Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16818 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Richard Pipes
Żyłem
PRZEKŁAD
David M. Dastych
Władysław Jeżewski
WARSZAWA
Tytuł oryginału
VIXI Memoirs of a Non-Belonger
Przekład
David M. Dastych rozdziały 1-2 Władysław Jeżewski rozdziały 3-4
Projekt okładki Krzysztof Findziński
Redakcja Elżbieta Derelkowska
Redakcja techniczna Urszula Rutkowska
Korekta Grażyna Henel
Książkę tę dedykuję pamięci moich rodziców MARKA I ZOFII PIPESÓW
z wdzięcznością za danie mi życia,
a potem za uratowanie od pewnej śmierci z rąk nazistów.
Copyright © 2003 by Richard Pipes All rights reserved
Copyright © 2004 for the Polish edition by Wydawnictwo MAGNUM Ltd. Copyright © 2004 for the Polish translation by Wydawnictwo MAGNUM Ltd.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana,
zapisywana czy przekazywana w sposób mechaniczny, elektroniczny, fotograficzny
lub w jakiejkolwiek innej formie bez uprzedniej zgody właściciela praw.
Wydawnictwo MAGNUM sp. z o.o.
02-536 Warszawa, ul. Narbutta 25a
tel./fax 848-55-05, tel. 646-00-85
e-mail:
[email protected] www.wydawnictwo-magnum.com.pl
Wydawnictwo prowadzi księgarnię internetową i sprzedaż wysyłkową swoich książek.
Skład i łamanie - Artur Klobuczar Studio komputerowe Wydawnictwa MAGNUM sp. z o.o.
Druk i oprawa - Drukarnia Naukowo-Techniczna S.A. ul. Mińska 65, 03-828 Warszawa
ISBN 83-89656-08-6
Tylko się strzeż bardzo i pilnuj siebie, byś nie zapomniał o tych rzeczach, które widziały twe oczy: by z twego serca nie uszły po wszystkie dni twego życia, ale ucz ich swych synów i wnuków.
Spis treści
Deuteronomium 4:9 Biblia Tysiąclecia
Spis ilustracji.............................IX
Przedmowa..............................XI
1. Polska, Włochy, Ameryka.......................1
Wojna................................. 1
Moje pochodzenie.......................... 14
Intelektualne i artystyczne emocje.................. 21
Włochy................................ 33
Studia ................................ 42
Armia................................ 48
Powracające echo Holocaustu.................... 55
2. Harvard................................61
Szkoła wyższa.............................61
Poszerzanie horyzontów intelektualnych: Isaiah Berlin........65
Wczesna praca naukowa i dydaktyczna................73
Twarzą w twarz z Rosją........................86
Profesura...............................93
Struve................................98
Edmund Wilson i George Kennan..................103
„Cywilizacja zachodnia".......................107
Historyczny „rewizjonizm".....................110
Rosja carów.............................116
Chiny................................119
Amalrik i Szczaranski........................124
VIII
Żyłem. Wspomnienia niezależnego
3. Waszyngton............................. 129
Detente............................... 129
Zespół B.............................. 136
W Radzie Bezpieczeństwa Narodowego .............. 147
Departament Stanu i sojusznicy................... 157
Reagan............................... 167
Polski kryzys ............................ 172
Spotkania z sowieckimi dysydentami................ 188
Liban................................ 191
NSDD 75.............................. 192
Ostatnie miesiące.......................... 206
Uwagi o służbie państwowej..................... 212
4. Z powrotem na Harvardzie..................... 216
Swvival Is Not Enough........................ 216
Historia rewolucji rosyjskiej..................... 220
Odwilż w Związku Sowieckim: Sacharow.............. 229
Związek Sowiecki zdradza sowietologów............... 235
W wolnej Rosji........................... 238
Przyjęcie The Russian Revolution.................. 244
Kwestia własności.......................... 248
Emerytura ............................. 250
Uwagi końcowe........................... 253
Przypisy............................... 257
Indeks nazwisk ........................... 261
Spis ilustracji
Na skrzydełku obwoluty i na stronie II: Autor w wieku 78 lat
(Bachrach Photography)
Strony 18-19
Dziadek ze strony matki, Szymon Haskelberg
Babka ze strony matki, Balbina Haskelberg
Babka Berta Pipes, z moim kuzynem Juliuszem, Kraków, 1922
Matka i jej rodzina, około 1916
Ojciec, Wiedeń, 1919
Zdjęcie ślubne rodziców, wrzesień 1922
Ja w wieku osiemnastu miesięcy
W moje czwarte urodziny, 1927
Z Burgerami, 1934
Irena Roth, w wieku dziesięciu lat, Warszawa, 1934
W szkole, w mundurach wojskowych, 1938
Hans Burger, Warszawa, 1939
Strony 50-51
Autor, Warszawa, czerwiec 1939
Marszałkowska, główna ulica Warszawy, około 1 października 1939
Zdjęcie w fałszywym południowoamerykańskim paszporcie, październik 1939
Na pokładzie Nea Hellas w Lizbonie, Portugalia, lipiec 1940
Irena, 1946
X
Żyłem. Wspomnienia niezależnego
Nasz ślub: Hotel Delmonico, Nowy Jork, 1 września 1946
Nasi rodzice, Watertown, 1949
Przy pracy nad książką Formation of the Soviet Union, 1951
Irena w Celerinie, Szwajcaria, 1957
Z przywódcą muzułmanów Azji Środkowej, Taszkent, kwiecień 1957
Z Aleksandrem Kierenskim w Stanfordzie, Kalifornia, lato 1959
Strony 114-115
Świeżo upieczony profesor w swoim gabinecie w Widenerze (Biblioteka
Uniwersytecka), około 1960 Nasi synowie, Steven i Daniel, Paryż, 1962
Rodzice: ich ostatnie wspólne zdjęcie, Chesham, New Hampshire, 1971 Z moimi dyplomantami, Danem Orlovskym i Niną Tumarkin, 1971 Na łyżwach podczas Wieczoru ze Sportowcami w Harvardzie, 1972 Z Leszkiem Kołakowskim, Franco Venturim i Isaiahem Berlinem, Oxford,
luty 1974
Isaiah Berlin, Londyn, 1993 Edmund Wilson
Z Andriejem Amalrikiem, pod Moskwą, lipiec 1975 Chiny: z wizytą w 176 Dywizji, wiosna 1978 Mój portret w magazynie „People", 1977
Strony 194-195
Uścisk dłoni z Ronaldem Reaganem, lipiec 1981
Richard V.Allen, 1981
Przy moim biurku w Old Executive Office Building, Waszyngton, 1982
Z personelem Narodowej Rady Bezpieczeństwa, 1982
Irena z prezydentem Ronaldem Reaganem, styczeń 1982
Lunch wydany dla sowieckich dysydentów w Białym Domu, maj 1982
Z wiceprezydentem George'em Bushem, lipiec 1983
Z Andriejem Sacharowem, Boston, 1988
Rodzina w Chesham, 1990
Wejście do byłej siedziby Komitetu Centralnego KPZR, Moskwa, wrzesień 1991
Na Światowym Forum Gospodarczym, Davos, styczeń 1992
Uroczystość nadania doktoratu honoris causa, Cieszyn, maj 1994
Odczyt o Struvem w mieście jego urodzenia, w Permie na Uralu, luty 2003
Przedmowa
Żyłem, po łacinie Vixi - wybrałem to słowo na tytuł książki, ponieważ każdy inny, który mógłbym wymyślić dla swoich wspomnień, został już przez kogoś użyty. Ten zaś ma także inną zaletę -jest krótki.
