutaj kolor czarny i granatowy: obcisłe wełniane dwurzędowe kurtki, marynarskie kamizelki, czapki bez daszków. Jedyna rzecz, jakiej tu brakuje, to legendarna elegancja tej floty. Kurtki, które się tu widzi, są znoszone, kamizelki bardzo sfatygowane praniem, czapki wyblakłe. Aleksiej Dikij jest dowódcą nuklearnego okrętu podwodnego „Wiliuczyńsk", służącego do zwalczania okrętów podwodnych. Należy on do elity naszej floty, tak samo jak jego łódź, stanowiąca element uzbrojenia kamczackiej flotylli. Dikij odebrał znakomite wykształcenie w Leningradzie (dzisiejszym Petersburgu), następnie zaś poczynił błyskotliwe postępy, pnąc się po drabinie kariery jako wysoce utalentowany oficer. Mając 34 lata był już marynarzem okrętu podwodnego o wyjątkowych kwalifikacjach. Patrząc na to w kategoriach międzynarodowego wojskowego rynku pracy, każdy miesiąc służby podnosił jego wartość o tysiące dolarów. Obecnie jednak Aleksiej Dikij, kapitan I klasy, z trudem wiedzie swoje nędzne życie - bo nie sposób tego ująć inaczej. Jego dom to straszliwa noclegownia dla oficerów, gdzie na klatkach schodowych płatami odchodzi farba, miejsce na poły opuszczone i upiorne. Każdy, kto tylko mógł, opuścił to miasto, udając się „w głąb lądu", wrzucając swoją karierę w błoto. Okna wielu nie zasiedlonych obecnie mieszkań są ciemne. To zimne, głodne, niegościnne terytorium. Ludzie uciekali stamtąd głównie z powodu nędzy. Kapitan Dikij mówi mi, że gdy pogoda dopisuje, on sam i inni starsi oficerowie marynarki wybierają się na połów, żeby mieć potem na stole coś przyzwoitszego do zjedzenia. Na swoim kuchennym stole położył to, czym wypłaca się nasza ojczyzna za nienaganną, lojalną służbę. Dikij przyniósł właśnie ze sobą do domu, ze swego okrętu, zawinięty w jedno z flotowych prześcieradeł miesięczny przydział kapitana. Racja ta składa się z dwóch paczek grochu nie łuskanego, dwóch kilogramów gryki i ryżu w torebkach papierowych, dwóch puszek najtańszego z najtańszych groszku w puszce, dwóch puszek śledzia oceanicznego i butelki oleju roślinnego. - Czy to już wszystko? - Tak. To wszystko. - Dikij nie mówi tego tonem skargi, po prostu potwierdza stan faktyczny. Jest to silny, prawdziwy mężczyzna. Mówiąc dokładniej - to prawdziwy Rosjanin. Jest przyzwyczajony do niedostatku. Jego lojalność odnosi się bardziej do ojczyzny, niż do osoby, której przydarzyło się zostać w danym okresie jej przywódcą. Gdyby pozwolił sobie na myślenie w inny sposób, już dawno by go tutaj nie było. Kapitan przyjmuje do wiadomości, że przydarzyć się może wszystko, nawet głód - co właśnie przywołują na myśl jego racje żywnościowe. Zawartość tych puszek i papierowych torebek stanowi miesięczne zaopatrzenie trzech członków rodziny kpt. Dikija. Ma on żonę Larisę, która zdobyła kwalifikacje radiochemika. Ukończyła ona prestiżowy Moskiewski Instytut Inżynierii i Fizyki; na absolwentów tej uczelni polują, jeszcze w ławach sali wykładowej, firmy komputerowe z kalifornijskiej Doliny Krzemowej. . Ale Larisa, żyjąca ze swym mężem w zamkniętym miasteczku wojskowym Floty Pacyfiku, jest bezrobotna. Ten drobiazg nie obchodzi jednak szefostwa marynarskiego sztabu, ani też dalekiego Ministerstwa Obrony. Polityka rekrutacyjna szefów sztabu oznacza, że uporczywie odmawiają oni zauważenia złota leżącego im pod nogami. Larisa nie może dostać choćby pracy nauczycielki w szkole dla dzieci marynarzy. Wszystkie stanowiska są tam zajęte, i jest jeszcze lista oczekujących. Tutejsze bezrobocie wśród personelu niemarynarskie-go wynosi 90%. Trzecim członkiem rodziny kpt. Dikija jest jego córka Ali-sa, uczennica drugiej klasy. Jej sytuacja też jest nie do pozazdroszczenia. W tym wojskowym miasteczku nie istnieje nic, 2-15 co pozwalałoby dać upust uzdolnieniom Alisy czy pozostałych dzieci. Żadnych ośrodków sportowych, sal tanecznych, komputerów. Jedynym miejscem, do którego te garnizonowe dzieci mogą sobie rościć prawo, jest ponure, brudne podwórko, budynek z odtwarzaczem wideo i trochę kreskówek. Zaprawdę - Kamczatka leży na najdalej na wschód wysuniętym punkcie naszego kraju, i zarazem na skraju bezduszności naszego państwa. Z jednej strony znajdujemy tam najnowocześniejszą technikę, zaprzęgniętą w służbę odbierania ludziom życia, z drugiej zaś strony - odludną egzystencję tych, którzy to nadzorują. Wszystko się tu opiera na osobistym entuzjazmie i patriotyzmie. Brakuje pieniędzy, chwały brakuje, i przyszłości brakuje. Miejsce, w którym mieszka Dikij, zwie się Rybachie. Jest oddalone o godzinę jazdy samochodem od Pietropawłowska Kamczackiego, stolicy półwyspu. Rybachie to zapewne najbardziej w świecie znane zamknięte miasteczko wojskowe, o liczbie ludności 20 tysięcy, które jest symbolem i zarazem awangardowym ośrodkiem rosyjskiej floty nuklearnej. Miasteczko to jest naszpikowane najnowocześniejszymi rodzajami uzbrojenia. To właśnie tam jest usytuowana skierowana na wschód tarcza nuklearna Rosji, tam też mieszkają ci, którzy utrzymują ją w stanie nienaruszonym i w operacyjnej dyspozycji. Okręt podwodny kpt. Dikija jest jednym z najważniejszych składników tejże tarczy nuklearnej, z czego wynika, że sam Dikij jest ważkim jej komponentem. Jego jednostka jest doskonałym technicznie elementem uzbrojenia, na podobieństwo którego nie znajdzie się nic nigdzie indziej na świecie. Dysponuje ona zdolnością niszczenia całych flotylli powierzchniowych i najlepszych okrętów, i łodzi podwodnych, jakimi dysponują światowe potęgi, ze Stanami Zjednoczonymi włącznie. Pod wodzą Dikija ta niepowtarzalna broń jest wyposażona w pociski nuklearne i imponujący wachlarz torped. Skoro dysponujemy taką zdolnością obronną, to Rosja nie jest wystawio- z36 na na poważne niebezpieczeństwa, przynajmniej z kierunku Oceanu Spokojnego. Poważnie narażony jest jednak sam kpt. Dikij, przede wszystkim na zagrożenia płynące ze strony państwa, któremu służy. Lecz on sam rzadko kiedy myśli w takich kategoriach. Podobnie jak wielu innych oficerów, posiadł on umiejętność przetrwania bez jakichkolwiek środków do życia. Ma niską pensję, na dodatek wypłacaną nieregularnie, nierzadko z poślizgiem aż półrocznym. Gdy brakuje pieniędzy, Dikij rezygnuje ze spożywania posiłków na pokładzie okrętu (choć oficerowie są do tego uprawnieni). Swoje uprawnienie zabiera wtedy do domu - w formie paczkowanego posiłku, który następnie dzieli z rodziną. Nie ma innego sposobu na jej wyżywienie. W rezultacie sam stał się zblakłym cieniem człowieka. Jest niewyobrażalnie szczupły. Twarz ma niezdrowo bladą - jest zresztą oczywiste, dlaczego: ten kapitan, dowodzący głównym komponentem rosyjskiej tarczy nuklearnej, jest osobą niedożywioną. Oczywiście - nieustanne przebywanie w strefie napromieniowania także powoduje wielkie szkody. W przeszłości miało to swoje dobre strony,, gdyż podwodniacy łacno kwalifikowali się na kawalerów; teraz jednak wszystko się zmieniło. Dzisiaj dziewczyny odwracają wzrok, gdy mijają oficerów marynarki. - Właściwie to głównym problemem nie jest bieda - mówi Dikij. Jest to asceta, romantyk bez grosza przy duszy; jest oficerem do szpiku kości, niemal świętym w tych naszych czasach, kiedy wszystkie wartości wyraża się w cynicznym języku dolarów. - Można z tą biedą żyć, dopóki ma się przed sobą jasno wytyczony cel i zrozumiałe cele operacyjne. Prawdziwym naszym nieszczęściem jest opłakany stan atomowej floty naszego kraju, no i to poczucie beznadziei. Tamci w Moskwie chyba nie rozumieją, że do całego tego uzbrojenia należy podejść poważnie. W ciągu dziesięciu lat, jeżeli zostanie utrzymany obecny poziom finansowania, tu, w Rybachie, albo nie 2-37 zostanie nic, albo też na naszych nabrzeżach będą tankować NATO-wskie okręty. Aby uciec od beznadziejności tego, co ukazuje się przed jego oczami, Dikij postanowił kontynuować studia w Akademii Sztabu Generalnego. Chce napisać pracę o stanie bezpieczeństwa narodowego Rosji na przełomie XX i XXI stulecia. Po zakończeniu swoich badań nad tym zagadnieniem ma nadzieję, że będzie potrafił udzielić odpowiedzi na nurtujące go pytanie: w czyim interesie leżało poderwanie narodowego bezpieczeństwa Rosji? Jego tymczasowe wnioski nie są korzystne dla Moskwy, ale kapitan nie jest nastawiony wrogo ani nie czuje się urażony biegiem zdarzeń. Jego zdaniem zachowanie Moskwy, jakie jest, bulwersuje, lecz nic nie można na to poradzić. Z wyjątkiem dzielnego znoszenia niewygód, bo jesteśmy przecież silniejsi i inteligentniejsi od naszej zwierzchności. Praca, jaką wykonuje Dikij, oznacza, że jego życie nie należy do niego. Nie może on robić pewnych rzeczy, które mogą robić wszyscy inni. Żeby móc być gotowym na wezwanie w ciągu pięciu minut do swej łodzi, w ogóle nie może się oddalać. Zawsze musi być możliwość skontaktowania się z nim. Nie może sobie pozwolić, żeby tak po prostu wyjechać na wieś, pozbierać jagody, grzyby czy pospacerować ze znajomymi. Musi żyć na posterunku, który przyjął za swój, i nie wolno mu przekazywać go komukolwiek innemu. Musi być ze swoimi oficerami, pilnując, żeby w tych trudnych czasach nie zeszli na złą drogę. Musi znaleźć czas, by zajrzeć do koszarów, ogarnąć ojcowskim spojrzeniem wstających do swoich działań szeregowych marynarzy. To bardzo zajęty człowiek. Wielu oficerów wojskowych, żyjąc jak żebracy, bardzo podobnie jak kapitan Dikij, może przynajmniej pójść coś dorobić na boku po całodziennej pracy, wyżywić rodzinę, pozwolić sobie na kupno ciuchów i nawet munduru (bo większość oficerów właściwie ma taki obowiązek). Ale kpt. Dikij nie ma po te- 238 mu ani czasu, ani sposobności. Podczas tych niewielu godzin, które pozostają mu po pracy, dosłownie wymaga się od niego odpoczynku, nadrobienia zaległości snu, powrotu do stanu uspokojenia i opanowania. Gdy wchodzi na pokład okrętu, musi być wypoczęty. To wymóg tej pracy. Konsekwencje bowiem osłabienia na tle nerwowym mogą być katastrofalne. - W pracy muszę zachować taki spokój i równowagę - wyjaśnia -jakbym dopiero co wrócił z wakacji, jak gdyby wszystko było pozałatwiane i jak gdybym nie musiał się martwić tym, w jaki sposób wyżywię jutro żonę i córkę. - Mówi pan, że „musi". A mnie się wydaje, że jest to taki ogląd sytuacji od zupełnie niewłaściwej strony. Pan służy państwu, tak więc w oczywisty sposób to zadaniem państwa jest stworzenie właściwych warunków, które by panu pozwalały przychodzić do pracy w spokojnym nastroju. Dikij odpowiada na to nieco protekcjonalnym uśmiechem, a ja nie jestem pewna, kogo bardziej ten dziwny, twardy, dość szczególny człowiek traktuje z taką wyższością: czy mnie, bo zadaję mu takie pytania, czy też państwo, odtrącające ludzi, którzy mu najlepiej służą. Jak się okazuje -jednak mnie. - Państwo nie może sobie na to obecnie pozwolić - konkluduje kapitan. - Nie może, i na tym sprawa zakończona. Jaki to ma sens, wymagać czegoś, czego po prostu nie ma w zasięgu? lako realista nie jestem skory do gniewu. Wszyscy sentymen-taliści i ludzie o przykrym usposobieniu dawno już opuścili to miejsce. Poodchodzili z marynarki. - Mimo wszystko nadal nie rozumiem, dlaczego i pan nie /rezygnował ze służby. Jest pan przecież specjalistą od spraw nuklearnych, z inżynierskimi kwalifikacjami. Jestem pewna, że mógłby pan sobie znaleźć jakąś porządną pracę. - Nie mogę się stąd zwolnić, bo nie mogę porzucić mego okrętu. Jestem dowódcą, a niejednym z szeregowców. Nie ma mkogo, kto by mógł mnie zastąpić. Gdybym odszedł, czułbym mc zdrajcą. 239 - Zdrajcą - kogo? To chyba państwo pana już zdradziło? - Ale z czasem odzyska ono zmysły. Teraz musimy po prostu być cierpliwi, i musimy zachować naszą atomową flotę. Ja to właśnie robię. Nawet jeżeli Ministerstwo Obrony prowadzi politykę zdrady, to mam obowiązek względem Rosji. Bronię rosyjskiego narodu, a nie państwowej biurokracji. I oto mamy przed sobą portret rosyjskiego oficera łodzi podwodnej naszych czasów. Tkwi on tam, na najdalej wysuniętym koniuszku naszej ziemi, i - wierny swej wojskowej przysiędze - świątek-piątek zasłania własnym ciałem otwór strzelniczy, bo nie ma go czym innym zasłonić. W celu wykonania swoich zobowiązań w samym sercu głębokiej zapaści finansowej, jaka dotknęła siły zbrojne, od pana dowódcy wymaga się całkowitego poświęcenia. Wychodzi on z domu punktualnie o 7:20 rano i wraca o 22:40 wieczorem, dzień w dzień. Na pokładzie swojej łodzi przebywa po dziesięć i więcej godzin. Tak musi być, i już. Co prawda marynarka rozpada się na naszych oczach, a przy technice, której nikt nie obsługuje ani nie konserwuje w należyty sposób, w każdej chwili mogą zdarzyć się wypadki, z potężną katastrofą włącznie. Jedyne, co się w ogóle nie zmieniło, to podnoszenie flagi na maszt. Tego rytuału dopełnia się co rano o godzinie ósmej, choćby bił huragan, szalała zamieć śnieżna, zdarzył się wypadek lub zmiana rządu. Tak się składa, że Dikij idzie pieszo z domu do miejsca, w którym cumuje jego „Wiliuczyńsk". Droga zajmuje mu dokładnie 40 minut. Idzie tam na piechotę nie dlatego, że takie ćwiczenie dobrze mu robi, lecz dlatego, że - rzecz prosta -nie ma pieniędzy na własne auto, marynarka zaś nie zapewnia żadnego innego środka komunikacji. Właściwie to znajduje się ona w stanie rozkładu. 2. flotylla, do której należy „Wiliuczyńsk", tkwi w wirze kryzysu paliwowego, podobnie zresztą jak cała Kamczatka. Do portowych pirsów nie dojeżdżają żadne samochody ani autobusy. Marynarka ma deficyt benzyny. 