Mieczysław Jałowiecki Wolne Miasto Wybór i układ tekstu Michał Jałowiecki CZYTELNIK WARSZAWA 2005 Opracowanie graficzne Lijklema Design Karolina i Hans Lijklema Na okładce zdjęcie Autora ze zbiorów Michafa Jalowieckiego Redaktor Andrzej Gordziejewski Redaktor techniczny Hanna Ortowska Korekta Anna Piątkowska © Copyright by Michat Jałowiecki, 2002 © Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik", Warszawa 2002 ISBN 83-07-03008-0 Po wyjściu Niemców z miasta Rosjanie spalili Gdańsk doszczętnie. W tym mieście, ćwierć wieku wcześniej, dziadek mój kupił grunta, które przeszły do historii pod nazwą Westerplatte. Me myślałem wówczas, gdym w słoneczny dzień lipcowy podpisywał kontrakt kupna Westerplatte na moje imię, że stanie się ona w kilkanaście lat później tragiczną „redutą Ordona"- wspominał w „Tygodniu Polskim", Londyn, 29 lipca 1961 roku. ¦ Michał Jałowiecki W nowym kraju <' Niemcy pośpiesznie ewakuowali Wilno. W hotelu sala restauracyjna była prawie pusta. Do mojego stolika podszedł nieznajomy młody człowiek w szarym mundurze legionowym. Zapytał o moje nazwisko, po czym wręczył mi zalakowaną kopertę. - Jestem wysłany z Warszawy jako kurier do generała Weytki i przy tej okazji polecono mi wręczyć to pismo panu - wyjaśnił. - Proszę je niezwłocznie przeczytać i pokwitować odbiór. Rozciąłem kopertę. Było to urzędowe pismo ministra aprowizacji Królestwa Polskiego Antoniego Minkiewicza, który w imieniu Komendanta polecał mi niezwłocznie stawić się w Ministerstwie Aprowizacji w Warszawie, jako przydzielonemu do Amerykańskiej Misji Żywnościowej. Zgodnie z paragrafem szesnastym warunków zawieszenia broni misja miała przybyć w najbliższym czasie do Polski. Nazajutrz rano byłem już u generała Weytki, któremu zameldowałem rozkaz Komendanta. Otrzymałem przepustkę na przekroczenie niemieckich linii granicznych i zaświadczenie do polskiej placówki granicznej w Sokółce. Nie miałem czasu na rozmyślania. Sytuacja w Wilnie zapowiadała się niewesoło. Na ulicach pokazały się uzbrojone bandy młodzieży żydowskiej, które w oczekiwaniu na bolszewików próbowały zatrzymywać przechodniów. Wynająłem dwóch silnych mężczyzn do niesienia rzeczy, bo o dorożce marzyć nie mogłem, i wcześnie rano, kiedy było 7 jeszcze ciemno, udałem się na piechotę z mauzerem w ręku na wileński dworzec. Pociąg ewakuacyjny, składający się z kilkunastu wagonów towarowych, natłoczonych podróżnymi, stał na bocznych torach, daleko za stacją. Patrol niemiecki zasunął drzwi od wagonów, ale gwizd lokomotywy usłyszałem dopiero koło godziny 11 przed południem. Dał się słyszeć stukot buforów i pociąg powoli ruszył z miejsca. Umilkły rozmowy, ludzie pogrążyli się w swoich myślach lub modlitwie. Pociąg posuwał się żółwim tempem i dopiero nad ranem stanął na granicznej stacji Kuźnice. Dalej tor kolejowy był częściowo rozebrany. Wyładowałem bagaż i po krótkiej odprawie granicznej wynająłem sanie, którymi mogłem przejechać na polską stronę do stacji Sokółka. Dzień był szary, wietrzny, mroźny. Jechaliśmy długim korowodem sań. Tumany śniegu porywane wiatrem z pól i pagórków wiały w oczy. Mrok zapadał, zaczęła się zawierucha. Traciłem z oczu jadących przed nami. Było już zupełnie ciemno, gdy obsypani śniegiem dojechaliśmy do stacji Sokółka. Stacja była zapchana uchodźcami czekającymi na pociąg do Warszawy. Miał odejść dopiero następnego dnia rano. Pierwsze zetknięcie z funkcjonariuszami polskich służb granicznych pozostawiło na mnie jak najlepsze wrażenie. Byli to ludzie wykształceni, dobrze wychowani i nad wyraz uczynni. Koło mnie stał zastraszony były carski oficer huzarów, który jechał ze mną tymi samymi saniami i z wypiekami na twarzy czekał, czy zezwolą mu jako Rosjaninowi na przekroczenie granicy. Byłem mile zdziwiony, gdy bez trudu wręczono nam przepustki. Po okresie niepewności wszyscy swobodnie odetchnęli. Nastrój się zmienił, ogarnęła nas jakaś dziwna wesołość. Na stacji służba i zawiadowca byli uprzejmi i starali się pomóc podróżnym. Za poradą zawiadowcy zostawiłem bagaże na stacji i wraz z rosyjskim oficerem udałem się do miasteczka, gdzie w zajezdnym domu żydowskim znaleźliśmy jaki taki nocleg i pożywienie. Nazajutrz rano siedliśmy do pociągu. Służba kolejowa, ubrana po cywilnemu, odróżniała się od pasażerów czapeczkami z czerwonym obszyciem i srebrnym orzełkiem. Spojrzałem na orzełka i z ulgą ujrzałem na jego głowie koronę królewską. Wagony były stare, niemieckie, bez korytarza, z oddzielnymi przedziałami, do których przechodziło się na zewnątrz po długich drewnianych stopniach. Były to jednak czyste wagony pasażerskie, a nie brudne, towarowe, bydlęce jak w bolszewickiej Rosji. Na stacjach wszędzie było tłoczno. Widać było miejscowych Żydków w ich długich, czarnych chałatach, długich butach i małych, czarnych myckach na głowie. Wszędzie kipiało życie, słychać było głośne rozmowy, śmiechy. Po przejściu przez długie miesiące terroru bolszewickiego i milczenia pod okupacją Oberostu, wydawało mi się to wszystko czymś zgoła nierealnym. Był wieczór, gdy pociąg stanął na dawnym Dworcu Petersburskim na Pradze. Byłem odurzony panującym tu gwarem. Z przyzwyczajenia o mało nie zawołałem na „no-silszczyka". Spostrzegłem się dopiero, gdy usłyszałem innych wołających „tragarza". Przed dworcem pełno było dorożek. Poradziłem huzarowi, by jechał ze mną i ruszyliśmy dorożką do Hotelu Europejskiego, który znałem sprzed wojny. Miasto było oświetlone, wieczór cichy, pogodny. Ujrzałem z drugiego brzegu Wisły piękną panoramę Warszawy. Wjechaliśmy na most Kierbedzia. Mignął mi w oczach Zamek, kolumna Zygmunta. Wjechaliśmy w oświetlone Krakowskie Przedmieście. Na ulicach było gwarno. Okna kawiarni i sklepów jaśniały światłem, z różnych stron dobiegały wołania chłopaków sprzedających wieczornego „Kurierka". Wszystko to było dla mnie takie dziwne, obce, a zarazem bliskie. W myśl otrzymanego w Wilnie rozkazu miałem stawić się zaraz po przyjeździe u ministra Minkiewicza. Minister wyjechał jednak z Warszawy i miał powrócić dopiero po Nowym Roku. Pozostawało mi jedynie czekać na jego przyjazd. Pierwsze dni spędziłem więc na zorientowaniu się w sytuacji politycznej i stosunkach panujących w Warszawie. A stosunki te na pierwszy rzut oka wydawały mi się nie tylko niebezpieczne, ale wprost beznadziejne. Piłsudski po uwolnieniu z Magdeburga wrócił wraz z Sosnkowskim do Warszawy, gdzie powitał go na dworcu regent, książę Zdzisław Lubomirski, oświadczając w imieniu Rady Regencyjnej: „W Twoje ręce, Panie Naczelny Dowódco, składamy władzę i odpowiedzialność dla przekazania Sejmowi Ustawodawczemu". Tymczasem w Lublinie utworzył się rząd Polskiej Republiki Ludowej pod przewodnictwem Daszyńskiego. Ministrem wojny w tym rządzie został Edward Rydz-Śmigły, który uprzednio bez powodzenia zgłaszał się do Wehr-machtu, a potem złożył przysięgę na wierność Radzie Regencyjnej. Piłsudski szczęśliwie nie uznał rządu lubelskiego i sam powołał ministrów, oddając jednak premierostwo w ręce socjalisty Daszyńskiego. Ta nominacja wywołała oburzenie. Zmusiło to Komendanta, tak bowiem nazywano Pił-sudskiego, do zmiany gabinetu. Na premiera został powołany Moraczewski, a wśród ministrów znalazł się Stanisław Thugutt. Ten sam Thugutt, który w obrzydliwy sposób na zebraniu publicznym w Wilnie obrzucił błotem naszą przeszłość, ideę jagiellońską wyśmiał, a zebranym ziemianom życzył prędkiej a szczęśliwej śmierci: „Im prędzej was nie będzie, tym lepiej dla Republiki Ludowej". Thugutt był jednym z inicjatorów zmienienia godła narodowego. Szczęśliwie ten podły projekt upadł, a Piłsudski rozkazał żołnierzom przysięgać na wierność Rzeczypospolitej, a nie na Republikę Ludową. Jedynym uczciwym i rozumnym człowiekiem wśród tej zgrai wydawał mi się minister aprowizacji Antoni Minkie- 10 wicz. Jeszcze za czasów Rady Regencyjnej miał powierzoną tę nad wyraz trudną funkcję zaopatrzenia w żywność kraju, w którym zaczynały się na tle głodowym poważne zaburzenia, szczególnie w Zagłębiu Dąbrowskim. W Hotelu Europejskim zastałem sporo ziemian z kresów i dowiedziałem się od nich, że za parę dni delegacja ziemian litewskich ma być przyjęta przez Komendanta. Zaproszono mnie do tej delegacji, co oczywiście skwapliwie przyjąłem. Na oznaczoną godzinę stawiłem się w gmachu Rady Ministrów, dawnym pałacu Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu. W poczekalni było około 30 osób, w większości znajomych lub krewnych. Umówiliśmy się, że w naszym imieniu przemówi Roman Skirmunt. Po chwili oczekiwania wprowadzono nas do sali. Stanęliśmy półkolem. Zapanowało milczenie. Drzwi się otworzyły i na salę wszedł Komendant Piłsudski w towarzystwie swojego adiutanta. Po raz pierwszy w życiu ujrzałem mojego krewnego, od którego zapewne w latach „bezdańskich" odżegnywałbym się niczym od diabła. „Czasy się zmieniają" - pomyślałem. Komendant był ubrany w szary mundur legionowy bez żadnych odznak. Ogarnął nas bystrym spojrzeniem; twarz miał surową, spod nawisłych brwi patrzyły na nas groźnie jego szare, przenikliwe oczy. Skinął nam głową, nie podając ręki, i czekał. Z koła wystąpił Roman Skirmunt. W krótkich słowach przedstawił tragiczny los Wilna i Litwy zajętej przez bolszewików. Komendant niecierpliwie machnął ręką. - Złą chwilę wybraliście, panowie, na rozmowę ze mną - powiedział. - Upewniam panów, że los Wilna i naszych ziem nie mniej mnie obchodzi niż was, a Wilno z Ostrą Bramą jest dla mnie czymś świętym. Ale panowie widocznie nie zdajecie sobie sprawy z obecnej sytuacji. Ja nie mam wojska, nie mam broni, swoje szczupłe siły muszę przerzucać z jednego miejsca w drugie. Na południu pła- 11 wi się we krwi Lwów. Broni go bohatersko cywilna ludność, dzieci i garstka wojska. Musiałem rzucić tam wszystko, co miałem pod ręką. Co mam warn powiedzieć? Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby oswobodzić nasz kraj, ale w chwili obecnej nic obiecywać nie mogę. Żegnam panów. Nazajutrz po Nowym Roku zatelefonował do mnie sekretarz ministra Minkiewicza, polecając mi stawić się następnego dnia na spotkanie z ministrem o godzinie 11 rano. Poczekalnię zastałem zatłoczoną interesantami. Zwróciłem się do sekretarza, młodego człowieka, który wprowadził mnie do gabinetu ministra. Gabinet był skromny, kilka najpotrzebniejszych mebli, żadnych dywanów, foteli, widać było, że to jedynie miejsce do pracy. Minister wstał z krzesła i serdecznie uścisnął mi dłoń. Był to wysoki, barczysty mężczyzna o dobrotliwym spojrzeniu, a jednocześnie energicznym wyrazie twarzy. Bez dłuższych wstępów przystąpił do sprawy. - Za kilka dni przyjeżdża z polecenia Hoovera amerykańska misja aprowizacyjna. Pan zna dobrze angielski, dlatego proszę, aby towarzyszył im pan w objeździe Polski i razem z nimi zapoznał się z warunkami aprowizacyj-nymi kraju. Znam pańską przeszłość jako dyrektora oddziału Towarzystwa Braci Nobel i wiem o pańskim doświadczeniu w organizowaniu dla Rosji tranzytu materiałów wojennych przez Szwecję. Zdaje się, że towarzystwo nosiło nazwę „Nord Russe"? Dowiedziałem się również o panu dużo od pana siostry Ady Żukowskiej. Pan zapewne wie, że jestem bratem ciotecznym jej zmarłego męża... Postanowiłem więc pana wykorzystać i porozumiałem się z Komendantem, który całkowicie zaaprobował mój projekt. - Panie ministrze - rzekłem - dziękuję za zaufanie, ale obawiam się, czy nadaję się do współpracy z rządem, na którego czele stoi socjalista Moraczewski. 12 Minkiewicz uśmiechnął się. - Mówmy szczerze - powiedział - i ja nie należę do wielbicieli Moraczewskiego, ale tu chodzi nie o rozgrywki partyjne, tu chodzi o kraj. Ja do polityki się nie wtrącam, ale postąpiłbym nielojalnie względem narodu, gdybym w takiej chwili umył ręce - jego głos stał się twardy. - Kraj pod względem aprowizacyjnym jest na skraju przepaści. Musiałem wprowadzić przymusowe kontyngenty dostaw zboża przez rolników, inaczej miasta byłyby wygłodzone. Ziemiaństwo niechętnie, ale względnie lojalnie dostarcza dotąd wyznaczone kontyngenty, choć i tu było wiele wypadków, na które musiałem reagować z całą surowością. Gorzej jest z chłopem, który uchyla się wszystkimi sposobami i chowa swoje zapasy, by puścić je potem na czarny rynek za drogie pieniądze. Ratunek jest więc konieczny -ciągnął dalej - i to ratunek szybki. Dzięki Paderewskiemu mamy od Amerykanów obietnice jak najdalej idącej pomocy w dostawach dla Polski zboża, mąki, konserw, nawozów sztucznych, odzieży, materiałów sanitarnych - wyliczał jakby rozmarzony. - Ale zanim te transporty nadejdą, trzeba przygotować ich wyładunek i dystrybucję. Niech pan mi dopomoże - zwrócił się jakby nie z poleceniem, a z prośbą - w zapoznaniu Amerykanów z potrzebami kraju. Pojedzie pan z nimi do Zagłębia Dąbrowskiego, do Krakowa, do Lwowa. - Przerwał na chwilę, patrząc mi w oczy. - Sprawa odbioru ładunków nie jest jeszcze zdecydowana. Moim zamiarem jest powierzenie panu tej trudnej funkcji przyjęcia towarów i wysyłania ich w głąb kraju. Miejscem odbioru ma być Szczecin albo Gdańsk. Ja osobiście wołałbym Gdańsk. Nazajutrz wczesnym rankiem usłyszałem głośne dobijanie się do moich drzwi. Wyskoczyłem z łóżka. W drzwiach stał Szymon Meysztowicz, były „prawowied", mój kolega z Arkonii. - Mój drogi - zawołał od progu - ubieraj się co prędzej. 13 Sprawa jest bardzo pilna, nie ma chwili do stracenia. Czy masz rewolwer? - Wytłumacz, o co chodzi? - spytałem rozespany. - Tak dalej być nie może - mówił chaotycznie. - Piłsud-ski oddaje nas na pastwę demagogów i prowadzi kraj do bolszewizmu. Musimy z tym skończyć. Dziś będzie zamach na Piłsudskiego. Na czele spisku stoi książę Eustachy Sapieha. Wszystko jest obmyślone. Obalimy rząd Moraczewskiego i Thugutta. Niech siedzą w więzieniu. - Człowieku - otrzeźwiałem - opamiętaj się. Jak można w takiej chwili robić przewrót i usuwać jedynego człowieka, który ma władzę, by zaprowadzić porządek w kraju. Oświadczam ci, że nie wezmę udziału w tej akcji. Za parę dni przyjeżdża amerykańska misja pomocy, bo kraj jest do ostatka wycieńczony wojną. Głód w skupiskach robotniczych jest straszny i to właśnie może doprowadzić do anarchii. Czy to jest czas na rozpętanie wojny domowej? - Widzę, żeś bardzo zmienił swoje przekonania. Nauka w Rosji nie poskutkowała - rzekł ze złością Meysztowicz. - Nie - odrzekłem -jestem takim, jakim byłem i jestem Arkonem, a to zobowiązuje, by trzymać się z daleka od wszystkiego, co pachnie anarchią. I oświadczam ci, że w takiej awanturze nie wezmę udziału. Dziwię się tylko, że ty, prawnik z wykształcenia, załatwiasz sprawy przy pomocy rewolweru. - Rób, jak chcesz. Liczyłem na ciebie, ale się pomyliłem - krzyknął porywczo Meysztowicz i wybiegł trzaskając drzwiami. Zamach się nie udał. Główni jego sprawcy: książę Eustachy Sapieha, Jerzy Zdziechowski, płk Marian Januszaj-tis i Tadeusz Dybowski zostali aresztowani. Pamiętając terror bolszewicki i twarde rządy niemieckiego Oberostu, byłem zdumiony łagodnością postępowania w stosunku do winowajców. Dość szybko zostali oni zwolnieni z więzienia za poręczeniem słowem honoru, że do czasu rozprawy pozostaną w swoich mieszkaniach. Słowa dotrzy- 14 mali tylko książę Sapieha i Jerzy Zdziechowski. Inni zbiegli do Zakopanego, które podlegało jurysdykcji Krakowskiej Komisji Likwidacyjnej. Znając księcia Eustachego i Jerzego Zdziechowskiego z jak najlepszej strony, nie mogłem zrozumieć, jakim cudem znaleźli się oni w towarzystwie płk. Januszajtisa, dla mnie ze wszech miar niesympatycznego człowieka. Meysztowicza nie było wśród aresztowanych i udział jego w zamachu musiał być drugorzędny. Nie poruszaliśmy nigdy z „Meysztą" tego tematu, chociaż i ja sam wielu posunięć Komendanta nie mogłem zrozumieć. Tego samego ranka miałem miłą niespodziankę. Chłopiec hotelowy zawiadomił mnie, że w holu czeka na mnie moja siostra Ada Żukowska. Ostatni raz widzieliśmy się w Petersburgu. Zbiegłem więc pośpiesznie na dół. Spotkanie z Adą było dla mnie prawdziwą radością. Mieliśmy sobie tyle do powiedzenia. Dowiedziałem się od niej szczegółów o śmierci ojca. W Petersburgu robiło się już dla niej „gorąco", więc po pogrzebie Ada nie mogła już dłużej zwlekać z odjazdem. Ada po śmierci swojego męża bardzo się zmieniła. Zetknięcie się z prawdziwym życiem i borykanie się w Rosji musiało na to wpłynąć. Okazała się bardzo dzielna, wywożąc z Petersburga swoje córki i moje dzieci wraz z ich guwernantką miss Smith, która w czasie przejazdu przez tereny okupowane przez Niemców musiała udawać głuchoniemą. Dzieci moje Ada umieściła na wsi u młodszej siostry, co było dla mnie wielką ulgą, tym bardziej, że nie miałem żadnej wiadomości o Julii, mojej biednej żonie... Słuchając opowiadań Ady byłem pod wrażeniem jej dzielności, pracowitości i sprytu. Jeszcze w czasie rewolucji nabrała smaku do robienia interesów i ta pasja nadal I jej nie opuszczała. Nie mogłem co prawda zrozumieć jej i narzekań. Władysław pozostawił jej przecież piękny majątek w Kieleckiem, jak i udziały w kopalniach sosnowiec-? kich, a jak się zorientowałem, to Emanuel Nobel nadal się I nią interesował i opiekował. 15 Ze swojej strony opowiedziałem jej moje świeże wrażenia z Polski i wyraziłem obawy o jej los po wizycie Meysz-towicza. Uspokoiła mnie jednak, twierdząc, że wszystko idzie ku lepszemu. Ada nie tylko znała Piłsudskiego, ale widywała go często, gdyż Komendant okazał się człowiekiem rodzinnym i lubił Adę. - To całkiem inny człowiek, niż myśmy go sobie na Litwie wyobrażali - oznajmiła ze śmiechem. W parę dni po święcie Trzech Króli zawezwano mnie do Ministerstwa Aprowizacji na spotkanie z ministrem. - Jutro przyjeżdża amerykańska misja - powiedział uroczyście Minkiewicz. - Przygotowaliśmy dla niej pomieszczenia w pałacu Błękitnym na Senatorskiej. Misja składa się z trzech osób: pułkownik Grove, szef misji, porucznik MacCormick, wie pan - uśmiechnął się - z tych MacCormicków od żniwiarek, oraz pan Zamięcki, który wojnę spędził w Stanach. Chciałbym, by pan był obecny razem ze mną przy ich powitaniu jutro rano na Dworcu Wiedeńskim. Życzeniem Amerykanów - dodał - jest niezwłoczny objazd kraju. Prosiłbym, by pan im towarzyszył. Bierzemy pod uwagę: Kraków, Lwów i Zagłębie Dąbrowskie. Na dworcu było już sporo osób: między innymi paru wojskowych i kilku wyższych urzędników Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Płk Grove, suchy, ruchliwy Amerykanin w średnim wieku robił nieco kostyczne wrażenie, natomiast młody porucznik MacCormick, wysoki, przystojny mężczyzna w świetnie skrojonym mundurze, wydawał się bardzo bezpośredni w obejściu; był synem milionera. Po oficjalnym przywitaniu i ceremoniach przedstawienia odwiozłem Amerykanów samochodem Minkiewicza do pałacu Błękitnego, a potem w imieniu ministra zaprosiłem ich na obiad do Hotelu Europejskiego. 16 W czasie obiadu siedziałem w roli tłumacza pomiędzy płk. Grove'em a Minkiewiczem. Amerykanie z miejsca przeszli do zadań misji. Grove oświadczył, że chciałby niezwłocznie wyjechać w teren dla zaznajomienia się z sytuacją. Pierwsze statki z mąką, tłuszczami i konserwami mięsnymi miały przybyć do jednego z portów bałtyckich w połowie lutego. - Well - rzekł Grove wstając od stołu - to kiedy wyjeżdżamy? - Jeżeli panowie życzą, to jutro wieczorem - wyjaśnił sekretarz Minkiewicza. - Jeżeli wieczorem, to dlaczego nie dzisiaj? - spytał ostro Grove, widać nie przyzwyczajony do marnowania czasu. - Dostać się do Lwowa nie jest tak łatwo - tłumaczyłem słowa Minkiewicza - tam jeszcze trwają walki. Przejazd musi być odpowiednio przygotowany i uzgodniony z władzami wojskowymi. Poranek był słoneczny i mroźny, gdy wysiadaliśmy z pociągu na dworcu w Krakowie. Władze kolejowe były już uprzedzone o naszym przyjeździe. Zawiadowca stacji podszedł do nas i zakomunikował, że pociąg ze specjalnie doczepionym wagonem dla misji amerykańskiej odjedzie wieczorem do Przemyśla. Ponieważ nadal nie ma regularnej komunikacji ze Lwowem, to dopiero w Przemyślu dowiemy się, jaką drogą dostaniemy się do Lwowa. Na dworcu nie było nikogo na nasze powitanie, mimo że minister Minkiewicz zawiadomił Krakowski Komitet Likwidacyjny o naszym przyjeździe. Wobec tego wynająłem dorożkę i poleciłem, aby nas odwieziono do Grand Hotelu, w którym mieliśmy zarezerwowane pokoje. W holu spotkaliśmy dość zażywnego, gładko ogolonego i ubranego jak z igły pana, który z pewną dozą nonszalancji przedstawił się Amerykanom. Nieopodal w fotelach 2 - Wolne Miasto 17 f siedziało w niedbałych pozach paru młodych ludzi, którzy na nasz widok zaczęli ostentacyjnie rozmawiać między sobą po angielsku. - Nazywam się Horodyski. Poproszono mnie, abym towarzyszył panom w czasie delegacji w Krakowie, w razie potrzeby tłumaczył i oprowadzał po mieście. - Well - krótko odparł Grove. - Dziękujemy, ale sami damy sobie radę. Do widzenia. Młodzi ludzie w fotelach zaczęli ponownie rozmawiać głośno po angielsku. - Może ty byś poszedł przedstawić się? - powiedział jeden z nich. - Dlaczego ja? Niech oni się pierwsi przedstawią. Pan Horodyski nadal nie odchodził, więc Grove zwrócił się do mnie: - Powiedz pan mu, że my tłumacza nie potrzebujemy. Pan jest członkiem naszej misji i może tłumaczyć. Natomiast chcielibyśmy spotkać kogoś z zarządu miasta, aby dowiedzieć się o stanie aprowizacji. Horodyski poczerwieniał. - To nie należy do mnie, ja występuję w roli gospodarza. To niech pan się porozumie z kim potrzeba - zwrócił się do mnie. - Książka telefoniczna jest u portiera. Natomiast w imieniu księcia Kazimierza Lubomirskiego - odwrócił głowę w kierunku Grove'a - proszę panów dzisiaj na godzinę piątą do apartamentów księcia na filiżankę herbaty. - Okay - odparł krótko Grove. - Jeżeli zdążymy, to na chwilę przyjdziemy na party, a teraz proszę nas pozostawić w spokoju. Po śniadaniu pojechaliśmy do zarządu miasta. Przyjął nas jakiś nadradca, który zresztą bardzo rzeczowo i uprzejmie wyjaśnił nam sytuację aprowizacyjną i podał niezbędne dane. Przepraszał, że prezydent Krakowa jest nieobecny, i po załatwieniu spraw zawiózł nas na Wawel. Amerykanie przyglądali się wszystkiemu pilnie i kiedy opuszczaliśmy zamek, Grove zwrócił się do mnie z pyta- 18 niem: - A gdzie mumie królów polskich? - Wytłumaczyłem, że w Polsce nie było zwyczaju balsamowania zwłok monarchów jak w Egipcie. - Wielka szkoda - odparł, a po chwili dodał: - Wie pan, ja lubię te wasze stare europejskie zwyczaje, wie pan, te różne szkielety, dawne zbroje, duchy, to wszystko bardzo ciekawe i przejmujące. W hotelu czekał już pan Horodyski, by upewnić się, czy będziemy u księstwa Lubomirskich. Lubomirscy zrobili i na mnie, i na Amerykanach dobre wrażenie. Książę był przez czas jakiś posłem austriackim w Waszyngtonie. Znał dobrze Amerykanów i umiał z nimi rozmawiać. Książę wyjaśnił wiele spraw, a szczególnie zwrócił uwagę na opłakane położenie Lwowa i Zagłębia Dąbrowskiego. O ile Lubomirscy byli naturalni i gościnni, o tyle reszta zgromadzonej „socjety krakowskiej", wśród której byli także młodzi ludzie z hotelu, była trudna do przełknięcia przez swoją galicyjską sztuczność. Zauważyłem jednak, że towarzystwo małopolskie miało więcej kontaktów z Anglią niż my, z Litwy i Białorusi. Prawie wszyscy władali dość biegle angielskim i byli obeznani z angielską kulturą. ': Obudzono nas nad ranem. Staliśmy na stacji w Jarosławiu. Do wagonu wszedł młody oficer i zakomunikował, że ze względu na sytuację militarną musimy przesiąść się do pociągu pancernego. Pociągiem tym dojechaliśmy do Lwowa na godzinę 9 rano. Na dworcu spotkało nas kilku oficerów. Samochodem wojskowym przewieziono nas do pałacu Potockich. Po drodze dochodził do naszych uszu głuchy grzmot wystrzałów armatnich. Lwów nosił na sobie ślady niedawnych walk z Ukraińcami. Ściany wielu domów były podziurawione kulami. Nie mieliśmy wiele czasu, gdyż płk Grove przeznaczył na Lwów tylko jeden dzień. 19 Po krótkim śniadaniu, złożonym z czarnej kawy żołędziowej i paru kromek suchego chleba z miodem, udaliśmy się do prezydentury miasta, w towarzystwie przydzielonego nam płk. Hempla. Sytuacja aprowizacyjna i nędza po oswobodzeniu Lwowa od Ukraińców były zaiste tragiczne. Brakowało wszystkiego. Zebrawszy wszelkie materiały dotyczące dostaw mąki, odzieży i materiałów sanitarnych, wyszliśmy na miasto, by zapoznać się ze stanem ludności i rzucić okiem na szkody spowodowane przez Ukraińców. Tymczasem do pałacu Potockich nadeszła delegacja żydowska, która koniecznie chciała się rozmówić z płk. Grove'em. Szczęśliwie nie dopuszczono do nas tej delegacji, w której było kilku amerykańskich Żydów, rozmawiających swobodnie po angielsku. Jak się dowiedziałem od Hempla, przyszli oni ze skargami na Polaków za złe ich traktowanie. Zapewne Amerykanie nie znający stosunków daliby wiarę tym skargom pochodzącym od amerykańskich Żydów. Nie mogąc dostać się do Amerykanów, Żydzi ciągnęli za nami przez cały czas naszej przechadzki po mieście, niczym ogon za kometą. Płk Hempel parę razy pociągnął mnie za rękaw mówiąc: - Musimy trzymać tę procesję z daleka. Żydzi dali się już nam we znaki w czasie walk z Ukraińcami. Nic im wierzyć nie można. Na jednym z placów zobaczyliśmy kilkanaścioro dzieci i wyrostków w wieku szkolnym. Kilkoro z nich miało głowy przewiązane opatrunkami. Byli wychudzeni, bladzi i na ich twarzach widać było wycieńczenie, a może zmęczenie niedawnymi walkami. Stanęliśmy obok nich... Grove zwrócił się do mnie, bym powiedział tej młodzieży kilka przychylnych słów od niego, wyraził podziw dla ich męstwa i obiecał szybką amerykańską pomoc. W tej właśnie chwili ze zbliżającej się ku nam grupy żydowskiej wybiegł jakiś chłopak. Miał na sobie ciepłe ubranko, wyglądał na dokarmionego, buzię miał różową. Przebiegł przez pla- cyk, stanął przed nami, przemówił płynną angielszczyzną z amerykańskim akcentem i zaczął głośno płakać. Płk Grove schylił się nad nim, pogłaskał po głowie i troskliwie spytał: - No, mały, czemu płaczesz. Ktoś was tu krzywdzi? Na to chłopak pociągnął pułkownika za płaszcz w kierunku Żydów. - Poles - wrzasnął, gdy tymczasem delegacja żydowska zbliżyła się do nas i nagadała sporo kłamstw. Pułkownik spojrzał na mnie z niekłamanym wyrzutem: - Źle, że krzywdzicie Żydów, przecież i oni potrzebują pomocy. Nie jestem antysemitą, ale ogarnęła mnie wściekłość. - Panie pułkowniku - rzekłem - niech pan temu wszystkiemu nie wierzy. Proszę spojrzeć na tego chłopaka. Wygląda syto, jest dokarmiony, dobrze ubrany. A teraz niech pan spojrzy na tych małych bohaterów, na te polskie dzieci, które broniły Lwowa z karabinami większymi od nich, a często i z gołymi rękami. Poparł mnie MacCormick: - Rzeczywiście, pułkowniku - rzekł - różnica tak widoczna, że trzeba na to zwrócić uwagę. Incydent zakończył się szczęśliwie, mimo to Grove nieraz wytykał mi nietolerancję względem Żydów, wspominając „pokrzywdzone" Żydziątko we Lwowie. Na próżno tłumaczyłem mu, że wszystko to była komedia ułożona przez delegację żydowską. Na ogół w tym pierwszym okresie odrodzenia Polski Żydzi umieli dobrze wyzyskać swoje wpływy w Ameryce, a Żydostwo amerykańskie, jak się przekonałem, było dużo bardziej przychylne względem Niemców niż nas. Późnym wieczorem udaliśmy się na dworzec. Nasz pociąg pancerny stał daleko na zapasowym torze. Grzmot dział nie ustawał. 21 Na dworcu w Sosnowcu czekały nas już tłumy ludzi. Witano Amerykanów okrzykami. Miasto było udekorowane polskimi i amerykańskimi flagami. Z trudem przedostaliśmy się, prowadzeni przez przedstawicieli miasta, do ogromnej sali nabitej po brzegi publicznością. Znalazłem się w trudnym położeniu. Musiałem tłumaczyć przemówienia, notować dane, asystować przy przyjmowaniu delegacji: to fabrykantów, to robotników, delegacji kopalń, fabryk, a nawet kupców. Stan aprowizacyjny Zagłębia był rzeczywiście rozpaczliwy. Tragiczna była chwila, gdy przyprowadzono nam grupę kilkanaściorga dzieci oślepłych z powodu braku odpowiedniego pożywienia. Przez cały dzień nie mieliśmy chwili czasu. Zapomnieliśmy o zmęczeniu i o głodzie. Zaznajomiono nas z doraźną pomocą, organizowaną przez miejscowych fabrykantów dla robotniczej ludności. Zwiedziliśmy szpitale w opłakanym stanie, przytułki dla dzieci i punkty żywnościowe „Kropla Mleka" organizowane przez moją przyjaciółkę z lat dawnych, panią Marię Ciechanowską. - Gdym ujrzała pana wśród Amerykanów, nie wierzyłam własnym oczom - po czym dodała: - Jak dzisiaj czuję zapach rozgrzanych w słońcu sosen, kiedy obwoził mnie pan po waszych pięknych Syłgudyszkach, słyszę plusk jezior i widzę wasz gościnny i kochany dom. Czy mogliśmy wówczas przypuszczać, w jakich dziwnych okolicznościach się spotkamy? Mam nadzieję, że pozostaniecie u nas w Grodźcu na noc. - To nie zależy ode mnie - rzekłem, zwracając się z jej zaproszeniem do płk. Grove'a. - Nie - odparł stanowczo Grove. - Jeżeli jest jakiś nocny pociąg, to musimy wracać do Warszawy. Po powrocie do Warszawy zameldowałem się niezwłocznie u ministra Minkiewicza. - Wyznaczam pana jako generalnego delegata Mini- 22 sterstwa Aprowizacji - powiedział minister po wysłuchaniu mojego sprawozdania z podróży. - Już dzisiaj otrzyma pan nominację, na razie tymczasową. W tych dniach przyjeżdża do Warszawy pan Ignacy Paderewski, który obejmie premierostwo nowego rządu. Mam zapewnienie z góry, że pozostanę na tym samym stanowisku w gabinecie przez niego powołanym. Jednakże ze względów formalnych musimy poczekać z pana ostateczną nominacją na zatwierdzenie jej przez premiera. - Tymczasem - ciągnął po chwili - musi pan sobie dobrać odpowiednich pracowników. Niemcy zgadzają się przepuścić na swój teren tylko trzech Polaków, i to jedynie w charakterze członków misji amerykańskiej. Będę szczery, pańska misja jest karkołomna, więc i pańscy współpracownicy muszą być właściwi. Trudno mi dzisiaj mówić o detalach, ale na tej placówce może pan sobie łatwo kark skręcić. Warta jest jednak ryzyka, bo jeżeli uda się panu załatwić wszystko pomyślnie, to dobrze się pan Polsce zasłuży. Wierzę, że pan da sobie radę - zakończył, ściskając mi serdecznie rękę na pożegnanie. Opatrzność czuwała nade mną. Gdy wróciłem do Hotelu Europejskiego na obiad, pierwszą osobą, z którą zetknąłem się w holu, był Witold Wańkowicz ze Szczypian. Od razu błysnęła mi myśl, aby to jemu zaproponować pracę w misji, bo dla mnie Witold był jednym z najlepszych przedstawicieli młodego ziemiaństwa. Ojciec jego, Paweł, jeden z zamożniejszych ziemian w Mińszczyźnie, owdowiał wcześnie. Żona jego, Potocka z domu, kobieta rzadkiej piękności, zmarła w kilka lat po ślubie, pozostawiając jedynego syna Witolda. Pan Paweł nie ożenił się powtórnie, poświęcając się wychowaniu jedynaka, a było to wychowanie twarde. Pan Paweł od dzieciństwa wciągnął go do dyscypliny, do odpowiedzialności, zahartował fizycznie i moralnie. Po naukach w Polsce wysłał syna do Anglii, gdzie Witold ukończył wydział rolny na uniwersytecie w Cambridge. Wyróżnił się tam również jako sportsmen i mimo że cudzoziemiec, to został wybrany na kapitana 23 załogi, która pod jego komendą wygrała doroczny wyścig wioślarski między uniwersytetami Oxford i Cambridge, a to w Anglii się bardzo liczy. W czasie wojny był odznaczony Krzyżem św. Jerzego, a następnie wstąpił jako ochotnik do Pierwszego Pułku Ułanów Polskich i walczył pod dowództwem pułkownika Mościckiego. Z Witoldem łączyło mnie jeszcze to, że w czasie przyjęcia karnawałowego u nas zaręczył się z moją kuzynką Jolantą Romerówną. Lubiłem i ceniłem Witolda, toteż zaraz zaproponowałem mu wspólny obiad. Po wypiciu kilku dobrych kieliszków opowiedziałem Witoldowi o mojej misji i z miejsca zaproponowałem mu pracę w charakterze mojego pomocnika. Po paru pytaniach, nie namyślając się długo, powiedział „dobrze", podając mi rękę na zgodę. Zamówiłem jeszcze parę kieliszków, tym bardziej, że pan Franciszek polecił nam przedtem wspaniałą golonkę. Szczęście sprzyjało mi nadal. Mając już nieco w czubie, znalazłem się na wiecu w wielkiej sali zapełnionej ludźmi. Przemawiał Poniatowski. Mowa jego wywołała falę oburzenia wśród słuchaczy. Większość z nich stanowili ludzie, którzy tak jak ja zdołali wydostać się od bolszewików. Trzeźwiałem w miarę słuchania mówcy i ogarniającej mnie wściekłości, gdy raptem ktoś pociągnął mnie za rękaw. Spojrzałem zdziwiony, nie mogąc od razu poznać, kto to taki. Dopiero po chwili odkryłem, że jest to generał inżynier floty Michał Borowski. Znałem go z czasów petersburskich, gdyja byłem jeszcze w szkołach, Michał Borowski kończył już wojenną szkołę inżynierów morskich w Kronsztadzie. Wiedziałem, że brał udział w wojnie rosyj-sko-japońskiej i że delegowany potem w sprawach morskich do Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, miał możność stosunkowo dobrze poznać te kraje. Nie czekając zakończenia wiecu, a zrażony do żywego wystąpieniem Poniatowskiego, namówiłem generała, abyśmy wyszli z sali, i zaprosiłem go na kolację do Hotelu Europejskiego. Trudno było poznać w tym ubranym w jakąś wyszarza- 24 łą kurtkę i w długie buty dawnego eleganckiego oficera marynarki. Toteż gdy zjawiłem się w Europejskim w jego towarzystwie, ten i ów z publiczności obejrzał się za nami. Siedliśmy przy rogowym stoliku z dala od ludzi, aby swobodnie pomówić. W czasie wojny generał był wysłany w sprawach technicznych do Anglii, ale statek, którym płynął, został zaatakowany przez niemiecką łódź podwodną i Borowski trafił do niewoli. Dwa lata spędził w obozie jeńców na Pomorzu. Wypuszczony z niewoli po traktacie brzeskim, został wraz z innymi deportowany do Petersburga. Tam bolszewicy dowiedzieli się o jego osobie i przymusowo wcielili go do „czerwonej flotylli", mianując go głównym mechanikiem Floty Bałtyckiej. Generał Borowski potrafił jednak zmylić czujność bolszewicką, przedostał się do Wilna i tam trafił na rozpaczliwą walkę z bolszewikami. Wziął w niej udział, by wreszcie dostać się do Warszawy wraz z ustępującymi oddziałami polskimi. Z kolei i ja opowiedziałem generałowi moje przygody lat ostatnich oraz o czekającej mnie misji, po czym zaproponowałem mu z miejsca objęcie, w ramach mojego zespołu, nadzoru nad wyładunkami w porcie. Generał wydał mi się idealną osobą do obsadzenia tego stanowiska: tak ze względu na swoje morskie wykształcenie i praktykę portową, jak i znajomość języków: angielskiego i niemieckiego, nie mówiąc już o jego osobistych zaletach. Moją propozycję przyjął skwapliwie. Opowiedziałem mu więc, że pozostaje mi jeszcze znalezienie sekretarza, człowieka, który posiadałby wszystkie kwalifikacje, by prowadzić biuro, i któremu mógłbym zaufać. - Miałbym doskonałego kandydata, ale niestety nie mogę go rekomendować - powiedział po chwili - bo jest on bratem mojej żony. Jest to Jaś Raue, absolwent Akademii Handlowej w Antwerpii. Włada on swobodnie językiem angielskim i niemieckim oraz ma za sobą poważną praktykę portową. Nie namawiam pana, niech pan sam zadecyduje - dokończył. Znałem całą zacną rodzinę Raue z czasów wileńskich. 25 Uchwyciłem się tej informacji jak deski zbawienia. Lepszego kandydata mogłem nie znaleźć. - Panie generale - wykrzyknąłem - jestem zdecydowany. Proszę mi dać numer telefonu lub jego adres, powinien przybyć do nas niezwłocznie. Raue nie miał telefonu, wobec tego skreśliliśmy z Bo-rowskim kilka słów do niego, prosząc by niezwłocznie przyjechał do „Europy", gdzie go oczekujemy. Z kartką tą wysłałem chłopaka hotelowego pod wskazany adres. Nie przeszło pół godziny, gdy w drzwiach restauracyjnych ukazał się Raue. Nie znałem go przedtem, bo za moich czasów wileńskich był jeszcze sztubakiem, a potem przebywał za granicą. Bez dłuższych wstępów przedłożyłem mu całą sprawę i zaproponowałem pracę. Raue z entuzjazmem przyjął tę propozycję. Dzięki Opatrzności Boskiej zyskałem więc od razu trzech współpracowników, którym mogłem zawierzyć najbardziej poważne sprawy. W dniu 17 stycznia 1919 roku nastąpił tryumfalny wjazd Paderewskiego do Warszawy. Stałem wśród tłumu w towarzystwie rosyjskiego oficera, z którym dzieliłem sanie przy wjeździe do Polski. Entuzjazm naokoło był ogromny i mnie się on udzielił. Po raz pierwszy zobaczyłem oddział polskiej kawalerii eskortujący samochód Paderewskiego. Ubrani byli w szare, legionowe kurtki, a na głowach mieli ułańskie czaka tego samego koloru. Nie było to jeszcze wojsko regularne. Jechali w nierównym szyku, na koniach różnej maści i wzrostu, była to jeszcze zbieranina ludzi i koni, ale było to wojsko polskie, coś, co przemawiało głęboko do serca i uczucia. Nagle usłyszałem Rosjanina, który patrząc na oddział ułanów powiedział lekceważąco: - Nu dołożu warn, eto kak w opierietkie (Powiem panu, że wygląda to jak w operetce). Ogarnęła mnie wściekłość. Odwróciłem głowę i powiedziałem przez zaciśnięte zęby: 26 i - Czemu, do diabła, nie zostaliście razem ze swoimi huzarami wśród bolszewików, tam byście nie mieli operetki, ale prawdziwą operę - a potem dodałem ze złością: -Zobaczysz, Rosja będzie jeszcze w takim stanie, że gdy uwolnią się od niej pozostałe narody, to was, ruskich, będą pozdrawiali nie „zdrastwujtie", a „kak wam nie stydno". Incydent ten pozostawił mi wielki niesmak, bo z drugiej strony współczułem Rosjaninowi w jego położeniu. „Grat-tez un Russe vous trouverez un barbare" - pomyślałem, szukając dla siebie usprawiedliwienia. W kilka dni po przybyciu Paderewskiego nowy rząd został uformowany. Na jednym z pierwszych posiedzeń gabinetu postanowiono na wniosek Naczelnika Państwa, że Gdańsk będzie portem przeładunkowym dla amerykańskich dostaw dla Polski. Na korzyść Gdańska przemawiała nie tylko krótsza trasa kolejowa, ale i położenie tego portu u ujścia Wisły. W razie potrzeby można byłoby korzystać z tej drogi wodnej. Poza tym Gdańsk należał do portów drugorzędnych czy zapomnianych, w którym łatwiej będzie zagospodarzyć się po swojemu niż w porcie szczecińskim. Nie zwlekając, Minkiewicz jeszcze tego samego dnia udał się ze mną do Paderewskiego, który przyjął nas u siebie w godzinach popołudniowych. Paderewski zajmował apartament, składający się z kilku pokoi, na pierwszym piętrze hotelu Bristol. Przed drzwiami stała warta, a wejście obstawione było zielenią i palmami. Weszliśmy do numeru, w którym pełno było wazonów z dużymi bukietami kwiatów. Wielki, na pół otwarty fortepian „Bechstein" stał niemo w kącie salonu. Paderewski przyjął nas serdecznie. Żywo interesował się Gdańskiem, dowiadywał się o termin nadejścia pierwszych statków i bez zwłoki zatwierdził moją kandydaturę jako delegata Ministerstwa Aprowizacji, jednocześnie rozszerzając moje kompetencje i mianując mnie przedstawicielem Prezydium Rady Ministrów w mieście Gdańsku. Nie zajęliśmy mu wiele czasu, bo do salonu weszła jego 27 małżonka, pani Helena, pilnująca mistrza niczym cerber, i przypomniała mu, że ma czas ograniczony, czyli innymi słowy dając nam do zrozumienia, że pora, abyśmy opuścili lokal. Paderewski na pożegnanie uścisnął mi po przyjacielsku dłoń, życząc powodzenia w pracy, i opuścił salonik. Milczący dotąd sekretarz premiera wyjaśnił nam, że w związku z podniesieniem mojej rangi jako delegata rządu polskiego powinienem stawić się u Komendanta Piisudskie-go. Kazał nam chwilę poczekać, po czym połączył się z Belwederem. Rozmowa trwała krótko. Jeszcze dzisiaj mam stawić się w mieszkaniu adiutanta Piłsudskiego, księcia Stanisława Radziwiłła, którzy pojedzie ze mną do Belwederu. Sekretarz poinformował nas, że moja nominacja na delegata rządu do czasu zakończenia konferencji pokojowej w Wersalu jest tajna i trzymana w tajemnicy przed Niemcami. - Należy się spodziewać, że pańskie poczynania w Gdańsku będą bacznie śledzone przez kontrwywiad niemiecki - dodał sucho, zbierając ze stołu papiery, które nieprzyjemnie kontrastowały z atmosferą tego salonu. Te kwiaty, ten na pół otwarty fortepian, fotografie niedbale rozrzucone na stolikach i fortepianie, ta mieszanina zieleni, zupełnie nie pasowały do bagnetów i szarych mundurów żołnierzy pełniących wartę. Był to apartament wielkiego artysty, jakiegoś śpiewaka, primadonny, ale nie apartament premiera. Książę Stanisław Radziwiłł mieszkał na Foksal. Nie znałem go przedtem. Zrobił na mnie miłe wrażenie, było coś ujmującego w jego postaci. Nie czekając narzucił na siebie płaszcz, przypasał pałasz i rewolwer. Wyszliśmy na ulicę i złapawszy pierwszą dorożkę udaliśmy się do Belwederu. Wieczór był cichy, pachniało odwilżą, z nieba padał gęsty, mokry śnieg pokrywając miasto białą powłoką. Po minięciu kordegardy książę wprowadził mnie bocz- 28 nymi drzwiami do pałacu belwederskiego, który w zapadającym zmroku przypominał zaśnieżony dwór wiejski. Pozostałem sam w poczekalni, w pałacu była cisza. Dopiero po półgodzinie do pokoju wszedł Radziwiłł: - Proszę za mną. Komendant oczekuje pana w swoim gabinecie - powiedział. Przeszliśmy szereg pokoi. Książę zapukał do drzwi. - Proszę - odezwał się mocny, męski głos. Przyznaję się, że z pewnym napięciem czy nawet tremą wchodziłem do gabinetu Naczelnika Państwa, który dla nas, konserwy wileńskiej, był nadal niezrozumiałą, a zgoła niebezpieczną postacią. Komendant uśmiechnął się na mój widok. - Rad jestem poznać pana - powiedział - o ile się nie mylę, był pan u mnie przed kilkoma tygodniami wśród delegacji naszych „żubrów" wileńskich. - Tak jest, panie Komendancie - odrzekłem, jakby mimowolnie przybierając wojskową postawę. - To z czym pan dzisiaj do mnie przychodzi? - Wyznaczono mnie na delegata do Gdańska i z polecenia premiera melduję się u pana Komendanta po instrukcje. - Poczułem, że przypatruje mi się bacznie i dopiero po chwili się odezwał: - Proszę pana, zapewne wie pan, że jestem pańskim krewnym. Moja babka Billewi-czówna rodzi się z Szemiothówny, rodzonej siostry pańskiej babki Ignacowej Witkiewiczowej z Poszawsza... Jak mam mówić do pana? Ze Stanisławem Witkiewiczem, bratem pana matki, którego tak szczerze miłowałem, ku-zynowaliśmy się, więc chyba wypada, aby pan do mnie mówił wuju - rzeki śmiejąc się Piłsudski - a ja do ciebie po imieniu, tak jak z Adą, twoją siostrą. A gdzie jest teraz Ada? - Ada jest obecnie w Łazach w Kieleckiem. - Ada... Ada... - rzekł po namyśle. - Taka miła kobieta. Czego ona włazi do różnych interesów. Doprawdy szkoda jej. Rozmienia się na drobne. Mówiłem jej o tym nieraz. : - I mnie to niepokoi, wuju - rzekłem. 5 - Brak mi tu jej świętej pamięci męża Władysława Żu- 29 kowskiego, był to człowiek, na którym mógłbym całkowicie polegać, a taki jak on ekonomista byłby teraz dla Polski nieoceniony... Ale mówmy o interesach. Przyszedłeś do mnie po instrukcje... Co ci mam powiedzieć? Nie dogodzisz nam - czeka cię kula w łeb. Nie dogodzisz Niemcom, dostaniesz od nich kulę. Staraj się, aby ciebie jedno i drugie ominęło. To są moje instrukcje. Jesteś zresztą zależny od Paderewskiego, zapewne byłeś u niego. Ja swój czas całkowicie poświęcam wojsku. Gdyby zaszła potrzeba, za-wezwę ciebie. To wszystko, co ci mam do powiedzenia. Tymczasem do widzenia, życzę ci, abyś wyszedł cało z tej imprezy, a przy spotkaniu powiedz Adzie, aby zaszła do mnie, chciałbym parę rzeczy jej powiedzieć... I jeszcze jedno: trzymaj się z dala od polityki, rób swoje i nie zwracaj na nikogo uwagi. No to żegnam - zakończył, podając mi rękę. „Kula w łeb" - myślałem, wchodząc do Hotelu Europejskiego. „Właściwie nikt nie określił mi bliżej moich kompetencji, nadmieniając tylko o ryzyku. Co będzie, to będzie". Chłopiec hotelowy podszedł do mnie z kartką w ręku. Był to telefonogram od Radziwiłła. Zapraszał mnie jeszcze dzisiaj na kolację do Klubu Myśliwskiego. Po raz pierwszy przestąpiłem próg owej tak specyficznej w swoim charakterze instytucji. Bywałem już nieraz gościem, a nawet członkiem różnych klubów, ale żaden z nich nie miał tej osobliwej atmosfery klubowej, jak Klub Myśliwski w Warszawie. Przyglądałem się z zainteresowaniem zgromadzonym w sali jadalnej osobom, z których niejedna łudząco przypominała postacie z „Żywota i myśli pana Zygmunta Podfilipskiego" Józefa Weyssenhoffa. Zwróciło to uwagę księcia Stanisława. - Czy szuka pan kogoś ze znajomych? - zapytał. - Nie - odrzekłem - mało znam Królestwo i Warszawę, więc wątpię czy znajdę tutaj znajomych. Po prostu zainte- 30 resowała mnie ogólna atmosfera klubu i osoby, które tutaj obserwuję. - Jak świeżymi oczyma widzi pan kraj i co pan myśli o osobach, które pan spotyka? - Na razie żadnych wniosków nie wyciągam, tylko analizuję - odparłem. - Obawiam się jednak, czy Polski nie opanuje atmosfera konspiracji kawiarnianej? Najbliższe otoczenie Komendanta według mnie składa się z ludzi, którzy nigdy w życiu nie zetknęli się z życiem praktycznym. Wydają się tak przesiąknięci konspiracją, że mogą konspi-rować sami przeciw sobie, skoro im zabraknie obcych. - Wy z Litwy - rzekł śmiejąc się książę - wciąż jesteście uprzedzeni do Komendanta. Zaręczam panu, że Komendant jest człowiekiem całkiem innej miary, niż się warn, a dawniej i mnie, wydawało. Miałem możność zajrzeć za kulisy. Nauczyłem się go nie tylko cenić i szanować, ale szczerze się do niego przywiązałem. Doprawdy Opatrzności chyba trzeba zawdzięczać, że przybył w samą porę i unieszkodliwił całą klikę z Daszyńskim na czele. Oczywiście nie powiem, aby wszyscy z otoczenia Komendanta byli sympatyczni. Jest to zbieranina, wśród której jest mało pereł, a dużo śmiecia. Do tych pereł w pierwszym rzędzie zaliczam Sławka. To jest nie tylko uczciwy człowiek, ale i gentleman i rycerz... - zamyślił się na chwilę. -Jeżeli pan będzie miał nadal sposobność widywania Komendanta, to niech pan trzyma się metody odważnego wypowiadania swoich przekonań, choćby były nawet sprzeczne z jego zapatrywaniami. On nie cierpi ludzi układnych i nieszczerych, mimo że paru takich galicyjskich lizusów musi w swoim otoczeniu tolerować. Myślę, że dlatego nie lubi Sikorskiego. - A kim jest ów Rydz-Śmigły? - spytałem. - Znam go mało. Cieszy się przyjaźnią Komendanta. Podobno dobry oficer. Na mnie robi jednak wrażenie człowieka dość tępego i chwiejnego. Zresztą znając jego pochodzenie, trudno oczekiwać od niego wielkich rzeczy. Krew robi swoje, a on podobno jest synem Czecha, żan- 31 darma austriackiego i Rusinki. Pochodzi bodaj z Brzeżan z Małopolski. Mogę natomiast panu powinszować, bo Komendant był zadowolony z widzenia się z panem i między innymi rzekł, wybaczy pan szczerość: „On się dobrze nadaje do Gdańska. Nie jest żadnym geniuszem, a tym mniej orłem, ale ja mam już dosyć geniuszów i orłów, a potrzebuję zwyczajnych pracowników. Zresztą ten kniaź z Litwy na pewno kariery nie zrobi, niech siedzi w Gdańsku i wyładowywuje amerykańską mąkę szybko i sprawnie. To dla niego najodpowiedniejsza czynność, a dla nas pożytek" - książę przerwał na chwilę, jakby szukając słów do tego, co ma mi za chwilę powiedzieć. - Komendant polecił mi jednak dopilnować, by pan przed wyjazdem do Gdańska zameldował się i w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, i w Sztabie Generalnym - powiedział wprost. Intuicja nabyta w angielskiej misji wojskowej w Petersburgu ostrzegła, bym tego lakonicznie wypowiedzianego zdania nie bagatelizował. Zaczynałem rozumieć co oznaczało „kula w łeb". - A więc Gdańsk - Grove całkowicie podzielał opinię polską w wyborze tego portu. - Otrzymałem telegram od Hoovera, że rząd niemiecki jest już zawiadomiony o naszym wyjeździe do Gdańska i że pan - zwrócił się do mnie - jak i trzej gentlemeni, których mi pan przedstawił, są członkami misji amerykańskiej. Jeden z paragrafów rozejmu nakładał na Niemców obowiązek ułatwienia aliantom dostaw aprowizacyjnych do Polski, dostarczenia taboru kolejowego i korzystania z urządzeń portowych. Ponieważ Polska nie miała jednak stosunków dyplomatycznych z Niemcami, władze Rzeszy nie zgodziły się na wpuszczenie na teren Niemiec żadnej polskiej organizacji, nawet biura przeładunkowego Ministerstwa Aprowizacji. Wyładunek i dalszy transport siłą rzeczy musiał spoczywać na barkach delegacji amerykańskiej. Praktycznie było to niewykonalne: tak ze względu na 32 brak ludzi, jak i na wiele najróżniejszych zagadnień natury technicznej. Niemcy sabotując w ten sposób rozejm, uznawali tylko misję amerykańską i słyszeć nie chcieli o wpuszczeniu jakiejkolwiek liczby Polaków na swój teren. Na terenie Polski dystrybucję nadsyłanych przez aliantów towarów minister aprowizacji przekazał Państwowemu Urzędowi Zakupu Artykułów Pierwszej Potrzeby (PU-ZAPP), państwowej instytucji handlowej o bardzo szerokich pełnomocnictwach. Kierowanie tą instytucją powierzono panu Lachertowi. Był to świetny organizator, doskonały handlowiec znający się na eksporcie, a przy tym bardzo dzielny i prawy człowiek, nie zbijający przy takich okazjach prywatnej fortuny. Pan Lachert, aż do przewrotu bolszewickiego, był przez wiele lat naczelnym dyrektorem największych w Rosji zakładów włókienniczych Sawy Morozowa w Moskwie. Od pierwszego spotkania pan Lachert zrobił tak na mnie, jak i na płk. Grove jak najlepsze wrażenie. Na zebraniach u ministra Minkiewicza mówił krótko i rzeczowo i szybko uzgadniał z nami plan dalszego działania. Grove bardzo się niecierpliwił z powodu zwłoki z naszym odjazdem do Gdańska. Aby nie tracić czasu, poleciłem Wańkowiczowi, by bywał codziennie u Amerykanów i dowiadywał się o terminach nadejścia pierwszych transportów. Rauemu kazałem zaś, by zapoznał się w biurze PUZAPP z ich rachunkowością, gdyż współpracując z nimi uznałem za właściwe przyjęcie systemu księgowości tej instytucji. Sam w tym czasie musiałem odbyć kilka konferencji z wiceministrem spraw zagranicznych hr. Władysławem Skrzyńskim, meldować się w sztabie głównym, bywać w Prezydium Rady Ministrów oraz mieć kilka posiedzeń w Ministerstwie Kolei, aby omówić sprawę przydziału wagonów towarowych. Rozejrzawszy się w stosunkach i mając odpowiednie doświadczenie z Nord Russe, zadecydowałem, że muszę działać samodzielnie, ująć całą organizację w pewne ramy 3-Wolne Miasto 33 i całkowicie uniezależnić się od ingerencji różnych organów rządowych, które licznie wyrastały, niczym grzyby po deszczu. Warszawa tymczasem zaroiła się od przyjezdnych. W holu Hotelu Europejskiego można było obserwować przeróżne postacie i typy ziemiańskie: od eleganckich panów z Małopolski, ubranych z wiedeńska, do solidnych Wielkopolan. Pełno też było ziemian z kresów, którzy wnosili z sobą rozmach tamtych ziem. Ziemiaństwu w Kongresówce musiało się powodzić dobrze. W południe wszystkie stoliki były zajęte, widać było ogorzałe, wiejskie twarze i piękne, ubrylantowane panie. Wydawało się, że żadna ziemianka nie pokazałaby się bez brylantów lub pięknych pereł w uszach. Obserwowałem z zaciekawieniem to dla mnie całkiem nowe, a nieznajome środowisko. Mimo to atmosfera warszawska nie na żarty zaczynała mi już ciążyć. Dlatego z radością przyjąłem wiadomość, że specjalny wagon dla misji amerykańskiej będzie za dwa dni podstawiony do wyjazdu do Gdańska. Płk Grove tegoż dnia wysłał telegram do dowódcy okręgu wojskowego Danzig z zawiadomieniem o naszym przyjeździe i uprzedził w formie rozkazu, by niemieckie posterunki graniczne w Howie i Soldau (Działdowo) nie robiły żadnych przeszkód w przejeździe misji. Pisane gotykiem i Pociągi polskie dochodziły tylko do Mławy. Nasz wagon doczepiono do specjalnej lokomotywy i po półgodzinie jazdy stanęliśmy wieczorem na przystanku kolejowym w Iłowie. Do wagonu wszedł niemiecki konduktor i dwóch uzbrojonych w karabiny żandarmów. - Panowie jesteście misją amerykańską? - spytał konduktor, po czym oznajmił: - Mam polecenie odprowadzenia panów do następnej stacji w Soldau, a tam będą panów oczekiwać oficerowie z kwatery głównej. Po kilku minutach postoju doczepiono nasz wagon do pociągu niemieckiego, ozwał się gwizd parowozu i ponownie ruszyliśmy w drogę. Z chwilą gdy pociąg stanął w Soldau, do naszego wagonu weszło dwóch oficerów niemieckich. Żandarmi stanęli na baczność. - Wo sind die amerikanische Offizieren? - spytał jeden z nich. Wskazałem na płk. Grove'a. Niemiec zasalutował. - Mam rozkaz, aby panowie udali się ze mną do biura dla sprawdzenia dokumentów. - Bullshit! - żachnął się Grove, kiedy przetłumaczyłem mu słowa oficera. - Mamy zagwarantowany wolny przejazd przez Niemcy. Proszę mu powiedzieć, że jeżeli chcą sprawdzić nasze dokumenty, to niech ich przełożony zjawi się tutaj osobiście. Niemiec był nieporuszony. - To do mnie nie należy - 35 wyprężył się jeszcze mocniej. - Mam wyraźny rozkaz odprowadzenia panów do komendy. W przeciwnym razie odwieziemy panów niezwłocznie do Iłowa i dalej do Mławy. - Nie ma rady - rzekł do mnie Grove. - Nie będziemy wstrzymywać naszej podróży, mając ważniejsze rzeczy do załatwienia niż spieranie się z tym oficerem. Chodźmy -zwrócił się do pozostałych, wkładając wojskowy płaszcz i przepasując się rzemieniem, na którym zawieszony był wielkiego kalibru colt. MacCormick poszedł za jego przykładem. - Sie sollen unbewaffnet gehen. Panowie nie mogą iść uzbrojeni - rzekł rozkazującym tonem oficer. Przetłumaczyłem to pułkownikowi. - Tell him go to hell with his remarks (Powiedz mu, żeby się wynosił do diabła ze swoimi uwagami) - krzyknął zirytowany już Grove. Przetłumaczyłem to nie bez przyjemności. Oficer się zawahał, powstrzymał się jednak w porę. Otworzył drzwi wagonu, przepuszczając amerykańskich oficerów i nas. Noc była mroźna, niebo roziskrzone. Peron był obstawiony żołnierzami. - Proszę za mną - rzekł oficer. Szliśmy w milczeniu wąskimi uliczkami. Śnieg skrzypiał pod nogami. Przyjęcie, jakiego doznaliśmy, nie zapowiadało niczego dobrego. Stanęliśmy wreszcie przed ceglanym budynkiem. Przed bramą stała warta. Oficer wprowadził nas do mocno nagrzanego pokoju. Pośrodku stał heblowany stół i parę zydli z takiego samego drzewa. Kilku niemieckich oficerów w płaszczach, przy pałaszach i rewolwerach oraz w czapkach na głowie podniosło się na nasze wejście, salutując w milczeniu. Amerykanie nie odpowiedzieli i nie mieli zamiaru podawania ręki. - Niech pan tłumaczy - rzekł Grove, zwracając się tym razem do Rauego. - Proszę spytać, jakim prawem nas zatrzymano i ciągnie się nas w nocy do ich biura. Dowództwo niemieckie otrzymało wyraźny rozkaz ze sztabu alianckiego, aby nas przepuszczono bez żadnej zwłoki. - My również mamy rozkazy od naszego dowództwa, 36 , których musimy się trzymać - rzekł sucho najstarszy rangą, niemiecki major. - Proszę o przedstawienie nam dokumentów. - Proszę - rzekł ze złością Grove, wyjmując swoje dokumenty. To samo uczynił MacCormick. - A ci panowie? - rzekł major w naszą stronę po przejrzeniu dokumentów Amerykanów. Wręczyliśmy nasze papiery. - Ci panowie są Polakami, wobec tego nie mam prawa wpuścić ich na teren Niemiec - z wyczuwalnym „Schadenfreude" powiedział Niemiec. - Tell him go to hell - zawołał czerwony już z wściekłości Grove, co Raue przetłumaczył dosłownie. - Dosyć tego - krzyknął major. - Proszę się zachowywać przyzwoicie. Pan rozmawia z niemieckim oficerem. - A wy, majorze, rozmawiacie z pułkownikiem armii Stanów Zjednoczonych Ameryki, zrozumiano? - wykrzyknął Grove. - Proszę im powiedzieć- zwrócił się do Rauego i spojrzał na zegarek - że teraz jest 11.15 w nocy. Daję im pół godziny czasu do namysłu. Jeżeli nadal będą czynili utrudnienia, to wracam do Warszawy. Stamtąd niezwłocznie powiadomię kwaterę aliantów w Paryżu o tym skandalicznym zajściu, a wtedy zobaczymy. Rzesza Niemiecka przyjęła warunki zawieszenia broni i niedopuszczalna jest samowola byle niemieckich oficerków i łamanie przez nich zobowiązań. Raue tłumaczył po mistrzowsku rozkazującym tonem. Wymówione przez niego „verstehen Sie" wywołało plamę gniewu na twarzy majora. Niemcy zesztywnieli. W powietrzu czuć było awanturę, tym bardziej że Grove niedwuznacznie położył rękę na rękojeści rewolweru. Major zmiarkował się jednak. - Dobrze - powiedział sucho, ale już bez pruskiej buty. - Przepuścimy panów, jeżeli panowie podpiszą zobowiązanie, że nie będą prowadzić żadnej działalności politycznej na terenie Gdańska i nie wezmą udziału w żadnej agitacji. Winnych przekroczenia tego zobowiązania władze niemieckie będą w prawie wydalić z Niemiec w ciągu 24 godzin. 