16836

Szczegóły
Tytuł 16836
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

16836 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 16836 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 16836 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

16836 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Mieczysław Jałowiecki Wolne Miasto Wybór i układ tekstu Michał Jałowiecki CZYTELNIK WARSZAWA 2005 Opracowanie graficzne Lijklema Design Karolina i Hans Lijklema Na okładce zdjęcie Autora ze zbiorów Michafa Jalowieckiego Redaktor Andrzej Gordziejewski Redaktor techniczny Hanna Ortowska Korekta Anna Piątkowska © Copyright by Michat Jałowiecki, 2002 © Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik", Warszawa 2002 ISBN 83-07-03008-0 Po wyjściu Niemców z miasta Rosjanie spalili Gdańsk doszczętnie. W tym mieście, ćwierć wieku wcześniej, dziadek mój kupił grunta, które przeszły do historii pod nazwą Westerplatte. Me myślałem wówczas, gdym w słoneczny dzień lipcowy podpisywał kontrakt kupna Westerplatte na moje imię, że stanie się ona w kilkanaście lat później tragiczną „redutą Ordona"- wspominał w „Tygodniu Polskim", Londyn, 29 lipca 1961 roku. ¦ Michał Jałowiecki W nowym kraju <' Niemcy pośpiesznie ewakuowali Wilno. W hotelu sala restauracyjna była prawie pusta. Do mojego stolika podszedł nieznajomy młody człowiek w szarym mundurze legionowym. Zapytał o moje nazwisko, po czym wręczył mi zalakowaną kopertę. - Jestem wysłany z Warszawy jako kurier do generała Weytki i przy tej okazji polecono mi wręczyć to pismo panu - wyjaśnił. - Proszę je niezwłocznie przeczytać i pokwitować odbiór. Rozciąłem kopertę. Było to urzędowe pismo ministra aprowizacji Królestwa Polskiego Antoniego Minkiewicza, który w imieniu Komendanta polecał mi niezwłocznie stawić się w Ministerstwie Aprowizacji w Warszawie, jako przydzielonemu do Amerykańskiej Misji Żywnościowej. Zgodnie z paragrafem szesnastym warunków zawieszenia broni misja miała przybyć w najbliższym czasie do Polski. Nazajutrz rano byłem już u generała Weytki, któremu zameldowałem rozkaz Komendanta. Otrzymałem przepustkę na przekroczenie niemieckich linii granicznych i zaświadczenie do polskiej placówki granicznej w Sokółce. Nie miałem czasu na rozmyślania. Sytuacja w Wilnie zapowiadała się niewesoło. Na ulicach pokazały się uzbrojone bandy młodzieży żydowskiej, które w oczekiwaniu na bolszewików próbowały zatrzymywać przechodniów. Wynająłem dwóch silnych mężczyzn do niesienia rzeczy, bo o dorożce marzyć nie mogłem, i wcześnie rano, kiedy było 7 jeszcze ciemno, udałem się na piechotę z mauzerem w ręku na wileński dworzec. Pociąg ewakuacyjny, składający się z kilkunastu wagonów towarowych, natłoczonych podróżnymi, stał na bocznych torach, daleko za stacją. Patrol niemiecki zasunął drzwi od wagonów, ale gwizd lokomotywy usłyszałem dopiero koło godziny 11 przed południem. Dał się słyszeć stukot buforów i pociąg powoli ruszył z miejsca. Umilkły rozmowy, ludzie pogrążyli się w swoich myślach lub modlitwie. Pociąg posuwał się żółwim tempem i dopiero nad ranem stanął na granicznej stacji Kuźnice. Dalej tor kolejowy był częściowo rozebrany. Wyładowałem bagaż i po krótkiej odprawie granicznej wynająłem sanie, którymi mogłem przejechać na polską stronę do stacji Sokółka. Dzień był szary, wietrzny, mroźny. Jechaliśmy długim korowodem sań. Tumany śniegu porywane wiatrem z pól i pagórków wiały w oczy. Mrok zapadał, zaczęła się zawierucha. Traciłem z oczu jadących przed nami. Było już zupełnie ciemno, gdy obsypani śniegiem dojechaliśmy do stacji Sokółka. Stacja była zapchana uchodźcami czekającymi na pociąg do Warszawy. Miał odejść dopiero następnego dnia rano. Pierwsze zetknięcie z funkcjonariuszami polskich służb granicznych pozostawiło na mnie jak najlepsze wrażenie. Byli to ludzie wykształceni, dobrze wychowani i nad wyraz uczynni. Koło mnie stał zastraszony były carski oficer huzarów, który jechał ze mną tymi samymi saniami i z wypiekami na twarzy czekał, czy zezwolą mu jako Rosjaninowi na przekroczenie granicy. Byłem mile zdziwiony, gdy bez trudu wręczono nam przepustki. Po okresie niepewności wszyscy swobodnie odetchnęli. Nastrój się zmienił, ogarnęła nas jakaś dziwna wesołość. Na stacji służba i zawiadowca byli uprzejmi i starali się pomóc podróżnym. Za poradą zawiadowcy zostawiłem bagaże na stacji i wraz z rosyjskim oficerem udałem się do miasteczka, gdzie w zajezdnym domu żydowskim znaleźliśmy jaki taki nocleg i pożywienie. Nazajutrz rano siedliśmy do pociągu. Służba kolejowa, ubrana po cywilnemu, odróżniała się od pasażerów czapeczkami z czerwonym obszyciem i srebrnym orzełkiem. Spojrzałem na orzełka i z ulgą ujrzałem na jego głowie koronę królewską. Wagony były stare, niemieckie, bez korytarza, z oddzielnymi przedziałami, do których przechodziło się na zewnątrz po długich drewnianych stopniach. Były to jednak czyste wagony pasażerskie, a nie brudne, towarowe, bydlęce jak w bolszewickiej Rosji. Na stacjach wszędzie było tłoczno. Widać było miejscowych Żydków w ich długich, czarnych chałatach, długich butach i małych, czarnych myckach na głowie. Wszędzie kipiało życie, słychać było głośne rozmowy, śmiechy. Po przejściu przez długie miesiące terroru bolszewickiego i milczenia pod okupacją Oberostu, wydawało mi się to wszystko czymś zgoła nierealnym. Był wieczór, gdy pociąg stanął na dawnym Dworcu Petersburskim na Pradze. Byłem odurzony panującym tu gwarem. Z przyzwyczajenia o mało nie zawołałem na „no-silszczyka". Spostrzegłem się dopiero, gdy usłyszałem innych wołających „tragarza". Przed dworcem pełno było dorożek. Poradziłem huzarowi, by jechał ze mną i ruszyliśmy dorożką do Hotelu Europejskiego, który znałem sprzed wojny. Miasto było oświetlone, wieczór cichy, pogodny. Ujrzałem z drugiego brzegu Wisły piękną panoramę Warszawy. Wjechaliśmy na most Kierbedzia. Mignął mi w oczach Zamek, kolumna Zygmunta. Wjechaliśmy w oświetlone