Richard Pipes Żyłem PRZEKŁAD David M. Dastych Władysław Jeżewski WARSZAWA Tytuł oryginału VIXI Memoirs of a Non-Belonger Przekład David M. Dastych rozdziały 1-2 Władysław Jeżewski rozdziały 3-4 Projekt okładki Krzysztof Findziński Redakcja Elżbieta Derelkowska Redakcja techniczna Urszula Rutkowska Korekta Grażyna Henel Książkę tę dedykuję pamięci moich rodziców MARKA I ZOFII PIPESÓW z wdzięcznością za danie mi życia, a potem za uratowanie od pewnej śmierci z rąk nazistów. Copyright © 2003 by Richard Pipes All rights reserved Copyright © 2004 for the Polish edition by Wydawnictwo MAGNUM Ltd. Copyright © 2004 for the Polish translation by Wydawnictwo MAGNUM Ltd. Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, zapisywana czy przekazywana w sposób mechaniczny, elektroniczny, fotograficzny lub w jakiejkolwiek innej formie bez uprzedniej zgody właściciela praw. Wydawnictwo MAGNUM sp. z o.o. 02-536 Warszawa, ul. Narbutta 25a tel./fax 848-55-05, tel. 646-00-85 e-mail: magnum@it.com.pl www.wydawnictwo-magnum.com.pl Wydawnictwo prowadzi księgarnię internetową i sprzedaż wysyłkową swoich książek. Skład i łamanie - Artur Klobuczar Studio komputerowe Wydawnictwa MAGNUM sp. z o.o. Druk i oprawa - Drukarnia Naukowo-Techniczna S.A. ul. Mińska 65, 03-828 Warszawa ISBN 83-89656-08-6 Tylko się strzeż bardzo i pilnuj siebie, byś nie zapomniał o tych rzeczach, które widziały twe oczy: by z twego serca nie uszły po wszystkie dni twego życia, ale ucz ich swych synów i wnuków. Spis treści Deuteronomium 4:9 Biblia Tysiąclecia Spis ilustracji.............................IX Przedmowa..............................XI 1. Polska, Włochy, Ameryka.......................1 Wojna................................. 1 Moje pochodzenie.......................... 14 Intelektualne i artystyczne emocje.................. 21 Włochy................................ 33 Studia ................................ 42 Armia................................ 48 Powracające echo Holocaustu.................... 55 2. Harvard................................61 Szkoła wyższa.............................61 Poszerzanie horyzontów intelektualnych: Isaiah Berlin........65 Wczesna praca naukowa i dydaktyczna................73 Twarzą w twarz z Rosją........................86 Profesura...............................93 Struve................................98 Edmund Wilson i George Kennan..................103 „Cywilizacja zachodnia".......................107 Historyczny „rewizjonizm".....................110 Rosja carów.............................116 Chiny................................119 Amalrik i Szczaranski........................124 VIII Żyłem. Wspomnienia niezależnego 3. Waszyngton............................. 129 Detente............................... 129 Zespół B.............................. 136 W Radzie Bezpieczeństwa Narodowego .............. 147 Departament Stanu i sojusznicy................... 157 Reagan............................... 167 Polski kryzys ............................ 172 Spotkania z sowieckimi dysydentami................ 188 Liban................................ 191 NSDD 75.............................. 192 Ostatnie miesiące.......................... 206 Uwagi o służbie państwowej..................... 212 4. Z powrotem na Harvardzie..................... 216 Swvival Is Not Enough........................ 216 Historia rewolucji rosyjskiej..................... 220 Odwilż w Związku Sowieckim: Sacharow.............. 229 Związek Sowiecki zdradza sowietologów............... 235 W wolnej Rosji........................... 238 Przyjęcie The Russian Revolution.................. 244 Kwestia własności.......................... 248 Emerytura ............................. 250 Uwagi końcowe........................... 253 Przypisy............................... 257 Indeks nazwisk ........................... 261 Spis ilustracji Na skrzydełku obwoluty i na stronie II: Autor w wieku 78 lat (Bachrach Photography) Strony 18-19 Dziadek ze strony matki, Szymon Haskelberg Babka ze strony matki, Balbina Haskelberg Babka Berta Pipes, z moim kuzynem Juliuszem, Kraków, 1922 Matka i jej rodzina, około 1916 Ojciec, Wiedeń, 1919 Zdjęcie ślubne rodziców, wrzesień 1922 Ja w wieku osiemnastu miesięcy W moje czwarte urodziny, 1927 Z Burgerami, 1934 Irena Roth, w wieku dziesięciu lat, Warszawa, 1934 W szkole, w mundurach wojskowych, 1938 Hans Burger, Warszawa, 1939 Strony 50-51 Autor, Warszawa, czerwiec 1939 Marszałkowska, główna ulica Warszawy, około 1 października 1939 Zdjęcie w fałszywym południowoamerykańskim paszporcie, październik 1939 Na pokładzie Nea Hellas w Lizbonie, Portugalia, lipiec 1940 Irena, 1946 X Żyłem. Wspomnienia niezależnego Nasz ślub: Hotel Delmonico, Nowy Jork, 1 września 1946 Nasi rodzice, Watertown, 1949 Przy pracy nad książką Formation of the Soviet Union, 1951 Irena w Celerinie, Szwajcaria, 1957 Z przywódcą muzułmanów Azji Środkowej, Taszkent, kwiecień 1957 Z Aleksandrem Kierenskim w Stanfordzie, Kalifornia, lato 1959 Strony 114-115 Świeżo upieczony profesor w swoim gabinecie w Widenerze (Biblioteka Uniwersytecka), około 1960 Nasi synowie, Steven i Daniel, Paryż, 1962 Rodzice: ich ostatnie wspólne zdjęcie, Chesham, New Hampshire, 1971 Z moimi dyplomantami, Danem Orlovskym i Niną Tumarkin, 1971 Na łyżwach podczas Wieczoru ze Sportowcami w Harvardzie, 1972 Z Leszkiem Kołakowskim, Franco Venturim i Isaiahem Berlinem, Oxford, luty 1974 Isaiah Berlin, Londyn, 1993 Edmund Wilson Z Andriejem Amalrikiem, pod Moskwą, lipiec 1975 Chiny: z wizytą w 176 Dywizji, wiosna 1978 Mój portret w magazynie „People", 1977 Strony 194-195 Uścisk dłoni z Ronaldem Reaganem, lipiec 1981 Richard V.Allen, 1981 Przy moim biurku w Old Executive Office Building, Waszyngton, 1982 Z personelem Narodowej Rady Bezpieczeństwa, 1982 Irena z prezydentem Ronaldem Reaganem, styczeń 1982 Lunch wydany dla sowieckich dysydentów w Białym Domu, maj 1982 Z wiceprezydentem George'em Bushem, lipiec 1983 Z Andriejem Sacharowem, Boston, 1988 Rodzina w Chesham, 1990 Wejście do byłej siedziby Komitetu Centralnego KPZR, Moskwa, wrzesień 1991 Na Światowym Forum Gospodarczym, Davos, styczeń 1992 Uroczystość nadania doktoratu honoris causa, Cieszyn, maj 1994 Odczyt o Struvem w mieście jego urodzenia, w Permie na Uralu, luty 2003 Przedmowa Żyłem, po łacinie Vixi - wybrałem to słowo na tytuł książki, ponieważ każdy inny, który mógłbym wymyślić dla swoich wspomnień, został już przez kogoś użyty. Ten zaś ma także inną zaletę -jest krótki. Podtytuł Wspomnienia niezależnego również wymaga wyjaśnienia. Na brytyjskich Wyspach Dziewiczych, gdzie wraz z żoną kupiłem dom w 1986 roku, prawo miejscowe wyróżnia poza stałymi mieszkańcami i gośćmi trzecią kategorię: „niezależnych", którzy podobnie jak stali mieszkańcy mogą posiadać majątek, a jednak, jako goście, nie mają praw przysługujących stałym mieszkańcom. Już jakiś czas temu przyszło mi do głowy, że termin „niezależny" może po części odnosić się także do mojego życia. Ja oczywiście „należałem" do różnych instytucji, szczególnie do Uniwersytetu Harvarda, gdzie uczyłem przez prawie pół wieku, ale także do rządu USA, któremu służyłem trzy lata w Korpusie Lotnictwa, a dwa lata w Białym Domu. Ale kiedy twierdzę, że w pewnych ważnych sprawach mam takie odczucie, jakbym przez całe życie był „niezależnym", oznacza to, że zawsze uparcie podążałem za swoimi przekonaniami i stroniłem od udziału w jakichkolwiek partiach lub klikach. Nigdy nie zgadzałem się na „myślenie grupowe". Moje poglądy na historię Rosji odstawały od poglądów przeważających wśród historyków, a moje opinie na temat stosunków amerykańsko-sowieckich wyobcowały mnie ze środowiska tzw. sowietolo-gów. Podtytuł tych wspomnień ma więc podkreślać ów aspekt mojej osobowości oraz doświadczenia życiowe, które z niego wynikają. Życie naukowca nie cieszy się zwykle zainteresowaniem, gdyż jest raczej monotonne tam, gdzie mowa o nauczaniu, a ezoteryczne w odniesieniu XII Żytem. Wspomnienia niezależnego do dorobku naukowego. Istnieją jednakże trzy aspekty mojej przeszłości, które, jak mi się wydaje, mogą wywołać szersze zainteresowanie. Jednym z nich są moje przeżycia jako szesnastoletniego żydowskiego chłopca w 1939 roku w Polsce zaatakowanej przez Niemców i Rosjan i moja ucieczka wraz z rodzicami do Stanów Zjednoczonych. Inny aspekt ma związek z faktem, że miałem szczęście znaleźć się na Uniwersytecie Harvarda, zarówno jako student jak i profesor, w „złotym okresie" tej uczelni od końca II wojny światowej do momentu wybuchu wojny w Wietnamie, kiedy Harvard był niewątpliwie najlepszym na świecie, nie mającym konkurencji uniwersytetem. I trzeci aspekt: byłem osobiście zaangażowany w kształtowanie stosunków amerykańsko-sowieckich w jednym z najważniejszych okresów zimnej wojny, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a szczególnie przez dwa lata (1981-1982), kiedy służyłem prezydentowi Reaganowi jako specjalista od spraw wschodnioeuropejskich i sowieckich. Istnieje zawsze wiele powodów, by napisać autobiografię, lecz dla mnie najważniejszym była chęć poznania samego siebie. Bo jeśli ktoś dożył późnego wieku, tak jak ja, jego życie jest długą historią, której wczesne rozdziały giną w mroku. Czy jesteśmy tacy sami przez wszystkie te dekady? Czy nadal rozumiemy to, co kiedyś głosiliśmy i czyniliśmy, i dlaczego? Pisanie autobiografii przypomina prowadzenie archeologicznych wykopalisk z tą różnicą, że kopiący sam jest równocześnie wykopaliskiem. My - ludzie - jesteśmy niezwykle skomplikowanymi istotami, które poznają się nawzajem, a nawet sami siebie, tylko w przybliżeniu. Według słów mało znanego, lecz wybitnego dziewiętnastowiecznego angielskiego eseisty, Alexandra Smitha: „Możesz opłynąć świat dookoła, ale nigdy nie poznać człowieka; możesz zbadać królestwo i zaznaczyć je na mapach, ale wszyscy savants tego świata nie potrafią wykreślić dokładnej mapy najskromniejszej ludzkiej osobowości". Możemy poznać się sami, jedynie badając drogę naszego życia, najlepiej jak potrafimy. Dla mnie było to radosne doświadczenie i mam nadzieję, że Czytelnik będzie z taką samą ciekawością śledził moje życie, które trwało osiem dekad i objęło dwa kontynenty i które, czasami, było bliskie centrum wydarzeń o historycznym znaczeniu. Pisanie własnej biografii jest doświadczeniem wyjątkowym. Kiedy w mojej historii opowiadam o życiu innych, zawsze mam świadomość, że mogę wybierać fakty i interpretować je na wiele różnych sposobów. Odtwarzając jednak własne życie, czułem, że chcąc być uczciwym, nie miałem innego wyboru jak tylko opisywać życie innych tak, jak zanotowała je moja pamięć - i ten szczególny imperatyw kierował moimi wysiłkami. Kiedy poprosiłem kilka bliskich mi osób, poczynając od mojej żony, by przeczytały rękopis, dokonałem dziwnego odkrycia: im bliżej te osoby Przedmowa XIII były związane z autorem wspomnień, tym bardziej czuły się ich współwłaścicielami. Jeśli troszczą się o ciebie, zakładają, iż mają prawo wnosić coś, a nawet korygować twój wizerunek, ponieważ czują, że w pewnym sensie znają ciebie lepiej niż ty siebie samego. Wysoko sobie cenię uwagi tych przyjaznych mi czytelników i odniosłem się do nich z najwyższą uwagą, lecz w ostatecznym rachunku tylko moje własne sumienie może ocenić to, co piszę i jak to przedstawiam. Dodatkowym uzasadnieniem dla badania mojej przeszłości jest fakt, że choć nie przeżyłem sam Holocaustu, miałem szczęście przed nim uciec. Być może zabrzmi to dziwnie w ustach zawodowego historyka, ale zawsze popadałem w kłopoty, zajmując się przeszłością. Nie mam na myśli przeszłości innych, lecz własną i moich bliskich. Z powodów emocjonalnych jest mi ogromnie trudno pogodzić się z tym, że ludzie, których znałem, i wydarzenia, które sam przeżyłem lub których byłem świadkiem - znikły na zawsze, tak jakby nigdy nie istniały. Jest mi bardzo ciężko pogodzić się z faktem, że prawdopodobnie pozostałem jedynym kustoszem pamięci o wielu ludziach od dawna zaginionych: przeważającej części mojej rodziny i prawie wszystkich kolegów szkolnych, którzy przepadli bez śladu w czasie Holocaustu. Ta myśl przygnębia mnie, gdyż, jak się wydaje, pozbawia życie sensu. Jednakże z tego samego powodu czuję się szczególnie zobowiązany, do napisania tych wspomnień, by pamięć o nich nie zaginęła na zawsze. Polska, Włochy, Ameryka Wojna W czwartek, 24 sierpnia 1939 roku, dziennik polsko-żydowski „Nasz Przegląd", który regularnie czytaliśmy, wydrukował na pierwszej stronie przerażającą wiadomość, że dwaj śmiertelni wrogowie, nazistowskie Niemcy i Związek Sowiecki, zawarli pakt o nieagresji. W poprzednim miesiącu obchodziłem szesnaste urodziny i niedawno wróciłem z trzytygodniowego obozu przysposobienia wojskowego, którego zaliczenia wymagano od uczniów przedostatniej klasy gimnazjum. W normalnych warunkach za kilka dni powróciłbym do szkoły, by rozpocząć ostatni rok nauki. Ale tak się nie stało. Ojciec wywnioskował, że wiadomość zwiastowała wojnę i powziął decyzję o wyprowadzeniu się z Warszawy. Mieszkaliśmy nieopodal stacji kolejowej Warszawa Główna, która mogła stać się celem nalotów. Przenieśliśmy się więc do Konstancina, uzdrowiska na południe od Warszawy, gdzie wynajęliśmy obszerny pokój w willi i tam oczekiwaliśmy na rozwój wydarzeń. Władze wydały rozporządzenie o utrzymywaniu zaciemnienia miasta. Pamiętam wieczorną rozmowę przy świecach pomiędzy ojcem a jednym z moich wujów. Dyskutowano o tym, czy wybuchnie wojna: wuj uważał, że wszystko zależy od Mussoliniego, co okazało się zupełnie niesłuszne, ponieważ faktycznie machina wojenna Hitlera, z błogosławieństwem Stalina, zajmowała już wysunięte pozycje do ataku na północ, zachód i południowy zachód od Polski. Zarząd miasta polecił mieszkańcom przedmieść kopanie rowów jako schronów przed bombami. Zabrałem się do tego z tak wielką energią, że właścicielka willi zażądała, bym przestał kopać, bo niszczyłem jej kwietniki. Żyłem. Wspomnienia niezależnego W mieście sytuacja była bardzo napięta. Niemcy zrzucali z samolotów ulotki nawołujące do poddania. Próbowałem podnieść jedną z nich, ale jakiś przechodzień ostrzegł mnie, że może być „zatruta". Radio podtrzymywało nas na duchu, nadając apele prezydenta miasta, Stefana Starzyń-skiego (później internowanego i po czterech latach straconego w Dachau). Radio nadawało też Poloneza As-dur Chopina. Tymczasem do miasta wchodziły, pieszo, na koniach i wozach, resztki rozproszonych i pobitych polskich armii, niektórzy żołnierze byli ranni, wszyscy obdarci i przygnębieni. Ósmego września Niemcy rozpoczęli natarcie na Warszawę, lecz napotkali zawzięty opór. Widziałem długie kolejki mężczyzn (prawdopodobnie rezerwistów) w cywilnych ubraniach, z niewielkimi tobołkami, którzy maszerowali z miasta na wschód, gdzie mieli być wcieleni do wojska. Moi rodzice dyskutowali na temat opuszczenia Warszawy: mieliśmy do dyspozycji samochód i ojciec chciał, byśmy uciekli do Lublina, niecałe 200 km od Warszawy, ponieważ rząd ewakuował się do tego miasta. Pomysł ten poddał polski minister spraw zagranicznych, Józef Beck, którego ojciec znał i który zachęcał go, by niezwłocznie podążył za rządem. Matka zdecydowanie się sprzeciwiła, przekonana, że za propozycją wyjazdu kryło się przypuszczenie, że ojciec ma pieniądze; kiedy tylko by się skończyły, zostawiono by nas samym sobie. Słyszałem burzliwą kłótnię w sypialni na ten temat. Na szczęście matka ją wygrała. W połowie września Warszawa została otoczona i znaleźliśmy się w pułapce. Po raz wtóry opuściliśmy nasze mieszkanie i zamieszkaliśmy u przyjaciół, w solidnej kamienicy, daleko od centrum miasta. Ja zostałem zakwaterowany w pokoiku na najwyższym piętrze - mieszkanku żydowskiego stypendysty. Miał tam pokaźną bibliotekę, z której wypożyczyłem historię Bizancjum, część wielotomowej Historii świata Wilhelma Onckena. Właściciel prosił mnie, bym zwrócił książkę w takim samym stanie, w jakim ją pożyczyłem. Kiedy na miasto spadały bomby, matka przychodziła do mnie na górę i prosiła, bym schronił się w piwnicy, lecz ja odmawiałem - do czasu, gdy naloty stały się niezwykle intensywne. Po powrocie zauważyłem, że ogromny pocisk artyleryjski przebił sufit mojego pokoiku i wbił się w ścianę kilkadziesiąt centymetrów nad moim łóżkiem, gdzie - nie wybuchając - pozostał. * * Wiele lat później dowiedziałem się, że Pliniusz Młodszy zachowywał się w podobny sposób podczas straszliwego trzęsienia ziemi, które zniszczyło Pompeję. W liście do Tacyta opisał, jak przebywając w pobliskim Misenum, odczuwał gwałtowne wstrząsy. Matka nakłaniała go do opuszczenia domu, lecz on - „z odwagi czy szaleństwa" - poprosił o tom Liwiusza i „zagłębił siew czytaniu, jak gdyby nie miał nic innego do roboty". Opuścił dom dopiero, gdy groził runięciem. Miał wówczas siedemnaście lat. Listy Pliniusza Młodszego (Ham-mondsworth, 1969), strony 170-171. Polska, Włochy, Ameryka Od godzin nocnych 22 września, po ewakuacji korpusu dyplomatycznego, Warszawa została poddana 24-godzinnemu bombardowaniu: w dzień stukasy krążyły nad bezbronnym miastem, nurkując z wyciem i zrzucając bomby na cele cywilne; w nocy byliśmy pod ogniem artylerii. Bombardowanie było zmasowane, z wyjątkiem 23 września - dnia Jom Kippur - kiedy niemieccy piloci zabawiali się, atakując dzielnicę żydowską Warszawy. Wśród zachowanych dokumentów znalazłem dziennik, który prowadziłem osiem miesięcy po tych wydarzeniach, i najlepiej będzie, gdy go zacytuję: Około 23.00 zamilkło radio po zniszczeniu radiostacji przez bomby. W dzień później zabrakło wody (gazu od dawna już nic było). Spaliśmy w ubraniach ze wszystkimi rzeczami pod ręką, gotowi do ucieczki. Ja jedynie spałem u siebie na szóstym piętrze, czytając Nictzschego Wolę mocy i wiersze Staffa lub pisałem notatki do mej pracy o Giotcie. 