37 Z niemiecką pedanterią druki w wystarczającej ilości były już przygotowane. Ku mojemu zdumieniu Grove wyraził na to zgodę. - Jesteśmy misją wojskowo-aprowizacyjną, a nie polityczną - powiedział - i chociaż nie mamy obowiązku podpisywania jakichkolwiek zobowiązań wobec władz niemieckich, uczynimy to, by nie przeciągać sprawy. Jednakże zaznaczam, że czynimy to pod przymusem i przy pierwszym widzeniu z dowódcą okręgu doniosę o całej tej sprawie, majorze. Dla mnie było to tragiczne posunięcie, biorąc pod uwagę instrukcje, jakie otrzymałem w Warszawie, wybiegające daleko poza zagadnienie aprowizacji. Nie mogłem jednak protestować, by nie wzbudzić podejrzeń Niemców. „Nie podpisać znaczyło przekreślić całą moją misję gdańską -myślałem - podpisać to wyrazić zgodę, że przy pierwszej niezręczności Niemcy wyrzucą nas z Gdańska." Nie mając wyjścia, zdecydowałem się na podpisanie dokumentu i z ciężkim sercem poleciłem to samo Wańkowiczowi i Rauemu. Grove usiadł na zydlu i rozkazującym tonem zażądał odpowiedniej ilości krzeseł dla wszystkich członków misji. Niemcy wnieśli jeszcze kilka taboretów, sami pozostali w pozycji stojącej. Wychodząc, płk Grove nie dotknął nawet ręką czapki. Po podpisaniu wyszliśmy więc bez pożegnania, mimo że Niemcy trzaskali obcasami, salutując. Było już dobrze po północy, gdy znaleźliśmy się w wagonie. Niemcy zorientowali się widać, że nie należy przeciągać struny, bo w kilka minut do naszego wagonu doczepiono brankard bagażowy i parowóz. Odezwał się gwizdek i nasz specjalny pociąg ruszył. Zasypiając myślałem, w jak trudnych mi przyjdzie działać warunkach. W tym pierwszym zetknięciu zrozumiałem, że Niemcy, upokorzeni przegraną tej wojny, bynajmniej nie kapitulują, by rezygnować z idei „Deutschland iiber alles". 38 „Deutschland, Deutschland uber alles, uber alles in den Welt", a potem nie mniej szowinistyczną i równie melodyjną pieśń „Wacht am Rhein", słyszałem przez pierwsze noce. Śpiewał je tłum zebrany pod naszymi oknami w hotelu Danziger Hof, gdzie ulokowała się misja amerykańska. Po odśpiewaniu tych pieśni kilka razy po kolei Niemcy rozchodzili się na ogół spokojnie. Pojawienie się oficerów w mundurach amerykańskich zwracało powszechną uwagę. - Die Amerikaner, die Amerikaner - powtarzano sobie z pewnym podziwem, by zaraz potem robić nam na każdym kroku trudności z typową pruską butą. Buta ta jednak znikała natychmiast po wręczeniu napiwku. Płk Grove zażądał niezwłocznego widzenia się z dowódcą okręgu wojskowego. Przysłany do hotelu Leutenant Carnath zawiózł nas do Oberkommando. Przyjął nas Herr Generalleutenant von Malachowski. Jego nazwisko przyjąłem bez zdziwienia, mając w pamięci tylu rosyjskich generałów z niemieckimi z kolei nazwiskami. Spotkanie miało charakter oschły i bardzo formalny. General przyjął nas w swoim gabinecie przy pałaszu i rewolwerze, i z czapką na głowie. Amerykanie weszli również w czapkach. Obie strony zasalutowały, nie podając sobie ręki. Różnica w musztrze była jednak szalona. Generał oznajmił zwięźle, że otrzymał już rozkaz od swojego dowództwa, by udzielić pomocy misji amerykańskiej w granicach warunków rozejmu. Wymawiane przez niego słowo „Waffenstillstand" zabrzmiało sucho i wrogo. Pułkownik Grove w dość ostrej formie zakomunikował generałowi o incydencie w Działdowie. - Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy - dokończył twardo. - Nie mamy zamiaru przekraczać warunków rozejmu, ale mamy prawo żądać wypełniania przez panów swoich zobowiązań i niemieszania się do naszych spraw wewnętrznych. Generał von Malachowski przyjął to milczeniem. - Wyznaczyłem jako oficera łącznikowego leutenanta 39 Carnatha. Proszę we wszystkich sprawach zwracać się do niego - odparł. Nasza rozmowa się skończyła. Obie strony przyłożyły ręce do czapek i bez słowa pożegnania tak z jednej, jak i z drugiej strony opuściliśmy niemieckie dowództwo. W drodze do hotelu Grove rozkazującym tonem zwrócił się do Carnatha, by niezwłocznie sprowadził do Dan-ziger Hof kapitana portu, bo chciał objechać port motorówką i obejrzeć miejsca przewidziane na wyładunek. - Jawohl - odparł służbiście Carnath. Był to rosły mężczyzna o sympatycznym wyrazie twarzy. Rozumiał trochę po angielsku i zrobił na mnie dobre wrażenie. Lotsenkommandant Kapitan zur See Sencke już od dwudziestu lat był głównym pilotem portu gdańskiego. Jego ogorzała od wiatru twarz, z siwą spiczastą brodą i szarymi przenikliwymi oczyma, świadczyła, że większość swojego życia spędził na świeżym powietrzu. Była to twarz energicznego i odpowiedzialnego człowieka. Łatwo było się z nim dogadać i porozumieć, co dla mnie było niezwykle ważne. Od niego zależało bowiem nie tylko wprowadzenie statków do portu, ale i odpowiednie ich rozmieszczenie przy nadbrzeżach. Na jego głowie spoczywała również odpowiedzialność za dźwigi i inne urządzenia portowe. Kapitan w czasie krótkiej odprawy w hotelu od razu dobrze usposobił mnie do siebie. Po odprawie wyszliśmy pod jego przewodnictwem na miasto. Dzień był słoneczny. Minęliśmy Hohe Tor i na Langgasse ujrzałem ten jedyny w swoim rodzaju ratusz z wysoką, smukłą wieżą, na szczycie której widać było złoconą postać polskiego króla Zygmunta III. Ogarnęło mnie wzruszenie, gdy patrzyłem na tę postać wskazującą na historyczną przynależność tego miasta do Polski. Przechodząc przez Langer Markt z podziwem spojrzałem na fasadę Artushofu, na stare, upiększone dziwnym barokiem 40 gdańskie domy, które zbudowano za czasów panowania Rzeczypospolitej. Poczułem ostrą świadomość krzywdy, taką jak okradziony doznaje na widok swojej własności w rękach złodzieja; ze wstrętem spojrzałem na spacerujących Niemców. Przez Griine Tor wyszliśmy nad brzeg Motławy i tu oniemiałem z zachwytu. Nad wodą, jakby zastygłe w swojej dawnej świetności, trzymały straż wysokie, wąskie spichrze, z których niejeden pamiętał zapewne czasy Kazimierza Wielkiego. Zwisał jak żuraw nad wodą Krantor, a na błękitnym tle zimowego nieba odcinały się dachy i wieżyce zaśnieżonego miasta. Na przystani tuż koło Griine Tor czekała na nas motorówka. Port był jak wymarły. Po prawej stronie stały zakotwiczone pancerniki „Beowulf" i „Stettin", szare, rozbrojone, ale nadal groźne. Na brzegu, na kształt cielsk ogromnych rekinów leżały pocięte kadłuby łodzi podwodnych. Jak widmo przesunął się czarny statek, na którego burcie wielkimi, białymi literami odbijał napis „Armistice". Dojeżdżając do ujścia Wisły, na wysokości fortów, skręciliśmy w lewo w długi, sztucznie wykopany basen wolnocłowego portu. Port był pusty. Po obydwu stronach widać było magazyny rozmieszczone wzdłuż torów kolejowych i zwisające nad wodą szare kontury dźwigów i kranów. Podjechaliśmy do brzegu i stanęliśmy na kamiennym molu. Uprzedzając myśli Grove'a, wyjąłem notes i zacząłem notować odpowiedzi kapitana Sencke. „Z sukonnym ryłom w kałacznyj riad nie sujsja", czyli handlując suknem nie sprzedawaj kołaczy, mówi stare rosyjskie przysłowie. Szczęśliwie nie odnosiło się do mnie. Obejmując placówkę w Gdańsku, ja, rolnik, nie byłem jednak nowicjuszem tak w sprawach handlowych, jak i żeglugowych. Na wyraźne żądanie ojca, który chciał, bym stopniowo zastępował go w jego rozlicznych interesach, ukończyłem kursy ekonomiczne w Cesarskiej Szkole Handlo- 41 wej, zyskując sobie wśród moich kolegów z liceum miano „kupiczeskogo innowierca". Praktykę nabyłem w Towarzystwie Braci Nobel. W czasie mego dyrektorstwa w Nord Russe nieraz miałem możność zajrzenia za kulisy żeglugi, odwiedzając często porty w Helsingforsie, Abo i Wyborgu. Dlatego z miejsca zorientowałem się w trudnościach, które mnie w Gdańsku czekają. Port wolnocłowy był za mały i w razie liczby statków większej od ośmiu, wyładunek musiałby się odbywać w innych miejscach portu wewnętrznego, leżących w górę rzeki, jak Weichselbahnhof lub jeszcze dalej w Kaiserha-fen. Uznałem więc, że bez pomocy odpowiedniej firmy spedycyjnej sami nie damy sobie rady. Sytuację pogarszał jeszcze niejasny kontrakt na dostawę żywności do Polski podpisany przez Paderewskiego. Wszystko tam było mgliste i ogólnikowe, zgodnie z rosyjskim powiedzeniem „potom razbieriomsja". Z miejsca można się więc było zorientować, że ludzie przygotowujący ten kontrakt z ramienia Paderewskiego mało byli obznajomieni z handlem morskim i nie mieli pojęcia o „shippingu". Nie znając możliwości wyładunkowych portów bałtyckich, a szczególnie Gdańska, zgodzili się na zabójczą klauzulę zobowiązującą rząd polski do wyładowania każdego statku, bez względu na jego pojemność, w ciągu trzech dni od momentu zacumowania przy nadbrzeżu. Za każdą następną dobę rząd polski zobowiązał się do zapłacenia Amerykanom tytułem kary jednego dolara od tony rejestrowej statku. Port gdański należał do upośledzonych portów bałtyckich. Rząd Rzeszy z niewiadomych względów trzymał Gdańsk w cieniu. Kosztem Gdańska rozrosły się inne porty bałtyckie, przede wszystkim Szczecin. Nawet Memel był pod względem urządzeń portowych lepiej wyposażony od Gdańska. Niezależnie od powierzenia wyładunku firmie spedy-torskiej, nie chciałem oddać kontroli nad wyładowanymi towarami w ręce Niemców. Czekało mnie więc stworzenie 42 własnego biura w porcie w oparciu o zamieszkałych w Gdańsku Polaków-Kaszubów i spośród nich wybrać kontrolerów. Wreszcie „last but not least" była sprawa taboru kolejowego. Niemcy mogli zgodzić się na przewóz ładunków swoim taborem tylko do stacji granicznej w Iłowie. Przy takiej interpretacji zobowiązań rozejmu bylibyśmy zmuszeni podstawić na tej stacji odpowiednią liczbę wagonów i przeładowywać towary z wagonów niemieckich do polskich. Żadnych umów ani konwencji kolejowej z Niemcami nie było i nie mogło być, gdyż Tytus Filipowicz, pełniący czas jakiś funkcję szefa dyplomacji, w „patriotycznym" geście, samowolnym i głupim, wydalił przedstawiciela Niemiec hr. Kesselera z Polski, zrywając tym samym jakiekolwiek kontakty dyplomatyczne z Rzeszą. Wiedziałem, że stan polskiego taboru, a szczególnie parowozów, był rozpaczliwy. Wojna gorzała na wszystkich granicach, cały tabor był pochłonięty przewozem i dostawami dla wojska. Czy można było w tych warunkach oczekiwać regularnego podstawienia wagonów do przeładunku w Iłowie? W jaki sposób na małej stacyjce można by przeładować takie towary, jak mąka lub konserwy, bez narażenia się na rozkradzenie, zanim dojdą do miejsca przeznaczenia? Myśli te trapiły mnie przez cały czas powrotu do hotelu. Nazajutrz miało być posiedzenie w gdańskiej dyrekcji kolejowej z udziałem wojska i przedstawicieli firm maklerskich oraz żeglugi rzecznej i administracji portowej. Po kolacji, zmęczony pesymistycznymi rozważaniami, zaproponowałem Witoldowi Wańkowiczowi małą przechadzkę po mieście. Noc była cicha, łagodna, jak to bywa przed odwilżą. Miasto nadal było pokryte śniegiem. Przeszliśmy przez Langgasse, by zapuścić się w wąskie uliczki Starego Miasta. Znaleźliśmy się na Frauengasse. Na niebo wtoczył się księżyc. Staliśmy zapatrzeni w urok tego miejsca. Po obydwóch stronach ulicy wznosiły się wąskie, trzypiętrowe, barokowe domy patrycjatu gdańskiego. Światło księżyco- 43 we oświecało na domach misterne rzeźby koronkowe, łamało się na ich powierzchni, rzucając głębokie, czarne cienie, które tym widoczniej uwypuklały piękno architektury. Przypomniałem sobie Rygę i uniwersyteckie lata tam spędzone, lata trudne i wymagające wysiłku. „Nie dam się" -pomyślałem z determinacją i jakby spłynęła na mnie młodzieńcza energia z tamtych lat. Jak w Rydze nocą, cisza panowała nad miastem i jak w Rydze ozwały się zegary miejskie, wybijając jedenastą. W tejże chwili z wieży Tumu Mariackiego ozwał się głos dzwonów wygrywający ową przepiękną muzykę gdańskiego hejnału. „Nie dam się" - pomyślałem jeszcze raz. Szczęście sprzyjało mi nadal. W wielkiej sali Gdańskiej Dyrekcji Kolei powitał nas tajny radca Sehring i przedstawił obecnym przedstawicielom niemieckich władz wojskowych, administracji portowej, żeglugi rzecznej i panu Bencke, konsulowi szwedzkiemu, a zarazem współwłaścicielowi dużej firmy maklerskiej i spedycyjnej „Bencke & Sieg". Tajny radca Sehring był to poważny, godny pan, z siwiejącą, dobrze wypielęgnowaną brodą. Po wzajemnym przedstawieniu poprosił, abym powtórzył moje nazwisko. - Nazwisko pańskie jest mi dobrze znane - powiedział. - Nieraz brałem udział w międzynarodowych zjazdach i konwencjach kolejowych i tam poznałem excellence von Jalowiecki. Czy to czasem nie pański krewny. - Nawet bliski - odrzekłem. - To mój ojciec, którego niestety straciłem w zeszłym roku. - Bardzo mi przyjemnie poznać jego syna. Jednocześnie współczuję panu. Jego śmierć to wielka strata. Ojciec pański był świetnym znawcą zagadnień kolejowych. Był to prawdziwie szczęśliwy zbieg okoliczności. Sehring stał się dla mnie nad wyraz przyjazny i jemu to poniekąd zawdzięczam, że niejedną, trudną do załatwienia 44 sprawę udało mi się dzięki jego pomocy rozwiązać pomyślnie. Pierwszym punktem obrad była sprawa przydzielenia wagonów. Major z komendantury wojskowej upierał się, że Niemcy są zobowiązani jedynie do dostarczenia taboru kolejowego w granicach Niemiec, to jest do stacji granicznej Iłowo, a tam towary należy przeładowywać do wagonów polskich. Wyjaśniłem, że napotka to na wielkie trudności i że w obecnym stanie przeładunek na małej stacyjce Iłowo jest zgoła niemożliwy. - To ostatecznie możemy wpuścić wagony polskie do stacji Soldau, by tam dokonywać przeładunku - ustępował nieznacznie major. - W takim przypadku będziemy zmuszeni prosić panów o zezwolenie naszym urzędnikom i kontrolerom na pobyt stały w Soldau - wyjaśniłem. - Nein, das ist doch unmóglich - major aż poczerwieniał, wykrzykując, że jest to niemożliwe. Wobec tego zaproponowałem, by przyjąć zasadę rotacji wagonów polskich i niemieckich, z tym, że wagony niemieckie przejadą bez przeładunku na terytorium polskie, a potem w określonym terminie będą zwrócone dyrekcji gdańskiej. Sehring, który do tego czasu milczał, poparł moją propozycję. Po długich targach stanęło na tym, że dla pierwszego transportu Polska wyśle 40 wagonów, a następnie dyrekcja gdańska użyczy swoich wagonów, które Polacy zobowiązują się zwrócić w terminie dwóch tygodni. Następną sprawą było zawarcie umowy na przeładunek towarów ze statków do wagonów, do składów lub na barki. Konsul Bencke, władający świetnie angielskim, miał już przygotowane stawki. Porównując stawki firmy „Bencke & Sieg" z zebranymi uprzednio przez Wańkowicza stawkami kilku mniejszych firm, wybraliśmy tę starą i cieszącą się doskonałą reputacją, poważną firmę. Na moją decyzję wpłynął również fakt, że tak Bencke, jak i Sieg należeli do 45 starego patrycjatu gdańskiego, a nie byli napływowymi Prusakami. Sprawę spływu towarów barkami trzeba było odłożyć, gdyż przedstawiciele żeglugi rzecznej nie mogli podać nam stawek za wynajęcie berlinek i holowania ich w górę rzeki. Uzgodniliśmy jednak, że holowniki gdańskie będą dopływały do przystani rzecznej w Nieszawie, a dalsze holowanie będzie należeć do strony polskiej. Amerykanie brali raczej bierny udział w tych pertraktacjach, ograniczając się do zadawania od czasu do czasu pytań. Tłumaczem był Raue lub Wańkowicz. Po zakończonych obradach sporządziliśmy umowy z Gdańską Dyrekcją Kolei oraz z firmą „Bencke & Sieg". Umowy te podpisał płk Grove i ja. Nie spodziewałem się tak szybkiego i pomyślnego załatwienia spraw. Amerykanie byli w świetnych humorach, kiedy po obradach udaliśmy się do restauracji Ratskeller. Mnie trapiła jeszcze jedna sprawa: wyszukanie polskiego personelu. Płk Grove parokrotnie prosił mnie, bym możliwie unikał kontaktu z Polakami zamieszkałymi na terenie Gdańska, a nawet doradzał, byśmy między sobą starali się mówić po angielsku. - Złą przysługę zrobilibyście panowie, dając powód Niemcom do wydalenia was z Gdańska. Mamy ważniejsze cele: zażegnać głód w waszym kraju i nie dopuścić do rozruchów na tym tle. Byłoby to tylko na rękę Niemcom i ich bolszewickim sojusznikom. Z drugiej jednak strony zgadzał się ze mną, że w biurze misji należałoby zatrudniać Polaków mówiących dobrze po niemiecku, gdyż tak jakja Niemcom nie dowierzał i nie chciał powierzać im kontroli rozładunku statków i przeładunku towarów do wagonów. Swoje słuszne uwagi kończył jednak stwierdzeniem: - Zresztą daję panu pod tym względem wolną rękę. Pan jest odpowiedzialny za wszyst- 46 ko, my służymy tylko pomocą. Niech więc pan sam się głowi, by wszystko było OK. Rzeczywiście łamałem sobie głowę, jak skontaktować się z działaczami kaszubskimi lub zamieszkałymi w Gdańsku członkami Wielkopolskiej Rady Ludowej, tak by nie wzbudzić podejrzenia Niemców. Oni tylko mogli pomóc mi przy werbunku godnych zaufania ludzi. W Warszawie poinformowano mnie, że przedstawicielem Wielkopolskiej Rady Ludowej jest dr Wybicki, z rodziny autora hymnu narodowego, który jednak znajduje się pod stałym nadzorem niemieckiej policji. W końcu obmyśliłem plan, by udać się do Wybickiego zupełnie otwarcie jako do lekarza, z chwilą gdy przekonam Niemców, że nie jestem zainteresowany w jakiejkolwiek prapolskiej agitacji. Jadąc do Gdańska, jako dokument osobisty miałem paszport wydany przez władze niemieckie na Litwie. Figurowałem tam jako Litwin, a przy tym obdarowano mnie tytułem Freiherra. Poinformowałem wobec tego recepcję hotelową, że w przypadku zapytań o moją osobę, portierzy powinni wiedzieć, że jestem Litwinem powołanym przez Amerykanów jako członek neutralny do ich misji. Na dowód pokazałem mój paszport litewski. Manewr był dobry. Oczywiście jedną z pierwszych osób poinformowanych przez portierów był por. Carnath. Już nazajutrz zwrócił się do mnie per „Herr Baron". Dzięki temu uznałem, że posądzenia mnie o agitację polityczną upadły. - Herr Leutenant - zwróciłem się do Carnatha - będąc Litwinem, nie znam tutejszych stosunków i ludzi, a misja powinna mieć swojego lekarza. W Warszawie zarekomendowano nam jako doktora „ein gewisser dr Wybicki", pewnego doktora Wybickiego. Zechce więc pan odnaleźć jego adres i pójść ze mną, aby się z nim w tej sprawie rozmówić. - Przyglądałem się uważnie Carnathowi, czy nazwisko Wybickiego nie wywoła na nim jakiegoś wrażenia, ale on się zupełnie nie przejął moim poleceniem. Wobec tego udałem się wieczorem w towarzystwie Car- 47 natha do mieszkania dr. Wybickiego, prosząc uprzednio płk. Grove'a, by polecił Carnathowi stawić się u niego w byle jakiej sprawie niezwłocznie po zapoznaniu mnie z doktorem. Dzwoniliśmy dosyć długo, nikt nam nie otwierał. Dopiero po pewnym czasie usłyszeliśmy kroki i głos ze środka spytał: - Was wiinschen Sie? -Jestem leutenant Carnath. Mam do pana interes. Czy pan jest doktorem Wybickim? - Tak jest - ozwał się wystraszony głos. Drzwi się otworzyły. W sieni stał wysoki pan w średnim wieku, wyraźnie zaniepokojony wizytą niemieckiego oficera. - To jest Herr Baron von Jalowiecki z misji amerykańskiej - przedstawił mnie Carnath - który ma do pana sprawę. - Panie doktorze - rzekłem. - Polecono nam pana jako lekarza i chciałbym się z panem rozmówić szczegółowo -specjalnie położyłem nacisk na słowo „szczegółowo", by Carnath odniósł wrażenie, że moja wizyta będzie trwała dłużej - co do warunków ewentualnej pańskiej opieki lekarskiej nad misją. Jeżeli pan doktor nie zechce przyjąć naszej propozycji, to prosiłbym bardzo o udzielenie mi przynajmniej tym razem porady lekarskiej. - Na twarzy Carnatha pojawił się grymas zniecierpliwienia. - Czy jestem panu jeszcze potrzebny, panie baronie? -stuknął obcasami. - Pułkownik Grove ma do mnie sprawę. Pozostawszy sam na sam z dr. Wybickim, w dalszym ciągu rozmawiałem z nim po niemiecku. Dopiero gdy zaprosił mnie do swojego gabinetu, odezwałem się ku jego zdumieniu po polsku. Mówiłem jednak półgłosem, aby nas ktoś nie podsłuchał. Zakomunikowałem mu cel mojej wizyty. - Miałem pański adres - rzekłem - ale rozmyślnie przybyłem do pana oficjalnie w towarzystwie oficera łącznikowego. Lepiej działać jawnie i nie narażać ani pana, ani siebie. Doktor Wybicki wiedział już o mnie tyle, by nie bać się prowokacji, i poinformował mnie, że jest śledzony przez Geheimpolizei i obawia się aresztowania. Dwóch pozo- 48 stałych członków Rady Ludowej: dr Kierski i dr Kręćki w ogóle nie nocują w domu, a ukrywają się w prywatnych mieszkaniach. - Pański manewr był świetny - powiedział.- Sadzę, że nawet poprawi znacznie moją pozycję. Niemcy raczej będą się wstrzymywać od aresztowania doktora zaangażowanego przez misję amerykańską. Wyjaśniłem doktorowi, że na razie głównym moim celem jest zwerbowanie odpowiedniego personelu portowego i biurowego. Doktor obiecał mi natychmiastową pomoc i nazajutrz miał się skontaktować z działaczami kaszubskimi. Umówiłem się z doktorem, że na zewnątrz będziemy rozmawiali tylko w języku niemieckim. Kandydaci mają również być uprzedzeni, że ja po polsku nie umiem i znam tylko język niemiecki. Doktor Wybicki spytał mnie, czy chciałbym spotkać się dr. Kręckim i dr. Kierskim. Na razie wolałem nie narażać się na podejrzenia Geheimpolizei. Z drugiej strony zależało mi, aby ich poznać, a szczególnie dr. Kręckiego, który, jak zorientowałem się w Warszawie, był w stałym kontakcie z ludnością kaszubską i jak nikt inny był poinformowany o ludziach i stosunkach. Uradziliśmy w końcu, że spotkam dr. Kręckiego w oddziale Banku Spółek Zarobkowych na Kohlenmarkt i że wejdę z nim równocześnie do gabinetu dyrektora oddziału. Na zakończenie ustaliliśmy, że kandydaci do pracy mają przynosić z sobą listy polecające napisane w języku niemieckim i podpisane przez doktora lub dr. Kierskiego, który w oczach władz niemieckich był mniej skompromitowany od dr. Kręckiego i pełnił w Gdańsku nadal funkcję dyrektora oddziału poznańskiego banku „Kwilecki i Potocki". Płk Grove chciał jak najprędzej wrócić do Warszawy, gdyż z Gdańska nie mógł się porozumieć z Paryżem, gdzie 4 - Wolne Miasto 49 mieściło się główne biuro Hoovera. Nie wiedzieliśmy nic o terminach przybycia pierwszych statków, a czas naglił. Postanowiłem pojechać z nim razem, powierzając Wańko-wiczowi przyjęcie kandydatów. Witold, jak zauważyłem, znał się dobrze na ludziach i miałem do niego pełne zaufanie. Z góry wyjaśniłem mu, że należy naszych pracowników dobrze opłacać i wymagać. Uważałem zawsze, że nie ma gorszej taktyki, jak oszczędzanie na płacy. W Gdańsku obmyśliłem już cały plan przewozu towarów w głąb Polski, który chciałem przedstawić Minkiewi-czowi i za jednym zamachem zorganizować nasze ekspozytury w Polsce. Znając już sytuację w Gdańsku, zdecydowałem odciąć naszą organizację od wszelkich instytucji biurokratycznych, by niepotrzebnie nie paraliżowały nam pracy. Z tej racji postanowiłem założyć własne przedstawicielstwo przy Państwowym Urzędzie Zakupów. Przeczuwając również, że przewóz żywności przez wygłodzony kraj i często przez okolice, gdzie nadal grasowały uzbrojone bandy, może być narażony na rabunki, postanowiłem zorganizować w Mławie naszą placówkę z odpowiednią ilością konwojentów, którzy ochranialiby pociągi przed napadami. Po naradzie z Wańkowiczem opracowałem także system faktur, by nie tracić kontroli nad towarami, zanim dotrą do miejsca przeznaczenia. Pomysł ten, który postanowiłem przedstawić w Warszawie, okazał się bardzo praktyczny. Przez cały czas naszej pracy w Gdańsku i przesyłce ładunków około 600 statków i dziesiątków tysięcy ton nie mieliśmy ani jednego wypadku zgubienia nie tylko wagonu, ale worka lub skrzyni z towarem. Pomysł ten spodobał się również Amerykanom, którzy tę wynalezioną przeze mnie metodę wprowadzili do portu nowojorskiego. Podróż do Warszawy zajęła sporo czasu. Nasz wagon, który stał dotąd na bocznicy kolejowej, doczepiono do pociągu pasażerskiego idącego na Tczew, Malbork, Działdowo do Iłowa. Stamtąd musieliśmy przesiąść się na pociąg do Mławy i po oczekiwaniach dopiero koło 11 rano 50 znaleźliśmy się w Warszawie. Grove udał się do pałacu Błękitnego, siedziby misji, a ja do Hotelu Europejskiego. Nazajutrz po rozmowie z Minkiewiczem udałem się do Ministerstwa Kolei, gdzie zaakceptowano moje dość samowolnie ustalone w Gdańsku warunki obrotu wagonami. Ministerstwo obiecało mi również oddanie do dyspozycji misji jednego wagonu sypialnego, który będzie kursował w miarę potrzeby między Warszawą a Gdańskiem cztery razy w tygodniu, zabierając tylko osoby z mojego lub płk. Grove'a upoważnienia. Była to ze strony Ministerstwa Kolei wielka względem naszej misji kurtuazja. Minister Minkiewicz polecił jak najszybsze uruchomienie łączności telefonicznej z naszym biurem w Gdańsku. Na kierownika naszej filii w Warszawie wyznaczyłem Oskara Wińczę, ziemianina z powiatu święciańskiego, ożenionego z moją kuzynką. Był to świetny wybór. Oskar Wińcza miał za sobą ukończone studia na Uniwersytecie Petersburskim; był systematyczny, pracowity i cieszył się jak najlepszą opinią. Dałem mu wolną rękę w zaangażowaniu pomocnika i pracowników biurowych. Pomocnikiem jego został pan Janusz Łoś, późniejszy wybitny znawca handlu zbożem, i jeden z dyrektorów Warszawskiej Kooperatywy Rolniczej. Na kierownika placówki granicznej w Mławie zaangażowałem z rekomendacji ministra Minkiewicza młodego, dzielnego człowieka, którym okazał się pan Ratomski. Panu Ratomskiemu poleciłem nie tylko zorganizowanie placówki, ale i rekrutację konwojentów, dając mu instrukcje, by angażował głównie młodzież ziemiańską z kresów. Po naradzie z nim doszedłem do przekonania o konieczności ich uzbrojenia. Udałem się w tym celu do ministra spraw wewnętrznych pana Stanisława Wojciechowskiego, który przyjął mnie bardzo przyjaźnie i wysłuchawszy o co chodzi, bez zwłoki wydał rozkaz przydzielenia naszej placówce 20 karabinów i tyluż rewolwerów policyjnych. Muszę przyznać, że w owym czasie wszyscy bez wyjątku okazywali mi daleko idącą pomoc. Sejm nie okrzepł jesz- 51 cze na tyle, by panowie posłowie mogli prowadzić swoje intrygi. Pozostawała jeszcze jedna delikatna kwestia. Będąc w Warszawie, odbyłem konferencję z ministrem Minkiewi-czem i pułkownikiem Grove w sprawie przydzielenia pewnej ilości żywności, głównie mąki i zboża w ziarnie, ludności Gdańska. Minkiewicz całkowicie podzielał moje zdanie, aby do Gdańska nie przybywać z gołymi rękami, lecz starać się gdańszczan usposobić do nas przychylnie. Grove nie zgłaszał sprzeciwu. Po powrocie do Gdańska zaprosiłem prezydenta miasta, Sahma, do hotelu Danziger Hof. Przybył on niechętnie, oczekiwał pierwszej wizyty z naszej strony. Dowiedziawszy się jednak, o co chodzi, zrzucił pruską pychę i stawił się na oznaczoną godzinę. Herr Oberbiirgermeister Sahm był to wysoki, kostyczny mężczyzna. Twarz miał pokiereszowaną bliznami; zapewne w czasie studiów uniwersyteckich należał do któregoś z Burschenschaftów. Znając psychologię pruską, postanowiłem być przyjacielsko twardy, to jest unikać drobnych zadrażnień, ale w chwilach stanowczych walić, jak to mówią, w łeb. Trzymałem się tej taktyki przez cały czas mojego pobytu w Gdańsku i dzięki temu potrafiłem jakoś dać sobie radę z Niemcami, a nawet zyskać wśród nich ludzi przyjaznych. Zaprosiłem Sahma na kolację do Ratskelleru. Sahm, będąc głową miasta i personą grata Berlina, zapewne dbając o swoją popularność, obawiał się oficjalnie występować w naszym towarzystwie. Był to bowiem nie gdań-szczanin, ale Prusak. Maitre d'hotel Herr Lautenbacher, którego już dobrze poznałem, dał nam do dyspozycji oddzielny gabinet, w którym na kominku wesoło trzaskał ogień. Dowiedziałem się, co Oberbiirgermeister najchętniej pije, i poleciłem, aby taki alkohol podano nam do stołu. 52 Sahm siedział początkowo sztywny, ale po paru kieliszkach rozkrochmalił się i zaczęliśmy przypominać sobie dawne pieśni burszowskie. W poufałej atmosferze obiecałem przydzielić ludności Gdańska część artykułów żywnościowych, aby upewnić, że Polska nie ma żadnych wrogich zamiarów, natomiast chce jak najzgodniejszej współpracy. Postawiłem przy tym Sahmowi ultimatum, aby takie oświadczenie było niezwłocznie ogłoszone w gdańskich gazetach. Dodałem do tego jeszcze jeden warunek: ukrócenie codziennych, wrogich demonstracji przed naszym hotelem. - Zupełnie rozumiem uczucia patriotyczne ludności niemieckiej, ale takie głośne manifestowanie na pewno nie przyczyni się do wytworzenia przyjacielskich stosunków między Gdańskiem a jej sąsiadem - ostrzegłem prezydenta. Sahm obiecał, że zrobi, co będzie w jego mocy, i rzeczywiście po artykule w miejscowym dzienniku „Danziger Zeitung" odbyła się już tylko jedna, ale przyjazna demonstracja pod naszym adresem. MacCormick i ja musieliśmy pokazać się na balkonie i przemówić kilka słów do tłumu wśród jowialnych okrzyków „Hoch, Hoch". Nadchodziła połowa lutego, a statków jak nie było, tak nie było, mimo przynaglających telegramów płk. Grove'a, a nawet interwencji samego prezesa Rady Ministrów Pade-rewskiego u Hoovera. Jedyną dobrą stroną tej sytuacji było to, że mogliśmy pod kierownictwem pana Garlickie-go przeszkolić naszych kontrolerów. Pan Garlicki, Kaszub, okazał się ze wszech miar pierwszorzędnym fachowcem, a przy tym lojalnym, uczciwym człowiekiem, na którym można było polegać. Polecił go nam dr Kręćki, gdyż pan Garlicki nie tylko służył w młodości w marynarce wojennej, ale pracował w portach bre-meńskim i hamburskim, a w czasie wojny był starszym kontrolerem w porcie szczecińskim. Byłem bardzo zaniepokojony zwłoką w przybyciu do 53 Gdańska pierwszych transportów. W czasie mojej nieobecności Wańkowicz znacznie posunął wszystkie sprawy związane z ich przyjęciem. Biuro było już zorganizowane, każdy miał przeznaczone zajęcie, ale z braku transportów mój personel portowy siedział bezczynnie. Gorzej przedstawiała się sprawa wagonów. Minister kolei stanowczo odmówił wysłania nam owych pierwszych 40 wagonów. Wobec nie ustalonego terminu nadejścia statków, nie mógł trzymać bezczynnie przez parę tygodni tak dużego taboru w Gdańsku. Każdy wagon był wówczas w Polsce na wagę złota. Jednakże po długich rozmowach Geheimrat Sehring zgodził się wreszcie na niestosowanie się do klauzuli naszego porozumienia i obiecał podstawić wagony do portu wolnocłowego na pierwsze nasze żądanie. Dlatego mając tę sprawę już załatwioną, z radością przyjąłem wiadomość, że 12 lutego pierwsze statki amerykańskie z żywnością dla Polski przepłynęły Kanał Kiloń-ski. W kilka dni potem kapitan Sencke zakomunikował mi, że jakiś statek, zapewne amerykański, minął Swinemiinde, kierując się ku Zatoce Puckiej. Uradowany spytałem Garlickiego, co o tym myśli. - Zaś jeżeli przypłynie jeden dampfer z dwoma lukami, to damy sobie łatwo radę, a jeżeli będzie więcej większych statków z trzema lub czterema lukami, to zaś będzie trudno, ale „mit Gottes Hilfe" jakoś damy radę - odpowiedział. Mit Gottes Hilfe Od rana stałem z Wańkowiczem i kapitanem Sencke na falochronie zabezpieczającym wejście do portu. Dzień był szary, po niebie płynęły gnane wiatrem ciężkie, ołowiane chmury. Mżył deszcz. Od morza dął zimny, przejmujący wiatr. Byliśmy zmęczeni i zziębnięci. Raptem usłyszałem gwizd holownika i zza zasłony deszczu wynurzyło się z morza cielsko szarego statku poprzedzanego przez holownik. Statek wpłynął w ujście Wisły i skręcił do basenu portu wolnocłowego. Wskoczyliśmy do motorówki, by za chwilę być na miejscu. Statek przycumowano akurat do kamiennego nadbrzeża po lewej stronie basenu. Na pomoście stał kapitan. Na jego czerwonej od wiatru, opalonej twarzy malowało się zmęczenie i chyba również zadowolenie, że pokonał wszystkie niebezpieczeństwa. - Hallo, boys - zawołał dobrodusznie - there we are. - Mieliśmy szczęście, omijając zasłony minowe - powiedział, kiedy ściskaliśmy mu rękę. - Ten wasz Bałtyk nie jest jeszcze dobrze z min oczyszczony. Za nami płyną jeszcze dwa statki - dodał po chwili. Po niedługim czasie przeciągły gwizd holowników oznajmił wpłynięcie do portu jeszcze dwóch jednostek tego samego typu. Statki nazywały się: „Lake Mary", „Lake Dancy" i „Lake Wimico", każdy o pojemności 3000 ton i o trzech ładowniach. Jak się dowiedziałem, były one masowo budo- 55 wane w Chicago, na jeziorze Michigan i stąd ich nazwy zaczynające się od „Lake". Zamiast jednego statku spadły na nas trzy z 9000 ton ładunku mąki w workach. - Boys - zawołał jeden z kapitanów - czy nie macie czegoś mocnego do napicia się? Skorzystałem z tego, by zaprosić kapitanów do pobliskiego szynku, bo i my potrzebowaliśmy czegoś na pokrzepienie, gdyż widok trzech statków naraz wprowadził nas w lekką panikę. Wychyliwszy z kapitanami po kilka dobrych kieliszków machandla i zakąsiwszy wędzonymi szprotami, wróciliśmy do portu już w innym nastroju. Po sprawdzeniu ładunków zadzwoniłem do MacCormicka, który niezwłocznie przybył do portu. Uroczyście podpisaliśmy razem pierwszy „bill of lading" i nie czekając przystąpiliśmy do wyładunku. Wszystko szło składnie. Niestety, miałem do rozporządzenia tylko 40 wagonów dziesięciotonowych. Aby nie przerywać załadunku, poprosiłem Wańkowicza, by niezwłocznie zapotrzebował jeszcze co najmniej trzy składy. Po moim telefonie radca Sehring szczęśliwie poszedł nam na rękę, tak że nie składając mąki do magazynów mogliśmy cały ładunek przesłać w granice Rzeczypospolitej. Był już wieczór, gdy wpadłem do Danziger Hof, aby zabrać potrzebne rzeczy, i wróciłem do portu. Postanowiłem pojechać sam z pierwszym transportem, by sprawdzić po drodze działanie naszej placówki w Mławie i ewentualnie „ustawić" urzędników, aby nie czynili trudności na granicy. Kapitanów poleciłem opiece Wańkowicza i admirała Borowskiego prosząc, by ugościli ich w hotelu zakrapianą kolacją. Pożegnałem MacCormicka i umieściłem się w brankardzie razem z obsługą pociągu. Raue w tym czasie wysłał telegram do ministra Minkiewicza, że pierwszy transport wyruszył do Warszawy pod moim nadzorem. Pociąg ruszył. Przejechaliśmy Gdańsk, Pszczółki, Tczew i zbliżaliśmy się do Malborka. Byłem strasznie 56 zmęczony i senny, ale siłą woli starałem się nie zasypiać. Miałem jakieś niewyraźne przeczucie. Gdy ruszyliśmy po dłuższym postoju w Tczewie i odjechali jakieś kilkanaście kilometrów, zauważyłem, że pociąg nasz zwolnił bieg. Nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby nie niemieccy kolejarze, którzy nic nie mówiąc zaczęli zeskakiwać z brankar-du. Zostałem sam. Pociąg prawie stawał. Nie namyślając się, wyskoczyłem z wagonu, o mało nie łamiąc sobie nóg, i wskoczyłem na stopnie parowozu. Właśnie była to chwila, kiedy maszynista i palacz sami zabierali się do zeskoczenia. Nie było czasu do stracenia. Wyjąłem z kieszeni brauning. - Los - zawołałem, chwytając za dźwignię regulatora -zostać na miejscu, bo będę strzelał. - Maszynista się cofnął. Trzymałem nadal rączkę regulatora, zanim parowóz nie nabrał pędu. Nie na darmo najmilsze chwile dzieciństwa spędzałem na parowozach Zakładów Aleksandrow-skich, których dyrektorem naczelnym był wówczas mój ojciec. - Los zum donnerwetter - krzyknąłem, oddając dźwignię maszyniście. Na bieli śniegu zobaczyłem jakieś postacie koło toru kolejowego. Po chwili rozległ się z końca pociągu wybuch i jakiś trzask. Trzymałem rewolwer skierowany to na maszynistę, to na palacza, który pośpiesznie dosypywał węgla do paleniska. Pociąg pędził; dopiero gdy zamigotały sygnały Malborka, maszynista zwolnił bieg. Kazałem mu stanąć przed stacją. Wyskoczyłem z parowozu. Z końcowego wagonu sypała się biała struga mąki, wagon był zniszczony. Na stacji zażądałem niezwłocznego połączenia z Danziger Hof oraz przybycia policji. Naczelnik się wahał. Podsunąłem mu po nos dokument, że należę do misji amerykańskiej i rozkrzyczałem się tak, że stanął na baczność. Szczęśliwie Wańkowicz był w hotelu. Zakomunikowałem mu o całym wypadku polecając, by niezwłocznie za- 57 I wiadomił niemieckie dowództwo okręgu i gdański zarząd kolei. - Właśnie porucznik Carnath jest z nami - powiedział Wańkowicz. - Zawołaj go do telefonu - powiedziałem. - Jawohl, Herr Baron - usłyszałem głos Carnatha. W krótkich słowach zakomunikowałem mu o napadzie na pociąg. Obiecał natychmiast zawiadomić swojego generała. Tymczasem na stacji w Malborku starano się zbagatelizować całe zajście. Przesłuchano maszynistę, który zaręczał, że to musiał być jakiś napad bandycki, z którym on nie miał nic do czynienia. Nie potrafił jednak wyjaśnić, dlaczego zwalniał bieg i dlaczego nie ma obsługi pociągu. Były to jednak głównie moje pytania, które Niemcy pomijali milczeniem. Zażądałem spisania protokółu. Obliczyłem liczbę uszkodzonych worków z mąką. Zajęło mi to dobrą godzinę. Doczepiono inny parowóz, dano inną obsługę i prawie nad ranem pociąg ruszył. Nauczony doświadczeniem, zdecydowałem dalszą drogę do stacji granicznej przebyć na parowozie. W Iłowie podstawiono polski parowóz i po kilkunastu minutach byłem już w Mławie. Na stacji czekał już nasz delegat, pan Ratomski. Byłem bardzo zadowolony z jego pierwszych kroków. Po otrzymaniu dokumentów sprawdził nasze plomby na wagonach i numery wagonów, po czym przydzielił uzbrojonego konwojenta. Po sprawnym załatwieniu wszystkich formalności pociąg nasz ruszył do Warszawy. Byłem tak zmęczony, że ulokowawszy się na ławce konduktorskiej straciłem przytomność i dopiero w Warszawie konwojent z trudem do-budził mnie. Na dworcu oczekiwał już minister Minkiewicz, kilku wyższych urzędników Ministerstwa Aprowizacji, pan La-chert z Państwowego Urzędu Zakupów i płk Grove. Wszyscy byli w świetnym humorze, ale zdumieni moim wyglądem. Byłem umorusany w sadzy, mące, z twarzą od dwóch dni nie ogoloną. 