Krakowskie Przedmieście. Na ulicach było gwarno. Okna kawiarni i sklepów jaśniały światłem, z różnych stron dobiegały wołania chłopaków sprzedających wieczornego „Kurierka". Wszystko to było dla mnie takie dziwne, obce, a zarazem bliskie. W myśl otrzymanego w Wilnie rozkazu miałem stawić się zaraz po przyjeździe u ministra Minkiewicza. Minister wyjechał jednak z Warszawy i miał powrócić dopiero po Nowym Roku. Pozostawało mi jedynie czekać na jego przyjazd. Pierwsze dni spędziłem więc na zorientowaniu się w sytuacji politycznej i stosunkach panujących w Warszawie. A stosunki te na pierwszy rzut oka wydawały mi się nie tylko niebezpieczne, ale wprost beznadziejne. Piłsudski po uwolnieniu z Magdeburga wrócił wraz z Sosnkowskim do Warszawy, gdzie powitał go na dworcu regent, książę Zdzisław Lubomirski, oświadczając w imieniu Rady Regencyjnej: „W Twoje ręce, Panie Naczelny Dowódco, składamy władzę i odpowiedzialność dla przekazania Sejmowi Ustawodawczemu". Tymczasem w Lublinie utworzył się rząd Polskiej Republiki Ludowej pod przewodnictwem Daszyńskiego. Ministrem wojny w tym rządzie został Edward Rydz-Śmigły, który uprzednio bez powodzenia zgłaszał się do Wehr-machtu, a potem złożył przysięgę na wierność Radzie Regencyjnej. Piłsudski szczęśliwie nie uznał rządu lubelskiego i sam powołał ministrów, oddając jednak premierostwo w ręce socjalisty Daszyńskiego. Ta nominacja wywołała oburzenie. Zmusiło to Komendanta, tak bowiem nazywano Pił-sudskiego, do zmiany gabinetu. Na premiera został powołany Moraczewski, a wśród ministrów znalazł się Stanisław Thugutt. Ten sam Thugutt, który w obrzydliwy sposób na zebraniu publicznym w Wilnie obrzucił błotem naszą przeszłość, ideę jagiellońską wyśmiał, a zebranym ziemianom życzył prędkiej a szczęśliwej śmierci: „Im prędzej was nie będzie, tym lepiej dla Republiki Ludowej". Thugutt był jednym z inicjatorów zmienienia godła narodowego. Szczęśliwie ten podły projekt upadł, a Piłsudski rozkazał żołnierzom przysięgać na wierność Rzeczypospolitej, a nie na Republikę Ludową. Jedynym uczciwym i rozumnym człowiekiem wśród tej zgrai wydawał mi się minister aprowizacji Antoni Minkie- 10 wicz. Jeszcze za czasów Rady Regencyjnej miał powierzoną tę nad wyraz trudną funkcję zaopatrzenia w żywność kraju, w którym zaczynały się na tle głodowym poważne zaburzenia, szczególnie w Zagłębiu Dąbrowskim. W Hotelu Europejskim zastałem sporo ziemian z kresów i dowiedziałem się od nich, że za parę dni delegacja ziemian litewskich ma być przyjęta przez Komendanta. Zaproszono mnie do tej delegacji, co oczywiście skwapliwie przyjąłem. Na oznaczoną godzinę stawiłem się w gmachu Rady Ministrów, dawnym pałacu Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu. W poczekalni było około 30 osób, w większości znajomych lub krewnych. Umówiliśmy się, że w naszym imieniu przemówi Roman Skirmunt. Po chwili oczekiwania wprowadzono nas do sali. Stanęliśmy półkolem. Zapanowało milczenie. Drzwi się otworzyły i na salę wszedł Komendant Piłsudski w towarzystwie swojego adiutanta. Po raz pierwszy w życiu ujrzałem mojego krewnego, od którego zapewne w latach „bezdańskich" odżegnywałbym się niczym od diabła. „Czasy się zmieniają" - pomyślałem. Komendant był ubrany w szary mundur legionowy bez żadnych odznak. Ogarnął nas bystrym spojrzeniem; twarz miał surową, spod nawisłych brwi patrzyły na nas groźnie jego szare, przenikliwe oczy. Skinął nam głową, nie podając ręki, i czekał. Z koła wystąpił Roman Skirmunt. W krótkich słowach przedstawił tragiczny los Wilna i Litwy zajętej przez bolszewików. Komendant niecierpliwie machnął ręką. - Złą chwilę wybraliście, panowie, na rozmowę ze mną - powiedział. - Upewniam panów, że los Wilna i naszych ziem nie mniej mnie obchodzi niż was, a Wilno z Ostrą Bramą jest dla mnie czymś świętym. Ale panowie widocznie nie zdajecie sobie sprawy z obecnej sytuacji. Ja nie mam wojska, nie mam broni, swoje szczupłe siły muszę przerzucać z jednego miejsca w drugie. Na południu pła- 11 wi się we krwi Lwów. Broni go bohatersko cywilna ludność, dzieci i garstka wojska. Musiałem rzucić tam wszystko, co miałem pod ręką. Co mam warn powiedzieć? Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby oswobodzić nasz kraj, ale w chwili obecnej nic obiecywać nie mogę. Żegnam panów. Nazajutrz po Nowym Roku zatelefonował do mnie sekretarz ministra Minkiewicza, polecając mi stawić się następnego dnia na spotkanie z ministrem o godzinie 11 rano. Poczekalnię zastałem zatłoczoną interesantami. Zwróciłem się do sekretarza, młodego człowieka, który wprowadził mnie do gabinetu ministra. Gabinet był skromny, kilka najpotrzebniejszych mebli, żadnych dywanów, foteli, widać było, że to jedynie miejsce do pracy. Minister wstał z krzesła i serdecznie uścisnął mi dłoń. Był to wysoki, barczysty mężczyzna o dobrotliwym spojrzeniu, a jednocześnie energicznym wyrazie twarzy. Bez dłuższych wstępów przystąpił do sprawy. - Za kilka dni przyjeżdża z polecenia Hoovera amerykańska misja aprowizacyjna. Pan zna dobrze angielski, dlatego proszę, aby towarzyszył im pan w objeździe Polski i razem z nimi zapoznał się z warunkami aprowizacyj-nymi kraju. Znam pańską przeszłość jako dyrektora oddziału Towarzystwa Braci Nobel i wiem o pańskim doświadczeniu w organizowaniu dla Rosji tranzytu materiałów wojennych przez Szwecję. Zdaje się, że towarzystwo nosiło nazwę „Nord Russe"? Dowiedziałem się również o panu dużo od pana siostry Ady Żukowskiej. Pan zapewne wie, że jestem bratem ciotecznym jej zmarłego męża... Postanowiłem więc pana wykorzystać i porozumiałem się z Komendantem, który całkowicie zaaprobował mój projekt. - Panie ministrze - rzekłem - dziękuję za zaufanie, ale obawiam się, czy nadaję się do współpracy z rządem, na którego czele stoi socjalista Moraczewski. 