Podtytuł Wspomnienia niezależnego również wymaga wyjaśnienia. Na brytyjskich Wyspach Dziewiczych, gdzie wraz z żoną kupiłem dom w 1986 roku, prawo miejscowe wyróżnia poza stałymi mieszkańcami i gośćmi trzecią kategorię: „niezależnych", którzy podobnie jak stali mieszkańcy mogą posiadać majątek, a jednak, jako goście, nie mają praw przysługujących stałym mieszkańcom. Już jakiś czas temu przyszło mi do głowy, że termin „niezależny" może po części odnosić się także do mojego życia. Ja oczywiście „należałem" do różnych instytucji, szczególnie do Uniwersytetu Harvarda, gdzie uczyłem przez prawie pół wieku, ale także do rządu USA, któremu służyłem trzy lata w Korpusie Lotnictwa, a dwa lata w Białym Domu. Ale kiedy twierdzę, że w pewnych ważnych sprawach mam takie odczucie, jakbym przez całe życie był „niezależnym", oznacza to, że zawsze uparcie podążałem za swoimi przekonaniami i stroniłem od udziału w jakichkolwiek partiach lub klikach. Nigdy nie zgadzałem się na „myślenie grupowe". Moje poglądy na historię Rosji odstawały od poglądów przeważających wśród historyków, a moje opinie na temat stosunków amerykańsko-sowieckich wyobcowały mnie ze środowiska tzw. sowietolo-gów. Podtytuł tych wspomnień ma więc podkreślać ów aspekt mojej osobowości oraz doświadczenia życiowe, które z niego wynikają.
Życie naukowca nie cieszy się zwykle zainteresowaniem, gdyż jest raczej monotonne tam, gdzie mowa o nauczaniu, a ezoteryczne w odniesieniu
XII
Żytem. Wspomnienia niezależnego
do dorobku naukowego. Istnieją jednakże trzy aspekty mojej przeszłości, które, jak mi się wydaje, mogą wywołać szersze zainteresowanie. Jednym z nich są moje przeżycia jako szesnastoletniego żydowskiego chłopca w 1939 roku w Polsce zaatakowanej przez Niemców i Rosjan i moja ucieczka wraz z rodzicami do Stanów Zjednoczonych. Inny aspekt ma związek z faktem, że miałem szczęście znaleźć się na Uniwersytecie Harvarda, zarówno jako student jak i profesor, w „złotym okresie" tej uczelni od końca II wojny światowej do momentu wybuchu wojny w Wietnamie, kiedy Harvard był niewątpliwie najlepszym na świecie, nie mającym konkurencji uniwersytetem. I trzeci aspekt: byłem osobiście zaangażowany w kształtowanie stosunków amerykańsko-sowieckich w jednym z najważniejszych okresów zimnej wojny, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a szczególnie przez dwa lata (1981-1982), kiedy służyłem prezydentowi Reaganowi jako specjalista od spraw wschodnioeuropejskich i sowieckich.
Istnieje zawsze wiele powodów, by napisać autobiografię, lecz dla mnie najważniejszym była chęć poznania samego siebie. Bo jeśli ktoś dożył późnego wieku, tak jak ja, jego życie jest długą historią, której wczesne rozdziały giną w mroku. Czy jesteśmy tacy sami przez wszystkie te dekady? Czy nadal rozumiemy to, co kiedyś głosiliśmy i czyniliśmy, i dlaczego? Pisanie autobiografii przypomina prowadzenie archeologicznych wykopalisk z tą różnicą, że kopiący sam jest równocześnie wykopaliskiem.
My - ludzie - jesteśmy niezwykle skomplikowanymi istotami, które poznają się nawzajem, a nawet sami siebie, tylko w przybliżeniu. Według słów mało znanego, lecz wybitnego dziewiętnastowiecznego angielskiego eseisty, Alexandra Smitha: „Możesz opłynąć świat dookoła, ale nigdy nie poznać człowieka; możesz zbadać królestwo i zaznaczyć je na mapach, ale wszyscy savants tego świata nie potrafią wykreślić dokładnej mapy najskromniejszej ludzkiej osobowości". Możemy poznać się sami, jedynie badając drogę naszego życia, najlepiej jak potrafimy.
Dla mnie było to radosne doświadczenie i mam nadzieję, że Czytelnik będzie z taką samą ciekawością śledził moje życie, które trwało osiem dekad i objęło dwa kontynenty i które, czasami, było bliskie centrum wydarzeń o historycznym znaczeniu.
Pisanie własnej biografii jest doświadczeniem wyjątkowym. Kiedy w mojej historii opowiadam o życiu innych, zawsze mam świadomość, że mogę wybierać fakty i interpretować je na wiele różnych sposobów. Odtwarzając jednak własne życie, czułem, że chcąc być uczciwym, nie miałem innego wyboru jak tylko opisywać życie innych tak, jak zanotowała je moja pamięć - i ten szczególny imperatyw kierował moimi wysiłkami.
Kiedy poprosiłem kilka bliskich mi osób, poczynając od mojej żony, by przeczytały rękopis, dokonałem dziwnego odkrycia: im bliżej te osoby
Przedmowa
XIII
były związane z autorem wspomnień, tym bardziej czuły się ich współwłaścicielami. Jeśli troszczą się o ciebie, zakładają, iż mają prawo wnosić coś, a nawet korygować twój wizerunek, ponieważ czują, że w pewnym sensie znają ciebie lepiej niż ty siebie samego. Wysoko sobie cenię uwagi tych przyjaznych mi czytelników i odniosłem się do nich z najwyższą uwagą, lecz w ostatecznym rachunku tylko moje własne sumienie może ocenić to, co piszę i jak to przedstawiam.
Dodatkowym uzasadnieniem dla badania mojej przeszłości jest fakt, że choć nie przeżyłem sam Holocaustu, miałem szczęście przed nim uciec. Być może zabrzmi to dziwnie w ustach zawodowego historyka, ale zawsze popadałem w kłopoty, zajmując się przeszłością. Nie mam na myśli przeszłości innych, lecz własną i moich bliskich. Z powodów emocjonalnych jest mi ogromnie trudno pogodzić się z tym, że ludzie, których znałem, i wydarzenia, które sam przeżyłem lub których byłem świadkiem - znikły na zawsze, tak jakby nigdy nie istniały. Jest mi bardzo ciężko pogodzić się z faktem, że prawdopodobnie pozostałem jedynym kustoszem pamięci o wielu ludziach od dawna zaginionych: przeważającej części mojej rodziny i prawie wszystkich kolegów szkolnych, którzy przepadli bez śladu w czasie Holocaustu. Ta myśl przygnębia mnie, gdyż, jak się wydaje, pozbawia życie sensu. Jednakże z tego samego powodu czuję się szczególnie zobowiązany, do napisania tych wspomnień, by pamięć o nich nie zaginęła na zawsze.