58 • Pułkownik Grove wystosował ostry protest do dowództwa okręgu wojennego w Gdańsku podkreślając, że w myśl warunków rozejmu Niemcy są odpowiedzialni za bezpieczeństwo transportów na terenie Rzeszy. Przedstawiłem pułkownikowi wykaz uszkodzonego mienia. Poprzez kwaterę Hoovera w Paryżu Niemcy po długich targach zmuszeni byli do wypłacenia Amerykanom odszkodowania. Dalsze napady na pociągi już się nie powtórzyły. Niemcy kradli. O tym, jak mylne są obiegowe opinie o niemieckiej uczciwości, solidności i poszanowaniu prawa mogłem przekonać się w Gdańsku w ciągu całej mojej misji w tym mieście. W porcie dochodziło do masowych kradzieży towarów polskich w sposób prawie jawny, na co policja niemiecka nie reagowała. Gorzej, przez dr. Wybic-kiego i dr. Kręckiego wiedziałem, że władze niemieckie kupowały kradzioną w porcie żywność, doskonale wiedząc ojej pochodzeniu. Pruscy nacjonaliści uważali chyba okradanie polskich transportów aprowizacyjnych za świadectwo niemieckiego patriotyzmu. Plagą stały się kradzieże mleka kondensowanego dokonywane w porcie. Wynająłem dwóch Kaszubów jako detektywów, aby pilnowali naszego mienia i dawali znać o wszystkich nadużyciach. Brama wejściowa do portu wolnocłowego była pilnie strzeżona i robotnicy byli każdorazowo indywidualnie obszukiwani. Mimo to wszędzie: pod płotami, za budynkami, pełno było puszek od mleka, a wiele skrzynek niby niechcący „sztauerzy" rozbijali umyślnie, by potem w puszkach robić gwoździem dwie dziurki i wypijać całe setki blaszanek mleka przeznaczonych dla polskich dzieci. W końcu ogłosiłem, że w razie dalszych nadużyć skasujemy racje przeznaczone dla robotników, a więc mąki, słoniny i mleka. To poskutkowało i swoiście pojęty „pruski patriotyzm" na tym polu uległ pewnemu ukróceniu. W kradzieżach brali również udział kolejarze niemiec- 59 cy i miałem wrażenie, że należeli do organizacji mającej na celu rabunek transportów do Polski. Toteż nie byłem zdziwiony, kiedy pewnego razu, w biały dzień, zginął wagon naładowany mąką. Była to prawdziwie mistrzowska robota. Jak potem wykryto, próżny wagon podstawiono przy wekslowaniu, z pełnego wagonu zdarto napis „U.S. Relief Mission to Poland" i naklejono go na wagonie próżnym. Mimo to udało się naszemu detektywowi znaleźć ukradziony wagon na stacji Schneidemilhl. Oczywiście sprawa ta uszła bezkarnie. Do obrony mieliśmy tylko dziesięć palców i pomoc ludności kaszubskiej. Kilka razy były planowane zamachy na nas, ostrzeżono nas jednak w porę. Mimo to kilka razy strzelano do mnie z ukrycia, gdy przejeżdżałem samochodem dzielnicę portową Neufahrwasser. Pewnego zaś dnia, będąc w porcie, stałem przy krawędzi ładowni na pokładzie ośmio-tysięcznika, patrząc z wysokości dwupiętrowej kamienicy na dno statku. Naraz gwizdnęło coś koło mojej głowy i poczułem ból w uchu. Do ładowni spadł wielki kawał żelaza rzucony jakąś tajemniczą ręką w moją stronę. Gdyby ten kawał żelaza trafił o parę centymetrów bliżej skroni, to zostałbym na pewno strącony w przepaść i znalazłbym się jako trup na dnie statku. Mimo to placówka gdańska miała w sobie coś sportowego, nawet to nadstawianie łba. Poza tym miałem spokojne sumienie, że jako major kawalerii nie dekuję się od wojska, bo Gdańsk w wielu przypadkach okazał się niebezpieczniejszy od frontu. Najgorszą sprawą było jednak tajemne wywożenie z Gdańska urządzeń technicznych i instalacji, które na mocy paragrafów rozejmu powinny być zabezpieczone w Gdańsku aż do ustalenia przez kongres pokojowy ich podziału między Polską a Gdańskiem. Dzięki dr. Wybickiemu i dr. Kręckiemu mieliśmy swoich ludzi we wszystkich większych zakładach budowy okrętów, jak stocznie Schichau i Danziger Werft, którzy niezwłocznie zawiadamiali nas o wszystkim. Otóż okazało się, że mimo patrolowania ujścia do morza przez alianc- 60 kie okręty wojenne Niemcy masowo szmuglowali łodziami i barkami sprzęt na teren Niemiec. Prosiłem MacCormicka, aby porozumiał się w tej sprawie z kolejnymi dowódcami amerykańskich torpedowców, by nie dopuszczali do dalszej kontrabandy oraz żeby przez Carnatha zwrócił na to uwagę generałowi von Ma-lachowskiemu. Niestety, mało to pomogło. Kapitanowie okrętów nie mieli najmniejszej ochoty do pełnienia policyjnej funkcji i rewidowania niemieckich jednostek. Byliśmy bezsilni. Poleciłem na razie admirałowi Borowskiemu, by mając wszędzie swoich ludzi sporządził w miarę dokładny inwentarz techniczny wyposażenia stoczni gdańskich, warsztatów kolejowych, elektrowni itd. Pewnego dnia, po otrzymaniu wiadomości, że Niemcy już bez żadnych skrupułów zaczęli wywozić wyposażenie jednej ze stoczni, postanowiłem również działać. Stocznia leżała nad brzegiem Leniwki, niedaleko od ujścia do niej Motławy. Nocą podpływały do niej jakieś statki i zabierały, co się tylko dało. Można im było przeszkodzić, zablo-kowując wąskie w tym miejscu koryto. Wieczorem udało mi się porozumieć z kim należało. Nazajutrz rano rozeszła się po Gdańsku wiadomość, że nieznani sprawcy zatopili w tym miejscu, nocą, dwa doki pływające. Stocznia przez dłuższy czas była zupełnie zablokowana i to nie tylko dla statków, ale i większych łodzi. Cel był osiągnięty. Poszukiwania sprawców nie dały żadnego wyniku. Podejrzewano o sabotaż mocno komunizujących, miejscowych socjalistów. - Co za czasy - rzekł do mnie kapitan Sencke - etwas unglaubliches. Wielką przeszkodą równomiernej pracy w porcie było nieregularne nadsyłanie statków do Gdańska. Wysyłający nie mieli widać pojęcia o pojemności portu gdańskiego i 61 maksymalnej wydajności rozładunkowej, mimo że płk Grove nieraz monitował w tej sprawie misję Hoovera w Paryżu. Bywały tygodnie, kiedy nie mieliśmy żadnego statku w porcie, a potem bez żadnego uprzedzenia wpływało po 6 do 8 statków jednocześnie. Staraliśmy się jednak, by wyładunek szedł sprawnie i pod tym względem mogłem być zadowolony, natomiast sprawa wagonów przedstawiała się rozpaczliwie. Polskie Koleje nie tylko nie podstawiały swojego taboru na zmianę z niemieckim, ale również nie dotrzymywały dwutygodniowego terminu zwrotu niemieckich wagonów. Wagony użyczane przez dyrekcję gdańską często znajdywały się na froncie, gdzie nikt sobie nic z niczego nie robił, a wszystkie upomnienia ministerstwa przyjmowano żartobliwie. Każdy porucznik był wszechwładny i uważał to sobie za bohaterstwo, że dla swojej jednostki wystarał się o wagony, nie troszcząc się, co tam będą sobie myśleli „cywile" siedzący w Warszawie. Moje interwencje w Ministerstwie Kolei i Ministerstwie Spraw Wojskowych mało skutkowały. Zarządziłem więc, by wagony oznakowano widocznym napisem „United State Mission to Poland", licząc, że wagony takie trudniej będzie zatrzymać i nie odsyłać z powrotem do Gdańska. Niestety, front nic sobie z tych napisów nie robił, mimo protestów obu ministerstw. Jeden z generałów, znany ze swojej arbitralności, na wszystkie nalegania, by nie rekwirowano wagonów oznaczonych „U.S. Mission to Poland" odpowiedział, że wagony są mu potrzebne, a całą misję w Gdańsku ma w odpowiednim miejscu. Zdarzały się również.wypadki prób aresztowania przez wojsko moich konwojentów, którzy sprzeciwiali się rekwizycji powierzonego im taboru. Nie mogłem pogodzić się z tą samowolą wojska, gdyż ładowaliśmy dziennie do czterech pociągów po czterdzieści wagonów, by wysłać tak potrzebną żywność w granice Polski, a jednocześnie nasi konwojenci nieraz musieli bronić pociągów od zwykłych bandyckich napadów. Tylko wyjątkowemu podejściu radcy Sehringa mogłem 62 zabezpieczyć wagony pod załadunek. Pewnego dnia poprosił mnie jednak do swojego biura i oświadczył, że już dawno złamaliśmy nasze zobowiązania i że nie może doliczyć się 150 wagonów niemieckich - wobec tego musi przerwać podstawianie niemieckiego taboru do portu. Szczęśliwie miałem na to sposób. Tegoż dnia zatelefonowałem do Oberburgermeistra Sahma, że wobec odmowy podstawienia nam wagonów przerywamy pomoc aprowizacyjną dla Gdańska. Zrobiło się dużo szumu, ale w rezultacie nazajutrz dostarczono nam wagony. Nie mogłem jednak dłużej przeciągać takiej sytuacji i w ostrej formie rozmówiłem się telefonicznie z Bartlem, ministrem kolei. On również w rozmowie był nieco szorstki i także nie przebierał w wyrażeniach. Bartel wymógł na mnie, bym choć na jeden dzień przybył do Warszawy, by w bezpośredniej rozmowie znaleźć jakieś rozwiązanie. Zostawiłem więc biednego Wańkowicza, który był już podobny do własnego cienia, i pojechałem do Warszawy. Po długiej rozmowie Bartel zobowiązał się, że zwróci zabrany tabor niemiecki, z czego później nie bardzo się wywiązywał. Proponował mi jednocześnie przysłanie do mojej dyspozycji kogoś z ministerstwa jako łącznika. Podziękowałem mu za tę propozycję wiedząc, że jest to posunięcie, by uwolnić się od moich bezpośrednich u niego interwencji. Zapowiedziałem stanowczo, że żadnych łączników nie potrzebuję, bo mam na to telefon i język zawieszony gdzie należy, aby w razie czego samemu rozmówić się z ministrem. Zaznaczyłem przy tym, że żadnych urzędników nie mam prawa przemycać do Gdańska, a przy tym jako delegat Prezydium Rady Ministrów jestem upoważniony przez premiera i Komendanta do prowadzenia delegatury całkiem samodzielnie. - Jeżeli każde ministerstwo będzie nasyłać różnych łączników, to zacznie się bałagan - zakończyłem twardo. Bartel był niezadowolony i skarżył się potem na posiedzeniu Rady Ministrów na moją samowolę. Każda późniejsza rozmowa telefoniczna z Bartlem była dla mnie męką, 63 bo wykłócał się o wszystko i nieraz kończyło się na wzajemnym wysyłaniu do wszystkich diabłów. Szczęśliwie w tym czasie byłem już w randze ministra pełnomocnego. Do dotychczasowych ładunków zboża luzem, mąki w workach, konserw mięsnych, mleka kondensowanego dołączyły się materiały sanitarne i lekarstwa, ziarno siewne, nawozy sztuczne, superfosfat, saletra i żużle Thomasa, czyniąc dodatkowe problemy przy odpowiednim ich załadunku. Bywały też różne niespodzianki: w jednym z transportów przybyło do Gdańska kilkanaście małp i kilkaset świnek morskich przeznaczonych do badań bakteriologicznych. Był to transport trudny. Małpy co prawda były w klatkach, ale trzeba było dobrze obmyślić warunki transportu, by zdrowe dojechały do Warszawy. Jeden statek przywiózł wraz z ładunkiem konserw kilka wielkich skrzyń wysłanych z Ameryki przez Jewish Joint Committee. W skrzyniach były trumny z żydowskimi nieboszczykami, którzy chcieli spocząć na polskiej ziemi, gdzieś na rodzinnym kirkucie w Małopolsce. Mieliśmy z tym ładunkiem grube trudności, bo Niemcy nie chcieli w ogóle dopuścić do wyładunku nieboszczyków bez odpowiednich zaświadczeń, że „pasażerowie" ci nie zmarli na żadną z chorób zakaźnych. Po ostrych przetargach władze sanitarne Gdańska zgodziły się, byśmy w ich asyście przeprowadzili odpowiednią dezynfekcję powierzchni skrzyń formaliną, następnie pokryli je grubą warstwą smoły i wysłali skrzynie na otwartej platformie, zabezpieczywszy ten cenny ładunek brezentem. Plagą mojego pobytu stali się również Amerykanie. Jeżeli zimową porą, w czasie mrozu sypnąć z okna ziarnem, to natychmiast zlatuje się ze wszech stron głodne ptactwo wiedzione instynktem. To samo było i ze spragnionymi przez długą posuchę alkoholową Amerykanami. Jakimś cudem każdy z kapitanów, który wpływał do portu gdańskiego, trafiał po zejściu ze statku do hotelu Danziger Hof 64 i nie znając mnie zupełnie, dopytywał się o Mr. Yellow--whisky, bo tak przeważnie przekręcano moje nazwisko. Nie wiem, jak by wypadła druga jego część, Pieriejasław-ski, której wolałem nie używać. W rezultacie nie mogłem spać więcej niż 5 godzin na dobę. Wstawaliśmy bowiem o 6 rano, by cały dzień być w porcie, a wieczorem do pierwszej w nocy musiałem zabawiać kapitanów statków, z którymi chciałem być na stopie przyjaznej. Po ich wyjściu trzeba było mój pokój wywietrzyć, sprzątnąć butelki, wymieść niedopałki papierosów i dopiero wtedy mogłem się na kilka godzin położyć. Pokój mój stał się bardziej knajpą niż pokojem sypialnym. W dodatku MacCormick oświadczył nam, że w krótkim czasie opuszcza Gdańsk. Wobec czego część tych obowiązków towarzyskich zwaliłem na admirała Borowskiego, który jako marynarz lepiej sobie z nimi radził. Żałowałem bardzo odjazdu MacCormicka, z którym zdążyłem się zaprzyjaźnić, mimo że był on trochę rozpieszczony przez los, ale przynajmniej pomagał nam jak mógł. Sam tak jak on byłem synem milionera, jednakże wychowywano mnie o wiele surowiej i w większej dyscyplinie. Pożegnaliśmy MacCormicka uroczystym obiadem, ofiarując mu dużą, srebrną papierośnicę z miniaturami naszych herbów i monogramów. MacCormick ze wzruszeniem żegnał się z nami. Nastrój był serdeczny, było też obecnych dwóch oficerów marynarki z kontrtorpedowca amerykańskiego. Po jego odjeździe misja amerykańska pozostała bez szefa i na mnie spadło zastępstwo. W tym czasie przysłano do Gdańska kilku młodych oficerów amerykańskich do pomocy. Pomocy wiele od nich nie mieliśmy, za to sporo kłopotów. Musiałem przy pomocy admirała wziąć ich, jak to mówią, „za mordę", bo plątali się po biurach i w porcie, przeszkadzając i zajmując czas. Każdego z nich musiałem brać na stronę, aby wyjaśnić ich pozycję i stosunek do mnie, gdyż większość z nich nie orientowała się w sytuacji i uważała siebie za nadludzi, a nas wszystkich bez 5 - Wolne Miasto 65 różnicy czy Polak, czy Niemiec za białych negrów. Toteż prędko odstawiłem ich na właściwe miejsce i oddałem pod komendę admirała Borowskiego, który polecił im sprawdzanie wyładowanych towarów i kazał, aby codziennie zdawali sprawozdanie ze swojej czynności. Byli to przeważnie amerykańscy Żydzi. Część z nich musiała należeć do lóż masońskich, bo na walizkach były napisy w rodzaju „leut. Baruch, the Son of the Association of Jehova", albo „leut. Miller, the Monk of the Sacred Triangular". Pochodząc z kresów, miałem z ludnością żydowską wiele do czynienia. Lubiłem i odnosiłem się z dużym szacunkiem do rzeszy ubogich żydowskich rzemieślników, solidnych i pracowitych, znoszących życie z godnością, humorem i życzliwością dla innych. Nie miałem natomiast tej sympatii do bogatych kupców leśnych, hałaśliwych, aroganckich, nieetycznych, natomiast gardzących swoimi ubogimi współplemieńcami. Żydzi amerykańscy przypominali mi tych właśnie kupców i chyba miałem rację. MacCormick, mający w swojej rodzinie kongresmana, powiedział mi kiedyś, że żadna inna mniejszość w Stanach Zjednoczonych nie wyssała z tego kraju tylu pieniędzy pochodzących od amerykańskiego podatnika, jak Żydzi dla swoich syjonistycznych celów. Moje zastępstwo MacCormicka nie trwało długo. Wyjeżdżając z Warszawy, otrzymałem telegram od Wańkowi-cza: „Przyjeżdżaj niezwłocznie, mamy poważne kłopoty z nowym szefem misji". Na dworcu w Gdańsku czekał już na mnie Witold Wań-kowicz. Był zdenerwowany i czymś strapiony. - Wyrwałem się ukradkiem - rzekł do mnie - aby uprzedzić ciebie i naradzić się, co mamy dalej robić, bo w ciągu paru dni wszystko zaczęło się rozwalać. Nowo przysłany szef misji amerykańskiej, major Webb, zupełnie nie orientuje się w sytuacji. Nas traktuje jak Murzynów, gorzej jak psy. Chy- 66 ba służył gdzieś w karnych ekspedycjach, bo każdego, kto nie jest Amerykaninem lub Anglikiem, uważa za niewolnika. Już miał starcie z admirałem, Janek Raue chce uciekać z Gdańska. Nikt nie ma do niego przystępu. Carnathowi zagroził, że jeżeli nie wykona jakiegoś polecenia, to palnie mu w łeb. W ogóle uważa siebie za dyktatora nie tylko misji, ale i całego Gdańska. Jeżeli tak dalej pójdzie, to ani admirał, ani ja nie pozostaniemy tutaj dłużej. Trzeba się naradzić, co począć, i chyba zawiadomić płk. Grove'a, aby przyjechał i osobiście rozpatrzył się w sytuacji. Po rozmowie ze mną Wańkowicz pojechał prosto do portu, a ja do hotelu. Po umyciu się, ogoleniu i śniadaniu postanowiłem niezwłocznie udać się do nowego szefa. Namacałem z przyzwyczajenia rewolwer w tylnej kieszeni i poleciwszy siebie Opatrzności udałem się do numeru, gdzie - używając galicyjskiego wyrażenia - „urzędował" major Webb. Bez pukania otworzyłem drzwi i ku mojemu zdumieniu zamiast twarzy majora Webba ujrzałem na stole dwie olbrzymich rozmiarów podeszwy od butów. W kącie przy biurku siedział za maszyną do pisania wystraszony Janek Raue. - Kim jest ten człowiek? - Zza podeszew groźny głos odezwał się do Rauego, po czym ukazała mi się dziwna twarz, raczej Indianina niż Amerykanina. Twarz ceglasta, czarne, przenikliwe oczy i czarne jak węgiel, błyszczące włosy. Raue podszedł do niego i coś szepnął mu do ucha. - OK, Yellow-whisky - rzekł do mnie major Webb. -Dobrze, że jesteś. Będę nazywał ciebie Yellow. Potrzebuję tego damned Biirgemeister Sahm. Tak, że ruszaj się i sprowadź go do mnie. Osłupiałem, jeszcze dwa lata temu tytułowano mnie „kniaź" lub zwracano się do mnie: „wasze wieliczestwo". Stałem oniemiały. - Na co czekasz? Ruszaj się, jak powiedziano - dobiegł mnie głos Webba. 67 Pociemniało mi w oczach. - Majorze - krzyknąłem -chyba nie rozumiecie swojej pozycji. My jesteśmy polskimi członkami amerykańskiej misji, a nie jakimiś negrami, a wy tutaj nie jesteście żadnym dozorcą negrów. Understand? Major skoczył na równe nogi. Dopiero teraz przekonałem się, że jest to mężczyzna olbrzymiego wzrostu, o szerokich ramionach i kościstej budowie. - Damn with you - wrzasnął - to jest mój rozkaz, pamiętaj, Yellow. - Majorze - wyciągnąłem palec w jego kierunku - ty również pamiętaj, że ja nie jestem dla ciebie ani Yellow, ani Yellow-whisky. Ja dla ciebie jestem sir. Jestem sir, bo jestem majorem kawalerii gwardii, a nie oficerem jakiegoś amerykańskiego wojska. You understand my language -rzuciłem z pogardą. - Teraz jest wojna - major uderzył pięścią w stół - i mam prawo rozstrzelać ciebie jak psa - wyciągnął z szuflady olbrzymich rozmiarów kolta. Był to ułamek sekundy. Jakże często taki ułamek decyduje o całym życiu człowieka. Ogarnął mnie szał. Machinalnie sięgnąłem ręką po brauning. Mój los, a obawiam się, że i los misji zawisł na włosku. Major się zreflektował. - Majorze - mówiłem już spokojniej. - Powiedziałem panu swoje i to jest moje ultimatum. Pan nie jest z nami w wojnie. Pan jest przysłany, aby nam pomagać. Pan jednak swoim zachowaniem dezorganizuje nam pracę. Dlatego daję panu 24 godziny, po czym albo pan, albo my pozostaniemy w Gdańsku. Good bye, old man - rzekłem, zatrzasnąwszy drzwi za sobą. Nie czekając wyszedłem z hotelu i pojechałem prosto do portu. Port przepełniony był statkami, ale wyładunek szedł normalnie. Korzystając z pierwszej wolnej chwili zamknąłem się z admirałem i Wańkowiczem w jego pokoju i po krótkiej naradzie postanowiliśmy zredagować wspólny list do ma- 68 jora Webba. W liście wyjaśnialiśmy zwięźle jego i naszą pozycję w misji, kończąc zdaniem: „We require an attention due to our position". (Oczekujemy zainteresowania zgodnie z naszą pozycją). List wysłałem niezwłocznie do Danziger Hof przez jednego z naszych urzędników, polecając, by za pokwitowaniem wręczył go bezpośrednio majorowi. Nie mieliśmy ochoty wracać na obiad do hotelu, aby nie spotkać się z majorem, nim wzajemne nasze odnoszenie nie zostanie wyjaśnione. Poszliśmy do pobliskiego szynku, gdzie po wypiciu tęgiego kieliszka machandla z apetytem zabraliśmy się za „Schweinscarbonade", które nam usłużny oberżysta zaoferował. Późno wieczorem wróciliśmy do hotelu. Szczęśliwie tego dnia nie mieliśmy żadnych gości. Do kolacji zasiedliśmy w towarzystwie Rauego. Majora nie było. - Co stało się z Webbem? - spytałem. - Po pańskim wyjściu, panie delegacie, major klął w żywe kamienie - wyjaśnił Raue - a po otrzymaniu listu z portu powiedział mi, że na razie jestem wolny, i oświadczył, że chce zostać sam. Nie było go na obiedzie, który kazał przynieść sobie do numeru. Tak przeszła doba. Major się nie pokazywał. Dopiero trzeciego dnia zastaliśmy go przy śniadaniu. Twarz miał rozpromienioną i był w świetnym humorze. Po śniadaniu major Webb zaprosił mnie, Wańkowicza i admirała do swojego pokoju. Na stole stała butelka whisky. - I am sorry, miałem złe instrukcje, złe informacje. Pomyliłem się, very sorry. Bądźmy od tej chwili przyjaciółmi - rzekł major, ściskając nam kolejno rękę. - Wypijcie za moje zdrowie. Ja pić nie mogę, choć lubię. Dlaczego nie piję, to opowiem kiedyś, gdy bliżej się poznamy. - Poklepał mnie po ramieniu. - Chcę dzisiaj z panami przejechać się po porcie. Zabiorę z sobą porucznika Moritza, chociaż nie lubię jego fizjonomii - dodał ze śmiechem. - Dobrze zrobiliśmy - rzekł do mnie admirał, kiedy zo- 69 staliśmy sami. - Sądzę, że będziemy mieli w nim prawdziwego przyjaciela. Czułem, że Żydzi musieli go w Ameryce źle do nas nastawić i dlatego z góry był tak uprzedzony do Polaków. Podświadomie przypomniałem sobie syna rabina z Ucian, który w chwili szczerości wyznai mi, że prawy Żyd ma nakaz spluwania, zwykle trzy razy, na widok kościoła lub krzyża i wypowiadania przekleństwa w pobliżu cmentarza, na którym spoczywają goje. A my, Polacy, byliśmy najgorsi, bo katoliccy goje. Admirał był już w porcie, kiedy kapitan Sencke podjechał po nas swoją motorówką. Major Webb bardzo uważnie obejrzał cały port. Zajechaliśmy do basenu wolnocłowego, gdzie czekał już na nas admirał Borowski, jak zawsze ubrany w swoją wyszarzałą kurtkę i długie buty. - Hallo, admiral - zawołał Webb, wyciągając przyjacielsko rękę. Webb sprawdził system naszego wyładunku. Dał nam kilka bardzo praktycznych wskazówek. Okazało się, że świetnie znał się na sprawach portowych i szybko orientował się w każdej sprawie. Spędziliśmy z nim cały dzień. Słońce już zachodziło, kiedy zabrawszy admirała ruszyliśmy motorówką z powrotem do Gdańska. - Która godzina? - odruchowo spytał admirał Wańko-wicza. Okazało się, że Wańkowicz nie posiada w ogóle zegarka i opowiedział, jak go z niego ograbili bolszewicy. Webb sięgnął do kieszeni i wyjmując wielką, złotą „cebulę" wręczył ją Wańkowiczowi. - Proszę to przyjąć jako upominek od meksykańskiego gentlemana dla polskiego gentlemana. - Nie było rady, Wańkowicz musiał ten zegarek przyjąć. Webb zaś, zobaczywszy na palcu Witolda staroświecki sygnet powiedział: - Ja was lubię. Wy pracujecie i jesteście gentlemeni, nie to, co nasi zarozumiali „nouveau riche" z Chicago - spojrzał z niekłamanym wstrętem na leutnanta Moritza w skrojonym jak z igły mundurze. Był to typowy Webb. 70 Admirał miał rację. W majorze Webbie znaleźliśmy nie tylko dobrego fachowca, idącego z pomocą i rozumną radą w każdej okoliczności, ale więcej - znaleźliśmy w nim prawdziwego przyjaciela, który nawet po wyjeździe z Gdańska o nas nie zapomniał. Osobiście przekazał Ho-overowi tak dla nas przychylną ocenę, że w kilka tygodni dostałem na moje imię podziękowanie od Hoovera z wyszczególnieniem nas czterech. Oprócz tego przed opuszczeniem Gdańska wysłał pismo do premiera Paderewskie-go, prosząc aby praca nasza była oceniona i odpowiednio wyróżniona. Dziwny to był człowiek, jakaś straszna tajemnica czy dramat krył się za jego spokojną na pozór twarzą. Był on mieszaniną dwóch całkiem odmiennych ras, jako syn Szkota i Indianki. Nie brał do ust alkoholu. Kiedyś zwierzył się mi w poufnej rozmowie, że dla niego alkohol jest straszny, a on pod jego wpływem może stać się niebezpieczny. Życie miał burzliwe. Swego czasu był bogatym farmerem w Teksasie. Stracił wszystko. Potem imał się różnych zawodów, nim wstąpił do armii. Był kowbojem, pracował jako robotnik w dokach portowych, a nawet był szeryfem w którymś z okręgów na Dalekim Zachodzie. Raz w rozmowie dał mi do zrozumienia, że „okropnie jest zabić człowieka, a ja zabiłem wielu, lecz oni na to zasługiwali". Był surowy, wymagający, szczególnie od amerykańskich paniczyków, których bez żadnych skrupułów sadzał na od-wach, ale względem dzieci, względem kobiet, względem nieszczęśliwych był to człowiek złotego serca. Pieniędzy nie szanował, szastał nimi na prawo i na lewo. To komuś pomógł, to rzucał kilkanaście dolarów ujrzawszy biedną, obdartą kobietę stojącą na ulicy w deszczu, z wynędzniałym dzieckiem. Ten dziki syn meksykańskich stepów miał serce czułe na niedolę ludzką jak ktoś, kto wiele przecierpiał. Przysłano go nam jako jednego z lepszych fachowców portowych i nie zawiedliśmy się na nim. 71 Polubi! Polaków. - Chciałbym zostać z wami i pomagać przy odbudowie waszego kraju - powiedział mi kiedyś. Przy okazji przekazałem tę informację Paderewskie-mu, sugerując: - Panie premierze, czy nie byłoby dobrym pomysłem, aby użyć majora Webba przy organizowaniu naszej policji. - Nawet po odejściu Paderewskiego sprawa ta była jeszcze aktualna. Próbowałem odszukać majora Webba w Ameryce, dostałem jednak zawiadomienie o jego nagłej śmierci. Zawsze w mojej pamięci będę czcił tego zacnego człowieka, prawdziwego gentlemana i będę z dumą wspominał, że był on moim przyjacielem. Misja amerykańska powiększyła się o sekcję brytyjską. Jako przedstawiciel pomocy brytyjskiej zajechał do Gdańska major gwardii irlandzkiej Harvey, w towarzystwie swojego sekretarza, młodego Mr Richardsona. Właściwie nie wiadomo, jaki był cel przysłania misji angielskiej, gdyż zaledwie kilka mniejszych transportów z żywnością i odzieżą przyszło do Gdańska pod flagą brytyjską. Pewnego dnia Harvey uprzedził mnie, że przybędzie niedługo do Gdańska statek wiozący około 200 obywateli repatriowanych z Anglii. Prosił mnie, by statek ten możliwie szybko zwolnić, podstawiając wagony pasażerskie i pod naszym konwojem przewieźć pasażerów w granice Polski. Porozumiałem się z Ministerstwem Spraw Zagranicznych, jak i z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych, które nałożyło na mnie obowiązek sprawdzenia dokumentów i dokonania ewentualnej repatriacji. Ministerstwo Kolei jak zawsze zwlekało z przysłaniem mi wagonów. W kilka dni po tym oświadczeniu zawiadomiono nas, że statek brytyjski z 200 pasażerami na pokładzie wpłynął do portu. Władze niemieckie zaprotestowały stanowczo przeciw wypuszczeniu pasażerów na ląd, zgadzając się w drodze wyjątku na podstawienie wagonów pod statek i przepuszczenie ludzi bezpośrednio ze statku do wagonów. 72 Udałem się więc niezwłocznie do portu w towarzystwie. Harveya i Wańkowicza. Zaszliśmy do kapitana statku, który wręczył Harveyowi dokumenty pasażerów, po czym zaprosił nas na whisky. Kapitan okazał duże zniecierpliwienie, gdy oświadczyłem mu, że muszę sprawdzić wszystkie dokumenty i osobiście odprawić każdego pasażera. - Proszę ich zabrać jak najszybciej - powiedział niegrzecznym tonem - jeszcze dzisiaj chciałbym odpłynąć. - Dobrze - odrzekłem - ale wpierw chciałbym sprawdzić, co to są za jedni. Takie mam polecenie mojego rządu, od którego nie odstąpię. - Nie obchodzi mnie, co pański rząd postanowił. Po prostu wyrzucę ich na nadbrzeże razem z pakunkami. - Nie sądzę, by władze niemieckie się na to zgodziły -powiedziałem, podchodząc do iluminatora. - Jak pan widzi, pańskiego statku pilnuje kilkunastu żołnierzy, by żaden z pana pasażerów nie postawił nogi na gdańskim gruncie. Teraz proszę przydzielić mi pomieszczenie, gdzie będę mógł dokonywać odprawy. Usadowiłem się z Wańkowiczem w zapasowej mesie, wziąwszy z sobą plik dokumentów i zacząłem po kolei wywoływać pasażerów po nazwisku. Byłem zdziwiony, rzuciwszy okiem na listę pasażerów, że nie znalazłem tam ani jednego polskiego nazwiska, tylko same niemieckie jak Sil-berman, Gluckman, Kirschstein. Przeważały kobiety, przeważnie Żydówki. Wszystkie jako fach podawały albo kapelusznictwo, albo fryzjerstwo, albo krawiectwo. Sądząc jednak po zachowaniu i ich ubiorze, były to raczej zajęcia uboczne, a głównym źródłem zarobku musiało być coś innego. Nikt z pasażerów nie rozumiał po polsku. Siedzieli już w Anglii, przeważnie w Londynie, po kilkanaście lat, a byli i tacy, którzy do Anglii byli przywiezieni jako niemowlęta. Na każdym z dokumentów była adnotacja Home Office, że dana osoba jest deportowana z Wielkiej Brytanii. Słowem, nadesłano nam transport zawodowych kryminalistów. 73 - Witoldzie - rzekłem po przesłuchaniach, które zajęły nam prawie cały dzień - my tego transportu nie możemy przyjąć. - Ani przez chwilę nie miałem co do tego wątpliwości -odparł. Po napisaniu szczegółowego protokołu zebrałem wszystkie papiery i udałem się z Wańkowiczem do kajuty kapitana. Siedział z Harveyem przy butelce whisky. - Majorze - rzekłem do Harveya - ja tego transportu nie przyjmę i zwracam panu z powrotem dokumenty pasażerów. - What!!! - krzyknął kapitan, waląc pięścią po stole. Harvey zaniemówił. - Mr Jałowiecki - rzekł zwracając się do mnie oficjalnie. - Pan zobowiązany jest przyjąć tych pasażerów. - Ja jestem obowiązany spełniać polecenia mego rządu i przyjąć reemigrantów, ale ludzi skazanych na deportację nie przyjmę. - Pan musi ich przyjąć, to jest moje polecenie. - Ja nie jestem pod pana rozkazami, Harvey. Mam obowiązek wyładować pomoc dla Polski, ale takiego daru nie mam ani obowiązku, ani prawa przyjmować. - Ja ich każę wyrzucić na brzeg - tym razem krzyknął czerwony ze złości kapitan. - A to nie moja rzecz - odrzekłem - niech pan robi z nimi, co się panu podoba. - To jest samowola - rzekł Harvey. - Czy pan rozumie, jakie konsekwencje pana czekają? - Rozumiem - rzekłem - i dlatego nie przyjmę tego „generous gift for Poland" („szczodrego daru dla Polski" ). - To pańskie ostatnie słowo? - spytał Harvey. - Tak, to moje ostatnie słowo - odrzekłem. - Pan jest na pokładzie angielskiego statku, zrozumiano? - krzyknął bez sensu kapitan, próbując mnie zastraszyć. - Uspokójcie się i zachowujcie się przyzwoicie, kapitanie - odrzekłem, wkładając czapkę na głowę. - Chodźmy 74 - zwróciłem się do Wańkowicza, po czym wyszliśmy, zostawiając ich samych. Nikt nam nie towarzyszył do trapu, jak tego wymaga tradycja. Angielski fair play jest raczej ograniczony. Wróciwszy do hotelu, przygotowałem z pomocą Wańkowicza i Borowskiego telegram do Warszawy. Admirał z oburzeniem powtarzał: - Inni nadsyłają nam pomoc, a ci w tak trudnej sytuacji nadsyłają nam swoich kryminalistów. A pan tak często Anglików broni, panie Mieczysławie. Harvey tego wieczora, jak i w ciągu kilku dni następnych nie pokazywał się przy wspólnym stole w restauracji hotelowej. Tak przeszedł tydzień, w którym kursowały telegramy oskarżające mnie o samowolę. Statek stał tymczasem w porcie, zajmując miejsce, które byśmy mogli wykorzystać. Szczęśliwie, nie bez pewnych wahań Paderew-ski stanął w końcu po mojej stronie. Po paru dniach dowiedziałem się z ulgą, że statek odpłynął. Sporo jednak czasu minęło, kiedy między mną a Harveyem nastąpiła zgoda, i to w zgoła nieoczekiwanej sytuacji. Akurat byłem w holu, gdy do hotelu weszło kilkunastu dorodnych, młodych ludzi ubranych w niemieckie mundury, z olbrzymimi mauzerami zawieszonymi na rzemieniach u pasa. Zwrócili się do portiera, że chcą się zobaczyć z szefem misji brytyjskiej, majorem Harveyem. Byli to Irlandczycy, członkowie nacjonalistycznej partii Sinn Fein, którzy po dezercji z wojska brytyjskiego walczyli po stronie Niemców w nadziei oswobodzenia w ten sposób swojej ojczyzny od Anglików. Harvey, sam Irlandczyk, zrobił się blady, kiedy wyszedł na ich spotkanie, i jakby wzrokiem szukał u mnie poparcia. Podszedłem do niego, by znalazł może jakieś inne wyjście dla tych biedaków niż powrót do Irlandii. Kładąc mu po przyjacielsku rękę na ramieniu powtórzyłem mu na stronie słowa, które usłyszałem w Petersburgu od Buchanana, ambasadora angielskiego, kiedy przypomniałem ambasadorowi, że i Irlandczycy, tak jak Legiony Piłsudskiego, walczą pod niemieckim sztan- 75 darem. „Irlandczycy to co innego - odpowiedział wtedy Buchanan z denerwującą pewnością siebie. - Po skończonej wojnie będą schwytani i rozstrzelani." Harvey zdawał sobie z tego sprawę, ale był mi wdzięczny za moją uwagę. W swoim gabinecie uprzedził Irlandczyków, że czeka ich w ojczyźnie sąd wojenny z najwyższym wymiarem kary. Irlandczycy byli jednak zdesperowani, by wrócić na swoją wyspę. Wobec tego Harvey polecił Richardsonowi, swojemu sekretarzowi, wystawić odpowiednie dokumenty i tegoż dnia odesłał koleją Irlandczyków do Szczecina, gdzie stał wówczas batalion angielski, by dezerterów przekazać brytyjskim władzom wojskowym. Harvey będąc z natury melancholikiem, a mam wrażenie, że i neurastenikiem, zresztą miłym towarzyszem i człowiekiem dobrze wychowanym, z trudem panował nad wzruszeniem, dzieląc się ze mną wieczorem przy kieliszku tym smutnym zajściem. - Co miałem robić, wysłałem tych młodych ludzi, i to moich ziomków, na pewną śmierć, a sam jestem również Irlandczykiem. Nasza historia jakże podobna jest do waszej. Anglicy przez wieki dobrze nam dokuczyli. Sinn Fein po irlandzku znaczy „Sami Sobie" - wyjaśnił z wzrokiem wpatrzonym w kieliszek. - Dlaczego Anglicy nie mogą nas pozostawić samych sobie... pozostawić w spokoju? Przeklęta Anglia... Kiedy wreszcie Bóg ją pokaże? - smutno zwiesił głowę. Harvey, lojalny angielski oficer. Rozumiałem go i żałowałem serdecznie. O stan posiadania Sytuacja w porcie zaczęła stawać się poważna. Nadchodziły statki o coraz większej pojemności, aż do ośmio-tysięczników typu „Chieftain". Zwiększyliśmy liczbę ładowanych pociągów do pięciu dziennie. Wiosna była, jak to mówią, „za pasem", należało więc uruchomić żeglugę wodną, aby uniknąć spiętrzenia towarów w porcie. O ile ze zdobyciem barek mogłem mimo trudności się uporać, licząc na pomoc Urzędu Żeglugi Rzecznej, jaki powstał przy Ministerstwie Robót Publicznych, o tyle sprawa holowników przedstawiała się tragicznie. Stan ich na Wiśle był opłakany. Zaledwie można było liczyć na 8 jednostek. Jeszcze gorzej sprawa przedstawiała się w Gdańsku. Niemcy w porę zdołali przeszmuglować z Gdańska większość holowników do Szczecina lub Lubeki, pozostawiając port gdański na laskę losu. Poza tym Niemcy godzili się tylko na holowanie barek do Torunia, a o Nieszawie na terytorium polskim w ogóle słyszeć nie chcieli. Łamałem sobie głowę jak wybrnąć z tej sytuacji. Pozostawało jedyne wyjście: zakup na własność kilku holowników, aby się uniezależnić od Niemców. Ale nie miałem na to ani pieniędzy, ani kredytów. Nie było jednak czasu na rozmyślania. Postanowiłem wziąć całą sprawę na własną odpowiedzialność i zakupić holowniki. Po naradzie z ministrem Minkiewiczem i dyrektorem Lachertem ustalono, że nabędę holowniki na własne ryzy- 77 ko i na swoje nazwisko. Misja amerykańska nie była uznaną na terenie Gdańska jednostką prawną, a tym mniej przedstawicielstwo rządu polskiego. - Niech pan ryzykuje - rzekł Lachert. - Mogą co prawda oddać pana pod sąd, ale to pańska sprawa. Ja w ostateczności przygotuję panu pieniądze. Ale to wszystko czynię nieoficjalnie. Pieniądze otrzyma pan z adnotacją o obejściu przepisów przez pana i że za dalszy los holowników i przekazanie ich w następstwie rządowi Rzeczypospolitej będzie pan osobiście odpowiedzialny. Po tylu przejściach w Rosji i na Litwie miałem już mentalność desperata, było mi wszystko jedno, wedle powiedzenia małoruskiego „raz maty rodyła". Po krótkiej naradzie z admirałem Borowskim i Wańko-wiczem udałem się do przedstawicieli Gdańskiej Rady Ludowej z prośbą o pomoc. Polecono mi Kaszuba, pana Łęgowskiego, który miał niewielkie warsztaty budowy statków, a dr Wybicki skontaktował mnie z jedynym w Gdańsku rejentem Polakiem, panem Bielewiczem. Mecenas Bielewicz był starym kawalerem, miał piękny dom pełen starych gdańskich mebli i uchodził za jednego z najlepszych w Gdańsku znawców win. Pan Łęgowski chętnie zajął się znalezieniem holowników i w ciągu dwóch tygodni wyszukał je gdzieś w Szczecinie, w Lubece, a dwa znalazł aż w Królewcu. Były to zapewne dawne holowniki gdańskie. Mecenas Bielewicz okazał się doskonałym prawnikiem i bez trudu przeprowadził transakcję zakupu. Admirał Bo-rowski jako inżynier mechanik floty, a przy tym człowiek z wielkim doświadczeniem technicznym, wziął na siebie odbiór i sprawdzenie techniczne nabytych jednostek. Rada Ludowa pomogła nam skompletować załogi z miejscowych Kaszubów, a ja zorganizowałem przystań w Nieszawie, gdzie nasze holowniki miały dobijać. Sparzywszy się na wagonach, wolałem nie wypuszczać ich rąk. Na kierownika przystani wyznaczyłem Henisia Platera, byłego 78 oficera rosyjskiej marynarki, zwanego powszechnie na Litwie „Marynarzem". Po wyprawieniu pierwszego transportu 12 barek do Torunia i Nieszawy odetchnąłem z ulgą. Radość moja była tym większa z tego zakupu, gdy w parę tygodni potem zapowiedziano wpłynięcie na Bałtyk trzech dziesięcioty-sięczników: „Western Queen", „Manitoba" i „Western Chief". Ze względu na zagłębienie statki te nie mogły wejść do portu gdańskiego pod pełnym ładunkiem i trzeba było lichterować je na redzie. Niestety, Polski Urząd Żeglugi bardzo powoli odholo-wywał barki ze zbożem z naszego granicznego punktu. Na moje przynaglenia urząd, niby chcąc usprawnić rotację barek, narzucił nam dwóch swoich urzędników, „stuprocentowych bałwanów", którzy zamiast nam pomóc, spędzali czas na wysyłaniu do swojego urzędu sprawozdań o barkach stojących w porcie, o barkach będących w drodze, o barkach płynących z Nieszawy do Warszawy i Bóg wie jeszcze o czym. Nie chcąc zadzierać z ich urzędem, nie odesłałem ich z powrotem, stosując zasadę: „róbcie co chcecie, ale nie wtrącajcie się i nie przeszkadzajcie". Obaj byli małego wzrostu, podobni do siebie i wiecznie obrażeni. Nadszedł kwiecień. Wojska polskie posuwały się ku wschodowi, zajmując ogołocony przez bolszewików kraj. Od ministra Minkiewicza dostałem polecenie, aby wszystkie transporty kierować na nasze wschodnie i północne kresy. Prawie codziennie musiałem molestować radcę Sehrin-ga o wagony, które wysłane w granice kraju tonęły bezpowrotnie. Nie było rady, musiałem zwiększyć liczbę konwojentów i wydać polecenie, aby konwojent pozostawał w czasie wyładunku i pusty pociąg w całości konwojował z powrotem do Mławy. To posunięcie obciążyło mnie zwiększeniem personelu, ale znacznie polepszyło sytuację. 79 Nie zawsze nasi konwojenci byli w stanie wycofać wagony, szczególnie gdy miejsce wyładunku leżało bliżej frontu. Były wypadki, że dowódca jakiegoś oddziału chciał rozstrzelać naszego konwojenta, gdy ten zbyt mocno sprzeciwiał się rekwizycji wagonów. Z radością dowiedzieliśmy się w Gdańsku o odzyskaniu Wilna. Byłem niezwykle dumny, gdy w kilka dni potem dostałem polecenie wysłania pierwszego pociągu z mąką i żywnością do mojego drogiego miasta. Bolało mnie tylko, że nie mogłem brać czynnego udziału w walce z bolszewikami. Chwile te jednak były zaiste radosne. Gdyśmy dostali wiadomość o zajęciu Wilna, był taki cudowny, wiosenny poranek. Była godzina 7 rano, byliśmy we trzech w porcie: Wańkowicz, admirał Borowski i ja. Zdawało się nam, że słońce świeci inaczej, jaśniej, że aromatyczniej pachną świeżo rozwinięte kiście brzeziny, a od morza płynie fala orzeźwiającego powietrza. Była to pamiętna i piękna wiosna. Jakby fala czegoś szlachetnego spłynęła na Polskę. Ludzie zapomnieli o własnym egoizmie, każdy starał się dołożyć wszelkich starań, aby w miarę swoich sił przyczynić się do podniesienia wskrzeszonego państwa z gruzów niedoli i niewoli. Każdy wyrywał się na front, tak że ten entuzjazm mimo woli udzielił się i mnie. Był to okres w którym śpiewano: Puik dwunasty ruszył w pole, po majątki na Podole. W boju dzielni, wszędzie znani, to ułani cioci Frani. Ósmy pułk zdobi salony, same grafy i barony. Jest spokojna każda mama, gdy ma syna u Bystrama. Z zazdrością patrzyłem na każdego, który dosiadł konia i miał na sobie mundur ułański. Bardzo mnie to wówczas bolało, że sam nie siedzę na koniu gdzieś na dalekiej Litwie czy Rusi. Ale nie było rady, rozumiałem, że w Gdańsku byłem nie mniej potrzebny, a może i więcej niż na froncie. 80 Niemcy w Gdańsku poczuli się na tyle niepewnie, że zaczęli wysprzedawać swoje nieruchomości. Cena na nie spadała tak dalece, że można było „wziąć Gdańsk gołymi rękami". Uznałem, że chwila jest odpowiednia, aby wykupić co można i faktem posiadania nieruchomości nie tylko utrwalić pozycję Polski w Gdańsku, ale i mieć pomieszczenia na własne biura, własne składy itd. Zwierzyłem się z tą myślą Wańkowiczowi i admirałowi. Postanowiliśmy zasięgnąć rady mecenasa Bielewicza, który przyznał mi rację i mając już precedens z holownikami, obiecał przygotować wszystko do ewentualnej transakcji, oczywiście na moje imię i na moją odpowiedzialność. Był to z mojej strony krok bardzo ryzykowny i była to moja osobista inicjatywa. Aby nie działać arbitralnie, powołałem tajną komisję, w skład której weszli admirał Borowski, Witold Wańkowicz oraz przedstawiciele Rady Ludowej: dr Kręćki, dr Kierski, dr Kubacz, p. Łęgowski, p. Leszczyński. Rada Ludowa poleciła mi paru Kaszubów, wytrawnych agentów nieruchomościami, których obowiązkiem było wyszukanie odpowiednich obiektów. Czas naglił. Ten spadek cen nie mógł trwać długo. Od Harveya dowiedziałem się, że pojawili się już w Gdańsku agenci londyńscy zainteresowani skupowaniem posesji. Wykonując równocześnie zadania dla potrzeb Sztabu Generalnego, odkryłem ze zdumieniem, że i agenci bolszewiccy kręcą się koło zakupu terenów u wejściu do portu. Sprawa ta na dobre zaczęła mnie niepokoić. Przy ujściu Martwej Wisły (Tote Weichsel) do morza znajduje się wąski półwysep, coś na kształt języka, zwany Westerplatte. Kto ma Westerplatte, ten panuje nad wejściem do portu gdańskiego. Rząd niemiecki z niezrozumiałych dla mnie powodów nie przywiązywał większej wagi do strategicznego znaczenia Westerplatte. Był tam dobrze urządzony kurort nadmorski z obszernym, ładnie rozplanowanym parkiem, kilka willi i Kurhaus. Na samym ostrzu cy- 6 - Wolne Miasto 81 pla mieściły się co prawda jakieś dawne forty, ale cały teren był w rękach prywatnych. Ciągnęło mnie stale na Westerplatte, spędziłem tam niejeden dzień, a nawet parę razy zanocowałem w Kur-hausie. Przez naszych agentów starałem się wybadać sytuację i poczynić kroki do nabycia tego terenu, ale właściciel Niemiec nie okazywał chęci do sprzedaży, milczał dyskretnie, jak to mówią po myśliwsku „nie puszczał farby". Zaniepokojony zainteresowaniem bolszewików tym obiektem niezwłocznie pojechałem do Warszawy. W Warszawie przedstawiłem sprawę zakupu obiektów ministrowi Minkiewiczowi, dyrektorowi Lachertowi, wreszcie w towarzystwie Minkiewicza byłem u premiera. Niespodziewanie moja inicjatywa była przyjęta nad wyraz przychylnie. Brakowało jednego - pieniędzy. Chociaż dyr. Lachert obiecał udzielić mi pożyczki na pierwsze potrzeby, ale była to kropla w morzu. Minkiewicz, nad wyraz dobrze usposobiony do całej sprawy, wręcz mi powiedział: - Niech pan sam postara się na własną odpowiedzialność o pieniądze. Na tej transakcji pan nie straci, bo z chwilą objęcia przez Rzeczpospolitą prawnego statusu w Gdańsku, rząd zwróci panu pieniądze i przejmie nieruchomości po tej cenie, co pan zapłacił. Po prawie bezsennej nocy postanowiłem pojechać do Poznania i naradzić się z księdzem prałatem Adamskim i dyrektorem Banku Spółek Zarobkowych Englichem. Zabrałem z sobą inżyniera architekta Kazia Krzyża-nowskiego, mego kolegę z Arkonii, który przyjechał z Wilna do Warszawy szukać pracy. Jechałem do Poznania niepewny, jakie spotka mnie tam przyjęcie. Tymczasem wbrew moim najśmielszym przypuszczeniom tak ks. Adamski, jak i dyr. Englich przyjęli entuzjastycznie mój projekt. Po naradzie ustaliliśmy, że gdański oddział Banku Spółek Zarobkowych, na którego czele stał pan Brzeski, człowiek nad wyraz rzeczowy, będzie udzielał mi potrzeb- 82 nego kredytu. Nieruchomości mają być nabywane na moje imię, a klauzula, której opracowaniem miał się zająć mec. Bielewicz, miała określać warunki przejęcia nabytych nieruchomości przez rząd Rzeczypospolitej. W razie odmowy ze strony rządu przejęcia nieruchomości w terminie dwóch tygodni od uzyskania przez rząd polski statusu prawnego w Gdańsku nieruchomości przechodzą na własność Banku Spółek Zarobkowych w Poznaniu. Cała narada trwała dwie godziny. Kazio Krzyżanowski był milczącym świadkiem naszej rozmowy. - Ależ z ciebie ryzykant - rzekł, kiedyśmy wychodzili. - Właśnie dlatego ciebie zaangażowałem, aby mieć święty spokój - odparłem. Byłem zmęczony i głodny. -Chodźmy do Bazaru na obiad - zaproponowałem. Musiałem pić sam, bo Kazio był pod tym względem osobą nietowarzyską, dbał o swoje zdrowie i zawsze był bardzo wstrzemięźliwy. Pierwszym pociągiem wróciliśmy do Warszawy, a że nasz wagon sypialny odchodził tegoż dnia do Gdańska o 12 w nocy, to mogłem wyjechać bez zwłoki, zabierając z sobą odurzonego niespodziewanymi wypadkami Kazia Krzyżanowskiego. Po przybyciu do Gdańska zaznajomiłem Kazia z członkami misji i poleciłem mu, aby niezwłocznie przystąpił do pracy. Muszę przyznać, że mój wybór był trafny. W ciągu tygodnia systematyczny Kazio miał już pracę uporządkowaną. Z miejsca podzielił swoje biuro na dwa oddziały: oddział rejestracji nieruchomości, w oparciu o informacje dostarczane nam przez naszych zakonspirowanych agentów, i oddział zakupów. W niedługim czasie nabyliśmy znaczną ilość obiektów przy ujściu Wisły, składy koło Weichsel Bahnhof, stocznię położoną w rozwidleniu Wisły z Motławą, kilka starych spichlerzy naprzeciw historycznego Krantoru nad Motławą i wreszcie teren Westerplatte. Dopiero pod koniec sierpnia 1919 roku doniesiono mi, że właściciel tego obiektu zaczął się wahać i że gotów był 83 sprzedać Westerplatte, ale jedynie w ręce niemieckie. Wobec tego trzeba było znaleźć wśród Kaszubów osobę o niemieckim nazwisku, która za dosyć pokaźną opłatą zgodziła się zawrzeć transakcję na swoje imię, zobowiązując się po paru dniach odsprzedać teren mnie jako nabywcy pochodzenia bałtyckiego. Przeprowadzeniem całej tej transakcji zajął się mecenas Biełewicz. Był piękny poranek wczesnej kaszubskiej jesieni, gdym w kancelarii mecenasa Bielewicza podpisał na moje imię akt kupna Westerplatte. Składając ten podpis uczułem ogromną ulgę, bo na nabyciu tego obiektu najbardziej mi zależało. Mecenas Biełewicz poczęstował mnie doskonałym cygarem, których był znawcą, po czym motorówką pojechaliśmy na nabyte tereny. Ze względu na ich strategiczne położenie minister skarbu Władysław Grab-ski okazał w tym przypadku hojną rękę i po mojej z nim rozmowie telefonicznej przekazał natychmiast należną sumę, tak że nawet nie musiałem prosić o pomoc Banku Spółek Zarobkowych. Naturalnie nie obeszło się bez oblewania tego doniosłego faktu. Zaprosiłem zainteresowanych przyjaciół do Rats-kelleru, gdzie aż do późnej nocy spędziliśmy czas w przyjaznej i miłej atmosferze. Mój przyjaciel Lautenbacher, mattre d'hotel Ratskelleru wystąpił w całej wspaniałości, zaspakajając gusty osób nawet tak wybrednych, jak mec. Biełewicz. Lautenbacher wydobył z piwnicy co miał najlepszego, był więc chambertin rocznik 1895, było wspaniałe reńskie rauenthal. Gdy sprzątnięto ze stołu i podano czarną kawę, papierosy, koniak i likiery, Lautenbacher z miną uroczystą wniósł osobiście na tacy karafkę z bursztynowym płynem i specjalne, małe, przysadziste, ze rżniętego szkła kieliszki gdańskie. - Herr Baron - zaanonsował - to jest specjalność gdańskiego Ratskelleru. Stary likier hanzeatycki według receptury z Bremy, takiego drugiego trunku nie ma na świecie. Tylko my posiadamy jego sekret i kilka ostatnich butelek. 84 Nazywa się „Bursztyn Gdański", bo bursztyn wchodzi w skład tego nektaru - zakończył z powagą. Rzeczywiście, trunek ten przechodził wszystko, co dotychczas w życiu piłem. Miał dziwny, tajemniczy smak, coś co pachniało jednocześnie winem, kwiatem lipowym, miodem i starą Hanzą, był przy tym bardzo łagodny; dopiero potem uderzał do głowy. Nazajutrz wysłałem zaszyfrowany telegram do Komendanta Piłsudskiego, premiera Paderewskiego i ministra Minkiewicza, donosząc o fakcie kupna tego ważnego obiektu. Niedługo potem udało mi się kupić drugą ważną posesję portu gdańskiego, a mianowicie cypel wytworzony przy zlewisku Motławy do Martwej Wisły. Cypel ten nosił historyczną nazwę Polnisch Haken. Znajdowała się tam niewielka, ale dobrze wyposażona stocznia. Dokonaliśmy tego kupna z błyskawiczną szybkością, bo już drugiego dnia podpisywałem u rejenta Bielewicza kontrakt na nabycie tego cypla. W ten sposób mieliśmy opanowane kluczowe miejsca w porcie gdańskim, a do tego dochodził jeszcze szereg domów na lewym brzegu ujścia Wisły, znajdujących się już w naszych rękach. Oprócz tego, nabywając kilka historycznych spichlerzy w porcie wewnętrznym nad Motławą, miałem satysfakcję, że nie zmarnowałem czasu i pozostawiłem po sobie znaczny dobytek Państwu Polskiemu. Muszę oddać sprawiedliwość i wyrazić głęboką wdzięczność Kaziowi Krzyżanowskiemu, który tak świetnie zorganizował i poprowadził nasze biuro techniczne i prowadził zakup nieruchomości z buchalteryjną dokładnością, że nasłani z Warszawy, w czasie sejmowej nagonki na mnie, urzędnicy Izby Kontroli nie mogli znaleźć żadnego uchybienia. Premier wezwał mnie do Warszawy, by oficjalnie rozszerzyć moje uprawnienia i zakres obowiązków. Paderew- 85 ski jak zawsze przyjął mnie ze zwykłą uprzejmością i uścisnąwszy mi rękę powiedział: - Oficjalnie do tej pory był pan tylko delegatem generalnym Ministerstwa Aprowizacji, tymczasem, jak mówią Niemcy, był pan „machen fur alles", spełniając w gruncie rzeczy funkcję generalnego delegata z ramienia Prezydium Rady Ministrów. Dlatego na posiedzeniu rządu postanowiliśmy mianować pana oficjalnie delegatem rządu Rzeczypospolitej w Gdańsku z tytułem ministra pełnomocnego. Wobec tego spada na pana odpowiedzialność za wszystkie resorty i jednocześnie jest pan przedstawicielem wszystkich ministerstw. Biorąc pod uwagę zweryfikowanie stopnia admirała Borow-skiego jako generała brygady, przejmie on od pana resort wojskowy, pozostając jednak nadal w tym zakresie pod pańskim zwierzchnictwem. Gratuluję panu i proszę przekazać moje gratulacje panu Borowskiemu. Z całego serca życzę panu dalszej owocnej pracy. Byłem bardzo wzruszony tym dowodem zaufania, podświadomie wyczuwając w tej nominacji życzliwą rękę ministra Minkiewicza. Z powodu mojej nominacji minister będący ze mną w gabinecie premiera zaprosił mnie na śniadanie do ulubionej przez siebie restauracji „Pod Bachusem", by, jak powiedział, „oblać sprawę". W czasie śniadania wyjawił mi, że Marszałek naciska na niego, by przyjął funkcję generalnego komisarza Rusi, tj. Wołynia, Ukrainy i Podola, skoro wypadki doprowadzą do zajęcia tych ziem przez Rzeczpospolitą. - Pan, tak głęboko przywiązany do swojej Litwy, zrozumie mój sentyment do rodzinnego Podola, do Bazalii, do Kamieńca, do całej tej pięknej naszej ziemi podolskiej. Przecież pan ją zna. Bywał pan na wakacjach w Bogda-nówce, na praktyce rolniczej w Kapuścianach u Szcze-niowskiego. Kto się tam urodził, ten ma na zawsze w żyłach ową krew podolską - powiedział mi Minkiewicz w odpowiedzi na moje rozczarowanie z powodu jego ewentualnego opuszczenia ministerstwa. Pożegnałem Minkiewicza i wróciłem do hotelu. Zatrzy- 86 mał mnie portier, wręczając telegram: „port, wszystkie składy i berlinki mamy zapełnione, rozładowujemy 12 statków, osiem czeka na redzie, sytuacja katastrofalna, zsypujemy zboże na bruk i przykrywamy brezentami, proszę natychmiast przyjechać, wańkowicz borowski". Pognałem natychmiast do płk. Grove'a by wysłał odpowiedni telegram do Hoovera, że tak nieregularna spedycja z Ameryki paraliżuje nam pracę. Wieczorem w wagonie sypialnym zastanawiałem się, jak wybrnąć z sytuacji. Wreszcie błysnęła mi myśl, czemu by nie skorzystać z nowo nabytych, historycznych spichrzów nad Motławą, przeładowując zboże na barki, a potem składować je w tych spichrzach. „Wyładunek będzie utrudniony - myślałem - ale zawsze lepiej poświęcić więcej czasu niż trzymać zboże zsypane w kupach na gołej ziemi". Mając gotowy plan, usnąłem. Na dworcu w Gdańsku czekał na mnie Wańkowicz z Ja-sińskim, świeżo zatrudnionym kolegą Rauego z Akademii Handlowej w Antwerpii. Obaj wyglądali na niezmiernie przemęczonych pracą. Przywitawszy się, od razu powiedziałem o moim planie i wysłałem Jasińskiego do firmy Bencke & Sieg, by przygotowali wyładunek zboża do tych magazynów, a sam z Wańkowiczem udałem się do portu. W porcie wolnocłowym panował zgiełk nie do opisania. Po obu stronach basenu stały statki, jeden przy drugim. Każdy metr przystani był wyzyskany, wszystkie dźwigi były w ruchu. Pośrodku basenu stały również statki, z których naprędce wysypywano zboże żelaznymi koszami do podstawionych z dwóch stron barek. Na brzegu zaś leżała cała góra zboża pokryta brezentami. Admirał Borowski, zobaczywszy mnie, powiedział jedno krótkie, soczyste słowo pod adresem amerykańskich kontrahentów wysyłających statki. - Nie mam już sił - powiedział - pracujemy nocami, a przy tym ciągle muszę zapraszać kapitanów, bo wściekają się i używają takich wyrażeń, że nawet moje otrzaskane ucho nic podobnego nie słyszało. Webb objechał wszyst- 87 kie statki, łącznie z tymi na redzie, i trochę ich uspokoił, gdyż jeden z kapitanów chciał podnieść kotwicę i płynąć do Antwerpii. Zobaczy pan zresztą, co się dzieje na redzie. Siedliśmy do motorówki i wypłynęliśmy w morze. Widok, który ujrzałem, przeraził mnie. Na kotwiczysku stało sześć szarych, wielkich ośmiotysięczników, czekających na wejście do portu. Na tle niebieskiego nieba dymiły kominy stojących pod parą statków. „Western Chief", „Western King" - czytałem napisy na burtach - „Western Queen", „Western Princess", „Western Dryad", „Western Mermaid". Skóra mi cierpła na myśl, co byśmy zrobili bez zakupionych magazynów. Już nazajutrz ładowaliśmy zboże, zsypane na ziemię, do berlinek, które niezwłocznie odpływały Motławą do Gdańska. Ten korowód trwał parę dni, zanim oczyściliśmy nadbrzeże. Dziwnie się czasem składa historia. Do tych samych Kazimierzowskich spichrzy jeszcze nie tak dawno wyładowywano szkuty płynące z Polski z pszenicą sandomierską czy kujawską, a teraz magazynowano w nich zboże dla Polski, płynące przez ocean z dalekiej Ameryki. Wreszcie nadeszła szczęśliwa chwila, kiedy „Western Chief" w towarzystwie innych statków mógł wpłynąć do portu. Major Webb wysłał telegram do samego Hoovera, prosząc o regularne wysyłanie transportów zgodnie z pojemnością portu i dając świadectwo, że tylko dzięki naszej zaradności obeszło się bez poważnych komplikacji. Odetchnąłem z ulgą, ale nie na długo. W tym samym czasie dostałem dwie wiadomości: o odwołaniu majora Webba i o zakupie w zakładach Baldwin U.S.A. 100 lokomotyw, które miały w niedługim czasie przypłynąć do Gdańska z Ameryki. Minister kolei polecił mi zlecenie montażu tych lokomotyw jednej ze stoczni w Gdańsku i ogólny nadzór administracyjny nad tym kontraktem, stronę techniczną oddając przysłanemu z mini- sterstwa inżynierowi Polkowskiemu. Zrobił on na mnie dobre wrażenie, ukończył Instytut Technologiczny w Petersburgu, mało mówił, wiele umiał i jak się okazało dobrze pracował. W Stoczni Gdańskiej poznałem jej dyrektora, profesora Noego. Zaprosiłem go na śniadanie do Ratskelleru. Profesor Noe był człowiekiem wielkiej wiedzy, dziekanem na Politechnice Gdańskiej (Danziger Technische Hochschu-le), przy tym wyśmienitym kompanem, który nie pogardzał kieliszkiem i dobrymi cygarami. Podobno był wielkim dostojnikiem w niemieckiej masonerii. Podobał mi się bardzo i nawiązałem z nim stosunki przyjacielskie, które przetrwały długie lata po opuszczeniu przeze mnie Gdańska. Prędko więc doszedłem z nim do porozumienia i w kancelarii rejenta Bielewicza podpisaliśmy kontrakt -ja w imieniu rządu polskiego, a on w imieniu stoczni. W niespełna dziesięć dni po podpisaniu kontraktu zawinął do Gdańska pierwszy statek wiozący 20 lokomotyw. Miałem wyniesiony z domu sentyment do parowozów. Dlatego z zaciekawieniem patrzyłem, jak olbrzymie dźwigi stoczniowe wydobywały z wnętrza statku kotły lokomotyw, podnosząc je wysoko w górę, gdzie zawisały w powietrzu niczym parówki w rękach, by w kilkanaście minut potem spocząć na szynach pod dachem wielkich hal, gdzie w czasie wojny montowano łodzie podwodne. Był to dla mnie widok niezapomniany, a stoczni należało oddać, że do przyjęcia statków z tym ładunkiem przygotowała się z iście niemiecką pedanterią. Wiadomość o odwołaniu majora Webba przyjęliśmy wszyscy ze smutkiem. Uznano widocznie w Stanach, że nasz zacny major był dobry do spraw wojskowo-transpor-towych, ale nie było w nim nic z dyplomaty. Walił każdemu prawdę w oczy i nie zyskał sobie sympatii niektórych snobów z Chicago, których mieliśmy w Gdańsku. Traktował ich bardzo surowo, a kilku odesłał z powrotem. Żegnaliśmy majora z prawdziwym żalem. Przywiązaliśmy się do niego, a i on do nas. Dla naszej techniczno- 89 -portowej pracy była to niepowetowana strata. Mieliśmy w nim prawdziwego obrońcę i doradcę. Na obiad pożegnalny zaprosiłem hr. Sierakowskich, ze znanej pomorskiej rodziny, w których majątku Waplewie nieraz z majorem bywałem. Ofiarowaliśmy mu ładną, złotą papierośnicę z naszymi herbami i inicjałami. Wzruszył się serdecznie. - Countess Sierakowski pokochałem jak własną siostrę - powiedział między innymi. Byłem głęboko wzruszony, gdy w kilka tygodni po odpłynięciu Webba na amerykańskim torpedowcu otrzymałem list od Herberta Hoovera z podziękowaniem za naszą pracę w Gdańsku. List ten zapewne był wynikiem opinii, jaką przedstawił mu nasz przyjaciel. Majora Webba zastąpił komandor Hanrahan, Irlandczyk z pochodzenia, który jednocześnie miał pełnić funkcję attache morskiego przy poselstwie Stanów Zjednoczonych. Był to elegancki, zawodowy oficer marynarki wojennej USA, późniejszy admirał, którego wyznaczenie było dla Polski kurtuazją ze strony Stanów Zjednoczonych. Hanrahan był w czasie wojny dowódcą eskadry kontrtor-pedowców i miał za sobą chlubną kartę, zatapiając na Atlantyku kilka niemieckich łodzi podwodnych i jeden pancernik. Hanrahan okazał się bardzo lojalnym, miłym towarzyszem i od razu pokumał się z naszym admirałem, mimo że we flocie amerykańskiej znany był ze swojego wybuchowego charakteru. Na co dzień bardzo dobrze wychowany, gdy wpadał w pasję, nie przebierał w soczystych wyrażeniach. W przeciwieństwie do Webba, Hanrahan nie pogardzał kieliszkiem i dobrymi cygarami, których zapas przywiózł z sobą z Ameryki. Bardzo to nam ułatwiło wzajemne stosunki. W parę tygodni po przybyciu kmdr. Hanrahana wpłynął do portu lekki krążownik amerykański. Ku naszemu zdziwieniu wyładowano z okrętu potężny samochód osobowy, pomalowany w wojskowe barwy ochronne, i małego, szczu- 90 płego porucznika armii amerykańskiej o wielkim nosie, nazwiskiem Henry Bankford Smith. Hanrahan poinformował mnie, że por. Smith przyjechał z polecenia Hoovera, aby sprawdzić konosamenty statków przybyłych do Gdańska z towarami, przysłanymi przez American Relief Mission. Por. H.B. Smith zamkną} się w swoim numerze i w ciągu dwóch tygodni tylko na krótko zjawiał się na wspólnych posiłkach. Rozmawiał mało, będąc czymś bardzo zaabsorbowany. Wieczorem tylko zapraszał mnie lub kogoś z misji do baru hotelowego, wypijał kilka koktajlów według własnej recepty, którą wręczył barmanowi, częstował olbrzymim hawańskim cygarem i znikał w swoim numerze. Po dwóch tygodniach por. Smith uprzedził mnie, że ma do mnie jako przedstawiciela rządu polskiego pewną sprawę. O 10 rano zjawił się w moim biurze z naładowaną papierami teczką pod pachą. - Tu chodzi o małą formalność - rzekł - mianowicie aby pan swoim podpisem zaakceptował rachunek za przestój statków, który panu przedstawię. Wyciągnął z teczki papiery i zaczął objaśniać: - Tutaj jest wyszczególnienie wszystkich statków, przy każdym z nich jest podane wyliczenie dni wyładunku i dni przestoju. Zgodnie z umową podpisaną przez pana Paderewskie-go rząd polski jest obowiązany wypłacić po dolarze od tony dziennego przestoju. Dzień przestoju liczy się od godziny szóstej rano do godziny szóstej rano dnia następnego. Rachunek jest sprawdzony i uzgodniony z waszym biurem, a suma należna rządowi Stanów Zjednoczonych od Polski wynosi wszystkiego milion trzydzieści pięć tysięcy dolarów. Zrobiło mi się słabo. Zawołałem do mojego gabinetu Rauego, szefa naszej rachunkowości. - Czy pan sprawdzał z porucznikiem Smithem konosamenty i dni przestoju statków? Czemu pan mi od razu o tym nie zakomunikował? - zapytałem ostro. 