12 Minkiewicz uśmiechnął się. - Mówmy szczerze - powiedział - i ja nie należę do wielbicieli Moraczewskiego, ale tu chodzi nie o rozgrywki partyjne, tu chodzi o kraj. Ja do polityki się nie wtrącam, ale postąpiłbym nielojalnie względem narodu, gdybym w takiej chwili umył ręce - jego głos stał się twardy. - Kraj pod względem aprowizacyjnym jest na skraju przepaści. Musiałem wprowadzić przymusowe kontyngenty dostaw zboża przez rolników, inaczej miasta byłyby wygłodzone. Ziemiaństwo niechętnie, ale względnie lojalnie dostarcza dotąd wyznaczone kontyngenty, choć i tu było wiele wypadków, na które musiałem reagować z całą surowością. Gorzej jest z chłopem, który uchyla się wszystkimi sposobami i chowa swoje zapasy, by puścić je potem na czarny rynek za drogie pieniądze. Ratunek jest więc konieczny -ciągnął dalej - i to ratunek szybki. Dzięki Paderewskiemu mamy od Amerykanów obietnice jak najdalej idącej pomocy w dostawach dla Polski zboża, mąki, konserw, nawozów sztucznych, odzieży, materiałów sanitarnych - wyliczał jakby rozmarzony. - Ale zanim te transporty nadejdą, trzeba przygotować ich wyładunek i dystrybucję. Niech pan mi dopomoże - zwrócił się jakby nie z poleceniem, a z prośbą - w zapoznaniu Amerykanów z potrzebami kraju. Pojedzie pan z nimi do Zagłębia Dąbrowskiego, do Krakowa, do Lwowa. - Przerwał na chwilę, patrząc mi w oczy. - Sprawa odbioru ładunków nie jest jeszcze zdecydowana. Moim zamiarem jest powierzenie panu tej trudnej funkcji przyjęcia towarów i wysyłania ich w głąb kraju. Miejscem odbioru ma być Szczecin albo Gdańsk. Ja osobiście wołałbym Gdańsk. Nazajutrz wczesnym rankiem usłyszałem głośne dobijanie się do moich drzwi. Wyskoczyłem z łóżka. W drzwiach stał Szymon Meysztowicz, były „prawowied", mój kolega z Arkonii. - Mój drogi - zawołał od progu - ubieraj się co prędzej. 13 Sprawa jest bardzo pilna, nie ma chwili do stracenia. Czy masz rewolwer? - Wytłumacz, o co chodzi? - spytałem rozespany. - Tak dalej być nie może - mówił chaotycznie. - Piłsud-ski oddaje nas na pastwę demagogów i prowadzi kraj do bolszewizmu. Musimy z tym skończyć. Dziś będzie zamach na Piłsudskiego. Na czele spisku stoi książę Eustachy Sapieha. Wszystko jest obmyślone. Obalimy rząd Moraczewskiego i Thugutta. Niech siedzą w więzieniu. - Człowieku - otrzeźwiałem - opamiętaj się. Jak można w takiej chwili robić przewrót i usuwać jedynego człowieka, który ma władzę, by zaprowadzić porządek w kraju. Oświadczam ci, że nie wezmę udziału w tej akcji. Za parę dni przyjeżdża amerykańska misja pomocy, bo kraj jest do ostatka wycieńczony wojną. Głód w skupiskach robotniczych jest straszny i to właśnie może doprowadzić do anarchii. Czy to jest czas na rozpętanie wojny domowej? - Widzę, żeś bardzo zmienił swoje przekonania. Nauka w Rosji nie poskutkowała - rzekł ze złością Meysztowicz. - Nie - odrzekłem -jestem takim, jakim byłem i jestem Arkonem, a to zobowiązuje, by trzymać się z daleka od wszystkiego, co pachnie anarchią. I oświadczam ci, że w takiej awanturze nie wezmę udziału. Dziwię się tylko, że ty, prawnik z wykształcenia, załatwiasz sprawy przy pomocy rewolweru. - Rób, jak chcesz. Liczyłem na ciebie, ale się pomyliłem - krzyknął porywczo Meysztowicz i wybiegł trzaskając drzwiami. Zamach się nie udał. Główni jego sprawcy: książę Eustachy Sapieha, Jerzy Zdziechowski, płk Marian Januszaj-tis i Tadeusz Dybowski zostali aresztowani. Pamiętając terror bolszewicki i twarde rządy niemieckiego Oberostu, byłem zdumiony łagodnością postępowania w stosunku do winowajców. Dość szybko zostali oni zwolnieni z więzienia za poręczeniem słowem honoru, że do czasu rozprawy pozostaną w swoich mieszkaniach. Słowa dotrzy- 14 mali tylko książę Sapieha i Jerzy Zdziechowski. Inni zbiegli do Zakopanego, które podlegało jurysdykcji Krakowskiej Komisji Likwidacyjnej. Znając księcia Eustachego i Jerzego Zdziechowskiego z jak najlepszej strony, nie mogłem zrozumieć, jakim cudem znaleźli się oni w towarzystwie płk. Januszajtisa, dla mnie ze wszech miar niesympatycznego człowieka. Meysztowicza nie było wśród aresztowanych i udział jego w zamachu musiał być drugorzędny. Nie poruszaliśmy nigdy z „Meysztą" tego tematu, chociaż i ja sam wielu posunięć Komendanta nie mogłem zrozumieć. Tego samego ranka miałem miłą niespodziankę. Chłopiec hotelowy zawiadomił mnie, że w holu czeka na mnie moja siostra Ada Żukowska. Ostatni raz widzieliśmy się w Petersburgu. Zbiegłem więc pośpiesznie na dół. Spotkanie z Adą było dla mnie prawdziwą radością. Mieliśmy sobie tyle do powiedzenia. Dowiedziałem się od niej szczegółów o śmierci ojca. W Petersburgu robiło się już dla niej „gorąco", więc po pogrzebie Ada nie mogła już dłużej zwlekać z odjazdem. Ada po śmierci swojego męża bardzo się zmieniła. Zetknięcie się z prawdziwym życiem i borykanie się w Rosji musiało na to wpłynąć. Okazała się bardzo dzielna, wywożąc z Petersburga swoje córki i moje dzieci wraz z ich guwernantką miss Smith, która w czasie przejazdu przez tereny okupowane przez Niemców musiała udawać głuchoniemą. Dzieci moje Ada umieściła na wsi u młodszej siostry, co było dla mnie wielką ulgą, tym bardziej, że nie miałem żadnej wiadomości o Julii, mojej biednej żonie... Słuchając opowiadań Ady byłem pod wrażeniem jej dzielności, pracowitości i sprytu. Jeszcze w czasie rewolucji nabrała smaku do robienia interesów i ta pasja nadal I jej nie opuszczała. Nie mogłem co prawda zrozumieć jej i narzekań. Władysław pozostawił jej przecież piękny majątek w Kieleckiem, jak i udziały w kopalniach sosnowiec-? kich, a jak się zorientowałem, to Emanuel Nobel nadal się I nią interesował i opiekował. 