Polska, Włochy, Ameryka
Wojna
W czwartek, 24 sierpnia 1939 roku, dziennik polsko-żydowski „Nasz Przegląd", który regularnie czytaliśmy, wydrukował na pierwszej stronie przerażającą wiadomość, że dwaj śmiertelni wrogowie, nazistowskie Niemcy i Związek Sowiecki, zawarli pakt o nieagresji. W poprzednim miesiącu obchodziłem szesnaste urodziny i niedawno wróciłem z trzytygodniowego obozu przysposobienia wojskowego, którego zaliczenia wymagano od uczniów przedostatniej klasy gimnazjum. W normalnych warunkach za kilka dni powróciłbym do szkoły, by rozpocząć ostatni rok nauki. Ale tak się nie stało.
Ojciec wywnioskował, że wiadomość zwiastowała wojnę i powziął decyzję o wyprowadzeniu się z Warszawy. Mieszkaliśmy nieopodal stacji kolejowej Warszawa Główna, która mogła stać się celem nalotów. Przenieśliśmy się więc do Konstancina, uzdrowiska na południe od Warszawy, gdzie wynajęliśmy obszerny pokój w willi i tam oczekiwaliśmy na rozwój wydarzeń. Władze wydały rozporządzenie o utrzymywaniu zaciemnienia miasta. Pamiętam wieczorną rozmowę przy świecach pomiędzy ojcem a jednym z moich wujów. Dyskutowano o tym, czy wybuchnie wojna: wuj uważał, że wszystko zależy od Mussoliniego, co okazało się zupełnie niesłuszne, ponieważ faktycznie machina wojenna Hitlera, z błogosławieństwem Stalina, zajmowała już wysunięte pozycje do ataku na północ, zachód i południowy zachód od Polski.
Zarząd miasta polecił mieszkańcom przedmieść kopanie rowów jako schronów przed bombami. Zabrałem się do tego z tak wielką energią, że właścicielka willi zażądała, bym przestał kopać, bo niszczyłem jej kwietniki.
Żyłem. Wspomnienia niezależnego
W mieście sytuacja była bardzo napięta. Niemcy zrzucali z samolotów ulotki nawołujące do poddania. Próbowałem podnieść jedną z nich, ale jakiś przechodzień ostrzegł mnie, że może być „zatruta". Radio podtrzymywało nas na duchu, nadając apele prezydenta miasta, Stefana Starzyń-skiego (później internowanego i po czterech latach straconego w Dachau). Radio nadawało też Poloneza As-dur Chopina. Tymczasem do miasta wchodziły, pieszo, na koniach i wozach, resztki rozproszonych i pobitych polskich armii, niektórzy żołnierze byli ranni, wszyscy obdarci i przygnębieni.
Ósmego września Niemcy rozpoczęli natarcie na Warszawę, lecz napotkali zawzięty opór. Widziałem długie kolejki mężczyzn (prawdopodobnie rezerwistów) w cywilnych ubraniach, z niewielkimi tobołkami, którzy maszerowali z miasta na wschód, gdzie mieli być wcieleni do wojska. Moi rodzice dyskutowali na temat opuszczenia Warszawy: mieliśmy do dyspozycji samochód i ojciec chciał, byśmy uciekli do Lublina, niecałe 200 km od Warszawy, ponieważ rząd ewakuował się do tego miasta. Pomysł ten poddał polski minister spraw zagranicznych, Józef Beck, którego ojciec znał i który zachęcał go, by niezwłocznie podążył za rządem. Matka zdecydowanie się sprzeciwiła, przekonana, że za propozycją wyjazdu kryło się przypuszczenie, że ojciec ma pieniądze; kiedy tylko by się skończyły, zostawiono by nas samym sobie. Słyszałem burzliwą kłótnię w sypialni na ten temat. Na szczęście matka ją wygrała.
W połowie września Warszawa została otoczona i znaleźliśmy się w pułapce. Po raz wtóry opuściliśmy nasze mieszkanie i zamieszkaliśmy u przyjaciół, w solidnej kamienicy, daleko od centrum miasta. Ja zostałem zakwaterowany w pokoiku na najwyższym piętrze - mieszkanku żydowskiego stypendysty. Miał tam pokaźną bibliotekę, z której wypożyczyłem historię Bizancjum, część wielotomowej Historii świata Wilhelma Onckena.
Właściciel prosił mnie, bym zwrócił książkę w takim samym stanie, w jakim ją pożyczyłem. Kiedy na miasto spadały bomby, matka przychodziła do mnie na górę i prosiła, bym schronił się w piwnicy, lecz ja odmawiałem - do czasu, gdy naloty stały się niezwykle intensywne.
Po powrocie zauważyłem, że ogromny pocisk artyleryjski przebił sufit mojego pokoiku i wbił się w ścianę kilkadziesiąt centymetrów nad moim łóżkiem, gdzie - nie wybuchając - pozostał. *
* Wiele lat później dowiedziałem się, że Pliniusz Młodszy zachowywał się w podobny sposób podczas straszliwego trzęsienia ziemi, które zniszczyło Pompeję. W liście do Tacyta opisał, jak przebywając w pobliskim Misenum, odczuwał gwałtowne wstrząsy. Matka nakłaniała go do opuszczenia domu, lecz on - „z odwagi czy szaleństwa" - poprosił o tom Liwiusza i „zagłębił siew czytaniu, jak gdyby nie miał nic innego do roboty". Opuścił dom dopiero, gdy groził runięciem. Miał wówczas siedemnaście lat. Listy Pliniusza Młodszego (Ham-mondsworth, 1969), strony 170-171.
Polska, Włochy, Ameryka
Od godzin nocnych 22 września, po ewakuacji korpusu dyplomatycznego, Warszawa została poddana 24-godzinnemu bombardowaniu: w dzień stukasy krążyły nad bezbronnym miastem, nurkując z wyciem i zrzucając bomby na cele cywilne; w nocy byliśmy pod ogniem artylerii. Bombardowanie było zmasowane, z wyjątkiem 23 września - dnia Jom Kippur - kiedy niemieccy piloci zabawiali się, atakując dzielnicę żydowską Warszawy.