240 Brak benzyny - w kraju, który sprzedaje ropę wszystkim, bez wyjątku! Ale to jeszcze najmniejszy kłopot. Co będzie, jak zacznie im brakować chleba? Garnizon jest stale zadłużony wobec miejscowych zakładów piekarniczych, które ciągle zaopatrują okręty „na kreskę". Czy to jest to uwierzenia? Personel obsługi, który utrzymuje tarczę nuklearną międzynarodowego supermocarstwa, żywi się dzięki dobroczynności okolicznych zakładów! Ciekawa jestem, jak czuje się pan prezydent, uczestnicząc w spotkaniach grupy G-8 na szczycie. No, dobrze. Wszyscy oficerowie w miejscowości Rybachie chodzą rankiem do pracy pieszo. Idący drogą korpus oficerski zazwyczaj brzęczy jak wściekły ul. Panowie ci omawiają sprawy, które zaprzątają głowy ich wszystkich: jak długo jeszcze mają się godzić na taką sytuację? Ku jakiej przepaści zmierzamy z taką prędkością? Oliwy do ognia ich zażartych dyskusji politycznych dolewa widok, j#ki mają przed sobą. Idąc na przykład w kierunku molo nr 5, przy którym zacumowany jest „Wiliuczyńsk", można pooglądać sobie Wyspę Chlebalkina, na której znajduje się opuszczona sto*cznia.naprawcza. Dwa-trzy lata temu w stoczni można było ujrzeć piętnaście, czy może szesnaście, serwisowanych tam łodzi podwodnych; dzisiaj powierzchnia wody w tym miejscu jest podobna do lustrzanej tafli, i nie ujrzy się tam choćby jednego niedomagającego statku. Oficerów poinformowano, że nawet serwisowanie łodzi podwodnych zostało obecnie poddane reżimowi rygorystycznej ekonomiki. - To przerażający widok - mówi Dikij. - My dokładnie wiemy, co on oznacza. Nasza technika wymaga stosownego utrzymania i konserwacji. Nie można funkcjonować, oczekując jakichś cudów. Łodzie podwodne to nie dziarscy staruszkowie, którzy nie potrzebują chodzić do lekarza. Wypadków po prostu nie da się uniknąć. 241 Ta postępująca dezintegracja doprowadziła do kompletnej demoralizacji niektórych oficerów z Rybachie. Inni za jej sprawą zwrócili się ku rozpuście. Oni wszystko to już widzieli w garnizonach ostatniej doby: kompletnie dziwaczne zachowania, samobójstwa. - Obecna sytuacja powoduje, że oficerowie są zgorzkniali - mówi mi Dikij. - Dlatego właśnie tak mocno nalegam na to, aby wszyscy stawiali się na ceremonię podnoszenia flagi, punkt ósma. Ci mężczyźni powinni widzieć oczy swojego dowódcy i wy czytywać z nich, że wszystko jest w porządku, że wszystko się mocno trzyma, że w dalszym ciągu wypełniamy nasze obowiązki, niezależnie od tego, co się może dziać. Pomimo tego wszystkiego. - Oficerskie dyrdymały! Bajdurzenia dla naiwnych! - wielu czytających te słowa mogłoby zbyć zapatrywania Dikija w ten sposób. I będzie to w pewnym stopniu racja. To są istotnie wzniosłe ckliwostki, ale sytuacja oficerów, którzy jak dotąd nie odeszli z rozpadającej się Floty Pacyfiku, jest taka, że dzisiaj w dalszym ciągu wykonują oni swe trudne obowiązki tylko dlatego, że te bajdurzenia są ich podporą. To mężczyźni z ideałami i zasadami. Dlatego są w marynarce. Zgłosili się na ochotnika do służby podwodniackiej z powodu prestiżu i nadziei na olśniewające wojskowe kariery, z wysokimi płacami. Znali inne czasy i spodziewali się, że będą one trwać dalej. Ponieważ jednak prawdziwe życie nie przypomina filmu czy powieści, to, co wysublimowane, współistnieje bardzo szczęśliwie tam, w Rybachie, z tym, co śmieszne i co rutynowe. - To niemożliwe, żeby żyć w taki sposób jak pani mąż! Człowiek choćby czasami potrzebuje mieć czas dla siebie! Larisa Dikaja to chichocząca piękność. Ta urodzona w Żytomierzu na Ukrainie kobieta poświęciła swoje życie, bytując na pograniczu głodowania, żeby jej mąż mógł pełnić swoją służbę. W odpowiedzi na moje pytanie śmieje się figlarnie: 24Z - Cóż, właściwie to raczej podoba mi się istniejący stan rzeczy. Przynajmniej zawsze wiem, gdzie jest mój mąż! Nie ma się gdzie przede mną schować, tak że są mi oszczędzone wszystkie te bolesne ukłucia zazdrości. Dikij stoi koło nas. Uśmiecha się jakoś tak dziwnie, jak uczniak, który właśnie usłyszał deklarację miłości od najpiękniejszej dziewczyny w klasie. Przekonuję się, że kapitan jest człowiekiem nieśmiałym. Rumieni się. Mogłabym wręcz za-szlochać. Widzę wyraźnie, że ogromne brzemię odpowiedzialności, jakie nosi na swych barkach ten dowódca nuklearnej łodzi podwodnej, kompletnie nie przystaje nie tylko do poziomu jego egzystencji i sposobu życia, lecz także do jego wieku i wyglądu. W domu, bez munduru, kapitan I klasy Aleksiej Dikij wygląda jak ten chłopak, który wiedzie prym w swojej kategorii -jest szczuplutki, smutnawy. Tak właśnie przedstawia się sytuacja według kryteriów moskiewskich - a tam chłopcy ciągle osiągają.dojrzałość w wieku raczej późnym. Pamiętajmy, że Dikij ma zaledwie 34 lata. - Ale już ci stuknęły trzydzieści dwa lata służby w marynarce. Czas najwyższy iść na emeryturę! - mówi Larisa. - No, właściwie to można by... - Co pan chce przez to powiedzieć? Że znalazł się pan w szeregach floty w wieku lat dwóch?! Może jak ten potomek szlacheckiej rodziny, którego zarejestrowano jako członka pułku z chwilą narodzin, a gdy osiągnął pełnoletność, miał już za sobą niezły kawałek służby i epolety?... - cisnę go, chcąc wydobyć odpowiedź. Kapitan się uśmiecha. Widzę, jak bardzo chce mi powiedzieć to, co zaraz od niego usłyszę. Rzeczywiście, ojciec jego był oficerem marynarki, obecnie - rzecz jasna - na emeryturze. Dikij wzrastał w Sewastopolu, w czarnomorskiej bazie marynarki. 143 - A jeśli chodzi o moją trydziestodwuletnią służbę, w wieku trzydziestu czterech lat... - zaczyna, ale jego żywiołowa małżonka błyskawicznie wchodzi mu w słowo. - To oznacza, że on spędził całe swoje służbowe życie w najtrudniejszym sektorze ze wszystkich, we flocie okrętów podwodnych, w bezpośredniej bliskości reaktorów i pocisków nuklearnych. Rok takiej służby liczy się za trzy lata. - Więc naprawdę nie sądzi pan, że już na samej tej podstawie państwo powinno było dawno obsypać go złotem? - nastaję. - Czy nie obraża pana to, że musi się pan dzielić kolacją jeszcze z dwiema innymi osobami, jak jakiś studenciak?! - Nie, nie obraża mnie to - odpowiada kapitan spokojnie i z przekonaniem. - Dla nas, podwodniaków, byłoby wielce niedorzeczne, gdybyśmy mieli zastrajkować. W naszym zamkniętym mieście wszyscy żyją dokładnie tak samo jak ja. Udaje nam się przeżyć, bo pomagamy sobie w tym nawzajem. Ciągle od siebie pożyczamy, w tę i z powrotem, i jedzenie, i pieniądze. - Kiedy krewni któregoś z nas przyślą mu paczkę żywnościową, jego rodzina natychmiast urządza ucztę - mówi mi La-risa. - Mamy takie kółko wizyt i rewizyt. Podtuczamy się. No i tak sobie żyjemy. - A czy pani rodzice przysyłają wam paczki z Ukrainy? - Tak, oczywiście. I wtedy karmimy wszystkich naszych przyjaciół, tak samo głodnych jak my. Larisa śmieje się głośno. Jak to ujął jeden z naszych pisarzy: z tych ludzi gwoździe by można strugać!... Jest to fakt szczególnego rodzaju, że mijają lata - przecież już szmat czasu dzieli nas od upadku partii komunistycznej -a niektóre obyczaje z przeszłości pozostają nietknięte. Najbardziej przemożnym z nich jest patologiczny brak szacunku dla ludzi, szczególnie tych, którzy mimo wszystkich okoliczności pracują bezinteresownie i z oddaniem, a jeszcze z prawdziwym 244 umiłowaniem sprawy, której służą. Otóż władze nie nauczyły się jeszcze, jak dziękować ludziom, którzy poświęcili się służeniu naszemu krajowi. Ciężko pracujesz?... No, to świetnie, ciągnij tak dalej, dopóki nie padniesz albo nie złamiemy ci serca. Teraz władza robi się jeszcze bardziej bezczelna, łamiąc wolę naszych najlepszych obywateli. Postępując arcyjednostronnie, z uporem maniaka, władza stawia pieniądze na najgorszego konia. Nie ma wątpliwości, że komunizm był dla Rosji strasznym nieszczęściem. To jednak, co mamy dzisiaj, jest jeszcze gorsze. Prowadzę dalej moją dyskusję z kapitanem Dikijem 0 wzniosłych kwestiach, w centralnym punkcie „Wiliuczyń-ska". Rybachie jest kompletnie zamknięte dla osób z zewnątrz 1 dla wszystkich dociekliwych, i nawet oficerskie żony nie mają wstępu na zastrzeżone mola. Dla mnie jednak wywiad wojskowy nieoczekiwanie uczynił wyjątek. Drapieżny, waleczny etos „Wiliuczyńska" jest wyraźnie widoczny j,uż z nabrzeża. Na dziobie, na czarnym tle, widnieje raczej zniechęcający element graficzny: szczerząca zęby głowa orki. Marynarski grafik, który pragnął, żeby ten potwór prezentował się najstraszliwiej, jak tylko można, przydał jej 0 wiele więcej zębów, niż spotyka się w naturze. Ale taki obraz morskiego zwierzęcia nie jest przypadkowy. Od chwili, gdy łódź skonstruowano, nosiła ona nazwę „Kasatka" - czyli właśnie „Orka"; nazwę tę zmieniono dopiero niedawno. Dlaczego właściwie - to zagadka dla oficerów; no, ale ci się tym w ogóle nie przejmują. Wędrówka po moim szlaku wstępnym dała mi niezwykle ważną możliwość wglądu w tutejsze sprawy; to prawdopodobnie dlatego przede wszystkim pozwolono mi wejść na pokład tego okrętu. Właśnie mijam paszczękę jakiegoś przerażającego wulkanu - Boże broń, żeby do tego paleniska nigdy przypadkiem nie dorzucono niewłaściwej rozpałki! Reaktor atomowy 1 pociski nuklearne - to zaiste wybuchowa mieszanka. Ten 145 okręt jest nadziany pociskami atomowymi, gospodarka kraju jest w kryzysie, a siły zbrojne są w stanie nieładu. Czyż może być coś bardziej przerażającego? Kontynuujemy nasz obchód i Dikij wykłada teraz swoje poglądy łopatologicznie, przy czym w sprawach ideologicznych jest on naprawdę pedantem jak się patrzy; w siłach zbrojnych nie ma miejsca na żadne kompromisy, niezależnie od tego, jakie zmiany dokonują się w społeczeństwie. Kategorycznie odrzuca więc pojęcie prawa do nieposłuszeństwa wobec „przestępczych porządków" - tej idei, która uporczywie krąży wśród jednostek armii począwszy od 1991 roku. Dikij ma na to taki pogląd, że jeśli się ustąpi choćby o milimetr - pozwoli podwładnemu na to, aby nie posłuchał choćby jednego polecenia lub rozkazu, bo uznał go za idiotyczny lub niestosowny -spowoduje to rozpad całego systemu na zasadzie efektu domina. Ponieważ zaś armia ma strukturę piramidy, nie wolno sobie pozwolić na takie ryzyko. Dostrzegam, że i kapitan Dikij, i inni, którzy przyłączają się do nas, gdy tak rozmawiamy - a wszystko to są oficerowie na służbie, w mundurach przyozdobionych kokardkami za prowadzenie bohaterskich kampanii podwodnych, ciągnących się miesiącami - rozróżniają dwie koncepcje. Oto jest Ojczyzna, której służą, i jest Moskwa, z którą pozostają w stanie konfliktu. Jak mówią - są dwa osobne państwa: jest Rosja, i jest jej stolica. Ci oficerowie mówią szczerze, co myślą. Z perspektywy kamczackiego przyczółka nie ma żadnego sensu nic z tego, co się dzieje w Departamencie Sił Zbrojnych. Dlaczego Ministerstwo Obrony uporczywie odmawia płacenia za utrzymanie i konserwację podmorskiej floty nuklearnej, skoro doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że podejmowanie przez flotę takich działań na poziomie lokalnym, z wykorzystaniem własnych środków, jest nie tylko niemożliwe, lecz przede wszystkim kategorycznie zabronione? Dlaczego bezlitośnie spisuje się na 246 straty stare okręty, mające od dziesięciu do czternastu lat, które ciągle jeszcze mają przed sobą wiele lat życia? Dlaczego w rzeczywistości przekształcają własną tarczę nuklearną, stworzoną wysiłkiem całej ludności kraju, w stare, dziurawe sito? Zwłaszcza w czasie, gdy pojawia się realne zagrożenie -przede wszystkim w postaci wielkiej liczby chińskich nuklearnych okrętów podwodnych, które nieustannie czyhają u skraju terytorium Rosji? Podczas mojej eksploracji „Wiliuczyńska" jest także obecna najważniejsza osoba w regionie - Walerij Dorogin, kam-czacki wiceadmirał i dowódca Północno-Wschodnięj Grupy Oddziałów i Sił Zbrojnych. Niedługo ma zakończyć swoją karierę wojskową, aby następnie zostać deputowanym do Dumy Państwowej. Oficerowie mówią w jego obecności otwarcie, nie mają żadnych zahamowań ze względu na jego starszeństwo. Nie czuje się tu nic z hierarchicznej presji ani barier wynikających z szarży, które są czymś zwykłym w wojskowym środowisku. W znacznym stopniu wynika to z tego, że Dorogin to człowiek, który tu, w Rybachie, jest najbardziej swój ze swoich. Oficerowie i. ich dowódca nie kryją przed sobą niczego. Dorogin służył tutaj, w tym zamkniętym marynarskim miasteczku, przez niemal dwadzieścia lat. Długo, podobnie jak Dikij, pełnił funkcję dowódcy podwodnego okrętu atomowego. Obecnie w Rybachie służy jego starszy syn, Denis Dorogin. Tak jak wszyscy inni, dowódca rankiem idzie piechotą ku swemu molo. I tak jak wszyscy obserwuje postępującą dezintegrację. Tak samo jak wszyscy, przebywa tu bez środków do życia, czekając, aż znajomi go nieco „podtuczą". Grupę Północno-Wschodnią, tę aglomerację, do której należy Kamczatka wraz z obwodami Czukotki i Magadanu, powołano do życia powtórnie w wyniku druzgocących cięć. 1'odobne ugrupowanie istniało przed rewolucją 1917 roku i za czasów bolszewickich w latach trzydziestych. 