15 Ze swojej strony opowiedziałem jej moje świeże wrażenia z Polski i wyraziłem obawy o jej los po wizycie Meysz-towicza. Uspokoiła mnie jednak, twierdząc, że wszystko idzie ku lepszemu. Ada nie tylko znała Piłsudskiego, ale widywała go często, gdyż Komendant okazał się człowiekiem rodzinnym i lubił Adę. - To całkiem inny człowiek, niż myśmy go sobie na Litwie wyobrażali - oznajmiła ze śmiechem. W parę dni po święcie Trzech Króli zawezwano mnie do Ministerstwa Aprowizacji na spotkanie z ministrem. - Jutro przyjeżdża amerykańska misja - powiedział uroczyście Minkiewicz. - Przygotowaliśmy dla niej pomieszczenia w pałacu Błękitnym na Senatorskiej. Misja składa się z trzech osób: pułkownik Grove, szef misji, porucznik MacCormick, wie pan - uśmiechnął się - z tych MacCormicków od żniwiarek, oraz pan Zamięcki, który wojnę spędził w Stanach. Chciałbym, by pan był obecny razem ze mną przy ich powitaniu jutro rano na Dworcu Wiedeńskim. Życzeniem Amerykanów - dodał - jest niezwłoczny objazd kraju. Prosiłbym, by pan im towarzyszył. Bierzemy pod uwagę: Kraków, Lwów i Zagłębie Dąbrowskie. Na dworcu było już sporo osób: między innymi paru wojskowych i kilku wyższych urzędników Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Płk Grove, suchy, ruchliwy Amerykanin w średnim wieku robił nieco kostyczne wrażenie, natomiast młody porucznik MacCormick, wysoki, przystojny mężczyzna w świetnie skrojonym mundurze, wydawał się bardzo bezpośredni w obejściu; był synem milionera. Po oficjalnym przywitaniu i ceremoniach przedstawienia odwiozłem Amerykanów samochodem Minkiewicza do pałacu Błękitnego, a potem w imieniu ministra zaprosiłem ich na obiad do Hotelu Europejskiego. 16 W czasie obiadu siedziałem w roli tłumacza pomiędzy płk. Grove'em a Minkiewiczem. Amerykanie z miejsca przeszli do zadań misji. Grove oświadczył, że chciałby niezwłocznie wyjechać w teren dla zaznajomienia się z sytuacją. Pierwsze statki z mąką, tłuszczami i konserwami mięsnymi miały przybyć do jednego z portów bałtyckich w połowie lutego. - Well - rzekł Grove wstając od stołu - to kiedy wyjeżdżamy? - Jeżeli panowie życzą, to jutro wieczorem - wyjaśnił sekretarz Minkiewicza. - Jeżeli wieczorem, to dlaczego nie dzisiaj? - spytał ostro Grove, widać nie przyzwyczajony do marnowania czasu. - Dostać się do Lwowa nie jest tak łatwo - tłumaczyłem słowa Minkiewicza - tam jeszcze trwają walki. Przejazd musi być odpowiednio przygotowany i uzgodniony z władzami wojskowymi. Poranek był słoneczny i mroźny, gdy wysiadaliśmy z pociągu na dworcu w Krakowie. Władze kolejowe były już uprzedzone o naszym przyjeździe. Zawiadowca stacji podszedł do nas i zakomunikował, że pociąg ze specjalnie doczepionym wagonem dla misji amerykańskiej odjedzie wieczorem do Przemyśla. Ponieważ nadal nie ma regularnej komunikacji ze Lwowem, to dopiero w Przemyślu dowiemy się, jaką drogą dostaniemy się do Lwowa. Na dworcu nie było nikogo na nasze powitanie, mimo że minister Minkiewicz zawiadomił Krakowski Komitet Likwidacyjny o naszym przyjeździe. Wobec tego wynająłem dorożkę i poleciłem, aby nas odwieziono do Grand Hotelu, w którym mieliśmy zarezerwowane pokoje. W holu spotkaliśmy dość zażywnego, gładko ogolonego i ubranego jak z igły pana, który z pewną dozą nonszalancji przedstawił się Amerykanom. Nieopodal w fotelach 2 - Wolne Miasto 17 f siedziało w niedbałych pozach paru młodych ludzi, którzy na nasz widok zaczęli ostentacyjnie rozmawiać między sobą po angielsku. - Nazywam się Horodyski. Poproszono mnie, abym towarzyszył panom w czasie delegacji w Krakowie, w razie potrzeby tłumaczył i oprowadzał po mieście. - Well - krótko odparł Grove. - Dziękujemy, ale sami damy sobie radę. Do widzenia. Młodzi ludzie w fotelach zaczęli ponownie rozmawiać głośno po angielsku. - Może ty byś poszedł przedstawić się? - powiedział jeden z nich. - Dlaczego ja? Niech oni się pierwsi przedstawią. Pan Horodyski nadal nie odchodził, więc Grove zwrócił się do mnie: - Powiedz pan mu, że my tłumacza nie potrzebujemy. Pan jest członkiem naszej misji i może tłumaczyć. Natomiast chcielibyśmy spotkać kogoś z zarządu miasta, aby dowiedzieć się o stanie aprowizacji. Horodyski poczerwieniał. - To nie należy do mnie, ja występuję w roli gospodarza. To niech pan się porozumie z kim potrzeba - zwrócił się do mnie. - Książka telefoniczna jest u portiera. Natomiast w imieniu księcia Kazimierza Lubomirskiego - odwrócił głowę w kierunku Grove'a - proszę panów dzisiaj na godzinę piątą do apartamentów księcia na filiżankę herbaty. - Okay - odparł krótko Grove. - Jeżeli zdążymy, to na chwilę przyjdziemy na party, a teraz proszę nas pozostawić w spokoju. Po śniadaniu pojechaliśmy do zarządu miasta. Przyjął nas jakiś nadradca, który zresztą bardzo rzeczowo i uprzejmie wyjaśnił nam sytuację aprowizacyjną i podał niezbędne dane. Przepraszał, że prezydent Krakowa jest nieobecny, i po załatwieniu spraw zawiózł nas na Wawel. Amerykanie przyglądali się wszystkiemu pilnie i kiedy opuszczaliśmy zamek, Grove zwrócił się do mnie z pyta- 18 niem: - A gdzie mumie królów polskich? - Wytłumaczyłem, że w Polsce nie było zwyczaju balsamowania zwłok monarchów jak w Egipcie. - Wielka szkoda - odparł, a po chwili dodał: - Wie pan, ja lubię te wasze stare europejskie zwyczaje, wie pan, te różne szkielety, dawne zbroje, duchy, to wszystko bardzo ciekawe i przejmujące. W hotelu czekał już pan Horodyski, by upewnić się, czy będziemy u księstwa Lubomirskich. Lubomirscy zrobili i na mnie, i na Amerykanach dobre wrażenie. Książę był przez czas jakiś posłem austriackim w Waszyngtonie. Znał dobrze Amerykanów i umiał z nimi rozmawiać. Książę wyjaśnił wiele spraw, a szczególnie zwrócił uwagę na opłakane położenie Lwowa i Zagłębia Dąbrowskiego. O ile Lubomirscy byli naturalni i gościnni, o tyle reszta zgromadzonej „socjety krakowskiej", wśród której byli także młodzi ludzie z hotelu, była trudna do przełknięcia przez swoją galicyjską sztuczność. Zauważyłem jednak, że towarzystwo małopolskie miało więcej kontaktów z Anglią niż my, z Litwy i Białorusi. Prawie wszyscy władali dość biegle angielskim i byli obeznani z angielską kulturą. ': Obudzono nas nad ranem. Staliśmy na stacji w Jarosławiu. Do wagonu wszedł młody oficer i zakomunikował, że ze względu na sytuację militarną musimy przesiąść się do pociągu pancernego. Pociągiem tym dojechaliśmy do Lwowa na godzinę 9 rano. Na dworcu spotkało nas kilku oficerów. Samochodem wojskowym przewieziono nas do pałacu Potockich. Po drodze dochodził do naszych uszu głuchy grzmot wystrzałów armatnich. Lwów nosił na sobie ślady niedawnych walk z Ukraińcami. Ściany wielu domów były podziurawione kulami. Nie mieliśmy wiele czasu, gdyż płk Grove przeznaczył na Lwów tylko jeden dzień. 