91 - Panie delegacie - odrzekł przestraszony Raue - sądziłem, że chodzi tu o zwykłą, rutynową kontrolę. Dlatego nie fatygowałem pana. - Ja tego rachunku nie podpiszę - zwróciłem się do Smitha - i nie mam prawa go akceptować. - Jak pan sobie życzy - rzekł spokojnie Smith - ale niestety muszę niezwłocznie zawiadomić o pańskiej odmowie komandora Hanrahana. Pozostałem sam w towarzystwie Rauego. Niestety, Wańkowicz i Borowski byli w porcie. Nie przeszło 10 minut, gdy do pokoju wszedł Hanrahan w towarzystwie Smitha. - Look here, Jalowiecki - powiedział - niech pan nie robi trudności. Ja polecam panu podpisać ten rachunek. - Look here, commodore - odrzekłem - pan nie ma prawa zmusić mnie do tego. Nie podpisywałem kontraktu i nie będę podpisywał tych rachunków. - Goddam - zawołał czerwony z wściekłości Hanrahan - you are a trouble maker. - Być może - odparłem - ale ja stanowczo tego rachunku nie akceptuję. - Well... I dismiss you - Hanrahan krztusił się ze złości. - Komandorze, pan nie ma prawa udzielać mi dymisji: ani jako delegatowi rządu polskiego, ani jako członkowi misji amerykańskiej - wyjaśniałem spokojnie. - Ja jestem wyznaczony przez Hoovera i oświadczam, że nie ruszę się z Gdańska, o ile mój rząd mnie nie odwoła, a Hoover nie zaakceptuje pańskiego wniosku o usunięcie mnie z misji. - Well - w głosie Hanrahana czuć było groźbę. - Wojna to wojna. Albo pan, albo ja. W każdym razie ktoś z nas musi opuścić Gdańsk. A kto, to zobaczymy! - trzasnął drzwiami, wychodząc z pokoju. - Bardzo mi przykro - rzekł Smith wychodząc - ale ja tylko spełniłem swój obowiązek. Po półgodzinie podoficer amerykański wręczył mi kopertę od Hanrahana. Znalazłem tam odpisy telegramów wysłanych przez niego do Hoovera i do płk. Grove'a o treści: 92 „delegat polski stanowczo odmawia podpisania rachunków za demurrage, taka samowola z jego strony nie może być tolerowana, proszę o odwołanie z gdańska mr jalowieckiego, hanrahan." Nie pozostawało mi nic innego, jak pojechać do portu, gdzie opowiedziałem admirałowi i Wańkowiczowi o całej sprawie. Obaj przyznali mi rację, że podpisanie rachunków byłoby z mojej strony nie tylko lekkomyślnością, ale i przekroczeniem moich uprawnień. Poprosiłem ich wobec tego, by przygotowali telegramy do Hoovera i płk. Grove'a, jak również do Paderewskiego i Minkiewicza i wysłali je w moim imieniu. Sam czułem się zbyt zdenerwowany i poszedłem coś wypić do pobliskiego szynku. Po rannej rozmowie nie miałem ochoty spotykać się ani z Hanrahanem, ani ze Smithem i nie zszedłem na kolację. Jakież było moje zdziwienie, gdy około 9 wieczorem ktoś zapukał do drzwi mojego numeru. Nie wierzyłem własnym oczom. W drzwiach stał kmdr Hanrahan. - Yellow - rzekł wyciągając do mnie rękę - you are right, I am wrong, come on and have a drink. - Był to typowy Hanrahan. W barze zastaliśmy już admirała, Witolda i Smitha, spędzających czas na przyjacielskiej rozmowie. Jak się wyjaśniło, Hanrahan opowiedział admirałowi o podjętych przez siebie krokach, a admirał z kolei wytłumaczył mu naszą sytuację. Hanrahan bardzo się przestraszył swojego nieprzemyślanego kroku. Nazajutrz telegramy zostały przez niego po gentlemeńsku odwołane. Ponadto Hanrahan i Smith napisali wyjaśnienie do Hoovera, że uważają za niesprawiedliwe obciążanie skarbu polskiego w takiej chwili olbrzymią sumą za przestój statków, spowodowany nieznajomością przez obydwu kontrpartnerów warunków wyładunkowych portu gdańskiego. „Tylko energii i nadludzkiej pracy delegacji - zaznaczyli - należy dziękować, że obeszło się bez poważnych strat dla rządu amerykańskiego." Jakiż był nasz tryumf, gdy po dwu tygodniach Smith z 93 rozjaśnioną twarzą zakomunikował nam, że rząd amerykański darował nam sumę 1 035 000 dolarów za przestój statków. - Amerykanie to jednak nie Anglicy - stwierdził admirał. - Im trzeba byłoby wszystko spłacić. Anglicy nikomu pomocy nie udzielą, o ile nie można na tym zarobić. Piękna była wiosna 1919 roku, wiosna pełna jasności i nadziei, wiosna, jakiej drugiej już nie sądzono mi było przeżywać. Wojska polskie posuwały się szeroką ławą ku wschodowi, zbliżając się do dawnych, historycznych granic Rzeczypospolitej. Dochodziły do mnie wieści, że już cały powiat święciański był oczyszczony od bolszewików, że Sył-gudyszki nasze zostały już oswobodzone. Paliło mnie, aby pojechać do domu rodzinnego, objąć w swoje ręce administrację majątku, aby znowu odetchnąć powietrzem lasów i łąk litewskich. Miałem wielką pokusę rzucić wszystko i wrócić na Litwę. Nie zwierzałem się z tego nikomu, zdawałem sobie sprawę, że postąpiłbym nielojalnie, opuszczając mój posterunek w Gdańsku i wpadałem często w coraz większe przygnębienie, w depresję. Uczucie bezdomności, oderwanie od gniazda rodzinnego i od roli jest zaiste rzeczą potwornie ciężką do zniesienia. Będąc z natury domatorem, odczuwałem to może boleśniej od innych, tę moją bezdomność i bezjutrze. Miałem poza tym ciężkie troski osobiste: byłem oderwany od moich dzieci, dławił mnie niepokój o Julię, moją nieuleczalnie chorą żonę, bo Mińsk, gdzie była pod opieką teściowej, nadal nie był oswobodzony. Wreszcie przebywanie od rana do wieczora w młynie ludzkim było w mojej sytuacji nad wyraz męczące. Chcąc mieć więc przynajmniej wieczorem jakąś wolną chwilę przeniosłem się na pewien czas do Zoppot, gdzie zamieszkałem w hotelu Kasyna, w małym pokoiku z widokiem na morze. 94 Nie wiem, czy na całym wybrzeżu Bałtyckim znajdzie się równie uroczy i miły zakątek, jak Zatoka Gdańska i lesiste wzgórza okalające Zoppoty i Oliwę. W Zoppotach, na skraju miasteczka, mieścił się menaż, gdzie można było wynajmować konie wierzchowe. Udałem się tam, ale znalazłem same chabety, noszące na swych grzbietach „Sonntagsreiterów". Menaż należał do jakiegoś Izraelity pomorskiego, posiadającego w okolicy Gdańska wcale ładny folwark. Za jego pośrednictwem udało mi się nabyć za bardzo przystępną cenę zupełnie możliwego wierzchowca. Byłem więc niezależny, a sam fakt posiadania konia był już czymś, co przybliżało mnie do gospodarstwa i do wsi. Umieściłem mojego wierzchowca w stajni menażowej i zwykle wieczorami po powrocie z Gdańska używałem przejażdżki konnej po pięknej, lesistej okolicy. Lasy były utrzymane wzorowo i poprzerzynane drogami. Był to teren idealny do konnej jazdy. Gdzieniegdzie były porobione przeręby, aby odsłonić widok na panoramę wybrzeża i na morze. Jeździłem zwykle samotnie, ale któregoś dnia poznałem na przejażdżce primadonnę opery gdańskiej, Fraulein Hildę Bauman, która była rodem z Nadrenii i dziwnym zbiegiem okoliczności pochodziła z Rauenthal w pobliżu Gesenheimu, gdzie mieścił się majątek mojego przyjaciela, majora von Kempis. Okazała się osobą bardzo miłą, miała ładny głos, i jak na Niemkę trzymała się dobrze na koniu. Dzięki niej odkryłem na skraju lasów w pobliżu Orłowa pewną majętność, gdzie stał murowany dwór na zboczach pięknego parku, porośniętego stuletnią dębiną i buczyną. Położenie tego dworu, jak i otoczenie przypominało mi Syłgudyszki. Mimowolnie zacząłem jeździć w kierunku tego majątku. Dowiedziałem się, że dwór nazywa się Klein Katzk, a właścicielami jest stara pomorska rodzina von Brauchwitchów. Przypuszczam, że byli to zniemczeni polscy Brochwiczowie. Wycieczki do Małego Kacka stały się chroniczne, nie mogłem oprzeć się pokusie, aby nie zajrzeć do dworu, nie 95 poczuć zapachu dochodzącego z obór i stajen, nie przyjrzeć się robotom w polu. Zauważyłem wysoki poziom gospodarstwa, dobrze uprawione pola i kilkadziesiąt sztuk wspaniałych, wschodniopruskich holendrów na pastwisku. Byłem bardzo ciekawy, jak wyglądają właściciele tego czarownego zakątka. Pewnej soboty, w środku lata, wróciłem zmęczony późno do Zoppot po pełnym kłopotów tygodniu. Po kolacji wyszedłem na pół godziny na brzeg morza, a po powrocie wcześnie zasnąłem. Miałem tej nocy dziwny sen, który swoją realnością przechodził wszystko, com chyba do tej pory śnił w życiu. Otóż znalazłem się we dworze w Małym Kacku. Chodziłem po pokojach, rozmawiałem z jakimś starszym panem, ubranym w mundur Huzarów Śmierci. Uwagę moją zwróciły portrety rodzinne, obrazy, piękne meble, a nade wszystko umeblowanie sali jadalnej, w której stały dwie misternej roboty szafy gdańskie. Sen ten trwał tak długo, że obudziwszy się rano, nie wiedziałem zgoła, gdzie jestem: czy w Kacku, czy w hotelu. Przeszło dobrych kilka chwil, gdym wreszcie oprzytomniał. Była już godzina 10 rano, kiedy kończyłem ubieranie i miałem przejść do restauracji na śniadanie, gdy chłopak hotelowy oznajmił mi, że w holu oczekuje na mnie jakiś pan z ważnym interesem. „Mój Boże - pomyślałem sobie - nawet w niedzielę nie mam ani chwili spokoju". Kląłem interesanta w duchu i w dosyć kwaśnym usposobieniu zszedłem do holu. Na mój widok wstał z fotela wysoki, chudy pan o rasowej twarzy. Na stoliku obok leżała teka z papierami i zwój planów. - Czy pan baron Jałowiecki? - spytał. Skinąłem potakująco głową - Nazywam się von Brauchwitch - rzekł nieznajomy. -Jestem rotmistrzem Pułku Huzarów Śmierci, a raczej byłem - poprawił się. - Czym mogę panu służyć? - spytałem zaciekawiony tą 96 wizytą, będącą jakby dalszym ciągiem mojego snu. Na twarzy von Brauchwitcha pojawił się wyraz zakłopotania. - Wybaczy pan - rzekł - sprawa jest o tyle poufna, że chciałbym porozumieć się z panem na osobności. - W takim razie proszę do mojego pokoju - odrzekłem. Von Brauchwitch zabrał ze sobą tekę i rulon, po czym poprzedzany przeze mnie udał się do mojego numeru. - Panie baronie - rzekł, gdyśmy usiedli i zapalili cygara - z góry zastrzegam, że nie jestem żadnym macherem, który chciałby wciągnąć pana w jakiś nieczysty interes. Pochodzę ze starej pomorskiej szlachty, może i polskiego pochodzenia, mimo to nie uważam za możliwe pozostawanie w granicach obecnie zakreślonych. Czas robi swoje, my z dziada pradziada służyliśmy w wojsku niemieckim. Mój ojciec, dziad i ja byliśmy oficerami Huzarów Śmierci. Nasz moralny obowiązek nakazuje nam wierność naszej ojczyźnie. Nie potrafimy kłamać ani udawać sympatii, których nie czujemy. Z naszej strony byłoby tchórzostwem i kłamstwem udawanie lojalności względem Polski. Mamy siebie za gentlemenów, nie czujemy nienawiści do Polaków, wiedząc ile ten naród przeszedł nieszczęść i na wiele potwornych niesprawiedliwości był narażony. Ale wina była i po stronie Polaków. Nie będę się zagłębiał w historię. Znają pan zapewne równie dobrze jak ja, a może i lepiej. Wobec tego chcę przystąpić do sprawy. Zaciekawiony byłem po tym wstępie, jaki obrót przyjmie nasza rozmowa. - Mam wrażenie, że panu, panie baronie - mówił dalej - Mały Kack bardzo się podoba. Mam wrażenie, że otoczenie i dwór musi panu przypominać pańskie strony rodzinne, bo czym innym można tłumaczyć pańskie prawie codzienne przejażdżki po naszych dobrach - zaciągnął się cygarem. - Zanim my, von Brauchwitchowie, zdecydowaliśmy się na ten krok, obserwowaliśmy pana przez szereg tygodni. Jako wysoki przedstawiciel Polski spełniał pan sumiennie swoje zadanie, ale jednocześnie my, Niemcy gdańscy, a szczególnie dawny gdański patrycjat, nie za- 7 - Wolne Miasto 97 uważyliśmy w pana postępowaniu ani skrajnego szowinizmu, ani nienawiści względem nas. Ma pan prawdziwego przyjaciela w osobie profesora Noego, dyrektora stoczni, a nawet Oberbtirgermeister Sahm jest o panu jak najlepszego zdania. Pan jest twardy, ale nie używa pan nigdy, jak to powiedzieć: „die kleinen Nadelstiche", ukłucia igłą, ani nie stosuje metod atakowania po kryjomu czy kąsania od tyłu, typowego dla „nouveau riche". Pan jest człowiekiem z naszej klasy. O panu wyrażają się również bardzo przychylnie konsul Bencke, Kommerzienrat Sieg czy Geheim-rat Sehring. Wiemy o panu więcej, niż pan się spodziewa. Mamy do pana zaufanie. Mamy pana poniekąd za Bałta. Dlatego otwarcie przychodzę do pana zaproponować kupno Małego Kacka. - Herr Rittmeister - odrzekłem po chwili -jeżeli panowie tak wszystko wiedzą o mojej osobie, to zapewne wiedzą panowie również o moim położeniu materialnym. Ich bin doch ein Fliichtling - dodałem. - Więc nie mam pieniędzy na kupno pańskiego majątku, który, nie przeczę, bardzo mi się podoba, a jak pan słusznie przeczuł, przypomina mi moje gniazdo rodzinne. - O gotówkę nie chodzi - rzekł von Brauchwitch -sprzedamy panu majątek na dogodnych ratach i rozłożymy spłatę na długie terminy, bo nie chcielibyśmy widzieć rodzinnego gniazda w niepowołanych rękach. Pan należy do starej szlachty, pan kocha wieś, jest pan zapewne dobrym rolnikiem, więc mamy pewność, że majątek nasz nie stanie się żerowiskiem dla spekulantów.... Przyniosłem z sobą plany Kacka, a nawet wziąłem z sobą plany domu i budynków gospodarskich - rzekł wyjmując z rulonu mapy. - Herr Rittmeister - rzekłem. - Nie wiem, czym to tłumaczyć, ale mam dziwne wrażenie, że doskonale znam rozkład dworu w Kacku. Von Brauchwitch spojrzał na mnie tajemniczym wzrokiem. - Tak, panie baronie, pan był dzisiejszej nocy u nas w domu. 98 * > Oniemiałem na chwilę. „Czy jestem ofiarą jakiejś telepatii" - pomyślałem sobie. Nastała chwila milczenia, którą przerwał wreszcie von Brauchwitch. - Jak pan postanowi, to pańska rzecz - powiedział. - Ja pana nie namawiam, ale proszę pana do nas dzisiaj po południu na kawę i lampkę wina. Pożegnawszy Brauchwitcha, długo nie mogłem przyjść do siebie. Dopiero chłopak hotelowy przypomniał mi, że nadal czeka na mnie śniadanie. Po południu kazałem osiodłać konia i o godzinie czwartej znalazłem się przed „Schlossem" w Kacku. U wejścia czekał na mnie rotmistrz von Brauchwitch. Przeprosiwszy gospodarza za moje sportowe ubranie, znalazłem się wśród tak dziwnie znajomych mi ścian. Każdy drobiazg, każdy mebel, każdy pokój był jakby powtórzeniem mojego snu z ostatniej nocy. Rotmistrz zapoznał mnie ze swoim stryjem, pułkownikiem Huzarów Śmierci, donoszącym swój stary mundur, bowiem był ubrany w kurtkę huzarską, spodnie z szerokim, srebrnym lampasem i długie palone buty. Zasiedliśmy w sali jadalnej, gdzie podano suty podwieczorek. Kawa była doskonała, jak i świeże bułeczki i rogaliki, mimo że obaj ze stryjem byli starymi kawalerami. Nie mogłem oderwać oczu od starych szaf gdańskich. - Te szafy gdańskie, jak i większość umeblowania należą do Kacka - rzekł znacząco pułkownik. Po podwieczorku zapaliliśmy cygara i siedliśmy na tarasie, skąd rozpościerał się widok na błyszczącą w promieniach zachodu taflę morza i zieleń drzew opasujących brzeg morski. W powietrzu panowała ta czarowna, wonna zapachem kwiatów, cisza sierpniowa. Rozmawialiśmy o dawnych czasach, o pułku Huzarów Śmierci, o pobycie kronprinca Wilhelma w Zoppotach, o dawnym Berlinie, nie poruszając sprawy kupna. Dopiero gdym siadł na konia, von Brauchwitch powiedział mi wprost: - Proszę pana o ścisłą dyskrecję. Skoro się pan namyśli i coś postanowi, to proszę niezwłocznie dać mi znać. 99 Długo nie mogłem się uspokoić. Łamałem sobie głowę, jak rozwiązać tę sytuację. Pokusa była zbyt wielka. W głębi duszy miałem jednak wyraźną obawę odwetu niemieckiego, a co za tym idzie, ewentualnej utraty Kacka. Znając Niemców przeczuwałem, że ten odwet nastąpi prędzej czy później. Miałem również obawę przed zaciąganiem długu, będąc pomny na przestrogi mojego ojca. Z drugiej strony majątek był piękny, poła orne z łagodnymi spadami, łąki pierwszej klasy. Przez tyle lat taksowałem majątki, że moje wprawne oko od pierwszego wejrzenia zdolne było ocenić prawdziwą wartość tego pięknego obiektu. Czułem, że zdołałbym nie tylko wygospodarzyć procenty, ale i spłatę. Położenie Kacka było idealne, czegóż nie można byłoby tam wyprodukować i sprzedać. Sprawa ciągnęła się kilka miesięcy, Brauchwitchowie dokładali wszelkich starań, aby mnie utrzymać przy zamiarze kupna. Wreszcie rząd polski po zajęciu Pomorza nabył ten majątek, zmusiwszy Brauchwitchów do przymusowej sprzedaży. Następnie Mały Kack został odsprzedany na ulgowych warunkach, w formie, której nie chcę dosłownie określić, senatorowi Gdańska, bogatemu hurtownikowi Jewelowskiemu, za ewentualne przysługi, które w Senacie gdańskim miał czynić dla rządu Rzeczypospolitej. Sprawa niedoszłego kupna rozeszła się po Gdańsku i okolicach. Miejscowe ziemiaństwo z hrabiostwem Kaiser-lingami nie mogło mi darować, że z powodu mojej odmowy majątek dostał się do rąk żydowskich. Mieli do mnie pretensje i von Brauchwitchowie, a rotmistrz używał swoich niepospolitych zdolności telepatycznych, by ich majątek mnie przypadł. Najbardziej bodaj oburzony był profesor Noe. Przy każdym spotkaniu, czy to w Gdańsku, czy później w Warszawie, dokąd często przyjeżdżał, nie omieszkał mi powtarzać: - Aber mein łieber Baron, pan to zrobił wierutne głupstwo, nie kupując Kacka. Niestety, wiedziałem, że kupno Małego Kacka wywoła zaraz w Sejmie nagonkę na moją osobę i będzie to woda na młyn Daszyńskiego i jemu podobnych. 100 Nie kupiłem majątku, by nie posądzano mnie o „brudne ręce". W tym samym czasie oburzała mnie absolutna bezkarność nadużyć przez demagogów chłopstwa, lewicy i wzrastająca zależność państwa od tych wszystkich nuworyszów, którzy na równi ze mną przyszli do państwa polskiego ubodzy, a zdążyli kosztem Polski i kosztem wszystkich obywateli w kilka krótkich lat wyrosnąć na potentatów finansowych. Utwierdziłem się w tym czasie w przekonaniu, że szerzenie socjalizmu jest bardzo opłacalnym zajęciem i doskonałą odskocznią do prowadzenia prywatnych interesów. Różnica krwi Minister skarbu Bieliński, zainteresowany zakupem przeze mnie nieruchomości w Gdańsku, prosił Minkiewi-cza, bym w czasie bytności w Warszawie stawił się osobiście u niego. Wezwany akurat przez premiera, postanowiłem złożyć Bielińskiemu wizytę. Uprzedzony do wszystkiego, co pachniało „Galicją", szedłem na to spotkanie z niechęcią. Nad wyraz przyjemnie zaskoczyła mnie miła rozmowa z ministrem Bielińskim. Okazał się nie tylko człowiekiem niepowszednim i bardzo sympatycznym, ale również świetnym finansistą, doskonale orientującym się w sytuacji w kraju. - Patrzę z niepokojem - rzekł Bieliński - na tę orgię szastania pieniędzmi, na te wszystkie niepotrzebne wydatki reprezentacyjne, które nikomu nie zaimponują. Miałem w ręku wasze sprawozdanie. Jesteście najtańszym zespołem, który ma tyle na głowie. Rad jestem, że widzę w panu człowieka, który prowadzi tę placówkę tak oszczędnie, i stawiam panów za przykład innym. - Dziękuję za uznanie - odparłem. - Jedną z przyczyn, że dobrałem taki zespół moich współpracowników jest to, że pochodzimy wszyscy z starych rodzin ziemiańskich i nie musimy się dowartościowywać na koszt państwa zbędną reprezentacją. Natomiast jako byli właściciele ziemscy zdajemy sobie szczególnie sprawę, jak ważnym jest oszczędne gospodarowanie. - Minister uśmiechnął się do mnie ze zrozumieniem. 102 - - Wracając do zakupów: doceniam pańską samodzielność. Rozumiem, że w pańskich warunkach nie można się 0 wszystko pytać i radzić Warszawy. Zresztą ma pan pełnomocnictwa Prezydium Rady Ministrów. Dobrze, że bierze pan wszystko na swoją odpowiedzialność, niech pan tylko tak siebie obwaruje, aby się do pana później nie przyczepiano. Wer viel fragt, viel Antwort kriegt (Kto dużo pyta, otrzymuje dużo odpowiedzi) - powiedział z wiedeńskim akcentem na pożegnanie. Paderewski, jak zwykle, przyjął mnie bardzo serdecznie 1 poza kolejką, ku wielkiemu niezadowoleniu oczekujących osób. Szczególnie jakiś siwy pan o gęstej czuprynie głośno wyrażał swoje niezadowolenie. Premier rozpytywał mnie o sytuację w Gdańsku, a na końcu przekazał mi prośbę wiceministra spraw zagrani-czych Skrzyńskiego, bym spotkał się z pułkownikem brytyjskim, który chciałby dowiedzie się z wiarogodnych źródeł i od naocznych świadków o okrucieństwach bolszewickich w Rosji. U wyjścia z gabinetu minąłem się z owym siwym, niezadowolonym panem. Sekretarz powiadomił mnie, że jest to poseł na Sejm, pan Ignacy Daszyński, który chciałby się ze mną zobaczyć, i prosił, abym poczekał na niego, aż wyjdzie z gabinetu premiera. Mając czas ograniczony i brak jakiejkolwiek ochoty do spotkania z Daszyńskim oznajmiłem sekretarzowi, że gotów jestem poczekać najwyżej jakiś kwadrans, bo tyle mam jeszcze spraw do załatwienia przed wyjazdem do Gdańska. Zabierałem się już do wyjścia, gdy w drzwiach ukazał się Daszyński, który podszedł do mnie. - To pan jest tym delegatem w Gdańsku, który zabawia się kupowaniem nieruchomości - rzekł nieprzyjaznym tonem. - Jeżeli pan uważa moją pracę za zabawę - odrzekłem ze złością w głosie - to mogę panu posłowi wyrobić przepustkę do Gdańska, by osobiście pan sprawdził, jak ta zabawa wygląda. - Pan prowadzi w Gdańsku placówkę, która swoim 103 charakterem wcale nie odpowiada pojęciom demokracji -odrzekł z sarkazmem w głosie. - Mój drogi panie - rzekłem - ja się w politykę nie zabawiam. Mam polecony wyładunek w porcie i mam polecone dbanie o interesy Rzeczypospolitej. Niech więc zostawi mnie pan ze swoimi uwagami w spokoju. A co do charakteru placówki, to niech się pan spyta premiera i Komendanta, co o niej sądzą. - Moi ludzie to sprawdzą, moi ludzie to sprawdzą - powtórzył Daszyński. Ogarnęła mnie wściekłość: - Jeżeli pan uważa, panie Daszyński, za demokratyzm nasyłanie na mnie swoich szpicli partyjnych, to oświadczam, że jeżeli takowi zjawią się na terenie Gdańska, to potrafię ich prędko wyrzucić. Co do pańskiego przyjazdu, to oświadczam, że będę rad powitać na miejscu pana jako posła i udzielić wszelkich wyjaśnień, jakich pan sobie życzy. Ja, panie, jestem z Litwy i nie znoszę tych waszych galicyjskich metod kąsania z tyłu za łydki. Jako myśliwy mówię to panu: rasowy pies zawsze atakuje od przodu, a kundel od tyłu. Pułkownik Parcival był oficerem jednego z angielskich pułków gwardii. Mimo że doskonale ubrany, to świetnie nadawał się do karykatur pisma humorystycznego „Punch". Zgłosiłem się do niego w godzinach przedpołudniowych. Mieszkał na pierwszym piętrze hotelu Bristol w jednym z reprezentacyjnych numerów. Był już powiadominy o mojej ewentualnej wizycie, przyjął mnie jednak z lodowatą kurtuazją. - Pan, zdaje się, chciał mnie poinformować o tym, czego byl pan świadkiem w Petersburgu. Wszystkie wiadomości stamtąd są tak wyolbrzymione, so much exaggerated, że trudno temu uwierzyć. - Sądzę, że to jakieś nieporozumienie - odrzekłem zimno - to pan pułkownik wyraził życzenie, aby się ze mną zobaczyć. 104 31 - Czy może pan przytoczyć jakieś konkretne fakty -rzekł pułkownik, pomijając moją uwagę. - Nie wiem, co pan nazywa konkretnymi faktami. Mogę panu jedynie powiedzieć, co widziałem ja, jak i moi koledzy z brytyjskiej misji wojskowej w Petersburgu, których nazwiska wymienię. - Bardzo proszę - odparł. Opowiedziałem mu między innymi o morderstwach na bezbronnych ludziach, na kobietach, o dzieciach przybitych za język do stołu. Słuchał moich opowieści z widocznym niedowierzaniem. - It is too horrible to be true, zbyt straszne, by było prawdziwe - rzekł, kiedy skończyłem. - Well - rzekłem już czerwony z wściekłości - czy pan uważa mnie za kłamcę? - Oh no, ale zapewne pan uległ ogólnej psychozie i widział rzeczy, których nie było. Może byśmy razem zjedli lunch? - spytał na zakończenie. - To ja chciałem pana zaprosić na lunch, ale uważam, że wspólny lunch nie zrobiłby panu, a szczególnie mnie, żadnej przyjemności - odparłem wstając i włożywszy rękawiczki i kapelusz wyszedłem bez pożegnania, zostawiając osłupiałego pułkownika. Jakież było moje zdumienie, gdy w parę dni po przybyciu do Gdańska ujrzałem płk. Parcivala w towarzystwie mjr. Harveya. Zaprosiłem go na lunch do wspólnego stołu i posadziłem między sobą a admirałem Borowskim. W czasie rozmowy płk Parcival spytał od niechcenia, czy admirał nie słyszał czasem o wybitnym parlamentarzyście rosyjskim, „prominent member of the Russian Parliament" - jak się wyraził - panu Passower... Bo to jest mój krewny - dodał z godnością. - Naturalnie, Mr Passower był prezesem koła żydowskiego w Dumie - odpowiedział z zadowoleniem admirał, a do mnie mruknął: -Nu i gwardiejec, dołożu warn. Nastała chwila niezręcznego milczenia. „Jak łatwo jest Żydom zmienić się z Passowera na Parcivala" - pomyśla- 105 łem. Przypomniałem sobie usłyszane w Petersburgu słowa J.B. Halla, który obserwował Żydów uczonym okiem brytyjskiego wywiadowcy: „Oni są wszędzie, są nawet we wrogich sobie obozach i zawsze solidarnie dbają o interesy swojego narodu. Czy pan wie, że mimo kałmuckiego pochodzenia, Lenin to też «prawy» Żyd, bo nie z ojca, a z matki Żydówki, a to u nich dużo znaczy. Jego matka, Maria Aleksandrowna, była córką doktora, ochrzczonego Żyda z Żytomierza, który na chrzcie zmienił imię Srul na Aleksander, a Moiszewicz na Dymitrewicz, biorąc to imię i otczestwo od swojego chrzestnego. Jego ojciec nazywał się bowiem Moisze Isakowicz Blank i był kupcem w Sta-rokonstantynowie w wołyńskiej prowincji." Na początku 1919 roku Sejm pozostawił naszą placówkę w spokoju, jednak już po paru miesiącach zaczął się poważny nacisk ze strony różnych ugrupowań sejmowych, abym potrzebnie lub niepotrzebnie angażował w Gdańsku ludzi cieszących się poparciem tego lub innego stronnictwa. Opierałem się temu mocno, stawiając moją odmowę dosyć autorytatywnie. W moich raportach podkreślałem, że w Gdańsku bardzo szkodliwym dla opinii o Polsce będzie napływ Polaków do tego miasta, a szczególnie różnego rodzaju ludzi interesu, polityków i spekulantów. Miałem w tej sprawie również wiele kłopotów z niemieckim dowództwem wojskowym. Wreszcie udało mi się postawić sprawę na właściwej płaszczyźnie, wprowadzając procedurę, że chętni na wjazd na teren Gdańska musieli wypełnić w moim biurze w Warszawie specjalne formularze, które wysłane tegoż samego dnia do Gdańska były przeze mnie rozpatrywane i w przypadku zgody podpisane przeze mnie oraz w imieniu władz niemieckich przez por. Car-natha. Tak zaparafowane formularze były honorowane przez Grenzschutz na granicy w Iłowie. Stwarzało mi to dużo wrogów i zabierało czas, bo nie było prawie dnia, by ktoś nie chciał się przedostać do Gdańska. Pisano do mnie 106 listy polecające z rekomendacjami ministrów i postów do Sejmu. Każdy zaś poseł, a szczególnie z lewicy, uważał za swój obowiązek wszędzie wścibiać nos, wszędzie węszyć nadużycia i prowadzić swoją agitację; więc dlaczego nie jechać do Gdańska? Pewnego przedpołudnia zadzwonił do mnie admirał Borowski ze swojego biura w porcie. - Panie Mieczysławie - usłyszałem jego głos - nie wiem, co robić. Dzisiaj rano zjawiły się w porcie jakieś dwie figury z Polski. Bez mojej zgody zbierają kontrolerów, zaznajamiając ich ze zdobyczami demokracji, buntują ludzi, przeszkadzają w wyładunku i agitują za wstąpieniem do Polskiej Parti Socjalistycznej, której oddział chcieliby tutaj założyć. - Ale czy mają przepustki do Gdańska i co to są za jedni? - spytałem. - Powiedzieli, że żadnych przepustek im nie potrzeba, bo są posłami na Sejm, więc nie wiem, jak się tutaj dostali. - Panie admirale - odrzekłem zły na takie warszawskie porządki. - Pyta pan, co z nimi robić. Pan jest odpowiedzialny za spokój w porcie i za wyładunek. Czy ma pan jakiś nie-doładowany wagon z mąką? Przypuszczam, że pociąg z załadunkiem odjedzie do Polski za jakąś godzinę. Admirał chrząknął... - Rozumiem - odrzekł. Wieczorem, przy kolacji, spytałem admirała, jak załatwił tę sprawę. - Wszysto OK- odrzekł admirał. - Przyjechali bez przepustki. Nie prosili o zezwolenie na wejście do portu. To odesłałem ich z powrotem w granice Polski jako ludzi niewiadomego pochodzenia, zresztą tak jak pan radził. Z pociągu nie wyskoczą, bo wagon jest zaplombowany. Napisałem do naszej placówki w Mławie, żeby zdjęli plomby, otworzyli wagon o tym numerze i przyjęli ich pod rozpi-skę. Nazajutrz rano wezwano mnie w porcie do telefonu. Usłyszałem głos p. Ratomskiego z Mławy: - Panie delegacie, mamy kłopot. Według instrukcji pana admirała otwo- 107 rzyliśmy zaplombowany wagon i znaleźliśmy tam dwóch panów trochę wytarzanych w mące i złych jak wściekłe psy. Zawezwali zaraz policjantów z posterunku. Kazali spisać protokół, legitymując się jako posłowie. Mnie niewinnego wyłajali jak się da. Dałem im mimo to śniadanie i tłumaczyłem, że to pewnie jakieś nieporozumienie. Odjechali do Warszawy w pierwszej klasie, pierwszym pociągiem pasażerskim i powiedzieli, że tej sprawy nie puszczą. Zaczęły się dla mnie koszmarne dni. Telegramy, listy oficjalne od Prezydium Rady Ministrów, list od Minkiewi-cza, zapytanie z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, listy od posłów na Sejm. Posypały się oskarżenia o samowolę, warcholstwo itd., wreszcie żądanie z Prezydium Rady Ministrów, abym osobiście przyjechał się wytłumaczyć. Odpowiedzałem stanowczo, że nie mam czasu na jazdę do Warszawy w takiej sprawie i że admirał Borowski miał pełne prawo odstawić do Polski ludzi przybyłych bez naszej i Niemców zgody. Hrabiego Stanisława Sierakowskiego poznałem przez Witolda Wańkowicza. Wchodząc któregoś dnia do pokoju Witolda, zastałem tam bardzo sympatycznego pana. Na końcu miłej rozmowy hrabia zaprosił mnie do swojego majątku w Waplewie pod Malborkiem. Oboje państwo Sierakowscy zrobili na mnie jak najlepsze wrażenie. Rodzina Sierakowskich była jedną z nielicznych rodzin starej szlachty pomorskiej, które na Warmii nie uległy zniemczeniu, a wręcz przeciwnie, walczyły z uporem o polskość, bezinteresownie ryzykując swoim bezpieczeństwem i majątkami. Hrabia Sierakowski był lubiany i ceniony przez ludność mazurską i Kaszubów. Sierakowscy zakładali polskie szkoły, biblioteki, a hr. Sierakowska z całym poświęceniem niosła pomoc nie tylko moralną, ale i materialną, nawet w 108 miejscowościach oddalonych o wiele dziesiątków kilometrów od Waplewa. Podziwiałem jej niestrudzoną pracę i energię, z jaką walczyła o prawa polskie na Warmii i Mazurach. Niemcy nienawidzili Sierakowskich, ale bali się ich ruszać. Stanisław Sierakowski był w swoim czasie posłem do parlamentu Rzeszy i do sejmu pruskiego. Ponadto Sierakowscy należeli do arystokracji, przed którą niemiecki urzędnik i pruski policjant odczuwał naturalny respekt, bo byli powiązani z innymi rodzinami arystokratycznymi, przyjmowanymi na dworach. Hrabina Halszka Sierakowska, żona Stanisława, była córką księcia Andrzeja Lubo-mirskiego z Przeworska i siostrą księżny Elżbiety Eustacho wej Sapieżyny. Byłem bardzo rad z nawiązania stosunków z Waple-wem, majątkiem wzorowo prowadzonym, co jako rolnik umiałem „zawodowym okiem taksatora" z miejsca ocenić i tą miarą oceniałem również ludzi. Staś Sierakowski okazał się ponadto bardzo miłym kompanem i wkrótce zaprzyjaźnił się z całą misją. Pani Halszka była również bardzo towarzyska, dowcipna, wesoła. Nazywaliśmy ją „grafin-mama" i na to „zaszczytne" imię w pełni zasłużyła. Staś Sierakowski bywał częstym naszym gościem w Gdańsku. Czasami zaglądała do nas pani Halszka i wieczory spędzone w jej towarzystwie zostały mi w pamięci jako jedne z najmilszych chwil gdańskich. My również korzystaliśmy z gościnności hr. Sierakowskich i nasze rzadkie wolne dni zwykliśmy spędzać w Waplewie. Bywał u nich major Webb, komandor Hanrahan, major Harvey, a nawet „księgowy" Henry Bankford Smith w ich majątku stawał się przemiłym towarzyszem. Smith doskonale tańczył i wieczorem po kolacji w Waplewie Witold siadał do fortepianu, a pani Halszka, bardzo lubiąca tańce, mogła wytańczyć się ze Smithem i Hanrahanem. Sierakowski okazał się dla mnie osobiście człowiekiem opatrznościowym. W Warszawie powierzono mi także za- 109 dania polityczne i wojskowe. Premier zobowiązał mnie, abym informował o sytuacji nie tylko w Gdańsku, ale i na Pomorzu, ze szczególnym uwzględnieniem terenów plebiscytowych. Sztab nałożył na mnie niemiły obowiązek zorganizowania służby wywiadowczej na Wybrzeżu, zaczynając od Kłajpedy aż po Puck. Przysłano mi w tym celu do pomocy jakichś dwóch jegomości. Od pierwszej chwili nie miałem do nich zaufania i po kilku dniach pod byle pretekstem odesłałem ich do Warszawy. Praca w misji brytyjskiej w Petersburgu wyrobiła we mnie pewien instynkt. Miałem więc wewnętrzne przeświadczenie, że pracowali dla obu stron: dla Niemców, dla nas, a może dla bolszewików, których działalność wywiadowcza na terenie Gdańska dała się już zauważyć. Rada Ludowa miała w każdym powiecie swoich mężów zaufania, ludzi dobrze poinformowanych o miejscowych wypadkach; wolałem więc moje sprawozdania opierać na informacjach tych miejscowych ludzi niż posługiwać się zawodowymi agentami. Nie mogłem zrozumieć, jak sztab główny mógł korzystać z tak niepewnych wywiadowców, a tym bardziej nasyłać mi do Gdańska takie podejrzane figury. Osobiście, po prostu nie miałem również czasu na analizy polityczne, na pisanie sprawozdań do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i do Sztabu. Mimo żelaznego zdrowia, sypiając często po pięć godzin na dobę byłem już tak przemęczony, że nie czułem się na siłach ogarnąć wszystkich zadań, które na mnie jako delegata Prezydium Rady Ministrów spadły. Uważałem, że należy te sprawy oddać w ręce człowieka miejscowego, cieszącego się zaufaniem ludności i respektem Niemców, człowieka doskonale obznaj-mionego z całą sytuacją, jaka się wytworzyła na Pomorzu, Mazurach i Warmii. Niestety, jednostki tak wybitne pod względem intelektualnym i etycznym, jak dr Wybicki, dr Kręćki miały mało wspólnego z przeciętnym stanem Polonii pomorskiej. Nie mogłem więc zrobić lepszego wyboru, jak powierzyć sprawy polityczne Stasiowi Sierakowskiemu. 110 »>¦ Nie ociągając się, wybrałem się na jeden dzień do Warszawy i po rozmowie z wiceministrem spraw zagranicznych Władysławem Skrzyńskim i wiceministrem spraw wojskowych oraz z Minkiewiczem, uzyskałem zgodę na przydzielenie Sierakowskiego do mojej misji. Hrabia Sie-rakowski, ku mojej radości, propozycję tę przyjął. Od tego czasu miałem spokój i zrzuciłem z siebie obowiązek, któremu podołać bym nie mógł. Sytuacja na Pomorzu, Warmii i Mazurach przedstawiała się groźnie, mimo że na terenie Prus Wschodnich rozmieszczono kilka alianckich placówek rozjemczych. Placówki te były jednak nie tyle bezsilne, ile bezczynne. Oficerowie brytyjscy pełniący tam służbę nie reagowali na łamanie przez Niemców ustaleń, ograniczali się tylko do pisania krótszych lub dłuższych doniesień i odnosiłem wrażenie, że nie zdawali sobie sprawy z tego, co działo się w terenie, po prostu mało się tym interesowali. W tym zaś czasie na całym terenie Pomorza, Warmii i Mazur rozpętała się nacjonalistyczna kampania niemiecka. Zaczęły się rządy soldateski i Grenzschutzu. Z Nadbałtyki przybywały oddziały von der Goltza i ochotnicy Bemondta, które wspomagały pruską reakcję na tym obszarze. Kraj żył pod stałym terrorem. Na Mazurach dochodziło do gwałtów na miejscowej ludności. Każde słowo polskie czy najmniejszy odruch sympatii do Polski tępiony był bez miłosierdzia. W powiatach sztumskim i kwidzyńskim były liczne wypadki podpalania wsi zamieszkałych przez Polaków, a zabójstwa i napady były na porządku dziennym. Uzbrojone bandy pod ochroną Grenzschutzu przebiegały kraj, szerząc terror i postrach. Walka objęła nawet niemiecki kler katolicki. Dostarczono mi dokumenty i listy, w których biskup warmiński bez pardonu suspendował proboszczów posądzonych o sympatie polskie. Na podstawie informacji, które otrzymywałem z terenu, ostrzegałem Warszawę przed tym, co nam grozi. 111 Ruch nacjonalistyczny dawał się odczuć również w Gdańsku. Doszło do kilku poważnych manifestacji anty-alianckich, a głównie antypolskich przed naszym hotelem. Tłum kilka razy chciał wtargnąć do środka naszego hotelu, a gdy się to nie udało, demonstranci rzucali kamieniami w szyby naszych pokoi na pierwszym piętrze wśród okrzyków „Weg mit den Amerikanern, weg mit Polen", po czym publiczność wydzierała się: „Deutschland, Deutsch-land tlber alles". W tym samym czasie prasa warszawska atakowała mnie, że przy załadunku barek w Gdańsku nie zatrudniam polskich piaskarzy z Mazowsza, a w Sejmie posłowie żądali wyjaśnień, dlaczego ograniczam napływ do Gdańska polskich ludzi interesu, a w tym sporo z mniejszości narodowej. Rad byłem więc, że mogłem to brzemię podzielić z hr. Sierakowskim, który podjął się tego zupełnie bezinteresownie. W Kongresówce nawet najzagorzalszy antysemita miał swojego Żyda, który oczywiście był wyjątkiem. Łatwo więc można dojść do przekonania, że ludności żydowskiej nie starczyłoby chyba, aby zadowolić wszystkich. Rozpatrując pisma polecające wydanie przepustki do Gdańska, nie mogłem nie zaobserwować, że tych „wyjątków" w świecie interesów było w Polsce jednak za wiele. Nie jestem antysemitą, ale o ile starałem się, by do Gdańska przyjeżdżało jak najwięcej poważnych przemysłowców i handlowców, o tyle obawiałem się napływu do Gdańska elementów, które niezależnie od pochodzenia zaczęłyby robić różne ciemne „geszefty", które z miejsca skompromitowałyby nas wobec solidnego mieszczaństwa gdańskiego. Państwowy Urząd Zakupów również nie mógł obejść się bez pomocy hurtowników żydowskich, a szczególnymi względami cieszył się w tym urzędzie pan Świeca, w gruncie rzeczy solidny i uczciwy kupiec. Wizyty pana Świecy w Gdańsku były dosyć częste. Po- 112 nieważ o przepustki dla pana Świecy starał się sam dyrektor PUZPP, przeto nie dopytywałem się o cele jego podróży. Nie mając zaś czasu na rozmowy z panem Świecą, odsyłałem go zwykle do Witolda Wańkowicza. Jak śmiejąc się opowiadał mi pan dyrektor Lachert, relacje o moim dobrym wychowaniu w ustach pana Świecy nie wypadły pomyślnie. Zwierzył się on dyr. Lachertowi, że: „Ten gene-rał-delegat, to on wielki grubianin. Co innego pan Wań-kowicz, to bardzo grzeczny pan. Ja wszedłem do jego gabinetu, to on wstał, wyciągnął rękę i powiedział: «Panie Świeca, proszę siadać», tak ja jemu podziękowałem, że ja postoje, to on mnie znów prosił siąść. To my długo grzecz-nościowali, pan Wańkowicz nie siadał, a mnie pierwszemu nie wypadało siąść. To potem pan Wańkowicz powiedział «Czem mogę służyć, panie Świeca?», to ja mu powiedziałem, gdzie taka osoba może mnie służyć. To my, panie dyrektorze, tak dobry kwadrans przestali, nim pan Wańkowicz siadł. To bardzo grzeczny pan, ale ten pan Jałowiec-ki, to on nigdy czasu nie ma i on jest wielki grubianin". 8 - Wolne Miasto Odwrotne fale W czerwcu 1919 roku podpisano traktat wersalski z podbitymi Niemcami. To zdarzenie o znaczeniu międzynarodowym, a decydujące dla Polski, na terenie Gdańska nie zaznaczyło się na razie specjalną zmianą w warunkach naszej pracy. Statut Wolnego Miasta Gdańska nie był jeszcze ostatecznie opracowany i zatwierdzony. Wszystko było jeszcze płynne, granice nie ustalone, dalej panowało prowizorium. Dopiero pod koniec lipca zaczął się napływ do Gdańska przeróżnych delegacji, potrzebnych lub niepotrzebnych, napływ bardziej lub mniej przydatnych ludzi. Utrudniało to moją sytuację. Będąc odpowiedzialnym wobec Prezydium Rady Ministrów za wszystko, co się dzieje na terenie Gdańska, byłem zmuszony do stałego witania przyjezdnych dygnitarzy i brania udziału w różnych konferencjach, często bardzo jałowych. Musiałem spotykać, podejmować, ekspediować różne delegacje dyplomatyczne czy handlowe, co pochłaniało mi czas nie tylko za dnia, ale skracało krótkie godziny spoczynku w nocy. Bywały również komisje i bywali ludzie, którzy celowo starali sią ignorować naszą placówkę gdańską. Nieraz zmuszony byłem do ostrego postawienia sprawy, aby ukrócić dwutorowość, czy nawet wielotorowość, które poważnie zagrażały naszej pracy lub podrywały nasz osobisty prestiż. 114 Między innymi, któregoś dnia zawitał do Gdańska generał Sołłohub. Podobno przyjechał oficjalnie, ale nie wiem, jaki był cel jego wizyty. Nie było go stać nawet na tę kurtuazję, aby być z wizytą u admirała Borowskiego, przedstawiciela Ministerstwa Spraw Wojskowych, czy u mnie, delegata generalnego Prezydium Rady Ministrów. Przypadkowo spotkaliśmy się z nim w hotelu. Pozwolił sobie robić nam jakieś uwagi, dając przy tym do zrozumienia, kim on to jest. Wyprowadziło to z równowagi admirała. - Panie generale - rzekł - na dobry początek to powinienem był kazać wyrzucić pana z Gdańska i wypraszam sobie wtrącanie się tutaj do spraw wojskowych za moimi plecami. - Ja mam prawo robić wszystko, co mi obowiązek Polaka nakazuje - odparł generał podniesionym głosem. - Graf Sołłohub - powiedział po rosyjsku rozgniewany admirał. - Wiem, jak przed paru laty odżegnywał się pan od polskości niczym od diabła, a teraz zawraca mi pan głowę swoim patriotyzmem. Szkoda, że pan nie został tam, w swoim Siemienowskim Pułku Lejbgwardii. Pan pierwszy umknął z Rosji jak kundel, zdradzając prawosławie, cara i swoją prawdziwą ojczyznę. - Rozstaliśmy się nie podając sobie ręki, ale obyło się bez pojedynku. Sołłohub złożył raport do Marszałka, ale szczęśliwie bez skutku. Otrzymywałem również listy od osób wysoko postawionych, którzy korzystając z pięknego lata chcieli sami lub w towarzystwie przyjaciółek spędzić kilka dni „incognito" w Gdańsku. Nie należałem do sekty „purytanów", więc nie widziałem racji do odmawiania im przepustek granicznych, tym bardziej, że każda odmowa powiększyłaby już dosyć dużą ilość ludzi mi niechętnych. Nie było wśród nich osób, które mógłbym podejrzewać o zamiary „geszef-ciarskie". W każdym razie te podróże do Gdańska otworzyły mi niejedną tajemnicę, którą dyskretnie wymazałem z mojej pamięci. Do Gdańska przyjechał również Żeromski. Niestety, nie miałem czasu, by zająć się nim, i oddałem go pod opiekę 115 Wańkowicza. Podobno czuł się urażony, że osobiście nie witałem go na dworcu. Zarzut był niesłuszny, bo o swoim przyjeździe sam nas nie zawiadomił. Z Wańkowiczem przywitał się dość zimno i odmówił zaproszenia na obiad tłumacząc się, że ma spotkanie z przedstawicielem ludności kaszubskiej dr. Kubaczem, z którym zawczasu umówił się pisemnie. Oddaliśmy do jego dyspozycji samochód i motorówkę, ale nie skorzystał z tego twierdząc, że nie jest osobą urzędową i że wizyta jego jest ściśle prywatna. Mało mnie to wówczas przejęło. Nie należałem nigdy do wielbicieli Żeromskiego. Córka jego była żoną mojego lewicującego kuzyna Jana Witkiewicza, który upatrywał we mnie wszystkie najgorsze z ich punktu widzenia wady: konserwatysty, ugodowca, obszarnika i Bóg raczy jeszcze wiedzieć kogo. Sądzę, że Żeromski, nastawiony przez swojego zięcia, nie miał widać ochoty spotkać się ze mną. Starałem się jak mogłem nie brać udziału w pracach przybywających do Gdańska polskich komisji, które pertraktowały z gdańszczanami przyszłe stosunki polityczno--prawne. Swoje stanowisko traktowałem jako tymczasowe, miałem zadania czysto praktyczne i nie miałem czasu na trawienie długich godzin na naradach ciągnących się często tygodniami. Raziła mnie strata czasu, wikłanie jasnych spraw i licytowanie się przez członków strony polskiej przeróżnymi poprawkami, dodatkami, zastrzeżeniami, aby tylko móc się pochwalić w Warszawie „co się potrafiło zdziałać w Gdańsku". Cała ta praca była nieskoordynowana, każda komisja i przedstawiciel każdego ministerstwa działał na własną rękę, nie troszcząc się o całość. Pozycja moja była przy tym nad wyraz nieprzyjemna. Miałem w Gdańsku reprezentować interesy państwa polskiego, a tymczasem wszystko wymykało mi się z rąk. Szczęśliwie do moich spraw, jak: port, wyładunek, nieruchomości, montaż lokomotyw i repatriacja nikt się do czasu nie wtrącał. Aby wyjaśnić moje stanowisko, udałem się do Warszawy i po naradzie z Minkiewiczem i w Prezydium Rady Ministrów doszedłem do przekonania, że najlepiej 116 będzie trzymać się na uboczu prac komisji, chyba że moja obecność i mój podpis okażą się konieczne. Zresztą każda komisja miała swojego przewodniczącego. Na czele polityczno-prawnej stał p. Bogdan Kutyłowski, adwokat petersburski i jeden z redaktorów poczytnego tygodnika „Kraj" wydawanego w Petersburgu przez p. Erazma Pil-tza. W komisji celnej pierwsze skrzypce grał p. Lewakow-ski, urzędnik austriacki, który całe życie spędził w Wiedniu, zresztą człowiek o wielkiej ogładzie towarzyskiej i mam wrażenie wielkiej rutyny. Zastrzegłem sobie prawo głosu w tej komisji w sprawach dotyczących umowy celnej i różnych ułatwień czynionych dla Gdańska przy wwozie produktów rolniczych potrzebnych dla aprowizacji tego miasta. Wśród przeróżnych przyjezdnych pojawił się inż. Czar-nowski, Wielkopolanin, który od wielu lat pracował w Poznańskiej Dyrekcji Kolei, nie zajmując jednak jako Polak poważniejszego stanowiska. Mimo nieco ciasnego poglądu na sprawy ogólne, był to dobry kandydat na przyszłego prezesa dyrekcji kolei w Gdańsku, która miała podlegać Polsce. Czarnowski był świetnie obznajmiony z kolejnictwem niemieckim, ale jak każdy Wielkopolanin miał do Niemców to samo brutalne podejście, co Niemcy do Polaków. Toteż pierwsze dni jego pobytu w Gdańsku i stosunek do Geheimrata Sehringa postawił mnie w mocno kłopotliwym położeniu. Z trudem udało mi się wpłynąć, aby przynajmniej na razie zmienił swoje nastawienie. Z biegiem czasu bardzo polubiłem inż. Czarnowskiego i mianowanie go na stanowisko prezesa kolei uważałem za bardzo trafne. Zresztą starałem się jak mogłem popierać Wielkopolan, których solidność, lojalność i pracowitość nauczyłem się cenić. Na nieszczęście Gdańsk został z czasem opanowany przez „galileuszy", z dużą szkodą dla polskiej sprawy. Wyniesiony przez nich z Galicji kompleks niższości w stosunku do Niemców i uniżoność do cudzoziemców, jak Anglicy, źle służył polskim interesom. Wśród tych urzęd- 117 ników pochodzących z Małopolski wyjątek stanowił dyrektor ceł p. Lewakowski, człowiek o szerokich horyzontach, kulturze europejskiej i nie mający w sobie nic z drob-nourzędniczej, a przepojonej intrygą mentalności większości Małopolan. Wszystkie hotele gdańskie były w tym czasie przepełnione Polakami, a w restauracjach, szczególnie w Ratskelle-rze rozlegała się mowa polska. Mając już dosyć Danziger Hof przeniosłem się do mniejszego, ale milszego hotelu Deutsches Haus leżącego na Kohlenmarkt w pobliżu Starego Miasta. Przyjeżdżali również Skandynawowie, których musiałem przyjmować gościnnie, oprowadzać po Gdańsku, pokazywać port i urządzenia portowe. Była przejazdem misja duńska, byli przedstawiciele handlowców szwedzkich, byli Norwegowie. Wiadomym jest, że Skandynawowie nie lubią wylewać za kołnierz, a Szwedzi nie tylko lubią dobrze wypić, ale i zjeść. Te przejazdy zabierały mi sporo czasu i kosztowały dużo pieniędzy. Szczęśliwie minister Minkie-wicz wydzielił mi fundusz reprezentacyjny do mojego uznania, bo inaczej pozostałbym zapewne bez grosza przy duszy. W wyniku moich powiązań z rodziną Noblów, Szwedzi przyjeżdżali do mnie jak do swego. Cesarzowa Matka, z domu księżniczka duńska, dowiedziawszy się od Skaweniusa, byłego posła duńskiego w Petersburgu, że syn generała, kniazia Pieriejasławskiego jest przedstawicielem polskim w Gdańsku, skierowała do mnie nawet duńską misję Czerwonego Krzyża. Było to dowodem łaski i pamięci Cesarzowej Matki o moim ojcu, która sama jakże boleśnie musiała przeżyć męczeńską śmierć swojego syna. Na początku sierpnia otrzymałem pilną depeszę z Ministerstwa Spraw Zagranicznych: „do delegata generalnego w gdańsku. spodziewane jest w ciągu trzech dni przybycie do gdańska statku z finlandii z 500 repatryjantami 118 na pokładzie, proszę przygotować pomieszczenia przyjąć ich i odesłać do warszawy gdzie przejmie ich urząd emigracyjny, skrzyński." W pierwszej chwili nie wiedziałem, co mam robić, skąd zacząć, gdzie ich ulokować, nakarmić i jak wysłać. Wezwałem do siebie Borowskiego, Wańkowicza i Jasińskiego na naradę. Najtrudniejszą wydała się sprawa zakwaterowania. Rozmieszczenie 500 repatriantów na mieście, wśród ludności niemieckiej, jawnie niechętnej Polakom, było nie do pomyślenia. Borowski zaproponował, by skontaktować się z kapitanem portu Sencke, który w kilkanaście minut był już swoją motorówką w porcie wolnocłowym. - Jedyne wyjście - rzekł po namyśle Sencke - to umieścić ich w barakach kwarantanny. - Myśl była świetna. Tuż przy wylocie do portu stały długie baraki, szare, niskie, drewniane. Strefa była odrutowana, jako przeznaczona na kwarantannę. Nie zwracałem na nią dotąd uwagi, ale teraz była to moja deska zbawienia. Bez zwłoki udaliśmy się tam. Baraki od roku były puste. W czasie wojny mieścił się w nich szpital wojenny dla zakaźnie chorych. W barakach były łóżka żelazne, były nawet materace. Niestety, baraki te były w gestii miasta i Sencke nie mógł nimi rozporządzać. Posłałem Jasińskiego, by załatwił z Sahmem przydział baraków, jednocześnie prosząc kmdr. Hanrahana, by poparł sprawę u Oberburgermeistra. Przed południem sprawa była załatwiona, a po obiedzie firma Bencke & Sieg przysłała kilkunastu robotników, którzy pod nadzorem jednego z moich kontrolerów zajęli się oczyszczaniem pomieszczeń i wietrzeniem materaców. Potulickiego posłałem do dr. Wybickiego i dr. Kubacza z prośbą, aby zmobilizowali do pomocy panie Polki i wystarali się o kucharza i służące. Przypomniały mi się czasy organizowania szpitala wojskowego imienia carowej Aleksandry w Wilnie. Tegoż samego dnia zatrudniłem malarzy i stolarzy spośród miejscowych Kaszubów, by doprowadzić baraki do ludzkiego wyglądu. 