Wśród zachowanych dokumentów znalazłem dziennik, który prowadziłem osiem miesięcy po tych wydarzeniach, i najlepiej będzie, gdy go zacytuję:
Około 23.00 zamilkło radio po zniszczeniu radiostacji przez bomby. W dzień później zabrakło wody (gazu od dawna już nic było). Spaliśmy w ubraniach ze wszystkimi rzeczami pod ręką, gotowi do ucieczki. Ja jedynie spałem u siebie na szóstym piętrze, czytając Nictzschego Wolę mocy i wiersze Staffa lub pisałem notatki do mej pracy o Giotcie. 24 września przez dzień i noc waliła artyleria, a nazajutrz nad ranem zbudziły nas detonacje bomb. Obrony przeciwlotniczej już nie było, ani polskich samolotów, tylko gdzieniegdzie odzywał się karabin maszynowy. Rozpoczęło się całodzienne bombardowanie z 450 samolotów, które przerastało wszystko, co w ogóle w dziejach ludzkości dotąd widziano. Bomba za bombą spadała na bezbronne miasto jak ulewa. Domy waliły się w gruzy, przygniatając tysiące ludzi lub roznosząc pożar na cale ulice. Masy obłąkania bliskich ludzi przewalały się przez zawalone gruzami ulice, z dziećmi i tobołkami. Lotnicy niemieccy, najgorsze bestie, jakie chodzą po świecie, specjalnie zniżali lot, by razić ludzi na ulicach ogniem z karabinów maszynowych. Nad wieczorem cała Warszawa stała w płomieniach, przypominając piekło dantejskie. Z jednej granicy miasta do drugiej - tylko łuny. które czerwieniły niebo. Zaraz odezwała się niemiecka artyleria, która zaczęła obsypywać Warszawę lawiną pocisków. Nasz dom cudem ocalał spod bombardowania powietrznego i nosił ślady uderzenia „jedynie" dwóch pocisków artyleryjskich.
Nic jednak nie miało nam być zaoszczędzone. W nocy, około godziny pierwszej, obudziła nas silna detonacja. Pocisk uderzył piętro niżej, zabijając kobietę. Zerwaliśmy się i wybiegliśmy na ciemną klatkę schodową, pełną już ludzi. Krzyki, rozpaczliwe wołania i jęki mieszały się z twardymi odgłosami uderzeń pocisków. Dom nasz zaczął się palić - wybiegliśmy na podwórko, ja z moją teczką, zawierającą najdroższe mi prace i książki, i drżącym psem na ręku. W chwili gdy przebiegałem przez podwórko, niedaleko ode mnie rozerwał się szrapnel, żadnej jednak nie wyrządzając szkody. Udaliśmy się do piwnicy, lecz nad ranem znów opuściliśmy ją, gdyż dom był w niebezpieczeństwie - cała klatka schodowa jednej z oficyn paliła się.
Wybiegliśmy na miasto. Na ulicy Sienkiewicza znaleźliśmy pomieszczenie w olbrzymiej, ale strasznie brudnej i zapełnionej piwnicy. Artyleria waliła bez przerwy. O godzinie 7 wieczorem i ten dom zaczął się palić. Wybiegliśmy znów na ulicę, tym razem na Marszałkowską - rozlokowaliśmy się na małej klatce schodowej... Nadeszła druga noc. Artyleria waliła - całe miasto stało w ogniu. Nigdy nie zapomnę widoku, jaki oczom naszym się przedstawił na ulicy Zielnej i Marszałkowskiej: konie wolno ganiające po ulicy lub zabite na jezdni, w świetle palących się
Żyłem. Wspomnienia niezależnego
jak pudełka domów. Ludzie pędzący z domu do domu w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. W nocy ogień zrobił się nieco słabszy i tak, oparty na kolanach jakiejś kelnerki z „Adrii", zasnąłem. Byłem głodny - z ledwością uratowaliśmy naszego psa od śmierci, dając mu cukier i cudem zdobytą wodę.
Nagle otworzono drzwi i przyniesiono czterech strasznie poranionych żołnierzy - przy świetle świec, bez wody i lekarstw, założono im bandaże. Kobiety zaczęły mdleć, dzieci płakały -ja też już byłem bliski załamania. W końcu uspokoiłem się i zupełnie zobojętniały przysłuchiwałem się kłótniom, czy - na przykład - zgasić świece, czy nie itd. Masy ludzi dobijały się do naszych drzwi, chcąc się wedrzeć. Wreszcie nadszedł ranek. Artyleria uspokoiła się znacznie. Zrobiło się ciszej... Warszawa, a wraz z nią Polska, przeżyła swój ostatni dzień.
Mogę dodać coś, czego nie zanotowałem w swoim pamiętniku: kiedy tak biegaliśmy po płonących ulicach, matka dotrzymywała mi kroku, trzymając nad moją głową poduszkę, by chronić mnie przed spadającymi odłamkami.
W piwnicach krążyły najbardziej niesamowite plotki. Notowałem je w kieszonkowym dzienniczku: Polacy odpierali niemieckie ataki i odbijali miasta; Francuzi przerwali linię Zygfryda; Brytyjczycy wylądowali w Prusach Wschodnich. Jedna z nieregularnie ukazujących się w tych dniach gazetek, pod przewrotnym tytułem „Dzień dobry!", donosiła na pierwszej stronie: „Linia Zygfryda przerwana, Francuzi wkraczają do Nadrenii. Polskie bombowce nad Berlinem" - wszystko to było czystą fikcją. Wreszcie objawiła się prawda: 17 września sowiecka armia wkroczyła do Polski i zajęła jej wschodnie prowincje. W niedzielę, 24 września, zanotowałem w dzienniku: „Warszawa broni się. Sowieci zajęli Borysław, Drohobycz, Wilno, Grodno. Na froncie zachodnim - cisza. Polska jest stracona. Na jak długo?"
Dwudziestego szóstego września polskie władze rozpoczęły negocjacje z armią niemiecką. Warszawa skapitulowała dzień później. Warunki kapitulacji przewidywały 48-godzinny rozejm. 27 września, o godzinie 14.00, armaty zamilkły, a samoloty znikły z nieba: zdołały już zniszczyć jedną ósmą wszystkich budynków w mieście. Nastąpiła dziwna cisza. 30 września Niemcy wkroczyli do miasta. Przypadkiem trafiłem na ich forpocztę: wojskowy pojazd z odkrytym dachem zatrzymał się na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, w samym sercu Warszawy. Młody oficer, siedzący obok kierowcy, wstał i fotografował tłum, który otoczył samochód; patrzyłem na niego z nienawiścią.
Podczas dwudniowego rozejmu wróciliśmy do naszego mieszkania, które - poza kilkoma wybitymi szybami - niewiele ucierpiało. Jednak domy po obu stronach, jak również naprzeciwko, legły w gruzach. Coco, nasza roczna suczka spanielka towarzysząca nam w wędrówce, oszalała z radości,
Polska, Włochy, Ameryka
dziko biegając wokół jadalni, wskakując na kanapę i zeskakując z niej. Pewnie pomyślała sobie, że nasze cierpienia dobiegły końca.
Istnieje nadal bardzo wiele fałszywych informacji na temat polskiej kampanii wojennej 1939 roku; wyśmiewa się Polaków za to, że próbowali walczyć z niemieckimi czołgami przy pomocy kawalerii i przedstawia się ich, jakoby nie próbowali bronić się i skapitulowali, stawiając niewielki opór. W rzeczywistości Polacy walczyli bardzo dzielnie i skutecznie. Odtajnione archiwa niemieckie podają, że podczas czterech tygodni walk straty Wehrmachtu wyniosły: 91 000 zabitych i 63 000 ciężko rannych.1 Były to największe straty, jakie miał ponieść Wehrmacht do czasu bitwy
0 Stalingrad i oblężenia Leningradu dwa lata później - a przez te dwa lata Niemcy podbili prawie całą Europę.
Mieliśmy co jeść i pić, gdyż przed wybuchem wojny matka przyniosła duży worek ryżu, który schowała pod łóżkiem: był to nasz zapas żywności na cały następny miesiąc. Podawano ryż na wiele sposobów, nawet z marmoladą. Mieliśmy też zapas wody - w wannie.