19 Po krótkim śniadaniu, złożonym z czarnej kawy żołędziowej i paru kromek suchego chleba z miodem, udaliśmy się do prezydentury miasta, w towarzystwie przydzielonego nam płk. Hempla. Sytuacja aprowizacyjna i nędza po oswobodzeniu Lwowa od Ukraińców były zaiste tragiczne. Brakowało wszystkiego. Zebrawszy wszelkie materiały dotyczące dostaw mąki, odzieży i materiałów sanitarnych, wyszliśmy na miasto, by zapoznać się ze stanem ludności i rzucić okiem na szkody spowodowane przez Ukraińców. Tymczasem do pałacu Potockich nadeszła delegacja żydowska, która koniecznie chciała się rozmówić z płk. Grove'em. Szczęśliwie nie dopuszczono do nas tej delegacji, w której było kilku amerykańskich Żydów, rozmawiających swobodnie po angielsku. Jak się dowiedziałem od Hempla, przyszli oni ze skargami na Polaków za złe ich traktowanie. Zapewne Amerykanie nie znający stosunków daliby wiarę tym skargom pochodzącym od amerykańskich Żydów. Nie mogąc dostać się do Amerykanów, Żydzi ciągnęli za nami przez cały czas naszej przechadzki po mieście, niczym ogon za kometą. Płk Hempel parę razy pociągnął mnie za rękaw mówiąc: - Musimy trzymać tę procesję z daleka. Żydzi dali się już nam we znaki w czasie walk z Ukraińcami. Nic im wierzyć nie można. Na jednym z placów zobaczyliśmy kilkanaścioro dzieci i wyrostków w wieku szkolnym. Kilkoro z nich miało głowy przewiązane opatrunkami. Byli wychudzeni, bladzi i na ich twarzach widać było wycieńczenie, a może zmęczenie niedawnymi walkami. Stanęliśmy obok nich... Grove zwrócił się do mnie, bym powiedział tej młodzieży kilka przychylnych słów od niego, wyraził podziw dla ich męstwa i obiecał szybką amerykańską pomoc. W tej właśnie chwili ze zbliżającej się ku nam grupy żydowskiej wybiegł jakiś chłopak. Miał na sobie ciepłe ubranko, wyglądał na dokarmionego, buzię miał różową. Przebiegł przez pla- cyk, stanął przed nami, przemówił płynną angielszczyzną z amerykańskim akcentem i zaczął głośno płakać. Płk Grove schylił się nad nim, pogłaskał po głowie i troskliwie spytał: - No, mały, czemu płaczesz. Ktoś was tu krzywdzi? Na to chłopak pociągnął pułkownika za płaszcz w kierunku Żydów. - Poles - wrzasnął, gdy tymczasem delegacja żydowska zbliżyła się do nas i nagadała sporo kłamstw. Pułkownik spojrzał na mnie z niekłamanym wyrzutem: - Źle, że krzywdzicie Żydów, przecież i oni potrzebują pomocy. Nie jestem antysemitą, ale ogarnęła mnie wściekłość. - Panie pułkowniku - rzekłem - niech pan temu wszystkiemu nie wierzy. Proszę spojrzeć na tego chłopaka. Wygląda syto, jest dokarmiony, dobrze ubrany. A teraz niech pan spojrzy na tych małych bohaterów, na te polskie dzieci, które broniły Lwowa z karabinami większymi od nich, a często i z gołymi rękami. Poparł mnie MacCormick: - Rzeczywiście, pułkowniku - rzekł - różnica tak widoczna, że trzeba na to zwrócić uwagę. Incydent zakończył się szczęśliwie, mimo to Grove nieraz wytykał mi nietolerancję względem Żydów, wspominając „pokrzywdzone" Żydziątko we Lwowie. Na próżno tłumaczyłem mu, że wszystko to była komedia ułożona przez delegację żydowską. Na ogół w tym pierwszym okresie odrodzenia Polski Żydzi umieli dobrze wyzyskać swoje wpływy w Ameryce, a Żydostwo amerykańskie, jak się przekonałem, było dużo bardziej przychylne względem Niemców niż nas. Późnym wieczorem udaliśmy się na dworzec. Nasz pociąg pancerny stał daleko na zapasowym torze. Grzmot dział nie ustawał. 21 Na dworcu w Sosnowcu czekały nas już tłumy ludzi. Witano Amerykanów okrzykami. Miasto było udekorowane polskimi i amerykańskimi flagami. Z trudem przedostaliśmy się, prowadzeni przez przedstawicieli miasta, do ogromnej sali nabitej po brzegi publicznością. Znalazłem się w trudnym położeniu. Musiałem tłumaczyć przemówienia, notować dane, asystować przy przyjmowaniu delegacji: to fabrykantów, to robotników, delegacji kopalń, fabryk, a nawet kupców. Stan aprowizacyjny Zagłębia był rzeczywiście rozpaczliwy. Tragiczna była chwila, gdy przyprowadzono nam grupę kilkanaściorga dzieci oślepłych z powodu braku odpowiedniego pożywienia. Przez cały dzień nie mieliśmy chwili czasu. Zapomnieliśmy o zmęczeniu i o głodzie. Zaznajomiono nas z doraźną pomocą, organizowaną przez miejscowych fabrykantów dla robotniczej ludności. Zwiedziliśmy szpitale w opłakanym stanie, przytułki dla dzieci i punkty żywnościowe „Kropla Mleka" organizowane przez moją przyjaciółkę z lat dawnych, panią Marię Ciechanowską. - Gdym ujrzała pana wśród Amerykanów, nie wierzyłam własnym oczom - po czym dodała: - Jak dzisiaj czuję zapach rozgrzanych w słońcu sosen, kiedy obwoził mnie pan po waszych pięknych Syłgudyszkach, słyszę plusk jezior i widzę wasz gościnny i kochany dom. Czy mogliśmy wówczas przypuszczać, w jakich dziwnych okolicznościach się spotkamy? Mam nadzieję, że pozostaniecie u nas w Grodźcu na noc. - To nie zależy ode mnie - rzekłem, zwracając się z jej zaproszeniem do płk. Grove'a. - Nie - odparł stanowczo Grove. - Jeżeli jest jakiś nocny pociąg, to musimy wracać do Warszawy. Po powrocie do Warszawy zameldowałem się niezwłocznie u ministra Minkiewicza. - Wyznaczam pana jako generalnego delegata Mini- 22 sterstwa Aprowizacji - powiedział minister po wysłuchaniu mojego sprawozdania z podróży. - Już dzisiaj otrzyma pan nominację, na razie tymczasową. W tych dniach przyjeżdża do Warszawy pan Ignacy Paderewski, który obejmie premierostwo nowego rządu. Mam zapewnienie z góry, że pozostanę na tym samym stanowisku w gabinecie przez niego powołanym. Jednakże ze względów formalnych musimy poczekać z pana ostateczną nominacją na zatwierdzenie jej przez premiera. - Tymczasem - ciągnął po chwili - musi pan sobie dobrać odpowiednich pracowników. Niemcy zgadzają się przepuścić na swój teren tylko trzech Polaków, i to jedynie w charakterze członków misji amerykańskiej. Będę szczery, pańska misja jest karkołomna, więc i pańscy współpracownicy muszą być właściwi. Trudno mi dzisiaj mówić o detalach, ale na tej placówce może pan sobie łatwo kark skręcić. Warta jest jednak ryzyka, bo jeżeli uda się panu załatwić wszystko pomyślnie, to dobrze się pan Polsce zasłuży. Wierzę, że pan da sobie radę - zakończył, ściskając mi serdecznie rękę na pożegnanie. Opatrzność czuwała nade mną. Gdy wróciłem do Hotelu Europejskiego na obiad, pierwszą osobą, z którą zetknąłem się w holu, był Witold Wańkowicz ze Szczypian. Od razu błysnęła mi myśl, aby to jemu zaproponować pracę w misji, bo dla mnie Witold był jednym z najlepszych przedstawicieli młodego ziemiaństwa. Ojciec jego, Paweł, jeden z zamożniejszych ziemian w Mińszczyźnie, owdowiał wcześnie. Żona jego, Potocka z domu, kobieta rzadkiej piękności, zmarła w kilka lat po ślubie, pozostawiając jedynego syna Witolda. Pan Paweł nie ożenił się powtórnie, poświęcając się wychowaniu jedynaka, a było to wychowanie twarde. Pan Paweł od dzieciństwa wciągnął go do dyscypliny, do odpowiedzialności, zahartował fizycznie i moralnie. Po naukach w Polsce wysłał syna do Anglii, gdzie Witold ukończył wydział rolny na uniwersytecie w Cambridge. Wyróżnił się tam również jako sportsmen i mimo że cudzoziemiec, to został wybrany na kapitana 23 załogi, która pod jego komendą wygrała doroczny wyścig wioślarski między uniwersytetami Oxford i Cambridge, a to w Anglii się bardzo liczy. W czasie wojny był odznaczony Krzyżem św. Jerzego, a następnie wstąpił jako ochotnik do Pierwszego Pułku Ułanów Polskich i walczył pod dowództwem pułkownika Mościckiego. Z Witoldem łączyło mnie jeszcze to, że w czasie przyjęcia karnawałowego u nas zaręczył się z moją kuzynką Jolantą Romerówną. Lubiłem i ceniłem Witolda, toteż zaraz zaproponowałem mu wspólny obiad. Po wypiciu kilku dobrych kieliszków opowiedziałem Witoldowi o mojej misji i z miejsca zaproponowałem mu pracę w charakterze mojego pomocnika. Po paru pytaniach, nie namyślając się długo, powiedział „dobrze", podając mi rękę na zgodę. Zamówiłem jeszcze parę kieliszków, tym bardziej, że pan Franciszek polecił nam przedtem wspaniałą golonkę. Szczęście sprzyjało mi nadal. Mając już nieco w czubie, znalazłem się na wiecu w wielkiej sali zapełnionej ludźmi. Przemawiał Poniatowski. Mowa jego wywołała falę oburzenia wśród słuchaczy. Większość z nich stanowili ludzie, którzy tak jak ja zdołali wydostać się od bolszewików. Trzeźwiałem w miarę słuchania mówcy i ogarniającej mnie wściekłości, gdy raptem ktoś pociągnął mnie za rękaw. Spojrzałem zdziwiony, nie mogąc od razu poznać, kto to taki. Dopiero po chwili odkryłem, że jest to generał inżynier floty Michał Borowski. Znałem go z czasów petersburskich, gdyja byłem jeszcze w szkołach, Michał Borowski kończył już wojenną szkołę inżynierów morskich w Kronsztadzie. Wiedziałem, że brał udział w wojnie rosyj-sko-japońskiej i że delegowany potem w sprawach morskich do Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, miał możność stosunkowo dobrze poznać te kraje. Nie czekając zakończenia wiecu, a zrażony do żywego wystąpieniem Poniatowskiego, namówiłem generała, abyśmy wyszli z sali, i zaprosiłem go na kolację do Hotelu Europejskiego. Trudno było poznać w tym ubranym w jakąś wyszarza- 24 łą kurtkę i w długie buty dawnego eleganckiego oficera marynarki. Toteż gdy zjawiłem się w Europejskim w jego towarzystwie, ten i ów z publiczności obejrzał się za nami. Siedliśmy przy rogowym stoliku z dala od ludzi, aby swobodnie pomówić. W czasie wojny generał był wysłany w sprawach technicznych do Anglii, ale statek, którym płynął, został zaatakowany przez niemiecką łódź podwodną i Borowski trafił do niewoli. Dwa lata spędził w obozie jeńców na Pomorzu. Wypuszczony z niewoli po traktacie brzeskim, został wraz z innymi deportowany do Petersburga. Tam bolszewicy dowiedzieli się o jego osobie i przymusowo wcielili go do „czerwonej flotylli", mianując go głównym mechanikiem Floty Bałtyckiej. Generał Borowski potrafił jednak zmylić czujność bolszewicką, przedostał się do Wilna i tam trafił na rozpaczliwą walkę z bolszewikami. Wziął w niej udział, by wreszcie dostać się do Warszawy wraz z ustępującymi oddziałami polskimi. Z kolei i ja opowiedziałem generałowi moje przygody lat ostatnich oraz o czekającej mnie misji, po czym zaproponowałem mu z miejsca objęcie, w ramach mojego zespołu, nadzoru nad wyładunkami w porcie. Generał wydał mi się idealną osobą do obsadzenia tego stanowiska: tak ze względu na swoje morskie wykształcenie i praktykę portową, jak i znajomość języków: angielskiego i niemieckiego, nie mówiąc już o jego osobistych zaletach. Moją propozycję przyjął skwapliwie. Opowiedziałem mu więc, że pozostaje mi jeszcze znalezienie sekretarza, człowieka, który posiadałby wszystkie kwalifikacje, by prowadzić biuro, i któremu mógłbym zaufać. - Miałbym doskonałego kandydata, ale niestety nie mogę go rekomendować - powiedział po chwili - bo jest on bratem mojej żony. Jest to Jaś Raue, absolwent Akademii Handlowej w Antwerpii. Włada on swobodnie językiem angielskim i niemieckim oraz ma za sobą poważną praktykę portową. Nie namawiam pana, niech pan sam zadecyduje - dokończył. Znałem całą zacną rodzinę Raue z czasów wileńskich. 