24 września przez dzień i noc waliła artyleria, a nazajutrz nad ranem zbudziły nas detonacje bomb. Obrony przeciwlotniczej już nie było, ani polskich samolotów, tylko gdzieniegdzie odzywał się karabin maszynowy. Rozpoczęło się całodzienne bombardowanie z 450 samolotów, które przerastało wszystko, co w ogóle w dziejach ludzkości dotąd widziano. Bomba za bombą spadała na bezbronne miasto jak ulewa. Domy waliły się w gruzy, przygniatając tysiące ludzi lub roznosząc pożar na cale ulice. Masy obłąkania bliskich ludzi przewalały się przez zawalone gruzami ulice, z dziećmi i tobołkami. Lotnicy niemieccy, najgorsze bestie, jakie chodzą po świecie, specjalnie zniżali lot, by razić ludzi na ulicach ogniem z karabinów maszynowych. Nad wieczorem cała Warszawa stała w płomieniach, przypominając piekło dantejskie. Z jednej granicy miasta do drugiej - tylko łuny. które czerwieniły niebo. Zaraz odezwała się niemiecka artyleria, która zaczęła obsypywać Warszawę lawiną pocisków. Nasz dom cudem ocalał spod bombardowania powietrznego i nosił ślady uderzenia „jedynie" dwóch pocisków artyleryjskich. Nic jednak nie miało nam być zaoszczędzone. W nocy, około godziny pierwszej, obudziła nas silna detonacja. Pocisk uderzył piętro niżej, zabijając kobietę. Zerwaliśmy się i wybiegliśmy na ciemną klatkę schodową, pełną już ludzi. Krzyki, rozpaczliwe wołania i jęki mieszały się z twardymi odgłosami uderzeń pocisków. Dom nasz zaczął się palić - wybiegliśmy na podwórko, ja z moją teczką, zawierającą najdroższe mi prace i książki, i drżącym psem na ręku. W chwili gdy przebiegałem przez podwórko, niedaleko ode mnie rozerwał się szrapnel, żadnej jednak nie wyrządzając szkody. Udaliśmy się do piwnicy, lecz nad ranem znów opuściliśmy ją, gdyż dom był w niebezpieczeństwie - cała klatka schodowa jednej z oficyn paliła się. Wybiegliśmy na miasto. Na ulicy Sienkiewicza znaleźliśmy pomieszczenie w olbrzymiej, ale strasznie brudnej i zapełnionej piwnicy. Artyleria waliła bez przerwy. O godzinie 7 wieczorem i ten dom zaczął się palić. Wybiegliśmy znów na ulicę, tym razem na Marszałkowską - rozlokowaliśmy się na małej klatce schodowej... Nadeszła druga noc. Artyleria waliła - całe miasto stało w ogniu. Nigdy nie zapomnę widoku, jaki oczom naszym się przedstawił na ulicy Zielnej i Marszałkowskiej: konie wolno ganiające po ulicy lub zabite na jezdni, w świetle palących się Żyłem. Wspomnienia niezależnego jak pudełka domów. Ludzie pędzący z domu do domu w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. W nocy ogień zrobił się nieco słabszy i tak, oparty na kolanach jakiejś kelnerki z „Adrii", zasnąłem. Byłem głodny - z ledwością uratowaliśmy naszego psa od śmierci, dając mu cukier i cudem zdobytą wodę. Nagle otworzono drzwi i przyniesiono czterech strasznie poranionych żołnierzy - przy świetle świec, bez wody i lekarstw, założono im bandaże. Kobiety zaczęły mdleć, dzieci płakały -ja też już byłem bliski załamania. W końcu uspokoiłem się i zupełnie zobojętniały przysłuchiwałem się kłótniom, czy - na przykład - zgasić świece, czy nie itd. Masy ludzi dobijały się do naszych drzwi, chcąc się wedrzeć. Wreszcie nadszedł ranek. Artyleria uspokoiła się znacznie. Zrobiło się ciszej... Warszawa, a wraz z nią Polska, przeżyła swój ostatni dzień. Mogę dodać coś, czego nie zanotowałem w swoim pamiętniku: kiedy tak biegaliśmy po płonących ulicach, matka dotrzymywała mi kroku, trzymając nad moją głową poduszkę, by chronić mnie przed spadającymi odłamkami. W piwnicach krążyły najbardziej niesamowite plotki. Notowałem je w kieszonkowym dzienniczku: Polacy odpierali niemieckie ataki i odbijali miasta; Francuzi przerwali linię Zygfryda; Brytyjczycy wylądowali w Prusach Wschodnich. Jedna z nieregularnie ukazujących się w tych dniach gazetek, pod przewrotnym tytułem „Dzień dobry!", donosiła na pierwszej stronie: „Linia Zygfryda przerwana, Francuzi wkraczają do Nadrenii. Polskie bombowce nad Berlinem" - wszystko to było czystą fikcją. Wreszcie objawiła się prawda: 17 września sowiecka armia wkroczyła do Polski i zajęła jej wschodnie prowincje. W niedzielę, 24 września, zanotowałem w dzienniku: „Warszawa broni się. Sowieci zajęli Borysław, Drohobycz, Wilno, Grodno. Na froncie zachodnim - cisza. Polska jest stracona. Na jak długo?" Dwudziestego szóstego września polskie władze rozpoczęły negocjacje z armią niemiecką. Warszawa skapitulowała dzień później. Warunki kapitulacji przewidywały 48-godzinny rozejm. 27 września, o godzinie 14.00, armaty zamilkły, a samoloty znikły z nieba: zdołały już zniszczyć jedną ósmą wszystkich budynków w mieście. Nastąpiła dziwna cisza. 30 września Niemcy wkroczyli do miasta. Przypadkiem trafiłem na ich forpocztę: wojskowy pojazd z odkrytym dachem zatrzymał się na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, w samym sercu Warszawy. Młody oficer, siedzący obok kierowcy, wstał i fotografował tłum, który otoczył samochód; patrzyłem na niego z nienawiścią. Podczas dwudniowego rozejmu wróciliśmy do naszego mieszkania, które - poza kilkoma wybitymi szybami - niewiele ucierpiało. Jednak domy po obu stronach, jak również naprzeciwko, legły w gruzach. Coco, nasza roczna suczka spanielka towarzysząca nam w wędrówce, oszalała z radości, Polska, Włochy, Ameryka dziko biegając wokół jadalni, wskakując na kanapę i zeskakując z niej. Pewnie pomyślała sobie, że nasze cierpienia dobiegły końca. Istnieje nadal bardzo wiele fałszywych informacji na temat polskiej kampanii wojennej 1939 roku; wyśmiewa się Polaków za to, że próbowali walczyć z niemieckimi czołgami przy pomocy kawalerii i przedstawia się ich, jakoby nie próbowali bronić się i skapitulowali, stawiając niewielki opór. W rzeczywistości Polacy walczyli bardzo dzielnie i skutecznie. Odtajnione archiwa niemieckie podają, że podczas czterech tygodni walk straty Wehrmachtu wyniosły: 91 000 zabitych i 63 000 ciężko rannych.1 Były to największe straty, jakie miał ponieść Wehrmacht do czasu bitwy 0 Stalingrad i oblężenia Leningradu dwa lata później - a przez te dwa lata Niemcy podbili prawie całą Europę. Mieliśmy co jeść i pić, gdyż przed wybuchem wojny matka przyniosła duży worek ryżu, który schowała pod łóżkiem: był to nasz zapas żywności na cały następny miesiąc. Podawano ryż na wiele sposobów, nawet z marmoladą. Mieliśmy też zapas wody - w wannie. Pierwszego października niemieckie oddziały zaczęły wjeżdżać do miasta. Żołnierze jechali na ciężarówkach i zauważyłem ze zdziwieniem, że nie byli to blondyni nadludzie, jak przedstawiała ich nazistowska propaganda: wielu było niskiego wzrostu i o śniadej skórze, zupełnie nie wyglądali na herosów. Władze okupacyjne wkrótce przywróciły w mieście handel 1 usługi: otwarto m.in. piekarnie. Polskie sklepy sprzedawały lub raczej pozbywały się za półdarmo swych towarów. Kupiłem, co mogłem - także kilka puszek sardynek i tabliczek czekolady. Zachowanie wojsk niemieckich przez pierwszy miesiąc okupacji było poprawne. Nie zauważyłem żadnych aktów przemocy. Scenka, którą do dziś pamiętam, to widok niemieckiego żołnierza na motocyklu, wiozącego w przyczepie brodatego Żyda, który służył mu za przewodnika po warszawskich ulicach. Przy innej okazji widziałem dwie młode Żydówki, flirtujące z zakłopotanym niemieckim żołnierzem stojącym na warcie przed jednym z budynków, drażniąc mu nos bukiecikiem kwiatów. Jedynym otwarcie antysemickim incydentem, jaki widziałem, była ciężarówka pełna Niemców, jadąca ulicą dzielnicy żydowskiej. Żołnierze wybuchali śmiechem, kiedy Żydzi, niektórzy w podeszłym wieku, uciekali na boki, by uniknąć przejechania. Niedługo potem na murach pojawiły się afisze, rozlepione na rozkaz niemieckiego komendanta miasta. Jedno z tych ogłoszeń wymieniało nazwiska Polaków, na których wykonano egzekucję za różne „zbrodnie", takie jak wymawianie słowa „psiakrew" w obecności Niemca. Był także plakat, rozlepiony po całym mieście, ukazujący rannego polskiego żołnierza, z ręką na temblaku, gniewnie wskazującego zdrową ręką ruiny Warszawy i krzyczącego do Chamberlaina: „To twoja robota!". Czytaliśmy te ogłoszenia w milczeniu. 8 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Pewnego razu ojca zatrzymał na ulicy jakiś Niemiec, który podszedł do niego, klepnął go po ramieniu i zapytał: „Polak?". Ojciec gniewnie odpowiedział mu w doskonałej niemczyźnie: „Nie. Zabieraj te łapy!". Zaskoczony żołnierz, myśląc, że zaczepił swego rodaka, przeprosił i odszedł. Szóstego października przyjechał do Warszawy Hitler, by osobiście dokonać triumfalnej inspekcji podbitej stolicy Polski. Obserwowałem go z okna na czwartym piętrze: na całej trasie przejazdu wzdłuż Marszałkowskiej, a także pod naszym domem stali rozstawieni żołnierze z bronią gotową do strzału. Hitler jechał otwartym mercedesem, stojąc w typowej pozie, z ręką podniesioną w nazistowskim pozdrowieniu. Pomyślałem sobie wtedy, jak łatwo byłoby go zabić. Polacy na początku przyjmowali okupację z ponurym fatalizmem. W końcu ich kraj był niezależny tylko przez 21 lat, po 120 latach obcego panowania. Ich patriotyzm skupiał się bardziej na narodzie, jego kulturze i religii niż na państwie. Nie wątpili, że przeżyją i tę okupację i znów zobaczą Polskę odrodzoną. Dla Żydów sytuacja była, oczywiście, zupełnie inna. Większość polskich Żydów - ortodoksyjnych i mieszkających w skupiskach - prawdopodobnie niewiele wiedziała o stosunku nazistów do nich. Żydzi w Europie Wschodniej byli najbardziej proniemiecką grupą ludności (oprócz tych Żydów, którzy sympatyzowali z komunizmem i z Rosjanami).* Pamiętali te lata podczas I wojny światowej (1914-1918), kiedy Niemcy - po odbiciu Polski z rąk Rosjan -wprowadzili prawo i porządek: rodzina mojej matki miała z tego okresu same dobre wspomnienia. Wierzę, że większość Żydów nie była śmiertelnie przestraszona tym, co zdarzyło się we wrześniu 1939 roku i liczyła na podjęcie bardziej lub mniej normalnego życia. Israel Zangwill w swej książce Children of the Ghetto [Dzieci getta] słusznie pisze, że „Żyd rzadko bywał rozgoryczony z powodu prześladowań. Wie bowiem, że znajduje się w Gohith - na wygnaniu - i że nie nadeszły jeszcze dni Mesjasza, dlatego patrzy na swego prześladowcę jedynie jako na nierozumny instrument w ręku wszystkowiedzącej Opatrzności".2 Żydzi zasymilowani martwili się bardziej: wiedzieli o Ustawach Norymberskich i o nocy kryształowej. Ale nawet oni wierzyli, że jakoś dadzą sobie radę pod niemieckimi rządami: Niemcy przecież będą potrzebowali lekarzy, krawców i piekarzy. Przez dwa tysiąclecia Żydzi nauczyli się, jak przetrwać we wrogim środowisku. Nabyli tę umiejętność nie poprzez apele Niestety, wielu Żydów tak myślało. Żydzi, którzy przez wiele stuleci byli izolowani przez chrześcijan od ludności, wśród której żyli, byli realistami, nawet realistami bez złudzeń w sprawach prywatnych, lecz byli bardzo naiwni w sprawach politycznych, bo tradycyjnie odsuwano ich od wpływu na politykę. Niektórzy ze zasymilowanych Żydów mieli skłonność do wierzenia w socjalizm, tak jak ich ortodoksyjni bracia wierzyli w przyjście Mesjasza. Polska, Włochy, Ameryka 0 honor i współczucie czy domaganie się przestrzegania praw człowieka, lecz będąc użytecznymi dla jakiejkolwiek panującej władzy: pożyczając pieniądze królom i arystokratom, sprzedając ich towary, zbierając dla nich czynsze dzierżawne i podatki. To prawda, że niekiedy rabowano ich majątek i wypędzano, ale - na ogół - udawało im się przetrwać. Myśleli więc, że tak się stanie i tym razem -jeśli będą postępować podobnie. Lecz tym razem głęboko się mylili. Bo ludzie, z którymi mieli do czynienia, nie kierowali się własnym, ekonomicznym interesem, lecz chorobliwą nienawiścią rasową - nienawiścią, której niczym nie można było przebłagać. Ja sam doszedłem do lepszego zrozumienia tej postawy dopiero pól wieku później, kiedy obserwowałem naiwność wielu Izraelczyków w postępowaniu z Palestyńczykami. Po odparciu trzech arabskich najazdów, które miały zniszczyć Izrael i zmasakrować lub przynajmniej wypędzić jego żydowskich mieszkańców, Izraelczycy zapewnili sobie komfortową egzystencję, skłonni do prawie wszystkich ustępstw wobec Arabów - byle tylko zapewnić sobie pokój i dobrobyt. Spora część izraelskiego społeczeństwa po prostu zignorowała niepodważalne dowody istnienia nie dających się załagodzić, destruktywnych emocji u palestyńskich sąsiadów, będąc przekonana, że można wykupić się ustępstwami. Ponieważ Izraelczycy nie odczuwali nienawiści, było im trudno uwierzyć w to, że mogą być znienawidzeni. Życie w okupowanej Polsce w zaskakującym tempie wracało do normy: to niezwykłe, jak szybko „codzienność" bierze górę nad tym, co „historyczne". Doświadczenie to przekonało mnie o tym, że ludność jako taka odgrywa w historii tylko marginalną rolę, przynajmniej w historii politycznej 1 wojskowej, która jest zarezerwowana dla nielicznych elit: zwykli ludzie nie tworzą historii - po prostu zarabiają na życie. Potwierdzenie tego głębokiego przekonania znalazłem u Arnolda Bennetta, w przedmowie do jego książki Old Wives' Tale [Opowieść starych żon], gdzie wspomina, jak rozpytywał pewnego emeryta kolejowego i jego żonę o ich życie w Paryżu podczas pruskiego oblężenia w latach 1870-1871. „Najbardziej użyteczną rzeczą, której się od nich dowiedziałem - pisze Bennett - było spostrzeżenie, na pierwszy rzut oka zdumiewające, że w Paryżu podczas oblężenia zwykli ludzie prowadzili po prostu normalne życie". Chciałbym raz jeszcze odnieść się do własnych wspomnień z tamtych dni, które zanotowałem w maju 1940 roku, kiedy nasze życie pod niemiecką okupacją opisałem w ten sposób: Rozpoczął się najsmutniejszy miesiąc w moim dotychczasowym życiu, który tak dobre miał mieć finale: październik 1939. Trudno mi opisać, co przez ten czas robiłem i jak spędzałem czas - w mieszkaniu był przejmujący ziąb. pod pierzyną spałem w prawie pełnym ubraniu. Na ulicę niebezpiecznie było wychodzić, gdyż Niemcy łapali na roboty. Czytać i pracować mogłem tylko w dzień, gdyż wieczorem 10 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Polska, Włochy, Ameryka 11 nie było światła elektrycznego, a świece musieliśmy oszczędzać. Jedliśmy dzień w dzień ryż, makaron i różne zupy - później jeszcze doszła kapusta i chleb. Wstawałem około dziesiątej, z największym obrzydzeniem, ale równym głodem zjadałem śniadanie, po czym albo wychodziłem do [moich przyjaciół] Olka lub do Wandy, albo też zostawałem w domu. Byłem zrozpaczony, gdy pomyślałem sobie, w jakiej znajduję się sytuacji - wszystkie ambicje, plany i marzenia legły w gruzach. Dokładnie nie wiem, dlaczego ojciec nie zgadzał się na perspektywę przetrwania pod niemiecką okupacją, czym zadowalała się większość Żydów. Prawdopodobnie powodowała nim duma: ojciec był człowiekiem pełnym godności, nie tolerował nawet myśli, że może być potraktowany jak parias. Nie podzielał żadnych, dominujących wówczas złudzeń i prawidłowo oceniał to, co nastąpi. W liście, który napisał miesiąc później, zanim zaczęły się otwarte prześladowania, ostrzegał: „Polscy Żydzi będą narażeni na los gorszy niż niemieccy". Gdzieś w pierwszej połowie października zaczęliśmy odbywać narady rodzinne w kuchni, którą mieliśmy tylko dla siebie od czasu, gdy nasza gosposia - Andzia - znikła po wybuchu wojny. Powstała możliwość opuszczenia Polski i wyjazdu na Zachód na sfałszowanych dokumentach -jako rzekomi