147 Niezależnie od rodzaju ugrupowania, niezmiennie dominuje w nich jedna kategoria oddziałów. Na Kamczatce, tym mateczniku tarczy nuklearnej, są to -jak można się spodziewać -łodzie i okręty podwodne, dlatego też dowodzącym jest wiceadmirał. Ma on pod swoją komendą piechotę i siły przybrzeżne floty, poza tym siły powietrzne i obrony przeciwlotniczej. Początkowo pojawiło się w związku z tym trochę sporów i różnic poglądów, lecz później wszystko to się uspokoiło. W dużym stopniu stało się tak z uwagi na oddziaływanie samego Dorogina, który jest legendą Kamczatki. Wiceadmirał spędził w marynarce wojennej 33 lata. Całkowity jego staż wynosi 48 lat, ze względu na okres służby spędzony na okrętach podwodnych. Jednak legenda Dorogina jest zbudowana nie na jego wojskowej przeszłości, lecz na teraźniejszości. Mieszka on w Pietropawłowsku Kamczackim. Do niedawna jego miesięczne pobory jako wojskowego odpowiedzialnego za ogromne terytorium i ustępującego rangą jedynie gubernatorom trzech największych rosyjskich obwodów wynosiły 3600 rubli, czyli niewiele ponad 100 dolarów. W rzeczywistości otrzymuje on nieco mniej niż 5000 rubli na miesiąc. Dla porównania - kierowca autobusu komunikacji miejskiej w Pietropawłowsku Kamczackim zarabia 6000 rubli miesięcznie. Dorogin zajmuje wojskowe mieszkanie przy ulicy Morskiej, żyjąc dokładnie w tych samych co inni oficerowie warunkach. Bez ciepłej wody, w zimnie, wśród przeciągów i niewygód. - Czemu nie kupi pan sobie najprostszego bojlera? - Nie mamy pieniędzy. Jak je zdobędziemy, to kupimy bojler. Najwyżej ceni sobie Dorogin reputację. Wiedzie ascetyczne życie. Mieszkanie jego nie jest co prawda gołe, ale żadną miarą nie przystoi ono admirałowi. To, co posiada najcenniejszego, jest zgromadzone w jego gabinecie. Są to marynarskie 248 i żeglarskie bibeloty z przeniesionych do demobilu okrętów, które niegdyś służyły na rosyjskim Dalekim Wschodzie. Historia marynarki jest wielką namiętnością admirała. - A pański dom na wsi? Na pewno ma pan daczę. W Rosji ma ją każdy admirał. - Mam, mam, oczywiście - odpowiada Dorogin. - I to jaką! Ojej!... Pojedziemy tam jutro i rzucimy okiem, bo inaczej pani nie uwierzy. Nastaje kolejny dzień i oto widzę spłacheć ziemi na obrzeżach Pietropawłowska Kamczackiego, na którym zasiano kartofle i ogórki. Tymi warzywami będzie się żywić rodzina admirała przez zimę. Pośrodku tego warzywnego ogrodu stoi wycofany z obiegu żelazny wagon kolejowy, postawiony na cegłach: oto miejsce do pracy. Gdy porównamy to z moskiewskimi oczekiwaniami dotyczącymi standardu życia wojskowego dowódcy, mamy obraz kompletnej hańby. Jak już się zorientowaliśmy, Kamczatka jednak to nie Moskwa - wszystko tutaj jest bardzo prostolinijne i poczciwe. Jacyś rybacy ofiarowują mi worek łososi, które właśnie złowili -tutejszej wołowiny zrazowej. Daję rybki Galinie, żonie wiceadmirała, czując się przy tym trochę nieswojo, jestem bowiem przekonana, że małżonce naczelnego dowódcy na Kamczatce z pewnością przynoszą tony takich ryb pod same drzwi, no, ale po prostu nie mam ich tu jak sama przyrządzić. Ku memu wielkiemu zdziwieniu Galina dziękuje mi wylewnie, po czym wybucha płaczem. Przy całej nędzy, w jakiej żyje, widzi teraz w tych rybach wspaniały uśmiech losu. Gotuje obiad i może zaprosić gości, a nawet zamarynować trochę ryb na później. W dodatku niektóre ryby mają w środku prawdziwe złoto: czerwony kawior. Galina Dorogina mówi mi, że chociaż żony starszych oficerów przeżyły całe swoje życie tu, na półwyspie, to z tej egzotycznej Kamczatki widziały doprawdy niewiele. 249 - Nasze życie mijało nam na kursach szkoleniowych i kampaniach, schodzeniu się na krótko z powrotem, i znów długich rozstaniach - mówi. Galina nie ma o to wszystko żalu, nawet o to, co z perspektywy czasu okazało się zmarnowanymi latami. - Cała prawda jest taka, że w przypadku żon oficerów niewiele się tu zmieniło. Jeśli dwadzieścia lat temu czuliśmy chłód, głód i musiałam stać cały dzień w kolejce po tuzin jajek, i jeszcze wypisywali mi w tej kolejce mój numer na ręku, to dzisiaj jedyna różnica jest taka, że nie mamy ani grosza, absolutnie nic. W sklepach są jajka, ale oficerowie nie mają ich za co kupić. Sposób myślenia wiceadmirała Dorogina to taki ideologiczny miszmasz, konglomerat pojęć komunistycznych i kapitalistycznych. Ale zapewne czegoś takiego można by się spodziewać po kimś, kto spędził całe niemal życie w radzieckim reżimie, był członkiem Ligi Młodych Komunistów i partii komunistycznej, teraz zaś przyszło mu żyć w realiach wolnego rynku. Z mojego punktu widzenia jego poglądy są przestarzałe: składa się na nie stęchła ideologia, która utraciła ważność wraz ze zgonem ZSRR. Na tle tego nasz wiceadmirał doskonale rozumie demokratyczne aspiracje i przyczyny, dla których są one pożądane. Ku którym z tych biegunów ideologicznych naprawdę ciągnie jego serce, i w którym z tych wymiarów rzeczywiście odnajduje on siebie? Trudno to powiedzieć, postanawiam jednak spróbować. Dorogin jest na Kamczatce odpowiedzialny za wszystko -od okrętów podwodnych po stan miejscowego wojskowego muzeum. Oto jeden tylko epizod z jego życia. Wśród jednostek Grupy Północno-Wschodniej znajduje się 22. dywizja zmotoryzowana im. Czapajewa. Nosi ona to imię, gdyż jest to ta sama dywizja, którą utworzył w 1918 roku w regionie wołżańskim Wasilij Czapajew, legendarny bohater woj- ny domowej. To w tej formacji występowała jako bojownik jego dziewczyna, bolszewiczka Anka, bohaterka setek radzieckich kawałów wątpliwych lotów. Po II wojnie światowej dywizję im. Czapajewa przeniesiono na Daleki Wschód; dzisiaj na Kamczatce słynie ona z tego, że jej 1. kompania przechowuje polową pryczę dla Władimira Iljicza Lenina, przywódcy światowego proletariatu. W roku 1922 Leninowi przyznano honorowe członkostwo Armii Czerwonej, w tejże dywizji, i w związku z tym przydzielono mu żołnierskie łóżko. Od tegoż roku, dokądkolwiek tę dywizję wysyłano, przewożenie łóżka Lenina, wraz z innym sprzętem, stało się jej tradycją. Nawet i dziś ta prycza zajmuje bardzo widoczne miejsce w koszarach. Łóżko jest schludnie pościelone, a ściany wokół niego zaaranżowano w „kącik Lenina", z rysunkami na temat: „Wołodia dobrze się uczył w szkole!". Wszystkie te pozycje inwentarza są zarejestrowane w dzienniku, przechowywanym przez dywizję w utajnionym miejscu. Dowójica 1. kompanii im. Lenina, kapitan Igor Szapowal, lat 26, uważa, że duch Lenina uzdalnia żołnierzy do spełniania stawianych im wymagań. - Mówi pan poważnie? - Tak. Oni patrzą na to ładnie zasłane łóżko i próbują to naśladować. Śmiech mnie ogarnia, ale zaraz się przekonuję, ze wiceadmirał Dorogin w nie mniejszym stopniu wierzy we wzniosłą ideologiczną rolę Leninowego łóżka. - Nowym rekrutom wydaje się to początkowo trochę dziwne, ale potem zaczynają to szanować. Kiedy w Moskwie zatriumfowała demokracja, były próby pozbycia się łóżka Lenina / Kamczatki, ale udało się nam je ocalić. To niezupełnie ta sama kategoria co wasz pomnik Dzierżyńskiego na Łubiance. Dorogin nie wierzy w zmianę dla niej samej. Historia jest, laka jest, i nie trzeba być szczególnie bystrym, żeby zburzyć pomnik założyciela bolszewickiej tajnej policji. Uważa ponad- i 250 2-51 to, że skoro „kącik Lenina" utworzono w dywizji im. Czapaje-wa na mocy specjalnej uchwały Rady Komisarzy Ludowych, to jeśli łóżko miałoby zostać odesłane na kupę złomu, musiałoby to wymagać już najmarniej nakazu rosyjskiego rządu, podpisanego przez premiera. Rozmawiamy o tym, do naśladowania jakich przykładów powinno się w dzisiejszych czasach zachęcać żołnierzy na Kamczatce. Obecny dowódca dywizji, podpułkownik Walerij Olejnikow, mówi bez ogródek: - Niech idą w ślady tych, co walczyli w Czeczenii i Afganistanie. Poprzedni dowódca 1. kompanii im. Lenina rzeczywiście walczył w Czeczenii. Porucznik Jurij Buczniew otrzymał tytuł Bohatera Rosji za walki w Groźnym. Rozmawiamy dalej o przykładach do naśladowania; sugeruję, że wychowywanie żołnierzy na przykładzie tego, co się dzieje w Czeczenii, to chyba niezbyt dobry pomysł. Dorogin nie włącza się do naszej dyskusji - tak powinien postąpić jako starszy oficer. Służy swemu krajowi, a jego poglądy polityczne - co do zasady - nie powinny być niczyim zmartwieniem. Ale za to koniecznie chce spekulować na temat przyszłości. Ideologia - to jedna rzecz, natomiast zwolnienia w wojsku - to już coś innego. Żołnierze czują, że siedzą na beczce prochu. - Już prawie zaczynamy się spodziewać, że ci, którzy lojalnie służyli państwu, zostaną przez nie potraktowani niesprawiedliwie, w jakiś przykry sposób - włącza się Aleksander Szewczenko, szef sztabu dywizji. Pozostali oficerowie, włączając Dorogina, przytakują. Nikt z tych, którzy prawdopodobnie odejdą ze służby, nie ma takich kwalifikacji w zawodach cywilnych, które byłyby współmierne z ich rangą i statusem w wojsku; nie będą też mieli gdzie mieszkać. Jeśli zostaną zmuszeni do opuszczenia szeregów wojska, stracą swoje domy, bo obecnie wszyscy oni zajmują mieszkania wojskowe. Igor Szapowal jest inżynierem od na- 2-52- praw pojazdów wojskowych. Ma wysokie kwalifikacje w obróbce metali na zimno, tak że jeśli przestanie kiedyś być oficerem, może pomyśleć o zajęciu się naprawą ciągników lub służeniu ludności cywilnej jako osoba prowadząca budkę z dorabianiem kluczy. Z kolei Szewczenko ma już doświadczenie w pracy „po cywilu". Przez dwa z trzech lat swoich studiów w moskiewskiej Akademii Artylerii dorabiał na boku jako stróż w suterenie u kwiaciarza, obstawiając całą dobę wraz jeszcze z dwójką innych kolegów-kadetów. Na Kamczatce panuje pogląd, że Ministerstwo Obrony nie •Lno im narkotyki albo naboje; Czeczeńcy, ¦no z pracy bądź zagrożono im deportacją. (Na okąd to można deportować rosyjskich obywa-sji?!) Ludzie ci przychodzą do Swietłany Gan-za tym adresem nie mają dokąd się zwrócić. 5ry wywołał tę nową falę oszalałego rasizmu nazwanego oficjalnie „operacją antyterrory-znimie «Trąba Powietrzna»" - mówi dalej pani d natychmiast po szturmie na kompleks teatral-=. Czeczeńców wygania się zewsząd. Główny 3 się, gdy już zostaną wyrzuceni z pracy czy ^t to wyrównywanie rachunków z całym narodem za czyny poszczególnych jednostek. Pod- 305 Miał pecha Zelimchan Nasajew-Romanow, że nie było go wówczas w domu. Pojechał rozwieźć partię pisaków, które jego rodzina składa w domu, i odebrać elementy do realizacji następnego zamówienia. Milicja wkrótce powróciła do industrialnej chałupy, w której mieszkał potomek carskiego rodu. Powiedzieli, że muszą pobrać jego odciski palców, więc Roza puściła go, nie protestując. Dopiero w kilka godzin później, kiedy syn wciąż nie wracał, rodzina zaczęła się niepokoić. W końcu jego rodzice wyruszyli na posterunek, gdzie oświadczono im w typowo bezmyślny sposób: „Państwa syn miał w kieszeni granat i zapalnik. Aresztowaliśmy go." - Krzyknęłam: „Nie macie prawa! Samiście go zabrali. Wyszedł z domu razem z wami i nie miał nic w kieszeniach. Mamy na to wielu świadków!" - opowiada mi Roza. - Wtedy milicjanci powiedzieli po prostu: „Tutaj Czeczeńcy nie liczą się jako świadkowie." Poczułam się taka znieważona. Czy w takim razie nie jesteśmy już obywatelami? Kiedy matka Zelimchana rankiem następnego dnia wróciła na komendę, usłyszała: „Pani syn handluje też marihuaną. Nic mu pani nie pomoże." - Przyjechaliśmy tam i zabrali mnie do takiego gabinetu -mówi mi Zelimchan. - Powiedzieli: „Handlujesz heroiną." Starszy rangą oficer wziął do ręki małą paczuszkę i obwieścił: „To jest teraz twoje." Skuto mnie kajdankami. Włożyli mi ten pakunek do kieszeni. Zacząłem protestować. Wtedy powiedzieli: „W porządku - no to dodamy zapalnik od «cytrynki»." Widziałem, jak ten wyższy stopniem milicjant już czyścił jakiś zapalnik szmatką, żeby z niego usunąć inne odciski palców. Wepchnął mi go w dłoń, po czym zrobił jakąś notatkę. Znowu krzyknąłem: „Nie macie prawa tego robić!" A oni powiedzieli do mnie: „My mamy rozkazy. Mamy pełne prawo, a jeśli nie będziesz grzeczny i nie zechcesz nam pomóc, przyznając się do przestępstwa, twoi krewni też się tu znajdą. A teraz wraca- my do twojego domu zrobić rewizję, i znajdziemy tam inną część tego samego granatu. No, podpisz tu, że się przyznajesz." Zelimchan odmówił podpisania czegokolwiek. Bili go więc i zapowiedzieli, że będą dalej go bić, póki żaden adwokat nie będzie mógł go odwiedzić. Został zwolniony tylko dlatego, że interweniowali dziennikarze, a także deputowany do Dumy Asłanbek Asłachanow. Teraz siedzi w tej swojej chałupie, pogrążony w głębokiej depresji. Boi się każdego odgłosu pukania do drzwi. Depresja - to charakterystyczny stan wszystkich Czeczeńców, jacy mieszkają wśród nas. Ani wśród młodych, ani wśród starszych z nich nie znajdzie się choćby jednego optymisty. Przynajmniej mnie się to nie udało. Każdy z nich marzy o emigracji, tak żeby zyskać szansę wtopienia się gdzieś w jakieś kosmopolityczne tło i nigdy nie musieć ujawniać swojej narodowości. - W Rosji mamy do czynienia z orgią systematycznego nękania Czeczeńców przez policję - mówi Świetlana Gannuszki-na, dyrektor „Współpracy Obywatelskiej" - Publicznego Komitetu Pomocy Uciekinierom i Przesiedleńcom. Jest to organizacja, do której uciekają się zrozpaczeni ludzie: Cze-c/cńcy, których krewnych aresztowano, zdjęto im odciski palców i podrzucono im narkotyki albo naboje; Czeczeńcy, których wyrzucono z pracy bądź zagrożono im deportacją. (Na litość Boską, a dokąd to można deportować rosyjskich obywa-uli ze stolicy Rosji?!) Ludzie ci przychodzą do Świetlany Gan-nuszkinej, bo poza tym adresem nie mają dokąd się zwrócić. - Sygnał, który wywołał tę nową falę oszalałego rasizmu państwowego, nazwanego oficjalnie „operacją antyterrorystyczną o kryptonimie «Trąba Powietrzna»" - mówi dalej pani Swietłana - dano natychmiast po szturmie na kompleks teatralny na Dubrowce. Czeczeńców wygania się zewsząd. Główny pioblem pojawia się, gdy już zostaną wyrzuceni z pracy czy • mieszkania. Jest to wyrównywanie rachunków z całym naro-Km w akcie odwetu za czyny poszczególnych jednostek. Pod- I 304 305 stawową metodą stosowaną w celu ich zdyskredytowania jako narodu jest tworzenie sfingowanych spraw karnych, poprzez podrzucanie im narkotyków lub naboi. Milicjantom wydaje się, że prezentują się doskonale, kiedy drwiąco pytają swoje ofiary: „Co byś wolał: narkotyki czy naboje?" Jedyni, którym udało się uratować, to ci, którzy mają matki takie jak Makka Szidajewa. Ale co ze wszystkimi pozostałymi? I co to z nas - Rosjan - za naród? W jednej z czeczeńskich rodzin są trzy córki. Jedna zdała egzamin wstępny i dostała się do szkoły muzycznej, lecz dwóm pozostałym się to nie udało. Rodzice poprosili nauczycielkę córki, której się powiodło, o udzielanie jej siostrom prywatnych lekcji fortepianu. Ale nauczycielka odmówiła. Dyrektorka szkoły muzycznej, w której każdy oczywiście wie, czym zajmują się wszyscy inni, odmówiła córce, która była już w szkole, możliwości dalszego kształcenia, mówiąc, że otrzymała taki nakaz z Ministerstwa Kultury. Jeśli nauczycielka dalej będzie uczyć Czeczenki, zainteresują się nią służby bezpieczeństwa. Jest to coś, w co jesteśmy czynnie zaangażowani - my, Rosjanie. Większość z nas postępuje w myśl praktykowanej przez nasze państwo ksenofobii, nie odczuwając jakiejkolwiek potrzeby przeciwstawienia się temu. Dlaczego? Oficjalna propaganda okazuje się bardzo skuteczna, i oto naraz większość podziela przekonanie Putina, że cały naród musi wziąć na siebie zbiorową odpowiedzialność za zbrodnie popełnione przez niektórych jego przedstawicieli. Niemniej wynik jest taki, że nikt jeszcze nie wie - pomimo trwającej latami wojny, pomimo aktów terroru, katastrof i potoków uchodźców - czego właściwie władze chcą od Czecze-nów. Czy chcą, żeby żyli oni w granicach Federacji Rosyjskiej, czy też nie? 306 Oto, jako podsumowanie, prosta opowieść o zwykłych ludziach, którzy mieszkają w Rosji i cierpią z powodu napędzanej przez państwo histerii. - Często cię besztają w szkole? - Tak - wzdycha Sirażdi. - A czy rzeczywiście mają do tego powody? - Tak. - Znowu westchnienie. - Co takiego robisz, że jesteś niegrzeczny? - Biegnę korytarzem, i nagle ktoś jak mnie nie walnie!, to ja mu zawsze oddam, żeby sobie nie myślał, że tak może mnie krzywdzić, no to potem nauczyciele mnie pytają: „Uderzyłeś go?", więc ja zawsze mówię prawdę i mówię, że tak, ale inni tak nie robią, więc ja za to obrywam. - To może i ty nie powinieneś mówić im prawdy? Może wtedy uniknąłbyś kłopotów? - Nie mogę tak. - Sirażdi bardzo ciężko wzdycha. - Nie jestem dziewczyną. Jak coś zrobiłem, to mówię, że zrobiłem. - Proszę państwa, on tak próbuje podstawiać nogę naszym dzieciom, żeby maluszki poobijały sobie głowy. A potem, żeby poumierały v. Wielkie nieba! To już nie Sirażdi tak mówi o sobie - to o nim mówią dorośli. Nie chodzi im o agenta operacji specjalnych, przeszkolonego w celu niszczenia terrorystów, lecz o siedmioletniego czeczeńskiego chłopca nazwiskiem Sirażdi Digajew. Jest to wygłoszony publicznie pogląd pewnej członkini komitetu rodzicielskiego klasy Ilb szkoły nr 155 w Moskwie, do której Sirażdi uczęszcza. - No, a czy państwu wiadomo, bo tak się skarży moje dziecko: „Sirażdi nigdy nic sam nie ma, i ja ciągle tylko muszę wszystko mu pożyczać." - To cytat z wypowiedzi innej matki, członkini tegoż komitetu. Dlaczego ten dzieciak narzeka? To chyba jasne, że skoro ktoś obok ciebie nie ma czegoś, co akurat ty masz, to powinieneś mu tego użyczyć, do diaska! 307 - On jest dla wszystkich uciążliwy, muszą to państwo zrozumieć. Mój syn mi powiedział, że nie zanotował pracy domowej w klasie, bo Sirażdi robił tyle hałasu, że nie było słychać nauczyciela. Nad nim nie sposób zapanować. Tak jak nad wszystkimi Czeczeńcami. Państwo muszą to zrozumieć! - wyrokuje inna mamusia. Rozmowa trwa nadal, gdy siedzimy w opustoszałej już klasie. Dzieci, drugoklasiści, poszły już do domu, teraz zaś komitet rodzicielski dyskutuje nad tym, w jaki sposób oczyścić szkołę z małego Czeczeńca, tak aby „nasze dzieci nie uczyły się złych rzeczy od potencjalnego przyszłego terrorysty". Pomyślą Państwo, że na pewno zmyślam. Żałuję, ale - bynajmniej. - Proszę nas źle nie zrozumieć: co prawda on jest Czeczeń-cem, ale my nie robimy różnicy z powodu narodowości. Nie. My po prostu chcemy chronić nasze dzieci... Ale przed czym? W listopadzie komitet rodzicielski klasy Ilb zwołał posiedzenie w celu ostrzeżenia rodziców Sirażdie-go, że jeśli do Nowego Roku nie zapanują nad jego zachowaniami i jeśli - „mimo, że jest Czeczeńcem" - nie zacznie się zachowywać zgodnie z zasadami dobrego wychowania, tak jak je pojmuje tutejszy komitet rodzicielski, to zażądają od dyrektora szkoły nr 155 zwolnienia chłopca. - No, proszę mi powiedzieć, dlaczego oni wszyscy pchają się do Moskwy? - w ten sposób wychodzi na jaw prawdziwa argumentacja, gdy w tydzień czy dwa tygodnie później członek komitetu próbuje wyjaśnić, dlaczego rodzice przyjęli odpowiednią uchwałę. No dobrze, a czemużby „oni" nie mieli przyjeżdżać do Moskwy? Czy mieszkańcy tego miasta są aż tak szczególni, że skazanie ich na bliskie obcowanie z innymi obywatelami Rosji mogłoby odbić się negatywnie na ich wrażliwości? - Czemu pani mówi, że oni przeżywają teraz ciężkie czasy? - inny rodzic prawie że aż piszczy. - A kto nas pyta, czy my 308 nie mamy ciężkich czasów? Na jakiej podstawie ktoś ma sądzić, że naszym dzieciom jest choć odrobinę lepiej niż jemu? „Czemu?" Cóż... Sirażdi urodził się w Czeczenii w 1995 roku. Kiedy jego matka, Zulaj, była w ciąży, wszędzie wokół niej trwały ostrzały i bombardowania. Uciekła, bo nie miała innego wyjścia, kiedy zaczęła się w Czeczenii pierwsza wojna. Dzisiaj Zulaj ma bardzo mieszane uczucia widząc, jak- mimo że przenieśli się do Moskwy w 1996, a jej najmłodszy syn był moskwianinem przez niemal całe swoje życie - w dalszym ciągu reaguje przerażeniem na pokazy fajerwerków i burze z piorunami. Kryje się wtedy i krzyczy, sam nie wiedząc dlaczego. - Och, to dlatego, że nie czują się tu jeszcze jak u siebie w domu - daje się słyszeć nerwowy głos jednego z członków komitetu rodzicielskiego. - A może ma im się wydawać, że powinni przyjść z własną regułą do naszego klasztoru? O nie, dziękuję bardzo! To zdenerwowanie wywołane jest faktem, że ojciec Siraż-diego - Alwi - przyszedł na spotkanie, wysłuchał wszystkiego tego, co mieli mu do powiedzenia, a następnie sam zabrał głos i odważył się podjąć próbę wyjaśnienia swoich problemów, opowiedzieć., jak to przed własnymi dziećmi sklął go milicjant, który wkroczył do ich pokoju w swoich wojskowych buciorach, i że on, ojciec, nie był władny nic z tym zrobić. Dzieci były świadkami tej sceny. Alwi powiedział im także, że głównym powodem, dla którego jego rodzina jest w Moskwie, nie zaś w Czeczenii, mimo szalonego dyskomfortu, jaki tutaj odczuwają, było umożliwienie dzieciom chodzenia do szkoły w warunkach, gdzie nie toczy się wokół nich żadna wojna. Zulaj była nauczycielką matematyki, ale musiała pracować jako sprzedawczyni na moskiewskim bazarze, w czym nie była szczególnie dobra. Wieczory płynęły im na lepieniu drobiowych kotletów, tak żeby mieli rankiem co sprzedawać. Wszystko, co robili Alwi i Zulaj, robili dla swych dzieci. 309 - No, i co państwo powiedzą? Oni sobie powoli, systematycznie torują drogę prosto do centrum Moskwy! I jeszcze oczekują, że im dadzą mieszkanie za pięćset dolarów! - Taka była pierwsza reakcja członków komitetu rodzicielskiego na apel Alwiego. - Nie chcę, żeby mój syn czy córka uczyli się w jednej klasie z kimś takim - oto werdykt, który usłyszeli na zebraniu Al-wi i Zuląj. - Kto z państwa sądzi, że jesteśmy w błędzie? - dopytywali się członkowie komitetu. No cóż, nikt, rzecz jasna. Warto jest pamiętać o czymś, co zaczęło się w podobny sposób w poprzednim stuleciu, ale miało odmienne zakończenie. Kiedy faszyści wkroczyli do Danii, wszystkim Żydom nakazano naszyć na ubraniach żółte gwiazdy, aby można ich było łatwo rozpoznać. Wszyscy Duńczycy błyskawicznie naszyli sobie żółte gwiazdy, aby ocalić i Żydów, i siebie samych - przed zostaniem faszystami. Ich król też tam był, razem z nimi. W dzisiejszej Moskwie sytuacja jest dokładnie odwrotna. Kiedy władze uderzyły w Czeczenów, którzy są naszymi sąsiadami, nie naszyliśmy sobie żółtych gwiazd w ramach solidaryzowania się z nimi. Niestety - zrobiliśmy coś przeciwnego. Bardzo dbamy o to, aby Sirażdi nigdy nie utracił poczucia, że jest pariasem.14 Poprosiłam go, żeby pokazał mi swój zeszyt do rosyjskiego. Jego oceny mieszczą się w przedziale od złych - „dwójek" po średnie - „trójki". Pismo chłopca jest niechlujne, o czym Je-lena Dmitriewna przypomina na niemal każdej stronie. To wychowawczyni jego klasy; wypisuje słowa swoich upomnień wytrenowaną, kaligraficzną ręką. Jest nauczycielką od 35 lat, cały ten okres przepracowała w szkole podstawowej. Jelena Dmitriewna nie poparła komitetu rodzicielskiego w jego kampanii obliczonej na pozbycie się czeczeńskiego chłopca, ale żółtej gwiazdy także sobie nie naszyła. Nie 310 odmówiła kategorycznie, że nie będzie się z tym identyfikować, chociaż mogła tak uczynić; utrzymałaby w ten sposób w pewnych ryzach prześladowanie rodziny Digajewow przez osławioną rosyjską „opinię publiczną". Sirażdi wiruje jak bączek. Widzę, że bardzo nie chce mi pokazać swego zeszytu do rosyjskiego. Jak najprzebieglej robi, co może, żeby przyciągnąć moją uwagę ku zeszytowi od matematyki, gdzie sytuacja przedstawia się znacznie szczęśliwiej. Sirażdi jest zwykłym chłopcem, który nie może usiedzieć spokojnie na miejscu. Najważniejsze jest to, że on bardzo chce się dobrze prezentować. Dlaczego akurat on miałby się w czymkolwiek różnić od innych - on, skromny chłopczyk, chodzący ze zwieszoną głową, tak jak sobie tego życzy komitet rodzicielski, żeby było w nim mniej z Czeczeńca? Ale nawet zeszyt do matematyki szybko go nudzi. Obiecując, że narysuje „miecz i postać", wylatuje w wielkim pośpiechu. Wszystko robi w wielkim pośpiechu. Niebawem wraca, taszcząc, blok rysunkowy, w którym widnieje zarys siłacza o potężnych mięśniach z Władcy pierścieni, z małą szabelką, którą przedstawia maźnięta żółtą kredką smuga. - Wie pani, myśmy chcieli dla niego jak najlepiej - mówią teraz rodzice uczniów klasy Ilb, zorientowawszy się, że historia ich kampanii przeciwko małemu czeczeńskiemu chłopcu, wszczętej w ślad za histerią rozpętaną wokół wydarzeń na Du-browce, została podjęta przez dziennikarzy. „Jak najlepiej..." Czy Sirażdi uwierzy w to, co oni uważają za najlepsze dla niego? On naprawdę walczy na szkolnych przerwach. Na lekcjach plastyki ciska farbą w ścianę. A także podstawia nogę kolegom z klasy. I im częściej to wszystko robi, tym bardziej tamci uzmysławiają mu, że jest on tym, który się wyróżnia w klasie Ilb. Tak wygląda życie w Rosji po ataku na Dubrowce. Minęły miesiące i stopniowo stało się bardziej oczywiste, że ta przera- zająca tragedia naprawdę może zostać wykorzystana w taki czy inny sposób. W rzeczywistości okazała się niezwykle wygodna dla wielu ludzi, z wielu różnych powodów. Pierwszy w tym szeregu stanął prezydent, ze swoim wrodzonym prostolinijnym cynizmem. Zaczął otwarcie odcinać międzynarodowe kupony od tego horroru i jego śmiercionośnego rezultatu. On nigdy się nie wzdragał przed wyzyskaniem ludzkiej krwi dla swych własnych celów związanych z kreowaniem publicznego wizerunku wewnątrz Rosji. U podnóża stosu leżą drobne sprzeczki w niewielkiej szkole oraz milicyjni szeregowi i kaprale, dla których uatrakcyjnianie swoich „antyterrorystycznych" osiągnięć przed nowym rokiem, w celu załapania się na premie, mogło być tylko źródłem zadowolenia. Rozgorączkowany szowinizm antyczeczeń-ski i ataki na tle rasowym z dni, które nastąpiły bezpośrednio po Dubrowce, złagodniały, przyjmując postać pragmatycznego, uporczywego rasizmu. - A więc mamy chwycić za broń? - pytają co niektórzy cze-czeńscy mężczyźni. Słychać, jak zgrzytają zębami w swojej niemocy. - Już więcej nie da się tego znosić - jęczą inni. To oczywiście oznaka słabości, która im zgoła nie przystoi, tym bardziej, gdy patrzą na to dzieci. Co zatem powinni zrobić? AKAKIJ AKAKIJEWICZ PUTIN II Wiele się zastanawiałam nad tym, dlaczego właściwie poświęciłam Putinowi tyle czasu. Co powoduje, że go aż tak nie znoszę, że aż coś mnie popchnęło do napisania książki o nim? Nie jestem jednym z jego politycznych przeciwników czy konkurentów; jestem^ po prostu kobietą, która mieszka w Rosji. Mówiąc bardzo wprost - jestem czterdziestopięcioletnią mo-skwianką, która obserwowała Związek Radziecki w jego najbardziej haniebnej postaci - w latach 70-tych i 80-tych XX wieku. I naprawdę nie chciałabym się tam na powrót znaleźć. Kończę pisać tę książkę w dniu 6 maja 2004 roku. Nie nastąpiło żadne cudowne zakwestionowanie wyników wyborów prezydenckich z 14 marca. Opozycja przystała na istniejący stan rzeczy. W związku z tym w najbliższej przyszłości będziemy mieć początek Putina II - prezydenta wybranego powtórnie przez niewiarygodną większość głosujących, przekraczającą 70%. Nawet jeśli utrącimy z tego 20% jako upiększanie rzeczywistości (tj. fałszowanie kart do głosowania), to dalej mamy dostateczną liczbę głosów, zapewniającą mu prezydenturę. 