25 Uchwyciłem się tej informacji jak deski zbawienia. Lepszego kandydata mogłem nie znaleźć. - Panie generale - wykrzyknąłem - jestem zdecydowany. Proszę mi dać numer telefonu lub jego adres, powinien przybyć do nas niezwłocznie. Raue nie miał telefonu, wobec tego skreśliliśmy z Bo-rowskim kilka słów do niego, prosząc by niezwłocznie przyjechał do „Europy", gdzie go oczekujemy. Z kartką tą wysłałem chłopaka hotelowego pod wskazany adres. Nie przeszło pół godziny, gdy w drzwiach restauracyjnych ukazał się Raue. Nie znałem go przedtem, bo za moich czasów wileńskich był jeszcze sztubakiem, a potem przebywał za granicą. Bez dłuższych wstępów przedłożyłem mu całą sprawę i zaproponowałem pracę. Raue z entuzjazmem przyjął tę propozycję. Dzięki Opatrzności Boskiej zyskałem więc od razu trzech współpracowników, którym mogłem zawierzyć najbardziej poważne sprawy. W dniu 17 stycznia 1919 roku nastąpił tryumfalny wjazd Paderewskiego do Warszawy. Stałem wśród tłumu w towarzystwie rosyjskiego oficera, z którym dzieliłem sanie przy wjeździe do Polski. Entuzjazm naokoło był ogromny i mnie się on udzielił. Po raz pierwszy zobaczyłem oddział polskiej kawalerii eskortujący samochód Paderewskiego. Ubrani byli w szare, legionowe kurtki, a na głowach mieli ułańskie czaka tego samego koloru. Nie było to jeszcze wojsko regularne. Jechali w nierównym szyku, na koniach różnej maści i wzrostu, była to jeszcze zbieranina ludzi i koni, ale było to wojsko polskie, coś, co przemawiało głęboko do serca i uczucia. Nagle usłyszałem Rosjanina, który patrząc na oddział ułanów powiedział lekceważąco: - Nu dołożu warn, eto kak w opierietkie (Powiem panu, że wygląda to jak w operetce). Ogarnęła mnie wściekłość. Odwróciłem głowę i powiedziałem przez zaciśnięte zęby: 26 i - Czemu, do diabła, nie zostaliście razem ze swoimi huzarami wśród bolszewików, tam byście nie mieli operetki, ale prawdziwą operę - a potem dodałem ze złością: -Zobaczysz, Rosja będzie jeszcze w takim stanie, że gdy uwolnią się od niej pozostałe narody, to was, ruskich, będą pozdrawiali nie „zdrastwujtie", a „kak wam nie stydno". Incydent ten pozostawił mi wielki niesmak, bo z drugiej strony współczułem Rosjaninowi w jego położeniu. „Grat-tez un Russe vous trouverez un barbare" - pomyślałem, szukając dla siebie usprawiedliwienia. W kilka dni po przybyciu Paderewskiego nowy rząd został uformowany. Na jednym z pierwszych posiedzeń gabinetu postanowiono na wniosek Naczelnika Państwa, że Gdańsk będzie portem przeładunkowym dla amerykańskich dostaw dla Polski. Na korzyść Gdańska przemawiała nie tylko krótsza trasa kolejowa, ale i położenie tego portu u ujścia Wisły. W razie potrzeby można byłoby korzystać z tej drogi wodnej. Poza tym Gdańsk należał do portów drugorzędnych czy zapomnianych, w którym łatwiej będzie zagospodarzyć się po swojemu niż w porcie szczecińskim. Nie zwlekając, Minkiewicz jeszcze tego samego dnia udał się ze mną do Paderewskiego, który przyjął nas u siebie w godzinach popołudniowych. Paderewski zajmował apartament, składający się z kilku pokoi, na pierwszym piętrze hotelu Bristol. Przed drzwiami stała warta, a wejście obstawione było zielenią i palmami. Weszliśmy do numeru, w którym pełno było wazonów z dużymi bukietami kwiatów. Wielki, na pół otwarty fortepian „Bechstein" stał niemo w kącie salonu. Paderewski przyjął nas serdecznie. Żywo interesował się Gdańskiem, dowiadywał się o termin nadejścia pierwszych statków i bez zwłoki zatwierdził moją kandydaturę jako delegata Ministerstwa Aprowizacji, jednocześnie rozszerzając moje kompetencje i mianując mnie przedstawicielem Prezydium Rady Ministrów w mieście Gdańsku. Nie zajęliśmy mu wiele czasu, bo do salonu weszła jego 27 małżonka, pani Helena, pilnująca mistrza niczym cerber, i przypomniała mu, że ma czas ograniczony, czyli innymi słowy dając nam do zrozumienia, że pora, abyśmy opuścili lokal. Paderewski na pożegnanie uścisnął mi po przyjacielsku dłoń, życząc powodzenia w pracy, i opuścił salonik. Milczący dotąd sekretarz premiera wyjaśnił nam, że w związku z podniesieniem mojej rangi jako delegata rządu polskiego powinienem stawić się u Komendanta Piisudskie-go. Kazał nam chwilę poczekać, po czym połączył się z Belwederem. Rozmowa trwała krótko. Jeszcze dzisiaj mam stawić się w mieszkaniu adiutanta Piłsudskiego, księcia Stanisława Radziwiłła, którzy pojedzie ze mną do Belwederu. Sekretarz poinformował nas, że moja nominacja na delegata rządu do czasu zakończenia konferencji pokojowej w Wersalu jest tajna i trzymana w tajemnicy przed Niemcami. - Należy się spodziewać, że pańskie poczynania w Gdańsku będą bacznie śledzone przez kontrwywiad niemiecki - dodał sucho, zbierając ze stołu papiery, które nieprzyjemnie kontrastowały z atmosferą tego salonu. Te kwiaty, ten na pół otwarty fortepian, fotografie niedbale rozrzucone na stolikach i fortepianie, ta mieszanina zieleni, zupełnie nie pasowały do bagnetów i szarych mundurów żołnierzy pełniących wartę. Był to apartament wielkiego artysty, jakiegoś śpiewaka, primadonny, ale nie apartament premiera. Książę Stanisław Radziwiłł mieszkał na Foksal. Nie znałem go przedtem. Zrobił na mnie miłe wrażenie, było coś ujmującego w jego postaci. Nie czekając narzucił na siebie płaszcz, przypasał pałasz i rewolwer. Wyszliśmy na ulicę i złapawszy pierwszą dorożkę udaliśmy się do Belwederu. Wieczór był cichy, pachniało odwilżą, z nieba padał gęsty, mokry śnieg pokrywając miasto białą powłoką. Po minięciu kordegardy książę wprowadził mnie bocz- 28 nymi drzwiami do pałacu belwederskiego, który w zapadającym zmroku przypominał zaśnieżony dwór wiejski. Pozostałem sam w poczekalni, w pałacu była cisza. Dopiero po półgodzinie do pokoju wszedł Radziwiłł: - Proszę za mną. Komendant oczekuje pana w swoim gabinecie - powiedział. Przeszliśmy szereg pokoi. Książę zapukał do drzwi. - Proszę - odezwał się mocny, męski głos. Przyznaję się, że z pewnym napięciem czy nawet tremą wchodziłem do gabinetu Naczelnika Państwa, który dla nas, konserwy wileńskiej, był nadal niezrozumiałą, a zgoła niebezpieczną postacią. Komendant uśmiechnął się na mój widok. - Rad jestem poznać pana - powiedział - o ile się nie mylę, był pan u mnie przed kilkoma tygodniami wśród delegacji naszych „żubrów" wileńskich. - Tak jest, panie Komendancie - odrzekłem, jakby mimowolnie przybierając wojskową postawę. - To z czym pan dzisiaj do mnie przychodzi? - Wyznaczono