obywatele jednego z krajów Ameryki Łacińskiej. Ojciec dowiedział się, że jego znajomy, którego nazwę „Pan X" - honorowy konsul tego kraju - był w posiadaniu jedynego czystego blankietu paszportowego, choć nie miał pieczęci konsularnej, którą zabrał ze sobą konsul generalny, kiedy opuszczał Warszawę wraz z korpusem dyplomatycznym. „Pan X" oferował paszport do naszej dyspozycji. Powstał jednak problem, który musieliśmy rozwiązać: czy stać nas na oderwanie się od korzeni i wyjazd w nieznane? Choć nigdy nie byliśmy bogaci, w naszym domu nie dyskutowało się o pieniądzach (w średnio zamożnych żydowskich rodzinach nigdy nie mówiło się o pieniądzach), a ja nie zdawałem sobie sprawy z tego, że pieniądze były niezbędne, aby przeżyć. Kiedy ojciec głośno rozważał „pro" i „kontra" takiego przedsięwzięcia, ja widziałem tylko „pro". Chciałem zapisać się na uniwersytet i wiedząc, że nie mogłem nawet myśleć o tym w Polsce okupowanej przez Niemców, nalegałem na wyjazd. Co do pieniędzy, mogliśmy sobie poradzić: przecież ojciec posiadał konto bankowe w Sztokholmie, które mogło nas wybawić z kłopotów. Zdaniem matki decyzja o wyjeździe została powzięta po tym, jak Niemcy wywiesili ogłoszenia, zapowiadające, że kartki na chleb zostaną wydane tylko tym mieszkańcom, którzy się u nich zarejestrują. Ojciec wyciągnął z tego wniosek, że był to sposób, by dowiedzieć się, kto jest Żydem. Moje argumenty i moja (niczym nie uzasadniona) pewność siebie niewątpliwie pomogły skłonić ojca do działania: wspominając o tym, nadal jestem zdumiony niesłychaną śmiałością jego decyzji. Matka znalazła żydowskiego grawera, który w niecałą godzinę podrobił brakującą pieczęć konsularną. Następnie ojciec podjął rozmowy z niemiecką Komendanturą Wojskową na temat zezwolenia na wyjazd. Gestapo przybyło do Warszawy 15 października, ale ojciec negocjował tylko z wojskiem. Opowiedział mi, że kiedy prowadził rozmowy na temat naszego wyjazdu w niemieckim sztabie, spotkał tam przypadkiem prezydenta Starzyńskiego, który - podejrzewając ojca o to, że jest niemieckim agentem lub kolaborantem - spojrzał na niego z niechęcią, ale ojciec nie miał możliwości wytłumaczenia się. Kiedy trwały starania o wyjazd, ja odwiedzałem przyjaciół. Szczęśliwie wszyscy przeżyli oblężenie. Wchodząc na podwórko kamienicy, w której mieszkał kolega szkolny, znany z namiętnej miłości do muzyki, usłyszałem dźwięki Eroiki Beethovena. Matka innego kolegi była tak wystraszona, że odmówiła mi otwarcia drzwi. Mój najlepszy przyjaciel - Olek Dyzenhaus - miał się jak najlepiej. Kiedy wędrowaliśmy Marszałkowską, zauważyliśmy kolejkę po chleb: zajęliśmy w niej miejsce, rozmawiając i śmiejąc się. Mężczyzna stojący za nami, potrząsając głową, mruknął: „Ach, młodzież, młodzież!". Myśleliśmy, że to dziwactwo, ale teraz rozumiem jego reakcję. W końcu dokumenty były gotowe, wraz z wizą tranzytową do Włoch. Mieliśmy wyjechać o 5.49 rano, w piątek, 27 października - pierwszym pociągiem, który od zajęcia miasta przez Niemców miał odjechać z Warszawy. Był to pociąg wojskowy, wiozący niemieckich żołnierzy na urlop do domu. Mieliśmy nim dojechać do Breslau (dzisiejszego Wrocławia). Ojciec umówił się z Polakiem niemieckiego pochodzenia - tacy byli znani jako folksdojcze - aby wprowadził się do naszego mieszkania, by, jak zakładano, opiekować się nim do naszego powrotu. Człowiek ten podpisał dokładny inwentarz naszych rzeczy znajdujących się w mieszkaniu. Ja tymczasem zebrałem kilka swoich skarbów, głównie książek o muzyce i historii sztuki oraz fotografie. Z resztą mojej skromnej biblioteki pożegnałem się. Były w niej głównie książki o filozofii i historii sztuki, a najcenniejsza wśród nich była wielotomowa encyklopedia Meyera Konversationslexicon, opublikowana pod koniec XIX wieku. Z niej nauczyłem się prawie wszystkiego, co wiedziałem o historii sztuki. Rosyjski cenzor zamazał w niej czarnym tuszem wszystkie miejsca, które wydawały mu się obraźliwe; okładki były starannie oderwane, aby posłużyć - jak poinformował mnie wuj - do palenia w piecu podczas mroźnych zim I wojny światowej. I teraz przez całą noc trząsłem się z zimna, nie mogąc się opanować. Było jeszcze ciemno, kiedy udałem się na dworzec kolejowy po dwóch bagażowych: podróżowaliśmy pierwszą klasą z masą bagażu, udając wysoko postawionych cudzoziemców. Dworzec roił się od umundurowanych Niemców. Dla bezpieczeństwa ojciec przekonał „Konsula X", by towarzyszył nam do Breslau, skąd mieliśmy jechać dalej przez Monachium 12 Żyłem. Wspomnienia niezależnego do Rzymu. Jeden z braci mojej matki - Max, który przyszedł na stację, by nas pożegnać, trzymał Coco, którą musieliśmy zostawić. Suczka skamlała i szarpała smycz. Kiedy pociąg zaczął ruszać, Coco urwała się i skoczyła na stopnie wagonu, prosto w moje objęcia. Zatrzymałem ją. W przedziale wsunęła się pod siedzenie i ukrywała się tam aż do końca podróży -jakby wiedziała, że nie powinna być w tym pociągu i nie chcąc sprawić nam kłopotu. Pozostała z nami aż do swej śmierci, przez dziesięć następnych lat. W naszym przedziale siedział niemiecki lekarz w mundurze, sierżant i korpulentna kobieta ze swastyką przypiętą do sukni. Doktor zaczął rozmowę ze mną. Kiedy dowiedział się, że pochodzę z Ameryki Łacińskiej, powiedział, że hiszpańskie pomarańcze są lepsze od amerykańskich (a może odwrotnie?), że Radio City Rockettes to świetny zespół i że syn poprosił go, żeby mu przywiózł polskiego ogrodnika. Mówiąc to, chichotał, że nie pozwoli, by ogrodnik wchodził do domu, bo Polacy „śmierdzą". Sierżant wyjął z plecaka połeć słoniny, odciął kawałek i żuł, nie odzywając się. Matka, która siedziała obok mnie, kopała mnie delikatnie od czasu do czasu, abym nie powiedział czegoś, co mogłoby sprowadzić na nas kłopoty. Kiedy próbowała pójść do ubikacji, niemiecki żołnierz stojący na korytarzu - zapewne uświadomiony rasowo - zagrodził jej drogę, mówiąc, że i tak ma szczęście, że jedzie tym pociągiem. Jako że Polska została podbita przez Niemcy, nie było już granicy między dwoma państwami i dojechaliśmy do Breslau bez przeszkód. Aby oddalić jakiekolwiek podejrzenia, ojciec wybrał na nocleg jeden z najlepszych hoteli w mieście, Vier Jahreszeiten, nieopodal dworca. Po rozpakowaniu się i umyciu wyszedłem do miasta i kupiłem parę książek: schludność i dobrobyt tego miasta zaskoczyły mnie. Wieczorem odwiedziliśmy elegancką restaurację hotelową na drugim piętrze, wypełnioną oficerami w mundurach i dobrze ubranymi paniami. Zamówiliśmy pieczoną kaczkę. Kelner uprzejmie zapytał, czy mamy kartki na mięso. Nie mieliśmy: poradził nam, jak je dostać następnego dnia. Odwiedziłem ten hotel sześćdziesiąt lat później, kiedy nosił nazwę Polonia. Teraz był to hotel trzeciej kategorii. Ale sala restauracyjna na drugim piętrze nadal istniała, choć znacznie mniejsza niż ta, którą zachowałem w pamięci. W Breslau spędziliśmy drugą noc, zanim w niedzielę, 29 października, odjechaliśmy do Monachium. Ojciec nie miał niemieckich pieniędzy, by kupić bilet do Monachium i dalej do Rzymu. Krążył więc po dworcu, wypatrując oficera o uczciwej twarzy. Była to kolejna ryzykowna operacja. Wreszcie zdecydował się na kogoś i zapytał - nie wiem pod jakim pretekstem - czy nie byłby tak uprzejmy i nie wymienił mu polskich złotych na Polska, Włochy, Ameryka 13 marki niemieckie, do czego żołnierze powracający z Polski mieli prawo. Oficer zgodził się. Podróżowaliśmy do Monachium przez Drezno i przybyliśmy tam po południu. Musieliśmy czekać kilka godzin na nocny pociąg do Rzymu. Zdecydowałem, że wykorzystam wolny czas na odwiedziny w sławnym monachijskim muzeum - Starej Pinakotece. Zignorowałem opory rodziców, przyrzekając, że będę unikał kłopotów. Z dworca poszedłem pieszo na Karolinenplatz, gdzie wówczas znajdowało się mauzoleum nazistowskich zbirów, którzy padli w jakiejś bójce za Fiihrera: żołnierze pełnili tam wartę, a cały plac był przystrojony flagami ze swastyką. Do Pinakoteki było stąd nie więcej jak kilometr i wkrótce znalazłem się przed bocznym, wchodnim wejściem. Wysoko na schodach stał umundurowany nazista. - Czy to jest wejście do Pinakoteki? - spytałem. - Pinakoteka jest zamknięta. Nie wiesz, że jest wojna? Wróciłem na dworzec. Później matka powiedziała mi, że dyskretnie szła za mną, na wszelki wypadek. Powtórzyłem tę trasę ponownie w 1951 roku i czułem ogromną satysfakcję, że nazisty już tam nie było, za to byłem ja. Wieczorem dotarliśmy do Innsbrucka, który od Anschlussu stanowił granicę Rzeszy z Włochami. Funkcjonariusz Gestapo wszedł do naszego przedziału - w którym byliśmy teraz sami - by zabrać nasze paszporty: mieliśmy jeden paszport na nas troje. Wkrótce gestapowiec pojawił się znowu, oświadczając, że niestety nie możemy kontynuować podróży do Włoch, ponieważ nie mamy zezwolenia Gestapo na opuszczenie Niemiec. - Co zatem mamy zrobić? - zapytał ojciec. - Powinniście się udać do Berlina, gdzie wasza ambasada załatwi warn odpowiednie dokumenty. Z tymi słowy zasalutował i oddał paszport. Wynieśliśmy nasze bagaże z pociągu i ułożyliśmy na peronie. Ojciec gdzieś znikł. Matka i ja staliśmy bezradnie, a wokół nas młodzi Niemcy i Austriacy z nartami na ramieniu rozmawiali wesoło. Nagle ojciec wrócił. Kazał nam wnieść bagaże z powrotem do pociągu. Zrobiliśmy to w wielkim pośpiechu, gdyż pociąg właśnie ruszał. Zaledwie zdołaliśmy rozmieścić bagaże w przedziale, który wcześniej opuściliśmy, kiedy funkcjonariusz Gestapo znów się pojawił. - Prosiłem, żebyście opuścili pociąg - powiedział groźnie. Nie był jednak nikim ważnym i jego słowa nas nie przestraszyły. Ojciec, który władał niemieckim jak urodzony Niemiec (młodość spędził w Wiedniu), starał się, jak mógł, tak kaleczyć niemiecką gramatykę i wymowę, by dobrze odegrać rolę Latynosa mówiącego po hiszpańsku. (W rzeczywistości żadne z nas nie znało ani słowa po hiszpańsku). Wyjaśnił, że odwiedził naczelnika stacji w Innsbrucku i powiedział mu o tym. 14 Żyłem. Wspomnienia niezależnego że musimy jak najszybciej wrócić do rodzinnego kraju. Naczelnik stacji - prawdopodobnie niezbyt służbisty Austriak, który nie miał prawa decydować w tej sprawie, wysłuchał go i odpowiedział coś w rodzaju von mir aus, co w wolnym przekładzie znaczy „A jedźcie sobie!", lub - być może bardziej kolokwialnie - das ist mir Schnuppe, „co mnie to obchodzi". Gestapowiec znów zażądał paszportu i wyszedł. Tymczasem pociąg wolno zmierzał w kierunku granicy włoskiej w Brennero, odległej o jakieś 40 kilometrów. Za oknem widać było ogromny masyw Alp. To był najbardziej krytyczny moment w naszym całym życiu, bo gdyby kazano nam wysiąść w Brennero i zmuszono do podróży do Berlina, z całą pewnością zginęlibyśmy, gdyż „nasza" ambasada od razu wykryłaby, że paszport, którym się posługiwaliśmy, był nieważny i prawdopodobnie wydano by nas Niemcom. Nie pamiętam, jak długo musieliśmy czekać na decyzję. Prawdopodobnie kilka minut, lecz czas wlókł się okropnie. Zanim dojechaliśmy do granicy, gestapowiec wrócił. Powiedział: - Możecie jechać dalej pod jednym warunkiem. - Jakim? - spytał ojciec. - Że nie wrócicie do Niemiec. -Aber NE1N! - Ależ NIE! - odpowiedział mu ojciec, prawie krzycząc, jakby sama perspektywa postawienia kiedykolwiek stopy w Niemczech napawała go przerażeniem. Niemiec oddał nam paszport i wycofał się. Matka wybuchnęła płaczem; ojciec poczęstował mnie papierosem - pierwszym w życiu. Wczesnym rankiem dotarliśmy do Bolzano, gdzie, podczas krótkiego postoju, kupiliśmy sobie świeże kanapki. Słońce świeciło jasno. Przed południem, 30 października, przybyliśmy do Rzymu. Byliśmy uratowani. Moje pochodzenie W tym miejscu cofnę wskazówki zegara i opowiem, kim jestem i skąd pochodzę. Urodziłem się 11 lipca 1923 roku w zasymilowanej rodzinie żydowskiej w niewielkim mieście Cieszyn, na polskim Śląsku przy granicy Czech, 50 kilometrów od miejsca, w którym miał później stanąć obóz zagłady -Auschwitz. Mój ojciec, Marek, urodzony we Lwowie w 1893 roku, spędził młodość w Wiedniu. Jego przodkowie, których nazwisko pisano pierwotnie jako „Piepes", od początku XIX wieku należeli do wybitnych przedstawicieli reformistycznie nastawionej żydowskiej inteligencji jego rodzinnego miasta. W latach czterdziestych XIX wieku jeden z naszych Polska, Włochy, Ameryka 15 przodków o imieniu Bernard, który pełnił funkcję sekretarza gminy żydowskiej, wystąpił z inicjatywą sprowadzenia do Lwowa reformistyczne-go rabina, by stanął na czele „Postępowej Świątyni", której członkowie rekrutowali się przeważnie ze środowisk inteligencji. Chociaż według współczesnych norm tamten „postępowy" judaizm może wydawać się dość konserwatywny, ortodoksyjni Żydzi czuli do niego taką nienawiść, że jeden z nich zamordował nowego rabina i jedną z jego córek, wkradłszy się do kuchni, gdzie zatruł jedzenie. W roku 1914 ojciec mój zaciągnął się do Legionów. W czynnej służbie ojciec pozostał do 1918 roku, walcząc przeciwko Rosjanom w Galicji pod przybranym nazwiskiem „Marian Olszewski". Jakie były jego wojenne przeżycia - tego nie wiem, ponieważ podobnie jak wielu innych mężczyzn, którzy widzieli wojnę z bliska, ojciec nie lubił o tym mówić. W tym czasie zaprzyjaźnił się z niektórymi oficerami, należącymi później do elity władzy Rzeczypospolitej Polskiej, a przyjaźnie te pozwoliły mu na uzyskanie dobrej pozycji zarówno w okresie międzywojennym, jak i podczas naszej ucieczki z Polski. Moja matka - Sarah Sophia Haskelberg, znana w rodzinie i wśród przyjaciół jako „Zosia", była dziewiątym spośród jedenaściorga dzieci bogatego warszawskiego przedsiębiorcy, należącego do chasydów. Matka wspominała go jako człowieka jowialnego, bon vivanta, który lubił dobrze zjeść, wypić i głośno śpiewać, nieco fałszując. Prowadził szerokie interesy z rosyjskim rządem, sprzedając umundurowanie i broń rosyjskiej armii. Dzięki temu nabył wiele nieruchomości w Warszawie i okolicach. Kilku braci mojej matki zostało wysłanych przed wojną do Belgii, by tam studiowali na uczelniach technicznych albo uczyli się w szkołach z internatem. Rodzina spędzała lato w podwarszawskiej miejscowości letniskowej, gdzie dziadek miał willę: zwykle przenosili się tam wiosną, około Święta Paschy przed końcem roku szkolnego, i pozostawali na letnisku do września, kiedy zaczynały się lekcje w szkołach. W Warszawie mieszkali w kamienicy, która była własnością dziadka. Aż do 1939 roku były tam jedynie toalety, lecz brakowało łazienek i myliśmy się w kuchennym zlewie. Kiedy latem 1915 roku Rosjanie wycofali się z Warszawy, zmusili ojca mojej matki, by im towarzyszył, prawdopodobnie obawiając się, że mógłby wydać Niemcom jakieś znane mu rosyjskie tajemnice wojskowe. Następne trzy lata spędził w Rosji -jeden rok już pod rządami komunistów. Wykorzystując stosunki z Niemcami, załatwiono w 1918 roku, że dziadek mógł wrócić do domu, wymieniony za dwóch synów - Henryka i Hermana. Obaj ożenili się z Rosjankami i spędzili resztę życia w Związku Sowieckim. Herman zginął podczas stalinowskich czystek: w listopadzie 1937 roku został aresztowany i wkrótce stracony. 