313 Za kilka godzin Putin - typowy podpułkownik sowieckiego KGB, wypisz-wymaluj Akakij Akakijewicz [Baszmaczkin], sponiewierany bohater opowieści Gogola Szynel, wstąpi raz jeszcze na rosyjski tron. Wygląd ma tak nieszczególny, prowincjonalny, jak wskazywałby na to jego oficerski stopień; ma nieciekawą osobowość podpułkownika, który nigdy nie został pułkownikiem, maniery tajnego sowieckiego policjanta, który z przyzwyczajenia wtyka nos w sprawy swoich kolegów. Jest także mściwy: na ceremonię inauguracyjną nie zaproszono ani jednego przeciwnika politycznego czy przedstawicieli choćby jednej partii politycznej, która w jakikolwiek sposób nie harmonizuje z obowiązującą linią. Breżniew był odrażającą figurą; Andropow - krwawą, choć ten zachowywał przynajmniej jakieś demokratyczne pozory. Czernienko był niemową, a do Gorbaczowa Rosjanie odczuwali niechęć. Za Jelcyna raz i drugi zdarzyło się nam uczynić znak krzyża na myśl, ku czemu nas wiodą jego poczynania. A oto ich apoteoza. Jutro ich strażnik z 25. eszelonu - człowiek z kordonu bezpieczeństwa, ustawianego na czas przejazdu kawalkady pojazdów z VIP-ami - Akakij Akakijewicz Putin będzie dumnie kroczyć po czerwonym dywanie krem-lowskiej sali tronowej, tak jakby rzeczywiście był tutaj szefem. Wokół niego będzie błyszczeć wypolerowane carskie złoto, służący będą się posłusznie uśmiechać, towarzysze broni zaś -wyborowo wyselekcjonowani spośród niższych szeregów KGB, ci, którzy mogli objąć ważne stanowiska tylko pod wodzą Putina - będą puchli z zarozumialstwa. Można sobie wyobrazić Lenina kroczącego dumnie niczym nabab, kiedy to w roku 1918, po rewolucji, przybył na pokonany Kreml. Oficjalne komunistyczne historie - innych nie mamy - zapewniają nas, że to jego dumne kroczenie wyglądało bardzo skromnie, ale można iść o zakład, że ta skromność była bezczelna. „Popatrzcie no tylko na moją skromną osóbkę! Myśleliście sobie, że jestem nikim, ale tym razem to mi się udało. Złamałem Rosję, właśnie tak, jak zamierzałem. Zmusiłem ją do złożenia wobec mnie deklaracji lojalności!" I oto jutro kagiebowski szpieg, który nawet w tym charakterze nie robił jakiegoś szczególnego wrażenia, będzie dumnie kroczył przez Kreml, tak samo jak Lenin. Już on weźmie odwet, na kim trzeba. Cofnijmy jednak naszą taśmę o kawałeczek. Wygraną Putina szeroko przepowiadano, tak w Rosji, jak i na całym świecie, szczególnie po poniżeniu, jakiego doświadczyły opozycyjne partie demokratyczne i liberalne - te, które kraj nasz posiadł skutkiem wyborów parlamentarnych z 7 grudnia 2003 roku. Dlatego wynik z 14 marca niewielu zdziwił. Mieliśmy u siebie co prawda międzynarodowych obserwatorów, ale wszystko to było stonowane. Sam dzień wyborów był współczesną przeróbką autorytarnej, biurokratycznej, utrzymanej w sowieckim stylu pantomimy z cyklu „Naród wyraża swoją wolę", którą wielu dotąd pamięta ąż nazbyt dobrze, ze mną samą włącznie. W tamtych czasach procedura wyglądała tak, że szło się do punktu wyborczego i wrzucało do urny kartkę do głosowania, nie przejmując się figurującymi na niej nazwiskami, gdyż wynik i tak był sprawą przesądzoną. A jak ludzie zareagowali tym razem? Czy w dniu 14 marca 2004 roku sowieckie podobieństwa wyrwały kogokolwiek ze stanu inercji? Otóż nie. Ludzie udali się posłusznie do punktów wyborczych, wrzucali karty do urn i wzruszali ramionami: „Cóż możemy na to poradzić?" Wszyscy są przekonani, że powrócił Związek Radziecki i że to, co ktoś sobie myśli, nie ma już znaczenia. Tego dnia, 14 marca, stałam przy punkcie wyborczym przy ulicy Dołgorukiego w Moskwie, przy której mieszkam. Wraz z nadejściem Jelcyna ulicę przemianowano - wcześniej nazywała się Kalaj ewa. Kalaj ew, terrorysta z czasów carskich, został później uznany za rewolucjonistę. Ulicę nazwano imie- w' w ieJ* niem Dołgorukiego je dobra w czasach Kalaje^wa* Rozmawiałam z ludźir^i, ' i pi, tjV i prędko stamtąd wychodzili, *#,. że'' terra; li apatyczni, całkowicie ob^oj^ tina na drugą kadencję. ^^ASSy/J/' y$ No to co z tego? Wielkie rz?ec^ ' fś, szóści. Mniejszość żartow^a: ją ulicę na Kalajewa? Wraz z konsolidacją -w\& mu sowieckiego jest ize Trzeba powiedzieć, że u^110^ niedbalstwo, apatia i znuż^me? cyjnych zmian. Zdarzyło sLC * ze strony Zachodu, go, który, zdawać głównym europej^,, uiCo-"^/„aj, /A cieszy się zarazem poparci^m ^/ |o Jty tego młody Bush zza ocean11 ^^#1 Z^fij, Jak więc widać, nic nie &tan /&< A naszego kagiebisty naKrerol-' a^ /ui ważna siła opozycyjna w s»mei / z nej kampanii wyborczej _ od 7 roku - Putin jawnie natrząsałf Główną oznaką okazyV odmowa dyskutowania czeg nawet szerszego omówienia snej polityki z okresu Ostatnich szerzyła się nie tylko na pr/ed lecz także na samą koncepcję ^ ^7/ obietnic dotyczących przysźfyc^/ łca^/ dził jakąkolwiek formąpro^ad^/g-, tak jak za radzieckiego reżitfiUj $ * lewizji, podejmującego w lat) lip, Y 316 J •\ denckiej li%0 ta właśnie? , //°Wv\ dzisiaj k#i.ie rząd, któ-ry yJ ?P\\\\\ prezyden^parlament, Ltór^/ę M' każdą us«iejuchwalenia #7W OSJSl ludzie z ^śledzą reakcje?, 'JnWS^ ' błędne by^iiemanie, że cni ^//r steśmy 0*%; za polityk'#'\^ przede w^»i» nąjwięks^yrr> . //. W nasza rea*»*go i jego Cy ^"''^ ^ nie błażliwoś^l!'|tso działania wet nie 1*», [ecz po pro utrwalili jt"»l4dzę, myśm strach, ryllll%jąc tym spOs wania nasftłJCGB czuje i bych - po»tnjak kt0) ale . o tym wie^ Wróćm];|t«i«ostatnich dni chwili op^!»?bemlowskich publicznej %e widownię czelne oćs0h - a to podj nia kamp^ i* również vi zauważalnW|)iiii Aby z ców, J wane sroo-' ¦ "ozało się, w składzie *«)trzy tygodnie p^ Początk^łsąjcy byli naprą/' dać, że jest^kmpietnego szal^ tucją każdy^htczy inaczej nst$ wybrany pr*t«gtasza swój wyf 318 nie ożywić v/ proklamowanych przezeń powodów zmiany gabinet^ Jw\^s>fs. *» nie dostrzegali płynących z tego zupełnie nielogicznych \o sków. A \ Rzeczywiście, trzeba chyba wierzyć te żadnych ,f\k.c-— żeń -jak wtedy, gdy człowiek pierwszyiazw życiu s^ P«o— cha - żeby nie zaczęło nas natychmiast dręczyć \ L°\'ie_— dlaczego Putin nie wybrał mniej dramatycznego spoS^/H ^a—-prezentowania kursu, jaki miał obrać w przyszłości, ty^i1 y*u— siał rozwiązać cały rząd? Miał przecież do dyspozyc^ H^lcr sposobów. Mógł na przykład wziąć udział w debatach//1^Vi— zyjnych. Ale - nie! W tydzień po rozwiązaniu gabinetu/4 ^ln» było oglądać pokazy cynizmu na bezpredensowynri?'rio-mie. Ludziom oglądającym w Rosji telewizję mówioncf/^ to. co się zdarzyło 14 marca, tak naprawdę nie ma zn/J2^ia. Wszystko było już postanowione wcześniej, Putin mia^ fQ: lać carem. Spece od wizerunku zaczęli przemawiać w ton//^ t)n chce wam awansem pokazać swój kurs, bojest to jedy 7- bór, jaki macie." Ó\ liż n, ie a- Dzień, w którym miało zostać ogłoszone nazwisko /\ premiera, zaaranżowano z całym ceremoniałem, jaki tr^\y nie poprzedza ukazanie się operowego bohatera, który ^Zaśpiewać swoją pierwszą arię. Prezydent ogłosi nam /ff^ ^ją decyzję nazajutrz w godzinach rannych. Za dwie godzi za godzinę. Dosłownie za dziesięć minut Co więcej yt którego nazwisko ma zostać ujawnione, miałby ewer> A szansę - jak się nas o tym zapewnia w telewizji - zos stępcą prezydenta w 2008 roku. p , W Rosji bardzo ważną rzeczą jest nie mieć śmiesznefe^/y-glądu. To się może źle skończyć. Ludzie będąwymyślać ¦f^\-ły i jeszcze można się zmienić w jakiegoś Breżniewa. /^iy Putin ogłosił skład swojego nowego rządn,nawet najb^, yiej zatwardziali jego zwolennicy pokładali się ze śmiecłr mogło umknąć niczyjej uwagi, że Kreml wystawia kiepską farsę. Nie stało się nic więcej poza wyrowi/ \n 320 wrogiem. Ale takie zachowanie Putina nie jest jego wiąNit robi on tak dlatego, że jest urodzonym tyranem i despotpi po prostu został wychowany do myślenia w kategoriach, fc wpoiło mu KGB - organizacja, którą uważa on za wzorzec idealny, jak już niejednokrotnie dawał temu publicznie wyraz.To dlatego, kiedy tylko ktoś wypowie opinię przeciwną do jego własnej, Putin kategorycznie żąda, żeby „wyrugować histerię", Oto i przyczyna, dla której odmówił wzięcia udział w przedwyborczych debatach. Debata - to nie jego żywioł,Ol nie wie, jak należy prowadzić dialog. Jego gatunek literaddto wojskowy monolog. Jak się jest podwładnym, to się trzymi buzię na kłódkę. Kiedy zostaje się szefem, zaczyna się monologować, obowiązkiem zaś podwładnych jest okazywać,żesic zgadzają. Jest to polityczna wersja oficerskich porządków panujących w armii, które przy pewnych okazjach — jak to stało się w przypadku Chodorkowskiego - prowadzą do wojny m całego. Ale wracając do przetasowania w szeregach rządu: pozbyto się Kasjanowa; ministrowie otrzymali na nowo swoje wcześniejsze teki, Putin zaś dokonał uroczystego spadochronowego zrzutu Michaiła Fradkowa jako nowego premiera. Ostatnimi czasy Fradkow spokojnie korzystał z przydzielonego muiej-sca w naszej biurokratycznej hierarchii, jako przedstawiciel Federacji Rosyjskiej przy instytucjach europejskich w Brukseli. Jest to nijaki, taki sobie uprzejmy, niewart zapamiętaniapą o wąskich ramionach i szerokim tyłku. Większość Rosjando-wiedziała się, że nasz kraj ma ministra federalnego nazwiskiem Fradkow dopiero po ogłoszeniu jego wyborna stanowisko premiera, co zgodnie z naszą ustną tradycją mówi nam, że Fradkow jest trzymającym się w cieniu przedstawicielem tych samych służb, którym Putin poświęcił większączejt swego zawodowego życia. Kraj nasz głośno się zaśmiał, usłyszawszy o wywyższeń Fradkowa, lecz Putin był uparty i nawet zaczął tłumaczyć swój których zresztą nigdy nie ujawnione, tai potwierdziła xv nk minację Fradkowa przekonywającą Mi(biąglosów, odn*f sząc się do swego obowiązku „wftli woli naszyć// wyborców, którzy ufają prezydenta witni we wszystkie^/ sprawach". W składzie tej Dumy, ktiyJHwynikiem wybJj rów z 7 grudnia 2003 roku, nie znajdifittycznie żadn/f uje po opozycji wobec prezydenta Putina; silną kontrolą Kremla. Nadszedł dzień 14 marca. Wszjipbiegło wedłi/ kremlowskiego scenariusza. Życie tailąialej, po starci mu. Niestrudzeni biurokraci wrócili dosnych złodziejskie', praktyk. W Czeczenii w dalszym ciijfcywano masc* wych morderstw, przy czym sytuacjailiosiętam uspd, koiła w czasie wyborów, aby dać naifką którzy prze/ pięć lat żywili nadzieję na pokój. Drupjutzeczeńska roz^ poczęła się w połowie 1999 roku, wikipoprzedzającyrfj pierwsze wybory prezydenckie Putinipz azjatyckim' tradycjami, tuż przed drugimi wjbi prezydenckim' dwóch czeczeńskich dowódców poloni likiyto broń u stó/ wielkiego władcy. Ich krewnych ponaitpano w nie' woli, dopóki dowódcy nie zadeklarowiiytejpory popie' rają Putina i że porzucili wszelką ii o niepodległości' Oligarcha Chodorkowski przystąpił dippokutniczych listów do Putina z więzienia. „Jukos"a^vałtownie bie^ dnieć. Odwiedził nas Berlusconi, przytapnsze pytanie* jakie skierował do swego kolegi Władną [«w jaki sposób on też mógłby uzyskać 70% głosów Jijtach. Putin nie udzielił mu żadnej jasnej rady, lecz jpijaciel Silvio i pewnością by jej nie zrozumiał, gdybnimu udzielona. Przecież Berlusconi jest w końcu Eurcpjojfa. Panowie wybrali się w podróż do piipinego Lipiec-ka, otworzyli tam linię produkcyjną pulńkjrzeli wojskowy pokaz lotniczy. Putin w dalszym cipiiidal w telewizji reprymend biurokratom wyższych szcif takiej właśnie Początek nabożeństwa wielkiej jutrzni był jeszcze bardziej komiczny niż wymiana uścisków dłoni z patriarchą. Oba państwowe kanały telewizyjne przekazywały transmisję na żywo z poprzedzającej nabożeństwo procesji dookoła katedry. Uczestniczył w niej, mimo choroby, sam patriarcha. Komentator telewizyjny, osoba wierząca i obyta w teologii, wyjaśnił widzom, że w prawosławnej tradycji cerkiewne drzwi powinny zostać zamknięte przed północą, jako że symbolizują wejście do groty, w której złożono ciało Chrystusa. Po północy prawosławni wierni biorący udział w procesji oczekują na otwarcie kościelnych drzwi. Patriarcha stoi na stopniach u ich nadproża i jako pierwszy wchodzi do pustej świątyni, w której już się dokonało zmartwychwstanie Chrystusa. Kiedy patriarcha wygłosił pierwszą po północy modlitwę u bram świątyni, otwarto je, aby objawić to, co skrywały we wnętrzu: oto Putin, nasz skromny prezydent, stał ramię w ramię z Fradkowem, Miedwiediewem i Łużkowem. Nie wiadomo: śmiać się czy płakać? Wieczór komicznej rozrywki w Świętą Noc. Doprawdy - co można lubić w tym osobniku? On profanuje wszystko, czegokolwiek się dotknie. Mniej więcej w tym samym okresie, 8 kwietnia, w Czecze-nii uznano dwie dziewięciomiesięczne bliźniaczki za szahidki - czyli męczenniczki za wiarę. Pochodziły ze skromnej cze-czeńskiej osady rolniczej Rigach; zabito je, zanim nauczyły się chodzić. Była to zwykła historia. Po wyborach 14 marca wznowiono w Czeczenii bezlitosne operacje wojskowe. Armia, w postaci Regionalnego Dowództwa Operacyjnego na rzecz Koordynacji Działań Przeciwko Terrorystom, ogłosiła, że usiłuje schwytać Basajewa: „Trwa operacja wojskowa na wielką skalę, mająca na celu zniszczenie członków formacji zbrojnych." Basajewa schwytać im się nie udało, ale w dniu 8 kwietnia około godziny drugiej po południu rolnicza osada Rigach została, w ramach „operacji wojskowej", poddana bombardowaniu pociskami nakierowanymi. Zabito wszystkich, 326 którzy tam przebywali, to jest matkę z pięciorgiem dzieci. Scena, wobec której stanął ojciec rodziny, Imar-Ali Damajew, zmieniłaby najbardziej twardogłowego bojownika w pacyfistę, żarliwego obrońcę życia, albo w zamachowca-samobójcę. Jego dwudziestodziewięcioletnia żona Maj dat leży martwa, trzymając w ramionach czteroletnią Dżanati, trzyletniego Dża-radata, dwuletniego Umar-Hadżiego i malutką, dziewięciomiesięczną Zarę. Objęcia matki nie uchroniły żadnego z nich. Osobno leży malutkie ciałko Żury, siostry-bliźniaczki Żary. Majdat nie starczyło miejsca, a najwyraźniej też czasu, żeby pomyśleć, w jaki sposób okryć własnym ciałem swoje piąte dziecko, a ono samo nie zdążyło przeczołgać się o te dwa metry. Imar-Ali pozbierał fragmenty przeciwpiechotnego pocisku i ustalił numer tego śmiercionośnego narzędzia: 350 F 8-90. Nie było to trudne, numer łatwo było odczytać. Przystąpiono do grzebania zwłok; mułła, uczony muzułmański z sąsiedniej wioski, ogłosił wszystkie ofiary tej jatki męczennikami. Pogrzebano ich jeszcze tego samego dnia wieczorem; ciał nie umyto, nie odziano w grzebalne stroje. Pochowano ich tak jak stali, gdy przyszła po nich śmierć. Dlaczego tak nie znoszę Putina? Bo mijają lata. W lecie tego roku będzie ich już pięć, odkąd