119 Jasińskiemu, który miał powierzone prowadzenie spraw personalnych, poleciłem, by wybrał któregoś z najbardziej odpowiedzialnych naszych konwojentów z Mławy i sprowadził go do Gdańska jako kierownika naszego prowizorycznego wydziału repatriacyjnego. Wybór padł na p. Raczewskiego, który okazał się doskonałym organizatorem. Co do wyżywienia, to nie przewidywałem kłopotów, mając własną kantynę w porcie. Pozostała sprawa wagonów. Zadzwoniłem do Bartla, który tym razem nie wykłócając się obiecał mi przysłać sześć wagonów 4 klasy, innymi nie rozporządzał w danym momencie. Tym razem ministerstwo dotrzymało słowa i w dwa dni po mojej rozmowie nadeszło do portu wolnocłowego aż osiem wagonów. Pozostała jeszcze jedna, na pozór drobna sprawa - dezynfekcja. Z tym mieliśmy największe trudności. W wydziale sanitarnym miasta stawiano nam masę przeszkód, aż wreszcie po odpowiednich krzykach z mojej strony Niemcy przysłali kolumnę sanitarną. Pozostawiła ona po sobie chyba umyślnie takie aromaty dezynfekcyjne, że trzeba było wietrzyć bez przerwy wszystkie pomieszczenia, a ja miałem przez kilka dni stały zapach chlorku w nosie. Szczęśliwie statek przypłynął z parodniowym opóźnieniem. Wśród repatriantów znalazło się około stu Rosjan, którzy zdołali zbiec od bolszewików do Finlandii. Uważałem za swój honor dać im możliwe warunki i nie narażać na upokorzenia. Na ogół baraki robiły dobre wrażenie. Zawieszono ładne firanki, wszędzie było pełno kwiatów w doniczkach. W sali jadalnej stały wielkie bukiety. Nazajutrz część repatriantów załadowaliśmy do wagonów i pierwszym pociągiem wysłaliśmy do Warszawy. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, niemniej złożono na mnie skargi, głównie za przewożenie repatriantów 4 klasą. Repatriacja ta zabrała mi sporo drogiego czasu, kosztowała wiele nerwów i niestety nie był to jej koniec. Ministerstwo Spraw Zagranicznych zawiadomiło mnie, że przewidują w najbliższym czasie repatriacje z Rosji kilku tysięcy osób poprzez Rygę i Libawę. 120 it W okresie mojej delegatury w Gdańsku przejęliśmy około 3000 osób i dopiero po 10 miesiącach, gdy wszystko mieliśmy zorganizowane, Urząd Emigracyjny zgłosił swoje prawa. Zaczęło się „państwo w państwie" i istny bałagan. Urząd nikomu z nas nie podziękował i nie powie-dzał dobrego słowa. Ten sam Urząd nie raczył nawet odebrać repatriantów z pierwszego pociągu na dworcu w Warszawie, mimo wyraźnych zleceń ze strony Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Gdyby nie nasza ekspozytura, gdyby nie p. Wincza i Staś Sierakowski, który akurat bawił w Warszawie, repatrianci znaleźliby się na bruku. Naczelnikiem Urzędu był p. Kutyłowski, który chyba tę posadę zawdzięczał protekcjom wpływowego mec. Kuty-łowskiego, swojego ojca. Głęboko oburzony, zreferowałem całą sprawę Paderewskiemu, niestety zbyt zacnemu i miękkiemu premierowi. Sprawa ta pozostawiła we mnie wielki niesmak. W końcu lipca przyjechała do Gdańska wycieczka posłów na Sejm. Siedząc z daleka w Gdańsku i nie biorąc aktywnego udziału w polityce, z daleko idącym niepokojem obserwowałem działanie Sejmu. Już w pierwszym okresie zaczęło pojawiać się to kumoterstwo partyjne, które stało się przekleństwem Polski; kumoterstwo, w którym zatracała się właściwa ocena człowieka, a na pierwszym miejscu była stawiana jego przynależność do tej lub innej partii. Ten nepotyzm partyjny doprowadził do obsadzania wszelkich placówek, czy to rządowych, czy nawet samorządowych, według partyjnego klucza. Zaczął się szybko bałagan, który siłą rzeczy musiał prowadzić do jakiegoś przewrotu. Większość posłów, szczególnie lewicy, nie doceniała, jak olbrzymie znaczenie odgrywa w narodzie jego indywidualna, oryginalna tradycja. Jak powiedział do mnie Antoni Smetona: „Nic, co jest związane z naszą przeszłością, nie jest nam obojętne". Ten litewski polityk znał nas lepiej od nas samych, snując w mojej obecności 121 smutne dla Polski przepowiednie. Na wyścigi popisywano się w Sejmie, tak jak sądził, frazesami będącymi już w XX wieku anachronizmami, gestami bez realnego znaczenia, pustosłowiem o demokracji. Cieszono się nimi i bawiono. Pełno było tych typowo półinteligenckich gestów, jak zniesienie herbów szlacheckich przez Sejm Ustawodawczy, gdy w tym czasie kraj wymagał pracy nad programem gospodarczym. Herby szlacheckie dawno już przestały odgrywać jakąkolwiek rolę społeczną czy polityczną, a akt ich zniesienia był wandalizmem bez sensu. Wycieczka sejmowa składała się z kilkudziesięciu posłów z różnych ugrupowań, a na jej czele stał poseł Aleksander Rosset, tak jak ja filister Arkonii. Wśród uczestników byli więc ludowcy z Witosem na czele, byli narodowcy, byli konserwatyści, których reprezentował hr. Bawo-rowski, ze wszech miar wartościowy i rzeczowy człowiek, b. poseł do parlamentu w Wiedniu. Było paru socjalistów, z których tak swoją indywidualnością, jak i rzeczowym podejściem wybijał się poseł Djamant. Daszyński oczywiście nie zaszczycił Gdańska swoją bytnością. Natomiast niespodziewanie w osobie Djamanta znalazłem swojego obrońcę i jednego z posłów, którzy starali mi się pomóc w Sejmie. Djamant przyznał się w rozmowie ze mną, że był przez Daszyńskiego uprzedzony do mnie i że jest rad, mogąc uznać zarzuty Daszyńskiego względem mnie za niesłuszne i krzywdzące. O wypadku z posłami z jego frakcji, których odesłałem kilka tygodni temu w wagonie z mąką, dyskretnie nie wspominał. Co do Witosa, to pierwsze wrażenie, jakie odniosłem, było ujemne. Uważałem to jego ubranie bez krawata za jakąś operetkę, nie miałem pretensji do jego długich butów, bo wraz z admirałem najczęściej takie buty nosiliśmy w porcie. Jego nieustanne oświadczenia, że skończył tylko szkołę powszechną, brałem za kokieterię, jako że dobrze był przygotowany na posła wychowaniem w parlamencie wiedeńskim. Jakoś wzajemnie nie poczuliśmy do siebie sympatii, mimo, że obaj byliśmy zamiłowanymi rolnikami, 122 a Witos reprezentował typ polskiego chłopa w najbardziej dodatnim pojęciu. Czułem, że i Witos był nastawiony przeciwko mnie przez Daszyńskiego. Mimo to musiałem mu oddać sprawiedliwość, że mówił rzeczowo i myślał kategoriami państwowymi, a nie partyjnymi. Rosset zwrócił się do mnie z prośbą, abym dał Witosowi możność poznać morze. Ulokowałem więc Witosa na jednym z naszych holowników. Poleciłem skiperowi, aby tak ustawił holownik, by pasażera dobrze pokołysało - tak aby poznał morze. Tego dnia wiatr był silny i morze wzburzone, skiper zaś spełnił moje polecenie zbyt gorliwie. Po dwóch godzinach wyładowano Witosa w stanie opłakanym. Z tej racji spóźniliśmy się do Ratskelleru na obiad, gdzie Rosset przy pomocy koniaku doprowadził Witosa do porządku. Dało to możność Witosowi nie tylko do wzięcia udziału w obiedzie, ale i do wygłoszenia mowy, w której fale morskie porównał do granitu, a co za tym idzie, uznał granitową potęgę Polski na morzu, kończąc swoje przemówienie toastem za zdrowie naszej delegatury. Po obiedzie wyjechaliśmy holownikami do portu. W kanale stało kilkanaście barek naładowanych zbożem. Niepohamowany Rosset prosił o zatrzymanie holownika. Sam wskoczył na pokład jednej z berlinek i poprosił o zdjęcie plomb i otworzenie luku. Po czym wziął garść zboża i sypnął nią na Witosa. - Panowie - zawołał - widzicie, że wybrałem barkę na chybił trafił i znalazłem w niej rzeczywiście zboże, a nie piasek. Niech poseł Witos zakomunikuje tę nowinę posłowi Daszyńskiemu, że Jałowiecki rzeczywiście ładuje zboże, a nie sprzedaje je na stronie. - Zażenowany Witos zrobił się ponury, niczym chmura gradowa. Odetchnąłem z ulgą, gdy pociąg ruszył, uwożąc moich gości. Sejm był tą siłą, z którą powinienem był się liczyć. Niestety, nie zrobiłem tego, mając wstręt do wszelkiej demagogii. Raził mnie też cywilny „patriotyzm" i tak zwane „austriackie gadanie" posłów, którzy nie posiadali jakichkolwiek wartości żołnierskich. Wyrazem tego był fakt, że 123 mimo niedawnej wojny, na około sześciuset członków Sejmu i Senatu tylko nieco więcej niż dwudziestu odbyło służbę wojskową. Starałem się w mojej pracy w Gdańsku ignorować całkowicie opinie Sejmu, często dosyć głośno wyrażając swoje zdanie o lewicy sejmowej. Naraziłem się PPS, naraziłem się Wyzwoleniu, a nawet wśród ludowców Witosa nie uzyskałem sympatii. Od połowy sierpnia zaczął się napływ ludzi z Litwy Kowieńskiej. Stosunki między Polską a Litwą nie były nawiązane, granica była zamknięta i chcąc się dostać nawet z Kowna do Wilna, należało odbyć długą drogę przez Niemcy do Gdańska. W Gdańsku musieliśmy wystawiać dalsze przepustki, umożliwiające przekroczenie granicy polskiej. Starałem się dołożyć wszelkich starań, aby ułatwić naszym ziomkom dostanie się do kraju, tym bardziej, że dużo było wśród nich młodzieży ziemiańskiej, która śpieszyła do zaciągnięcia się w szeregi wojska polskiego. Nie było tygodnia, aby do Gdańska nie zawitał ktoś z moich dawnych sąsiadów, krewnych, przyjaciół lub znajomych. Na tle angielsko-amerykańskim postacie te, tak zrośnięte ze swoją parafią, gdzieś na Górnej Litwie czy Żmudzi, stanowiły dziwny kontrast. Nasi Litwini wnosili z sobą swoją własną atmosferę powiatu wiłkomierskiego czy sza-welskiego. W gruncie rzeczy nic im nie imponowało, patrzyli więc na otaczający ich nowy świat i nowych ludzi z niekłamaną wyższością. Bo czy może cokolwiek zaimponować komuś, kto na św. Piotra i Pawła bywał na jarmarkach końskich w Wiłkomierzu, kto bywał na odpustach w Szadowie, kto strzelał pardwy na Szepecie lub obchodził imieniny w Wojtkuszkach u Kossakowskich lub w Traszku-nach u p. Stanisława Montwiłła. A hotele... czy można porównać Danziger Hof z Hotelem Dworiańskim w Wiłkomierzu, gdzie usłużny faktor Szul w mig zgadywał każ- 124 de życzenie dostojnego gościa. Co mogą być warci ludzie, którzy nie zaznali rozkoszy przejażdżki pięknym gościńcem krakinowskim w powozie lub żółtej kałamaszce, zaprzęgniętej w czwórkę lub parę dobranych kasztanów, którzy w swoim życiu nie pijali starki montwiłłówki, nie znali smaku kołdunów lub chłodnika obficie okraszonego szyjkami rakowymi. Tacy ludzie nie znali prawdziwego życia, jak nie znali i jego piękna. Wizyty moich ziomków odrywały mnie choć na chwilę od rzeczywistości i nie dawały przystępu kompleksowi niższości, tej nieprzyjemnej dolegliwości ludzi wyrzuconych z gniazda rodzinnego. Różni z Litwy przyjeżdżali ludzie i różne były ich wyjazdów przyczyny. Któregoś dnia przybiegł do mojego biura zdyszany chłopak hotelowy z hotelu Continental. Hotel ten nie należał do pierwszorzędnych, ale Żmudzini upatrzyli go sobie na miejsce postoju. Służba w tym hotelu, składająca się z Kaszubów, rozumiała po polsku, a całość i komforty hotelowe dziwnie przypominały swoistą atmosferę „Wersalu" kowieńskiego. Chłopak wręczył mi naprędce napisaną ołówkiem kartkę: „Drogi panie Mieczysławie - przeczytałem. - Leżę ciężko chory w tym hotelu. Nie wiem, czy przyjdzie się jeszcze oglądać świat. Przychodź Pan co najprędzej, bo chciałbym wypowiedzieć swoją ostatnią wolę. Podpis." -Był to mój dobry znajomy, wielce zamożny obywatel z Litwy Kowieńskiej. Zastałem go leżącego w łóżku. Twarz miał rozpaloną dużą gorączką. Na stoliku obok stała cała bateria środków przeczyszczających, począwszy od oleju rycynowego, a skończywszy na cascarinie. - Co się z panem stało? - zawołałem. - Trzeba natychmiast sprowadzić lekarza. - Panie Mieczysławie, niech Bóg broni, nie sprowadzaj lekarza. Wszystko sobie, co trzeba, zaaplikowałem. Tu lekarz nie pomoże. Wola Boska. -Ale drogi panie... przynajmniej powiedz, co się stało. - Panie Mieczysławie, nawet tobie nie mogę się zwierzyć. 125 Uparcie starałem się jednak poznać przyczynę jego stanu, by póki czas móc ratować chorego. Wreszcie po długich naleganiach wyszeptał: - Biżuteria żony. Po chwili zrozumiałem. Znałem już różne sposoby przewożenia kosztowności przez granice, ale o przewożeniu we własnym żołądku dowiedziałem się po raz pierwszy. - Człowieku - rzekłem przemawiając do jego sumienia. - To zbyt błaha rzecz, by ryzykować życiem. Nie ma rady, tylko zaraz sprowadzam lekarza. - Panie Mieczysławie - zawołał zrywając się z łóżka -chyba po moim trupie. Poczekamy do jutra, bo czuję, że coś mi zaczyna burczeć w żołądku. - Musiałem ustąpić. Poprosiłem jedynie, by mnie zawiadomił, o ile stan się nie polepszy. Nazajutrz rano miałem się już udać do hotelu Continental, gdy zawezwano mnie do telefonu. Usłyszałem znajomy głos: - Panie Mieczysławie, chciałem się z tobą podzielić radosną wiadomością... już po wszystkim. - A czy doliczył się pan wszystkiego? - zapytałem złośliwie. - Co do mety, w porządku. W kilka miesięcy potem byłem na balu w Bristolu, gdzie z rozczuleniem ujrzałem małżonkę mojego znajomego, piękną, postawną panią. W uszach mieniły się przedziwnym blaskiem dwa wielkie brylanty. Przypomniałem sobie dziwną drogę, jaką te brylanty przedostały się ze świętej Żmudzi do Warszawy. Nie przeszło tygodnia od zdarzenia w Continentalu, gdy wyjrzawszy na ulicę zauważyłem zażywnego jegomościa przechadzającego się przed naszym biurem. Krój jego letniego, nankinowego ubrania dziwnie przypominał mi Szawle czy Rosienie. Po kilkunastu minutach zameldowano mi interesanta, który przyjechał ze Żmudzi i chciałby się ze mną zobaczyć. W drzwiach ukazał się ów jegomość, którego przed chwilą obserwowałem na ulicy. Na jego opalonej, ozdo- 126 bionej siwiejącym już wąsem twarzy malowała się owa tak charakterystyczna poczciwość żmudzka, a niebieskie oczy spozierały pogodnie na ludzi. - Czy pan Jałowiecki i czy czasem nie z Syłgudyszek? -spytał. - Tak jest - odrzekłem wstając na przywitanie. - To dobrze - powiedział. - Zawsze swój człowiek. Bo widzisz pan, nazywam się, panie dobrodzieju, Dzierdzie-jewski. Ż tych lepszych, jestem krewnym Burbów, Rym-gajłłów, a nawet i z Górskimi z Szawkian przychodzi się mnie być powinowatym. Musić pan moja familia słyszał. - Naturalnie - odrzekłem - a w czym mogę panu być pomocnym? - Panie Jałowiecki - powiedział twardo - te diabły bol-szewiki napadajo na Polska. Tak cóż, panie dobrodzieju, jestem w stanie kawalerskim, scheda mam niezła i wszystkiego, jak to mówią, w bród. Tak widzisz pan, chciałem zapisać się do wojska. Jeszcze siły mam, wojować mogę, tak zaaplikuj mnie pan gdzie do porządnego pułku konnego. Tylko chciałbym być wśród swoich, a nie wśród koro-niarzy, a nie daj Boże galileuszy. - Naturalnie - odrzekłem - wieczorem zapoznam pana z delegatem Ministerstwa Spraw Wojskowych, admirałem Borowskim, także naszym człowiekiem. On panu poradzi i skieruje gdzie potrzeba. - Admirał?... hm, a czy on czasem nie zapisze mnie do matrosów? Po polsku, za przeproszeniem, majtków. Boja, panie, na wodę nie mogę patrzeć. Byłem na kąpielach w Połądze, to tak mnie, panie dobrodzieju, od samego widoku tych morskich bałwanów wraz wątroba pod gardło podeszła. - Na pewno nie - odrzekłem. - Zapraszam pana wieczorem na kolację. Spotka pan admirała i z nim omówi całą sprawę. Wieczorem zasiedliśmy w Ratskellerze przy naszym stole, wypiliśmy po parę dobrych kieliszków machandla, języki się rozwiązały. Pan Dzierdziejewski opowiedział 127 nam najnowsze nowiny ze Żmudzi, z których wynikało, że rząd litewski zamierza przeprowadzić reformę rolną. -Wszystko te diabły sycylisty. Oni i bolszewicy to z jednego koszyka muchomory - stwierdził. Nazajutrz pan Dzierdziejewski zaopatrzony w listy polecające admirała wyruszył do Warszawy. W następnym roku spotkałem się z nim w Gdańsku, w jego drodze powrotnej na Żmudź. Musiał potykać się z bolszewikami dzielnie. W klapie tego samego nankina, w którym wyjechał, świeciła miniaturka krzyża walecznych. Myślałem często o panu Dzierdziejewskim, szlachcicu z tych lepszych, bo tak było, i porównywałem go z chłopskimi posłami, którzy tacy „dzielni byli" w bezpiecznych fotelach w Sejmie. Do lewicy nabyłem taki sam „respekt", jak do brylantów pani Z., co niezagrożone odbyły podróż w odbycie jej małżonka, by przy pierwszej okazji błyszczeć na nowo. Wolne Miasto Nadszedł sierpień 1919 roku. Nasze wojska dalej posuwały się zwycięsko na wschód ku dawnym historycznym granicom Rzeczypospolitej. Dnia 8 sierpnia Polacy zajęli Mińsk Litewski, a 28 sierpnia Bobrujsk, by 11 września wkroczyć do Borysowa. W połowie sierpnia dostałem wiadomość o przyjeździe do Warszawy mojej żony Julii, wraz z jej siostrą Marynią i moją teściową. Pośpieszyłem, aby się z nimi zobaczyć. Podziwiałem męstwo tych kobiet, które potrafiły przetrwać inwazję bolszewicką, mając w swojej opiece beznadziejnie chorą Julię. Nie chciałem rozwodzić się nad swoją bytnością, ale jej stan odbierał mi siły i chęć do życia... Wróciłem do Gdańska i pogrążyłem się w pracy, aby nie mieć chwili czasu na osobiste rozmyślania. Niestety, spotkania z ludźmi stały się dla mnie również ciężarem. Od rana do wieczora żyłem jak w młynie. W Gdańsku mieliśmy urwanie głowy spowodowane odzyskaniem naszych dawnych ziem. Oprócz transportów żywności szły teraz przez morze olbrzymie dostawy materiałów sanitarnych i sprzętu „półwojennego". Trzeba było dobrze pilnować portu, aby nie wyjawić tajemnicy niektórych transportów. Starałem się jak mogłem pozbyć różnych natrętnych wizyt z Warszawy i osób, które zaczęły wścibiać swój nos tam, gdzie nie potrzeba, a przy po- 9 - Wolne Miasto 129 wszechnym plotkarstwie polskim mogły poważnie zaszkodzić utajnionym dostawom alianckim. W tej sytuacji misja nasza została powiększona o kilka osób. Szczególnie admirałowi Borowskiemu należała się pomoc. Na pomocnika i zastępcę admirała delegowano z Ministerstwa Spraw Wojskowych komandora Unruga. Unrug był to w pełnym tego słowa znaczeniu gentleman dobrej, starej szkoły. Spokojny, zrównoważony, nad wyraz uprzejmy, zyskał od razu naszą sympatię. W czasie wojny był kapitanem łodzi podwodnej. Ze szkoły niemieckiej przyswoił sobie najlepsze jej cechy: był to służbista, człowiek wielkiej pracy, lojalny. Pochodził ze starej poznańskiej rodziny, szeroko spokrewnionej nie tylko w Wielkopolsce, ale skoligaconej z wieloma rodzinami z arystokracji niemieckiej. Mieliśmy w nim niezapomnianego towarzysza. Do pomocy w porcie przysłano nam kapitana wojennej floty austriackiej nazwiskiem Dyrna. Admirał był tym nieco skonfundowany, jak każdy bowiem z nas, Litwinów, nie miał wielkiego zaufania do „galileuszy" i wolałby mieć kogoś z dawniejszej marynarki rosyjskiej czy niemieckiej. Dochodziło do tego jeszcze brzmienie nazwiska, które w naszych uszach, nie przyzwyczajonych do nazwisk galicyjskich, brzmiało dosyć dziwnie. Kapitan Dyrna okazał się jednak człowiekiem pracowitym, lojalnym, robił swoje i nie wdawał się w żadne intrygi. Po paru tygodniach współpracy admirał wyraził mi swoją opinię: - Nie, panie Mieczysławie. Ten Dyrna to porządny i pracowity człowiek, choć nazywa się paskudnie, trochę tylko melancholik. - Rzeczywiście, musiały mieć miejsce w jego życiu jakieś ciężkie tragedie osobiste, bo mimo jego zewnętrznego spokoju biedny Dyrna w niespełna rok skończył samobójstwem. Tragedia ta zaszła w porcie, niemal na oczach admirała, który bardzo tę sprawę przebolał. Do delegatury został przydzielony również oficer II Oddziału Sztabu Głównego, rotmistrz Legionów nazwiskiem 130 Dubicz-Penter. Oczywiście pochodził z zaboru austriackiego i jako legionista miał za sobą „silne plecy". Był to człowiek nerwowy, o wyglądzie przeintelektualizowanego inteligenta. Nie było w nim nic z żołnierza. Jego oczy biegały niespokojnie jak u narkomana, wszędzie wietrzył jakieś intrygi, ale jak się przekonałem, sam był pierwszej wody intrygantem. Zamiast przeciwdziałać coraz bardziej widocznym poczynaniom agentów bolszewickich, jak i wywiadu niemieckiego, Dubicz zaczął szpiegować nas samych, doprowadzając swoimi intrygami do zawezwania do Warszawy mojego osobistego sekretarza, pana Giżyckiego, który potem już nigdy do Gdańska nie wrócił. Do Warszawy wezwano również naszego detektywa i adwokata delegatury. Po powrocie donieśli mi, że byli wezwani do II Oddziału i rozpytywani o mnie, o to, co robię, z kim obcuję, czy mam krewnych w delegaturze, jakie są moje stosunki z Anglikami. Doprowadzony do wściekłości, nie czekając pojechałem do Warszawy, gdzie udałem się wprost do generała Stanisława Hallera i bez ogródek zażądałem usunięcia z Gdańska kpt. Dubicz-Pentera. Na moje żądanie generał Haller pisemnie przeprosił mnie w imieniu Sztabu Generalnego za doznane przykrości i obiecał załatwić odwołanie Dubicza. Znałem już jednak „austriacki" wolny sposób postępowania. Mając pismo Hallera w ręku, wróciłem do Gdańska i w obecności admirała Borowskiego zażądałem od Dubicza zameldowania się w moim gabinecie. - Kanalia - rzekłem przez zaciśnięte zęby, przedstawiając mu dowody jego szpiclowania wraz z zarzutem ominięcia drogi służbowej i niemeldowania o swojej działalności bezpośredniemu przełożonemu adm. Borowskiemu. - Być może z pańskiego punktu widzenia, panie ministrze - odparł aroganckim tonem. -Melduję, że spełniam tylko swój obowiązek. - Ja również spełniam swój obowiązek - krzyknąłem podchodząc do niego i łapiąc go za klapy - a moim obowiązkiem jest wyrzucić taką kanalię z Gdańska. Wynoś się 131 pan z mojego gabinetu i od dzisiaj nie ma pan wstępu na teren delegatury. Przy następnym spotkaniu spoliczkuję pana i doprowadzę do wyrzucenia z korpusu oficerskiego jako człowieka bez honoru. Dubicz zbladł, obrócił się na pięcie i wyszedł. Znikł tego dnia bez służbowego zameldowania się u admirała Bo-rowskiego. Pozostawił u mnie niezatarty uraz do oficerów „dwójki" i do legionistów. W sierpniu zaczęły przejeżdżać przez Gdańsk wojska niemieckie, powracające z Litwy i Nadbałtyki. Ludność niemiecka witała te wojska owacyjnie. Szczególny entuzjazm wzbudził powrót pułku „Tote Huzaren", Huzarów Śmierci, do ich koszar położonych na przedmieściu Gdańska, Langfuhr/Wrzeszcz. Cała ludność wyległa na ulice, obsypując kwiatami żołnierzy. Oficerów całowano i zarzucano na szyje wieńce. Huzarzy popasali jednak niedługo i po kilku dniach, wczesnym rankiem opuścili koszary, udając się na zachód, tym razem na zawsze. Ten okres przejścia wojsk niemieckich był dla nas szczególnie uciążliwy. Nie było końca patriotycznym demonstracjom i jawnie wrogim manifestacjom. Miejsce wojsk niemieckich zajęły nadesłane do Gdańska oddziały angielskie Royal Fusiliers. Jednocześnie zajechał głównodowodzący alianckimi wojskami, okupującymi Gdańsk, Sir Richard Cyril Byrne Haking. Sir Richard swoim umiarem, taktem i przychylnością zjednał sobie nas wszystkich. Nawet admirał tak nie lubiący Anglików robił dla gen. Hakinga wyjątek. - Nie, panie Mieczysławie - podkreślał - to wcale porządny człowiek, to żołnierz, a nie żaden perfidny Angli-czan. Niestety, mieliśmy wraz z admirałem Borowskim przykry incydent, który mógł spowodować wrogie nastawienie Hakinga do Polaków. Incydent spowodowany był przez nasłanego nam z Warszawy podpułkownika Lubicz-Ko- 132 chańskiego. Lubicz wysłał poza naszymi plecami raport przekraczający nie tylko jego kompetencje, ale i stawiający niesłuszne zarzuty generałowi Hakingowi. Raport ten poprzez Warszawę doszedł do wiadomości Hakinga. Generał poprosił, abyśmy w towarzystwie autora przyszli do jego biura. Przyjął nas lodowato, nie zdejmując czapki i na stojąco. Pod pierwszym wrażeniem chciałem wraz z admirałem wyjść z pokoju bez pożegnania. Generał zmiarkował się i szybko odczytał nam dosłowne tłumaczenie tekstu doniesienia ppłk. Lubicz-Kochańskiego, pytając mnie i admirała, czy raport ten jest napisany z naszego upoważnienia. Obaj otworzyliśmy, jak to mówią, „gęby ze zdziwienia". - Sir Richard - rzekł admirał - o tym raporcie nic nie wiemy i jesteśmy równie jak pan zaskoczeni i oburzeni. - W takim razie przepraszam panów. Proszę, niech panowie siądą - rzekł generał, podsuwając nam krzesła. - Colonel - powiedział ostrym tonem do stojącego przed nim na baczność podpułkownika. - Pan jest kłamcą. Nie mam panu nic więcej do powiedzenia i proszę wyjść. - Obaj byliśmy czerwoni ze wstydu na takie znieważenie munduru polskiego oficera. Nie mieliśmy jednak prawa tłumaczenia postępku Lubicza-Kochańskiego przed generałem, ponieważ racja przemawiała za generałem. - Panie generale - powiedział admirał po wyjściu Ko-chańskiego. - Niech pan z tego przykrego incydentu nie wyciąga daleko idących wniosków, bo skrzywdzi pan armię polską, którą ja reprezentuję, i rząd polski, który reprezentuje pan Jałowiecki. Wyszliśmy w milczeniu na ulicę. Warta zaprezentowała broń. - Nie, panie Mieczysławie - odezwał się wreszcie admirał - ot Awstryjec, żeby jego diabli. Trzeba powiedzieć, żeby dobrowolnie wyjechał z Gdańska, albo skieruję całą sprawę drogą służbową. Niestety, Lubicz-Kochański odmówił wyjazdu. Pojęcie 133 honoru w armii austriackiej było widocznie inne od tego, do którego my byliśmy przyzwyczajeni. Na nasz bojkot towarzyski nie reagował, a na raport złożony przez admirała odpowiedziano z Warszawy, że pułkownik Lubicz--Kochański działał w jak najlepszej wierze, mając na względzie dobro Rzeczypospolitej. Dopiero moja interwencja u Marszałka spowodowała jego odwołanie. Wrócił jednak do Gdańska i otworzył biuro handlowe. Szczęśliwie nie miałem już okazji do spotkania się z nim. Po długich staraniach mnie samemu udało się także przenieść biura do zakupionego przez nas gmachu na Rennentiefgasse. Dalszy pobyt w hotelu i utrzymywanie tam biur było zbyt kosztowne i ze wszech miar niewskazane. Starałem się o to od dawna, ale bojkotowano nas i dopiero po traktacie wersalskim Niemcy doszli do wniosku, że dalszy bojkot do niczego nie prowadzi, i zgodzili się na sprzedaż tego domu z przeznaczeniem na biura delegacji. Dom leżał na uboczu, ale był obszerny i wygodny. Biura nasze zajęły dwa piętra. Na górnym piętrze i parterze zmuszeni byliśmy czasowo pozostawić lokatorów. Do nabytego domu przeniosły się również biura misji amerykańskiej i angielskiej. We wrześniu przybył do Gdańska oddział piechoty francuskiej i zajął koszary w Neufahrwasser. Musiałem z obowiązku rewizytować dowódcę batalionu francuskiego i być z wizytą na dużym krążowniku francuskim, który na kilka dni zawinął do Gdańska. Pojechaliśmy tam oficjalnie z admirałem i kmdr. Unrugiem naszą motorówką pod polską banderą. Wyglądem zewnętrznym francuski krążownik nie bardzo mógł imponować. Pokład był dość brudny, liny okrętowe zawieszone suszącą się bielizną, przyjęcie nienadzwyczajne, a wino dość kiepskie. Nie poruszałem tej sprawy, znając sentyment admirała do Francuzów, jako ożenionego z Belgijką i mówiącego w domu przeważnie po francusku, tylko czekałem, co on sam na to powie. - Nie, panie Mieczysławie - powiedział po zejściu z tra- 134 pu - Francuzy to nie Belgijcy, naród to gńazny. No niech pan sam pomyśli, żeby przyjechać z oficjalną wizytą i suszyć na pokładzie gacie. Doiożu panu, że to obrzydzenie. Anglicy jak Anglicy, ale u nich fason i etykieta jak nigdzie na świecie, a tu na krążowniku pralnia... Nie, panie Mieczysławie, jedno słowo: bardak... W tym samym miesiącu podpisaliśmy z admirałem umowę ze Stocznią Gdańską na budowę 8 monitorów dla wojennej flotylli rzecznej na Prypeci. Ochrzciliśmy te monitory nazwami naszych rzek: Prypeć, Berezyna, Niemen, Swisłocz, Wilja... Stocznia była zawalona zamówieniami dla Polski. Oprócz montażu 100 amerykańskich parowozów Baldwi-na i platform towarowych budowano monitory i kutry rybackie. Minister Minkiewicz, zaalarmowany zupełnym brakiem ryb morskich z Wybrzeża Gdańskiego, polecił nam zaktywizować ich połów. Po inspekcji admirał uznał stan techniczny kutrów rybackich w polskich rękach za opłakany. Rząd przydzielił nam pewną sumę na budowę nowych kutrów. Jeden z nich ochrzczono moim skróconym imieniem „Miech". Udało mi się również zakupić wcale porządną wędzarnię ryb w Neufahrwasser, w pobliżu portu. Starałem się jak najczęściej być w stoczni, bo roboty tam prowadzone interesowały mnie znacznie więcej od spraw politycznych, do których wobec narastających intryg nie czułem zbytniego upodobania. Proklamacja Wolnego Miasta Gdańska miała nastąpić w listopadzie. Zbliżał się więc czas egzekwowania praw Polski na tym terenie. Polska miała objąć Dyrekcję Kolei Gdańskich, warsztaty kolejowe, Pocztę Gdańską. Portem miała zarządzać Rada Portu, składająca się w równej części z gdańszczan i Polaków. Władza miała spoczywać w rękach Senatu. Prezydentem Wolnego Miasta Gdańska został berlińczyk dr Sahm, który dotąd pełnił funkcję nad- 135 burmistrza. W wyborach do Senatu zwyciężyli Niemcy, z miejscowych polskich działaczy nikt nie został wybrany. Ze starego patrycjatu gdańskiego także nikt nie wszedł do tego parlamentu, nie wszedł ani Kommerzienrat Sieg, ani konsul szwedzki Bencke. Wśród senatorów znalazł się pewien Izraelita nazwiskiem Jewelowski, bogaty kupiec drzewny monopolizujący w swoich rękach handel drzewem z całego obszaru Pomorza. W przyszłości rząd polski faworyzował go w sposób widoczny, aż do subsydiowania jego prywatnych interesów włącznie. To jemu oddano majątek Mały Kack na warunkach urągających polskim interesom. Mam wrażenie, że przeceniano wpływy Jewelowskiego. Mimo to muszę przyznać, że Jewelowski był człowiekiem światłym i rzeczowym, a we własnym interesie popierał gdzie mógł sprawy polskie. Poza nim wybrano kilku liberałów i socjalistów. Terytorium Wolnego Miasta zajmowało około dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych, z tego lwią część stanowiło miasto, a ogólna liczba mieszkańców przekraczała 250 000. Obszar wiejski składał się przeważnie z żyznych Żuław nadwiślańskich. Poziom rolnictwa był bardzo wysoki, szczególnie hodowla i mleczarstwo. Gdańsk posiadał kilka wyborowych obór wschodniopruskich o imponującej mleczności. Gdańszczanie przyjęli dosyć obojętnie wiadomość o proklamacji Gdańska jako Wolnego Miasta. Nie obeszło się bez pewnych demonstracji, ale manifestacje te były raczej nieliczne i spokojne. Na początku sytuacja byia bardzo płynna. W Gdańsku wciąż jeszcze urzędował Lothar Foerster, prezydent Regencji Gdańskiej, zawzięty Prusak i bezwzględny wróg Polaków. Nie uznawał w dalszym ciągu reprezentacji polskiej w Gdańsku i wszystko starał się załatwiać poprzez Anglików, to jest Sir Johna Hakinga, który jako dowódca garnizonu również nie posiadał żadnego mandatu do załatwiania spraw administracyjno-po-litycznych. Musiałem być u Foerstera w sprawie przydzielenia lokalu w Regencji dla biur przyszłego komisarza Rze- 136 czypospolitej. Przyjął mnie lodowato i odmówił wręcz pertraktowania ze mną w tej sprawie twierdząc, że nie ma żadnych dyrektyw od swoich władz, by traktować mnie jako przedstawiciela rządu Rzeczypospolitej. Doszło do ostrej wymiany zdań, po czym wyszedłem bez pożegnania trzasnąwszy drzwiami. Natomiast stosunek nadburmistrza Sahma, którego ani na chwilę nie mogłem podejrzewać o jakieś sympatie dla Polaków, był odwrotny. Sahm w tym czasie zachowywał się poprawnie, nawet więcej: bez zarzutu. Na zewnątrz Wolne Miasto miało być reprezentowane przez Polskę i nie miało mieć własnych przedstawicielstw dyplomatycznych ani urzędów konsularnych. W Tczewie zaczęły urzędować władze celne, a gdańszczanie udając się do Prus Wschodnich lub Niemiec musieli posiadać paszporty wydane przez polskie władze w Gdańsku. Ministerstwo Spraw Zagranicznych bez żadnego uprzedzenia poleciło mi zorganizowanie działu paszportowego. Zorganizowanie takiego biura wymagało czasu, ale władze polskie w Tczewie bez żadnej koordynacji z nami zatrzymywały już podróżnych wyjeżdżających z Gdańska. Powstało na tym tle wiele nieporozumień. W mieście doszło nawet do groźnych, antypolskich manifestacji. Szczęśliwie już w kilka dni miałem zorganizowane biuro paszportowe w gmachu naszej delegatury na Ren-nentiefgasse. Na kierownika biura wyznaczyłem młodego człowieka, pana Trzeciaka, który władał biegle językiem niemieckim i okazał się świetnym pracownikiem. Tegoż dnia umieściłem ogłoszenie w „Danziger Zeitung" o konieczności posiadania przy wyjeździe paszportów wydanych przez delegaturę polską. Nazajutrz rano zastałem kilka setek osób starających się o wizy. Schody i korytarze były formalnie zatłoczone. Z trudem przeciskając się do swojego biura słyszałem groźne i niepochlebne okrzyki w rodzaju „Polnische Wirt-schaft". Zmobilizowałem prawie cały personel delegatury, by możliwie prędko załatwić petentów. Szczęśliwie dru- 137 ki nie były skomplikowane i pod wieczór wszyscy mieli załatwione sprawy paszportowe. Nazajutrz pojechałem samochodem do Tczewa, by porozumieć się z polskimi władzami granicznymi. Zastałem tam niesłychany bałagan, który jako tako udało mi się uporządkować. Na dworcu kolejowym trafiłem na istne piekło dantejskie. Nowi urzędnicy celni, przeważnie Po-morzanie i Wielkopolanie uważali za swój „patriotyczny obowiązek" postępować po prusku względem pasażerów, a więc z niesłychaną brutalnością, przy rewizjach celnych czyniąc niepotrzebne formalności i szykany. Wielu pasażerów spóźniało się na pociągi, idące w stronę Berlina. Aby naocznie przekonać się o odprawach, usiadłem w jednym z wagonów, udając pasażera, i byłem świadkiem chamstwa, z jakim polski celnik zachowywał się względem kobiet. O mało nie tracąc panowania nad sobą, zaciągnąłem go do kancelarii i tam dopiero dałem mu taką odprawę, że powinna była podziałać na niego i jego kolegów. Na całe życie zachowałem mądrą maksymę mego ojca, że „najlepszym lekarstwem na chamstwo jest jeszcze większe chamstwo". Zachowanie się zaś polskich władz granicznych było nie tylko głupie, ale wręcz dla Polski szkodliwe, wzbudzając od pierwszego dnia wrogie ustosunkowanie się do państwa polskiego i rychło spowodowało przykre dla nas rewanże. Tego samego dnia wysłałem więc telegram do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, aby natychmiast ukrócono to bezprawie. Niezupełnie to poskutkowało i musiałem kilka razy jeszcze jeździć do Tczewa, aby robić tam porządki. Raz trafiłem na scenę wprost nieprzyzwoitą względem jakiejś młodej Niemki. Byłem tak oburzony, że wziąłem funkcjonariusza celnego za kołnierz, wyrzuciłem z wagonu, a na peronie trzasnąłem mocno w policzek. Ten akt z mojej strony, przyznaję, bardzo nieparlamentarny, miał jednak swój dobry skutek. W czasie moich przejazdów przez Tczew władze celne były porządnie zastraszone i przynajmniej w mojej obecności nigdy nie 138 było owego pierwotnego barbarzyńskiego obchodzenia się z pasażerami. Do Warszawy poszły również donosy na mnie, że jestem „proniemiecki", z czego skwapliwie skorzystali moi wrogowie z lewicy, tak buńczuczni w Sejmie i tak ulegli w terenie. Na tle nieporozumień granicznych pokłóciłem się z moim przyjacielem, admirałem Borowskim. Za Zoppota-mi granica między Wolnym Miastem a Polską dochodziła do brzegu morza. Postawiono tam słup graniczny z napisem „Versaille 28 Juin 1919", a linia graniczna ciągnęła się jeszcze pół kilometra w morze. Władze graniczne zabroniły rybakom z Zoppot przekraczania tej linii. Rybacy ci, w większości zniemczeni Kaszubi, oprócz rybołówstwa zajmowali się wożeniem letników na swoich kutrach na wycieczki morskie. Jednego dnia, zapewne z powodu nieuwagi, kuter przekroczył tę niewidoczną linię i pewien stary, popularny w mieście rybak został zastrzelony przez straż graniczną. W Gdańsku zawrzało oburzeniem, zaczęły się wrogie manifestacje. Zwróciłem się do admirała Borowskiego, aby zarządził dochodzenie, gdyż poza stroną moralną takie wybryki mogą do reszty popsuć nam stosunki z miejscową ludnością. Ku mojemu zdziwieniu admirał patrzył na tę sprawę z innego punktu widzenia: - Nie, panie Mieczysławie. Niech pludry nauczą się szanować naszą granicę. Wyraźnie zapowiedziano, że „wozdusznaja linia" ciągnie się 500 metrów w morze. - Niech diabli porwą tę pańską wozduszną linię - wykrzyknąłem. - Tu chodzi o prawdziwy prestiż Polski i niegodne wojskowego jest takie traktowanie sprawy, jak bezduszne zabicie bezbronnego. To jest nacjonalizm, admirale, a nie patriotyzm, a nacjonalizm to jest kompleks hołoty. Od słowa do słowa przyszło do rozejścia się i wymiany sekundantów. Biedny Witold Wańkowicz, ubrany od rana w czarny żakiet, a komandor Unrug w surdut mundurowy, przez cały dzień starali się nakłonić nas, dwóch przyjaciół, ale upartych Litwinów, do zgody. Dzięki ich inter- 139 wencji cała sprawa zakończyła się serdecznym podaniem ręki i między mną i admirałem nadal trwała prawdziwa przyjaźń. W połowie października admiral Borowski doczekał się swojej żony, która po różnych długich perypetiach przyjechała wraz z dziećmi z Finlandii. Admirałowi udało się w krótkim czasie znaleźć ładne mieszkanko w Langfuhr/ /Wrzeszczu, dokąd sprowadził swoje rzeczy i meble z Liba-wy, gdzie aż do zajęcia tego portu przez Niemców admirał pełnił służbę i miał mieszkanie. Bardzo się cieszyłem z radości tego zacnego człowieka i lojalnego towarzysza mojej pracy w Gdańsku. W kilka tygodni po przyjeździe pani Borowskiej Witold Wańkowicz sprowadził do Gdańska swoją rodzinę: żonę Jolantę z Romerów i jej siostrę, przystojną a przemiłą młodą panienkę, Kazimierę Romerównę, zwaną w rodzinie Lula. Lula była utalentowaną artystką, która niestety nie wykorzystała swoich niepospolitych zdolności muzycznych. Luli powierzyłem prowadzenie naszej kantyny, w której gospodarzyła również z dużym talentem, tak że w porze lunchu pełno było w niej Amerykanów, Anglików, Francuzów, Skandynawów. Do Gdańska przyjechał ojciec Witolda, stary pan Paweł Wańkowicz, a ja sprowadziłem również Ziutę Drucką-Lubecką, córkę Stefana Wańkowi-cza, i umieściłem ją w biurze Kazia Krzyżanowskiego. W krótkim czasie potem przyjechały moje dzieci: Andrzej i Krysia, wraz z ich guwernantką miss Smith. Znalazłem ładne, umeblowane mieszkanie w Zoppotach na Vic-toriastrasse, o kilka kroków od morza i kasyna. Miss Smith była zachwycona. Zaraz wszystko zostało ujęte w ścisły regulamin, nie wyłączając mojej osoby. Ustaliliśmy z miss Smith, że należy wykorzystać okoliczności, aby poduczyć Andrzeja niemieckiego i zaczęliśmy go posyłać do katolickiej szkoły niemieckiej w Zoppotach. Udało mi 140 się też zatrudnić bardzo porządną służbę, a więc pokojówkę i kucharkę, obie Kaszubki; szczególnie gospodyni stanęła na wysokości zadania, gotowała świetnie. Byłem rad, że doczekałem się wreszcie własnego domu, bo życie w hotelu już dobrze mi obrzydło. W sąsiednim domu zamieszkali Witoldowie Wańkowi-czowie, a w moim domu na parterze pan Paweł Wańkowicz. Poza tym w Zoppotach mieszkali państwo Krzyża-nowscy i Ziuta Drucka-Lubecka. Mieliśmy już niewielkie, ale miłe kółko. Dzięki temu mogłem czasem zapomnieć o codziennych kłopotach. Męczyła mnie nie tyle praca, co atmosfera intryg, która zaczęła przesiąkać Polskę i oczywiście nie ominęła Gdańska. Coraz częściej marzyłem, aby zakończyć moją misję w tym mieście i osiąść gdzieś na wsi. Były to jeszcze mgliste marzenia, bo faktycznie nie miałem czasu, aby się zastanowić nad własnymi interesami. Do Gdańska zaczęli zajeżdżać nowo mianowani, by oficjalnie obejmować swoje urzędy, czasami wprawiając mnie w zdumienie i powodując dalsze kłopoty. Między innymi zjawił się w moim biurze dość niesympatyczny mężczyzna i bez większych wstępów oświadczył, że jest delegowanym przez Ministerstwo Opieki Społecznej attache do spraw emigracyjnych. Było to ze strony Urzędu Emigracyjnego szczytem nietaktu nie uprzedzić mnie o tej nominacji i nie wyrazić podziękowania delegaturze i Polonii za bezinteresowną pracę przy zapewnieniu reemigrantom właściwych warunków. Skutki tej nominacji były takie, że miasto wobec niewłaściwego zachowania się tego pana zażądało zwrotu baraków udostępnionych nam dla potrzeb nowo przybyłych. Urząd Emigracyjny musiał niepotrzebnie wydać sporo pieniędzy na stworzenie nowych pomieszczeń. Sam zaś attache skończył swoje urzędowanie w więzieniu w Staro- 141 gardzie za machinacje przy wymianie walut polskich rodzin, wracających z Ameryki do kraju. Pewnego dnia ujrzałem w drzwiach mojego gabinetu ks. biskupa hr. Edwarda 0'Rurke, mego serdecznego przyjaciela, powinowatego i kolegę z Arkonii. Edzio 0'Rurke został mianowany przez Stolicę Apostolską biskupem Gdańska i miał zamieszkać w pałacu Opatów w Oliwie. Przez pewien czas był biskupem w Rydze, poprosił jednak Stolicę Apostolską o przeniesienie, aby Łotysze mieli biskupa swojej narodowości. Dla mnie przyjazd Edzia stał się wielką moralną podporą. Miałem w nim osobę, z którą mogłem się szczerze naradzić i wygadać. Biskup stał się częstym gościem w moim mieszkaniu w Zoppotach, a miss Smith, zażarta katoliczka, jakimi bywają często Angielki, otaczała osobę Edzia szczególną atencją. W domu naszym był stały ruch i pełno gości, przeważnie Anglików, którzy poznali miss Smith i rzecz oczywista zrobili z mojego domu angielską kolonię. Musiałem dobrze zaopatrzyć moją prowizoryczną piwnicę, bo goście przeważnie nie gardzili trunkiem, a miss Smith wiernie dotrzymywała im towarzystwa. Zjechał też do Gdańska konsul angielski J. B. Fry, His Britannic Majesty's Consul. Był to chudy, długi jak tyka Anglik z Yorkshire. Ojciec jego był dziekanem katedry w Lincoln. Zaprzyjaźniłem się z Frym dosyć prędko po jego przybyciu. Był starym kawalerem, człowiekiem nad wyraz pobożnym i małomównym, poza tym łowił ryby, pisał poezje, filozofował na tematy religijne i lubił whisky. Odwiedzałem go równie często, jak on nas. Był człowiekiem niezwykle gościnnym. Siadywaliśmy czasem do północy przy whisky & soda, rozmowy nasze toczyły się powoli. Fry od czasu do czasu stawał tyłem do kominka i powtarzał sakramentalne: Well... well... well... po czym rzucał od niechcenia kilka głębokich myśli nad upadkiem ludzkości i pogrążał się znowu w milczeniu. 142 Utworzono również w Gdańsku konsulaty: francuski, grecki, duński. Ze wszystkimi konsulami musiałem zawrzeć znajomość i podtrzymywać stosunki towarzyskie. Najbardziej ruchliwym okazał się konsul grecki, a przyjęcia w jego konsulacie stały się sławne na cały Gdańsk. Wydawałoby się, że powinienem być w końcu zadowolony ze swojej pracy i tak by było, gdyby nie napaści na naszą misję w Gdańsku, a w szczególności na mnie ze strony pana Daszyńskiego i jego kliki. Nagonka Nikt tak szybko się nie „skundlił" jak socjaliści. Na moich oczach nastąpiła najszybsza ewolucja czy degeneracja tego gatunku. W nowych warunkach, już bez policyjnego zagrożenia, pojawi! się „socjalista parlamentarny", nie mający nic wspólnego z bojowcem, nie mającym nic wspólnego z ascetą. Została tylko nazwa i hasła, które stały się puste. Socjalista na moich oczach stał się drobnym mieszczaninem, który poza hasłami już nic wspólnego nie miał z proletariuszem. Socjalista nadal lubił dzielić, ale tylko z cudzego, o swoje dbał, lubił życie syte. Gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja, nie pogardził niczym, by się wzbogacić, nawet umieszczeniem żony w tak „grzesznym" interesie, jak spekulacja nieruchomościami. Socjalista, nie musząc schodzić w podziemie, by walczyć czynnie, stał się demagogiem; lubił hasła, a nade wszystko lubił afery. Nasza antypatia była obopólna. Nie dzielił nas bynajmniej stan posiadania, dzieliły nas zasady, albo brak zasad w ich przypadku, zasad honoru, uczciwości i fair play. Nie kryłem się, jak mierzi mnie ich hipokryzja, ich cywilne tchórzostwo, chowanie się za parawan demokracji i podatność na wszelkie formy korupcji. Byłem wobec tego nie tylko niewygodny w Gdańsku, miejscu wprost idealnym do interesów, byłem również niebezpieczny przez mój charakter i pozycję, z bezpośrednim dostępem do Marszałka włącznie. Byłem dla nich tym przysłowiowym „psem siedzącym na sianie", który w dodatku mógł do- 144 brze jeszcze ugryźć. Należało mnie zatem zniszczyć i zaczęto to robić galicyjskim sposobem typowym dla kundli - kąsaniem od tyłu. Na początku była dwutygodniowa, drobiazgowa rewizja Najwyższej Izby Kontroli. Dzięki doskonale prowadzonej rachunkowości przez Rauego i Kazia Krzyżanowskie-go, nie znaleziono żadnych uchybień, a pokontrolne sprawozdanie komisji było dla naszej delegatury niezwykle pomyślne. Niedługo potem Rada Ludowa lojalnie zawiadomiła mnie, że na terenie Gdańska zaczęło się szpiegowanie pracowników delegatury, a mnie w szczególności. Akcja ta prowadzona była przez pana Kuhnerta, który w Gdańsku posiadał własne przedsiębiorstwo spedycyjne. Pan Kuh-nert nie cieszył się względami Rady Ludowej, nie był ani Kaszubem, ani gdańszczaninem, nikt nie wiedział, skąd przybył do Gdańska, gdzie zamieszkał jeszcze przed wojną. Podobno był socjalistą. Pan Kuhnert miał do mnie osobiste pretensje, że nie zleciłem mu przynajmniej części wyładunku. Oczywiście moją polityką była pomoc miejscowym Polakom i nie znając pana Kuhnerta, dałbym pracę jego przedsiębiorstwu, niestety stawki podane przez niego prawie w dwójnasób przekraczały stawki firmy „Bencke & Sieg". Pan Kuhnert wysłał do Warszawy skargę na ręce Da-szyńskiego, że delegat gdański prowadzi politykę proniemiecką i odsuwa od współpracy rodaków. Potem szły donosy, że otacza się Niemcami, a w biurze ma zatrudnionych wyłącznie swoich krewnych. Potem szły informacje o wszystkim... nawet o mojej konnej jeździe, o obecności naszej delegatury na przedstawieniu Opery Gdańskiej, o sprawie Małego Kacka, o zakupie holowników i nieruchomości, a szczególnie o zakupie Westerplatte. Jak to często bywa, donosy te trafiały po czasie i do moich rąk. W końcu zwróciłem się do dr. Wybickiego, aby zwołał nadzwyczajne zebranie Rady Ludowej, na której przedstawiłem całą sprawę, prosząc o interwencję. Rada 10-Wolne Miasto 145 Ludowa, a szczególnie dr Wybicki, dr Kręćki i dr Kierski byli nad wyraz oburzeni całą tą niecną robotą. W kilka dni po tym zebraniu dr Wybicki zawiadomił mnie, że z polecenia Daszyńskiego przebywa w Gdańsku niejaki pan Szultis, były nadradca Regencji Lwowskiej, który codziennie odbywa narady z panem Kuhnertem. Po paru dniach zjawił się w moim biurze starszy pan o lisiej twarzy i przedstawił się jako nadradca Szultis. - Panie delegacie - powiedział, siadając we wskazanym mu fotelu. - Przyjechałem z upoważnienia Sejmu, aby zaznajomić się z pańską tak wybitną działalnością i poznać pracę delegatury gdańskiej. Koła sejmowe, a głównie poseł Daszyński, są bardzo zainteresowane sprawą gdańską i chciałyby mieć sprawozdanie od niezależnego świadka. - Czy to ma być jakieś dochodzenie, panie nadradco? - spytałem. - Ależ broń Boże! - wykrzyknął. - Kto by się ośmielił. Tym bardziej, że sprawozdanie Najwyższej Izby Kontroli jest dla pana nie tylko dodatnie, ale i pochlebne. - Proszę pana nadradcy - rzekłem, pochylając się w jego kierunku, jak w ck urzędzie. - Oddaję do pana dyspozycji mój samochód, wszyscy urzędnicy są na pańskie usługi. Nie mamy nic do ukrywania, a zawsze lepiej dowiedzieć się z pierwszych źródeł niż zbierać informacje w sposób pokątny i nie licujący z pojęciem gentlemana. Szultis poczerwieniał. - Co pan, panie delegacie generalny, chce przez to powiedzieć? - zasyczał. - Nic, panie nadradco, poza tym, co powiedziałem. Wybaczy pan, ale nie mogę panu towarzyszyć. Przydzielę panu pana Jasińskiego - rzekłem wstając. - Będę rad spotkać pana wieczorem na kolacji i wtedy będziemy mogli omówić kwestie pana interesujące. Wieczorem Jasiński poinformował mnie o przebiegu inspekcji pana nadradcy. - W gruncie rzeczy nic go nie interesowało. Patrzył obo- 146 jętnym okiem na port, na wyładunek ze statków, na zakupione nieruchomości. Dopiero w drodze powrotnej wyjął notes i zaczął zadawać mi pytania i skrzętnie zapisywać odpowiedzi. - Pan Jałowiecki jest żonaty z Wańkowiczówną? -Tak jest. - To zastępca delegata, pan Wańkowicz, jest krewnym jego żony? -Tak. - A z kim jest żonaty admirał Borowski? - Z panną Raue. - To szef kancelarii jest krewnym admirałowej? - Jest jej rodzonym bratem. - Może pan będzie łaskaw powiedzieć, czy pan jest spokrewniony z rodziną Wańkowiczów? - Owszem, moja matka jest z domu Wańkowiczówną. - A księżna Lubecka, która pracuje w wydziale nieruchomości, jak jest z domu? - Wańkowiczówną. -A panna Romer, prowadząca kantynę, czy jest krewną małżonki pana Wańkowicza? - Jest jej rodzoną siostrą. - A hrabia Potulicki, czy nie jest czasem krewnym pana Jałowieckiego? - O ile wiem, jest jego dalekim powinowatym. - A pan Krzyżanowski? - O ile wiem, to nie, ale jego rodzina jest od wielu lat zaprzyjaźniona z rodziną pana Jałowieckiego. - A stary pan Krzyżanowski, który pracuje w zarządzie kolei? - Pan Kasper Krzyżanowski, inżynier, jest ojcem pana Kazimierza. - Dziękuje panu za te informacje - rzekł nadradca, chowając notes. - Ale jeszcze jedno pytanie. Czy pan Wińcza, kierownik ekspozytury gdańskiej w Warszawie, nie jest czasem krewnym delegata generalnego? 