16 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Jako datę urodzin mojej matki przyjęliśmy Boże Narodzenie 1902 roku, ale nie była to pewna data, jako że żydowskie rodziny pod panowaniem carskiej Rosji często „zamieniały" daty urodzeń synów i córek, by chłopcy mogli uniknąć służby w wojsku. (Faktycznie brat mojej matki - Leon, który wyemigrował do Palestyny w latach dwudziestych, podał jako swoją datę urodzenia 28 grudnia 1902). Mój dziadek ze strony matki zmarł na raka w roku 1923, roku moich urodzin. Matka mojej matki, którą dobrze pamiętam, prawie zupełnie nie znała języka polskiego - nie mogliśmy więc się z nią swobodnie porozumiewać. Zginęła w Holocauście w wieku siedemdziesięciu trzech lat, deportowana i zagazowana w nazistowskim obozie śmierci, Treblince. Kiedy żyła, od czasu do czasu wpadałem do jej mieszkania po szkole. Zawsze dostawałem tam jakiś obfity posiłek. Nie przypominam sobie jednak, aby babka kiedykolwiek nas odwiedziła. Moi rodzice spotkali się w 1920 roku w Warszawie. Matka opowiadała mi, że po raz pierwszy usłyszała o ojcu od koleżanki, która skarżyła się, że Marek Pipes nie zwracał na nią uwagi, odwiedzając w interesach jej ojca. Matka powiedziała mi, że była pewna, że jej uda się skłonić ojca, by zaproponował jej randkę. Zadzwoniła do jego biura i udawała, że widziała go w restauracji, o której słyszała, że tam bywał. Zaintrygowany ojciec połknął przynętę, zaproponował matce spotkanie i tak rozpoczął się romans, który dwa lata później zakończył się ślubem. Rodzice pobrali się we wrześniu 1922 roku, po czym przenieśli się do Cieszyna, gdzie - dwa lata wcześniej - ojciec z trzema wspólnikami (jeden z nich miał zostać potem jego szwagrem) otworzył fabrykę czekolady „Dea". Fabryka istnieje po dziś dzień pod nazwą „Olza" i produkuje popularne batoniki „Prince Polo". Miasto przedzielone jest rzeką: wschodnia część Cieszyna była polska, zachodnia należała do Czechosłowacji. Żydzi zamieszkiwali tam co najmniej od początku XVI wieku. W Cieszynie spędziliśmy tylko cztery lata i mam niewiele wspomnień z mego rodzinnego miasta. Urodziłem się w dwupiętrowym domu, który nadal tam stoi. Kiedy siedemdziesiąt lat później burmistrz Cieszyna zaszczycił mnie honorowym obywatelstwem miasta, podczas uroczystości wspomniałem o trzech zdarzeniach z dzieciństwa, które utkwiły mi w pamięci. Pamiętałem, że matka dała mi kromkę chleba razowego, grubo posmarowaną masłem i obłożoną plasterkami rzodkiewki. Kiedy ją jadłem przed domem, rzodkiewki spadły na ziemię. I tak poznałem, co to strata. Obok mieszkał chłopiec w moim wieku, który miał konika na biegunach pokrytego lśniącą skórą. Bardzo pragnąłem dostać podobnego konika. W ten sposób poznałem uczucie zazdrości. Rodzice opowiedzieli mi, że kiedyś zaprosiłem kilku kolegów do sklepu spożywczego i każdemu zafundowałem po pomarańczy. Zapytany przez właściciela, kto za to zapłaci, odparłem: Polska, Włochy, Ameryka 17 „Moi rodzice". W ten sposób - kończąc moje wystąpienie pointą - poznałem, czym jest komunizm, a mianowicie, że płaci ktoś inny. Odwiedziłem Cieszyn jeszcze kilka razy. Po tym, jak wyprowadziliśmy się z tego miasta, podczas zimowych ferii 1937-1938 roku, a następnie znów w lutym 1939, po tym, jak polski rząd zmusił Czechów opuszczonych przez sojuszników w Monachium, by oddali Polsce swoją połowę Cieszyna. Chodząc po opustoszałych ulicach miasta, wstydziłem się wtedy za swój kraj. Mieszkańcy Cieszyna posługiwali się na przemian trzema językami: polskim, niemieckim i czeskim. W moim domu rodzice rozmawiali po polsku albo po niemiecku. Do mnie zwracali się wyłącznie po niemiecku; zatrudniali także niemieckojęzyczne nianie. Dzieci natomiast - moi towarzysze zabaw - mówiły po polsku i w ten sposób nauczyłem się języka. W rezultacie, w wieku trzech albo czterech lat, już byłem dwujęzyczny. Amerykanin z trudnością potrafi sobie wyobrazić tę mozaikę kultur, spotykających się i przenikających w geograficznym sercu Europy*, bo chociaż w Stanach Zjednoczonych żyje wiele grup etnicznych, język angielski i dziedzictwo anglosaskie zawsze dominowało w ich kulturze. Tam, gdzie ja się urodziłem, kultury spotykają się na równych prawach. Dlatego to środowisko rzeczywiście pozwalało poznać sposoby myślenia innych narodów. W 1928 roku, po sprzedaniu fabryki „Dea", ojciec przeprowadził naszą małą rodzinę na krótko do Krakowa, gdzie mieszkała jego siostra z mężem i dwoma synami oraz rodzice ojca. Jego ojca, Klemensa (albo po żydowsku Kaleba), urodzonego w roku 1843 - w czasach Metternicha - wspominam jako dystyngowanego dżentelmena, który pozwalał całować się w brodaty policzek, ale nigdy nie wyrzekł do mnie ani słowa. Umarł w 1935 roku. W Krakowie ojciec założył - wspólnie ze szwagrem i jeszcze jednym partnerem - inną fabrykę czekolady, która była filią wiedeńskiej firmy Pischinger & Co. i specjalizowała się w produkcji wafli czekoladowych (działa do dziś pod nazwą „Wawel"). W Krakowie mieszkaliśmy krócej niż rok. Powierzywszy zarządzanie fabryką szwagrowi i drugiemu wspólnikowi, ojciec zdecydował się na przeprowadzkę do Warszawy, gdzie miał zamiar otworzyć sieć sklepów detalicznych. Niebawem jednak nadszedł kryzys gospodarczy. Ojciec wycofał się z Pischingera i zajął się importem, kupując owoce - głównie z Hiszpanii i Portugalii - z kapitału w obcych walutach, powierzonego mu przez przyjaciół w polskim rządzie. Zyski z tego przedsięwzięcia, uzupełnione dochodami matki z rodzinnych nieruchomości, wystarczały na skromne utrzymanie. Ja mogę tylko dodać, * Jeśli przeprowadzić linie od Przylądka Północnego do Sycylii i od Moskwy do wschodniego wybrzeża Hiszpanii, to przetną się w okolicach Cieszyna. 18 Żyłem. Wspomnienia niezależnego że ojciec raczej nie miał głowy do interesów. Choć wpadał na dobre pomysły, brakowało mu wytrwałości, by je zrealizować, a codzienne zarządzanie interesami nudziło go. Moi rodzice prowadzili beztroskie życie, więc potem, kiedy pojawiły się trudności, ojciec z nostalgią wspominał czasy, kiedy najważniejszym problemem, z którym matka musiała uporać się każdego ranka, był wybór kawiarni, gdzie miała spędzić dzień. Ojciec cieszył się reputacją jednego z najlepiej ubranych mężczyzn w Warszawie. Zawsze mieliśmy gosposię, która gotowała, sprzątała i - wczesnym rankiem - paliła w kaflowych piecach. Gosposia spała w kuchni, a jej uposażenie wynosiło pięć albo sześć dolarów miesięcznie plus mieszkanie i wyżywienie. Po przeniesieniu się do Warszawy najpierw zamieszkaliśmy w jednym pokoju, w pensjonacie należącym do pewnej pani z Wiednia. Tam spotkaliśmy małżeństwo wiedeńczyków - Oskara i Emmę Burgerów - których przeznaczenie wybrało na naszych najbliższych przyjaciół na całe życie. Oskar Burger był przedstawicielem na Polskę austriackiej fabryki samochodów Steyr-Daimler-Puch, która produkowała małe, tanie auta, poprze-dniki Volkswagena. Mieli syna, Janka, o rok młodszego ode mnie. Wkrótce wynajęliśmy osobne mieszkania w tym samym domu w innej części miasta, lecz kiedy musieliśmy opuścić nasz lokal - wprowadziliśmy się do Burgerów i przez następne pięć lat dzieliliśmy z nimi mieszkanie. Nasi rodzice byli nierozłączni, a Janek stał się dla mnie jak brat. Tołstoj pisał kiedyś do przyjaciela, że „dzieci zawsze pozostają - im młodsze, tym bardziej - w stanie, który lekarze nazywają pierwszym stopniem hipnozy". Tak właśnie wspominam swoje dzieciństwo. Żyłem we własnym świecie, odrywany od niego tylko przelotnymi kontaktami ze światem „rzeczywistym". Aż do wieku dojrzewania wszystko inne, czego doświadczałem poza własnymi myślami i uczuciami, wydawało się istnieć poza mną i było dla mnie niezupełnie realne. Zachowywałem się tak, jakbym żył w hipnotycznym transie, budząc się na chwilę i znów szybko do niego powracając. Kiedy miałem osiem lub dziewięć lat, matka nauczyła mnie krótkiej modlitwy po niemiecku. Później dowiedziałem się, że jej autorką była poetka z okresu Romantyzmu, Luise Hensel: Miide bin ich, geh' zur Ruh, Schliesse bidę Auglein zu; Vater, lass die Augen dein Uber meinem Bette sein.* W wolnym przekładzie: „Jestem zmęczony i kładę się spać, zamykając oczy. Ojcze, niech Twoje oczy czuwają nad mym łóżkiem". Dziadek ze strony matki, Szymon Haskelberg W szkole, ubrani w mundury wojskowe: ja po lewej w pierwszym rzędzie, Piotr Blaufuks w środku, Olek Dyzenhaus po prawej, 1938 Hans Burger, Warszawa, 1939 Polska, Włochy, Ameryka 19 Nigdy wówczas ani obecnie nie wątpiłem w istnienie Boga i jego dobroczynnej zwierzchności. Nigdy też nie odczuwałem potrzeby udowodnienia tego. W samej rzeczy istnienie Boga jest wszystkim, czego jestem absolutnie pewien, gdyż Jego obecność czułem zawsze i wszędzie; wszystko inne wydawało mi się i nadal wydaje warunkowe i problematyczne. Być może to wyjaśnia, dlaczego miałem szczęśliwe dzieciństwo. Na rodzinnych fotografiach, które udało się nam uratować z wojny, zwykle pozuję uśmiechnięty - aż do czasu, gdy zaczął mnie trapić wiek dojrzewania. Istniał dla mnie świat zewnętrzny, którym od czasu do czasu mogłem się cieszyć, ale kiedy stawał się groźny, zawsze mogłem wycofać się do swego wewnętrznego świata. To poczucie bezpieczeństwa rozciągnęło się poza okres dzieciństwa i - w pewnej mierze - towarzyszyło mi przez całe życie. Nawet wydarzenia II wojny światowej, które mogły kosztować mnie życie, wydawały się istnieć poza mną i dlatego nie były ważne. Byłem zupełnie pewien, że zakończą się szczęśliwie. Miałem jednak pewien problem z religią. Jeśli - rozważałem jako trzy-nasto- czy czternastolatek - wszystko, co istnieje, pochodzi od wiecznego Boga, to wszystko - każde stworzenie, nawet najmniejsze, każde wydarzenie bardziej lub mniej ważne - powinno trwać wiecznie. A jednak rzeczy i istnienia bezustannie ginęły bez śladu. Patrząc w mikroskop na lekcjach biologii, zastanawiałem się, czy Bóg rzeczywiście może zajmować się każdą amebą, która kiedykolwiek żyła. Oglądając stare fotografie, zadawałem sobie pytanie, czy Bóg pamięta tę osobę w tłumie czy tego konia ciągnącego wóz - od dawna już martwych. Tego problemu nigdy nie rozstrzygnąłem. Moje umiłowanie historii, być może, zrodziło się z tego kłopotu. Zajmując się wydarzeniami, które przeminęły i wydawały się martwe, w pewnym sensie przywracałem je do życia i w ten sposób oszukiwałem czas. Opinia o międzywojennej Polsce jako „faszystowskiej" i antysemickiej jest taka, że wydawałoby się dziwne, by żydowski młodzieniec mógł w niej żyć inaczej niż tylko w stanie desperacji i nędzy. Termin „faszyzm" został poddany przez sowieckich komunistów tak wielu werbalnym manipulacjom od lat dwudziestych, że stracił wszelkie znaczenie. Faszyzm - „faszyzm" w pierwotnym i dokładnym znaczeniu tego słowa - był produktem radykalnego ruchu socjalistycznego, któremu przewodził Benito Mussolini przed rokiem 1914. Po wybuchu I wojny światowej Mussolini, pod wpływem patriotycznej gorączki, która opanowała Europę, i łatwości, z jaką lojalność wobec narodu zwyciężyła lojalności klasowe, zaszczepił nacjonalizm na socjalizmie, ogłaszając, że walka klasowa we współczesnym świecie nie odbywa się między obywatelami tego samego kraju, walczącymi między sobą -jak nauczali socjaliści - lecz między krajami i narodami, z których jedne są bogate i eksploatują inne, a większość - biedna i wyzyskiwana. 20 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Polska, Włochy, Ameryka 21 Z czasem Mussolini zakazał działalności rywalizujących partii, wprowadził cenzurę i zmusił przedsiębiorstwa prywatne do współpracy ze związkami zawodowymi pod całkowitym nadzorem państwa. Była to łagodna wersja tego, co miało miejsce w Związku Sowieckim. Nic takiego nie zdarzyło się w przedwojennej Polsce. Do roku 1926 Polska próbowała iść drogą demokracji parlamentarnej, lecz trudności okazały się nie do przezwyciężenia, gdy komuniści i socjaliści walczyli z nacjonalistami, a prawa mniejszości narodowych, które stanowiły niemal jedną trzecią ludności kraju, były brutalnie łamane. W maju 1926 roku Piłsudski, który w poprzednich latach wycofał się z polityki, zorganizował zamach stanu. Ale był to zamach na ograniczoną skalę. Partie polityczne, w tym Partia Komunistyczna, dalej mogły działać otwarcie, wolność prasy była respektowana, a sądy pozostały niezależne. Chociaż wojskowi odgrywali najważniejsze role w rządzie, a Piłsudski miał możliwość zmiany decyzji legislatury, jego dyktatura była łagodna i nie uciekała się do gwałtu. Do jego śmierci w roku 1935 w Polsce był tradycyjny autorytarny rząd, który miał niewiele cech faszystowskich Włoch, a już w niczym nie przypominał nazistowskich Niemiec. Ogólna ocena polskiego antysemityzmu również wymaga pewnej korekty. Bez wątpienia dla Polaków głównym kryterium polskości była przynależność do Kościoła katolickiego: tak więc prawosławni Ukraińcy lub Żydzi nie byli uważani za prawdziwych Polaków, bez względu na to, jak bardzo byli propolscy w swej kulturze i lojalności. Taki stan był wynikiem 120 lat obcej okupacji, podczas której Kościół katolicki scalał naród. Ludność polska na ogół wrogo odnosiła się do Żydów, którą to postawę wszczepiał jej przez wieki Kościół katolicki. Nie był to rasistowski antysemityzm, lecz nieco mniej bolesny - ponieważ można było go uniknąć, wyrzekając się własnej religii i swego narodu, ale nawet wówczas, w oczach Polaków, taki człowiek nie przestawał być Żydem. Nie było jednak otwartej dyskryminacji Żydów (z wyjątkiem rządu i wojska) ani pogromów. Większość ortodoksyjnych Żydów żyła, z własnego wyboru, w zwartych wspólnotach - ponieważ taki styl życia ułatwiał im praktykowanie swojej religii. Żydzi zasymilowani, tacy jak my, żyli poza wspólnotami, w świecie „pomiędzy", ale muszę przyznać, że o wiele więcej łączyło mnie z wykształconymi Polakami niż z ortodoksyjnymi Żydami, którzy traktowali takich jak my jak apostatów. Z tych wszystkich powodów dziecko z polsko-żydowskiej klasy średniej mogło być w Polsce zupełnie szczęśliwe - do roku 1935. Na pewno zdarzały się wstrętne incydenty. We wczesnych latach trzydziestych mieszkaliśmy na osiedlu, gdzie byliśmy jedynymi znanymi Żydami. Czasami zdarzały się przezwiska. Kiedyś żydowski chłopak z nawróconej na katolicyzm rodziny nazwał mnie Żydem. A kiedy odciąłem się: „Sam jesteś Żydem!", zranił mnie niegroźnie w głowę scyzorykiem. Jego rodzice przepraszali aż zbyt gorliwie. Nie mogę jednak powiedzieć, że moje lata dziecięce obfitowały w takie incydenty. Prowadziliśmy normalne życie: ślizgając się na łyżwach i uprawiając narciarstwo w zimie, wyjeżdżając z miasta na pikniki i pływając w wielkim basenie Legii latem, chodząc do kina. Ja pod żadnym względem nie byłem wybitnym dzieckiem. Nie wykazywałem wczesnych zdolności w żadnym kierunku. Niewiele też czytałem. Byłem jednak uważany za atrakcyjnego chłopca: moja oliwkowa cera i kruczoczarne włosy, które matka przycinała uparcie w grzywkę, wywoływały wiele zachwytu i często brano mnie za Persa albo za Hindusa. Jednym z przykrych skutków ubocznych wieku dojrzewania było to, że zachwyty nad moją urodą nagle się skończyły. Zaskakujące dla kogoś, kto miał być w przyszłości zawodowym pisarzem, było to, że w młodości sprawiało mi wielką trudność przelewanie myśli na papier. Mówiłem jednak z wielką łatwością. Jako nastolatek zabawiałem kolegów w klasie improwizowanymi opowiadaniami, w których występowali jako bohaterowie. Ten talent - wiele lat później - sprawił, że potrafiłem przez wiele wieczorów utrzymać zainteresowanie własnych dzieci, a potem wnuków bajkami opowiadanymi im przed zaśnięciem. Pisanie rutynowych szkolnych wypracowań było jednak dla mnie prawdziwą męką. Nauczyłem się poprawnie pisać dopiero później, kiedy treści wykwitały z mego własnego umysłu i wyrażały moje własne uczucia. Intelektualne i artystyczne emocje Rok 1935 był rokiem przełomu w moim młodym życiu. W tym roku nastąpiły trzy ważne wydarzenia: zmarł marszałek Piłsudski; naziści przyjęli Ustawy Norymberskie, które pozbawiały niemieckich Żydów obywatelstwa i - faktycznie - ludzkiego statusu; a ja sam przeżywałem zamęt wieku dojrzewania. Choć Piłsudski w ostatnim dziesięcioleciu swego życia był dyktatorem wojskowym, miał za sobą przeszłość socjalistyczną: w roku 1887 został aresztowany i zesłany na Syberię za udział w spisku, którego celem było zamordowanie cara, Aleksandra III. Udział w tym samym spisku przypłacił życiem starszy brat Lenina. Jedną z obowiązujących zasad dziedzictwa socjalistycznego była awersja do wszelkich form bigoterii etnicznej i religijnej, którą socjaliści uważali za odstępstwo od walki klasowej. Tak długo jak Piłsudski stał na czele państwa, Polska nie tolerowała otwartego antysemityzmu. Prawie natychmiast po jego śmierci rządy przejęli generałowie 22 Żyłem. Wspomnienia niezależnego i pułkownicy, którzy służyli pod komendą Piłsudskiego w Legionach. Tendencją dominującą wówczas na świecie było dążenie do rządów dyktatorskich i do tworzenia bloków politycznych o charakterze jednopartyjnym. Polska nie mogła uniknąć losu wspólnego dla całej Europy pogrążonej w depresji. Sytuacja Żydów szybko się pogarszała, tym bardziej że naziści rozdmuchali płomienie antysemityzmu. Zaczęto mówić o „rozwiązaniu" kwestii żydowskiej (choć jedyną sprawą wymagającą pilnego „rozwiązania" była antysemicka paranoja). Żydowskie przedsiębiorstwa były bojkotowane; niektóre nieżydowskie sklepy umieszczały na widocznym miejscu szyldy określające je jako „chrześcijańskie". Polaków zachęcano do „kupowania u swoich". W mojej szkole, gdzie przedtem katolicy i żydzi prowadzili odrębne, lecz przyjazne życie, uczniowie debatowali teraz o „kwestii żydowskiej". Pod tym terminem rozumiano rzekomo szkodliwy, zbyt duży wpływ Żydów na polską gospodarkę i kulturę. Żydowscy studenci cierpieli z powodu fizycznych napaści, a w roku 1937 minister oświaty, ulegając naciskom ze strony faszyzującej Narodowej Demokracji, wydał rozporządzenie o „getcie ławkowym", zmuszające żydowskich studentów do zajmowania miejsc jedynie po lewej stronie sal wykładowych. Wszystko to tworzyło atmosferę nie do zniesienia. Krótko po śmierci Piłsudskiego zaczęły się pogromy. W marcu 1936 roku