rozpętano drugą z czeczeń-skich wojen. Nie widać żadnych oznak jej końca. Wtedy malutkie dzieci, które miano ogłosić szahidami, jeszcze się nawet nie narodziły, ale sprawy wszystkich zabójstw popełnionych na dzieciach począwszy od roku 1999, w toku bombardowań i czystek, pozostają nie rozstrzygnięte, nie badają ich instytucje prawa i porządku. Te dzieciobójstwa nigdy nie miały znaleźć się tam, gdzie należy - na ławie oskarżonych. Putin, ten wielki „przyjaciel wszystkich dzieci", nigdy tego nie zażądał. Wojsko nie zaprzestaje siać zniszczenia w Czeczenii, tak jak mu na to zezwolono na początku wojny, tak jak gdyby prowadziło swoje działania na pustym poligonie, gdzie nie ma ludzi. Ta rzeź niewiniątek nie wywołała w Rosji burzy. Ani jedna stacja telewizyjna nie pokazała obrazów pięciu małych zamordowanych Czeczenów. Minister obrony nie złożył dymisji. To osobisty przyjaciel Putina, przewidywany nawet na jego następcę w 2008 roku. Nie otrzymał dymisji szef sił powietrznych kraju. Nawet sam naczelny dowódca nie wygłosił mowy kondolencyjnej. Wokół nas, w pozostałej części świata, sprawy toczyły się swoim zwykłym trybem. W Iraku mordowano zakładników. Kraje i narody domagały się, aby ich rządy i międzynarodowe organizacje wycofały stamtąd oddziały, żeby ocalić życie ludziom, którzy po prostu wykonywali swoje obowiązki. Ale w Rosji panował całkowity spokój. Dlaczego tak bardzo nie znoszę Putina? Otóż właśnie dlatego. Nie znoszę go za tę jego rzeczowość gorszą od zbrodni; za jego cynizm, za rasizm, za kłamstwa, za gaz, którego użył przy oblężeniu teatru na Dubrowce; za rzeź niewiniątek, która trwała przez całą jego pierwszą prezydencką kadencję. Tak ja to widzę. Inni mają inne poglądy. Mordowanie dzieci nie wybiło ludziom z głów podejmowania prób przedłużenia jego kadencji do dziesięciu lat. Działają w tym kierunku, tworząc nowe, proputinowskie ruchy młodzieżowe na podstawie instrukcji z Kremla. Zastępcą szefa kancelarii Putina jest niejaki Władisław Surkow, uznany w Rosji nestor public rela-tions. Człowiek ten przędzie pajęczyny tkane z czystego fałszu, z kłamstw zastępujących rzeczywistość, ze słów zamiast czynów. Obecnie panuje wielka moda na fałszywe ruchy polityczne, tworzone na mocy kremlowskich dyrektyw. Nie chcemy, aby Zachód podejrzewał, że mamy system monopar-tyjny, że nie ma u nas pluralizmu i że ponownie popadamy w autorytaryzm. Nagle pojawiają się grupy o nazwach: „Maszerując Razem", „Śpiewajmy Społem" czy „Na Rzecz Stabilności", albo inne jeszcze wersje ruchu pionierów z czasów Związku Radzieckiego dni ostatnich. Cechą wyróżniającą te proputinowskie ąuasi-polityczne ruchy jest zadziwiająca pręd- 328 kość, z jaką - bez żadnych zwykłych w takich wypadkach biurokratycznych lawirowań i wykrętów - rejestruje je urzędowo Ministerstwo Sprawiedliwości, które zazwyczaj bardzo ostrożnie podchodzi do prób tworzenia czegokolwiek, co choćby na odległość pachnie polityką. W ramach swego pierwszego publicznie ogłaszanego aktu taki nowy ruch zapowiada zazwyczaj, że będzie podejmował starania na rzecz zagwarantowania przedłużenia kadencji naszego ukochanego pana prezydenta. Właśnie taki prezent otrzymał Putin na swoją inaugurację w dniu 7 maja. Z końcem kwietnia członkowie „Na Rzecz Stabilności" uruchomili procedury na rzecz przedłużenia prezydenckiej kadencji. Główną ideą, jaka im przyświeca, jest Putin jako gwarant stabilności. Równocześnie członkowie tego ruchu kieszonkowego formatu zażądali przeprowadzenia dochodzenia w sprawie wyników prywatyzacji. To ukazało ich jako przeciwników Chodorkowskiego, a zatem - przyjaciół Putina. Komisja Wyborcza miasta Moskwy pospieszyła przyjąć wniosek młocjych członków „Na Rzecz Stabilności" o zapoczątkowanie procedur w kierunku zorganizowania ogólnokrajowego referendum w sprawie przedłużenia kadencji prezydenta. Tak przedsta*wiały. się sprawy w dniu inauguracji - 7 maja 2004 roku. Putinowi udało się przypadkiem skupić w swym ręku ogromną władzę, którą wykorzystał z katastrofalnym skutkiem. Nie znoszę go, gdyż on nie lubi ludzi. On nami pogardza. Widzi w nas środek do realizacji swoich własnych celów, do osiągnięcia i utrzymania osobistej siły - i nic poza tym. W związku z tym jest przekonany, że może z nami uczynić, co mu się żywnie podoba, że może z nami grać w sposób, który mu będzie pasował. My jesteśmy nikim, gdy tymczasem ten, któremu zrządzenie przypadku umożliwiło wdrapanie się na szczyt państwowego gmachu, jest dzisiaj Carem i Bogiem. Mieliśmy już niegdyś w Rosji przywódców o takich zapatrywaniach. Prowadziło to do tragedii, rozlewów krwi na wielką skalę, wojen domowych. A ja nie chcę, żeby to się 319 kiedykolwiek powtórzyło. Właśnie dlatego tak serdecznie nie znoszę tego typowego sowieckiego czekisty, co to na Kremlu dumnie kroczy po czerwonym dywanie ku rosyjskiemu tronowi. POST SCRIPTUM 10 lipca to po prostu kolejny dzień w rosyjskim kalendarzu. Tak się składa, że jest to ostateczna data wyznaczona na dokonanie ewentualnych zmian w treści niniejszej książki. Wczoraj późnym wieczorem zamordowano w Moskwie Paula Chlebnikowa, redaktora naczelnego rosyjskiej edycji „Forbes Magazine". Skoszono go w chwili, gdy wychodził z redakcy pisma. Słynął on z pisania o naszych oligarchach, 0 strukturze rosyjskiego „gangsterskiego kapitalizmu" 1 o ogromnych sumach łatwego pieniądza, na których zdołali położyć łapę jiie"którzy z naszych obywateli. Również wczoraj wieczorem we Władywostoku wybuch granatu zgładził Wiktora Czerepkowa. Był on deputowanym do naszego parlamentu - Dumy Państwowej, słynącym z orędowania za najsłabszymi i najbiedniejszymi w naszym kraju. Czerepkow kandydował na burmistrza swego rodzimego Władywostoku, najważniejszego miasta na rosyjskim Dalekim Wschodzie. Udało mu się dotrzeć do drugiej rundy i wyglądało na to, że szansę na jego wybór przedstawiają się wcale realnie. W chwili, gdy opuszczał siedzibę swego sztabu wyborczego, zginął w eksplozji miny przeciwpiechotnej, uruchomionej za pomocą linki naciągowej. Zaiste, stabilność zawitała nam do Rosji. Jest to stabilność potworna, w warunkach której nikt nie dochodzi sprawiedliwości po sądach, afiszujących się ze swą służalczością i stron- niczością. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie szukał obrony u instytucji, którym powierzono zadanie utrzymywania prawa i porządku, bo są one do cna skorumpowane. Porządek dzienny wyznacza prawo linczu, tak w ludzkich umysłach, jak i w działaniu. Oko za oko, ząb za ząb. Sam prezydent dał przykład, rujnując „Jukos" - naszą największą kompanię naftową -po zamknięciu w więzieniu głównego szefa koncernu, Micha-iła Chodorkowskiego. Putin uznał, że Chodorkowski osobiście go zlekceważył, toteż wziął odwet. Swój odwet wziął Putin nie tylko na Chodorkowskim, lecz przystąpił do realizacji planu całkowitego zniszczenia kury znoszącej złote jaja wprost do kasy rosyjskiego państwa. Chodorkowski ze swymi wspólnikami zaoferowali zrzeczenie się swoich udziałów w przedsiębiorstwie na rzecz rządu, błagając go, żeby nie niszczył spółki. Ale rząd powiedział: „Nie! My żądamy swojego haraczu!" 9 lipca Putin siłą przeforsował swego lojalnego poplecznika, Muhammeda Cikanowa, na stanowisko wiceprezesa spółki-matki „Jukosu" - „Jukos-Moskwa". Nikt nie ma wątpliwości, że zrzutu tego byłego wiceministra rozwoju gospodarczego dokonano w jednym tylko celu: żeby koordynował przekazywanie „Jukosu" w ręce ludzi, którym sprzyja Putin. Na rynku powstała wrzawa, inwestorzy szukają schronienia, wszyscy zaś znani mi ludzie interesu, którym się choć odrobinę powiodło, spędzili maj i czerwiec tego roku na szukaniu sposobów przerzucenia swego kapitału na Zachód. Było to bardzo roztropne. 8, 9 i 10 lipca tworzyły się przed bankomatami kilometrowe kolejki. Władzom pozostało jedynie zasugerować, że zastosowanie surowych represji może doprowadzić do zamknięcia niektórych banków, wobec czego ludzie w ciągu 72 godzin wydrenowali z jednego z najbardziej stabilnych banków - Banku „Alfa" - środki na kwotę dwustu milionów dolarów. Potrzebna była tylko podpowiedz. Każdy bowiem oczekuje od państwa nieczystej gry. Wycofanie owych 200 milionów dolarów w ciągu trzech dób mówi nam wszystko o obecnej rosyjskiej „stabilności". Gdybyśmy prześledzili wyniki oficjalnych badań opinii publicznej, przeprowadzane przez wyspecjalizowane firmy, które bardzo nie chciałyby utracić swych kontraktów z kancelarią prezydenta, to wskaźnik popularności Putina już doprawdy nie mógłby być wyższy. Cieszy się on poparciem przytłaczającej większości rosyjskiego społeczeństwa. Wszyscy mu wierzą. I wszyscy akceptują jego poczynania. PRZYPISY 1. Historia tych 54 żołnierzy odbiła się szerokim echem, ze skutkiem takim, że przeprowadzono urzędowe dochodzenie pod auspicjami naczelnej prokuratury wojskowej. W jego toku wykazano, że o ile podczas „szkolenia" swoich żołnierzy oficerowie przekroczyli swe uprawnienia, to jednak złe zachowanie żołnierzy na placu ćwiczebnym sprowokowało oficerów, którzy stracili panowanie nad sobą. Sprawy nie skierowano do sądu i żaden z oficerów nie otrzymał wyroku z tytułu popełnionego przestępstwa. Żołnierzy porozmieszczano po różnych jednostkach, żeby nie powodowali dalszych problemów. Ten salomonowy wyrok wydał wymiar sprawiedliwości na szczególny użytek sił zbrojnych. Podobne przypadki są przedmiotem badań prokuratorów wojskowych, którzy następnie przekazują je wojskowym sądom. I prokuratorzy, i wojskowi sędziowie sami są członkami tychże sił zbrojnych, którzy składali przysięgę lojalności i są podporządkowani swoim przełożonym. I tak dalej - aż do poziomu ministra obrony. W ten sposób na każdym z poziomów prokuratorzy i sędziowie nie mogą być w swoich osądach i werdyktach niezależni. 334 2. Ten wypadek potraktowano zasadniczo w ten sam sposób, co przypadek 54 żołnierzy. Otóż śledztwo przeprowadziła prokuratura garnizonowa - jej pracownicy w ostatecznym rachunku byli podporządkowani oficerowi dowodzącemu jednostki wojskowej, w której zdarzył się incydent. I tym razem prokuratura oficerów uniewinniła. Nielegalna „sprzedaż" i „wynajmowanie" żołnierzy jako niedrogich robotników niewykwalifikowanych -zazwyczaj przez swoich własnych oficerów, w celu wykonania określonych zadań rolniczych czy budowlanych - stanowi w Rosji powszechną praktykę. Za swoją rolę w takiej transakcji oficerowie otrzymują przeważnie określoną dolę. Niezwykle rzadko natomiast się zdarza, by samym żołnierzom płacono inną walutą niż jedzenie, papierosy i zakwaterowanie na noc. Czasami w ogóle nie ma żadnego wynagrodzenia. Jeśli oficer i osoba zatrudniająca żołnierzy są porządnymi ludźmi, żołnierze mogą zostać przeniesieni na jakiś czas poza obręb swej jednostki, po prostu dlatego, że poza wojskiem można ich bardziej odpowiednio wyżywić. 3. Asłan Maschadow to przywódca czeczeńskich sił oporu w prowadzonej obecnie wojnie w Czeczenii. W 1997 roku wybrano go na prezydenta Czeczeńskiej Republiki Icz-kerii, przy czym jego legitymację uznał zarówno Kreml, jak i Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, która wysłała na wybory swych obserwatorów. Jednak już w roku 1999 Putin uznał, że Maschadowa de facto zdymisjonowano. W odpowiedzi Maschadow stanął na czele ruchu oporu przeciwko okupacji Czeczenii przez rosyjskie wojska federalne. Od tej pory figuruje na rosyjskiej liście najbardziej poszukiwanych przestępców. [Asłan Maschadow zginął w marcu 2005 roku podczas operacji specjalnych jednostek FSB, które wyśledziły jego kryjówkę. (Przyp. red.)] 335 Islam Chasuchanow jest szwagrem Maschadowa. Zyskał on w Rosji reputację jako oficer okrętów podwodnych, służąc na jednym z elitarnych krążowników rosyjskiej marynarki, miotających pociski samosterują-ce. Na zakończenie swej kontraktowej służby uzyskał zwolnienie z honorami, następnie pracował dla czeczeń-skiego Ministerstwa Obrony - w okresie, kiedy Mascha-dow był uznawanym na świecie, legalnym prezydentem. Nie uchroniło to Chasuchanowa przed nałożeniem nań kary 12 lat więzienia, i to właśnie za służbę Maschado-wowi w tamtym okresie. Jak przyznał Sąd Najwyższy Republiki Osetii Północnej - Alanii, zeznania obciążające Maschadowa wymuszono na Chasuchanowie w trakcie dochodzenia wstępnego, przez zastosowanie barbarzyńskich tortur. Zapis tych posiedzeń sądu, w którym przyznano, że tortury były stosowane, przekazano następnie Amnesty International - organizacja wciąż pracuje nad tą sprawą. 4. Rosyjski kodeks postępowania karnego przewiduje, że oskarżony powinien mieć dostęp do obsługi prawnej niezależnie od swojej wypłacalności. Tymczasem podczas drugiej wojny czeczeńskiej agendy egzekwowania prawa zaczęły wykorzystywać system do narzucania oskarżonym obrońców, którzy w większości przypadków byli dawnymi pracownikami tych agend. Takich ludzi określa się mianem „adwokatów-wtyczek". Są to zarazem prawnicy stale współpracujący z FSB i dzięki temu lepiej rozumiejący jej wymagania niż położenie osób, których mają w założeniu bronić. Reprezentowana przez takich adwokatów funkcja ma być realizowana w sytuacjach, gdy prawo wymaga obecności prawnika lub adwokata. Oficerowie FSB powołują również „adwokatów-wtycz-ki" do reprezentowania podejrzanych uprowadzonych przez tę służbę. Krewni wiedzą tyle, że członek ich ro- 336 dziny zniknął. FSB celowo go ukrywa, nie informując rodziny o miejscu jego przetrzymywania, ani o rodzaju kierowanych przeciw niemu zarzutów. Często nie dochodzi do sformułowania formalnego oskarżenia. Zatrzymanie takiej osoby jest bezprawne, lecz w ten sposób zapobiega się zorganizowaniu przez jego rodzinę obrońcy. Takie ofiary mogą „znikać" na całe tygodnie lub nawet miesiące; w przypadku Chasuchanowa było to pół roku. W tym czasie biciem zmusza się tych ludzi do składania zeznań, właśnie tak, jak to się przydarzyło Chasu-chanowowi. Jego rodzina nie miała pojęcia, co się z nim dzieje ani gdzie on się w ogóle podziewa. Wszystkie organy egzekwowania prawa i agencje bezpieczeństwa republiki zaprzeczały, że przetrzymują kogokolwiek o takim nazwisku, podczas gdy faktycznie Chasuchanow był torturowany przez FSB, mimo że ustanowiono dla niego adwokata. 