147 - O ile wiem, jest ożeniony z jego siostrą cioteczną -odparł Jasiński, dodając ironicznie: - Czy ma pan, panie nadradco, jeszcze jakieś zapytania dotyczące portu i naszych prac w Gdańsku? - Przyznam się, że reszta mnie nie interesuje. Przed kolacją spotkałem również admirała Borowskie-go. Wrócił z portu wściekły. - Nie, panie Mieczysławie, to jakiś bałwan - powiedział o Szultisie. - Nic go nie interesowało. Prosił mnie jedynie, bym poinformował go w jakim stopniu służby jest każdy z pracowników naszej delegacji. Odpowiedziałem, że dopiero wieczorem podam mu te informacje. - Admirał wyjął z kieszeni znaczek z numerem, jaki zwykle bywa widoczny w klapie kelnera drugorzędnej restauracji, i przypinając mi go do kurtki, uśmiechnął się złośliwie. Wkrótce wszyscy, nie wyłączając samego admirała i komandora Unruga byliśmy oznaczeni numerami. Usadziłem nadradcę na honorowym miejscu, okazując mu jak najdalej idącą uprzejmość, był jednak uniżenie zimny. Rozmowa się nie kleiła, aż do chwili, kiedy nadrad-ca Szultis zauważył w końcu numery przypięte do naszych klap. - Panie delegacie generalny, co mają oznaczać te numery, które panowie noszą w swoich klapach? - zwrócił się do mnie. - To pan admirał Borowski jako przedstawiciel Ministerstwa Spraw Wojskowych udzieli panu wyjaśnień. Proszę - zwróciłem się do admirała. - Tak znaczy się, panie nadradco, spełniam pańską prośbę. Ponieważ nie pamiętam wszystkich naszych stopni służbowych, to zrobiłem spis nazwisk z numerami tych stopni. Ułatwi to panu zapoznanie się z naszym personelem i może pan sprawdzić, czy nasze fizjonomie rzeczywiście odpowiadają stopniowi służby. Dlatego poprosiłem kolegów, aby zaopatrzyli się w te odznaki. Pana, zdaje mi się, jedynie ta sprawa, jak i stopień naszego pokrewieństwa interesowały w czasie całej wizyty, panie nadradco - 148 rzekł admirał, nie ukrywając swojej wzgardy. Szultis poczerwieniał, ale nic nie odrzekł. Wysiedzieliśmy do końca kolacji w atmosferze lodowatej. Odwiozłem osobiście pana nadradcę na dworzec kolejowy i to bynajmniej nie z kurtuazji, ale chciałem sprawdzić, czy nie pozostanie jeszcze w Gdańsku anonimowo, aby prowadzić dalsze śledztwo. Tym razem wyjechał. - Pan pozwoli, delegacie, że zrobię użytek z tego, co tu widziałem, i z tego, com tu doświadczył - rzekł na pożegnanie urażonym tonem. - A to już pańska sprawa - odrzekłem chłodno, myśląc z niesmakiem o tym „ck lizusie", który przeistoczył się w socjaldemokratyczną larwę. Wyczuwałem jednak, że jestem osaczany. Nie przeceniałem tej nagonki, ale rola zwierzyny łownej bynajmniej mi nie odpowiadała. Następnego dnia wystosowałem pismo do premiera, że wobec napadów na mnie części posłów zgłaszam się do dymisji. Dymisja nie została przyjęta. Paderewski wysłał do mnie list, wysoko oceniając moją pracę w Gdańsku i prosząc, bym nadal został na tym stanowisku, pismo o podobnej treści otrzymałem także od ministra Minkiewicza. Czasami, by zmienić myśli i uciec od kłopotów odwiedzałem Kasyno w Zoppotach. W Kasynie grywała orkiestra, a jak zwykle kilku najlepszych muzykantów było synami Izraela.Wśród nich był jeden ze skrzypków, który dawniej grywał w „Willa Rode" w Petersburgu. Ujrzawszy mnie, przypomniał sobie moją twarz, choć zapewne inaczej musiałem wyglądać w mundurze oficera gwardii niż obecnie po cywilnemu. Chcąc mnie uczcić, porozumiał się z dyrygentem i gdy wchodziłem na salę, dyrygent przerwał muzykę, skinął do mnie głową i zwróciwszy się frontem do orkiestry, zaintonował narodowy hymn carskiej Rosji „Boże, Carja chrani". Na sali kilka osób wstało, byli to biali Rosjanie, którzy 149 schronili się na terenie Gdańska, a wśród nich pani Lubi-mow, żona byłego gubernatora wileńskiego. Wszystkie oczy zwróciły się w moją stronę. Znalazłem się w głupiej sytuacji, gdyż wśród publiczności zaczęły odzywać się głosy, czy nie jestem członkiem rodziny cesarskiej. Podziękowałem prędko dyrygentowi i podszedłem do pani Lubimow, która siedziała z mężem. - Kniaź Pieriejasławski - rzekł Lubimow, wstając na moje przywitanie. - Za czasów wileńskich nie bardzo ufałem pańskiej lojalności, ale teraz widzę, żem się mylił i że jedynym lojalnym względem carskiej rodziny człowiekiem w tym gronie jest pan, a nie ja. Wiek żywi, wiek uczyś -dodał w zamyśleniu. W czasie przerwy dyskretnie wywołałem dyrygenta i mojego niespodziewanego przyjaciela z „Willi Rode". Podziękowałem im serdecznie, wcisnąwszy w ręce kilkadziesiąt marek. Stanowczo zobowiązałem ich, by nie powtarzali tej manifestacji, bo jestem Polakiem, a nie białym Rosjaninem. I ten incydent dotarł do uszu tych, którzy niezwłocznie go wykorzystali. Do grona zarzutów doszło, że jestem monarchistą, rusofilem i carskim sługą. Minister Minkiewicz informował mnie, że sytuacja polityczna w kraju jest bardzo naprężona i należy spodziewać się w niedługim czasie daleko idących zmian. Do intryg socjalistów doszła poważna różnica zdań między Naczelnikiem Państwa Piłsudskim a premierem Paderew-skim. Minister przewidywał, że grozi to ustąpieniem gabinetu Paderewskiego. Z początkiem grudnia rząd Paderewskiego podał się do dymisji. Minister Minkiewicz wezwał mnie do Warszawy, gdyż sam również zgłosił rezygnację z kierowania Ministerstwem Aprowizacji. Uznałem to za cios w interesy narodowe, gdyż przez ten krytyczny czas z takim poświęceniem i umiejętnością kierował resortem, ocalając Polskę od klęski głodu i tym samym od bolszewickiej agitacji. Po- 150 stanowiłem więc na pożegnalnej bytności u premiera samemu złożyć dymisję. Paderewski nie ukrywał swojego rozgoryczenia, a ja również podzielałem jego głęboki żal do Naczelnika Państwa, przestając w ogóle rozumieć, co się wokoło dzieje. - Panie premierze - rzekłem - skoro pan zgłosił dymisję, to uważam, że i moja praca w Gdańsku jest zakończona. Skoro tylko utworzy się nowy gabinet, ja również zgłoszę swoją rezygnację. - Paderewski był temu zdecydowanie przeciwny. - Proszę, więcej, nakazuję panu - rzekł dosyć stanowczym jak na niego głosem - aby pan tego nie czynił. Nie chciałbym, aby pańska rezygnacja uchodziła za jakąś demonstrację polityczną. Pan musi zostać na swoim posterunku. Wieczorem byłem na pożegnalnej kolacji, wydanej przez pracowników Ministerstwa Aprowizacji dla swojego ministra. Był to ostatni wieczór i ostatni raz, kiedy oglądałem tego zacnego człowieka, jakim był Minkiewicz. Mogłem się przekonać na tej kolacji, jak był lubiany przez swoich podwładnych. Każdy nadrabiał miną, aby nie mącić pogodnej atmosfery, ale mimo dowcipnych przemówień, trudna do wytłumaczenia atmosfera smutku wisiała w powietrzu. Być może było to przeczucie, że ostatni raz widzimy tę zacną twarz i te błękitne, dobre oczy pana Antoniego, które tak przyjaźnie spoglądały. Minkiewicz nie był „socjalistą", nie umościł się w Sejmie, tylko na życzenie Piłsudskiego podjął się funkcji generalnego komisarza zajętych przez wojska polskie ziem: Wołynia, Podola i Ukrainy. W kilka miesięcy potem dowiedzieliśmy się o zniknięciu Minkiewicza. Objeżdżał samochodem granice i wpadł w bolszewicką pułapkę. Nie było wiadome, czy bolszewicy go zamordowali, czy został przez nich wzięty do niewoli. Po traktacie ryskim czyniono wszelkie starania, by sytuację wyjaśnić i przy wymianie jeńców ewentualnie oswobodzić Minkiewicza. Niestety, wszystkie poszukiwania i osobista interwen- 151 cja Piłsudskiego, który bardzo cenił i lubił Minkiewicza, nie dały rezultatów. Należało przypuszczać, że został zamordowany czy na froncie, czy później w Rosji bolszewickiej. Prawdy nie zdołano wyświetlić. Nocowałem u mojej siostry Ady, gdyż chciałem się od niej dowiedzieć, jakie powody skłoniły Paderewskiego do dymisji. Ada była zdania, że głównie chodziło o pewne posunięcia w polityce zagranicznej, przyznając pełną rację Piłsud-skiemu, a krytykując Paderewskiego jako człowieka niewłaściwego na tym stanowisku. Komendant miał daleko idące zastrzeżenia, że premier jest zbyt uległy wpływom amerykańsko-angielskim, że nie dość energicznie przeciwstawił się linii Curzona, a ponadto, że pani Helena nie wytworzyła przyjaznej dla Paderewskiego atmosfery, swoim nietaktem porobiła mu wielu nieprzyjaciół, a swoją ingerencją w sprawy państwowe wprowadziła zamieszanie. Wszystko to gromadziło się już od paru miesięcy i Ada wcale nie była zaskoczona dymisją rządu. Nie mogłem zrozumieć psychiki mojej siostry, która mając piękny, choć niewielki majątek w Kieleckiem, wolała siedzieć w Warszawie. W czasie mojej bytności przewinęło się kilka osób, które zapewne w naszych domach w Petersburgu nie korzystałyby z drzwi tak otwartych. Były to raczej typy kawiar-niano-legionowe, do których sympatii nie miałem, gdyż większość z nich podszyta była cynizmem i demagogią. Zdaje się, że antypatia była wspólna. - Ado - rzekłem w końcu - dlaczego ty nie trzymasz się swojego towarzystwa, a przyjmujesz w swoim domu takich mydłków, pchających się do władzy. Ada była oburzona tym moim powiedzeniem. - Jakim byłeś, takim zostałeś - wykrzyknęła - pamiętaj, że czasy są inne. A może przemiawia przez ciebie gorycz, że po zmianie koniunktury politycznej sam znalazłeś się jak zając na linii strzału? 152 Tym razem ja strzelałem. Hrabiostwo Sierakowscy przyjechali na parę dni do Gdańska. Spędziłem w ich towarzystwie kilka miłych wieczorów. Pani Halszka Siera-kowska była moją stałą powiernicą, zawsze potrafiła dodać mi otuchy i w niejednej sprawie skutecznie doradzić. Przygnębiony ostatnimi zajściami, z radością przyjąłem ich zaproszenie do Waplewa, na „gwiazdkę" i polowanie, które miało się odbyć w Wigilię. Na stacji czekała na mnie bryczka, zaprzężona w czwórkę wybieganych kasztanów. Otuliwszy się w burkę sławucką, pogrążyłem się w ciszy pogodnego dnia początków zimy. Znalazłem się w innym, tak bliskim mi świecie. Nagle został gdzieś za mną zgiełk i nerwowe życie gdańskie, pełne nieprzewidzianych wypadków, ryk syren okrętowych, gwizd parowozów i gorączkowa praca w biurze. Bryczka, czwórka koni, burka sławucką, która mi ocalała z pogromu, szerokie, ciągnące się w dal pola ze smugą lasu na widnokręgu, stada wron, które z głośnym krakaniem podrywały się z zaoranych na zimę pól... Mój Boże... Wieś, ten mój drogi, cudowny świat, do którego tak byłem przywiązany. Byłem mile zaskoczony, gdy w Waplewie zastałem Lulę Romerównę. To Lula towarzyszyła mi w czasie „strejfy", oczekując mistrzowskich strzałów. Do pierwszych dwóch szaraków, defilujących na jakieś 40 kroków, spudłowałem fatalnie. To samo powtórzyło się przy następnych strzałach. Moja towarzyszka milczała dyskretnie. - Może to ja przynoszę ci pecha - powiedziała w końcu. - Ale broń Boże. To zapewne wada mojej dubeltówki. -W Gdańsku nabyłem pośpiesznie broń, ale nie wypróbowałem jej odpowiednio. Teraz czułem, że kolba jest zbyt krótka. Starałem się do tego przystosować, ale nadal pu-dłowałem jak nigdy w życiu. Na dobitkę o mało nie trafiłem do kury bażanciej, która przeleciała nad moją głową. Tym razem szczęśliwie również spudłowałem. Działo się 153 to na oczach wszystkich. Mojej reputacji dobrego strzelca nie uratował nawet lis, którego wreszcie położyłem, gdy dosłownie wylazł na mnie. Po skończonym polowaniu podliczono liczbę zabitej przez każdego strzelca zwierzyny; znalazłem się na końcu. Moje niefortunne pudła przygnębiły mnie do reszty. Zawsze miałem pretensje, że jestem dobrym myśliwym, a od dzieciństwa nie rozstawałem się ze strzelbą, a tu wśród obcych zblamowałem się jak nigdy w życiu. Jakże inaczej strzelałem cietrzewie i pardwy z moich „hollandów", które pozostawiłem na wieczną zgubę w Petersburgu. Poczciwy Staś Sierakowski pośpieszył mi z pomocą, by wyjaśnić moje niepowodzenia. - Pokaż mi strzelbę - poprosił, a gdy podałem mu mojego mauzera, spytał ze śmiechem: - Gdzieś to świństwo wykopał? - Ano w Gdańsku - odrzekłem zawstydzony. - Chyba byłeś ślepy, kupując taką szkaradę. Z czego strzelałeś przed wojną? - Miałem hollandy - odrzekłem. - Jedyna rada - rzekł w końcu Staś po oględzinach mojej broni. - Każ sobie skrócić szyję na dobrych kilka centymetrów, albo jeszcze lepiej rzuć to świństwo do pieca, a co się nie spali - na śmietnik. Przed obiadem wypito sporo kieliszków na moją cześć, jako „pierwszego strzelca na Litwie", a w czasie obiadu wznoszono toasty za moje zdrowie jako króla polowania z odwrotnego końca. Sława o moich niefortunnych strzałach pozostała w historii łowieckiej Waplewa. Komisarze Proklamowanie Gdańska Wolnym Miastem pod protektoratem Ligi Narodów formalnie kończyło moje urzędowanie jako delegata generalnego Prezydium Rady Ministrów. Zgodnie z traktatem wersalskim rząd polski zobowiązany był do wyznaczenia komisarza sprawującego swój urząd z ramienia Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Nie czyniono jednak żadnych kroków w tym kierunku, chociaż traktat wersalski został podpisany 28 czerwca 1919 roku, a proklamowanie Wolnego Miasta nastąpiło 9 listopada. Stan taki stawiał mnie tak służbowo, jak i osobiście, w dość nieprzyjemnej sytuacji; ani nie odwoływano mnie ze stanowiska delegata generalnego Prezydium Rady Ministrów, ani nie czyniono mi żadnych propozycji, by ewentualnie objąć funkcję komisarza. Służbowo byłoby to pewną degradacją, gdyż będąc w randze podsekretarza stanu spadłbym z trzeciego stopnia służby na czwarty. Na początku listopada mjr Harvey oznajmił mi, że do Gdańska ma przyjechać na parę dni, dla zorientowania się w sytuacji, Sir Reginald Tower, desygnowany na Wysokiego Komisarza Ligi Narodów w Gdańsku. Harvey nie wydawał się być zachwycony tą wiadomością: - Sądzę, że moja praca w Gdańsku zmierza ku końcowi - powiedział. - Wiem, że Tower jest uprzedzony do mnie i zarzuca mi zbyt ścisłe kontakty z delegaturą polską. Uważa delegaturę za nieformalną, gdyż rząd brytyjski nie był urzędowo zawiadomiony, że pan jest oficjalnym przed- 155 stawicielem rządu polskiego w Gdańsku. Obawiam się, że ta wizyta nie będzie przyjemna ani dla pana, ani dla mnie. Po tej rozmowie zatelefonowałem do Władysława Skrzyńskiego, urzędującego wiceministra spraw zagranicznych z zapytaniem, jak się mam zachować: Czy mam oficjalnie powitać Towera? Czy w ogóle ignorować jego pobyt? Wieczorem otrzymałem instrukcję, że należy oficjalnie powitać Sir Reginalda Towera na dworcu kolejowym, by podkreślić tym moje stanowisko jako oficjalnego delegata Rzeczypospolitej, oraz zaznaczyć nasz „status quo" w Gdańsku. Poinformowałem o tym Harveya i o oznaczonej godzinie przybyłem na dworzec wraz z Wańkowiczem i w towarzystwie admirała ubranego w mundur galowy. Wańko-wicz i ja mieliśmy cylindry na głowach i wszelkie oficjalne akcesoria dyplomatyczne, jak paltoty, ubrania i nieodzowne godło dyplomacji, to jest parasol. Na dworcu nie zastaliśmy nikogo poza Harveyem; czym byłem nieco zdziwiony, że nie ma generała Hakinga i nie ma nikogo z przedstawicieli Gdańska. Harvey był bardzo zdenerwowany. Wreszcie nadszedł pociąg berliński. Konduktor wskazał nam specjalny wagon sypialny, dany do dyspozycji Sir Reginalda. W drzwiach wagonu ukazał się wysoki, chudy Anglik o jastrzębiej, okolonej spiczastą, siwiejącą bródką twarzy. Sir Reginald przywitał się z Harveyem. Podeszliśmy do niego uchylając cylindrów. - Kim są ci panowie? - spytał ostro Tower, zwracając się do Harveya. - To są członkowie polskiej delegacji. To jest pan Jało-wiecki, generalny delegat, admirał Borowski i pan Wańko-wicz, zastępca delegata i Cantab- dodał Harvey, co oznaczało, że Wańkowicz ukończył uniwersytet w Cambridge. - Nie wiedziałem, że w Gdańsku jest już oficjalne przedstawicielstwo polskie. Rząd JKM nic mi o tym nie wspomniał - stwierdził arogancko Tower. Wzruszyłem ra- 156 mionami. - To nie moja sprawa - odpowiedziałem. -Otrzymałem od mojego rządu polecenie spotkania pana, co też spełniam. - Bardzo panu dziękuję - Tower zmiarkował się trochę. - Przyjechałem na razie nieoficjalnie, aby rozpatrzyć się w sytuacji. Nie mogę więc porozumiewać się ani z jednym, ani z drugim kontrahentem, zanim formalnie nie obejmę mego urzędu. Pożegnawszy Towera ponownym uchyleniem cylindrów, a admirał oddaniem ukłonu wojskowego, zrobiliśmy w tył zwrot, pozostawiając biednego Harveya same- go- - Nie, panie Mieczysławie - rzekł admirał - to jakaś „ckliwa konfitura", a w dodatku zaprawiona olejem rycynowym. Żeby to diabli, z tym to dopiero będziemy mieli trudności. Połączyłem się tego samego dnia z Ministerstwem Spraw Zagranicznych, informując o przebiegu spotkania z Towerem. - A co pan doradza robić? - spytał hr. Skrzyński. - Sadzę, że najlepiej ignorować jego pobyt. W każdym razie ja nie zamierzam udawać się do niego, zanim mnie osobiście nie rewizytuje. Wieczorem spotkałem Harveya. Był bardzo przygnębiony. - Chyba to moje ostatnie dni w Gdańsku - powiedział. - To jakiś okropny człowiek, zły, zgryźliwy; przy tym chory na wątrobę, nie pije, nie pali. Był niezadowolony z wszystkiego: z wagonu, z powitania, z hotelu, z obiadu. Zadawał mi natomiast dziwne pytania, na które trudno mi było odpowiedzieć, by w końcu zauważyć niegrzecznie: „to czego pan tutaj siedział, jeżeli pan nic nie wie". Jutro idzie do generała Hakinga, bo stary Haking nie zamierza być pierwszy u niego. Chce także odbyć rozmowę z nad-burmistrzem Sahmem. O delegacji polskiej nie wspomniał ani słowa, tak jakby po prostu chciał was ignorować. - Uprzedź go - rzekłem do Harveya - że ja jako delegat 157 polski nie będę z nim rozmawiał, nim on sam nie złoży mi oficjalnej wizyty. Moje postępowanie okazało się słuszne. Trzeciego dnia w godzinach porannych Sir Reginald odwiedził mnie w biurze. Mogłem się przekonać, że był o mnie doskonale poinformowany. Angielskie służby są bardzo skrupulatne w przechowywaniu informacji. Rozmowa szybko przeszła na moje kontakty z ambasadą brytyjską w Petersburgu. Spytałem o Sir George'a Buchanana, ówczesnego ambasadora w Rosji, który tak często mnie podejmował jako oficera rosyjskiego sztabu generalnego i dyrektora Nord Russe. - Ach, Sir George - wyczułem w głosie Towera, że Buchanan mu imponuje i również zazdrości Buchananowi pozycji w Foreign Office. - On zawsze wypłynie. Nadal jest posłem JKM króla angielskiego. - Ale gdzie? - spytałem. - Gdzie może być teraz Sir George posłem? Naturalnie w Rzymie, bo tam najwygodniej. Zresztą zdrowie jego nadwyrężone tak intensywną pracą w Petersburgu wymaga włoskiego nieba. - A lady Georgina? - spytałem. - Nic się nie zmieniła. Ten sam stolik do herbaty, te same srebra, te same sandwiche i ten sam cake, nawet ten sam butler i ta sama, zresztą zawsze miła, ale starzejąca się już miss Buchanan. - Czuło się słuszną może zgryźli-wość byłego ambasadora JKM wysłanego do dalekiej i dla Wielkiej Brytanii nie tak ważnej Argentyny. Przesiedziawszy jakieś pół godziny, pożegnał mnie tym razem całkiem inaczej i przy pożegnaniu wyraził zdanie, że rachuje na moją dobrą wolę i współpracę. Nie zapraszałem go jednak ani na obiad, ani na kolację wyczuwając, że może odpowiedzieć mi odmownie. Czwartego dnia opuścił Gdańsk. Podobno był wściekły. Nikt nie odprowadzał go na dworzec, a na dobitkę jego sa-lonówkę ulokowano gdzieś na bocznych torach. Musiał wędrować tam piechotą, robiąc przez cały czas przykre wymówki Harveyowi. 158 Niedługo potem zawezwano mnie do Komendanta, który interesował się tą wizytą. Uprzedziłem Piłsudskiego o, moim zdaniem, wrogim stosunku Towera do Polski. - Niewiele się od nich spodziewam - powiedzał Marszałek. - Dobrze, że nie narzucałeś się temu panu, ale niech cię to nie zniechęca. Przyjdzie jeszcze angielska koza do polskiego woza. - Często myślałem o tych słowach. Komendant miał rację: „ta koza przyszła", ale po to, aby wyciągnąć z tego woza co się da, a potem ten wóz rzucić. Sytuacja moja stawała się z dnia na dzień coraz bardziej niezręczna. Według wyrażenia rosyjskiego byłem „kalifem na czas", nie miałem wyznaczonego następcy, a za wszystko, co się działo, nawet poza moimi plecami, byłem odpowiedzialny. Moi najbliżsi współpracownicy z niecierpliwością oczekiwali zakończenia tej niepewnej a niewyjaśnionej sytuacji, i jedynie powodowani życzliwością pozostawali nadal w delegaturze, aby swoim odejściem nie robić zamieszania. Zniechęcony tą sytuacją, mimo zastrzeżeń Minkiewi-cza i Paderewskiego złożyłem swoją dymisję na ręce nowego premiera inż. Leopolda Skulskiego, niedługo po utworzeniu nowego rządu. Nie znałem Skulskiego, wiedząc tylko, że jest posłem na Sejm stronnictwa mieszczańskiego, w którym czołową rolę odgrywał Aleksander Ros-set. Wolałem więc w porę sam się wycofać niż narażać siebie, by mnie odwołano. Przewidywałem, że posterunek gdański z chwilą zakończenia dostaw dla Polski i ustabilizowania się stosunków politycznych zmieni swój dotychczasowy charakter. Należało wybrać kogoś, kto by swoją pozycją, powagą, wreszcie twardym charakterem mógł godnie zająć stanowisko komisarza Rzeczypospolitej i potrafił zachować swój autorytet tak wobec gdańszczan, jak też wobec komisarza Ligi Narodów, pod której opiekę oddano Wolne Miasto Gdańsk. Po paru poufnych nara- 159 dach w Klubie Myśliwskim w Warszawie, z radcami MSZ, ludźmi mi życzliwymi, panem Kajetanem Morawskim i panem Tadeuszem Jackowskim przedstawiłem tak Skul-skiemu, jak i Bertoniemu, ministrowi spraw zagranicznych, moją opinię o ewentualnych moich następcach: Hr. Adam Tarnowski, długoletni ambasador austro--węgierski, był moim zdaniem najlepszym kandydatem na to stanowisko. Jego pozycja towarzyska, świetna znajomość Niemców zapewne wyrobiłaby mu należyty autorytet wśród gdańszczan. Następnym kandydatem był Michał Benisławski, były dyrektor naczelny Wschodniego Towarzystwa Handlu i Żeglugi, najpoważniejszego towarzystwa okrętowego w Rosji. Wśród Polaków był najwybitniejszym znawcą spraw morskich, a pełniąc przez wiele lat obowiązki duńskiego konsula generalnego w Petersburgu miał wszelkie kwalifikacje na stanowisko komisarza. Pan Michał, mój starszy kolega z Arkonii, był poza tym „un homme du monde", ożeniony z bogatą Dunką, panną Bornhold, znał świetnie sprawy bałtyckie i zapewne pod tym względem przewyższał kandydaturę hr. Tarnowskiego. Trzecim, również poważnym kandydatem, był pan Leon Janta-Połczyński, zamożny ziemianin z Pomorza. Człowiek wytrawny, zrównoważony, mający rzeczowe podejście do spraw gdańskich, wreszcie Pomorzanin, cieszący się szacunkiem wśród swoich współobywateli. Ta nominacja miała te dobre strony, że zyskałaby aprobatę Pomo-rzan, którzy z goryczą w sercu patrzyli, jak większość odpowiedzialnych stanowisk w ich dzielnicy obsadzano przybyszami z Galicji, nie znającymi warunków miejscowych, a tym bardziej spraw morskich i portowych. Na prośbę ministra spraw zagranicznych zaprosiłem hr. Tarnowskiego do Gdańska. Zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie. Był to wytrawny dyplomata starej daty, doskonale orientujący się w stosunkach międzynarodowych. Interesował się naszymi pracami, starał się wszystko po- 160 znać szczegółowo. Przed opuszczeniem Gdańska wziął mnie na stronę, pytając czy w przypadku jego nominacji nie zgodziłbym się przynajmniej na pewien czas być jego zastępcą. Byłem tak ujęty tą propozycją, jak i jego szczerymi gratulacjami z powodu wyników mojej pracy, że składając dymisję Skulskiemu wyraziłem swoją zgodę na przedłużenie pobytu w Gdańsku w charakterze zastępcy komisarza na okres półroczny. Służbowo byłaby to pewna degradacja, ale praca z człowiekiem tak kulturalnym, jak hr. Tarnowski pociągała mnie bardzo. Skulski mojej dymisji nie przyjął i w parę dni potem otrzymałem jego odręczne pismo, że uważa mój pobyt w Gdańsku za konieczny dla interesów Polski, dziękując mi równocześnie za lojalność i poparcie przy ewentualnej nominacji innego kandydata na stanowisko komisarza, nawiązując do moich słów w związku z kandydaturą Tarnowskiego. Pismo Skulskiego uspokoiło nieco moich kolegów, którzy zamierzali w razie przyjęcia mojej dymisji również wycofać się z delegatury gdańskiej. W kilka dni potem towarzyszyłem jako przedstawiciel Polski delegacji gdańskiej, z nowym prezydentem Wolnego Miasta na czele, w ich oficjalnej wizycie w Warszawie. Nie miałem dla siebie ani chwili wolnego czasu. Towarzyszyłem gdańszczanom w wizycie w Belwederze, gdzie byli serdecznie przyjęci przez Naczelnika Państwa. Gdańsz-czanie, a szczególnie dr Sahm, byli pod wrażeniem osoby Marszałka. Piisudski miał osobisty „charme", którym przyciągał do siebie ludzi. Następnie była wizyta u premiera Skulskiego, galowy obiad w Hotelu Europejskim, wreszcie wieczór w operze na przedstawieniu „Halki". Pojawienie się delegacji gdańskiej w loży wywołało wielkie zaciekawienie publiczności. Gdy na zakończenie odegrano hymn narodowy i wszyscy powstali z miejsc, to na sali odezwały się huczne oklaski skierowane do delegacji gdańskiej. Gdańszczanie tym gestem byli bardzo ujęci. I - Wolne Miasto 161 Po powrocie dostałem pismo od premiera Skulskiego, w którym wyraził wdzięczność za to, że: „Pan swoim taktem i sprawiedliwym postępowaniem oddał Państwu Polskiemu wielką usługę". W końcu stycznia Harvey powiadomił mnie o dacie przyjazdu Wysokiego Komisarza Ligi Narodów Sir Regi-nalda Towera. Na dworcu zastaliśmy już grupę gdańsz-czan z prezydentem Sahmem, Sir Richarda Hakinga, kilku oficerów angielskich i francuskich. Znowu byliśmy w cylindrach, przy parasolach, w białych rękawiczkach i z uroczystymi minami oczekiwaliśmy nadejścia pociągu. - Nie, panie Mieczysławie - rzekł admirał - szkoda, że nie przysłali nam jakiegoś Amerykanina, Francuza czy Belga. Z tym Anglikiem to współpraca będzie trudna. Wreszcie pociąg wiozący Sir Reginalda wtoczył się na dworzec; „pojezd pławno podoszeł k debarkaderu" jak zwykle opisywała gazeta „Nowoje Wriemia" przyjazd cara do jakiegoś miasta. Sir Reginald wyszedł tym razem ubrany na czarno, w cylindrze, mając przy sobie całą świtę, a więc kilku urzędników i paru oficerów w paradnych mundurach. Przywitawszy się z nami, odjechał wprost do gmachu Regencji Gdańskiej, gdzie miał przygotowane apartamenty i pomieszczenia na biura. Przeszło kilka dni, zanim Sir Reginald zaczął swoje, mówiąc językiem galicyjskim, „urzędowanie". Musiałem zjawić się u niego i czekać, jak się ułożą nasze stosunki. Przyjął mnie uprzejmie, choć chłodno. - Pan obecnie tylko zastępuje komisarza polskiego. Czy pan może mnie poinformować, kiedy i kogo Polacy wyznaczą w końcu na to stanowisko? W obecnym stanie nie wiem, czy mam pana traktować jako głównego przedstawiciela rządu polskiego - rzekł zimno. - Sir Reginald - odrzekłem. - Moje uprawnienia są bar- 162 dzo szerokie i mam od mojego rządu upoważnienia do bezpośredniego załatwiania z panem wszystkich spraw. - Well - odpowiedział - mam nadzieję, że nie będzie pan sprawiał mi kłopotu. - Ja również oczekuje tego od pana. Tower spojrzał na mnie badawczo i zrozumiał, że popełnił gafę. - Naturalnie mówiłem to tylko żartem i jestem przekonany, że nasze stosunki ułożą się dobrze - powiedział z wymuszonym uśmiechem. - Ja też tak to zrozumiałem, a niczego w życiu tak nie cenię, jak „the sense of humor". - Pan wcale dobrze włada angielskim - popatrzył na mnie z zainteresowaniem. - To zależy - odrzekłem - w każdym razie jestem zawsze do pańskiej dyspozycji. - A w jakich stosunkach jest pan z gdańszczanami? -spytał - W jak najlepszych - odrzekłem. - Hm... bo ja myślałem, że Polacy wciąż swoim zwyczajem z każdym wojują; you are very impulsive people. - Nie uważałem za odpowiednie wdawanie się w dyskusję. Czasami milczenie jest skuteczniejsze od słów. - Sir Reginald - rzekłem zmieniając temat - w najbliższych dniach ma przyjechać do Gdańska mój ewentualny następca, hr. Adam Tarnowski. Kiedy panu będzie najod-powiedniej się z nim spotkać? - W następnym tygodniu - powiedział zniecierpliwiony. - Potem mam zamiar wyjechać do Warszawy, by zapoznać się z rządem polskim i być u Naczelnika Państwa -dodał głosem gubernatora, który rozpoczyna urzędowanie w brytyjskich koloniach od zorientowania się w sytuacji u miejscowych kacyków. Niezwłocznie napisałem do Tarnowskiego. Kilka dni potem hr. Tarnowski przyjechał do Gdańska. Zadzwoniłem do adiutanata Towera, by umówić spotkanie tych dwóch nieco do siebie podobnych panów. Z tą 163 tylko różnicą, że hr. Tarnowski byl po prostu w naturalny sposób „Panem", a Tower ze świeżym tytułem Sir pracował nad swoją sylwetką „gentlemana", co dawało się często zauważyć. Hr. Adam Tarnowski robił na każdym onieśmielające wrażenie. Był to dorodny mężczyzna o rasowej, ale zimnej i poważnej twarzy. Spod nawisłych brwi groźnie patrzyły jego oczy, jakby wyczekując, czy czasem ktoś nie ośmieli się przekroczyć pewnej demarkacyjnej linii, graniczącej z poufałością. Nazajutrz w towarzystwie Tarnowskiego udałem się do Towera. Przyjął nas bez zwłoki. Po wzajemnym przedstawieniu obu panów uważałem, że w mojej roli najstosowniej będzie pozostawić ich samych. - To pan nas opuszcza? - spytał zdziwiony Tower. - Sir Reginald, ja jestem w Gdańsku tymczasowo - odparłem. - Nie jestem dyplomatą, a tylko gentleman farmer. Moje zadania w tym mieście były czysto gospodarcze. Zauważyłem, że od chwili tego oświadczenia Tower zaczął mnie traktować inaczej, lody zostały przełamane, a nawet lubił pożartować ze mną. Wieczorem zaprosiłem Tarnowskiego na kolację wraz z Wańkowiczem i admirałem. Dyskretnie zapytałem Tarnowskiego, jakie odniósł wrażenie po rozmowie z Towerem. - Na razie nie wyciągam żadnych wniosków - odparł dyplomatycznie. - Mam wrażenie, że jego sympatie są po stronie gdańszczan, przy czym nie robi różnicy pomiędzy gdańszczanami a Niemcami. O historii Gdańska zapewne nic nie wie. Niepokoi mnie jego opinia, że port gdański powinien być umiędzynarodowiony jako samodzielna jednostka, a Polska i Gdańsk mają korzystać z tego portu na równi z innymi. - Chyba do takiego skandalu nie dojdzie - żachnął się admirał. - Sądzę, że nie - odrzekł Tarnowski. - Sir Reginald za- 164 mierzą w najbliższym czasie być w Warszawie i myślę, że rząd polski powinien w rozmowach z nim zająć z miejsca właściwe stanowisko. Polecono mi towarzyszyć Towerowi w czasie jego wizyty w Warszawie. Pociąg wyjeżdżał w nocy. Ulokowałem Sir Reginalda w specjalnie przysłanej dla niego salonce, a sam umieściłem się w naszym wagonie sypialnym. Nad ranem powitał nas na dworcu premier Skulski w towarzystwie ministra spraw zagranicznych Patka oraz przedstawiciel Ministerstwa Spraw Wojskowych i wreszcie poseł brytyjski, który zabrał Sir Reginalda do poselstwa brytyjskiego, gdzie Tower miał zamieszkać. Ustalono, że tegoż dnia Sir Reginald zioży wizyty: rano premierowi, który zaprosił go na oficjalne śniadanie, po południu ministrowi spraw zagranicznych, a wieczorem poseł brytyjski urządzał przyjęcie w poselstwie, na którym z obowiązku musiałem również być. Zauważyłem, że Sir Reginald był nie w humorze. Nazajutrz mieliśmy odbyć w gabinecie konferencję w sprawach gdańskich, w której miał również uczestniczyć hr. Tarnowski jako mój następca. W godzinach wieczornych przewidziana była wizyta u Naczelnika Państwa. O oznaczonej godzinie stawiłem się w gabinecie premiera. Zastałem już tam zgromadzonych paru ministrów; zdziwił mnie brak ministra spraw wojskowych. Wkrótce przybył Sir Reginald Tower, a za nim hr. Tarnowski. Rozmawiano po niemiecku, gdyż nikt z obecnych ministrów za wyjątkiem Patka i Sobańskiego, nowego ministra aprowizacji, nie mówił ani po francusku, ani po angielsku. W rogu kanapy, w pozycji dość niedbałej, właściwie aroganckiej, usiadi Sir Reginald. Naokoło w fotelach lub stojąc zgromadzili się ministro- 165 wie, słuchając z zaciekawieniem, co powie Tower. Wypowiadał jednak znudzonym tonem same komunały, dopiero gdy rozmowa doszła do sprawy portu, Sir Reginald się nieco ożywił. W pewnej chwili zapanowało milczenie i wówczas hr. Tarnowski zwrócił się cło Towera: - Sir Reginald, będę panu bardzo wdzięczny, jeżeli zechce pan powtórzyć to, co słyszałem z pańskich ust w Gdańsku, mianowicie pańskie projekty umiędzynarodowienia portu gdańskiego. Sir Reginald poczerwieniał, wyciągnął się niedbale na kanapie i tonem dość pogardliwym odpowiedział: - Wis-sen Sie Graf, Sie haben das getraumt oder haben Sie zu viel Wein getrunken. Ich habe niemals so etwas gesagt. (Wie hrabia, panu albo to się przyśniło, albo wypił pan za wiele wina. Nigdy nic takiego nie powiedziałem). - Tarnowski poczerwieniał. - Czy pan chce przez to powiedzieć, że ja zmyślam? - Niezupełnie, mój hrabio, ale nie mogę zaprzeczyć, że pan ma bardzo bujną wyobraźnię. Nastała chwila milczenia. Tarnowski wstał z krzesła i nie żegnając się opuścił gabinet. Pośpieszyłem za nim. Starał się być opanowanym, ale wiedziałem, że trząsł się z oburzenia. - Tak, drogi panie Jałowiecki...Widzi pan, i moje, i pańskie tak życzliwe starania rozsypały się w gruzy... Ja z takim chamem współpracować nie mogę. Jest to sprawa honorowa, którą załatwię zwyczajem przyjętym w naszej sferze - mówił z trudem, ściskając mi rękę. Wróciłem do gabinetu. Sir Reginald musiał się spostrzec, że popełnił wielki nietakt. Pozostał jeszcze chwilę, potem wstał, pożegnał się ukłonem z premierem Skulskim i ministrami i wyszedł z gabinetu. Konferencja była zakończona. Wyszedłem z Towerem w milczeniu, w milczeniu usadowiłem go w samochodzie premiera, w milczeniu odwiozłem go do gmachu poselstwa brytyjskiego, w milczeniu, nie podając mu ręki, wróciłem do gmachu prezydium. 166 - A to przyjemnego gościa przywiózł nam pan - rzekł Sobański, którego spotkałem w drzwiach. W gabinecie zastałem premiera i kilka jeszcze osób. Wszyscy byli tego samego zdania, że po tym, co zaszło, trudno będzie nawiązać jakieś możliwe stosunki z Wysokim Komisarzem Ligi Narodów. - Czy pan zna jakieś szczegóły o tym Angliku? - zapytał mnie Skulski. - Owszem - odrzekłem - byłem uprzedzony, że przyjechał do Gdańska z wrogim do nas nastawieniem i jest zdecydowanie nam niechętny. W czasie wojny był ambasadorem w Argentynie i swoją bezwzględnością nie zjednał sobie sympatii. To typowy Anglik, który widzi tylko czubek swojego nosa i paktuje z silniejszym, a słabszych traktuje z całą brutalnością. Mam przeświadczenie, że nas uważa za coś w rodzaju „negrów", z którymi nie opłaci się robić ceremonii. Piłsudski nie przyjął Towera. Nazajutrz odprowadziłem Sir Reginalda na kolej i pożegnawszy się z nim zimno, ale ceremonialnie, wróciłem do Hotelu Europejskiego. Portier hotelowy wręczył mi zalakowaną kopertę. Był to poufny list hr. Tarnowskiego, do listu był dołączony odpis pisma Sir Reginalda Towera do hr. Tarnowskiego, w którym wyraził ubolewanie nad wczorajszym incydentem i przepraszał adresata za uczyniony nietakt. „Nie mogło być inaczej po wizycie sekundantów - pomyślałem. - Anglicy nie ryzykują dla obrony samego honoru". W końcu pisma Tower wyraził nadzieję, że ten incydent nie stanie na przeszkodzie jego dalszej współpracy z hr. Tarnowskim w Gdańsku. Ten zrzekł się jednak swojej misji. Sprawa gdańska zaczęła się zabagniać. Przez pewien czas byłem przekonany, że Michał Beni-sławski, który miał wszelkie ku temu kwalifikacje, zostanie moim następcą. Tymczasem dostałem wiadomość z Warszawy, że na to stanowisko ma zostać powołany Małopo- 167 lanin, pan Maciej Biesiadecki, były starosta w Białej, protegowany Witosa. Było to dla mnie nie tylko zaskoczeniem, ale poczułem potworne zniechęcenie. Cała moja praca i praca mojego zespołu miała być zmarnowana na skutek sejmowych przetargów i egoizmu posłów demagogów. Wyznaczono do Gdańska galicyjskiego starostę, który nie miał najmniejszego pojęcia o stosunkach gdańskich, o handlu, o sprawach ekonomicznych. Ponadto można było się spodziewać, że ten dawny prezydialista galicyjski jak większość ck urzędników choruje na nieuleczalny kompleks niższości w stosunku do butnych Prusaków. Byłem zrezygnowany i rozczarowany, że wyznaczono człowieka, który nie nadawał się na tak trudne stanowisko, tylko po to, by panowie Witos i Daszyński wzmocnili swoją pozycję w rozgrywkach politycznych. Interes Polski się nie liczył, skoro uległego „ck lizusa" wyznaczono na partnera Sir Reginalda, przyzwyczajonego do urzędowania w krajach kolonialnych lub półkolonialnych. Jak w Warszawie można się było przekonać, zamierzał podobnie postępować w Gdańsku. Niezwłocznie pojechałem do Warszawy z mocnym postanowieniem złożenia prośby o zwolnienie i przeniesienie mnie, jako zweryfikowanego majora, do jednego z formujących się pułków kawalerii. W Prezydium Rady Ministrów zakrzyczano mnie, a Bartel dość nawet szorstko upomniał mnie, że odejście z Gdańska to dezercja, a ja sam robię z siebie don Kichota. Wieczorem zostałem wezwany do Belwederu. - Możesz czuć się urażony - powiedział Marszałek -ale Polacy dopiero uczą się parlamentaryzmu i dają się oszukiwać panom posłom, którzy Sejm uwarzają za dojną krowę i wszelkimi sposobami starają się na stałe trzymać jej cycka. Ja do tej demokratyzacji wtrącać się na razie nie zamierzam, bo zaraz alianci okrzykną mnie dyktatorem i chętnie kraj na pożarcie Rosji pozostawią. Do Gdańska musisz wrócić. Dla mnie ważniejsza jest dostawa amunicji niż twoje harcowanie na froncie. Jako rolnik 168 powinieneś zrozumieć, że dla Polski ktoś też musi na polu gnój rozrzucać. Marszałek miał rację, rola, którą mi wyznaczono, była jak „rozrzucanie gnoju", nad wyraz krępująca i niewdzięczna. Żądano ode mnie, abym był niańką pana Biesiadeckie- g°- W hierarchii służbowej byłem od niego starszy rangą, a jednocześnie byłem jego zastępcą. Komisarz Rzeczypospolitej był mianowany przez ministra spraw zagranicznych, a przedstawicielem Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Gdańsku mianowano mnie. Ministerstwo, które reprezentowałem, wyraźnie zastrzegło, że bez mojej zgody żaden z ważniejszych aktów nie powinien wyjść z biura Komisariatu. Trzeba było mieć „galicyjski umysł", by wprowadzić taką organizację, drażliwą i dla Biesiadeckie-go, i dla mnie. W normalnych warunkach ten cichy, skromny, a świetnie wychowany człowiek o wysokiej kulturze towarzyskiej zapewne dobrze spełniałby swój obowiązek. Nieszczęśliwych losów koleją zaproponowano mu w imieniu dochodzącego do władzy Witosa i jego partii objęcie placówki gdańskiej. Porzucił więc spokojne stanowisko starosty w Bielsku i ku własnemu zdumieniu znalazł się w Gdańsku, w atmosferze wręcz odmiennej od tej, w której dotąd płynęło spokojnym korytem jego życie. Znalazł się wśród ludzi, do których zawczasu go uprzedzono, a którzy z kolei byli uprzedzeni do niego, wśród ludzi, którzy po swoich przejściach byli zdeterminowani, gotowi na wszystko i mający wrodzony wstręt do biurokratyzmu. Pan Maciej, jeżeli nie zupełnie, to mniej więcej poprawnie potrafił wybrnąć z tej nieprzyjemnej sytuacji. Natomiast główną jego wadą była daleko idąca uległość i obawa przed Komisarzem Ligi Narodów i przed Niemcami. Anglicy imponowali mu i wobec nich dawał się opanować kompleksowi niższości, jakże często ze szkodą dla sprawy. Nie mogłem zrozumieć, skąd to pochodziło, bo należał do starej, zasłużonej, małopolskiej rodziny, był bardzo 169 dobrze skoligacony, władał biegle angielskim i francuskim, mógł więc z łatwością zająć stanowisko autorytatywne, a nie uległe. Zaciążyła na nim zapewne owa służalczość galicyjska. Natomiast nie było w nim cienia zarozumiałości, chętnie słuchał rad i w osobistych stosunkach postępował po gentlemańsku. Mam wrażenie, że gnębiła go jakaś choroba czy troski osobiste. Był starym kawalerem, nie miał zdawałoby się żadnych powodów do pewnej melancholii, którą się w nim wyczuwało. Wreszcie, o ile mi wiadomo, był człowiekiem zamożnym. Winą jednak bezsporną było, że podjął się pracy, do której się nie nadawał, i starał się w niej utrzymać. Na stanowiskach publicznych za złe wyniki płacą inni, płaciła więc Polska swoją już nie do odrobienia pozycją w Gdańsku, płaciła Polonia tego miasta coraz brutalniej spychana przez Niemców. Do Gdańska pan Maciej się nie nadawał. Urzędowanie Na początku lutego otrzymałem zawiadomienie Ministerstwa Spraw Zagranicznych, że mam powitać możliwie ostentacyjnie i uroczyście wyznaczonego na komisarza Rzeczypospolitej w Gdańsku pana Macieja Biesiadeckiego. Spotkaliśmy go na dworcu, oczywiście w cylindrach, a admirał Borowski i komandor Unrug w galowych uniformach. Pan Biesiadecki, również w cylindrze, wyszedł z wagonu w asyście swojej świty, składającej się z kilkunastu osób. Przedstawiłem mu siebie i obecnych członków delegatury, a on zaznaczył na wstępie, że liczy na moją światłą radę, doświadczenie i przyjacielską współpracę. Robił wrażenie nieco zastraszonego, zapewne był z góry do nas uprzedzony. Dopiero po paru tygodniach, gdy nieco zorientował się w sytuacji, doszedł chyba do przekonania, że również ma do czynienia z gentlemanem, a nie bandytą, za jakiego zapewne przedstawił mnie Daszyński. Zachował jednak do końca chłodną uprzejmość. Ulokowałem początkowo Biesiadeckiego z jego świtą w hotelu Danziger Hof. Kazio Krzyżanowski znalazł willę z pięknym ogrodem w podmiejskiej dzielnicy Langfuhr i po uzyskaniu aprobaty p. Biesiadeckiego willa została zakupiona. Nowy komisarz mógł się przenieść do własnego domu i umieścić tam biura komisariatu. Niestety i ja musiałem opuścić mój lokal na Rennentiefgasse i przenieść 171 się do komisariatu, by mieć gabinet sąsiadujący z Biesia-deckim. Moje stosunki z Biesiadeckim ułożyły się zupełnie poprawnie. Gorzej było z przywiezionym przez niego aparatem urzędniczym. Z przybyłych urzędników wszyscy byli z zaboru austriackiego i wnieśli ze sobą atmosferę nie pracy, ale „urzędowania". Każda najdrobniejsza sprawa była z miejsca omotana tym urzędowaniem i kończyła się, według ich terminologii, „wygotowaniem pisma z uzasadnieniem". Zapewne moje stosunki z Biesiadeckim byłyby może życzliwsze, gdyby niejawnie wrogie ustosunkowanie się mego przyjaciela, admirała Borowskiego do nowo przybyłej plejady urzędniczej. Nie szczędził on, zresztą słusznych, ale kostycznych uwag o działalności komisariatu. Z przywiezionych przez p. Biesiadeckiego urzędników najgorzej w moich oczach przedstawiał się radca, dr „von" Kopenc z Małopolski Wschodniej, czuło się w nim przewrotne usposobienie; był za grzeczny, był za gładki. Podobno przed wojną, gdy starał się o rękę bogatej panny, przyszły teść postawił warunek: albo von Kopenc, albo Kopenc won, i bardzo to do niego pasowało. Naturalnie jak wszędzie były wyjątki, jak major Romaniszyn, czy pan Kermenic, pełniący obowiązki konsula. Przedstawicielem Prokuratury Generalnej na miasto Gdańsk został baron von Unrug, w gruncie rzeczy Niemiec, ożeniony również z Niemką, człowiek bardzo gościnny, lubiący się zabawić i przyjąć. Musiał posiadać znaczne środki osobiste, bo trzymał w Berlinie konie wyścigowe. Atmosfera komisariatu nie odpowiadała jednak mojej litewskiej naturze. Po roku tak gorączkowej pracy nie mogłem przyzwyczaić się do jałowego urzędowania, do zjawiania się w biurze o 10 rano i kończenie tego urzędowania o 5 po południu. Moje uposażenie było jednak znacznie wyższe od tego, co pobierałem jako delegat generalny Prezydium Rady Ministrów, mimo że nie miałem jednej dziesiątej tej pracy i takiej odpowiedzialności, jak przedtem. Życie płynęło regularnie, a więc załatwienie korespon- 172 dencji odnoszącej się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, potem obiad w Ratskellerze, powrót do Zoppot, przechadzka z dziećmi nad morzem i wieczór w domu. Wobec likwidacji delegatury Janek Raue i Witold Jasiń-ski opuścili służbę rządową i objęli kierownictwo gdańskiej filii świeżo założonego Polsko-Bałtyckiego Towarzystwa Handlu i Żeglugi, zwanego w skrócie Polbal. Założycielami tego towarzystwa byli Oskar Sobański, który zrezygnował ze stanowiska ministra aprowizacji, oraz Wacław Minkiewicz, rodzony brat Antoniego. Podejrzewano mnie o ukryty udział w Polbalu, ale będąc na służbie państwowej unikałem angażowania się do prywatnych interesów. Witold Wańkowicz został czasowo w Gdańsku dla likwidowania delegatury Ministerstwa Aprowizacji. Tym samym pomagał mnie i Borowskiemu w wyładunku dostaw, które coraz bardziej miały charakter wojskowy. Raczewski zaś, były kierownik naszego działu reemigra-cyjnego, dostał bardzo dobrze płatną posadę w przedstawicielstwie śląskiego koncernu Robur. Niedługo po przyjeździe Biesiadeckiego odbyły się uroczystości „Zaślubin Polski z Morzem". Rano przybył do Gdańska specjalny pociąg wiozący dygnitarzy, ministrów, senatorów i posłów sejmowych. Ministerstwo Spraw Zagranicznych poleciło mi, bym powitał na dworcu dostojnych podróżnych, kazał przygotować dla nich śniadanie i towarzyszył im w drodze do Pucka. Dzień był pochmurny, niebo było zaciągnięte chmurami zwiastującymi niechybny deszcz. Luli Romerównie poleciłem, by wraz ze służbą naszej kantyny przyjechała na dworzec z przygotowanymi koszami zakąsek, bułek, kawy, herbaty etc. i w drodze do Pucka zarządziła nakarmienie czcigodnych pasażerów. Chcąc uniknąć ostentacyjnego pokazywania się w tak dostojnym towarzystwie, zamierzałem razem z Lula, służ- 173 bą i koszami jechać w wagonie trzeciej klasy, przeznaczonym dla kolejarzy. Tymczasem minister Bartel dojrzał mnie z okna swojego wagonu i prawie przemocą wciągnął do środka. Zastałem tam sporo znajomych i nieznajomych osób, między innymi Bertoniego, podsekretarza stanu w MSZ, Kajetana Morawskiego, radcę Jackowskiego, było kilku senatorów i posłów. Ten i ów chciał mnie wciągnąć w poufną rozmowę, ciekawy, jak ułożyły się moje stosunki z Biesiadeckim, i dawał mi do zrozumienia, że wyrządzono mi krzywdę, gdyż moja działalność w Gdańsku dała tak dobre wyniki. Oczywiście nie dałem się nabrać na żadne zwierzenia, podkreślając jedynie, że pozostałem w Gdańsku z poczucia obowiązku i nie zamierzam pozostać dłużej na służbie państwowej, nie czując jednak do nikogo żadnej urazy. Gdy pociąg ruszył i zjawiła się nasza przystojna, młoda gospodyni z koszami świeżych bułeczek, świetną kawą i zakąskami, Bartel głośno zwrócił uwagę: - Widzicie panowie, to jest podejście praktyczne, gospodarskie, a nie biurokratyczne. Niech żyje nasz gospodarz. Nastrój bardzo się poprawił i nawet Witos, patrzący na mnie spode łba, rzekł: - Co rolnik, to rolnik. Szkoda, że pan Jałowiecki jest takim obszarnikiem i nie chce iść z drobnym rolnikiem ręka w rękę. - Panie pośle - odrzekłem - będąc na roli, pracowałem właśnie wśród drobnych rolników jako patron kółek rolniczych na Żmudzi i Litwie, ale ja się do polityki nie mieszam i chyba się do niej nie nadaję. - Co jednak nie przeszkodziło panu zamknąć moich kolegów w zaplombowanym wagonie - Witos uśmiechnął się kwaśno. - Panie pośle, gdybym był politykiem, na pewno bym tego nie uczynił, postąpiłem po gospodarsku, tak jak i pan poseł zapewne by postąpił, gdyby jakiś nieproszony gość zaczął gospodarzyć na pańskim podwórku. 