w miasteczku Przytyk koło Radomia Żydzi zostali obrabowani przez miejscowych chłopów, a dwóch Żydów zabito; po tym nastąpiły dalsze incydenty. Choć miałem wówczas tylko dwanaście lat, pamiętam uczucie oburzenia, kiedy władze skazały na więzienie Żydów z Przytyka, którzy tylko się bronili, uniewinniając jednocześnie ich morderców i grabieżców. Wszystko to miało miejsce na tle popieranego przez państwo antysemityzmu w Niemczech, co pomagało legitymizować i podsycać tę przepełnioną nienawiścią ideologię w całej Europie. Ojciec szybko wracał do domu, by słuchać przez radio najnowszych bredni Hitlera. Mimo że moja znajomość niemieckiego była niemal doskonała, nie rozumiałem prawie niczego z tych histerycznych wrzasków, przerywanych nieludzkimi rykami zgromadzonych. Nie tyle było to nawet przerażające, ile wprawiające w zakłopotanie. Moje żydowskie pochodzenie, które dotąd traktowałem jedynie jako fakt, teraz stało się problemem. Byliśmy osaczeni. Sympatyzowałem z syjonizmem, ale brytyjskie władze mandatowe, pragnąc spacyfikować palestyńskich Arabów, którzy w 1936 roku popełnili masowe akty przemocy wobec żydowskich osadników, surowo ograniczyły imigrację Żydów do Palestyny. Rozmawialiśmy o wysłaniu mnie do szkoły z internatem w Anglii lub nawet na Kubę, ale nic z tego nie wyszło, po części z powodu inercji, a po części z braku pieniędzy. Polska, Włochy, Ameryka 23 Mimo że byliśmy dumni z naszego żydowskiego pochodzenia i przynależności do narodu żydowskiego, podobnie jak większość zasymilowanych polskich Żydów - których udział w całej ludności żydowskiej szacowano na 5 do 10 procent, co wyrażało się liczbą od 150 000 do 300 000 - nie przestrzegaliśmy żydowskich rytuałów. Raz na jakiś czas, bardzo rzadko, ojciec zabierał mnie do synagogi, gdzie mogłem tylko obserwować modły kongregacji, nie znając ich. Uderzyło mnie jednak to, jak swobodnie zachowywali się Żydzi w synagogach w porównaniu z zachowaniami katolików w kościołach: katolicy robili wrażenie, jakby w swych domach modlitwy byli gośćmi, podczas gdy Żydzi czuli się w synagogach jak w domu. Obawiając się, że cudowne święta Bożego Narodzenia, które urządzali Burge-rowie, mogłyby zachwiać moimi przekonaniami religijnymi, matka raz czy dwa razy urządziła dla mnie święto Hanuki i kazała mi zapalać hanukowe świece. Dla mnie była to jednak bezbarwna uroczystość w porównaniu z Bożym Narodzeniem i jego migocącą zieloną choinką, stosami prezentów i wspólnym śpiewaniem kolędy Cicha noc. Matka niepotrzebnie martwiła się o moje przekonania religijne. W pewnym momencie, mając trzynaście lat, odkryłem, że nie przygotowano mnie do Bar Micwy. Powiedziałem rodzicom, że pragnę wziąć w niej udział, a oni zatrudnili starszego Żyda, aby mi udzielił stosownych nauk. Ten biedny człowiek uczył mnie rzeczy, które - w jego mniemaniu - powinienem był zgłębić, mając sześć lat. I robił to z poczuciem, że jego nauka i tak pójdzie na marne. Miałem czternaście lat, gdy zorganizowano ceremonię Bar Micwy w synagodze, w pobliżu mieszkania rodziny mojej matki. W porównaniu z wystawnymi uroczystościami Bar Micwy, w których później uczestniczyłem w Stanach Zjednoczonych - ta była bardzo skromna. Wywołano mnie, abym przeczytał ustęp z Tory, po czym -wraz z innymi członkami kongregacji - przeszliśmy do sąsiedniego pokoju, gdzie matka podawała ciastka i wino. To było wszystko. Moim jedynym prezentem był tefilin, filakterie noszone na czole podczas modlitw - podarunek od babci. Wówczas, podobnie jak i potem, czułem zakłopotanie, modląc się publicznie. Tak więc, gdy już byłem człowiekiem dorosłym, chociaż uczęszczałem na nabożeństwa w Wysokie Święta, pościłem w Jom Kippur i nie jadłem chleba przez osiem dni Paschy, nigdy nie czułem się swobodnie podczas wspólnych ceremonii. Podobnie jak Harry Wolfson, wybitny żydowski uczony na Harvardzie, byłem „niepraktykującym, ortodoksyjnym Żydem". Ale tak kiedyś, jak i teraz, uważałem i uważam religię żydowską za wyjątkową, ponieważ łączy ona idealizm z realizmem. Nawet jeśli chrześcijański ideał ubóstwa i poświęcenia może być teoretycznie szlachetniejszy, nigdy nie był i nie mógł być praktykowany, chyba że przez jednostki wyjątkowe. Tymczasem nasza religia, miast pouczać Żydów, by rezygnowali 24 Żyłem. Wspomnienia niezależnego ze swych bogactw, radzi im, by je gromadzili po to, by nie być ciężarem dla społeczności, i po to, by praktykować dobroczynność. To bardziej do mnie przemawia jako doktryna etyczna wykazująca większy realizm niż ta, którą głosił Jezus. Moje oddanie wierze żydowskiej i narodowi żydowskiemu opiera się na wielu przesłankach. Jedną z nich jest to, że judaizm pozbawiony jest naleciałości pogańskich; jest to religia nie tolerująca kompromisów. Po drugie, zawsze podziwiałem ducha idealizmu połączonego z rezygnacją, który przenika kulturę żydowską: zachowywanie ideałów moralnych w świecie, który jest surowy szczególnie dla Żydów, i poczucie humoru, które czyni życie w tych ciężkich warunkach łatwiejsze do zniesienia. Podobnie jak Żydzi ortodoksi, ja również oceniałem każdy ludzki czyn w kategoriach etycznych, zarówno w swym życiu codziennym, jak i pracy historyka. Sittli-cher Ernst - moralna powaga - była i pozostaje dla mnie światłym ideałem. I wreszcie czuję bezgraniczny podziw dla moich przodków za ich zdolność przetrwania we wrogim świecie przez dwa tysiące lat i za to, że pozostali wierni swej religii. W zatrutej atmosferze, która miała utrzymać się długo po śmierci Piłsud-skiego, ojciec musiał wziąć sobie katolickiego wspólnika, kolegę z Legionów, który - jak się domyślam - służył głównie jako człowiek firmujący przedsiębiorstwo. W 1936 roku ojciec otworzył biuro w Gdyni, głównym polskim porcie morskim. Odwiedziliśmy go tam w lecie tego roku i w następnym, ale poza tym nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu: nie przypominam sobie, by ojciec telefonował albo pisał do mnie choć jeden raz podczas dwóch lat nieobecności. Pogorszenie się atmosfery politycznej i społecznej po 1935 roku zbiegło się u mnie z przejściem od dzieciństwa do wieku młodzieńczego, ze wszystkimi fizycznymi i psychicznymi zaburzeniami tego okresu. Działy się ze mną rzeczy, o których nie miałem pojęcia, lecz które zmieniały mnie w innego człowieka. Najpierw znalazło to wyraz nie tyle w zainteresowaniu dziewczętami, co w głębokiej przemianie intelektualnej i estetycznej. Zaczęło się od muzyki. Pewnej nocy, spędzonej u młodszej siostry matki Reginy, bawiłem się radioodbiornikiem, tak zwaną superheterodyną, która miała w założeniu odbierać stacje radiowe z całej Europy, lecz faktycznie wydawała tylko świszczące dźwięki. Nagle usłyszałem przykuwającą uwagę muzykę. Były to końcowe fragmenty VII Symfonii Beethovena - a po szybkim tempie gry posądzam, że prawdopodobnie było to nagranie To- scaniniego. Nigdy nie słyszałem czegoś podobnego. To było nie tylko „piękne"; przemówiło do mnie językiem, który w moim odczuciu dawno znałem, lecz to utraciłem, językiem wyrażonym nie słowami, lecz dźwiękami. Muzyka Polska, Włochy, Ameryka 25 przenikała mnie do głębi. Tej nocy bezustannie przewracałem się z boku na bok, a muzyka Beethovena przepływała przez mój umysł, nie dając mi zasnąć. Byłem zdecydowany ponownie nauczyć się tego zapomnianego języka. Zacząłem chodzić na koncerty do Filharmonii, zwykle w niedzielne poranki, gdzie słuchałem gry wybitnych solistów, takich jak Joseph Hoffman i Wilhelm Backhaus. Zacząłem brać lekcje gry na pianinie. W listopadzie 1938 roku zapisałem się na prywatny kurs harmonii u muzyka, który nosił odpowiednie do tego nazwisko: Joachim Mendelson. Był to karzeł, który traktował mnie bardzo uprzejmie i dawał mi odczuć, że moim przeznaczeniem było zostać kompozytorem. Tuż przed wybuchem wojny przygotowywałem się do rozpoczęcia lekcji kontrapunktu. Brałem też lekcje gry na pianinie u jednego z najlepszych w Polsce akompaniatorów, który nazywał się - jeśli pomnę - Rosenberg. Zwykle miał ponury wyraz twarzy, którego moja gra nie potrafiła złagodzić. Ojciec popierał moje zainteresowanie muzyką i wziął mnie do opery i na mój pierwszy koncert, choć kiedy zacząłem podziwiać muzykę orkiestralną Wagnera, potrząsał tylko głową, okazując brak zrozumienia. Zupełnie nie mógł pojąć mojej ewolucji po okresie dzieciństwa i kiedy wkroczyłem w wiek młodzieńczy, zaniechał prób zrozumienia mnie. Młodzi ludzie potrafią oceniać samych siebie dość realistycznie, czasami nawet mają skłonność do przesadnie negatywnej samooceny. Dość szybko doszedłem do wniosku, że pomimo zamiłowania do muzyki, moje zdolności czy to do gry na pianinie, czy do kompozycji były najwyżej przeciętne. Obserwowałem z żalem, jak lekko, bez wysiłku niektórzy z moich rówieśników uczyli się grać na pianinie i jak byli w tym znacznie lepsi ode mnie. Z ubolewaniem skonstatowałem więc, że jeśli nawet potrafię zrozumieć tajemniczy język muzyki, to nigdy nie nauczę się nim mówić. I choć ciągnąłem lekcje aż do wybuchu wojny, już wówczas wiedziałem, że nie było mi przeznaczone zostać muzykiem. Po opuszczeniu Polski zaprzestałem też wszelkich wysiłków w tym kierunku. Wnet jednak odnalazłem substytut w sztuce: nie w rysunku, rzeźbie lub malarstwie, lecz w historii sztuki. Pewnego popołudnia, zimą 1937-1938 roku (miałem wtedy czternaście lat), odwiedziwszy Warszawską Bibliotekę Publiczną, przewracałem karty ilustrowanej niemieckiej historii sztuki Średniowiecza. I wtedy, przeglądając delikatne, lecz konwencjonalne obrazy ery Bizancjum, zatrzymałem wzrok na Zdjęciu z krzyża Giotta z kaplicy Arena w Padwie. Ten fresk z początków XIV wieku, jeden z serii fresków z życia Jezusa inaugurujących epokę malarstwa europejskiego, zrobił na mnie podobne wrażenie jak wcześniej VII Symfonia Beethovena. Smutek otaczających postaci, wzmocniony widokiem płaczących aniołków 26 Żyłem. Wspomnienia niezależnego rozproszonych po niebie, był tak przekonujący, że prawie usłyszałem głosy opłakujących. To było wszechobejmujące przeżycie estetyczne, które Kenneth Clark zapewne nazwałby „momentem wizji"; i to ono wzmogło moją pasję poznawania sztuki. Zacząłem wytrwale studiować historię każdej z dziedzin sztuki wizualnej - malarstwa, architektury, rzeźby - robiąc obszerne notatki. Przetłumaczyłem też z niemieckiego połowę historii muzyki O. Kellera. W lecie 1938 roku, które spędziłem w majątku ziemskim na zachodzie Polski, każdego ranka wstawałem wcześnie, zasiadałem przy stole w starym parku i czytałem dziesiątki stron z podręczników historii sztuki europejskiej. Nie miałem żadnych wskazówek i moje studia skupiały się na nazwiskach artystów z różnych szkół, na datach z ich życia i nazwach głównych dzieł - bez żadnego historycznego czy estetycznego tła. Moje zainteresowania tym przedmiotem trwały nadal, gdy muzyczne ambicje zanikły, i kiedy w roku 1940 wstąpiłem w USA do college'u, myślałem, że poświęcę temu życie. Ta pasja wyjaśnia, dlaczego - z głupim uporem - chciałem zwiedzać monachijską Pinakotekę, gdy uciekaliśmy z Polski. Po Beethovenie i Giotcie nastąpił Nietzsche. Odkryłem tego niemieckiego filozofa zupełnie przypadkowo, jesienią 1938 roku, kiedy książka, którą chciałem wypożyczyć z biblioteki, była w czytaniu i - zamiast niej - wypożyczyłem napisaną przez Henriego Lichtenberga biografię człowieka, którego nazwisko wydawało mi się znane, lecz o którym nic nie wiedziałem. Czytając ją, byłem jak sparaliżowany, odnajdując w niej nieokreślone, lecz intensywne własne uczucia ubrane w słowa. „Filozofia Nietzschego jest ściśle indywidualistyczna - czytałem. - Co podpowiada ci twoje sumienie?" - pyta filozof. „Musisz być tym, czym jesteś". I dalej: A więc człowiek musi ponad wszystko dokładnie poznać siebie, swoje ciało, swoje instynkty, swoje zmysły; następnie musi nakreślić zasady życia odpowiadające jego osobowości, określić swoje dążenia zgodnie z odziedziczonymi lub uzyskanymi uzdolnieniami... nie ma żadnych generalnych i uniwersalnych reguł dla odnalezienia siebie... każdy powinien tworzyć własną prawdę i moralność dla siebie samego; to, co jest dobre lub złe, użyteczne lub szkodliwe dla jednego człowieka, nie musi być takie same dla innego. Słowa te podziałały jak narkotyk na mój młodzieńczy pęd do szukania po omacku własnej tożsamości. Kiedy wszyscy inni kazali mi podporządkowywać się, Nietzsche zachęcał mnie do buntu. Dziś rada ta wydaje mi się nieodpowiedzialną i podżegającą gadaniną. Nietzscheańska moralność „wolnych duchów" - „Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone" - obecnie mnie przeraża.3 Mogło to brzmieć jako mądre bon mot w wiktoriańskiej Europie, ale w XX wieku przygotowało uzasadnienie dla masowych'mordów. Moje rozczarowanie takimi poglądami jest rezultatem Polska, Włochy, Ameryka 27 doświadczeń II wojny światowej i Holocaustu. W sierpniu 1945 roku napisałem w pamiętniku: Miałem zawsze skłonność do interesowania się tematami i poglądami, które wydawały mi się najmniej powszechne. Kiedy byłem młody i bardziej naiwny, skłonność ta uczyniła ze mnie gorliwego zwolennika filozofii Nietzschego: jego ataki na powszechnie akceptowane pojęcia „dobra", „współczucia", „szczęścia" przemawiały do mnie, ponieważ uważałem te pojęcia za rozpowszechnione i wulgarne. Od tego czasu przekonałem się, że należą one do najrzadszych, które można spotkać w świecie. Zmyliły mnie książki, które chwaliły je, przekonując mnie, że są powszechnie akceptowane - a ponadto były tak logiczne i same przez się ewidentne! Teraz wiem, że najtrudniej je spotkać.* Mimo to Nietzsche jako pierwszy wywarł na mnie wpływ intelektualny, a przekonanie, że mam prawo być sobą: myśleć, jak chcę, choć nie zawsze postępować według swej woli - pozostało we mnie na zawsze. Przeszukiwałem antykwariaty na ulicy Świętokrzyskiej, gdzie mogłem nabyć za grosze dzieła Schopenhauera, Kanta i innych filozofów - w oryginale po niemiecku lub w przekładzie na polski. Nie miałem żadnego filozoficznego przygotowania, więc tylko niejasno rozumiałem to, co czytałem. Coś z tego jednak pozostało i żądza wiedzy nie opuszczała mnie. Ojciec nie był szczególnie zadowolony, widząc moje filozoficzne zainteresowania. Przy którejś okazji, kiedy zobaczył mnie czytającego Prolegomena Kanta, powiedział, że „obciążam" sobie umysł i powinienem studiować rzeczy bardziej praktyczne. Jak daleko sięgam myślą wstecz, wiem, że zawsze czułem, iż rzeczywistość doznawana przez nasze zmysły jest tylko warstewką, pod którą kryje się inna, ta ostateczna i prawdziwa. Kiedy byłem małym chłopcem i bawiłem się z kuzynami na ulicy w Krakowie, intrygował mnie szum płynącej wody, dobywający się spod kratownicy kanału: był to najzwyczajniejszy otwór kanału z najzwyczajniejszą wodą ze ścieku, lecz dźwięk z niewidzialnego źródła utwierdzał mnie w przekonaniu, że poruszamy się w świecie cieni. (Nie muszę dodawać, że wówczas jeszcze nie słyszałem o Platonie). Podobnego uczucia doznałem na jarmarku wiejskim, gdzie -wyposażony w wędkę - miałem wyciągnąć fant schowany za ekranem: pomyślałem wówczas: „Co jeszcze może znajdować się za tą ścianą?" Przy innej okazji przyszło mi na myśl, że wyobrażenia, jakie mamy o rzeczach, nie oddają realnego ich wyglądu, lecz służą jedynie jako „symbole" pozwalające nam obcować z nimi - nigdy nie rozumiejąc ich istoty. To uczucie towarzyszyło Pierwszych wątpliwości co do Nietzschego doświadczyłem dużo wcześniej, kiedy mój przyjaciel Olek przetłumaczył Tako rzecze Zaratustra na jidysz -Azoy sugt Zaratustra - co natychmiast wykazało pretensjonalność tego tytułu. Jidysz nie znosi pompatyczności. 