Pierwszego października niemieckie oddziały zaczęły wjeżdżać do miasta. Żołnierze jechali na ciężarówkach i zauważyłem ze zdziwieniem, że nie byli to blondyni nadludzie, jak przedstawiała ich nazistowska propaganda: wielu było niskiego wzrostu i o śniadej skórze, zupełnie nie wyglądali na herosów. Władze okupacyjne wkrótce przywróciły w mieście handel
1 usługi: otwarto m.in. piekarnie. Polskie sklepy sprzedawały lub raczej pozbywały się za półdarmo swych towarów. Kupiłem, co mogłem - także kilka puszek sardynek i tabliczek czekolady. Zachowanie wojsk niemieckich przez pierwszy miesiąc okupacji było poprawne. Nie zauważyłem żadnych aktów przemocy. Scenka, którą do dziś pamiętam, to widok niemieckiego żołnierza na motocyklu, wiozącego w przyczepie brodatego Żyda, który służył mu za przewodnika po warszawskich ulicach. Przy innej okazji widziałem dwie młode Żydówki, flirtujące z zakłopotanym niemieckim żołnierzem stojącym na warcie przed jednym z budynków, drażniąc mu nos bukiecikiem kwiatów. Jedynym otwarcie antysemickim incydentem, jaki widziałem, była ciężarówka pełna Niemców, jadąca ulicą dzielnicy żydowskiej. Żołnierze wybuchali śmiechem, kiedy Żydzi, niektórzy w podeszłym wieku, uciekali na boki, by uniknąć przejechania. Niedługo potem na murach pojawiły się afisze, rozlepione na rozkaz niemieckiego komendanta miasta. Jedno z tych ogłoszeń wymieniało nazwiska Polaków, na których wykonano egzekucję za różne „zbrodnie", takie jak wymawianie słowa „psiakrew" w obecności Niemca. Był także plakat, rozlepiony po całym mieście, ukazujący rannego polskiego żołnierza, z ręką na temblaku, gniewnie wskazującego zdrową ręką ruiny Warszawy i krzyczącego do Chamberlaina: „To twoja robota!". Czytaliśmy te ogłoszenia w milczeniu.
8
Żyłem. Wspomnienia niezależnego
Pewnego razu ojca zatrzymał na ulicy jakiś Niemiec, który podszedł do niego, klepnął go po ramieniu i zapytał: „Polak?". Ojciec gniewnie odpowiedział mu w doskonałej niemczyźnie: „Nie. Zabieraj te łapy!". Zaskoczony żołnierz, myśląc, że zaczepił swego rodaka, przeprosił i odszedł.
Szóstego października przyjechał do Warszawy Hitler, by osobiście dokonać triumfalnej inspekcji podbitej stolicy Polski. Obserwowałem go z okna na czwartym piętrze: na całej trasie przejazdu wzdłuż Marszałkowskiej, a także pod naszym domem stali rozstawieni żołnierze z bronią gotową do strzału. Hitler jechał otwartym mercedesem, stojąc w typowej pozie, z ręką podniesioną w nazistowskim pozdrowieniu. Pomyślałem sobie wtedy, jak łatwo byłoby go zabić.
Polacy na początku przyjmowali okupację z ponurym fatalizmem. W końcu ich kraj był niezależny tylko przez 21 lat, po 120 latach obcego panowania. Ich patriotyzm skupiał się bardziej na narodzie, jego kulturze i religii niż na państwie. Nie wątpili, że przeżyją i tę okupację i znów zobaczą Polskę odrodzoną.
Dla Żydów sytuacja była, oczywiście, zupełnie inna. Większość polskich Żydów - ortodoksyjnych i mieszkających w skupiskach - prawdopodobnie niewiele wiedziała o stosunku nazistów do nich. Żydzi w Europie Wschodniej byli najbardziej proniemiecką grupą ludności (oprócz tych Żydów, którzy sympatyzowali z komunizmem i z Rosjanami).* Pamiętali te lata podczas I wojny światowej (1914-1918), kiedy Niemcy - po odbiciu Polski z rąk Rosjan -wprowadzili prawo i porządek: rodzina mojej matki miała z tego okresu same dobre wspomnienia. Wierzę, że większość Żydów nie była śmiertelnie przestraszona tym, co zdarzyło się we wrześniu 1939 roku i liczyła na podjęcie bardziej lub mniej normalnego życia. Israel Zangwill w swej książce Children of the Ghetto [Dzieci getta] słusznie pisze, że „Żyd rzadko bywał rozgoryczony z powodu prześladowań. Wie bowiem, że znajduje się w Gohith - na wygnaniu - i że nie nadeszły jeszcze dni Mesjasza, dlatego patrzy na swego prześladowcę jedynie jako na nierozumny instrument w ręku wszystkowiedzącej Opatrzności".2
Żydzi zasymilowani martwili się bardziej: wiedzieli o Ustawach Norymberskich i o nocy kryształowej. Ale nawet oni wierzyli, że jakoś dadzą sobie radę pod niemieckimi rządami: Niemcy przecież będą potrzebowali lekarzy, krawców i piekarzy. Przez dwa tysiąclecia Żydzi nauczyli się, jak przetrwać we wrogim środowisku. Nabyli tę umiejętność nie poprzez apele
Niestety, wielu Żydów tak myślało. Żydzi, którzy przez wiele stuleci byli izolowani przez chrześcijan od ludności, wśród której żyli, byli realistami, nawet realistami bez złudzeń w sprawach prywatnych, lecz byli bardzo naiwni w sprawach politycznych, bo tradycyjnie odsuwano ich od wpływu na politykę. Niektórzy ze zasymilowanych Żydów mieli skłonność do wierzenia w socjalizm, tak jak ich ortodoksyjni bracia wierzyli w przyjście Mesjasza.
Polska, Włochy, Ameryka
0 honor i współczucie czy domaganie się przestrzegania praw człowieka, lecz będąc użytecznymi dla jakiejkolwiek panującej władzy: pożyczając pieniądze królom i arystokratom, sprzedając ich towary, zbierając dla nich czynsze dzierżawne i podatki. To prawda, że niekiedy rabowano ich majątek i wypędzano, ale - na ogół - udawało im się przetrwać. Myśleli więc, że tak się stanie i tym razem -jeśli będą postępować podobnie. Lecz tym razem głęboko się mylili. Bo ludzie, z którymi mieli do czynienia, nie kierowali się własnym, ekonomicznym interesem, lecz chorobliwą nienawiścią rasową - nienawiścią, której niczym nie można było przebłagać.