174 - Dobrze, że z nami nie ma pańskiego przyjaciela, posła Daszyńskiego - powiedział ktoś ze śmiechem. - Bynajmniej nie wzdycham do spotkania się z nim -odrzekłem. Deszcz lał strumieniami, gdy pociąg dojeżdżał do Pucka. Zimny, porywisty wiatr wiał od morza. Stanąłem na uboczu, nie chcąc pchać się na pierwsze miejsce. Zza zasłony deszczu widzałem z daleka sylwetkę generała Hallera na koniu. Słyszałem, że coś mówił, nastąpiły głośne okrzyki, orkiestra zagrała hymn narodowy. Widziałem ka-walerzystów Pierwszego Pułku Ułanów Krechowieckich pod dowództwem płk. Feliksa Dziewickiego. Słyszałem słowa komendy. Ale były to chwile przelotne. Zasłaniały mi widok liczne plecy dygnitarzy i ich parasole. Nie dostrzegłem uroczystej chwili rzucenia złotego pierścienia w morze. Zatoka Pucka była jeszcze pod lodem, a tylko tu i ówdzie czerniały plamy wody. Czy przerąbywano lód dla wjazdu w morze konia generała Hallera? Czy pierścień pozostał w morzu, czy też symbolicznie został na sznurku rzucony w wody Bałtyku? Nie wiem. Złapały mnie dreszcze. Ubrany oficjalnie, z cylindrem na głowie, przemokłem do ostatniej nitki. Myślałem, że są to raczej zaślubiny z morzem polskiej kawalerii, bo dla mnie chwila zaślubin była, kiedy stojący na redzie gdańskiej amerykański okręt po raz pierwszy zasalutował polską banderę, powiewającą na małej motorówce naszej delegatury. Na dworzec jechałem otwartym samochodem, byłem zziębnięty jak nigdy, czułem niesmak i miałem jakieś złe przeczucie. Nie czekałem długo. Pod koniec marca oddział kwaterunkowy Pierwszego Pułku Ułanów Krechowieckich otrzymał rozkaz przejazdu koleją przez teren Wolnego Miasta. Z niewiadomych przyczyn pociąg wiozący ułanów został zatrzymany na stacji granicznej w Bienendorf/Pszczółki. 175 W czasie dłuższego postoju oficerowie wyszli do bufetu i tam oczekiwali na sygnał odjazdu. W pewnej chwili do sali wpadło raptownie kilku uzbrojonych w mauzery Niemców i zaczęło strzelać do siedzących oficerów. Jednego z nich kula trafiła w serce, tak że padł na miejscu. Zabitym oficerem okazał się mój „daleki powinowaty" Konstanty Dowgiałło, jeden z czterech synów Dominika Dowgiałły z Siesik na Litwie. Dopiero nazajutrz wiadomość ta dotarła do komisariatu. Oboje z admirałem byliśmy do głębi wstrząśnięci tym całym zajściem. Ku naszemu zdumieniu i wbrew nam pan Biesiadecki ograniczył się tylko do pisemnego protestu, który wysłał na ręce Komisarza Ligi Narodów i bojaźliwie uchylił się od osobistej interwencji u Sir Reginalda Towera. Dopiero trzeciego dnia nadeszła odpowiedź Towera, w której Wysoki Komisarz Ligi Narodów zawiadomił, że nie ma powodów do interwencji u władz Gdańska, gdyż polscy oficerowie nie powinni opuszczać w mundurach wagonów na terenie Wolnego Miasta i swoją obecnością wywoływać wrogą manifestację. Wraz z admirałem byliśmy oburzeni tą odpowiedzią, która w pełni zadowoliła Biesiadeckiego. Samorzutnie udałem się więc do generała Hakinga. Całkowicie podzielił mój punkt widzenia, ale stwierdził, że skoro komisarz polski nie wymaga żadnej indemnizacji ani interwencji, to cóż on, generał, może uczynić. - Mam pod swoją komendą batalion angielski i batalion francuski, ale przecież nie mogę rozpoczynać akcji bojowej przeciw kilku nieznanym sprawcom mordu, którzy zapewne zdołali już zbiec do Prus Wschodnich - argumentował. Niestety, nie mogłem namówić pana Macieja na energiczną akcję; było widoczne, że tchórzliwie chciał mieć już tę sprawę za sobą. Wobec tego zawiadomiłem go lojalnie, że będę sam rozmawiał z ministrem spraw zagranicznych, a admirał z ministrem spraw wojskowych. Otrzymawszy od obydwu ministrów upoważnienie do osobistej inter- 176 wencji u Sir Reginalda, udałem się niezwłocznie do jego biura i oświadczyłem, że opinia w Polsce jest tak wzburzona całym zajściem, że może to grozić zbrojną interwencją i zamachem na Gdańsk. Wobec takich argumentów Tower potraktował sprawę poważnie i w mojej obecności wezwał prezydenta Sahma i zażądał kategorycznie wyjaśnienia sprawy, przeprowadzenia dochodzenia dla wykrycia i ukarania winnych mordu. Wolne Miasto miało wypłacić wysoką indemnizację rodzinie zmarłego. Admirał otrzymał zaś aparatem Hughesa rozkaz od gen. Rozwadowskiego, by niezwłocznie oznaczyć nieruchomości polskie w Gdańsku wymalowaniem na dachach widocznych znaków. Sprawa się przeciągała, a Biesiadecki próbował ją zatuszować. Rozkaz został odwołany. Ze swojej strony zrobiłem co mogłem, ale moja interwencja znacznie ochłodziła nasze stosunki z Biesiadeckim. Wielkanoc spędziłem u Sierakowskich w Waplewie. Jechałem samochodem zwykłą doga przez Malbork. Drzewa stały jeszcze w swojej zimowej martwocie, gdzieniegdzie na pagórkach pokazywały się pierwiosnki, wysoko na niebie trzepotały się już skowronki. W Waplewie zastałem Lulę Romerównę, która została zaangażowana przez panią Halszkę do pomocy w akcji plebiscytowej, była także moja „kuzynka" Iza Potulicka i panna Glińska i był wreszcie Staś Potulicki. Rad byłem wyrwać się na parę dni z coraz bardziej męczącej atmosfery gdańskiej i spędzić ten czas w tak gościnnym dworze wiejskim. A cóż dopiero wieczorem, gdy o zachodzie słońca znalazłem się, ze strzelbą w ręku, nad strumykiem w gaju brzozowym. Słonki ciągnęły w górze, a mnie jak żywo stanęły w pamięci brzegi rzeki Wertyny i jej dopływu, Świętej, tam w naszych stronach wiłkomirskich, i laski brzozowe w Kurklach u mego przyjaciela Kazia Bystrama. Na tle bladego wiosennego nieba jak koronka odcinały się gałęzie brzóz, gdzieś z pobliskich błot odezwał się be- 12-Wolne Miasto 177 kas, dolatywało do mnie dalekie bulgotanie cietrzewi, wreszcie usłyszałem chrapliwy głos słonki. Ciągnęły jednak nie na mnie, a na Stasia Sierakowskiego, który położył dwie i był w świetnym humorze. Nazajutrz, już o szóstej rano byliśmy na rezurekcji w pobliskim kościele parafialnym. Dzień był ciepły, słoneczny. Po polach uganiały się zające, wyprawiając najdziwniejsze skoki i tańce. - Ach, jak te zajączki ładnie się bawią - westchnęła panna Glińska. - Tak, grzecznie się bawią - odparł Staś Sierakowski, mrużąc oko - ale co z tej zabawy wyjdzie, to lepiej głośno nie gadać. Resztę dnia spędziliśmy na spożywaniu darów Bożych, różnych mięsiw, mazurków, bab, no i oczywiście nalewek, starki i innych zapasów bogato zaopatrzonej piwnicy wa-plewskiej. Dom był staroświecki, murowany, o podwójnym, krytym dachówką dachu. W pokojach pachniało czystością, lawendą i tym nieokreślonym aromatem, którym tchnęły dawne, zasiedziałe siedziby ziemiańskie. Nazajurz rano, gdy jeszcze spałem, obudził mnie strumień zimnej wody wylany na twarz. To Staś Sierakowski zainicjował śmigus. Rozpoczęła się orgia śmigusowa. Całe górne piętro było zalane wodą, wszyscy zmoczeni do suchej nitki, pani Halszka w płaszczu kąpielowym, trzymała w ręku najmłodszą córkę jako jedyną obronę. Zaczęło się formalne oblężenie. Na szczycie schodów stał Staś z wężem w ręku, polewając atakujących, i tu zdarzył się nieprzyjemny wypadek. W pobliskim Sztumie rezydowała aliancka komisja plebiscytowa złożona z Włochów. Oficerowie włoscy bywali częstymi gośćmi w Waplewie, co nie przeszkadzało im stawać po stronie niemieckiej, gdy Staś Sierakowski był polskim komisarzem plebiscytowym. Korzystając z pięknego dnia, szef misji, pułkownik To-nini, w towarzystwie dwóch oficerów przybył z ranną wi- 178 zytą do Waplewa. Drzwi do holu były otwarte i w trakcie polewania nikt z nas nie usłyszał wchodzących Włochów. W chwili, gdy Staś Sierakowski puścił strumień wody, wycelowawszy w drzwi wejściowe, na ich progu stanął płk Tonini w swym opiętym, a uwydatniającym jego nieco okrągłe kształty uniformie. Przywitany strugą wody, o mało nie zwalił się z nóg. Zapanowała konsternacja i z trudem wytłumaczono czerwonemu z oburzenia Włochowi barbarzyński zwyczaj śmigusa. Namówiliśmy go, aby włożył szlafrok Sierakowskiego i przeczekał w nim, zanim służba wysuszy i wyprasuje jego ubranie. Szczęśliwie Tonini nie był pozbawiony poczucia humoru. Przy obiedzie Tonini zajaśniał ponownie w całej krasie swego opiętego, niebieskiego, a dobrze odprasowanego munduru. Wiosna 1920 roku była wczesna i wyjątkowo piękna. Na stokach wzgórz okalających Zoppoty zazieleniały już lasy bukowe, zakwitły bzy w ogrodach, z różnych stron dochodził głos kukułki, a słowiki zaczęły na dobre swój koncert wiosenny. Wieczorna pieśń słowika i zapach bzu jakże kojarzyły mi się z melodią nokturnów Szopena. Nie mając na razie wiele do roboty, po skończonym „urzędowaniu" wracałem wcześniej do Zoppot. Szedłem z dziećmi i miss Smith na długie spacery lub grywałem w tenisa w klubie zoppockim. Atmosfera wśród urzędników komisariatu była dość beztroska. Pan Maciej podkreślał swoją angielszczyznę, grając z Anglikami codziennie w golfa. „Awstrijcy", według określenia admirała, urzędnicy ściągnięci przez pana Biesiadeckiego z Galicji, zajęci byli przeważnie „urzędowaniem", które kończyło się o 4 po południu. Potem można ich było spotkać na plaży w Zop-potach. Witali się ze mną uniżenie, ale co było za moimi plecami, wolałem nie dociekać. Tymczasem działania na froncie bolszewickim rozwija- 179 ły się z niezrozumiałą szybkością. Powodzenie wojsk polskich było na wszystkich ustach. Podobno już w styczniu bolszewicy proponowali pokój. Komendant nie chciał jednak dawać wiary ich prawdziwym intencjom przewidując, że bolszewikom chodzi jedynie o zyskanie czasu na odnowienie ofensywy. Na wiosnę ostrzegano Marszałka o gotujących się w Rosji na szeroką skalę przygotowaniach wojennych przeciw Polsce. W Polsce zaś utrudniano Piłsudskiemu, jak tylko można. Jedną z najbardziej dla mnie odpychających osobistości był prof. Stanisław Grabski. Jego osobliwa polityka, jego wieczna ugiętość wobec każdego bezprawia, jego całkowity brak praktycznego podejścia do spraw rosyjskich, nieznajomość psychiki rosyjskiej, przy jego osobistej, niepohamowanej zarozumiałości zaciążyły według mnie fatalnie na polityce odrodzonego narodu. Będąc posłem na Sejm i uzurpując sobie monopol znajomości spraw słowiańskich, prof. Stanisław Grabski z całą wrodzoną mu demagogią próbował zaszachować większość nawet najbardziej logicznych posunięć Komendanta. Wolałem nawet Daszyńskiego od Grabskiego, choć ten ostatni zaliczał siebie do narodowców. W atmosferze intryg politycznych, kłótni i rzucania kłód pod nogi zaczęła się wiosenna ofensywa na kresy wschodnie. „Pułk dwunasty ruszył w pole po majątki na Podole." W dniu 18 maja kościoły w stolicy rozbrzmiewają hymnem „Te Deum laudamus". Komendant wjeżdża do Kijowa. Na terenie Gdańska wypadki te przechodzą prawie nie zauważone lub w wersji spaczonej przez ludowców, toteż komisariat zachował całkowitą obojętność w tych pamiętnych dniach. Komisariat był tworem Witosa i wszyscy urzędnicy od pana Macieja Biesiadeckiego aż po kancelistę byli szczerze lub nieszczerze ludźmi Witosa i jego partii. Tymczasem stanowisko wobec Polski gdańskiego Senatu i niemieckiej ludności, poparte wyraźnie antypolską 180 postawą Sir Reginalda Towera, stawało się coraz bardziej agresywne. Szykanowanie polskich godeł narodowych, szykanowanie Polaków, wrogie manifestacje na dworcu kolejowym w czasie przejazdów pociągów wojskowych były na porządku dziennym. Postawa komisarza Rzeczypospolitej była zupełnie bierna. Biesiadecki ograniczał się do pisania not, które Tower najczęściej ignorował. Nieraz byłem świadkiem, jak niby w tonie żartobliwym zwracał się do polskiego komisarza. - My dear Biesiadecki, to pan napisał to pismo? i. - Yes, Sir Reginald. 1 - Ależ to są głupoty, drogi przyjacielu. Ze mną Sir Reginald nie pozwalał sobie na takie przyjacielskie poufałości. Przykładem innego podejścia była narada zwołana przez Towera w sprawie wymiany walut, w której zastępowałem Biesiadeckiego, a ze strony gdańskiej brał w niej udział prezydent Sahm. Na skutek machinacji pieniężnych attache Urzędu Emigracyjnego, Senat Gdański wystąpił do komisarza Ligi Narodów z żądaniem, aby repatrianci amerykańscy wymieniali dolary na talary gdańskie, a dopiero potem zamieniali je na walutę polską. Oczywiście, że taka podwójna zamiana pieniędzy wobec chwiejności kursów nieustabilizowanej waluty polskiej mogła narażać repatriantów na poważne straty. Już od pierwszych słów Towera wiedziałem, że jest on w wyjątkowo złym humorze i jawnie ustosunkowany wrogo do mnie, jako delegata polskiego. Kiedy po niemiecku, którym to językiem Tower władał biegle, wypowiedziałem nasze zastrzeżenia, Sir Reginald odwrócił się do mnie tyłem i powiedział do swojego adiutanta po angielsku: - Proszę mu powtórzyć po chińsku, czy w jakim innym języku moje zapatrywania, bo widać on ani po niemiecku, ani po angielsku nie rozumie, co do niego mówię. - Zrobiłem się purpurowy ze złości i z trudem opanowując się powiedziałem: - Tower, przede wszystkim niech się pan zachowuje 181 przyzwoicie. Ja wymagam jako przedstawiciel Polski odpowiedniego mojemu stanowisku szacunku. Służyłem w dawnej dyplomacji, a nie jak pan, przeniesiony w końcu z Colonial Office do Foreign Office, i po raz pierwszy spotykam się z takim afrontem. - To rzekłszy złożyłem swoje papiery do teki, wstałem z miejsca i skierowałem się ku drzwiom. W gabinecie zapanowało milczenie. Niemcy znacząco spojrzeli po sobie. Byłem już na korytarzu, gdy wybiegł za mną adiutant Towera i chwycił mnie za rękaw. - Mr Jalowiecky, niech pan wróci. Proszę wybaczyć „old man", on ma dzisiaj atak wątroby. Porozmawiajmy przyjaźnie. - Nie - odrzekłem stanowczo -ja w takim posiedzeniu nie mam prawa brać udziału, bo nie chcę być narażony na podobne traktowanie. Pożegnałem adiutanta i wraz z moim urzędnikiem wróciłem do biura. Było jeszcze przed południem. Połączyłem się z Ministerstwem Spraw Zagranicznych i wezwałem do telefonu Jackowskiego, któremu przedstawiłem całe zajście, prosząc aby zakomunikował o tym ministrowi Patko-wi. Tymczasem wśród „urzędujących galileuszy" powstało niesłychane zamieszanie i myślę, że ten i ów zacierał ręce, przewidując mój bliski koniec po opowieści będącego ze mną urzędnika „jak to ten Jałowiecki postąpił nie-dyplomatycznie i obraził Wysokiego Komisarza". Po pewnym jednak czasie usłyszałem w telefonie glos Patka: -Dowiedziałem się o całej sprawie. Świetnie pan zrobił. Mogę tylko panu pogratulować... Wróciłem wcześniej do Zoppot. Wieczorem, grając w tenisa, skręciłem nogę tak nieszczęśliwie, że odwieziono mnie do szpitala. Musiałem przejść bardzo nieprzyjemną operację wypompowania wody z kolana. Nazajutrz pierwszą osobą, która mnie jako chorego odwiedziła, był Sir Reginald Tower. Przyniósł z sobą owoce i butelkę dobrego porto. Przesiedział u mnie przeszło godzinę. Rozmawialiśmy o sportach, o Oksfordzie, w którym 182 studiował, o Szkocji. Sir Reginald prywatnie był bardzo miłym człowiekiem i wykazywał głęboką znajomość świata. Oczywiście o niedawnym zajściu nie wspomnieliśmy ani słowa. Sam jednak po mojej myśli załatwił sprawę wymiany walut, a Sahm po tym incydencie wyraźnie zaczął się liczyć z moim zdaniem. Na początku czerwca wielką radość sprawiła mi wizyta moich sióstr, Ady Żukowskiej i Anielki Belinowej. Zamieszkały u mnie w Zoppotach i spędziłem w ich towarzystwie kilka miłych dni, oprowadzając je po Gdańsku i okolicy. Anielka mieszkała w Strzelcach, w powiecie radomskim, w jednej z najbardziej beznadziejnych okolic Kongresówki, jednak mój szwagier Tadeusz Belina był pierwszorzędnym rolnikiem i stworzył w swoim majątku jakby oazę dobrego gospodarstwa. Belina miał o czym myśleć, bo mieli pięcioro dzieci. Z niewielkiego stosunkowo majątku o średniej, raczej piaszczystej glebie potrafił wyciągnąć odpowiednie dochody, by wraz z Anielką wychowywać tę gromadkę dzieci. Niewielki, trochę wrośnięty w ziemię, dwór w Strzelcach był zawsze dla mnie tajemnicą. Nigdy nie mogłem zrozumieć, jakim cudem Anielka mogła tam pomieścić różnych gości, rezydentów, osoby, które z miasta uciekły na wypoczynek, lub ludzi szukających u nich schronienia. U nich na przyjęcie gości ściany się jakby rozszerzały, a przylegająca do dworu oficynka była zwykle szczelnie zaludniona. Jakże inna była Ada, całe życie obracająca się w wielkim luksusie. Mieliśmy z Anielką wrażenie, że Ada zatraciła poczucie pewnej selekcji towarzyskiej, która cechowała dom moich rodziców i dom jej zmarłego męża Władysława. Drzwi jej mieszkania na Mokotowskiej w Warszawie były naszym zdaniem zbyt szeroko otwarte. Na tym tle między Adą a nami zarysowała się pewna różnica poglą- 183 dów, która doprowadziła mnie do rzadszego odwiedzania Mokotowskiej. Starsza córka Ady, Jadwiga, nie wiadomo dlaczego nazywana przez matkę Kuka, skończyła pensję Platerówny i zaczęła bywać. Miała ładną twarzyczkę, trochę dowcipu, bardzo mało rozumu, a jeszcze mniej zdrowego sensu, ale co najważniejsze, pokaźny jak na owe czasy posag. W przeciwieństwie do swojej niezwykle zdolnej młodszej siostry, Kuka była w pełnym tego znaczeniu „kozą". Ostrzegałem dlatego Adę przed kilku panami, nie cieszącymi się wśród ziemiaństwa dobrą opinią, którzy zaczynali się kręcić koło mojej siostrzenicy. Wśród odwiedzających Adę, a jak się potem okazało, również i Kukę, był generał Kazimierz Sosnkowski. Mimo że zrobił na mnie wrażenie bardzo zdolnego i rozumnego człowieka, to nie mogłem się oprzeć uczuciu, że ten przystojny oficer jest jednocześnie świetnym aktorem i nieporównanym „charmeur du mon-de". W każdym razie potrafił otoczyć swoją osobę odpowiednią aureolą. „Wzdornaja tołpa, dowolnaja soboju, gorditsia proszłoje zabyw" (Buntownicza tłuszcza, zachwycona sobą, pyszni się, o przeszłości zapomniawszy). Odprowadzając siostry na dworzec, zetknęliśmy się „nos w nos" z panną Kazimierą Iłłakowiczówną, znaną poetką. Chociaż będąc w Petersburgu była stałym gościem w domu Ady i nieraz spędzała u nas w Syłgudyszkach po kilka tygodni, to „oblała mnie i moje siostry zimną wodą", zapewne w obawie, aby nie skorzystały z jej oddzielnego przedziału, jechała bowiem z Kopenhagi jako kurier dyplomatyczny. Przy takim jej zachowaniu zostawiliśmy ją w spokoju. W ogóle przejazdy Iłły przez Gdańsk były dla mnie zawsze męką. Miała wieczne pretensje, że się ją przyjmuje bez należytych względów, że numer hotelowy jest niewygodny, że kuchnia gdańska jest dla niej za ciężka, a gdy raz zdarzyło się, że wszystkie miejsca w wagonie sypialnym były zajęte, zrobiła Wańkowiczowi na dworcu 184 ordynarną awanturę. Przy swych bezsprzecznych zdolnościach Iłła miała wszystkie przywary staropanieństwa, a przy tym była histeryczką, co nieraz mówiłem jej w oczy. Kiedy w beztroskiej atmosferze życie komisariatu polskiego płynęło spokojnym torem codziennego urzędowania i spędzania reszty dnia nad morzem lub na grze w golfa, to cała odpowiedzialność za wyładunek amunicji i materiałów wojennych spadła na admirała Borowskiego i na mnie. Wańkowicz został w tym czasie wysłany przez Ministerstwo Aprowizacji do Rumunii, by dokonać zakupu zboża oraz oczyszczenia zabagnionej przez jego poprzednika sytuacji. W Gdańsku tymczasem zaczęły się nasilać akcje antypolskie. Nie było dnia, aby przejeżdżający koleją przez Gdańsk polscy wojskowi nie byli narażeni na wymyślania i wrogie pod ich adresem okrzyki. W porcie zaś zaczęli pojawiać się agitatorzy, zbierający robotników. Rezultatem tej agitacji były strajki właśnie w naszej strefie wolnocłowej. Dokerzy odmówili nawet wyładunków materiałów sanitarnych i dostaw Czerwonego Krzyża pod pozorem, że są to materiały wojenne. Niemcy wyraźnie sprzyjali bolszewikom, swojemu niedawnemu sojusznikowi czy agentowi, który niedawno tak ich odciążył w zmaganiach wojennych, zwijając front wschodni. Senat Gdański nie zgodził się na cumowanie w porcie statków z bronią i amunicją. Interwencja pana Biesiadec-kiego u Towera okazała się bezowocna. Sir Reginald poparł gdańszczan twierdząc, że Wolne Miasto jest suwerenne i Polacy nie mają prawa naruszania jego neutralności. Błogosławiłem chwilę, kiedy w swoim czasie wbrew posłom lewicy zaryzykowałem nabycie holowników. Byliśmy niezależni. Statki wyładowywano na redzie wprost do barek, które niezwłocznie odholowywano do Tczewa środkiem Wisły bez zatrzymywania się w Gdańsku. Nie mogąc zatrudniać do takiego wyładunku Niemców, podwozili- 185 śmy nad ranem do statków naszych Kaszubów i tam trzymaliśmy ich cały dzień. Oczywiście musieliśmy ich nie tylko sowicie wynagradzać, ale i karmić. Komisariat cały czas zachowywał dziwną obojętność, a sprawa wyładunku amunicji i broni wobec bierności komisarza polskiego zaostrzała się coraz bardziej. Przydzieleni nam oficerowie „dwójki" okazali się zupełnie nieprzydatni, wobec czego postanowiliśmy z admirałem zaangażować z powrotem naszego dawnego detektywa Kaszuba, co pan Biesiadecki uznał za nieformalne, tak że opłacaliśmy go za zgodą ministra z funduszy Ministerstwa Aprowizacji. W niedługim czasie nasz detektyw wykrył przygotowania agentów bolszewickich do wysadzenia francuskiego statku z bronią w powietrze. Nie zwlekając wyjechałem nad ranem na redę wraz z admirałem i starszym kontrolerem Garlickim i jego ekipą. Tego dnia uprzedzeni o możliwości wybuchu Kaszubi nie stawili się do apelu. Wzdłuż statku stały cztery barki, które admirał kazał przyholować nocą. Kapitan statku, nic nie podejrzewając, przyjął nas beztrosko jako zwykłych robotników, wyrażając jedynie zdziwienie, że jest nas tak mało. Załodze obiecaliśmy sowite wynagrodzenie za pomoc. Detektyw został na barce, by śledzić, czy nic podejrzanego nie dzieje się wokoło. Admirał stanął przy windzie okrętowej, jak za dawnych czasów w Kronsztadzie, a ja i Garlicki oraz paru marynarzy zaczepialiśmy skrzynie. Na dole zaś załogi barek oraz nasi kontrolerzy umieszczali je ostrożnie w ładowniach. Pracowaliśmy cały dzień bez wytchnienia. Późną nocą wróciłem do domu nieprzytomny ze zmęczenia, ale tak szczęśliwy, jak nigdy po dniu „urzędowania" w komisariacie. Sytuacja w Gdańsku stawała się na tyle nieprzyjemna, że postanowiliśmy wysłać nasze rodziny do kraju. Z trudem namówiłem miss Smith, aby wyjechała z dziećmi na parę miesięcy letnich do Gorzyczek, majątku, w którym 186 przebywała moja teściowa. Odwiozłem moją gromadkę dość wcześnie samochodem na pociąg idący do Poznania. Ulokowałem ich w przedziale drugiej klasy. Do odejścia pozostawały dobre trzy kwadranse. W trakcie oczekiwania nadszedł pociąg z Pucka. W jego składzie było kilka wagonów, w których siedzieli oficerowie polscy. Wagony te miano doczepić do pociągu poznańskiego. Peron był prawie pusty, ale nagle zaroił się tłumem rozagitowanych Niemców. Tłum wdarł się do wagonów. Zaczęła się gonitwa za polskimi oficerami. Dopadniętych bito pałkami do utraty przytomności. W korytarzu natknąłem się na uciekającego porucznika. Narzuciłem na niego płaszcz, na głowę kapelusz, wepchnąłem do przedziału, gdzie miss Smith okryła go pledem i zasłoniła jego osobę dziećmi. Na wszelki wypadek dałem mu jeszcze moją marynarkę. Sam wyskoczyłem z wagonu z gołą głową i w kamizelce. Znalazłem się wśród podnieconego tłumu. Pociąg ruszył. Przedarłem się do samochodu i w samej kamizelce pojechałem wprost do rezydencji Sir Reginalda Towera. Lato roku 1920 Rząd Skulskiego upadł. Udałem się do Warszawy, aby otrzymać nowe instrukcje. Warszawę zastałem pustą. Większość znajomych rozjechała się do swoich wsi. W Sejmie trwały przetargi o władzę i o stanowiska ministerialne. Nie miaiem z kim rozmawiać. To przesilenie gabinetowe trwało długo, bo całe 15 dni. Z winy Sejmu przez dwa tygodnie państwo zagrożone ofensywą nieprzyjaciela nie posiadało rządu. Lewica dążyła gwałtownie do opanowania władzy i Sejm powierzył Daszyńskiemu stworzenie gabinetu. Szczęśliwie nie doszło to do skutku. Wreszcie 24 czerwca Władysław Grab-ski formuje nowy rząd. Jest już bardzo późno: 11 lipca bolszewicy zdobywają Mińsk, a w kilka dni potem Wilno. Położenie staje się krytyczne. Na północy działa Tucha-czewski, a na południu niezliczone hordy kawalerii byłego wachmistrza Budionnego. Kto może, chwyta za broń. Zie-miaństwo i inteligencja gremialnie stają do apelu. Po dworach pozostają ludzie starzy lub niezdolni do noszenia broni. Młodzież akademicka tworzy całe pułki. Chłop i robotnik, podjudzeni agitacją lewicy, nie biorą w tym udziału. Chłop wyczekuje chwili, aby rzucić się na majątki, a robotnik w czasie, gdy wróg jest już w granicach byłej Kongresówki, bierze udział w paraliżujących strajkach, jak na przykład w zakładach użyteczności publicznej. Wobec zdawałoby się beznadziejnej sytuacji, Władysław Grabski wyjeżdża do Spa na konferencję premierów 188 państw sprzymierzonych i prosi o pomoc. Czym była ta pomoc, zaznałem tego w Gdańsku. Szczegóły tej tragicznej konferencji słyszałem z ust samego Władysława Grab-skiego. Ponurą rolę odegrał na niej premier brytyjski, awansowany w opinii świata na męża stanu, prowincjonalny adwokat z Walii, Lloyd George, uprzedzony do Polaków i jawnie trzymający stronę bolszewików. Szczęśliwie bolszewicy odrzucili propozycję pokojową narzuconą Polsce w Spa. Wróciłem do Gdańska. Komisariat zupełnie nie orientował się w krytycznej sytuacji kraju i trwał w swojej bierności. Gdy zakomunikowałem moje wrażenia Biesiadec-kiemu, nie chciał dawać temu wiary. W Wolnym Mieście roiło się tymczasem od szpiegów i agitatorów bolszewickich. Moja i admirała praca w tych warunkach była niezmiernie trudna i niewdzięczna. W Gdańsku stał batalion piechoty angielskiej i batalion francuski, odnosiłem jednak wrażenie, że aliantom chodzi głównie o obronę neutralności Gdańska, a interesy Polski nie były brane pod uwagę. Generał Haking przyznał mi, że wobec stanowiska komisarza Ligi Narodów on sam jest bezsilny. Jedyną pomoc okazywał nam nowy przedstawiciel misji amerykańskiej, kapitan marynarki Stanów Zjednoczonych Abele. Słał bez ustanku telegramy wzywające pomocy dla Polski. Z coraz większym niepokojem śledziliśmy z admirałem przebieg wypadków. Miejscowe gazety niemieckie z „Dan-ziger Zeitung" na czele podawały wiadomości z frontu w tendencyjnej formie, przepowiadając między wierszami zwycięstwo bolszewików. Już w drugiej połowie lipca bolszewicy znaleźli się nad Niemnem i Szczarą, a potem dowiedzieliśmy się o zajęciu Brześcia Litewskiego. Pojechałem do Warszawy. Na śniadaniu w Hotelu Europejskim spotkałem moją „kuzynkę" Terenię Potulicką: - Miechu, ty nie w mundurze i nie na froncie? Przecież to skandal. Wszyscy znajomi byli już na froncie, już to w kadrach. 189 Wszyscy w mundurach. Ciągle słyszałem te same pytania: - Panie majorze, czemu nie jesteś w polu? - Bolało... Odpowiadałem krótko słowami Marszałka: - Bo ktoś musi gnój rozrzucać na gdańskich polach. - Nie rozumieli. Tymczasem utworzona przez Władysława Grabskiego Rada Obrony Narodowej trawiła wraz z Sejmem czas na osobistych rozgrywkach z Piłsudskim. Dookoptowany do Rady Dmowski, zawsze Rosji tak służalczy i życzliwy, żądał nawet ustąpienia Marszałka. W tych decydujących chwilach knuje się intryga przeciw naczelnemu dowództwu. Wróg posuwa się ku stolicy. Z Moskwy i Pietrogradu dochodzą jednak jasne sygnały: bolszewicy nie zamierzają dzielić się władzą, a los mieńszewików jest wyraźnym ostrzeżeniem. Dzierżyński, Kon i Marchlewski wysyłają wezwania do polskich robotników i chłopów, ale bynajmniej nie do ich sejmowych przywódców. Nie ma w ich nowym rządzie miejsca nawet dla posła Dąbala, który wraz z Okoniem organizował Republikę Tarnobrzeską, konfiskował wraz ze swoją konną bandą grunty i lasy, dzieląc je między chłopów, a przy okazji dla własnego użytku napadając na dwory i plebanie. Nie ma już czasu i nie ma żartów. Nowy kryzys gabinetowy. Władzę obejmuje rząd Witosa, wicepremierem zostaje Daszyński, mający w swym portfelu sprawy gdańskie. Towarzysze postanawiają bronić się przed „towariszcza-mi". Piłsudskiemu zostawia się dowództwo. Obserwowałem później, jaką mamy w Polsce niepoślednią zdolność koniunkturalnego przeistaczania faktów. Przemilczano przetargi Witosa z Sejmem w chwilach, gdy wróg był u bram Warszawy, przemilczano żonglerkę dziennikarską zdolnego, a nad wyraz przewrotnego i szkodliwego Strońskiego, którego pióro było na usługach tych, co więcej płacą, przemilczano wiele faktów świadczących, że stuletnia niewola mało nas nauczyła. W czasie gdy większość ziemian walczyła z przeważającymi siłami wroga, po wsiach chłop za sprawą „ludowców" i „Wyzwole- 190 nia" siedział bezczynnie, często raczej przeszkadzając niż dopomagając. Chłop niechętnie szedł w ogień. Z opowiadań uczestników kampanii wiem, że ziemianin idący w pierwszym szeregu miał za plecami opór, który trzeba było przezwyciężać z rewolwerem w garści. Dopiero nauczka dana przez bolszewików w zajętych przez nich połaciach Królestwa otworzyła chłopom oczy. Ten sam chłop zapewne byłby inny, gdyby nie był rozmyślnie deprawowany przez lewicowców, którzy na plecach chłopskich robili osobiste kariery, posługując się fałszem i demagogią. Komisariat zastałem w stanie wielkiego zdenerwowania. Na wszystkich ustach była sprawa ewakuacji. Pan Bie-siadecki, wbrew swoim podwładnym zachował jednak spokój i starał się opanować panikę szerzącą się wśród rzeszy urzędniczej. Na zapytanie, czy w razie konieczności ewakuacji opuszczę Gdańsk, odpowiedziałem, że obaj z admirałem zamierzamy pozostać do końca, co przyjął z dużym zadowoleniem. W związku z zaistniałą sytuacją zwróciłem się do Bie-siadeckiego o przekazanie nam większej ilości pieniędzy na wydatki związane z wyładunkiem amunicji. Nasze fundusze były wyczerpane, ani z Ministerstwa Spraw Wojskowych, ani z Ministerstwa Aprowizacji nie było dopływu gotówki. Tymczasem musieliśmy dodatkowo opłacać robotników Kaszubów, musieliśmy wsunąć niejedną łapówkę, szczególnie obsłudze śluz na Leniwce. Byłem pewien, że otrzymam z komisariatu potrzebne pieniądze, ale tutaj wyszła małość galicyjskiego starosty. Odmówił tłumacząc, że nie może naruszyć pieniędzy złożonych w oddziale gdańskim Banku Handlowego, gdyż w razie konieczności opuszczenia Gdańska tak on jako komisarz, jak i urzędnicy Komisariatu pozostaliby bez środków. - Niech pan jakoś sobie zaradzi - doradzał lisio. Zaradzić było jednak trudno, bo jedną z pierwszych decyzji Biesiadeckiego było 191 ulokowanie funduszy komisariatu w filii warszawskiego Banku Handlowego, którego kierownikiem był p. Kukow-ski, osobistość ze wszech miar niesympatyczna. Ostrzegałem p. Biesiadeckiego, aby nie zrywał z Bankiem Spółek Zarobkowych, solidną i ideową instytucją, która obsługiwała za moich czasów delegaturę. Kiedy zwróciłem się do nich, odpowiedziano mi, że wobec stanowiska komisariatu nie mogą służyć mi żadnym kredytem: - Gdyby pan był komisarzem - odrzekł dyrektor Brzeski - miałby pan kredyt nieograniczony. W obecnej sytuacji możemy panu służyć tylko kredytem osobistym do sumy przez pana zdeponowanej. Nie miałem innej rady. „Niech pan sobie jakoś zaradzi", brzmiało mi w uszach. Zaradziłem: komisariat został ze środkami, a ja osobiście bez. Wobec pogłosek o zbliżaniu się bolszewików do Włocławka pojechaliśmy z admirałem do Tczewa, by przygotować wysadzenie barek z amunicją i sprzętem, gdyby bolszewicy znaleźli się na lewym brzegu Wisły. Z Tczewa pojechałem do Warszawy po dalsze instrukcje. Byi 10 sierpnia, gdy dojechałem do stolicy. Warszawa była przepełniona wojskiem. Podziwiałem spokój i opanowanie ludności. Rząd zamierzał przenieść się do Poznania. Niektóre placówki dyplomatyczne wyjechały już ze stolicy. Legat papieski uprzedził jednak, że bez względu na dalsze zdarzenia, nie ruszy się z Warszawy. W Warszawie przebywałem krótko. Ostrzeżono mnie, że mogę być odcięty od Gdańska, bo bolszewicy podchodzili już pod Włocławek. W Prezydium Rady Ministrów dostałem polecenie niezwłocznego powrotu. Zdążyłem tylko wpaść do mojej siostry, zostawiając u niej dokumenty majątkowe. Wyjechałem wieczornym, zatłoczonym pociągiem. Z trudem znalazłem miejsce, które ustąpiłem po chwili jakiejś starszej pani, ziemiance z Kujaw. 192 Przestałem całą noc na korytarzu. Z daleka słychać było dobrze mi znany głos armat. Nie czułem zmęczenia, straszna myśl o opanowaniu Polski przez hordy bolszewickie nie dawała mi spokoju. Na stacji w Łowiczu staliśmy dość długo. Słychać było wyraźnie daleką kanonadę. Gdzieś ku wschodowi niebo paliło się krwawą łuną. Pociąg posuwał się żółwim tempem, dając pierwszeństwo transportom wojskowym. Uprzedzano nas, że bolszewicy zapuścili daleko swoje patrole, że podobno przeszli już na lewy brzeg Wisły, że lada chwila można oczekiwać przerwania toru kolejowego. Byłem na wszystko obojętny. Patrzyłem tępo przez okno, za którym przesuwały się pejzaże zamglone letnią nocą. Dławił mnie wstyd, że w takiej chwili uciekam z zagrożonej stolicy. Na peronie w Toruniu zetknąłem się z oddziałem piechoty i przypadkiem dojrzałem Janka Rauego. Był w uniformie szeregowca i ze swoim oddziałem spieszył na front. Uścisnęliśmy sobie serdecznie ręce. Szybko napisał parę słów do siostry, admirałowej Borowskiej. - Oddaj to Maryni i powiedz jej, że czuję się doskonale i że nasz oddział jest pełen najlepszych nadziei. Jeżeli nie powrócę, to wspominajcie waszego towarzysza. Jechałem prawie dwie doby i dopiero trzeciego dnia przed południem wysiadłem na gdańskim dworcu. Nie zajeżdżając do pustego domu, udałem się wprost do komisariatu. Pierwszą osobą, z którą zetknąłem się na progu, był admirał Borowski: - Kazałem zatrzymać wszystkie nasze barki w Tczewie, gdzie stoją pod strażą na Wiśle - powiedział do mnie. -Tutaj nie mam żadnej pomocy. Komisariat jest bardzo zaniepokojony o własną skórę. Biesiadecki pertraktuje z To-werem, by w razie ewakuacji opuścić Gdańsk na okręcie angielskim i emigrować do Wielkiej Brytanii. Jakby w zamarciu przeszło parę dni, gdy raptem w dniu 13-Wolne Miasto 193 16 sierpnia nadeszła do Gdańska radosna nowina o naszym zwycięstwie, zwycięstwie zaiste cudownym. Odetchnęliśmy z ulgą. Wróg został pobity i cofał się w nieładzie na całej linii frontu. Odprawiono nabożeństwo dziękczynne, na którym widać było cylindry, białe rękawiczki i parasole komisariatu. Komisarz Ligi Narodów ani nikt z przedstawicieli aliantów, z wyjątkiem konsula francuskiego, nie przybył na to nabożeństwo. Wiadomość o polskim zwycięstwie była jeszcze zbyt świeża, nie była jeszcze potwierdzona. Jednakże tego dnia zmienił się radykalnie stosunek Sir Regi-nalda Towera do nas. Z tonu pogardliwego przeszedł na ton mniej lub więcej życzliwej uprzejmości. - Nie, panie Mieczysławie - powiedział admirał - pańscy Anglicy to naród koniunkturalny, a pan ich zawsze broni. W kilka tygodni potem, pod nieobecność pana Biesia-deckiego, miałem zaszczyt powitania generała Weyganda. Spędził on w Gdańsku tylko kilka godzin. Rozmawiał ze mną szczerze, robiąc na mnie wrażenie skromnego człowieka, naszego przyjaciela, dobrego żołnierza i prawdziwego gentlemana. Niestety, jego prognostyki co do naszej, jak i europejskiej przyszłości były bardzo sceptyczne. Bez ogródek wyraził zdanie, że tak zwany „korytarz pomorski" bez zaplecza Prus Wschodnich, które Polsce się należały, był jednym z głównych błędów traktatu wersalskiego. Przez dłuższy czas nie widziałem Sierakowskich, byli całkowicie pochłonięci działalnością plebiscytową. Niestety, plebiscyt, pod opieką włoską z płk. Toninim na czele, nie bardzo przychylną Polakom, odbył się w chwili najmniej odpowiedniej, w chwili sukcesów bolszewickich i cofania się naszych wojsk. Mimo wytężonej działalności Sierakowskich i szeregu 194 działaczy warmińskich strona przeciwna nie przebierała w metodach, mając za sobą dobrze zorganizowany aparat urzędniczy, pieniądze i wiele innych środków dla zastraszenia miejscowej ludności mazurskiej. Polska była przedstawiana jako „Sezonenstaat", ludność bała się opanowania kraju przez bolszewików, wreszcie wewnętrzne zdarzenia w Polsce, jak brak stabilizacji rządowej, sejmowładztwo i rozpasanie partyjne nie znalazły dobrego oddźwięku u ludności przyzwyczajonej od czasu rozbioru Rzeczypospolitej do „Ordnungu" i dobrobytu pod panowaniem niemieckim. W tych warunkach plebiscyt na Warmii był dla Polski przegrany i ogromna połać kraju o ludności głównie polskiej, jak okręgi malborski i sztumski, trafiła z powrotem do Niemiec. Biedni Sierakowscy, którzy na cel plebiscytu nadwyrę-żyli swoją fortunę i zadłużyli Waplewo, znaleźli się w trudnej sytuacji. Otrzymałem od nich telegram z prośbą, bym ich odwiedził. Wybrałem się do nich następnego dnia rannym pociągiem. Na stacji w Waplewie czekały na mnie konie. Gdym podjechał pod zajazd pałacu, wysypali się z sieni wszyscy domownicy, witając mnie serdecznie. Pani Halszka ze zwykłą sobie odwagą nie dawała znać po sobie, czym była dla nich plebiscytowa porażka, ale przygnębienie zawisło nad starym dworem waplewskim. Po kolacji pani Halszka wzięła mnie na stronę. - Chcę z panem szczerze pogadać. Chodźmy do mojego gabinetu, aby nam nikt nie przeszkadzał - poprosiła. W gabinecie spojrzała na mnie uważnie i powiedziała: - Pana również coś gnębi, a sama wiem, że nie należy się samemu zagryzać. Niech mi pan wybaczy szczerość. Czy pan zabezpieczył swoją żonę? - Oddałem mojemu szwagrowi wszystkie dokumenty, dotyczące kupionego na jej imię majątku w Kowieńszczyź-nie. Wiem, że sprawa likwidacji majątku jest w toku i należne pieniądze powinny być przekazane w dolarach na imię mojego szwagra Piotra Wańkowicza. 195 - No to przynajmniej w tej sprawie jestem uspokojona, pozostaje jednak reszta. Rozmawiałam długo na pański temat z księdzem biskupem 0'Rourkem. Choroba pańskiej żony jest nieuleczalna. Rozumiem pańskie obiekcje jako wierzącego katolika, ale są wypadki, w których Kościół daje swobodę, a do takich wypadków należy pańska sytuacja. Nic panu nie proponuję, nie chcę pana namawiać do poczynania jakichś kroków. Po prostu chciałam zakomunikować moje i księdza biskupa zapatrywania. Wyjechałem z Waplewa, po raz pierwszy w gdańskich czasach myśląc głębiej o moim życiu osobistym. Moja sytuacja była nad wyraz ciężka. Patrzyłem na ludzi szczęśliwych, bawiących się, kochających, a mnie pozostał jedynie obowiązek. Po emocjach ewentualnej ewakuacji z Gdańska, komisariat zapadł ponownie w letarg codziennego „urzędowania" i „wyrabiania" dobrych stosunków z Anglikami na korcie tenisowym lub terenie golfowym. Letarg ten był przerywany częstszymi odwiedzinami członków partii ludowych i PPS. Gabinet Witosa, zajęty rozgrywkami sejmowymi, nie miał czasu, aby poświęcać więcej uwagi sprawom gdańskim, jednakże raz w raz ktoś przyjeżdżał do Gdańska, aby zasięgnąć informacji lub tworzyć grunt dla przyszłych sukcesów ludowców i PPS. Częste były wycieczki do Gdańska posła Djamanta. Przywoził z sobą znaczne sumy pieniędzy i dysponował dużymi środkami, jak mówiono, dla pozyskania przychylności socjalistów pruskich. Zamykał się w gabinecie Biesiadeckiego i tam prowadził tajne rozmowy z Biesiadeckim i miejscowym socjalistą Marchlewskim. Atmosfera w komisariacie, a nawet zachowanie pana Biesiadeckiego, zaczęło mi na dobre ciążyć. W dodatku pan Maciej nie robił wyboru w doborze swoich konfidentów i osobistości, które nie śmiały się przedtem zjawiać na progu delegatury, a teraz stały się stałymi bywalcami w 196 komisariacie, i z którymi pan Maciej trawił długie godziny na poufnych rozmowach. - Panie Mieczysławie, ja na moim stanowisku nie mam prawa robić wyboru. Muszę być „dobrze" ze wszystkimi -powiedział mi, kiedy lojalnie zwróciłem mu uwagę na niektórych z jego gości. - I nie odróżniać kanalii od ludzi uczciwych? - spytałem. - Panowie z admirałem nie mają w sobie nic z dyplomatów - pouczał. - U was to zaraz rąbać wszystko prosto z mostu, a tu na terenie tak trudnym jak Gdańsk trzeba lawirować. Trzeba lawirować, drogi panie Mieczysławie, i umieć sterować z biegiem prądu. - Przyzna pan, panie Macieju, że z prądem nie zawsze płynie czysta woda. Tego rodzaju „głębokie" rozmowy prowadziliśmy często. „Pouczania" tego ck urzędnika działały mi coraz bardziej na nerwy, a brak jakiegokolwiek zainteresowania z jego strony przebiegiem naszych spraw na Wschodzie wykluczał ciekawszą w tym czasie rozmowę. Oboje z admirałem żyliśmy sprawą Wilna, naszego miasta. Wilno w pojęciu Biesiadeckiego i jego małopolskich urzędników było natomiast na poły dzikim miastem, o które nie warto się troszczyć. Dopiero w kilka lat później całe to „bractwo galileuszy" obsiadło nasze kresy północno-wschodnie niczym mszyce na liściach buraków cukrowych. Coraz częściej zaciskałem zęby i myślałem o odpowiedniej chwili, by zgłosić ostatecznie moją rezygnację. Miałem jednak na utrzymaniu dzieci, a koniunktura gospodarcza, a tym bardziej polityczna, nie była dla mnie korzystna. Rządy premiera Witosa i jego zastępcy, pana Daszyń-skiego, rozpoczęły smutny okres sejmowładztwa i kadzi-chłopstwa. Chłop stał się symbolem polskości, chłop był tą opoką, na której budowano przyszłość Polski, chłop tyl- 197 ko miał poczucie państwowości, chłop miał monopol na uczciwość. Na tle chłopskim budowano coraz to inne partie radykalne, które wzajemnie licytowały się frazesem i demagogią. Jako przyczepka do właściwej partii chłopskiej zbudowanej przez Witosa pojawiły się nadbudówki, jak Wyzwolenie. Chłop znalazł nagle tylu opiekunów, że o nim zapomniano. Chłop stał się niemym statystą na scenie, na której debiutowali różni gracze polityczni, robiąc na karkach chłopskich niczym na drabinie, odskocznię dla swoich celów osobistych. Wśród działaczy chłopskich i PPS Witos był chyba naj-uczciwszy. Miałem wrażenie, że on jedyny miał zakorzenione poczucie państwowości, a w jego duszy odpowiedzialność za losy kraju górowała nad partyjnością i klaso-wością chłopską. Niestety, Witos dał się omotać politycznym graczom spod znaku Wyzwolenia, socjałom i radykalnym członkom partii chłopskiej. Pod moim adresem ludzie ci nie szczędzili złośliwych uwag, a często i oszczerstw. Echa o wysłaniu w zaplombowanym wagonie panów posłów otoczyły moją osobę czarną aureolą jako monarchistę, byłego pachołka dworu carskiego, zacofańca i człowieka o mentalności pruskiego junkra. Mój kolega, pan Biesiadecki, nie bardzo starał się ułagodzić opinię sejmową co do sądów o mojej osobie. Sam nie bardzo czuł się pewnie i musiał, jak mówił, lawirować, aby obronić własną skórę. Witos nie lubił mnie w tym okresie nie tylko dlatego, że ja byłem „obszarnikiem", a on „chłopem". Od sekretarza Witosa otrzymałem wiadomość, że premier chciałby nabyć jakiś dom w Gdańsku, by mieć większą styczność z morzem. Poleciłem niezwłocznie inż. Krzyżanowskiemu, aby zajął się wyszukaniem dla premiera niedrogiego, a ładnego obiektu. Kiedy Kazio wynalazł odpowiedni dom, zadzwoniłem do Witosa i w trakcie rozmowy, może niepotrzebnie, napomknąłem złośliwie, że nie będzie to tak dobry zakup jak Mały Kack, świeżo, za bezcen oddany w formie łapówki senatorowi Gdańska Jewelowskiemu. Po tej 198 uwadze Witos stracił zainteresowanie morzem, a jego sekretarz powiadomił inż. Krzyżanowskiego, że pan premier zrezygnował z kupna. Witos miał „chłopski rozum", zręczność austriackiego posła, ale jak większość posłów zawodowo był nieprzygotowany do kierowania państwem. Brak wykształcenia można w parlamencie zastąpić charyzmą, a za skutki błędnych posunięć i tak będą płacić ludzie z ulicy. Działacz jest bezkarny, wie o tym i w większości przypadków nie krępuje się swoim ignoranctwem. Na polecenie Ministerswa Spraw Zagranicznych złożyłem wizytę w gabinecie Witosa, towarzysząc pewnemu finansiście angielskiemu, zainteresowanemu arterią Wisły i inwestycjami portowymi w Polsce. Od sekretarza dowiedziałem się, że premier jest w wyjątkowo złym humorze, ma jakieś osobiste nieprzyjemności w Sejmie i tylko w drodze wyjątku zgodził się nas przyjąć, odwołując wszelkie inne zagraniczne audiencje. Sekretarz zameldował nas i wprowadził do dobrze mi znanego, obszernego gabinetu z widokiem na Wisłę i most Kierbedzia. Witos przyjął nas stojąc i już od drzwi warknął: - Panie Jałowiecki, nie zabierajcie mi czasu, bo jestem bardzo zajęty. - Sir - rzekłem do Anglika - pan premier wita pana bardzo serdecznie i żałuje, że z powodu nawału pracy nie będzie mógł poświęcić panu więcej czasu na omówienie tak ważnej sprawy, jak uregulowanie koryta Wisły. Witos był jak zwykle w długich butach, długiej kurtce i oczywiście bez krawata, o czym zawczasu uprzedziłem swojego gościa. Zaprosiwszy nas skinieniem dłoni abyśmy usiedli, Witos stał w dalszym ciągu, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę. Anglik zwrócił się do premiera z dość długim przemówieniem, podkreślając znaczenie Wisły jako pierwszorzędnej arterii komunikacyjnej. Zwrócił przy tym uwagę, jakie 199 korzyści odniosłaby Polska przez uregulowanie koryta rzeki, w finansowaniu czego zainteresowana jest jego grupa z londyńskiej City. Przetłumaczyłem Witosowi słowa Anglika jak najdokładniej. Słuchał nadal stojąc. - Panie Jałowiecki. Jaka to arteria wodna? Niech pan mu pokaże te lachy piasku na środku Wisły. Ile to pieniędzy potrzeba, aby urzeczywistnić te jego plany - rzekł Witos, pogardliwie wskazując ręką na mielizny wiślane widoczne z okien jego gabinetu. - Sir - tłumaczyłem - pan premier jest bardzo zaciekawiony pańskim projektem. Rzeczywiście, Wisła potrzebuje regulacji, na dowód czego pan premier wskazał ręką na mielizny. Pan premier zastanawia się tylko nad zagadnieniem finansowania tak poważnej melioracji wodnej. Gdy Anglik ponownie zabrał głos w sprawie ewentualnej pożyczki, Witos z niecierpliwością, tym razem dość widoczną, przerwał mu, zwracając się do mnie. - Panie Jałowiecki, niech pan zabiera już tego Anglika. On jest straszny gaduła, a ja za chwilę muszę być w Sejmie. - Sir - tłumaczyłem - premier całkowicie podziela pańskie zdanie i jest niezmiernie rad z poznania pana i przeprowadzenia z panem rozmowy. Niestety, lada chwila musi być w parlamencie, więc nie może na tę rozmowę poświęcić więcej czasu. Wyraża jednak nadzieję, że będzie mieć jeszcze okazję zobaczenia pana dla dokładnego omówienia pańskiego projektu. - Panie Jałowiecki, kończ pan i zabieraj z sobą swojego gościa - warczał zdenerwowany Witos. - Sir, pan premier żegna pana serdecznie i jeszcze raz przeprasza, że musi przerwać tak interesującą rozmowę -rzekłem do Anglika. Wstaliśmy z miejsca i pożegnawszy cały czas stojącego Witosa, opuściliśmy gabinet ku jego niekłamanemu zadowoleniu. Wyczułem, że Anglik jest pod wrażeniem osoby Witosa. Co mu tak zaimponowało? Czy osoba premiera, 200 czy brak krawatu, czy długie buty, nie wiem, ale gdyśmy opuszczali gmach Prezydium Rady Ministrów, zwrócił się do mnie ze słowami: - What a strong man. Co za silny człowiek. Nieraz wspominałem tę scenę w gabinecie Witosa, czytając w gazetach o zalanych przez Wisłę gospodarstwach, o tragedii powodzian, tracących swój dobytek. Z początkiem września otrzymałem pismo z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, polecające mi zorganizowanie w ciągu pięciu dni przejazdu drogą morską delegacji polskiej, udającej się do Rygi na rokowania pokojowe z bolszewikami. Byłem przerażony tak krótkim terminem wyjazdu, jak i składem delegacji. Delegacji miał przewodniczyć poseł Jan Dąbski, nowo mianowany przez Witosa podsekretarz stanu w MSZ, a w skład delegacji wchodził ponadto tak pozbawiony charakteru człowiek, jak prof. Stanisław Grabski. Pan Dąbski zdążył już zyskać w ministerstwie miano „Jaś", gdyż próbował gwizdać na swojego sekretarza. Był to półinteligent, zdaje się nauczyciel ludowy z Galicji o ukończonym tylko seminarium nauczycielskim. Szybko okazał się w Ministerstwie Spraw Zagranicznych uchem Witosa i Daszyńskiego. Dąbski łączył w sobie wszystkie ujemne cechy półinteligenta wraz z niesłychaną zarozumiałością i arogancją. Sekretarz Dąbskiego, doprowadzony do ostateczności chamskim zachowaniem szefa, spoliczkował Dąbskiego w gabinecie w obecności paru osób. Sprawy honorowej nie było, bo i Dąbski nie był człowiekiem honoru. Z powodu nieustępliwości Litwy Kowieńskiej, odmawiającej prawa przejazdu polskiej delegacji przez terytorium Litwy, Anglicy zgodzili się na jej przewóz brytyjskim okrętem. Realizację tego przejazdu powierzono admirałowi Borowskiemu i mnie. 201 Niezwłocznie porozumiałem się z Sir Richardem Ha-kingiem i Sir Reginaldem Towerem, by przynaglili Admiralicję Brytyjską do wysłania okrętu do Gdańska. Szczęśliwie na wodach Bałtyku, w okolicy Libawy, wykonywał swoje zadania lekki krążownik brytyjski. Generał Haking uzyskał połączenie z krążownikiem i otrzymał odpowiedź, że za zgodą Admiralicji krążownik wpłynie do Gdańska o 8 rano i po zabraniu pasażerów tego samego dnia wypłynie do Rygi o 3 po południu. W dniu wyjazdu specjalny pociąg wiozący delegację miał przybyć do Gdańska o 10 rano. Wstaliśmy więc z admirałem o świcie i przed 8 rano wypłynęliśmy naszą motorówką do portu, by sprawdzić, czy krążownik przypłynął. Naprzeciw wyspy Holm widać było na środku kanału szary kadłub okrętu. Podjechaliśmy pod burtę. Spuszczono trap. Na pokładzie kapitan oddał nam honory wojskowe i zaprosił do kajuty na kieliszek porto. Pierwszym jego pytaniem było, ile osób liczy delegacja. Niestety, nie powiadomiono mnie o ilości personelu pomocniczego. Na oko podałem liczbę 20. - Będzie trochę ciasno, ale postaram się jakoś rozmieścić pasażerów - odparł kapitan, dodając: - Sądzę, że delegacja składa się wyłącznie z mężczyzn. - Tego nie mogę powiedzieć, bo mogą być sekretarki i stenotypistki. - Hm - zamyślił się. - Przewożenie kobiet na brytyjskich okrętach jest niedozwolone. Kobiety możemy zabierać na pokład tylko w przypadku awarii innego statku lub za specjalnym zezwoleniem. Muszę połączyć się w tej sprawie z admiralicją. A czy nie można byłoby kobiet wyprawić drogą lądową? - To niemożliwe - odparł tym razem admirał. - Litwa nie zgadza się przepuścić nikogo z Polaków przez swoje terytorium. - Dobrze - rzekł kapitan - tę sprawę wezmę na siebie. Ale pan jako marynarz zna regulamin - zwrócił się do ad- 202 mirała. - Mam rozkaz odpłynięcia punktualnie o godzinie 3. Nie mogę przetrzymywać okrętu. Rozkaz jest rozkazem. Dlatego uprzedzam panów, że jeżeli delegacja polska nie będzie przed godziną 3 na pokładzie, to odpłynę bez niej, meldując o tym Admiralicji. Na dworcu zastaliśmy już pana Biesiadeckiego. - Czy panowie mają już wszystko przygotowane? - spytał z miną przełożonego. - Wszystko - odpowiedziałem - nawet śniadanie i obiad. - To dobrze. Pan weźmie pod opiekę resztę delegacji, a ja zaproszę do siebie posła Dąbskiego i prof. Grabskiego. - Stanowczo przeciw temu protestuję - odrzekłem twardo. - Kapitan krążownika oświadczył, że punktualnie o godzinie 3 podnosi kotwicę i odpłynie bez delegacji, o ile w tym czasie nie będzie ona na pokładzie. Jaką mam gwarancję, że pan ich odstawi na czas? - Jak to, przecież odwiozę ich swoim samochodem. - Tak - odrzekłem - ale pański samochód nie pływa. My mamy jedynie nasz holownik i motorówkę i nie będziemy czekać, aż wszyscy się zbiorą. Dlatego wolę mieć całą delegację pod ręką. - Ach, nie przesadzajcie, panowie. Przecież teraz nie wojna i kapitan może zaczekać jakieś pół godziny -uśmiechnął się do admirała. - To już pańska sprawa - odparł Borowski. - Pan minister Jałowiecki wyraźnie pana ostrzegł przed konsekwencjami spóźnienia. Usłyszeliśmy przeciągły gwizd i krótki pociąg złożony z wagonów pierwszej klasy zatrzymał się na peronie. Z wagonu wysunęła się mała, antypatyczna figura. Był to sam przewodniczący delegacji, pan poseł Jan Dąbski. Za nim wysypała się spora grupa osób. Naliczyłem ich 26. Była to nieskoordynowana grupa. Byli tam przedstawiciele różnych klubów sejmowych, byli eksperci. Robili w większości wrażenie ludzi, którzy poczuli w sobie geniusz polityczny, a wśród nich wyróżniał się Stanisław Grabski. 