28 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Polska, Włochy, Ameryka 29 mi przez całe życie: moje studia zawsze były powodowane przymusem poszukiwania „realnego" poza tym, co pozorne. Chociaż nie zostałem muzykiem ani nawet historykiem sztuki, wczesne pasje muzyczne i zamiłowania malarskie wywarły na mnie trwały wpływ polegający na tym, że potem w całej pracy badawczej świadomie dążyłem do wypełnienia estetycznych kanonów. Wiele lat później czytałem z aprobatą słowa Trevelyana: „Prawda jest jedynym kryterium badań historycznych; lecz ich motyw sprawczy jest poetyczny".4 Trudność zawodu historyka polega na tym, że wymaga to dwu nie przystających do siebie umiejętności: poety i technika laboratoryjnego - pierwsza pozwala wznieść się nad poziomy, druga - krępuje. Próbowałem przedstawić wszystko, co piszę, w formie odpowiadającej estetyce, zarówno języka jak i struktury - będąc skrupulatnym co do dowodów. To w pewnej mierze kompensuje rozczarowanie, że nie jestem kreatywnym artystą. Ma jednak znaczenie większe. Oznacza bowiem, że uważam pracę badawczą za doświadczenie estetyczne, a więc głęboko osobiste: po prostu nie potrafię z nikim współpracować przy pisaniu artykułu lub książki. Zawsze byłem bardziej zainteresowany mądrością niż wiedzą. Wszystko, co napisałem, odzwierciedla -jak w przypadku dzieła sztuki - moją prywatną wizję. Dlatego nigdy nie uczestniczyłem w kolektywnych przedsięwzięciach naukowych i nigdy nie czułem się zobowiązany, by naginać własną pracę do oczekiwanego consensusu. Takie nastawienie spowodowało, że głosiłem kontrowersyjne poglądy już od młodych lat. Wiele lat później zapytała mnie słuchaczka studiów podyplomowych na Harvardzie, dlaczego moje publikacje stale prowokują kontrowersje, a ja nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć do czasu, gdy znalazłem odpowiedź w liście Samuela Butlera: Nigdy nie piszę na żaden temat, dopóki nie uwierzę, że opinie tych, których publiczność słucha, są błędne, a to pociąga za sobą nieuchronną konsekwencję, że każda książka przeze mnie napisana jest sprzeczna z poglądami tych, którzy nadają ton; stąd zawsze mam kłopoty...5 Moje wczesne gorące umiłowanie sztuki miało jeszcze inne - korzystne i trwałe - skutki: uodporniło mnie na wszelkie ideologie. Wszystkie one zawierają w sobie ziarno prawdy, któremu ich twórcy przypisują uniwersalne znaczenie. W czasie przypadkowych dyskusji, które jako nastolatek odbywałem z marksistami, niewiele mogłem zrobić dla odparcia ich argumentów, gdyż w sprawie marksowskiego systemu byłem ignorantem. Ale z absolutną pewnością wiedziałem, że żadna formuła nie potrafi wytłumaczyć wszystkiego. Niektórzy ludzie tęsknią za grzecznie uporządkowanym światem, w którym wszystko „ma swoje miejsce" - tacy ludzie są surowcem dla marksizmu i innych doktryn totalitarnych. Inni zachwycają się tym, co Tołstoj nazwał „nieskończonymi, nigdy nie wyczerpanymi przejawami" życia. Ten zachwyt ma swe pierwotne korzenie w estetyce. Ja należę do tej ostatniej kategorii. Byłem niezwykle wstydliwy wobec dziewcząt. Po drodze do szkoły często mijałem i podziwiałem jakąś ciemnowłosą i czarnooką piękność w moim wieku. Patrzyłem na nią, ona spoglądała na mnie, lecz nigdy nie wymieniliśmy ani słowa. Kiedyś, gdy w bibliotece publicznej przeglądałem książki na półkach, podeszła do mnie i usiadła nieopodal - to było zaproszenie. Lecz ja nie miałem śmiałości, by zbliżyć się do niej. Później, w Rzymie - od młodego człowieka, który zaprzyjaźnił się z nią w Warszawie - dowiedziałem się, kim była ta dziewczyna. Zginęła w Holocauście. W lipcu 1938 roku, w moje piętnaste urodziny, zacząłem pisać - nie całkiem regularnie - dziennik, który cudem ocalał. Przed opuszczeniem Warszawy przygotowałem pakiet z moich najwartościowszych papierów, które nie zmieściły się w naszym bagażu. Lola de Spuches - pani polsko--żydowskiego pochodzenia, lecz z włoskim obywatelstwem (będzie o niej więcej później) - często podróżowała do Warszawy w czasie wojny, by odwiedzać tam swą rodzinę; przy jednej z takich okazji Olek, któremu powierzyłem mój pakiet, dał go jej. Lecz gdy wróciła do Rzymu, nas już tam nie było, więc przechowała te dokumenty przez całą wojnę i przekazała mi je osobiście podczas mojej pierwszej, powojennej podróży do Europy - latem 1948 roku. Mój dziennik z roku poprzedzającego wybuch wojny jest lekturą dość przygnębiającą. Jeśli nawet założyć, że zapisywałem tam głównie nieszczęśliwe chwile, dziennik przenika stałe, gniewne napięcie. Gniew zwracał się częściowo przeciwko memu otoczeniu, które tworzyły: polski nacjonalizm, antysemityzm i nieuchronna perspektywa wojny. Lecz przyczyny zewnętrzne nie były jedynym źródłem mego gniewu. Odkryłem wówczas - i potwierdziłem potem wiele razy - że jeśli nie poświęcam się ważnej pracy intelektualnej, łatwo wpadam w depresję. W wieku piętnastu lat nie miałem do wykonania żadnej znaczącej pracy umysłowej: parałem się muzyką i historią sztuki - na własną rękę i bez niczyjego przewodnictwa - nie będąc pewien, jakie wyniki przyniosą moje wysiłki. Stąd tak częste u mnie momenty przygnębienia, które znikły bez śladu i na zawsze, gdy tylko odkryłem swe powołanie naukowe. Szkoła - na trzy czy cztery lata przed wybuchem wojny - była zwyczajną męką. Od czasu gdy przybyliśmy do Warszawy, uczęszczałem do prywatnego gimnazjum, nazwanego imieniem jego założyciela - Michała Kreczmara. Szkoła mieściła się w Śródmieściu, połowa jej uczniów była katolikami, a druga połowa żydami. Chyba około roku 1935 atmosfera, która dotąd była dość przyjemna, zmieniła się wyraźnie na gorsze. Dyrektor 30 Żyłem. Wspomnienia niezależnego - miły klasycysta - został odsunięty na bok przez nowe pokolenie nacjonalistycznych nauczycieli, którzy przejęli stery. Na ich czele stał nauczyciel języka polskiego i literatury - Tadeusz Radoński, który został zastępcą dyrektora szkoły i stał się moim złym duchem. Nie było otwartych przejawów antysemityzmu, lecz był on stale wyczuwalny podskórnie. Program nauczania kładł nacisk na przedmioty narodowe - historię Polski, literaturę polską, geografię Polski - którymi interesowałem się umiarkowanie i które przeszkadzały mi w rozwijaniu pasji do muzyki, sztuki i filozofii. Żydzi, stanowiący 10 procent ludności Polski, rzekomo dominowali w polskiej gospodarce i kulturze, a byli traktowani, jakby ich w ogóle nie było. Nigdy o nich nie wspominano: zdumiewające jest to, jak słabo zaznaczali się w polskiej świadomości. Polska -jej przeszłość i teraźniejszość - była w centrum programu nauczania. Świat znajdował się w głębokiej depresji, na wschód od Polski Stalin mordował miliony ludzi, na zachód - Hitler przygotowywał się do wymordowania dalszych milionów, a tymczasem my studiowaliśmy zawiłości ablativus absolutus i wymagano od nas wyznaczania biegu afrykańskiej rzeki Limpopo. Trudno się więc dziwić, że nie odrabiałem zadań domowych, a podczas lekcji zachowywałem się nieposłusznie, za co bywałem albo wypraszany z klasy, albo - kiedy moje zachowanie stawało się szczególnie nieznośne - wysyłano mnie do domu na jeden lub więcej dni. Czytałem pod ławką Nietzschego, nie zwracając uwagi na to, co się wokół mnie dzieje. Matematyka była przedmiotem, w którym byłem najsłabszy: nic z niej nie rozumiałem i przechodziłem z klasy do klasy tylko dzięki wstawiennictwu matki, a także temu, że należałem do uczniów płacących czesne. (Wielu katolickich uczniów -jeśli nie wszyscy, jak przypuszczam - korzystało ze stypendiów). Z wyjątkiem historii starożytnej i geografii świata moje stopnie były ponurym zbiorem najgorszych ocen. Nawet za „zachowanie" zasłużyłem tylko na ocenę „dobre". Mimo to nie przypominam sobie ani jednej okazji, kiedy nauczyciel wziąłby mnie na stronę i porozmawiał ze mną, by dowiedzieć się o przyczynach mego nagannego zachowania i niskich ocen i by zaapelował do mojego poczucia własnej godności: jedynym narzędziem dydaktycznym, które stosowano, była kara i upokarzanie. Spoglądając wstecz, myślę jednak, że złe wyniki w szkole były błogosławieństwem, gdyż nie wykonując wymaganych prac domowych, zyskiwałem czas na uczenie się wielu pożytecznych rzeczy - bardziej wartościowych niż to, czego nauczano. Mogłem również sprawdzać swoje zdolności i odkrywać dziedziny, w których byłem naprawdę dobry. Gdy traktowano mnie jak istotę ludzką, potrafiłem pracować bardzo wydajnie. Na wiosnę 1937 roku nauczyciel historii - Marian Małowist - poprosił mnie o przeczytanie podczas letnich wakacji niemieckiego przekładu Polska, Włochy, Ameryka 31 Zdobycia Peru Prescotta, książki wówczas niedostępnej po polsku. Miałem zdać z niej sprawozdanie jesienią. Napisałem to sprawozdanie, lecz kiedy wróciłem do szkoły, Małowista -jedynego Żyda w gronie nauczycielskim - już nie było: zwolnił się, nie mógł bowiem dłużej wytrzymać z Ra-dońskim z powodu jego antysemickich szykan. Odłożyłem sprawozdanie na bok i dotarło ono do mnie po wojnie, razem z pamiętnikiem i innymi papierami. Małowist, choć okaleczony przez polio, cudownym trafem przeżył Holocaust i został potem profesorem historii gospodarczej na Uniwersytecie Warszawskim. Odwiedził Harvard w 1975 roku - w końcu miałem tam okazję przekazać mu z prawie czterdziestoletnim opóźnieniem moje sprawozdanie z Prescotta. Myślę, że pobiłem jakiś rekord. Odpisał mi -już z Polski, że łzy popłynęły mu z oczu, kiedy pomyślał o tym, że czternastoletni chłopiec potrafił przed wojną napisać esej historyczny na dużo wyższym poziomie niż znakomita większość powojennych studentów uniwersytetu. W czerwcu 1938 roku ukończyłem gimnazjum i miałem zapisać się do dwuletniego liceum w tej samej szkole. Uroczystość ukończenia gimnazjum uświetnił inspektor z Ministerstwa Oświaty. Nauczycielka wywoływała nas po kolei do odpowiedzi na jedno czy dwa pytania, które miały świadczyć o naszej dojrzałości. Kiedy przyszła moja kolej, zapytała mnie, gdzie się urodziłem. „W Cieszynie" - odparłem. „Co szczególnego wyróżnia Cieszyn?" - zapytała. - „Miasto dzieli się na dwie połowy, jedna należy do Czechosłowacji, a druga do Polski". „A do kogo powinny należeć obie części miasta?" - naciskała. „Do Czechosłowacji" - odpowiedziałem bez zastanowienia. „Dlaczego? - pytała zaskoczona nauczycielka - Czy nie było tam plebiscytu, który pokazał, że większość ludności pragnęła być Polakami?". „To prawda - odpowiedziałem - ale plebiscyt był sfałszowany". „Dziękuję ci, możesz usiąść". Faktycznie nic nie wiedziałem o żadnym plebiscycie; po prostu chciałem coś odpowiedzieć na przekór temu, czego ode mnie oczekiwano, i chciałem wyrazić dezaprobatę dla polskiego nacjonalizmu. Sześćdziesiąt lat później dowiedziałem się, że w Cieszynie nigdy nie było plebiscytu i że - gwoli uczciwości - miasto powinno zostać przyznane Polsce, gdyż Polacy stanowili większość jego ludności. Ojciec był przerażony, kiedy mu opowiedziałem, co zaszło, i albo on, albo matka poszli do nauczycielki, by załagodzić sprawę: zdaje się, że wytłumaczyli mnie tym, że takie heretyckie poglądy usłyszałem w audycji zagranicznego radia. Rzadko który z kolegów szkolnych podzielał moje artystyczne i intelektualne zainteresowania, więc byłem przeważnie osamotniony. Miałem jednak dwóch prawdziwych przyjaciół. Jeden z nich - Aleksander (Olek) Dyzenhaus - pozostał lojalny wobec mnie do końca swego życia (przeżył wojnę w Polsce i zmarł później w Afryce Południowej). Drugi 32 Żyłem. Wspomnienia niezależnego - Piotr Blaufuks - był kimś w rodzaju niezwykle uzdolnionego neurotyka. On, niestety, zginął. Miałem też przyjaciółkę. Spotkaliśmy się zimą 1938-1939 roku w uzdrowisku Krynica. Wanda Edelman była dwa lata starsza ode mnie i już ukończyła gimnazjum. Sądząc po zapiskach w moim dzienniku, byłem w niej do szaleństwa zakochany, lecz po latach myślę, że to nie była prawda: kiedy opuściłem Polskę mało, przykro to mówić, o niej myślałem. Ale spędziliśmy razem wiele szczęśliwych godzin, przeważnie wiosną 1939 roku, w kawiarniach i na spacerach pod kwitnącymi kasztanowcami w parku Łazienkowskim. Zbliżała się wojna. Matka i Emmy Burger brały lekcje szycia rękawiczek i modelowania kapeluszy - przygotowując się do przyszłych nieprzewidzianych wypadków. Ja uczęszczałem na lekcje angielskiego w wieczorowej szkole metodystów na placu Zbawiciela. To był mój pierwszy kontakt z Amerykanami i zrobili na mnie dziwne wrażenie. Przed rozpoczęciem każdej lekcji zbieraliśmy się w obszernym hallu, aby śpiewać najnowsze przeboje, takie jak / love you, yes I do, I lo-o-ove you, pod dyrekcją pani z wystającymi przednimi zębami przy fortepianie i mężczyzny, którego włosy były rozdzielone przedziałkiem na środku głowy i obficie posmarowane pomadą. Normalnie nie łączyło się popularnych piosenek z nauką. Mimo to nauczyłem się angielskiego na tyle, by móc rozmawiać, co bardzo przydało mi się później. W czercu 1939 roku rozstałem się z Jankiem Burgerem, który - wraz z rodziną - wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Jego matka, Emmy, była pół-Żydówką, co czyniło jej syna Żydem w jednej czwartej; wedle Ustaw Norymberskich oboje nie byli aryjczykami i dlatego musieli zmienić obywatelstwo, kiedy Niemcy zaanektowały Austrię w 1938 roku. Bur-gerowie byli na tyle przezorni, by opuścić kraj. Bardzo im zazdrościłem. Jednym z nieszczęść trapiących mnie w ostatnim roku szkoły przed wybuchem wojny były zajęcia wojskowe, popularnie nazywane „PW", co oznaczało „Przysposobienie Wojskowe" . Wymagano od nas przychodzenia do szkoły w każdy poniedziałek, w umundurowaniu koloru rozgniecionego zielonego groszku i poddawania się musztrze. Pomiędzy przedostatnim a ostatnim rokiem liceum, który poprzedzał maturę, musieliśmy przejść obowiązkowy, trzytygodniowy obóz przysposobienia wojskowego razem z uczniami innych szkół. Pod koniec czerwca 1939 roku wyjechałem wraz z kolegami na obóz do Kozienic, w zalesionej okolicy w odległości około stu kilometrów od Warszawy. Mieszkaliśmy tam w prowizorycznych koszarach, śpiąc na pryczach z materacami wypełnionymi słomą. Mieliśmy sporo jedzenia, lecz posiłki były prymitywne - nasze śniadanie składało się z razowego chleba, a do picia dostawaliśmy kawę zbożową albo herbatę. Ale najgorszy był szerzący się tam antysemityzm, przywleczony do obozu Polska, Włochy, Ameryka 33 przez uczniów z innych warszawskich szkół. Uczniowie żydowscy byli obrażani i szykanowani, ale - nie mając szans wobec przeważającej większości - znosili to z rezygnacją. Jedyne, co sprawiało mi radość, to pełnienie warty w lesie - i choć oznaczało nieprzespaną noc, dawało poczucie spokoju i prywatności. Wrotce jednak wpadłem w kłopoty. Pewnego dnia przyłapano mnie na paleniu papierosa w szeregu. Radoński, który służył w dowództwie obozu jako oficer rezerwy, dał mi reprymendę i skazał na łagodną karę. Parę dni później zostałem przydzielony do niewielkiego patrolu, który miał stać w otwartym polu, gapiąc się w niebo, i składać raport o pojawieniu się obcych samolotów. Było to zadanie absurdalne, ponieważ na niebie nie pojawiały się żadne zagraniczne samoloty, a gdyby nawet takie przelatywały - nie umielibyśmy ich zidentyfikować. Poszedłem do pobliskiego sklepiku po papierosy. Sierżant, który przebywał tam z kolegami, zaprosił mnie na wódkę. Nigdy przedtem nie piłem wódki, lecz zaszczycony potraktowaniem mnie jak dorosłego, przyjąłem zaproszenie. Przyłapano nas i znów musiałem meldować się u Radońskiego, by ponieść karę dyscyplinarną. Gdyby pozwolono mi na obronę, zwaliłbym winę na sierżanta, który nami dowodził. W tym czasie byłem jednak już tak zdegustowany całą tą sprawą, że - podświadomie - myślałem, jak stąd uciec. Niedługo potem zebrano nas na polu na ćwiczenia. Obok na wózku konnym przejeżdżał brodaty Żyd. Żołnierze zaczęli się z niego wyśmiewać, a co było jeszcze bardziej odrażające - on przyłączył się do nich, śmiejąc się z samego siebie. Poczułem, że zbiera mi się na wymioty. Niedługo potem, trzy dni przed zakończeniem obozu, przyłapano mnie na paleniu papierosa w koszarach. Radoński - ze źle ukrywaną radością - poinformował mnie, że zostałem wydalony. Nigdy potem już go nie widziałem: w niecały rok później, jako jeniec wojenny, został prawdopodobnie zamordowany przez sowiecką NKWD. Wróciłem do domu. Kiedy rodzice dowiedzieli się, co się zdarzyło, byli przerażeni. Ojciec - przez swoje stosunki - szybko załatwił mi pobyt na innym obozie wojskowym, gdyż niezaliczenie letniego obozu wojskowego przeszkodziłoby mi w ukończeniu szkoły. Drugi obóz był znacznie przyjemniejszy niż pierwszy, ponieważ na prowincji, skąd rekrutowali się uczestnicy, szkoły nie były tak przesiąknięte judeofobią jak w Warszawie. Zaliczyłem obóz bez kłopotu i wróciłem do Warszawy na początku sierpnia, na krótko przed wybuchem wojny. Włochy Do Rzymu przyjechaliśmy rano 30 października w poniedziałek. Pozostawiwszy bagaż na dworcu, udaliśmy się do miasta - przez Piazza Esedra ze wspaniałą fontanną skierowaliśmy się w lewo, na Via Natzionale. Był piękny 34 Żyłem. Wspomnienia niezależnego jesienny dzień. Ojciec powiedział, że choć miał wielu znajomych w różnych europejskich stolicach, w Rzymie nie zna nikogo. Tymczasem kilka minut później usłyszeliśmy, nagle, jak ktoś krzyknął: „Pipes!". Obejrzeliśmy się. Okrzyk pochodził z ust włoskiego biznesmena, Roberto de Spuchesa, który przed wojną mieszkał w Warszawie. Było to niezwykle szczęśliwe spotkanie, gdyż, jak się okazało, pan de Spuches był jedynym Włochem, który znał mego ojca. Trudno uwierzyć, że jego pojawienie się w tym momencie i w tym miejscu Rzymu - miasta liczącego ponad milion mieszkańców - to zwykły zbieg