mnie na delegata do Gdańska i z polecenia premiera melduję się u pana Komendanta po instrukcje. - Poczułem, że przypatruje mi się bacznie i dopiero po chwili się odezwał: - Proszę pana, zapewne wie pan, że jestem pańskim krewnym. Moja babka Billewi-czówna rodzi się z Szemiothówny, rodzonej siostry pańskiej babki Ignacowej Witkiewiczowej z Poszawsza... Jak mam mówić do pana? Ze Stanisławem Witkiewiczem, bratem pana matki, którego tak szczerze miłowałem, ku-zynowaliśmy się, więc chyba wypada, aby pan do mnie mówił wuju - rzeki śmiejąc się Piłsudski - a ja do ciebie po imieniu, tak jak z Adą, twoją siostrą. A gdzie jest teraz Ada? - Ada jest obecnie w Łazach w Kieleckiem. - Ada... Ada... - rzekł po namyśle. - Taka miła kobieta. Czego ona włazi do różnych interesów. Doprawdy szkoda jej. Rozmienia się na drobne. Mówiłem jej o tym nieraz. : - I mnie to niepokoi, wuju - rzekłem. 5 - Brak mi tu jej świętej pamięci męża Władysława Żu- 29 kowskiego, był to człowiek, na którym mógłbym całkowicie polegać, a taki jak on ekonomista byłby teraz dla Polski nieoceniony... Ale mówmy o interesach. Przyszedłeś do mnie po instrukcje... Co ci mam powiedzieć? Nie dogodzisz nam - czeka cię kula w łeb. Nie dogodzisz Niemcom, dostaniesz od nich kulę. Staraj się, aby ciebie jedno i drugie ominęło. To są moje instrukcje. Jesteś zresztą zależny od Paderewskiego, zapewne byłeś u niego. Ja swój czas całkowicie poświęcam wojsku. Gdyby zaszła potrzeba, za-wezwę ciebie. To wszystko, co ci mam do powiedzenia. Tymczasem do widzenia, życzę ci, abyś wyszedł cało z tej imprezy, a przy spotkaniu powiedz Adzie, aby zaszła do mnie, chciałbym parę rzeczy jej powiedzieć... I jeszcze jedno: trzymaj się z dala od polityki, rób swoje i nie zwracaj na nikogo uwagi. No to żegnam - zakończył, podając mi rękę. „Kula w łeb" - myślałem, wchodząc do Hotelu Europejskiego. „Właściwie nikt nie określił mi bliżej moich kompetencji, nadmieniając tylko o ryzyku. Co będzie, to będzie". Chłopiec hotelowy podszedł do mnie z kartką w ręku. Był to telefonogram od Radziwiłła. Zapraszał mnie jeszcze dzisiaj na kolację do Klubu Myśliwskiego. Po raz pierwszy przestąpiłem próg owej tak specyficznej w swoim charakterze instytucji. Bywałem już nieraz gościem, a nawet członkiem różnych klubów, ale żaden z nich nie miał tej osobliwej atmosfery klubowej, jak Klub Myśliwski w Warszawie. Przyglądałem się z zainteresowaniem zgromadzonym w sali jadalnej osobom, z których niejedna łudząco przypominała postacie z „Żywota i myśli pana Zygmunta Podfilipskiego" Józefa Weyssenhoffa. Zwróciło to uwagę księcia Stanisława. - Czy szuka pan kogoś ze znajomych? - zapytał. - Nie - odrzekłem - mało znam Królestwo i Warszawę, więc wątpię czy znajdę tutaj znajomych. Po prostu zainte- 30 resowała mnie ogólna atmosfera klubu i osoby, które tutaj obserwuję. - Jak świeżymi oczyma widzi pan kraj i co pan myśli o osobach, które pan spotyka? - Na razie żadnych wniosków nie wyciągam, tylko analizuję - odparłem. - Obawiam się jednak, czy Polski nie opanuje atmosfera konspiracji kawiarnianej? Najbliższe otoczenie Komendanta według mnie składa się z ludzi, którzy nigdy w życiu nie zetknęli się z życiem praktycznym. Wydają się tak przesiąknięci konspiracją, że mogą konspi-rować sami przeciw sobie, skoro im zabraknie obcych. - Wy z Litwy - rzekł śmiejąc się książę - wciąż jesteście uprzedzeni do Komendanta. Zaręczam panu, że Komendant jest człowiekiem całkiem innej miary, niż się warn, a dawniej i mnie, wydawało. Miałem możność zajrzeć za kulisy. Nauczyłem się go nie tylko cenić i szanować, ale szczerze się do niego przywiązałem. Doprawdy Opatrzności chyba trzeba zawdzięczać, że przybył w samą porę i unieszkodliwił całą klikę z Daszyńskim na czele. Oczywiście nie powiem, aby wszyscy z otoczenia Komendanta byli sympatyczni. Jest to zbieranina, wśród której jest mało pereł, a dużo śmiecia. Do tych pereł w pierwszym rzędzie zaliczam Sławka. To jest nie tylko uczciwy człowiek, ale i gentleman i rycerz... - zamyślił się na chwilę. -Jeżeli pan będzie miał nadal sposobność widywania Komendanta, to niech pan trzyma się metody odważnego wypowiadania swoich przekonań, choćby były nawet sprzeczne z jego zapatrywaniami. On nie cierpi ludzi układnych i nieszczerych, mimo że paru takich galicyjskich lizusów musi w swoim otoczeniu tolerować. Myślę, że dlatego nie lubi Sikorskiego. - A kim jest ów Rydz-Śmigły? - spytałem. - Znam go mało. Cieszy się przyjaźnią Komendanta. Podobno dobry oficer. Na mnie robi jednak wrażenie człowieka dość tępego i chwiejnego. Zresztą znając jego pochodzenie, trudno oczekiwać od niego wielkich rzeczy. Krew robi swoje, a on podobno jest synem Czecha, żan- 31 darma austriackiego i Rusinki. Pochodzi bodaj z Brzeżan z Małopolski. Mogę natomiast panu powinszować, bo Komendant był zadowolony z widzenia się z panem i między innymi rzekł, wybaczy pan szczerość: „On się dobrze nadaje do Gdańska. Nie jest żadnym geniuszem, a tym mniej orłem, ale ja mam już dosyć geniuszów i orłów, a potrzebuję zwyczajnych pracowników. Zresztą ten kniaź z Litwy na pewno kariery nie zrobi, niech siedzi w Gdańsku i wyładowywuje amerykańską mąkę szybko i sprawnie. To dla niego najodpowiedniejsza czynność, a dla nas pożytek" - książę przerwał na chwilę, jakby szukając słów do tego, co ma mi za chwilę powiedzieć. - Komendant polecił mi jednak dopilnować, by pan przed wyjazdem do Gdańska zameldował się i w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, i w Sztabie Generalnym - powiedział wprost. Intuicja nabyta w angielskiej misji wojskowej w Petersburgu ostrzegła, bym tego lakonicznie wypowiedzianego zdania nie bagatelizował. Zaczynałem rozumieć co oznaczało „kula w łeb". - A więc Gdańsk - Grove całkowicie podzielał opinię polską w wyborze tego portu. - Otrzymałem telegram od Hoovera, że rząd niemiecki jest już zawiadomiony o naszy

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!