203 w Pan Biesiadecki podskoczył usłużnie do Dąbskiego i Grabskiego i wziąwszy ich pod rękę odprowadził do swojego samochodu. Miałem jeszcze tyle czasu, że zawołałem za nimi: - Holownik będzie oczekiwał przy Griine Brucke. Odpływamy punktualnie o godzinie 2 minut 30. Wśród rozgardiaszu panującego na peronie udało mi się w końcu wszystkich zebrać i przewieźć na śniadanie do Danziger Hof. Bagaż kazałem umieścić naszym ludziom w wynajętych ciężarówkach, by pod ich opieką zawieźć na przystań. Miałem również zarezerwowanych kilka pokoi w hotelu, gdyby ktoś z przyjezdnych chciał się przebrać, umyć lub po prostu odpocząć. O godzinie 11 ukończyliśmy śniadanie, na którym admirał w krótkich słowach powiadomił towarzystwo o etykiecie obowiązującej na okrętach brytyjskich. Wśród delegacji byio aż sześć pań. Była osobista sekretarka pana Dąbskiego, osobista sekretarka pana Stanisława Grabskiego, osobista sekretarka pana Tanenbauma, eksperta finansowego. Uprzedziłem, by nie spóźniać się na obiad, który zamówiłem w Danziger Hof na godzinę pierwszą, a na wypadek spóźnienia prosiłem o punktualne stawienie się na przystani, gdzie złożone będą już bagaże. Całe towarzystwo szybko rozbiegło się po mieście. Panie pobiegły kupować bieliznę, pończochy, bluzki. Panowie poszli oglądać miasto i również zaglądać do sklepów z krawatami i męską odzieżą. Na obiad punktualnie przyszła tylko część delegacji, inni spóźniali się o 10 minut, o pół godziny, robiąc tym niemałe zamieszanie przy stole. Pod koniec obiadu nie doliczyłem się 12 osób, nie licząc Dąbskiego i Grabskiego, będących nadal pod opieką pana Biesiadeckiego. Nadeszła wreszcie godzina odjazdu. Na przystani czekały na nas dwa holowniki i motorówka, ale nie było nikogo z brakujących osób. Zdenerwowany admirał, tak przyzwyczajony do dyscypliny, kazał załadować bagaże na jeden z holowników, a na drugim umieścił pasażerów. Do odpłynięcia zostało 10 minut, tymczasem z pozostałych jakoś nikt się nie zjawiał. Zdenerwowanie admirała i mnie zaczęło się udzielać. W ostatniej chwili przybiegła jednak grupa zdyszanych osób. Nadal brakowało pana Tanenbauma i jego sekretarki, jednej stenotypistki i jednego z ekspertów. Co najgorsze, brakowało przewodniczącego delegacji pana Dąbskiego i jego prawej ręki, pana Grabskiego. Nie było rady, poprosiłem admirała, aby odpłynął z holownikami, a sam na motorówce czekałem na Biesiadeckiego i jego gości. Spojrzałem na zegarek. Do odpłynięcia krążownika pozostało wszystkiego 15 minut, tyle tylko, by dopłynąć pod burtę. Już miałem ruszyć, by ściągnąć z powrotem delegację, która bez przewodniczącego nie mogłaby rozpocząć rozmów z bolszewikami, gdy zajechał samochód Biesiadeckiego. Byłem wściekły ze złości. - Chyba się nie spóźniliśmy - rzekł zadowolony Biesiadecki, sadowiąc się w motorówce razem z Dąbskim i Grabskim, również w doskonałych humorach. Motorówka odbiła natychmiast. - Nie wiem - odpowiedziałem przez zaciśnięte gardło, kiedy byliśmy już na kanale - czy motorówka zdąży na czas i czy uda się tych panów wsadzić na pokład, a jeśli nie, to poleciłem panu admirałowi, by odwiózł delegację z powrotem do Gdańska. Kiedy byliśmy dość daleko od brzegu, z nadbrzeża dobiegły nas krzyki. Ktoś machał kapeluszem, kobiety powiewały chustkami. - To zdaje się profesor Tanenbaum - wykrzyknął Dąb-ski. - Proszę zawrócić i ich zabrać - zwrócił się do mnie. - Ja tego nie zrobię - odpowiedziałem - nie mamy minuty czasu do stracenia. - Panie ministrze Jałowiecki, ja panu polecam zawrócić motorówkę. - Dąbski krzyknął histerycznym głosem. - Proszę zwiększyć szybkość - zawołałem do motorzy-sty, nie zwracając najmniejszej uwagi na krzyki Dąbskiego. Pozostało 9 minut. Dobiegły mnie tylko jego gniewne posapywania do Biesiadeckiego, że wyciągnie z tego kon- 204 205 sekwencje. Śledziłem szybkość motorówki. Wreszcie ukazał się kadłub krążownika i w tym samym czasie usłyszeliśmy doniosły ryk syreny okrętowej. - Krążownik rusza, panie pośle - rzekłem do przerażonego Dąbskiego. Kotwica była już podniesiona, śruba okrętowa zaczęła się obracać. Szczęśliwie dopadliśmy burty razem z holownikiem portowym. Spuszczono trap i pan Dąbski z panem Grabskim podtrzymywani przez angielskich marynarzy z trudem wgramolili się na pokład. Byłem tak zły na Biesiadeckiego, że w powrotnej drodze nie zadawałem sobie nawet fatygi, by odpowiadać na jego pytania. Admirał Borowski, który wracał z nami, był również oburzony. - Doprawdy, panie admirale - biadolił Biesiadecki -mógł pan swoim wpływem uprosić kapitana, aby zatrzymał krążownik jeszcze na minut kilkanaście. - Proszę pana - odrzekł admirał ze złością - w marynarce wojennej rozkaz jest rozkazem, a kapitan krążownika podlega admiralicji brytyjskiej, a nie widzimisię komisarza polskiego w Gdańsku. - Ale panowie okropnie się narazili posłowi Dąbskiemu i prof. Grabskiemu - ubolewał nadal pan Maciej. - Mało mnie i zapewne pana Mieczysława to obchodzi - odparł Borowski. Na przystani czekał na nas pan Tanenbaum ze swoją gromadką. Tanenbaum był purpurowy z oburzenia. - Panowie nie wrócili po nas, panowie nie zatrzymali statku, robię za to panów odpowiedzialnymi - wykrzykiwał, wskazując na Biesiadeckiego i na mnie. - A pan o której godzinie miał być na przystani? - rzekł ostro admirał. - Marynarka brytyjska podlega surowemu regulaminowi i kapitan krążownika nie będzie oczekiwał, nim panie i panowie załatwią swoje sprawunki. To my robimy pana odpowiedzialnym za takie ignorowanie swoich obowiązków. - To co mamy teraz robić? - żałosnym już głosem po- wiedział Tanenbaum - ja jestem jednym z głównych ekspertów i muszę dostać się do Rygi. - Admiralicja brytyjska na pewno odmówi przysłania tu powtórnie krążownika dla kaprysu czterech osób - admirał nie miał zamiaru go pocieszać. - Ale my zostaliśmy tak, jak stoimy. Czy nasze bagaże są na okręcie? - zaczęła biadolić sekretarka Tanenbauma. - Jestem przekonany, że szczoteczki do zębów i pastę będzie można nabyć z funduszy dyspozycyjnych komisariatu, o ile pan komisarz Biesiadecki na to przystanie - odpowiedziałem złośliwie, po czym równie złośliwie zwróciłem się do Biesiadeckiego: - Moim zdaniem, panie komisarzu, jedyna droga, to by pan z pozycji swojego urzędu wystarał się u Towera, aby Anglicy wyjednali u rządu kowieńskiego prawo przejazdu dla państwa przez terytorium Litwy. - Tak... tak... to jedyne wyjście - lekko jąkając się rzekł pan Biesiadecki. - To dobry pomysł. Czy pan jako przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie załatwiłby tej sprawy u komisarza Ligi Narodów? - Owszem - odrzekłem - udamy się niezwłocznie z admirałem Borowskim do niego, ale w takim razie pan zechce ze swojej strony zaopiekować się „rozbitkami" - dodałem. Sir Reginald był ubawiony całym zajściem i to z dużą dozą „Schadenfreude". Połączył się jednak telefonicznie z przedstawicielem angielskim w Kownie i po paru dniach otrzymał odpowiedź zezwalającą panu Tanenbaumowi i jego towarzyszom na tranzyt przez Litwę, z tym że przejazd przez terytorium litewskie odbywać będą w przedziale zamkniętym, bez prawa wychodzenia w czasie postoju pociągu. Tegoż dnia odprowadziłem ich na pociąg wieczorny do Królewca, gdzie mieli przenocować, a nazajutrz wyjechać pociągiem jadącym przez Kowno do Rygi. Pan Tanenbaum, którego uważam za jednego z najro-zumniejszych członków polskiej delegacji pokojowej, zro- 206 207 zumiai popełnioną gafę i bardzo mnie przepraszał. Od tego czasu byliśmy w bardzo przyjaznych stosunkach. Od kapitana krążownika, który ponownie zawinął do Gdańska, dowiedzałem się o różnych zabawnych i pikantnych epizodach z przejazdu tej delegacji na pokładzie jego okrętu. Ta zbieranina, którą Rząd Rzeczypospolitej wysłał do Rygi na rokowania pokojowe, nie odznaczała się, niestety, ani rozumem, ani charakterem, a jeszcze mniej tym, co nazywają „Kinderstube". Rezultat był wiadomy. Po tamtej stronie granicy z Rosją pozostały setki tysięcy hektarów polskiej ziemi i kilka milionów ludności polskiej. Tysiące ludzi utraciło swoje gniazda rodzinne pozostawione za kordonem, jak moje Syłgudyszki. Cała Mińszczyzna i Witebszczyzna, nie mówiąc o Mohylewszczyźnie trafiła pod panowanie bolszewików. Inflanty Polskie odeszły do Łotwy. Miałem wrażenie, że przywódcom delegacji mniej chodziło o dobro Polski, a więcej o osobiste rozgrywki z Pił-sudskim, który dzięki nim traktat ryski przegrał. Zmierzch I Niedługo po wyjeździe delegacji polskiej do Rygi zadzwonił do mnie w imieniu ministra radca Jackowski informując, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych wysyła mnie do Paryża, dla wzięcia udziału w pracach komisji, której zadaniem będzie opracowanie statutu Wolnego Miasta Gdańska. Komisja miała w Paryżu obradować pod przewodnictwem Paderewskiego. Oprócz strony polskiej i gdańskiej mieli brać w niej udział również Amerykanie. - Nie wiem, kogo delegują gdańszczanie, ale wśród Amerykanów będą pańscy dobrzy znajomi: Henry Bank-ford Smith, płk Barber i prof. Durand - dodał na zakończenie. Wyznaczenie mnie jako delegata do komisji paryskiej wywołało niemałe zdziwienie wśród urzędników komisariatu. Wydaje mi się, że pan Maciej Biesiadecki był w gruncie rzeczy zadowolony, że na czas dłuższy mógł używać wolności osobistej i nie potrzebował udawać się do mnie w tej czy innej sprawie. W każdym razie bardzo serdecznie gratulował mi tej nominacji. Przed wyjazdem wezwano mnie do Warszawy, abym na posiedzeniu Rady Ministrów złożył sprawozdanie ze stanu gospodarki Gdańska i polskich udziałów w tym mieście. Obradom przewodniczył nie premier, ale marszałek Pił-sudski. Debaty były dosyć jałowe. Witos siedział naprzeciwko Komendanta, czyszcząc sobie scyzorykiem paznokcie. 14 - Wolne Miasto 209 Gdy przyszła kolej na moje expose, starałem się możliwie krótko przedstawić zadany mi temat. Komendant słuchał uważnie, za to inni szeptali między sobą i widać byli zajęci innymi kwestiami. Nie zadano mi żadnych pytań, po prostu przyjęto moje słowa do wiadomości. Kiedy opuszczałem salę, książę Sapieha wziął mnie pod rękę. - Widzę, że nie jest pan pod wrażeniem naszych obrad i całej tej atmosfery - powiedział. - Może to dzisiaj wyjątkowo jest takie senne posiedzenie? - spytałem delikatnie. Sapieha za całą odpowiedź machnął tylko ręką. Dla zmiany nastroju udałem się z popołudniową wizytą do profesora Szymona Askenazego. Ceniłem w nim świetnego historyka i prawdziwego patriotę, mimo że był Izraelitą, z czym się bynajmniej nie taił, i podobno wielkim dygnitarzem masońskim, czym się nie chwalił. Rozmowa z tym uczonym i jakże kulturalnym człowiekiem z miejsca poprawiła moje samopoczucie. Wieczorem padał deszcz. Dorożką pojechałem na dworzec. Rano wysiadłem na dworcu Friedrichstrasse w Berlinie. Ogarnęły mnie wspomnienia dawnych, bezpowrotnych lat. Ileż to razy wsiadałem tu lub wysiadałem z pociągu Berlin-Dirchau-Insterburg-Eydkuhnen-Wirballen na Kow-no-Wilno do Nowoświęcian lub wprost do Petersburga. Zatrzymałem się w hotelu Continental, w tak dobrze mi znanej dzielnicy, przylegającej do Unter den Linden. To w pobliżu, na Schadow Strasse mieszkałem przez dwa lata mojej służby w ambasadzie rosyjskiej. Minęło od tego czasu dwadzieścia lat. Skończyła się jedna epoka. Wojna, rewolucja i ludzie tamtej epoki: zabici, wyrzuceni z swoich pozycji, zdeptani - „to nie czas, a wydarzenia - myślałem - spowodowały, że mimo tych samych murów nigdy nie wróci już pora, która przeminęła". Wieczorem wyszedłem na miasto. Przeszedłem znajomymi ulicami. Znalazłem się na Schadow Strasse. Rzuciłem okiem na dom, w którym mieścił się hotel Lauter, ale hotel był już nie- 210 czynny. Wyszedłem na odległą o kilka kroków Unter den Linden. Stanąłem na rogu w zadumie. Po przeciwległej stronie ulicy mieściła się ambasada rosyjska. Drzwi były zamknięte, okna szczelnie zakryte zardzewiałymi żaluzjami. Przeszedłem rzęsiście oświetloną Friedrichstrasse i skierowałem się w dół ulicy ku Leipziger Strasse. Nie było już ani tych pięknych wystaw sklepowych, ani dawnego gwaru. Miasto było ponure. Uderzyła mnie ilość kobiet z półświatka. Co krok zaczepiała mnie któraś z nich, czyniąc niedwuznaczne propozycje. Widać, że nędza była wielka. Skręciłem na Leipziger Strasse. Z rozczuleniem ujrzałem na rogu dobrze mi znany sklep „Hermann & Hoffmann", specjalistów od sportowych ubrań. „Przynajmniej oni przetrwali", pomyślałem. Byłem głodny, ciągnęło mnie, by wstąpić w dawne miejsca, jak Kaffee Bauer, Kaffee Victoria, restauracja Dressela i restauracja Hillera. Hiller był zamknięty, u Dressela pustki. Zaszedłem więc do tak dobrze mi znanej restauracji Kempinskiego. Zazwyczaj były tam tłumy i za tanie pieniądze można było dostać świetną zupę rakową. Spojrzałem na kartę. Menu było bardzo skromne, ceny wygórowane. Wszystko było inne, smakowało inaczej. Publiczność była nieliczna, szara, milcząca. Gwarno było jedynie przy stolikach zajętych przez Amerykanów. Jakże ten Berlin był różny od tego wesołego, rubasznie jowialnego miasta, jakim go znałem za czasów mojej młodości. Nawet powietrze zdawało mi się inne. Rano pojechałem taksówką na Anhalter Bahnhof, skąd odchodził pociąg do Paryża. Wieczorem byłem w Paryżu. Ulice rzęsiście oświetlone, tłumy na bulwarach. W wielkim holu hotelu Claridge przy Champs-Elysees zastałem czekającego na mnie H. B. Smi-tha i prof. Duranda. Osobiście nie bardzo byłem rad z pobytu w tak luksusowym hotelu, jakim jest Claridge, uważając, że delegatowi polskiemu wypadałoby mieszkać nieco skromniej. Ko- 211 lację zjedliśmy razem na mieście. Znowuż przypomniałem sobie beztroskie lata i wypady, czy to z Meysztowiczem, czy z von Kempisem do Paryża. W jakże innych okolicznościach znalazłem się teraz, ja, bezdomny tułacz, a jednocześnie minister pełnomocny rządu Rzeczypospolitej. „O ironio losu - myślałem - cieszyć się czy smucić?" W nocy stanąłem w oknie mojego pokoju. W dole widać było nieprzerwany potok samochodów, jakby jakąś ruchomą taśmę, ciągnącą się ku Arc de Triomphe. Zdawało się, że cała ulica się rusza, a były to dachy samochodów. Paderewski mieszkał w hotelu na placu Vendome. Przywitał mnie serdecznie, ale widziałem głęboką troskę na jego twarzy. Rozpytywał mnie, co myślę o sytuacji w Polsce. Opowiedziałem mu o „rozwydrzeniu" partyjnym, o Daszyńskim i Witosie, o przejeździe delegacji na konferencję pokojową do Rygi i o moich obawach, dotyczących wyniku tej konferencji. Na zapytanie, czy zamierzam pozostać na swoim stanowisku w Gdańsku, odrzekłem, że przy pierwszej możliwości zrezygnuję z tego stanowiska. - Zupełnie pana rozumiem - powiedział. - Po tym, co pan i pana koledzy dokonali w Gdańsku, uważam, że obeszli się z panem w sposób nieprzyzwoity. Musimy jednak niejedno jeszcze przetrwać. Niech pan nie sądzi, że i mnie mój pobyt w Polsce i służba dla niej nie pozostawiła wielkiego osadu goryczy i niepokoju o przyszłe losy naszej Ojczyzny. Czasami myślę o Polsce z rozpaczą. Przestańcie ją gnębić, chciałoby się powiedzieć politycznym graczom i posłom w Sejmie - lepiej jej dajcie umrzeć spokojnie, skoro zatruwacie jej życie - dokończył z egzaltacją wielkiego artysty. Patrząc na zamknięty fortepian w salonie Paderewskie-go, na fotografie na nim umieszczone, świadczące, że mistrz zaniechał gry, poddawałem się uczuciu smutku. „Przecież w pierwszych dniach po wypędzeniu Niemców - myślałem - kraj łatwo mógłby pogrążyć się w anar- 212 chii, gdyby nie tych dwóch ludzi: Piłsudski i Paderewski. Czemu nie potrafili współpracować zgodnie?" W rozmowie ze mną Paderewski napomknął o przepaści, która ich obu rozdzieliła. Słuchałem tego w milczeniu, nie przerywając ani nie zadając pytań. Byłaby to z mojej strony niedopuszczalna poufałość. Natomiast beztroscy Amerykanie, z którymi byłem na lunchu u Prunier, byli w świetnych humorach. Był to miesiąc ostryg, a wspaniałe „marraines", oczywiście butelka chablis, potem „bisque de homard", wreszcie „sole grillee" i do tego butelka rudensheimu i coś słodkiego mogło wytworzyć jakże przychylny stosunek do Francuzów. Ja nie czułem się jednak dobrze wśród nich, a wśród pa-ryżan w szczególności. Uważałem, że rewolucja francuska zaczęła na świecie ową nieszczęsną erę chamstwa, które z biegiem lat coraz bardziej przenikało ludzkość, a zaszczepione na pniu rosyjskim wydać może nieobliczalne ludzkie mutanty. To na tłumaczonym z francuskiego haśle „li-berte, egalite, fraternite" wyrosła w Rosji Czerezwycząjka. „Z Iwana nie budiet pana", głosiło stare przysłowie białoruskie. Człowiek musi przejść przez dłuższy łańcuch pokoleń, zanim dorośnie do tego, aby kierować innymi. Wyobrażałem sobie, że tłuszcza francuska w czasie rewolucji nie była lepsza od tłuszczy bolszewickiej, a nie ma nic gorszego, jak rządy tłuszczy, która wysuwa zwykle na miejsca czołowe najgorsze męty. Mimo tylu pokoleń i tylu wydarzeń, które upłynęły od czasów rewolucji, przeciętny Francuz jest nadal odbiciem drobnomieszczańskiego motłochu z tamtych czasów. Przeciętny Francuz jest przede wszystkim interesowny, skąpy, lubi przy okazji oszukiwać, mało w nim serca, a więcej egoizmu, i to wszystko przy niebywałej wprost frazeologii. Potwierdzeniem był dla mnie francuski parlament, w którym korupcja, protekcja i szacherka wyłaziła spod wielkich słów. Nie podzielałem bynajmniej entuzjazmu do ludzi bez cienia skrupułów i honoru jak Briand, cynik i ateusz. 213 Uderzał mnie także brak wojskowej postawy u francuskich oficerów. Byli przeważnie ubrani dość niechlujnie i robili wrażenie cywilów przebranych w mundury. Szybko zacząłem tęsknić za Gdańskiem z jego starymi murami, do pięknych Zoppotów. Niestety, przed pierwszą połową grudnia nie mogłem się wyrwać z Paryża. Codziennie przed południem zbieraliśmy się w gronie polskim, a po południu prowadziliśmy plenarne posiedzenia z udziałem Amerykanów i gdańszczan. Ustalono z Paderewskim, że wspólne spotkania delegacji będą odbywały się u niego w hotelu. Pomieszczenia w poselstwie były zbyt ciasne, aby nas wszystkich pomieścić. Od pierwszych posiedzeń strona gdańska okazywała nam raczej życzliwość i obie strony starały się raczej znaleźć wspólne rozwiązanie. Wśród delegacji gdańskiej nie było szczęśliwie napływowych do Gdańska Prusaków, a za to byl mój przyjaciel, konsul Bencke i jeden ze znajomych mi kupców gdańskich, ożeniony z Francuzką. Było to chyba wyjątkiem w negocjacjach z Gdańskiem. Delegacja gdańska była jednak pod stałym naciskiem Senatu, który próbował różnych sposobów, by umniejszyć prawa przyznane Polsce traktatem wersalskim. Nawet w nazewnictwie próbowali Niemcy zamienić nazwę Freie Stadt na Freistaat Danzig, co dawałoby powód do interpretacji, że Gdańsk jest suwerennym państwem. Zaproponowana przez Paderewskiego nazwa Freiburger na określenie gdańskiego obywatela upadła również skutkiem sprzeciwu strony gdańskiej. Gdańszczanie byli pod urokiem Paderewskiego. Sadzę, że jego postać, jego przyjazne a zarazem pełne godności zachowanie i cierpliwe wysłuchiwanie zastrzeżeń gdańszczan przyczyniły się do pomyślnego przebiegu pertraktacji, chociaż były również momenty trudne, a z samej konwencji paryskiej nie byłem zadowolony. Za dużo było 214 w niej niedomówień, które niemieccy gdańszczanie później wykorzystali. W naradach brał także udział pan Józef Wielowiejski. Był on wówczas radcą przy pośle, ordynacie Maurycym Zamoyskim. Wielowiejski miał szerokie stosunki na Quai d'Orsay i cieszył się szczególnymi względami pana Mas-signy, szarej eminencji we francuskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Od czasu do czasu pan Wielowiejski zapraszał mnie na śniadanie do swojego klubu. W czasie jednego z tych śniadań spytałem go o mieszkającego w Paryżu syna Adama Mickiewicza, pana Władysława, którego chciałbym odwiedzić. - Nie zachęcam pana do tej wizyty - wyjaśnił Wielowiejski. - Dozna pan wielkiego rozczarowania. Tak zaniedbanego, niemytego człowieka trudno spotkać. A zresztą niczego ciekawego pan się od niego nie dowie, poza narzekaniem na zły los. Korzystając z wolnego czasu wybrałem się pewnej niedzieli do rosyjskiej cerkwi. Dzień był cichy, słoneczny, jesień ubarwiła drzewa pozłotą, której strzępy wisiały jeszcze na gałęziach. W cerkwi miało się odbyć nabożeństwo za rodzinę carską. Poszedłem tam w nadziei spotkania kogoś ze znajomych. Jakoż po wyjściu z kościoła natknąłem się na Rodiczewa, byłego posła do Dumy, potem przywitałem się z Nabokowowami, a wreszcie padłem w ramiona profesora Milukowa, również posła do Dumy ze Stronnictwa Kadetów. Milukow był w Petersburgu częstym gościem mojego szwagra Władysława Żukowskiego. Jakże byłem zaskoczony, gdy zamiast wspomnień musiałem wysłuchać jego credo politycznego, z którego wynikało, że cała Wileńszczyzna, Gro-dzieńszczyzna, a nawet Chełmszczyzna są to dawne ziemie ruskie, które powinny wrócić do macierzy. Zaiste dziwna jest mentalność rosyjska i ich wściekły 215 nacjonalizm, a przecież Milukin należał do tak zwanego obozu liberalnego. To co sądzić o innych Wielkorusach? Czekałem, by wszyscy wyszli z cerkwi. Widziałem sporo znajomych twarzy, które tak często widywałem w restauracji Cubat w Petersburgu. Byli to oficerowie gwardii, wyżsi urzędnicy, kilku „pridwomych czinów", posiadających carskie tytuły kamerherów czy kamerjunkrów. Z samej rodziny carskiej dostrzegłem tylko wielkiego księcia Kiryla Władimirowicza. Jakże inaczej oni wszyscy wyglądali. Cywilne ubrania i przejście przez rewolucję bolszewicką zmieniło ludzi nie do poznania. W grupie osób rozmawiających przed cerkwią dojrzałem księcia Łukomskiego, stryjecznego brata tak bliskiego mi Wolodii. Łukomskiego widziałem ostatni raz, kiedy za rządów Kiereńskiego oprowadzał mnie po pałacu w Carskim Siole. Wiedziałem, że Wołodia umarł, spytałem o Ninę, żonę Wolodii. - Zaraz ją zobaczysz.... Patrz, idzie - powiedział, wskazując na starszą panią, która szła opierając się na lasce, prowadzona pod rękę przez guwernantkę ich córki, Angielkę, dawną przyjaciółkę mojej miss Smith. - Ninoczka - zawołałem podchodząc do niej. - Czy mnie poznajesz? - Mitia - wykrzyknęła. - Eto ty, kakimi sudbami. - Biedaczka rozpłakała się. - Słuchaj - rzekła po chwili - tak chciałabym pogadać z tobą dłużej. Chodź do mnie na obiad, na naszu pieters-burgskuju kotletku. Wziąłem ją pod rękę i w towarzystwie Angielki wsiedliśmy do taksówki. Mieszkała w skromnym mieszkanku na małej uliczce w Passy obok Lasku Bulońskiego. Do opowiadania miałem więcej niż ona. Łukomscy wyjechali do Francji jeszcze przed przewrotem bolszewickim. Później umarł Wołodia. Zasępiła się na wspomnienie jego śmierci, a potem szybko przeszła na inny temat. Księżna Nina Łukomska była Gruzinką. Jej rodzina 216 miała znaczne tereny naftowe w okolicach Baku. Część tych terenów dzierżawiło Towarzystwo Braci Nobel i dlatego posiadała ona akcje tego towarzystwa. Nina znając moje związki z Emanuelem Noblem prosiła mnie, czy przez niego nie mogłaby uzyskać pewnej rekompensaty, gdyż słyszała, że Emanuel Nobel rozpoczął oficjalne pertraktacje za pośrednictwem rządu szwedzkiego, aby tereny naftowe były zwrócone jego towarzystwu. Oczywiście obiecałem jej, że niezwłocznie napiszę do Emanuela Nobla oraz postaram się odwiedzić jego brata Gostę, który był żonaty z Francuzką i zamieszkiwał na stale w Paryżu. Biedna Nina była zagrożona ślepotą, tak jak jej córeczka Tania. Zacna angielska guwernantka z całą lojalnością podzielała los tej rodziny nie tylko w szczęściu, ale i w nieszczęściu. Następnej niedzieli wybierałem się ze Smithem i płk. Barberem do Wersalu, gdy chłopak hotelowy zameldował mi, że na dole czeka na mnie jakaś starsza pani. Pośpiesznie zjechałem windą do holu. Rozejrzałem się wokoło, ale nie odkryłem żadnej znajomej twarzy. Spytałem więc portiera, gdzie jest ta pani, która chciałaby się ze mną widzieć. Portier wskazał na siedzącą w fotelu kobietę w średnim wieku, wyglądającą na Angielkę w swoim kraciastym kostiumie i z okularami w czarnej oprawie na nosie. Niecierpliwie paliła papierosa. Podszedłem do niej przedstawiając się i zapytałem po francusku, czym mogę jej służyć. Spojrzała na mnie z uwagą. Na chwilę odwróciła głowę gasząc niedopałek, po czym wstała. - Czy przypominasz sobie Lucy Maxwell? - powiedziała po angielsku. - Siedziałeś ze mną w jednej ławce, w szkockiej szkole za Newską Zastawą w Petersburgu. Oniemiałem. Miałem wówczas 12 lat i dla Lucy zrobiłbym wtedy wszystko. - Och, Lucy - wyszeptałem - ty byłaś moją pierwszą miłością. 217 - And you mine - odpowiedziała z wstydliwym uśmiechem. Lucy Maxwell!!! W oczach stanęły mi lata dzieciństwa: nasz obszerny dom w parku nad brzegiem Newy, a po drugiej stronie szosy prowadzącej z Petersburga do Szlisel-burga widać było wśród drzew pałacyk Maxwella, gdzie mieszkała moja „princesa". Stanęły mi w oczach porządne, murowane z czerwonej cegły przędzalnie Maxwella, koło których tak często przejeżdżałem tramwajem do odległego o siedem wiorst Petersburga. Po obydwu stronach bramy były zawieszone mosiężne, błyszczące tablice. Na jednej napis rosyjski: „Spasskaja Priadilna Fabrika Makswela", a na drugiej „Spaski's Cotton Spinning & Weaving Mills". Milczałem... - Mac - rzekła moja dawna miłość, w której więdnącej twarzy z trudem poznawałem mój ideał dziecięcy - Mac, nie widzieliśmy się chyba trzydzieści lat... - Ocknąłem się. - Lucy - rzekłem - na pewno masz wolny dzień. Spędźmy go razem! W recepcji poprosiłem, by zawiadomili Smitha i Du-randa, że nie będę im towarzyszył w wycieczce do Wersalu. Wziąłem Lucy pod rękę, tak jak bym nie śmiał tego uczynić trzydzieści lat temu i wyszliśmy na miasto. W jesiennym słońcu Paryż tego dnia wydawał mi się cudowny. Oto byłem znowuż młody, pozbawiony trosk i szczęśliwy, że trzymam Lucy pod rękę. Poszliśmy w kierunku Opery. Znałem tam doskonałą restaurację „Griffon". Usłużny maitre d'hotel znalazł dla nas miejsce w kącie zapełnionej już sali, gdzie mogliśmy porozmawiać swobodnie. - Wiesz, Mac - rzekła wyciągając papierosa - nie mówmy już po angielsku, tylko przypomnijmy sobie dawne czasy i pogadajmy dobrym akcentem petersburskim. - Jakim cudem dowiedziałaś się, że jestem w Paryżu? -spytałem po rosyjsku. - Przypadkowo od pana Wielowiejskiego z waszego poselstwa - po rosyjsku mówiła płynnie i jak na Angielkę bez 218 obcego akcentu. - W Paryżu jestem już dość długo. Z Rosji wyjechaliśmy w maju 1917 roku, tracąc wszystko. Jak ci mówiłam po drodze, po śmierci rodziców przeniosłam się z Edynburga do Londynu i znając płynnie francuski i rosyjski dostałam pracę w Foreign Office. Przydzielono mnie do delegacji pokojowej Lloyd George'a, a po jego wyjeździe zostałam sekretarką Mr Carra, generalnego sekretarza naszej delegacji i dzięki konferencji wersalskiej jestem w Paryżu, jako stara panna - roześmiała się sztucznie. - Za to miałaś możność spotkania wielu znakomitych mężów stanu - powiedziałem to jakby na pocieszenie, bo wyczułem pewien smutek w jej ostatniej uwadze. - Tak - odrzekła - ale wszystko to inaczej wygląda z daleka, a inaczej z bliska. - A Lloyd George? - spytałem. - Dla mnie jest zawsze bardzo uprzejmy, ale nie ma on pojęcia, co się w świecie dzieje, a jeszcze mniej wie o geografii. Potrafi mieszać Polskę z Bułgarią czy Rumunią. O Rosji nie ma żadnego pojęcia, a was, Polaków, nie lubi, „skażu tiebie odkrowienno, nie dolubiwajet" -wyraziła się po rosyjsku. - Wasz delegat Dmowski miał z nim sporo trudności, ale to i wasza wina. Lloyd George wykazuje dużo zdrowego rozsądku, ale jego mentalność to mentalność „miełkogo prowincjonalnogo prisiażnogo powierien-nogo" (drobnego adwokata z prowincji). Jemu imponują wielcy panowie, których u was jest aż pod dostatkiem, a wy wysłaliście podobnego mu drobnomieszczanina, jakim wydaje się Dmowski. - Lucy, co będziesz jadła? - spytałem - Wybierz coś, co trochę przypomni Petersburg. Wybrałem jak umiałem. Znalazła się nawet smirnowka. Podano zakąski. Spytałem ją, skąd powstała koncepcja wschodniej granicy Polski znanej jako linia Curzona. - Ach, „Curzon line" - rzekła śmiejąc się. - My ją nazywamy „luncheon line". Byłam wtedy z Carrem, gdy ze- 219 brała się rada, aby wykreślić Polsce wschodnią granicę. Nikt nie wiedział, co to jest ta polska wschodnia granica, gdzie zaczyna się Rosja, gdzie kończy się Polska. Debaty przeciągały się bez końca, nadchodziła pora lunchu, wszyscy byli głodni i jak to mówią „annoyed". Ty wiesz, co oznacza dla Anglika lunch. Tymczasem sprawa nie posuwała się ani na cal. Wreszcie lord Curzon przypomniał sobie, że ma jakieś stare mapy dotyczące „the second partition of Poland". Nie czekając zniknął na chwilę w swoim gabinecie, po czym wrócił tryumfująco z mapą w ręku, gdzie czerwoną linią była oznaczona granica. Wszyscy odetchnęli z ulgą, bez zastanowienia przyjęto ją jako wschodnią granicę Polski i całe towarzystwo, gratulując Curzonowi, pośpieszyło na spóźniony obiad. Jeden z dygnitarzy, winszując Curzonowi rozcięcie tego węzła gordyjskiego powiedział: - Polacy to „trouble makers", nawet nie dadzą spokojnie zjeść lunchu. - Stąd przezwaliśmy tę linię „luncheon line". Widzisz, Mac, tak się u nas załatwia sprawy międzynarodowe. Ręka, w której trzymałem butelkę smirnówki, zawisła. - Wiesz, Lucy, to opóźnienie waszego lunchu o pół godziny, czy nawet godzinę oddało bolszewikom połowę naszego historycznego terytorium - powiedziałem z nie ukrywaną nienawiścią. - Ilu ludziom połamało się życie. My tę linię nazywamy inaczej. - Jak? - spytała zmieszana, sięgając po papierosy. - „Cursed line", przeklęta linia. Konwencja paryska w sprawie Gdańska została podpisana w początkach listopada. Nie była to dla Polski korzystna konwencja, uszczuplała prawa, jakie Polska otrzymała w traktacie wersalskim, a nawet niektóre postanowienia były z nim sprzeczne. Zwracałem na to uwagę. Paderewski, choć pewnych rzeczy jako artysta nie rozumiał, to jednak robił co mógł dla polskich interesów. Nacisk aliantów jednak był zbyt duży. 220 Alianci bojąc się bolszewizmu w Niemczech, zaczęli prowadzić wyraźną politykę ustępstw wobec Niemiec, a niechęć do Polski, szczególnie Anglików, była aż nadto widoczna. Nazajutrz po podpisaniu konwencji przyjmowaliśmy gdańszczan obiadem. Nastrój był przyjazny. Nastąpiły przemówienia, toasty. Większość członków delegacji miała wyjeżdżać w dniach najbliższych. Sądziłem, że jako „trouble maker" będę również zaliczony do tej grupy. Ze względów osobistych liczyłem na to bardzo, gdyż właśnie otrzymałem telegram od mojej siostry Ady Żukowskiej, że rząd litewski wzywa wszystkich zainteresowanych do powrotu i objęcia pozostawionych majątków do dnia 1 grudnia. Po tym terminie opuszczone majątki zostaną przejęte przez państwo, a ich właściciele pozbawieni jakiegokolwiek prawa do roszczeń. To arbitralne oświadczenie rządu w Kownie uznałem za sprzeczne z prawem, jednakże nauczyłem się już, że o sensie prawa decyduje silniejszy, i poczyniłem wszystkie przygotowania do natychmiastowego wyjazdu na Litwę. Jakież było moje rozczarowanie, gdy Paderewski oznajmił mi tym razem twardo, że nie może mnie zwolnić z dalszych prac komisji, która miała omówić szereg spraw techniczno-ekonomicznych i wypracować dodatkowe załączniki i komentarze do podpisanej konwencji. - Panie ministrze - powiedział, biorąc mnie pod rękę -rozumiem pańskie stanowisko, ale po prostu nie mogę przerwać dla pańskich spraw rodzinnych czy majątkowych rozpoczętych kwestii, które stanowczo wymagają pańskiej obecności. - Panie ministrze - zwrócił się do mnie po chwili - w Paryżu bawi teraz Waldemaras, minister spraw zagranicznych Litwy Kowieńskiej. Poznałem go, rozmawialiśmy z sobą w tonie bardzo przyjaznym. Jutro będę się z nim widział w pańskiej sprawie i poproszę, żeby dla pana zrobiono wyjątek. Następnego dnia wieczorem Paderewski zacierając ręce powitał mnie słowami: 221 i - No, panie Mieczysławie, wszystko jest załatwione. Waldemaras solennie obiecał mi załatwić pańską sprawę - po czym, rozczulony, uścisnął mnie serdecznie. W kilka dni potem odwiedziłem hr. Klementynę Tysz-kiewiczową z Birż, której syn Alfred był posłem litewskim w Londynie. Przyjęła mnie jak zawsze serdecznie jako „swego Litwina". Opowiedziałem jej o swoich kłopotach i o interwencji Paderewskiego. - Niech pan nie odchodzi - pozwiedzała - doskonale się składa, bo ja właśnie czekam na Waldemarasa. Waldemarasa dotąd nie znałem. Jego brat był naczelnikiem stacji Onikszty na kolei Poniewież-Nowoświęcia-ny, która należała do mojego ojca, i był z pochodzenia Niemcem, który nie umiał nawet mówić poprawnie po litewsku. Waldemaras usłyszawszy moje nazwisko jakby się zmieszał. Zaczęliśmy rozmawiać po polsku, którym władał biegle, bez najmniejszego akcentu. - Pan Jałowiecki mówi swobodnie językiem litewskim - zwróciła mu uwagę hrabina. - Nie wątpię - powiedział Waldemaras. - Kto by z nas, Litwinów, nie znał nazwiska pańskiego ojca - zwrócił się do mnie - przecież on tyle dla Litwy dokonał. Jaka szkoda, że pan jako obywatel litewski od początku nie był z nami, tylko przeszedł pan na służbę dyplomatyczną, niestety, wrogiego nam państwa. Jak wiem, to pan jest ministrem pełnomocnym w Gdańsku. - To nic nie przeszkadza - wtrąciła się hr. Tyszkiewiczo-wa - pan Jałowiecki jest bardzo przywiązany do Litwy i wierzę, że pan minister zrobi wszystko, aby panu Jałowiec-kiemu dopomóc. - Co będę mógł zrobić, to zrobię - odparł zimno Waldemaras. - Obiecałem to już panu Paderewskiemu. Niestety, nie mogę ukrywać, że sprawę utrudnia stanowisko pana Ja-łowieckiego jako polskiego ministra. No, ale zobaczymy. Po wyjściu Waldemarasa hrabina zatrzymała mnie jeszcze. 222 - Panie Mieczysławie - powiedziała do mnie, gdy Waldemaras był już na schodach - znając tego drania obawiam się, że zrobi właśnie wszystko, aby panu przeszkodzić... Być może będzie się wstydził wobec Paderewskiego? Po tej rozmowie, lepiej by pan nie jechał teraz na Litwę, aby nie sądził, że mu się nie wierzy. To „nowa klasa" i należy być ostrożnym względem nich. Wyszedłem z jej pałacyku z pewnym niepokojem. Poszedłem w kierunku placu Etoile pogrążony w niewesołych myślach i mając przeczucie, czy właśnie interwencja u Waldemarasa nie przypieczętuje likwidacji Syłgudyszek. Odnalazłem Gostę Nobla, brata Emanuela. Zaprosiłem go na lunch do hotelu Claridge. Przy rozmowie poruszyłem sprawę księżnej Łukom-skiej. Obiecał mi zrobić, co się da. Zapatrywał się jednak dosyć pesymistycznie na możliwość odzyskania terenów naftowych czy jakąkolwiek rekompensatę. Towarzystwo Braci Nobel było niestety zarejestrowane w Rosji i bolszewicy uważali je za towarzystwo rosyjskie, które jak wszystkie inne krajowe przedsiębiorstwa podlega upaństwowieniu. Zapalając cygaro, Gosta spytał mnie mimochodem czy zamierzam kontynuować moją karierę dyplomatyczną w Polsce. Odpowiedziałem, że raczej nie i zapewne niedługo z niej zrezygnuję. - Pytam - powiedział odsuwając krzesło - bo w Gdańsku mamy tereny w porcie ze stacją przeładunkową i dwoma zbiornikami paliw, które są obecnie zaniedbane. Posiadamy również tereny naftowe w okolicach Drohobycza, dotąd nie eksploatowane. Chcemy rozpocząć wiercenia i powołać Towarzystwo Braci Nobel w Polsce jako towarzystwo akcyjne. Czy nie byłby pan zainteresowany stanowiskiem naszego dyrektora w Gdańsku? Dodam poufnie, że prowadzimy pertraktacje z amerykańskim koncernem Standard Oil Co, aby 223 wspólnie prowadzić ten interes. Niech pan się zastanowi i jak najszybciej da mi znać o swojej decyzji, gdyż akurat jest w Paryżu pan Lewestam, nasz dawny adwokat petersburski, a obecnie doradca prawny w Polsce. Nie miałem najmniejszej ochoty przebywać w Gdańsku dłużej jako niańka pana Biesiadeckiego. Zdecydowałem, że trzeba skorzystać z okazji i nie czekając, już następnego dnia zadzwoniłem do Gosty, zawiadamiając go o mojej zgodzie na jego propozycję. Nobel zaprosił mnie do ekskluzywnej restauracji w pobliżu Opery. Był już tam pan Lewestam z przygotowaną wstępnie umową. Podpisałem ją, paląc za sobą niejako mosty, ale czułem, że zrobiłem to rozważnie. Warszawa była w śniegu, gdy wysiadałem z pociągu. Pojechałem dorożką prosto do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, by złożyć moje sprawozdanie z Paryża licząc, że wieczorem udam się już do Gdańska. Niestety, polecono mi zostać jeszcze parę dni w Warszawie. Akurat przyjechało kilku senatorów amerykańskich w misji finansowej i minister Patek polecił mi, bym towarzyszył im aż do ich odjazdu z Warszawy. Pojechałem do Hotelu Europejskiego. Kazałem odprasować frak, bo wieczorem byłem zaproszony do poselstwa amerykańskiego na galową kolację. Wyszedłem z hotelu wcześniej, zawiedziony zmianą moich planów. Cieszyłem się już na spotkanie z dziećmi, na trochę wolnych chwil w Zoppotach. „Trudno" - uspokajałem się. Na ulicach mimo śniegu było sporo ludzi. Zza chmur wyszedł księżyc. Przestał padać śnieg. W tym oświetleniu i białej barwie różnych cieni uwydatniała się piękność miasta. Bądź co bądź byłem we własnym kraju. Wokoło mnie zamiast francuskiego słyszałem język polski, a to już dużo. Po Paryżu ludzie wydawali mi się jednak ociężali, ubrani bez gustu. Na jednym rogu ulicy orkiestra grała dosyć żałosne ballady, gdzieś dalej przekupień 224 sprzedawał gorące parówki. Od czasu do czasu jakiś przechodzień kupował parę tych parówek, maczał w musztardzie, zajadał naprędce i szedł dalej. Pomyślałem, że karnawał „a la Varsovie" różni się jednak swoim nastrojem od karnawału „a la Paris". Mimo to brodziłem po bocznych uliczkach, nie mając większej chęci na galową kolację. Myśl zjedzenia parówki i oblizywania tłustych palców nie była również pociągająca. W poselstwie było kilka pań z „towarzystwa warszawskiego", które zwykle reprezentowały socjetę warszawską na oficjalnych przyjęciach. Rej jak zawsze wodziła pani Bi-spingowa, matka ordynata, i kilka jeszcze pań przeważnie w wieku kanonicznym, które nie wyróżniały się ani pięknością, ani dowcipem, a jedynie snobizmem, którym ich stare kości i zwiędnięte twarze były przepojone. Był to okres, kiedy każdy cudzoziemiec był uważany za kogoś, kto zadowala snobizm polski. Byle fryzjer ubrany w mundur amerykański lub angielski miał wszystkie podwoje otwarte i był przyjmowany w najbardziej ekskluzywnych salonach. Parę snobujących się pań mocno poparzyło sobie skrzydła. Nie przeszkodziło to jednak, że nadal każdy Amerykanin miał być milionerem, a każdy Anglik lordem. Francuzi cieszyli się mniejszym powodzeniem w „warszawskim świecie". Członkowie różnych francuskich misji wojskowych i ekonomicznych zajęci byli przeważnie szmuglowaniem perfum i konfekcji paryskiej do Warszawy, a często prowadzeniem różnych podejrzanej czystości interesów. Pod koniec roku 20 około tuzina oficerów francuskich, w tym kilku majorów, siedziało za kratkami. Kolacja uległa spóźnieniu, bo jak zwykle minister Patek spóźnił się równo o trzy kwadranse i kiedy już siadano do stołu, zjawił się jak „deus ex machina" ubrany w smoking, a nie frak. Amerykanie byli dobrze przygotowani do rozmów i chcieli wyciągnąć z wizyty jak najwięcej przydatnych im 15 - Wolne Miasto 225 wiadomości. Senatorzy rozpytywali mnie o sytuację gospodarczą Polski, o produkcję, o stan aprowizacji, o bezrobocie. Nie było oficjalnej statystyki, więc musiałem się mieć na baczności, by nieostrożnym słowem lub chybioną cyfrą nie popełnić jakieś kardynalnej gafy. Wieczorami zachodziłem do mojej siostry Ady, gdzie dom zawsze był pełen gości. Moja siostrzenica Jadwiga, „Kuka", zaręczyła się niedawno z generałem Sosnkowskim. Uważałem go dotąd za Małopolanina, ale okazało się, że ukończył, i to ze złotym medalem, szóste gimnazjum w Petersburgu, a matka jego pochodziła z drobnej szlachty ze Żmudzi. Dopiero na studia politechniczne wyjechał do Lwowa i tam zetknął się z socjalistami, z ruchem Piłsudskiego, z Sikorskim. U Ady spotkałem także prof. Gabriela Narutowicza, który jako młody człowiek był zamieszany w jakąś robotę wywrotową i zmuszony do ucieczki do Szwajcarii. Znałem go, gdyż bywał kilka razy w Syłgudyszkach, spędzając parę letnich tygodni u swojej siostry przyrodniej, cioci Anuli Gimżewskiej w jej folwarku Lidekinia, położonym koło Łyngmian w powiecie święciańskim. Rozmawiając z nim byłem pod urokiem tego ze wszech miar sympatycznego człowieka i prawdziwego Europejczyka tak w zachowaniu, jak i poglądach. Odniosłem wrażenie, że dawno porzucił swój młodzieńczy entuzjazm wywrotowy i stał się solidnym, konserwatywnym obywatelem szwajcarskim. U Ady zorientowałem się, że Warszawę ogarnął szał interesów. Większość z nich oparta była na jakichś nadzwyczajnych transakcjach ziemią i lasami na tak zwanych kresach. Interesy te polegały najczęściej na nielegalnym wyniszczaniu lasów i parcelacji ziemi podleśnej. Przy stolikach kawiarnianych można było spotkać osobników wybierających się po złote runo na nasze już i tak zniszczone ziemie dawnego Księstwa Litewskiego. Pieniądz był na wszystkich ustach i żądza bogacenia zasłaniała inne wartości. W restauracji Hotelu Europejskiego pojawiły się ciemne osobistości, które niczym pa- 226 jaki wciągały przedstawicieli dawnych rodów szlacheckich jako „stromanów" w celu ostatecznego wyniszczenia lasów i zmarnowania ziemi. W Warszawie, jak i w Gdańsku zaczęły powstawać niczym grzyby po deszczu najrozmaitsze firmy handlowe, transportowe i zaroiło się od różnych polskich, żydowskich i międzynarodowych aferzystów. Sam byłem przyzwyczajony do prowadzenia wielkich interesów opartych na solidnych podstawach finansowych i rzetelnych zasadach. Te zaś interesy były dla mnie czymś całkiem nowym, bowiem tu trzeba było łowić klientelę w myśl zasady „w handlu obrazy nie ma" i w dodatku stykać się z różnymi typami, które od pierwszego wejrzenia napełniały mnie wstrętem. Tymczasem ludzie młodzi, jak Raue, a nade wszystko sprytni, jak Witold Jasiński, umieli dobrze lawirować, nic sobie z niczego nie robiąc, aby tylko interes szedł, co dla mnie byłoby prawdziwą męką. Ani ja nie nadawałem się do takich interesów, ani takie interesy odpowiadały mnie. Byłem po prostu już za stary i należałem do innego pokolenia. Sytuacja polityczna, jak i koniunktura gospodarcza nie była dla mnie sprzyjająca. Niewesołe miałem myśli, gdy za Tczewem pociąg wjechał na Nizinę Wiślaną, a gdzieś w oddali majaczyły wieżyce Gdańska. Zastanawiałem się, czy jednak nie pozostać dalej na służbie rządowej, mając wysoką rangę i uposażenie podsekretarza stanu. Przywiązałem się już do starych murów gdańskich, dziwnej atmosfery starej Hanzy, do Zoppot i całej tej przepięknej, a nad wyraz miłej okolicy, która dla mnie miała niewysłowiony czar. Jakże rad byłem, gdy nareszcie znalazłem się w moim mieszkaniu na Victoria Strasse w Zoppotach, gdy na moją szyję rzucił się mały Andrzejek, a zza spódnicy miss Smith wyszła jeszcze mniejsza Krysia i nadąsana spytała, co jej przywiozłem. 227 Przez czas mojej nieobecności wiele się zmieniło. Dowiedziałem się od miss Smith, że podobno Sir Reginald Tower ma opuścić Gdańsk, że byli u niej Janek Raue i Witold Jasiński, którzy wrócili z wojska. Wieczorem zebrało się u mnie całe towarzystwo: Jola Wańkowiczówna, stary pan Paweł Wańkowicz, który w czasie mojej nieobecności opiekował się miss Smith, i naturalnie konsul Fry. Nazajutrz rano byłem już w moim gabinecie w komisariacie. Zastałem masę korespondencji do załatwienia, którą moja sekretarka Zosia Krzyżanowska wręczyła mi osobiście. Pan Maciej przyjął mnie nad wyraz uprzejmie, gratulował pomyślnego zakończenia mojej misji, ale nie mogłem nie zauważyć, że minę miał niepewną. Admirał Borowski uprzedził mnie wprost: - Nie, panie Mieczysławie, galileusze przygotowują jakąś nieprzyjemną niespodziankę dla pana i dla mnie. Poprosiłem moją sekretarkę o wyjaśnienie. Dowiedziałem się od niej o wizycie pana nadradcy Szultisa, który godzinami zamykał się z Biesiadeckim w jego gabinecie i coraz wołał na przesłuchanie kogoś z komisariatu lub spoza, jak pan Kuhnert. Ona sama była również wezwana na rozmowę z Szultisem. Nadradca chciał się od niej koniecznie dowiedzieć czy nie mam udziałów w Polbalu i paru innych firmach, ponadto chcieli oni ustalić, czy ona także nie jest moją krewną. Ogarnęła mnie wściekłość. Nie przeceniałem swoich zasług ani swojej osoby. Za główną zasługę uważałem, żem potrafił dobrać zespół ludzi uczciwych, pracowitych i lojalnych. Nerwy i nawet moje żelazne zdrowie było stargane do szczętu. Wpakowałem również w wydatki delegatury moje pieniądze, dotąd nie zwrócone, a za całą nagrodę otrzymałem nasyłanie na mnie szpiclów. Wpadłem do gabinetu Biesiadeckiego, żądając wyjaśnień. Jak zawsze lawirował, tłumacząc, że Szultis przyjechał z polecenia Daszyńskiego i wyjechał bardzo źle nastawiony, gdyż admirał Borowski jako przedstawiciel Mi- 228 nisterstwa Spraw Wojskowych po prostu wyrzucił go ze swojego gabinetu. Chcąc zakończyć te matactwa, pojechałem wprost do Warszawy z żądaniem zwolnienia mnie ze służby. Gdy znalazłem się na progu gabinetu pana Daszyńskiego, musiałem swoim wyglądem, czy wyrazem twarzy zwrócić jego uwagę. - Widzę, panie ministrze, że przychodzi pan do mnie coś nie w humorze - powiedział. - Przyszedłem spytać - rzekłem wściekłym głosem -teraz, gdy już złożyłem podanie o dymisję: Co oznacza nasyłanie na mnie szpiclów i wypytywanie różnych łobuzów o moją osobę? - Tak - odrzekł Daszyński. - Wiem, że pan pieniędzy nie zrobił, kontrola państwa wydała o panu najpochleb-niejszą opinię, ale mnie doniesiono, że pan będąc na służbie państwowej, zaangażował się do różnych prywatnych interesów. - Czy pan wie, wicepremierze, jak nazywa się człowiek, który wszystkiemu wierzy? - spytałem i nie czekając na odpowiedź powiedziałem z naciskiem: - Łatwowierny... Co pan o mnie myśli, panie pośle, mało mnie obchodzi, natomiast obeszło mnie nasyłanie na mnie szpicli. - To pan pozwala sobie nazywać pana nadradcę Szultisa szpiclem - wykrzyknął podniosłym tonem. - Tak jest, panie pośle, bo przyzwoity człowiek nie podjąłby się takiej misji. - Czy to i do mnie aluzja? - ze złością spytał Daszyński. - Panie pośle, ja jestem z Litwy - odparłem - i nie jestem przyzwyczajony do waszych galicyjskich metod kąsania znienacka po łydkach. Myśmy na Litwie mało wiedzieli o Galicji i dopiero teraz bliżej zapoznaliśmy się z wami. Były nazwiska, które wspominamy przyjaźnie, bogobojnie, są też i inne, do których zaliczam pana. Zawsze podziwiałem pańską zręczność, z jaką pan, jadąc na wiec robotniczy, rozparty w pierwszej klasie, potrafił pod- 229 jeżdżając do miejsca, gdzie miat się odbyć wiec, przeskoczyć w porę do wagonu trzeciej klasy, wcisnąć na głowę zapasowy, spiowiały kapelusz i występować jako proletariusz i obrońca ludu. To rzekłszy wstałem, nie kiwnąwszy nawet na pożegnanie głową, i wyszedłem z gabinetu trzaskając głośno drzwiami. Walia, kwiecień 1950 rok W papierach Dziadka znalazłem jego zapis: „Nie przychodziło mi nigdy do głowy, że można doświadczyć tyle złej woli, tylu kłamstw, tyle podłości, co wycierpiałem ze strony rodaków, niech im Bóg przebaczy". Tadeusz Jackowski w książce „W walce o polskość" tak pisze: „Obok miejscowych działaczy polskich wyróżniał się chlubnie nieoficjalny wysłannik Warszawy, Mieczysław Jałowiecki, który znając świetnie mentalność Niemców i Anglosasów oddawał nam duże usługi w okresie między podpisaniem traktatu a ukonstytuowaniem się Wolnego Miasta. Niestety, jego wielkie zdolności nie zostały później wykorzystane..." Michał Jałowiecki Booragoon W. A., kwiecień 2001 rok Spis rzeczy W nowym kraju.............. 7 Pisane gotykiem.............. 35 Mit Gottes Hilfe.............. 55 O stan posiadania............. 77 Różnica krwi............... 102 Odwrotne fale.............. 114 Wolne Miasto.............. 129 Nagonka................ 144 Komisarze................ 155 Urzędowanie............... 171 Lato roku 1920.............. 188 Zmierzch................ 209 Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik" ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawa http ://www.czytel nik.pl Warszawa 2005. Wydanie II Ark. wyd. 10,9; ark. druk. 14,5 Druk z gotowych diapozytywów Poznańskie Zakłady Graficzne SA Zam. wyd. 762; zam. druk. 70574/05 Printed in Poland