okoliczności. Pan de Spuches pomógł nam znaleźć kwaterę w skromnym pensjonacie, niedaleko dworca kolejowego. Byliśmy bez grosza. Tego wieczoru musiałem sprzedać kilka znaczków pocztowych za trzydzieści lirów (około jednego dolara), abyśmy mogli zapłacić za kolację. Następnego dnia ojciec zatelegrafował do Sztokholmu o pieniądze i odetchnęliśmy z ulgą. Chociaż Polska przestała istnieć jako suwerenne państwo, a Włochy - jako sojusznik Hitlera - uznały ten fakt, polska Ambasada w Rzymie funkcjonowała do czerwca 1940 roku, do momentu kiedy Włochy przystąpiły do wojny. Dla nas było to wielkim dobrodziejstwem, ponieważ ojciec znał ambasadora, generała dywizji kawalerzystę Bolesława Wieniawę-Dłu-goszowskiego, niegdyś oficera Legionów, lojalnego zwolennika Piłsud-skiego, a w latach międzywojennych sławnego warszawskiego bon vivanta. Jak dowiedziałem się potem z listów ojca, to właśnie obecność Wieniawy w Rzymie zdecydowała o tym, że wybrał Włochy jako cel naszej podróży. Generał, z którym ojciec spędził wieie godzin na rozmowach w siedzibie ambasady przy via Beccaria, okazał się ogromnie pomocny, wydając nam polskie paszporty na dalszą podróż, ułatwiając załatwianie formalności u włoskich władz, przedstawiając ojca konsulowi USA w Rzymie, a nawet niektórym członkom rzymskiego towarzystwa, których arystokratyczne tytuły bardzo ojcu imponowały. Jako cudzoziemcy musieliśmy zarejestrować się na policji zaraz po przybyciu. Towarzyszyłem ojcu i panu de Spuches podczas wizyty w siedzibie Komendy Głównej Policji na Piazza del Collegio Romano, posępnym placu obok pałacu Mussoliniego. Faszystowski policjant, kartkując z kwaśną miną nasz latynoamerykański paszport, poczynił kąśliwą uwagę na temat imienia ojca - Mark: - Marco e un nome ebreo (Mark to żydowskie imię) - zadeklarował. - Dlaczego? - zaprotestował ojciec - A święty Marek? Na to policjant nie znalazł odpowiedzi. Oczywiście, mógł odpowiedzieć, że święty Marek był jerozolimskim Żydem, ale musiałby o tym wiedzieć. Przeprosił i poszedł naradzić się z kolegą. Ojciec wykorzystał moment przerwy, by zadzwonić do polskiej ambasady. Sprawa została pomyślnie Polska, Włochy, Ameryka 35 rozstrzygnięta i otrzymaliśmy zezwolenie na trzymiesięczny pobyt w Rzymie, które nam później przedłużono. Ojciec spodziewał się, że wojna wkrótce obejmie resztę Europy, i dlatego pragnął, byśmy wyjechali za ocean najszybciej, jak tylko będzie to możliwe. Jego pierwszym wyborem była Kanada, ponieważ uważaliśmy (błędnie), że kraj ten jest bardziej „europejski" i łatwiej będzie nam się tam zaadaptować niż w Stanach Zjednoczonych, które znaliśmy (głównie z filmów) jako kraj szaleńczego tempa życia i skrajności. Ale Kanada nie przyjmowała imigrantów, chyba że dysponowali pokaźną gotówką. Stany Zjednoczone od lat dwudziestych wydawały wizy imigracyjne zgodnie z kwotami wyznaczonymi dla poszczególnych krajów. System ten dyskryminował imigrantów z Europy Wschodniej. W grudniu 1939 roku „Konsul X" przybył do Rzymu, przywożąc nasze polskie dokumenty, które musieliśmy zostawić w kraju. Mając je w ręku oraz affidavit (gwarancję zaproszenia) od Burgerów, złożyliśmy wnioski o wizy do USA i pozostało nam tylko czekać. Tak się złożyło, że następne sześć miesięcy były okresem Sitzkrieg, „siedzącej wojny", podczas której alianci i Niemcy stali naprzeciwko siebie bez ruchu, i na froncie zachodnim nic się nie działo. Trwała za to wojna na otwartym morzu, Niemcy rozpoczęli okupację Danii i Norwegii, a Rosjanie walczyli z Finami. We Włoszech łatwo można było wpaść w samozadowolenie. Faszystowski reżim w tym kraju prawie w niczym nie przypominał nazistowskich Niemiec lub Związku Sowieckiego. Włosi nie są podatni na fanatyzm i wiele z tego, co uchodziło za „totalitaryzm" (określenie, które Mussolini z dumą odnosił do swego reżimu), przypominało raczej operę buffo, której nikt - nawet faszyści - nie brał na serio. Ojciec robił rozmaite interesy, o których nie miałem pojęcia, lecz które były na tyle zyskowne, by zapewnić nam skromne utrzymanie za około 100 dolarów miesięcznie, bez naruszania naszego kapitału, teraz bezpiecznie przekazanego do banku w Nowym Jorku. Po miesiącu wyprowadziliśmy się zpensione do pokoju przy via Rasel-la 131, w mieszkaniu nr 5, w centrum miasta. Przy tej ulicy w marcu 1944 roku włoscy partyzanci mieli zaatakować oddział niemieckiej żandarmerii wojskowej. W odwecie Niemcy wywlekli z domów przypadkowych 335 cywilów i zmasakrowali ich w Jaskiniach Ardeantyńskich. My tymczasem wiedliśmy dość nędzne życie w nie ogrzewanym budynku przypominającym ruinę. W liście do Burgerów ze stycznia 1940 roku ojciec tak opisywał naszą gospodynię: Nie mógłbym w ogóle napisać tego listu, gdyby nie elektryczne „słoneczko" u mych stóp. Trzęsę się ze strachu na myśl, co by się stało, gdyby dowiedziała się o tym nasza gospodyni. Moje konto w amerykańskim banku nie wystarczyłoby na zapłatę * * 36 Żyłem. Wspomnienia niezależnego jej żądań... Gdybym tylko mógł walnąć tę neapolitańską jędzę w ucho, zrobiłbym to z największą przyjemnością. Jej charakter nie jest tak całkiem zły, ale ona wrzeszczy, a nie mówi i rankiem jest szczególnie nieprzyjemna; ma bezzębną gębę, ciągnie za sobą -jak czarownica -jedną nogę, a kiedy w jednej ręce ma miotłę, a w drugiej nocnik, szybko sięgam po płaszcz i wybiegam na zimne rzymskie powietrze. To mieszkanie jest jedyną rzeczą, która sprawia nam tutaj trudności. Musimy oszczędzać i z tego powodu żyjemy dość skromnie. Całe szczęście, że w marcu udało nam się przenieść do wygodnej kwatery na via Piemonte. Z pomocą polskiego ambasadora ojciec załatwił paszporty i wizy tranzytowe dla naszej rodziny w Polsce i nawet dla mego przyjaciela Olka. Zostały wysłane przez różnych kurierów do Warszawy. Olek i ja korespondowaliśmy ze sobą regularnie, przynajmniej raz w tygodniu, czasem częściej, czasem po polsku, lecz zazwyczaj po niemiecku, by przyspieszyć proces cenzury. Kiedy czytało się jego listy (wszystkie zachowałem), nie można było wywnioskować, że w Polsce działo się coś nadzwyczajnego. Mój przyjaciel przeważnie narzekał na nudę, którą próbował złagodzić, studiując grekę i język włoski, czytając Prousta i Pirandella i odwiedzając przyjaciół. Z jego listów wyczuwałem, że moje nagłe, cudowne zniknięcie z Polski pod niemiecką okupacją uczyniło ze mnie w oczach przyjaciół rodzaj ducha: niektórzy zaczęli wątpić w to, czy kiedykolwiek istniałem. Na początku kwietnia Olek otrzymał - za pośrednictwem węgierskiej agencji turystycznej Ibusz - wszystkie niezbędne dokumenty, by wyjechać do Włoch. On lub raczej jego matka gorączkowo starała się o uzyskanie koniecznych niemieckich zezwoleń. Był to wyścig z czasem, ponieważ nie ukrywaliśmy, że gdy tylko dostaniemy wizy amerykańskie, opuścimy Włochy. Niemieckie zezwolenia załatwiono, ale tymczasem Włosi przestali wydawać wizy wjazdowe, a Niemcy zamknęli węgierskie biuro podróży, które załatwiało wyjazd. Olek pozostał w Warszawie, by doświadczyć wszelkich okropności Holocaustu. Pomimo naszych usilnych zabiegów i częstych listów, wymienianych z rodziną, starania ojca się nie powiodły. Z takich czy innych powodów nikt nie przyjechał: większość zginęła, a tych kilkoro, którzy się uratowali, żyło po wojnie bardzo krótko, byli wyniszczeni fizycznie i emocjonalnie. Ojciec szczególnie martwił się o siostrę - Rozę, jej dwóch synów i swą owdowiałą matkę. Kiedy wybuchła wojna, mąż Rozy, Izrael Pfeffer, opuścił Kraków, wyjeżdżając na wschód Polski, ale wkrótce jego partner namówił go do powrotu i sprawowania pieczy nad wspólną firmą, fabryką czekolady Pischingera. Jego żona i dwaj synowie osiedli w niewielkim miasteczku w Galicji. Kiedy Rosjanie zajęli wschodnią część Polski, Pfeffer został odcięty od rodziny, choć mógł od czasu do czasu przesyłać im nieco Polska, Włochy, Ameryka 37 pieniędzy, które zarabiał, pomagając Niemcom w zarządzaniu fabryką Pischingera. Ojciec desperacko starał się o sprowadzenie ich do Włoch. Prosił szwagra, żeby sprowadził jego rodzinę do strefy okupowanej przez Niemców, skąd mogliby wyjechać za granicę. W styczniu 1940 roku ojciec spotkał w Rzymie niejakiego pana Stueckgolda, który powiedział mu, że ma we Lwowie syna obeznanego ze sposobami przekraczania granicy z sowieckiej strefy okupacyjnej do części Polski pod okupacją niemiecką. Ojciec telegraficznie polecił swej siostrze, by skontaktowała się z tym młodym człowiekiem, którego zresztą kiedyś poznałem, gdy jako dzieci uczęszczaliśmy do tej samej szkoły. Gdyby ojciec zapytał mnie o zdanie, ostrzegłbym go przed Stueckgoldem, gdyż już jako mały chłopiec był notorycznie nieuczciwy. Tymczasem oszust poprosił moją ciotkę, by oddała mu kosztowności na pokrycie kosztów przerzutu przez granicę. Naiwna kobieta to zrobiła. Pod koniec lutego nadszedł telegram ze Lwowa (nawiasem mówiąc, przyzwolenie sowieckiej cenzury na łączność telegraficzną z Włochami jest dowodem na to, że Związek Sowiecki i faszystowskie Włochy utrzymywały bliskie stosunki). Po przeczytaniu telegramu matka kazała mi natychmiast dostarczyć go ojcu, który właśnie jadł lunch w ulubionej węgierskiej restauracji nieopodal Fontanny Trevi. Treść telegramu (napisanego po niemiecku) brzmiała: „Stueckgold znikł z pieniędzmi. Wyjazd opóźniony o trzy tygodnie. Jestem bezradna i bez środków. Zatelegrafuj do Lwowa, co dalej". Czytając telegram, ojciec zbladł jak ściana. Potem przez kilka tygodni chorował. Wiadomość z kraju była wyrokiem śmierci na siostrę, matkę i siostrzeńców ojca. Jego matka zmarła naturalną śmiercią w maju następnego roku, Rozę i jej dwóch synów zabili Niemcy w 1943 roku. Do tego czasu żyli odcięci w miasteczku niedaleko Lwowa; przypuszczam, że jakiś Polak lub Ukrainiec wydał ich Niemcom. Pfeffer pozostał na stanowisku i nawet zdołał przekazać ojcu receptury na wyroby czekoladowe, kiedy już byliśmy w Ameryce. Ale potem, po wykonaniu pracy dla niemieckich właścicieli fabryki, został wywieziony do Auschwitz i słuch o nim zaginął. Pochodząca z tego okresu korespondencja mego ojca, którą matka zachowała, pełna jest listów z Polski, Rumunii, Litwy i Związku Sowieckiego od ludzi błagających o pomoc. Listy są pisane naiwnym „szyfrem", jak to „Arnold tęskni za Ryśkiem", co miało zmylić cenzorów. Ojciec desperacko działał, by im pomóc, ale jego wysiłki niewiele dały. Dlaczego? Nie wiem. W czasach gdy obywatele Stanów Zjednoczonych mogą podróżować do większości krajów świata według swego wyboru, trudno im wyobrazić sobie, co dla nas - żydowskich wygnańców czasu wojny - oznaczało słowo „wiza": był to synonim życia. Podejmowano nadludzkie wysiłki, by 38 Żyłem. Wspomnienia niezależnego zapewnić sobie prawo wjazdu na Kubę, do Brazylii czy Szanghaju - lub przynajmniej „wizy tranzytowe", które prowadziły donikąd, lecz dawały tymczasowe schronienie. Nigdy nie uzgadniano ze mną działań w tych tragicznych sprawach ani też nie byłem w nie zaangażowany, a Włochy stały się dla mnie prawdziwym rajem. Nie było tam szkoły ani PW i Radońskiego, ani też ablati-vus absolutus czy rzeki Limpopo! Spędzałem dnie swobodnie, odwiedzając rzymskie muzea, chodząc na koncerty, do opery i do kina. Płaciłem za te tanie przyjemności, zbierając w polskiej ambasadzie znaczki pocztowe z całego świata i sprzedając je niemieckiemu uciekinierowi, który nimi handlował. Zauważyłem też, że niektórzy Włosi chodzący do kina, kupując bilety, wymawiali słowo Dopolavoro - i otrzymywali wtedy bilety za pół ceny, za lira zamiast normalnego za dwa liry. Nie wiedząc, co oznacza to słowo, lecz chcąc oszczędzić, niedbale rzucałem słowo Dopolavoro, kiedy kładłem pieniądze za bilet do kina. Dopiero później dowiedziałem się, że Dopolavoro („Po pracy") to nazwa faszystowskiej organizacji pracujących. Jeszcze jeden dowód na pobłażliwość dyktatury Mussoliniego - bo nikt nigdy nie kwestionował uzurpowanego sobie przeze mnie prawa do członkostwa w tej organizacji. W Rzymie prawie nie widziało się zagranicznych turystów. Kaplicę Sykstyńską, która dziś jest tak przepełniona, że z trudnością można obejrzeć freski, zwiedzało równocześnie nie więcej niż dwie osoby. Odwiedzałem każde muzeum i każdą galerię, niektóre więcej niż jeden raz, robiąc szczegółowe notatki. Spędzałem długie godziny w niemieckiej bibliotece sztuki na szczycie Schodów Hiszpańskich, gdzie zbierałem materiał do projektowanej książki o Giotcie. Dzięki rodzicom poznałem młodą polską Żydówkę, która przybyła do Rzymu z Szanghaju, w nadziei, że zdoła wywieźć córkę z Polski. Zaprzyjaźniliśmy się i spędziliśmy ze sobą wiele czasu, zwiedzając muzea. Była moją jedyną towarzyszką i bardzo żałowałem jej utraty, kiedy załamała się nerwowo. Miałem konflikty z ojcem na temat mojej przyszłości. Martwił się, że .w burzliwym świecie, w którym żyliśmy, zginę, nie mając solidnego zawodu albo prosperującego interesu. W dzienniku z tamtego okresu, pod datą 21 grudnia 1939 roku, znajduję taki wpis: Nie zgadzam się z ojcem, że jest nie do pomyślenia, abym stał się naukowcem i że z czasem będę musiał zastąpić go w jakiejś „fabryce czekolady" w Kanadzie. Es kommt ausser Frage (nie ma mowy), kommt nicht in Betracht (nie do przyjęcia) jest to, co mówi... Ale wiem, że i tak decyduję o sobie i że zrobię to, czego pragnę. Chociaż dziś zachowałem w pamięci jedynie przyjemne wspomnienia z siedmiomiesięcznego pobytu we Włoszech, to sądząc po zapiskach w sporadycznie prowadzonym dzienniku, byłem daleki od szczęścia, cierpiąc Polska, Włochy, Ameryka 39 z powodu samotności, tęsknoty za domem, nieobecności przyjaciół i martwiąc się o przyszłość. Dowiedziałem się, że Uniwersytet we Florencji prowadzi specjalne kursy dla cudzoziemców na temat sztuki i kultury włoskiej, i przekonałem rodziców, by pozwolili mi w nich uczestniczyć. Po raz pierwszy miałem być zupełnie samodzielny. W połowie marca matka pojechała ze mną do Florencji i znalazła mi pokój w apartamencie pewnej pani, starszej Żydówki, przy via dei Benci, blisko kościoła Santa Croce słynącego ze wspaniałych fresków Giotta. W tym czasie nauczyłem się włoskiego już na tyle, by rozumieć wykłady. Nie zawarłem tam bliższych znajomości, lecz powiedziałem niektórym studentom, że jestem z Ameryki Południowej. Podczas wykładu o wpływach literatury włoskiej za granicą jeden ze studentów wstał i powiedział profesorowi, że wśród słuchaczy jest student latynoamerykański. „To świetnie - odezwał się do mnie profesor, kiedy przedstawiono mnie po wykładzie. - Musisz mnie odwiedzić i opowiedzieć o literaturze swego kraju". Po tym incydencie przestałem chodzić na wykłady. Odtąd spędzałem czas samotnie, zwiedzając florenckie kościoły i muzea i odwiedzając wzgórza okalające miasto. Była wiosna i wszystko wokół kwitło. Żyłem bardzo skromnie. Mój południowy posiłek składał się, dzień pod dniu, z makaronu okraszonego kawałeczkami różnego mięsiwa, ze szklanki wina i pomarańczy na deser. Płaciłem za to wszystko 7 lirów (25 centów), a po posiłku byłem przyjemnie podchmielony. Moje śniadanie i kolacja kosztowały dziennie 5 lirów, a wynajem pokoju 120 lirów na miesiąc. To pozwala uzmysłowić sobie, jak wysokiej inflacji świat doświadczył w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat: 700 lirów, które pozwalały mi przeżyć miesiąc, nie wystarczy dziś na filiżankę espresso. Śledziłem losy wojny, czytując „Osservatore Romano", oficjalny dziennik watykański, który był względnie obiektywny. W tym samym mieszkaniu kwaterowała rodzina uciekinierów z Niemiec, dentysta z żoną i córką. Nigdy nie powiedziałem im, kim jestem naprawdę, lecz niewątpliwie się domyślali. Prawie sześćdziesiąt lat później wpadł mi w ręce spis żydowskich dentystów z Berlina. Poszukałem w nim swych znajomych i z ulgą dowiedziałem się, że udało im się przedostać do Somalii, a stamtąd do Palestyny. Niemcy wciąż naciskali rząd włoski, by ten wprowadził w życie ustawodawstwo antyżydowskie, które we Włoszech było powszechnie ignorowane. W kwietniu 1940 roku władze zaczęły wymuszać przestrzeganie rozporządzenia zabraniającego Żydom wynajmowania nieruchomości. Musiałem się wyprowadzić i wynająłem pokój w niewielkim pensjonacie przy Lungar-no delie Grazie 10. Dwoje pozostałych lokatorów to francuska studentka 40 Żyłem. Wspomnienia niezależnego i włoski oficer rezerwy. Posiłki jadaliśmy wspólnie. Przypominam sobie, jak oficer powiedział, że jeśli jego rząd wyda mu rozkaz walczyć przeciwko Francuzom, on złoży broń i podda się. Byłem tym zdumiony: w Polsce, nie mówiąc już o nazistowskich Niemczech czy Rosji Sowieckiej, taka wypowiedź - gdyby o niej doniesiono - spowodowałaby aresztowanie i egzekucję oficera. A tu nic. Pomimo względnego spokoju panującego w Europie ojciec był zdecydowany wydostać nas stąd możliwie najszybciej. Pod koniec kwietnia poprosił, abym - jako jedyna osoba w rodzinie mówiąca trochę po angielsku - towarzyszył mu w podróży do Neapolu, by przekonać amerykański konsulat do wydania nam wiz. Nasza prośba została odrzucona i powiedziano nam, że następna okazja będzie w czerwcu. / am sorry - powiedział urzędnik konsulatu, gdy wychodziliśmy: wtedy po raz pierwszy usłyszałem ten zwrot. Wydarzenia w Europie osiągnęły punkt kulminacyjny. 