Ja sam doszedłem do lepszego zrozumienia tej postawy dopiero pól wieku później, kiedy obserwowałem naiwność wielu Izraelczyków w postępowaniu z Palestyńczykami. Po odparciu trzech arabskich najazdów, które miały zniszczyć Izrael i zmasakrować lub przynajmniej wypędzić jego żydowskich mieszkańców, Izraelczycy zapewnili sobie komfortową egzystencję, skłonni do prawie wszystkich ustępstw wobec Arabów - byle tylko zapewnić sobie pokój i dobrobyt. Spora część izraelskiego społeczeństwa po prostu zignorowała niepodważalne dowody istnienia nie dających się załagodzić, destruktywnych emocji u palestyńskich sąsiadów, będąc przekonana, że można wykupić się ustępstwami. Ponieważ Izraelczycy nie odczuwali nienawiści, było im trudno uwierzyć w to, że mogą być znienawidzeni.
Życie w okupowanej Polsce w zaskakującym tempie wracało do normy: to niezwykłe, jak szybko „codzienność" bierze górę nad tym, co „historyczne". Doświadczenie to przekonało mnie o tym, że ludność jako taka odgrywa w historii tylko marginalną rolę, przynajmniej w historii politycznej
1 wojskowej, która jest zarezerwowana dla nielicznych elit: zwykli ludzie nie tworzą historii - po prostu zarabiają na życie. Potwierdzenie tego głębokiego przekonania znalazłem u Arnolda Bennetta, w przedmowie do jego książki Old Wives' Tale [Opowieść starych żon], gdzie wspomina, jak rozpytywał pewnego emeryta kolejowego i jego żonę o ich życie w Paryżu podczas pruskiego oblężenia w latach 1870-1871. „Najbardziej użyteczną rzeczą, której się od nich dowiedziałem - pisze Bennett - było spostrzeżenie, na pierwszy rzut oka zdumiewające, że w Paryżu podczas oblężenia zwykli ludzie prowadzili po prostu normalne życie".
Chciałbym raz jeszcze odnieść się do własnych wspomnień z tamtych dni, które zanotowałem w maju 1940 roku, kiedy nasze życie pod niemiecką okupacją opisałem w ten sposób:
Rozpoczął się najsmutniejszy miesiąc w moim dotychczasowym życiu, który tak dobre miał mieć finale: październik 1939. Trudno mi opisać, co przez ten czas robiłem i jak spędzałem czas - w mieszkaniu był przejmujący ziąb. pod pierzyną spałem w prawie pełnym ubraniu. Na ulicę niebezpiecznie było wychodzić, gdyż Niemcy łapali na roboty. Czytać i pracować mogłem tylko w dzień, gdyż wieczorem
10
Żyłem. Wspomnienia niezależnego
Polska, Włochy, Ameryka
11
nie było światła elektrycznego, a świece musieliśmy oszczędzać. Jedliśmy dzień w dzień ryż, makaron i różne zupy - później jeszcze doszła kapusta i chleb. Wstawałem około dziesiątej, z największym obrzydzeniem, ale równym głodem zjadałem śniadanie, po czym albo wychodziłem do [moich przyjaciół] Olka lub do Wandy, albo też zostawałem w domu. Byłem zrozpaczony, gdy pomyślałem sobie, w jakiej znajduję się sytuacji - wszystkie ambicje, plany i marzenia legły w gruzach.
Dokładnie nie wiem, dlaczego ojciec nie zgadzał się na perspektywę przetrwania pod niemiecką okupacją, czym zadowalała się większość Żydów. Prawdopodobnie powodowała nim duma: ojciec był człowiekiem pełnym godności, nie tolerował nawet myśli, że może być potraktowany jak parias. Nie podzielał żadnych, dominujących wówczas złudzeń i prawidłowo oceniał to, co nastąpi. W liście, który napisał miesiąc później, zanim zaczęły się otwarte prześladowania, ostrzegał: „Polscy Żydzi będą narażeni na los gorszy niż niemieccy".
Gdzieś w pierwszej połowie października zaczęliśmy odbywać narady rodzinne w kuchni, którą mieliśmy tylko dla siebie od czasu, gdy nasza gosposia - Andzia - znikła po wybuchu wojny. Powstała możliwość opuszczenia Polski i wyjazdu na Zachód na sfałszowanych dokumentach -jako rzekomi obywatele jednego z krajów Ameryki Łacińskiej. Ojciec dowiedział się, że jego znajomy, którego nazwę „Pan X" - honorowy konsul tego kraju - był w posiadaniu jedynego czystego blankietu paszportowego, choć nie miał pieczęci konsularnej, którą zabrał ze sobą konsul generalny, kiedy opuszczał Warszawę wraz z korpusem dyplomatycznym. „Pan X" oferował paszport do naszej dyspozycji. Powstał jednak problem, który musieliśmy rozwiązać: czy stać nas na oderwanie się od korzeni i wyjazd w nieznane? Choć nigdy nie byliśmy bogaci, w naszym domu nie dyskutowało się o pieniądzach (w średnio zamożnych żydowskich rodzinach nigdy nie mówiło się o pieniądzach), a ja nie zdawałem sobie sprawy z tego, że pieniądze były niezbędne, aby przeżyć. Kiedy ojciec głośno rozważał „pro" i „kontra" takiego przedsięwzięcia, ja widziałem tylko „pro". Chciałem zapisać się na uniwersytet i wiedząc, że nie mogłem nawet myśleć o tym w Polsce okupowanej przez Niemców, nalegałem na wyjazd. Co do pieniędzy, mogliśmy sobie poradzić: przecież ojciec posiadał konto bankowe w Sztokholmie, które mogło nas wybawić z kłopotów.
Zdaniem matki decyzja o wyjeździe została powzięta po tym, jak Niemcy wywiesili ogłoszenia, zapowiadające, że kartki na chleb zostaną wydane tylko tym mieszkańcom, którzy się u nich zarejestrują. Ojciec wyciągnął z tego wniosek, że był to sposób, by dowiedzieć się, kto jest Żydem.
Moje argumenty i moja (niczym nie uzasadniona) pewność siebie niewątpliwie pomogły skłonić ojca do działania: wspominając o tym, nadal jestem zdumiony niesłychaną śmiałością jego decyzji. Matka znalazła
żydowskiego grawera, który w niecałą godzinę podrobił brakującą pieczęć konsularną. Następnie ojciec podjął rozmowy z niemiecką Komendanturą Wojskową na temat zezwolenia na wyjazd. Gestapo przybyło do Warszawy 15 października, ale ojciec negocjował tylko z wojskiem. Opowiedział mi, że kiedy prowadził rozmowy na temat naszego wyjazdu w niemieckim sztabie, spotkał tam przypadkiem prezydenta Starzyńskiego, który - podejrzewając ojca o to, że jest niemieckim agentem lub kolaborantem - spojrzał na niego z niechęcią, ale ojciec nie miał możliwości wytłumaczenia się.
Kiedy trwały starania o wyjazd, ja odwiedzałem przyjaciół. Szczęśliwie wszyscy przeżyli oblężenie. Wchodząc na podwórko kamienicy, w której mieszkał kolega szkolny, znany z namiętnej miłości do muzyki, usłyszałem dźwięki Eroiki Beethovena. Matka innego kolegi była tak wystraszona, że odmówiła mi otwarcia drzwi. Mój najlepszy przyjaciel - Olek Dyzenhaus - miał się jak najlepiej. Kiedy wędrowaliśmy Marszałkowską, zauważyliśmy kolejkę po chleb: zajęliśmy w niej miejsce, rozmawiając i śmiejąc się. Mężczyzna stojący za nami, potrząsając głową, mruknął: „Ach, młodzież, młodzież!". Myśleliśmy, że to dziwactwo, ale teraz rozumiem jego reakcję.