5. Czejwony Krzyż często nie może wykonywać swoich zadań, gdyż władze rosyjskie wstrzymują pozwolenia na odwiedziny w więzieniach. 6. Abdullah Ćhamząjew zmarł w Moskwie w czerwcu 2004 roku, po ciężkiej chorobie. W trakcie procesu Budano-wa wywierano na niego niesłychaną presję, żeby występował przeciwko oskarżonemu i wszystkiemu, co ten sobą reprezentuje. Grożono Chamzajewowi karą, zaś członkowie jego rodziny byli zastraszani zarówno przez nacjonalistów rosyjskich z paramilitarnych grup ekst-re-mistycznych, jak i przez oficerów - kolegów Budanowa. W czasie rozprawy Ćhamząjew miał kilka ataków serca, po których odwożono go do szpitala. Pewnego razu doznał zawału i był w stanie śmierci klinicznej, ale później zdołał powrócić na salę rozpraw. Udało mu się dopilnować, aby Budanowa skazano na długoletnie więzienie — 337 w realność którego to rozwiązania wiosną 2000 roku wierzyło bardzo niewielu. 7. Ważne jest zrozumienie przyczyn zmiany kierunku postępowania sądowego w tym wypadku, w stronę zgodnej z przepisami prawa sprawiedliwości. W przypadku sprawy Budanowa ekspertyzy psychologiczne i psychiatryczne okazały się mieć zasadnicze znaczenie. Kiedy wydawało się, że może on zostać zwolniony z aresztu od razu na sali sądowej, Ośrodek Praw Obywatelskich „Memoriał", wespół z dyrektorem Niezależnego Towarzystwa Psychiatrycznego w Rosji, prof. Jurijem Sawienką, wystosował prośbę do niemieckich kolegów tego ostatniego o opracowanie dla potrzeb rozprawy ekspertyzy opartej o udokumentowane świadectwa. Równocześnie prawnicy stwierdzili przed sądem, że nie ufają działającym z pobudek politycznych rosyjskim ekspertom od psychiatrii i zażądali oficjalnego zaproszenia zagranicznych psychiatrów, cieszących się szacunkiem w skali międzynarodowej, do wniesienia swego udziału w przewód sądowy. Mimo że sędzia odmówił temu żądaniu, niemieccy psychiatrzy wkrótce przedstawili swoje wnioski, które przekazano członkom Bundestagu. Przyniosło to taki skutek, że politycznie stronnicze ekspertyzy rosyjskich psychiatrów znalazły się w centrum uwagi i zostały skonfrontowane z wnioskami specjalistów niemieckich. Następnie Gerhard Schróder podjął temat w rozmowie z Putinem, który - przy raczej skromnym wyczuleniu na opinię publiczną we własnym kraju -jest wysoce wrażliwy na krytykę płynącą z zagranicy. Wkrótce potem rozprawa tocząca się w Rostowie nad Donem przybrała całkowicie odmienny kierunek, co jest tylko kolejnym potwierdzeniem zależności sądów w Rosji od władców tego kraju. Państwowy prokurator, który występował wyłącznie na korzyść Budanowa, został wymie- 338 niony na osobę niestronniczą. Adwokatom pozwolono na powoływanie świadków. Sędzia przystał na dołączenie do akt sprawy długiej ekspertyzy autorstwa dr. Stuarta Turnera, członka Królewskiego Kolegium Psychiatrycznego z Londynu. Dla niego Budanow nie był, tak jak dla nas, postacią wywołującą silne polityczne emocje; był po prostu jednym z wielu pacjentów. W taki właśnie sposób zachodnia interwencja wpłynęła na zmianę kierunku, w jakim toczył się proces Budanowa. 8. Ruszajło został zwolniony z tej funkcji w maju 2004 r. 9. Prokuratura przeprowadziła następnie śledztwo na podstawie zarzutu głoszącego, że małżonka Fiedulewa wręczyła sędziemu Kriżskiemu łapówkę w wysokości 20 tysięcy dolarów, jak i w kwestii zamknięcia sprawy, w której ten interweniował. Jak wykazano w toku śledztwa, twierdzenie o fakcie „podziękowania" jest udokumentowane, aczkolwiek nie pociągnęło to za sobą dochpdzenia o charakterze karnym. Zgodnie z rosyjską tradycją, sędziemu Kriżskiemu umożliwiono „odejście na własną prośbę", żeby nie wywoływać skandalu. I owszem, zrezygnował on z funkcji, odchodząc na „zasłużoną emeryturę". Niedługo potem ustąpił ze stanowiska prokurator generalny Skuratow, który wywołał publiczny skandal z wybijającym się na pierwszy plan udziałem wątku korupcyjnego. 10. Był to moralny szantaż, obliczony na złamanie kobiety znajdującej się w stanie skrajnego zestresowania. W myśl rosyjskiego prawodawstwa, o czym musiał wiedzieć śledczy, ekshumację wolno jest zatwierdzić jedynie w następstwie rozprawy sądowej. Jeśli już ją zatwierdzono, można ją przeprowadzić jedynie w obecności matki, ojca lub innych bliskich krewnych, co do których sąd ustali, że ucierpieli skutkiem śmierci danej osoby. Oficer 339 śledczy, który usiłował zaszantażować panią Irinę, został w związku ze swoim niewłaściwym postępkiem skierowany do wykonywania innych zadań, a później cichaczem zwolniony. 11. „Prawo telefoniczne" to termin, który niezmiennie od czasów radzieckich oznacza nieformalny system zarządzania i kontroli, wykorzystujący osobiste znajomości. Oficjele dzwonią bezpośrednio do sędziów, ci zaś proku-rują żądane wyroki. To „prawo na telefon" działa także w każdej innej sferze naszego życia, jak tego dowodzi powiedzenie: „Czego nie można zrobić, to da się załatwić na telefon." 12. Zaobserwowały to pogrążone w żałobie rodziny, które pojawiły się w sądzie, widzieli też relacjonujący rozprawę dziennikarze. 13. Dochodzenie w sprawie zaaresztowania Aelity Szidaje-wej przeprowadziła moskiewska prokuratura, po złożeniu przez nią zażalenia. Żaden z zaangażowanych w te wydarzenia milicjantów nie został ukarany dyscyplinarnie. 14. Po wydarzeniach na Dubrowce przeszła przez Rosję fala rasizmu (skierowanego nie tylko przeciw Czeczenom, lecz ogólnie przeciwko ludziom o niesłowiańskim wyglądzie). Organizacje praw obywatelskich - w pierwszym rzędzie: Moskiewska Grupa Helsińska, Ośrodek Praw Obywatelskich „Memoriał" i „Współpraca Obywatelska" - Publiczny Komitet Pomocy Uciekinierom i Przesiedleńcom, prowadziły dochodzenie w sprawie wielu złożonych u nich zażaleń. Amnesty International i Human Rights Watch nadesłały pod adresem prezydenta liczne petycje i apele. Bezowocnie. Nie ukarano nikogo. Te międzynarodowe interwencje nie powstrzymały fali rasizmu - w głównej mierze dlatego, że rosyjskie przywództwo nie podjęło w tym kierunku żadnych dzia- 340 łań. Szykany i morderstwa na tle rasowym trwają nadal i tendencja ta nie wykazuje żadnych oznak słabnięcia. PO BIESŁANIE Tego rozdziału nie było w oryginalnym wydaniu „Rosji Putina". Autorka dopisała go później i został włączony do polskiego wydania. W dniu 1 września 2004 roku dokonano w Rosji bezprecedensowego w swym okropieństwie aktu terroru. Od tej pory nazwa małego północnoosetyjskiego miasteczka Biesłan będzie kojarzona ze spędzającym sen z powiek koszmarem, jakiego nie wymyślono by w hollywoodzkich rojeniach. Rankiem dnia 1 września złożona z przedstawicieli kilku narodowości banda zbirów przejęła kontrolę nad szkołą nr 1 w Biesłanie, domagając się natychmiastowego zakończenia drugiej wojny w Czeczenii. Bandyci, którzy wzięli zakładników, uderzyli w trakcie dorocznej uroczystości początku roku szkolnego, przestrzeganej jak Rosja długa i szeroka. Tradycyjnie na tę uroczystość przychodzą całe rodziny, z babciami i dziadkami, ciociami i wujkami, a już szczególnie rodziny dzieci najmłodszych, które do szkoły idą po raz pierwszy. Dlatego właśnie prawie półtora tysiąca osób stało się zakładnikami: byli tam uczniowie, ich rodzice, rodzeństwo, nauczyciele i ich dzieci. Wszystko, co wydarzyło się tam w dniach 1-3 września, a potem jeszcze w Rosji, było całkowicie przewidywalną konsekwencją systematycznego narzucania przez putinowski reżim władztwa jednego człowieka, ze szkodą dla zdrowego rozsądku i prywatnej inicjatywy. 34* W dniu 1 września służby wywiadowcze, a w ślad za nimi władze, ogłosiły, że właściwie to w biesłańskiej szkole nie przebywa aż tak dużo ludzi: wszystkiego ledwie 354 osoby. Rozwścieczeni terroryści powiedzieli zakładnikom: „Jak z wami skończymy, to rzeczywiście zostanie was tylko trzystu pięćdziesięciu czterech!" Krewni zakładników, którzy zebrali się wokół szkoły, mówili, że władze kłamią: naprawdę w potrzasku znalazło się ponad tysiąc ludzi! Ale nikt nie słyszał, co mówią ci krewni, bowiem nikt ich nie słuchał. Próbowali oni przebić się ze swymi wieściami do władz za pośrednictwem reporterów, którzy przybywali do Biesłanu, lecz dziennikarze w dalszym ciągu jak echo powtarzali oficjalną liczbę. W tym stanie rzeczy niektórzy ze zgromadzonych krewnych zakładników zaczęli bić co poniektórych żurnalistów. Władze przetrwały dzień 1 września i pierwszą połowę następnego dnia w niewybaczalnym stanie szoku i rozgardiaszu. Nie poczyniono żadnych prób podjęcia negocjacji, gdyż nie było to usankcjonowane przez Kreml. Kto próbował położyć podwaliny pod negocjacje, był poddawany zastraszaniu, natomiast ci, których bandyci wezwali, żeby się pojawili i podjęli rozmowy - a więc prezydent Inguszetii Zjazikow, prezydent Osetii Północnej Dzasochow, doradca Putina do spraw Czeczenii Asłanbek Asłachanow i doktor Leonid Roszal (który me-diował przy poprzednich oblężeniach) - stali ze spuszczonymi głowami albo uciekli z kraju, okazując tchórzostwo w chwili, gdy konieczna była odwaga. Każdy z nich miał potem na podorędziu usprawiedliwienie, ale trudno wyrzucić ze świadomości fakt, że żaden nie wszedł wtedy na teren budynku szkoły. Na tym tle urzędowego tchórzostwa krewni zakładników ogromnie się lękali, że może ich czekać powtórka z rządowej taktyki zastosowanej w roku 2002 przy oblężeniu moskiewskiego teatru podczas przedstawienia musicalowego Nord-Ost. 343 Atak, jaki wówczas przypuszczono, przyniósł ogromną liczbę niewinnych ofiar. 2 września na teren oblężonej szkoły wszedł Rusłan Au-szew, były prezydent Inguszetii. Obrzucany przez Kreml obelgami za nieustanne nawoływanie do podjęcia rozmów pokojowych i znalezienia politycznego rozwiązania czeczeń-skiego kryzysu, został on w przeszłości zmuszony do „dobrowolnej" rezygnacji ze swego stanowiska na rzecz faworyzowanego przez Kreml kandydata, generała FSB Zja-zikowa. Przybywszy do Biesłanu, Auszew zastał tam - jak to później opowiadał - żałosną sytuację. Zorientował się, że w półtora dnia po zaatakowaniu szkoły nikt z członków sztabu „operacji uwolnienia zakładników" nie mógł swobodnie zadecydować o tym, kto powinien wziąć udział w negocjacjach. Oczekiwali na instrukcje z Kremla, sparaliżowani lękiem o popadniecie w niełaskę u Putina, którego niezadowolenie byłoby sygnałem końca ich politycznych karier. Ewidentnie ta kalkulacja wzięła górę nad troską o kłopotliwe położenie setek zakładników. Ich śmierć zawsze można by złożyć na karb terrorystów, podczas gdy popadniecie w kolizję z Putinem oznaczałoby polityczne samobójstwo. Powiedzmy to sobie wprost, że wszyscy przedstawiciele rosyjskiego rządu przebywający wówczas w Biesłanie bardziej troszczyli się o wykoncypowanie sobie, czego chce Putin, niż o wypracowanie jakiegoś sposobu rozwiązania potwornej sytuacji, która panowała w szkole. Kiedy Putin się odzywał, nikt nie miał odwagi mu się przeciwstawić. Dzasochow na przykład powiedział Auszewowi, że Putin zadzwonił do niego osobiście i zabronił mu wchodzić do szkoły, jeśli nie chce natychmiast stanąć w obliczu oskarżeń natury kryminalnej. Więc Dzasochow ani drgnął. Doktorowi Roszalowi też nie poszło lepiej. Chociaż jest pediatrą, tym razem nie zdołał ocalić nikogo poza sobą samym - ostrzeżony przez jakieś bezi- 344 mienne źródło wywiadowcze, że terroryści wzywają go jako negocjatora tylko po to, żeby go zabić. Więc i on nie wykonał żadnego ruchu. Wszystkim urzędnikom z operacyjnego ośrodka decyzyjnego udało się ocalić karierę, lecz nie biesłańskie dzieci. Nawet przed ostateczną rozgrywką z 3 września było oczywiste, że „pionowy" system władztwa Putina, opierający się na strachu i całkowitym podporządkowaniu wszystkich jednostce -jemu samemu - nie funkcjonuje. Że nie jest władny ocalić życia innym, jeśli akurat zajdzie taka konieczność. W obliczu takiej sytuacji Auszew wydrukował z Internetu deklarację Asłana Maschadowa, przywódcy czeczeńskiego ruchu oporu, w imieniu którego działali bandyci -jak sami głosili. Maschadow kategorycznie twierdził, że jest przeciwny braniu dzieci jako zakładników. Auszew wziął ze sobą tę deklarację i poszedł rozmawiać z terrorystami. Miał on być jedyną osobą prowadzącą jakiekolwiek negocjacje w całym toku biesłańskjej katastrofy. Za swe wysiłki został ostro zrugany przez Kreml i jeszcze oskarżony o kolaborację z terrorystami. - Odmówili rozmowy ze mną po wajnachsku - relacjonował potem Auszew - choć to byli przecież Czeczeńcy i Ingu-sze. Mówili tylko po rosyjsku. Prosili, żeby na negocjacje przybył przynajmniej jakiś minister, na przykład Fursenko, minister edukacji, ale nikt nie chciał w to wchodzić bez zgody Kremla. Auszew przebywał w szkole mniej więcej godzinę i sam wyprowadził z niej troje dzieci. Opuścić szkołę razem z nim pozwolono jeszcze kolejnym dwudziestu sześciorgu małym dzieciom. O godzinie drugiej po południu 3 września rozpoczęto atak; walki w mieście trwały do późna w nocy. Wielu terrorystów zginęło, ale wielu zdołało się przedrzeć przez wszystkie kordony i uciec. Nasza biurokracja zaczęła liczyć, ilu zginęło zakładników, i do dziś nie może się doliczyć. Na 345 obrzeżach Biesłanu zaorano