W końcu dokumenty były gotowe, wraz z wizą tranzytową do Włoch. Mieliśmy wyjechać o 5.49 rano, w piątek, 27 października - pierwszym pociągiem, który od zajęcia miasta przez Niemców miał odjechać z Warszawy. Był to pociąg wojskowy, wiozący niemieckich żołnierzy na urlop do domu. Mieliśmy nim dojechać do Breslau (dzisiejszego Wrocławia).
Ojciec umówił się z Polakiem niemieckiego pochodzenia - tacy byli znani jako folksdojcze - aby wprowadził się do naszego mieszkania, by, jak zakładano, opiekować się nim do naszego powrotu. Człowiek ten podpisał dokładny inwentarz naszych rzeczy znajdujących się w mieszkaniu. Ja tymczasem zebrałem kilka swoich skarbów, głównie książek o muzyce i historii sztuki oraz fotografie. Z resztą mojej skromnej biblioteki pożegnałem się. Były w niej głównie książki o filozofii i historii sztuki, a najcenniejsza wśród nich była wielotomowa encyklopedia Meyera Konversationslexicon, opublikowana pod koniec XIX wieku. Z niej nauczyłem się prawie wszystkiego, co wiedziałem o historii sztuki. Rosyjski cenzor zamazał w niej czarnym tuszem wszystkie miejsca, które wydawały mu się obraźliwe; okładki były starannie oderwane, aby posłużyć - jak poinformował mnie wuj - do palenia w piecu podczas mroźnych zim I wojny światowej. I teraz przez całą noc trząsłem się z zimna, nie mogąc się opanować.
Było jeszcze ciemno, kiedy udałem się na dworzec kolejowy po dwóch bagażowych: podróżowaliśmy pierwszą klasą z masą bagażu, udając wysoko postawionych cudzoziemców. Dworzec roił się od umundurowanych Niemców. Dla bezpieczeństwa ojciec przekonał „Konsula X", by towarzyszył nam do Breslau, skąd mieliśmy jechać dalej przez Monachium
12
Żyłem. Wspomnienia niezależnego
do Rzymu. Jeden z braci mojej matki - Max, który przyszedł na stację, by nas pożegnać, trzymał Coco, którą musieliśmy zostawić. Suczka skamlała i szarpała smycz. Kiedy pociąg zaczął ruszać, Coco urwała się i skoczyła na stopnie wagonu, prosto w moje objęcia. Zatrzymałem ją. W przedziale wsunęła się pod siedzenie i ukrywała się tam aż do końca podróży -jakby wiedziała, że nie powinna być w tym pociągu i nie chcąc sprawić nam kłopotu. Pozostała z nami aż do swej śmierci, przez dziesięć następnych lat.
W naszym przedziale siedział niemiecki lekarz w mundurze, sierżant i korpulentna kobieta ze swastyką przypiętą do sukni. Doktor zaczął rozmowę ze mną. Kiedy dowiedział się, że pochodzę z Ameryki Łacińskiej, powiedział, że hiszpańskie pomarańcze są lepsze od amerykańskich (a może odwrotnie?), że Radio City Rockettes to świetny zespół i że syn poprosił go, żeby mu przywiózł polskiego ogrodnika. Mówiąc to, chichotał, że nie pozwoli, by ogrodnik wchodził do domu, bo Polacy „śmierdzą". Sierżant wyjął z plecaka połeć słoniny, odciął kawałek i żuł, nie odzywając się. Matka, która siedziała obok mnie, kopała mnie delikatnie od czasu do czasu, abym nie powiedział czegoś, co mogłoby sprowadzić na nas kłopoty. Kiedy próbowała pójść do ubikacji, niemiecki żołnierz stojący na korytarzu - zapewne uświadomiony rasowo - zagrodził jej drogę, mówiąc, że i tak ma szczęście, że jedzie tym pociągiem.
Jako że Polska została podbita przez Niemcy, nie było już granicy między dwoma państwami i dojechaliśmy do Breslau bez przeszkód. Aby oddalić jakiekolwiek podejrzenia, ojciec wybrał na nocleg jeden z najlepszych hoteli w mieście, Vier Jahreszeiten, nieopodal dworca. Po rozpakowaniu się i umyciu wyszedłem do miasta i kupiłem parę książek: schludność i dobrobyt tego miasta zaskoczyły mnie. Wieczorem odwiedziliśmy elegancką restaurację hotelową na drugim piętrze, wypełnioną oficerami w mundurach i dobrze ubranymi paniami. Zamówiliśmy pieczoną kaczkę. Kelner uprzejmie zapytał, czy mamy kartki na mięso. Nie mieliśmy: poradził nam, jak je dostać następnego dnia.
Odwiedziłem ten hotel sześćdziesiąt lat później, kiedy nosił nazwę Polonia. Teraz był to hotel trzeciej kategorii. Ale sala restauracyjna na drugim piętrze nadal istniała, choć znacznie mniejsza niż ta, którą zachowałem w pamięci.
W Breslau spędziliśmy drugą noc, zanim w niedzielę, 29 października, odjechaliśmy do Monachium. Ojciec nie miał niemieckich pieniędzy, by kupić bilet do Monachium i dalej do Rzymu. Krążył więc po dworcu, wypatrując oficera o uczciwej twarzy. Była to kolejna ryzykowna operacja. Wreszcie zdecydował się na kogoś i zapytał - nie wiem pod jakim pretekstem - czy nie byłby tak uprzejmy i nie wymienił mu polskich złotych na
Polska, Włochy, Ameryka
13
marki niemieckie, do czego żołnierze powracający z Polski mieli prawo. Oficer zgodził się.
Podróżowaliśmy do Monachium przez Drezno i przybyliśmy tam po południu. Musieliśmy czekać kilka godzin na nocny pociąg do Rzymu. Zdecydowałem, że wykorzystam wolny czas na odwiedziny w sławnym monachijskim muzeum - Starej Pinakotece. Zignorowałem opory rodziców, przyrzekając, że będę unikał kłopotów. Z dworca poszedłem pieszo na Karolinenplatz, gdzie wówczas znajdowało się mauzoleum nazistowskich zbirów, którzy padli w jakiejś bójce za Fiihrera: żołnierze pełnili tam wartę, a cały plac był przystrojony flagami ze swastyką. Do Pinakoteki było stąd nie więcej jak kilometr i wkrótce znalazłem się przed bocznym, wchodnim wejściem. Wysoko na schodach stał umundurowany nazista.
- Czy to jest wejście do Pinakoteki? - spytałem.
- Pinakoteka jest zamknięta. Nie wiesz, że jest wojna?
Wróciłem na dworzec. Później matka powiedziała mi, że dyskretnie szła za mną, na wszelki wypadek. Powtórzyłem tę trasę ponownie w 1951 roku i czułem ogromną satysfakcję, że nazisty już tam nie było, za to byłem ja.
Wieczorem dotarliśmy do Innsbrucka, który od Anschlussu stanowił granicę Rzeszy z Włochami. Funkcjonariusz Gestapo wszedł do naszego przedziału - w którym byliśmy teraz sami - by zabrać nasze paszporty: mieliśmy jeden paszport na nas troje. Wkrótce gestapowiec pojawił się znowu, oświadczając, że niestety nie możemy kontynuować podróży do Włoch, ponieważ nie mamy zezwolenia Gestapo na opuszczenie Niemiec.
- Co zatem mamy zrobić? - zapytał ojciec.
- Powinniście się udać do Berlina, gdzie wasza ambasada załatwi warn odpowiednie dokumenty.
Z tymi słowy zasalutował i oddał paszport.
Wynieśliśmy nasze bagaże z pociągu i ułożyliśmy na peronie. Ojciec gdzieś znikł. Matka i ja staliśmy bezradnie, a wokół nas młodzi Niemcy i Austriacy z nartami na ramieniu rozmawiali wesoło. Nagle ojciec wrócił. Kazał nam wnieść bagaże z powrotem do pociągu. Zrobiliśmy to w wielkim pośpiechu, gdyż pociąg właśnie ruszał. Zaledwie zdołaliśmy rozmieścić bagaże w przedziale, który wcześniej opuściliśmy, kiedy funkcjonariusz Gestapo znów się pojawił.
- Prosiłem, żebyście opuścili pociąg - powiedział groźnie. Nie był jednak nikim ważnym i jego słowa nas nie przestraszyły.
Ojciec, który władał niemieckim jak urodzony Niemiec (młodość spędził w Wiedniu), starał się, jak mógł, tak kaleczyć niemiecką gramatykę i wymowę, by dobrze odegrać rolę Latynosa mówiącego po hiszpańsku. (W rzeczywistości żadne z nas nie znało ani słowa po hiszpańsku). Wyjaśnił, że odwiedził naczelnika stacji w Innsbrucku i powiedział mu o tym.
14
Żyłem. Wspomnienia niezależnego
że musimy jak najszybciej wrócić do rodzinnego kraju. Naczelnik stacji - prawdopodobnie niezbyt służbisty Austriak, który nie miał prawa decydować w tej sprawie, wysłuchał go i odpowiedział coś w rodzaju von mir aus, co w wolnym przekładzie znaczy „A jedźcie sobie!", lub - być może bardziej kolokwialnie - das ist mir Schnuppe, „co mnie to obchodzi".
Gestapowiec znów zażądał paszportu i wyszedł. Tymczasem pociąg wolno zmierzał w kierunku granicy włoskiej w Brennero, odległej o jakieś 40 kilometrów. Za oknem widać było ogromny masyw Alp. To był najbardziej krytyczny moment w naszym całym życiu, bo gdyby kazano nam wysiąść w Brennero i zmuszono do podróży do Berlina, z całą pewnością zginęlibyśmy, gdyż „nasza" ambasada od razu wykryłaby, że paszport, którym się posługiwaliśmy, był nieważny i prawdopodobnie wydano by nas Niemcom.
Nie pamiętam, jak długo musieliśmy czekać na decyzję. Prawdopodobnie kilka minut, lecz czas wlókł się okropnie. Zanim dojechaliśmy do granicy, gestapowiec wrócił. Powiedział:
- Możecie jechać dalej pod jednym warunkiem.
- Jakim? - spytał ojciec.
- Że nie wrócicie do Niemiec.
-Aber NE1N! - Ależ NIE! - odpowiedział mu ojciec, prawie krzycząc, jakby sama perspektywa postawienia kiedykolwiek stopy w Niemczech napawała go przerażeniem.
Niemiec oddał nam paszport i wycofał się. Matka wybuchnęła płaczem; ojciec poczęstował mnie papierosem - pierwszym w życiu.
Wczesnym rankiem dotarliśmy do Bolzano, gdzie, podczas krótkiego postoju, kupiliśmy sobie świeże kanapki. Słońce świeciło jasno. Przed południem, 30 października, przybyliśmy do Rzymu.
Byliśmy uratowani.
Moje pochodzenie
W tym miejscu cofnę wskazówki zegara i opowiem, kim jestem i skąd pochodzę.
Urodziłem się 11 lipca 1923 roku w zasymilowanej rodzinie żydowskiej w niewielkim mieście Cieszyn, na polskim Śląsku przy granicy Czech, 50 kilometrów od miejsca, w którym miał później stanąć obóz zagłady -Auschwitz. Mój ojciec, Marek, urodzony we Lwowie w 1893 roku, spędził młodość w Wiedniu. Jego przodkowie, których nazwisko pisano pierwotnie jako „Piepes", od początku XIX wieku należeli do wybitnych przedstawicieli reformistycznie nastawionej żydowskiej inteligencji jego rodzinnego miasta. W latach czterdziestych XIX wieku jeden z naszych
Polska, Włochy, Ameryka
15
przodków o imieniu Bernard, który pełnił funkcję sekretarza gminy żydowskiej, wystąpił z inicjatywą sprowadzenia do Lwowa reformistyczne-go rabina, by stanął na czele „Postępowej Świątyni", której członkowie rekrutowali się przeważnie ze środowisk inteligencji. Chociaż według współczesnych norm tamten „postępowy" judaizm może wydawać się dość konserwatywny, ortodoksyjni Żydzi czuli do niego taką nienawiść, że jeden z nich zamordował nowego rabina i jedną z jego córek, wkradłszy się do kuchni, gdzie zatruł jedzenie.
W roku 1914 ojciec mój zaciągnął się do Legionów. W czynnej służbie ojciec pozostał do 1918 roku, walcząc przeciwko Rosjanom w Galicji pod przybranym nazwiskiem „Marian Olszewski". Jakie były jego wojenne przeżycia - tego nie wiem, ponieważ podobnie jak wielu innych mężczyzn, którzy widzieli wojnę z bliska, ojciec nie lubił o tym mówić. W tym czasie zaprzyjaźnił się z niektórymi oficerami, należącymi później do elity władzy Rzeczypospolitej Polskiej, a przyjaźnie te pozwoliły mu na uzyskanie dobrej pozycji zarówno w okresie międzywojennym, jak i podczas naszej ucieczki z Polski.
Moja matka - Sarah Sophia Haskelberg, znana w rodzinie i wśród przyjaciół jako „Zosia", była dziewiątym spośród jedenaściorga dzieci bogatego warszawskiego przedsiębiorcy, należącego do chasydów. Matka wspominała go jako człowieka jowialnego, bon vivanta, który lubił dobrze zjeść, wypić i głośno śpiewać, nieco fałszując. Prowadził szerokie interesy z rosyjskim rządem, sprzedając umundurowanie i broń rosyjskiej armii. Dzięki temu nabył wiele nieruchomości w Warszawie i okolicach. Kilku braci mojej matki zostało wysłanych przed wojną do Belgii, by tam studiowali na uczelniach technicznych albo uczyli się w szkołach z internatem. Rodzina spędzała lato w podwarszawskiej miejscowości letniskowej, gdzie dziade