pole, które zamieniono w ogromny cmentarz, z setkami świeżych grobów. W chwili, gdy piszę te słowa, ponad stu zakładników zwyczajnie zniknęło; sklasyfikowano ich jako „zaginionych bez śladu". Niektórzy są przeświadczeni, że porwali ich terroryści, którym udało się uciec; inni, że spaliły ich głowice termobaryczne rakietowych miotaczy ognia „Bumblebee", w które były wyposażone specjalne jednostki operacyjne. W bezpośrednim następstwie wydarzeń w Biesłanie nastąpiło dalsze przykręcanie politycznej śruby. Putin ogłosił, że ta tragedia była aktem międzynarodowego terroryzmu, zaprzeczając powiązaniom czeczeńskim i składając wszystko na karb al-Kaidy. Oczerniono Auszewa, który odważnie interweniował; na polecenie Kremla środki przekazu zaczęły kreować go na głównego wspólnika terrorystów, zamiast na jedynego bohatera tamtego czasu. Tę rolę zarezerwowano dla doktora Ro-szala, jako że masy potrzebują bohaterów, których mogłyby podziwiać. W kategoriach politycznych wydarzenia w Biesłanie nie zapłodniły Kremla do podjęcia jakichkolwiek wysiłków w kierunku przeanalizowania i skorygowania własnych błędów. Wprost przeciwnie - zaczął on siać polityczne zniszczenie. Ulubiony slogan Putina po Biesłanie brzmiał: „Wojna to wojna." Jego autorytarny system, działający w kierunku „z góry na dół", musi zostać zacieśniony. To on wie lepiej niż ktokolwiek inny, kto za czym stoi, i jeśli tylko on będzie dzierżyć ster, w przyszłości Rosja będzie wolna od aktów terroryzmu. Kreml wprowadził pod obrady Dumy projekt ustawy, zno-szącej bezpośrednie wybory gubernatorów obwodów, co -zdaniem Putina - prowadziło tylko do ich nieodpowiedzialnych działań. Nie usłyszeliśmy ani słowa o tym, że w całym toku oblężenia szkoły w Biesłanie to właśnie prezydenci Zjazikow i Dzasochow, faktyczni nominaci Putina, zachowy- 346 wali się jak tchórze i kłamcy. Wycisnęli z siebie tyle silnego przywództwa, ile mleka można wycisnąć z kozła. Przedstawionemu projektowi reformy systemu wyboru gubernatorów towarzyszyła kampania ideologicznego prania mózgów, w trakcie której stanowczo twierdzono, że w całym ciągu tragicznych wydarzeń w Biesłanie władze zachowywały się nienagannie. Niczego nie można było zrobić inaczej ani bardziej skutecznie. Jako zasłonę dymną powołano komisję dochodzeniową Rady Federacji (izby wyższej rosyjskiego parlamentu), która miała na bieżąco kontrolować proces śledztwa w sprawie pojmania zakładników. Jej przewodniczącego, Aleksandra Torszina, Putin przyjął na Kremlu i odesłał wyposażonego w jakieś prezydenckie rady. Jak dotąd, komisja nie zeszła z wytyczonej ścieżki. Ludzie w Biesłanie zaczęli mieć wyraźne odczucie, że się ich lekceważy. Przekazy telewizyjne skupiły się na dobrych wieściach: o pomocy, jaką otrzymywali zakładnicy, o przesyłanych iirj górach słodyczy i zabawek. Nie zajmowano się pytaniem o to, co się stało z tymi wszystkimi, którzy zniknęli bez śladu. Minął tradycyjny, azterdziestodniowy okres żałoby; odbyły się oficjalne nabożeństwa ku pamięci ofiar. Ich rodzinom, ludziom o złamanych sercach, opłakujących swoich bliskich, nie poświęcono ani chwili czasu antenowego. A potem nastał 26 października, druga rocznica wzięcia zakładników w Moskwie na Dubrowce, kiedy to terrorystyczna banda w środku przedstawienia podporządkowała sobie widownię i aktorów musicalu. W dwa i pół dnia po wynikłym w następstwie tego ataku oblężeniu służby bezpieczeństwa przypuściły szturm, posługując się nieznanym chemicznym gazem, którego użycie spowodowało śmierć 130 zakładników. Po Dubrowce jedynym działaniem podjętym przez władze było wybielanie swoich czynów i przyznawanie sobie medali. Nie tylko nie podjęto jakichkolwiek usiłowań, które zmierza- 347 łyby do znalezienia rozwiązania dla drugiej wojny czeczeń-skiej: pętlę zaciśnięto jeszcze ciaśniej. Wszczęto kampanię mającą na celu zniszczenie bądź unieszkodliwienie każdego, kto potrafiłby nieco uprawdopodobnić pokojowe rozwiązanie albo powstrzymać proces dalszego rozmnażania się ognisk terroryzmu w regionie, w następstwie czeczeńskiego kryzysu. Była to przewidywalna reakcja na państwowy terroryzm prowadzonej przez Rosję „operacji antyterrorystycznej", wymierzonej przeciwko narodom Czeczenii i Inguszetii. „Antyterrorystyczny terror" stanowił charakterystyczny rys życia w Rosji w okresie między Dubrowką a biesłańskim okrucieństwem. Jesteśmy mieleni na pył, tkwiąc między kamieniami młyńskimi terroru i antyterroru. Liczba terrorystycznych aktów przemocy gwałtownie wzrosła, a ścieżka wiodąca nieuchronnie od Nord-Ost do Biesłanu jest wyraźnie widoczna. W dniu 26 października 2004 roku o godzinie jedenastej przed południem odbyło się na stopniach teatru na Dubrowce zgromadzenie wszystkich tych, których najukochańsi zginęli lub których życie zostało zniweczone za sprawą tamtych wydarzeń. Byli tam zakładnicy, a także krewni i przyjaciele zmarłych. Wczesnym rankiem, jak nakazuje rosyjska tradycja, nawiedzili groby bliskich; na godzinę 11:00 wyznaczono nabożeństwo za dusze tych, którzy zginęli w teatrze. Stowarzyszenie pomocy ofiarom tragedii na Dubrowce, skupiające osoby dotknięte jej skutkami, zaanonsowało to wydarzenie zwykłymi kanałami. Ustalenia dotyczące nabożeństwa podała lokalna radiostacja. Zaproszenia wysłano do biura mera Moskwy i do kancelarii prezydenta, uzyskując zapewnienie uczestnictwa przedstawicieli tych urzędów. Tymczasem pop czekał, a zegar wskazywał godzinę 11:20, potem 11:30, potem 11:50. Naprawdę najwyższy czas rozpoczynać. Ludzie zaczęli szemrać między sobą: „To chyba niemożliwe, żeby się tak po prostu nie pojawili?" 348 Nastało południe. Tłum stawał się coraz bardziej podenerwowany. Wiele osób przyprowadziło ze sobą dzieci, sieroty po tych, co zginęli. „Chcemy porozmawiać z władzami, przyszliśmy tu pozadawać im pytania, prosto w oczy." Wreszcie, z większym już gniewem: „Potrzebujemy natychmiast pomocy! Ignoruje się nas! Nasze dzieci nie mają już prawa do darmowego leczenia w szpitalach!" Wciąż ani śladu oficjeli. Nie było sensu dłużej czekać: nikt już nie przyjdzie, z takim opóźnieniem. Czy bali się spojrzeć swoim ofiarom w oczy? Śledztwo w sprawie zdarzenia na Dubrowce zaprowadziło donikąd. Prawda o katastrofie i o gazie, którego użyły władze, pozostała domeną informacji ściśle zastrzeżonych. A może działo się tam coś więcej? Dostęp do placu wokół teatru został odcięty przez milicję, zwykłych młodych chłopaków, których wysłano tam dla zagwarantowania, że wszelkie emocje będą pod kontrolą. Słyszeli, co mówią ludzie, i nie wyglądali na zadowolonych. W końcii milicjanci wyjaśnili ofiarom Dubrowki, że władze już tu były i już sobie poszły. Przybyły na swoje własne, kameralne, oficjalne nabożeństwo, w czasie, gdy rodziny odwiedzały cmentarze, -*aby uniknąć konfrontacji z ofiarami swoich działań. O godzinie dziesiątej przedstawiciele mera Moskwy i kancelarii prezydenta zjawili się na Dubrowce, by odegrać własne nabożeństwo komemoracyjne na użytek kamer wszystkich głównych kanałów telewizyjnych. Złożono oficjalne wieńce, straż honorowa dała występ, wygłoszono stosowne przemówienia, z góry zaplanowane i zatwierdzone przez wyższą instancję. Wszystko wyglądało bardzo szacownie: żadnych łez, żadnych przesadnych pokazów zgryzoty. Całą tę ocenzurowaną farsę pokazywano następnie wieczorem 26 października we wszystkich kanałach telewizji. Rosja mogła odetchnąć, zapewniona, że władze darzą należytą uwagą to tragiczne wydarzenie, i że wszyscy są zgodni co do tego, iż władza postępuje słusznie. Oficjalne nadanie rosyjskiej pamięci o tamtych 349 I I wydarzeniach rangi sprawy ogólnokrajowej zgrabnie wpasowano w zaledwie kilkuminutowy materiał. Oczywiście nic nie powstrzymało silnego siłą tysiąca ludzi tłumu przyjaciół i krewnych, byłych zakładników i licznych zagranicznych dziennikarzy przed wyrażeniem szacunku dla poległych. Na stopniach teatru, gdzie zagazowani leżeli ledwie żywi i gdzie wielu z nich zmarło, nim nadeszła pomoc medyczna, zapalono znicze. Sto trzydzieści portretów zmarłych oświetliły migocące płomienie zniczy, poustawianych w geście pełnym miłości. Padało, tak samo jak przed dwoma laty; deszcz mieszał się ze łzami - tak samo jak wówczas. Ale deszcz nie mógł zmyć złych uczuć, wywołanych przez ten ideologiczny cynizm. Była to ze strony państwa pożałowania godna reakcja wobec potężnego żalu ludzi, którzy ucierpieli z powodu jego niekompetencji, w tym samym miejscu, gdzie jego ofiary postradały życie. Widoczna pogarda władz dla własnych obywateli wynika z lęku przed nami. Nie potrafią stanąć wobec naszej zgryzoty, nie umieją przyznać się do własnych niedociągnięć czy też uznać swojej odpowiedzialności za tak wiele ofiar tylu aktów terroru, z którymi nie potrafią sobie poradzić, bo nie dysponują w tym zakresie żadną skuteczną strategią. Dokładnie tak, niestety, przedstawia się przyszłość czekająca ludzi, którzy ucierpieli skutkiem wydarzeń w Biesłanie. Pojawi się oficjalna wersja tej tragedii, która się będzie bardzo różnić od wersji nieoficjalnej. Na żal się zezwoli, w określonych granicach, lecz nie będzie się mówić prawdy. Nikt nie będzie chciał słyszeć tego, co mają do powiedzenia ludzie, którzy tam byli. O tym, co ma zostać ujawnione, postanowi wyższa instancja. Spontaniczne emocje nie są pożądane, na pewno nie w większym stopniu niż za Sowietów. Przyjęte przez władze od czasu tragedii z 1 września ideologiczne stanowisko głosi, że nie dopuszcza się żadnych elementów, które mogłyby wykazywać niekompetencję władzy (z którą niewątpliwie mieli- 35O śmy wtedy do czynienia). Łzy są dopuszczalne, lecz jedynie / umiarem, bowiem wszystko znajduje się przecież w zadowalającym stopniu pod kontrolą. O ile nie powinno się zapominać 0 tej tragedii, to przecież nie będzie się wzywać do przesadnych pokazów stanów emocjonalnych, które mogłyby sugerować rozpacz. Na to nie może być miejsca w kraju Rad, bowiem Putin nas strzeże i wie lepiej niż my sami, jak należy załatwiać sprawy. Już widać światełko w tunelu; wszyscy prowadzimy wojnę z międzynarodowym terroryzmem, a nadto jesteśmy „zjednoczeni jak nigdy dotąd". 29 października Duma przytłaczającą większością głosów uchwaliła nową ustawę Putina, na mocy której będzie on nominował kandydatów na stanowisko gubernatora, lokalne zaś parlamenty będą mechanicznie zatwierdzać przedłożone im jedno nazwisko. Gdyby lokalnym deputowanym zdarzyła się aż taka impertynencja, żeby odrzucić nominata Putina dwukrotnie, zostanie to „uznane za przyjęcie wotum nieufności" przez takj krnąbrny parlament, który zostanie wobec tego rozwiązany na mocy wytycznej... Putina, tak jest - znowu jego. Oczywiście, że wystawia to na pośmiewisko konstytucję 1 jest demonstracją kempletnej pogardy dla rosyjskiego narodu, lecz naród rosyjski podchodzi do tego z nadzwyczajnym wprost spokojem. Opozycja, rzecz jasna, zorganizowała parę spotkań, lecz były to lokalne imprezy o spokojnym przebiegu, i nikt nie zwrócił na nie uwagi. Putin mógł przeprowadzić swój plan. Oto pobiesłanowska sowiecka Rosja w akcji. Jaka jest zatem sytuacja po Biesłanie? „Partia i naród to jedno" - głosił stary slogan z czasów radzieckich. W rzeczywistości rozziew, jak na razie, pogłębia się, tymczasem telewizyjne obrazy przekazują wrażenie dokładnie odwrotne. Biurokracja w stylu sowieckim rośnie na powrót i jeszcze się umacnia, przynosząc ze sobą polityczny przymrozek w starym stylu. Brak jest tutaj oznak globalnego ocieplenia. Rosja przełknęła kłamstwa na temat sposobu zakończenia oblężenia teatru na Dubrowce i nie domaga się dzisiaj sprawiedliwości ani obiektywnego śledztwa w sprawie okrucieństw w biesłańskiej szkole. Przez dwa lata po Dubrowce większa część ludności spokojnie pochrapywała w swoich łóżkach albo szła potańco-wać do dyskotek, od przypadku do przypadku pobudzając się na czas wystarczająco długi, żeby przybyć do lokalu wyborczego i oddać głos na Putina. Być może to my sami pozwoliliśmy na to, żeby Biesłan wydarzył się w takiej postaci, w jakiej się wydarzył. Nasza apatia po wydarzeniach na Dubrowce, nasz brak troski o przeprawę, jaka stała się udziałem ich ofiar, była momentem rozstrzygającym. Władze zorientowały się, że mają nas znowu pod całkowitą kontrolą i popadły w samozadowolenie, które wywołało Biesłan. Nie możemy się porozsiadać wygodnie i biernie obserwować otaczającej Rosję politycznej zimy przez kolejnych parę dziesięcioleci. Chcemy żyć dalej, żyjąc w wolności. Tak bardzo chcemy, żeby nasze dzieci były wolne, i żeby nasze wnuki rodziły się jako wolni ludzie! Dlatego tak bardzo tęsknimy do odwilży w jak najbliższej przyszłości, ale zmienić polityczny klimat panujący w Rosji możemy tylko my sami. Czekanie na kolejną odwilż, która wyjdzie nam naprzeciw od strony Kremla, jak to się stało za Gorbaczowa, jest dzisiaj głupie i pozbawione realizmu; także i Zachód nam nie pomoże. Ten ledwie że reaguje na Putinową politykę „antyterrorystyczną", a przy tym tak wiele znajduje we współczesnej Rosji elementów, które są mu całkowicie w smak: a to wódka, a to kawior, i jeszcze gaz, i ropa, tańczące niedźwiedzie, zawodowcy w tej czy innej profesji. Egzotyczny rosyjski rynek funkcjonuje tak, jak oczekiwał tego Zachód; Europa i reszta świata są doskonale ukontentowane biegiem spraw na tym naszym szóstym co do wielkości masywie lądowym na świecie. Ze świata zewnętrznego dochodzi do nas tylko jeden odgłos: „al-Kaida, al-Kaida" - głupawa mantra służąca zrzuceniu z siebie odpowiedzialności za wszystkie krwawe tragedie, 35* które jeszcze nadejdą - prymitywna piosnka kojąca społeczeństwo, które chce tylko jednego: żeby kołysano je do snu.