10 maja pobiegłem do domu, by oznajmić mojej młodej francuskiej sąsiadce, że Niemcy najechali Belgię i Holandię. Spakowała się i natychmiast wyjechała do domu. Dwa dni później otrzymałem telegram od rodziców, wzywający mnie do powrotu do Rzymu. Wydaje mi się, że otrzymali zawiadomienie z konsulatu USA w Neapolu, że nasze wizy mają być gotowe na 1 czerwca. Wróciłem 13 maja i spędziłem resztę miesiąca na via Piemonte. Niemieckie armie raz jeszcze parły naprzód w nadzwyczajnym tempie. Holendrzy skapitulowali 14 maja, Belgowie - 26. Na początku czerwca Niemcy wdarli się w głąb Francji, a alianci byli w odwrocie. Wszyscy oczekiwali, że wkrótce Mussolini przyłączy się do Hitlera i wypowie wojnę. Trzeciego czerwca matka wyjechała do Neapolu, by odebrać nasze amerykańskie wizy. Nieco wcześniej ojciec załatwił hiszpańskie wizy tranzytowe. W narastającej panice wojennej bardzo trudno było o transport do Hiszpanii, ale ojciec jakimś sposobem załatwił dwa bilety na mały hy-droplan lecący do Las Palmas na hiszpańskich Balearach. Postanowiliśmy, że ojciec i ja, będąc w wieku poborowym i mogąc podlegać zatrzymaniu w przypadku wojny, opuścimy Włochy samolotem, a matka popłynie za nami statkiem. Piątego czerwca wyjechałem wraz z ojcem do Hiszpanii. W ostatniej chwili, gdyż jak się potem dowiedzieliśmy, tego samego dnia poddani brytyjscy i obywatele francuscy otrzymali zakaz opuszczania Włoch, mając pozostać jako zakładnicy; nie było więc żadnej gwarancji, że i nam pozwolą wyjechać. Na lotnisko pojechaliśmy taksówką, z latynoamerykańskim i polskimi paszportami (te ostatnie były opatrzone zarówno amerykańskimi, jak i hiszpańskimi wizami, podczas gdy w poprzednim była tylko wiza hiszpańska), bo nie byliśmy pewni, czy włoskie władze nie zarejestrowały nas jako Latynoamerykanów. Ojciec kazał mi wkraść się za plecy urzędnika Polska, Włochy, Ameryka 41 zasiadającego w bramce wyjściowej i bez zwracania jego uwagi rzucić okiem na listę pasażerów, którą miał w ręku, by sprawdzić, czy zapisano nasze obywatelstwo przy nazwiskach. Kiedy dałem sygnał, że nie, przyjaciele towarzyszący nam na lotnisko odebrali od matki torbę z pomarańczami, w której był ukryty fałszywy paszport. Po wojnie przyjaciele powiedzieli nam, że kilka dni później włoska policja przybyła na via Piemonte, aby nas aresztować. Samolot wystartował i wkrótce wodowaliśmy w Las Palmas. Kiedy opuszczaliśmy samolot, ojciec podniósł kapelusz i zawołał: Viva Italia!. Włoski pilot, biorąc go widocznie za Hiszpana, odpowiedział okrzykiem: „ Viva Espańa!. Tego wieczoru statkiem udaliśmy się do Barcelony. Statek wypełniali świeżo zwolnieni republikańscy jeńcy wojenni. Z jednym z nich wdałem się w pogawędkę. Do Barcelony przybyliśmy 6 czerwca. Tymczasem matka udała się do Genui wraz z suczką Coco i bagażem i tam, 6 czerwca, weszła na statek o nazwie Franca Fassio płynący do Barcelony. Przed odpłynięciem uratowała polsko-żydowskiego znajomego od wyprowadzenia ze statku jako podlegającego poborowi do wojska. Udała jego narzeczoną. Włoscy urzędnicy chcieli wiedzieć, kto może potwierdzić ten fakt. Matka odesłała ich do polskiego ambasadora w Rzymie, do którego faktycznie zadzwonili. Wieniawa od razu pojął, o co chodzi, i wyraził zdziwienie, że moja matka i ten młody człowiek jeszcze nie są po ślubie - wobec czego pozwolono mu odpłynąć. Statek matki przybił do wybrzeża następnej nocy (7 czerwca). Sądząc po serdecznych pożegnaniach, matka zaprzyjaźniła się z połową pasażerów. W Hiszpanii spędziliśmy dwa i pół tygodnia. Niewiele pozostało mi w pamięci z tego okresu poza tym, że dowiedziałem się o kapitulacji Francji i wysłuchałem przemówienia Churchilla, wygłoszonego w okropnej fran-cuszczyźnie i oferującego Francji sojusz z Wielką Brytanią. Opuściliśmy Hiszpanię 24 czerwca, udając się do Portugalii, gdzie mieliśmy nadzieję znaleźć statek, który by nas zabrał do Ameryki. Ponieważ amerykańskie statki dawały pierwszeństwo obywatelom USA, my mieliśmy niewielkie szansę. W końcu znaleźliśmy miejsca na małym greckim statku Nea Hellas. Statek przypłynął z Nowego Jorku i był w drodze do Aten, kiedy Włochy przystąpiły do wojny, a Morze Śródziemne stało się strefą wojenną. Wracał więc do USA bez kompletu pasażerów. Weszliśmy na pokład 2 lipca i odpłynęliśmy następnego dnia rano. Podróżowaliśmy trzecią klasą, w najtańszych kabinach. Jedzenie było prawie niejadalne (w menu jedna z potraw została zapisana jako Chou ndolma Horientale), a wino (retsina) było nie do picia. Na statku podróżowało sporo Greków, którzy zostali wydaleni z USA i wcale nie sprawiali wrażenia, że są nieszczęśliwi, że tam wracają. Najwybitniejszym z pasażerów był Maurice Maeterlinck, słynny pisarz 42 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Polska, Włochy, Ameryka 43 i dramaturg z końca XIX wieku, teraz zapomniany i nie czytany. Przy dobrej pogodzie leżakował na pokładzie pierwszej klasy, z siateczką przytrzymującą włosy na głowie. Dostałem jego autograf. Choć istniało zagrożenie ze strony niemieckich okrętów podwodnych, które mogły zatrzymać statek i przeszukać pasażerów, podróż minęła bez nieprzewidzianych wydarzeń. Jedenastego lipca 1940 roku przybiliśmy do brzegu w Hoboken, New Jersey. Dokładnie w dniu moich siedemnastych urodzin. Studia Nasze wyobrażenia o Stanach Zjednoczonych były tak wypaczone, że kiedy podczas schodzenia ze statku ojciec zauważył w porcie mężczyznę leniwie opierającego się o słup latarni, powiedział z ulgą, że może ten kraj nie jest aż tak zwariowany, jak myślał. Ossi Burger odebrał nas z Hoboken i po dniu spędzonym w Nowym Jorku pojechaliśmy pociągiem do miasteczka Troy, w stanie Nowy Jork, nieopodal którego Burgerowie mieli farmę. W pewnym sensie wiedziałem, czego spodziewać się po Nowym Jorku, więc największe wrażenie wywarły na mnie nie ogromne budynki czy ruch uliczny, które znałem z amerykańskich filmów, lecz fakt, że w towarzystwie młodego człowieka, syna przyjaciół Burgerów, mogłem swobodnie wejść do hotelowego hallu Waldorf Astoria lub odwiedzić sklep muzyczny i w osobnej budce przesłuchać dowolnie wybraną płytę z muzyką klasyczną. Na dworcu Grand Central, przed odjazdem do Troy, podszedłem do stoiska z gazetami, by kupić jakieś informatory o studiach wyższych. College - powiedziałem. Information about college. Sprzedawca wyglądał na zaskoczonego, lecz po chwili sprzedał mi kopię pisma „College Life", które było poprzednikiem „Playboya". Resztę lata spędziliśmy na farmie. Na poddaszu, gdzie składowano siano i gdzie spał Janek i ja, przypadkowo znalazłem egzemplarz Wlio's Who in America, wydanie z lat 1914-1915. Na końcu książki było chyba ze sto stron ogłoszeń o kursach przygotowawczych na studia i o college'ach. Dostałem to, czego potrzebowałem: nazwy i adresy szkół wyższych. Kupiłem więc sto jednocentowych pocztówek i z pomocą znajomego napisałem na maszynie identyczne listy z informacją, że jestem uchodźcą wojennym i mam chęć zapisać się na studia, lecz moje środki finansowe są bardzo ograniczone i potrzebuję zarówno stypendium, jak i zapewnienia pracy zarobkowej. Nie miałem pojęcia o różnicy między Harvardem a małym, mniej znanym college'em. Większość instytucji w ogóle mi nie odpowiedziała; wiele odpowiedziało odmownie. Ale cztery zaoferowały mi to, czego potrzebowałem: Butler College w Indianapolis, Uniwersytet stanu Tennessee, Erskine College w Karolinie Południowej i Muskingum College w stanie Ohio. Nie miałem żadnego kryterium oceny tych ofert: do Muskingum przekonała mnie mapka w całostronicowym ogłoszeniu w Who's Who, która wskazywała, że siedziba college'u mieści się w New Concord, w stanie Ohio - co wyglądało na geograficzny środek Stanów Zjednoczonych. Ojciec nie był szczęśliwy z powodu mojego wyjazdu do college'u, gdyż pragnął, bym mu pomógł w nowej firmie. Teraz rozumiem go lepiej niż wtedy, kiedy każde opóźnienie w uzyskaniu wyższego wykształcenia wydawało mi się przewrotne i nieracjonalne. Miałem wielkie, choć nie ukierunkowane ambicje: zupełnie nie wiedziałem, co chciałbym robić, lecz byłem absolutnie pewny, że nie mam zamiaru robić pieniędzy. Czułem, że Bóg uratował mnie z piekła rządzonej przez Niemców Polski dla jakiegoś wyższego celu, dla życia przekraczającego granice zwykłej egzystencji i samozadowolenia. To przekonanie nigdy mnie nie opuściło. Gdyby ojciec wziął mnie na stronę i wytłumaczył, że rozumie i aprobuje moją chęć studiowania, lecz w naszej obecnej sytuacji materialnej moja pomoc jest niezbędna, mógłbym mu nawet ustąpić - na rok czy nieco dłużej. Lecz w naszej kulturze ojcowie nie traktowali nastoletnich synów jak dorosłych. Siódmego września 1940 roku wyjechałem autobusem do Ohio. W niedzielny poranek, następnego dnia, dotarłem do New Concord. Teren uczelni był wyludniony, gdyż prawie wszyscy byli w kościele. Zameldowałem się w miejscowym zajeździe i udałem na spacer. Budynki, wszystkie z czerwonej cegły, niektóre pochodzące z połowy dziewiętnastego wieku, postawiono na pagórkach w pofałdowanym krajobrazie. Robiły przyjemne wrażenie, chociaż ta mała uczelnia w niczym nie przypominała uniwersytetów w Warszawie czy we Florencji. Byłem jedynie zaskoczony treścią napisu, który zauważyłem nad wejściem do budynku dydaktycznego. Był tam wygrawerowany fragment z Księgi Wyjścia, w którym Bóg przemawia do Mojżesza: „Zdejm sandały z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą". Wydało mi się, że może przypadkowo wylądowałem w jakimś seminarium duchownym. Lecz później, po południu, gdy wiceprezydent college'u zabrał mnie do samochodu i obwiózł po terenie uczelni - odniosłem pozytywne wrażenie. Jak się okazało, dokonałem świetnego wyboru. Muskingum to nie Harvard i nigdy nie pretendował do tego, by z nim rywalizować, ale było to o dużo lepsze miejsce dla mnie i to aż z dwóch powodów: college był niewielki - studiowało na nim około 700 słuchaczy studiów przeddyplomo-wych, a liczba wykładowców była proporcjonalna do liczby studentów - co oznaczało, że nie byłem zagubiony w tłumie. Stałem się dla nich osobliwością, gdyż z wyjątkiem pewnej polskiej dziewczyny, która zapisała się przed wojną, byłem jedynym Europejczykiem na całej uczelni. W krótkim czasie 44 Żyłem. Wspomnienia niezależnego poznałem imiona większości studentów, a oni poznali moje. Po drugie, byłem bardzo biedny: cała moja garderoba składała się z dwóch ubrań i czterech koszul, co czyniłoby ze mnie nędzarza na lepszym uniwersytecie. Wkrótce studenci, wykładowcy i pracownicy administracji wciągnęli mnie do swego grona i spędziłem tam dwa i pół szczęśliwe lata. Dla Europejczyka przybywającego do środkowego Ohio w roku 1940 był to powrót do dziewiętnastego wieku: poglądy ludzi i wyznawane przez nich wartości pochodziły sprzed pierwszej wojny światowej. To miejsce wydawało się tak spokojne i stabilne, żadne nigdy wcześniej nie wywarło na mnie takiego wrażenia. Jak odległa wydawała się stąd Europa, przekonałem się po uwadze wygłoszonej przez zdolną i ładną dziewczynę, z którą umawiałem się na randki. Powiedziała mi, że jest szczególnie zadowolona z poznania mnie, gdyż, choć wiedziała wcześniej, że Europa istnieje, tak naprawdę do końca nie była tego pewna. Oprócz prezydenta i kilku profesorów nikt z tej uczelni nigdy nie był w Europie. (Dla kontrastu, kiedy odwiedziłem Muskingum ponownie w 1988 roku, by przyjąć doktorat honoris causa, większość wykładowców i wielu studentów odwiedziło już Stary Kontynent, niektórzy nawet wielokrotnie). Ludzie wysłuchiwali moich wojennych historii z sympatią, lecz sceptycznie. Jednym z powodów było to, że w ogromnej większości byli republikanami, a członkowie tej partii opowiadali się wówczas za izolacjonizmem. Ale też - poza politycznymi zapatrywaniami - wierzyli w ludzką dobroć i nie chcieli uwierzyć, że Niemcy są tak źli, jak ich przedstawiałem. Przy jakiejś okazji przypomniano mi, jak (rzekomo) fałszywe były doniesienia o niemieckich zbrodniach wojennych w Belgii podczas pierwszej wojny światowej. Rozniosło się też, że czytuję Nietzschego, ponieważ chlubiłem się tym. Pewnego dnia wiceprezydent college'u dostrzegł mnie idącego po kampusie i oferował się mnie podwieźć. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, pozwolił sobie na krótki wykład. Powiedział mi, że mimo moich dotychczasowych doświadczeń nie powinienem tracić wiary w ludzkość, w to, że ludzie są z gruntu dobrzy, a życie jest uczciwe. Na koniec stwierdził: „A więc nie powinieneś czytać Nietzschego". Faktycznie, przestałem go czytać. W ciągu pięciu semestrów spędzonych w Muskingum zaobserwowałem wiele różnic między Ameryką a Europą. Jedną z nich było to, że młodzi Amerykanie planowali swoje życie z tym rodzajem pewności, którą pokolenie moich rówieśników w Europie uważało za niewyobrażalną: oni wydawali się żyć przyszłością, kiedy myśmy żyli z dnia na dzień. Kartkując magazyn „Fortune", byłem zaskoczony ogłoszeniem firmy ubezpieczeniowej Maryland Casualty Company, które brzmiało: „Nieprzewidziane wydarzenia... nie powinny zmieniać i kształtować biegu ludzkich spraw". Czy rzeczywiście? Dlaczego więc - pomyślałem Polska, Włochy, Ameryka 45 - takie wydarzenia poniosły mnie z Warszawy aż do New Concord w Ohio, całkowicie zmieniając bieg moich spraw? W podtekście zacytowanych słów chodziło oczywiście o to, że pieniądze z polisy ubezpieczeniowej mogą ustrzec przed niepożądanymi zmianami w życiu: lecz, jak nauczyło mnie własne doświadczenie, pieniądze nie wystarczą. Młodzi Amerykanie wydawali się pewni wybranej drogi życiowej, podczas gdy ja po prostu płynąłem z prądem, przekonany, że alternatywa oznaczałaby utonięcie. W relacjach między obiema płciami również zaobserwowałem duże różnice, wynikające w pewnym sensie także z wszechobecnego poczucia bezpieczeństwa. Te kontakty podlegały ścisłym rytuałom, wyznaczającym granice tego, co jest lub nie jest dozwolone, i nieodmiennie prowadzącym do narzeczeństwa i małżeństwa. Na trzeciej randce dziewczyny, mniej lub bardziej bezpośrednio, dopytywały się o moje zamiary. Reagowałem na to paniką: w wieku osiemnastu czy dziewiętnastu lat małżeństwo było dla mnie ostatnią rzeczą, o której mogłem pomyśleć. Dziewczęta natomiast, nie doczekawszy się deklaracji, z reguły zrywały znajomość. W Polsce stosunki między chłopcami a dziewczętami były bardziej koleżeńskie, a małżeństwo w tak młodym wieku w ogóle nie wchodziło w grę. Jednym z powodów, dla których zdecydowałem się na ślub, było to, że moja przyszła żona, mając podobne do mojego pochodzenie, nie wspomniała o małżeństwie przez dwa lata znajomości. Byliśmy przyjaciółmi na długo wcześniej, niż staliśmy się kochankami. Generalnie zaobserwowałem, że Amerykanki - w każdym wieku - czuły się mniej bezpieczne w swej kobiecości niż kobiety w Europie, że były o wiele bardziej skłonne schlebiać mężczyznom, podczas gdy Europejki oczekiwały od mężczyzn adoracji. Absurdy „feminizmu", który rozkwitł w USA w latach sześćdziesiątych, podkreślały tylko to poczucie braku bezpieczeństwa u kobiet: traktowanie wszystkich mężczyzn jak potencjalnych gwałcicieli jest przyznaniem się do tego, że kobiety nie mają pojęcia, jak z nimi postępować. Na drugim roku studiów, wiosną, zakochałem się. Dziewczyna, starsza ode mnie o rok czy dwa lata, była pianistką. Z nią też sprawy miały się podobnie: pewnego wieczoru zapytała mnie, co myślę o małżeństwie. Kiedy odparłem, że w ogóle o tym nie myślę, zobaczyłem łzę spływającą po jej policzku. Tego lata jej listy stały się rzadsze i chłodniejsze, a kiedy wróciłem na uczelnię na trzeci rok studiów, przestaliśmy się widywać. W tym czasie życie w Ameryce było przepojone wielką dozą moralizatorstwa. Co jest słuszne, co jest dozwolone, a czego nie można robić, co człowiek powinien myśleć o ważnych sprawach - wszystko to było z góry ustalone i uregulowane. Przy całej wolności słowa, z której Amerykanie słusznie są dumni, istniało wiele sposobów nacisku, by podporządkować 46 Żyłem. Wspomnienia niezależnego ludzi akceptowanym normom i, z tego punktu widzenia, Amerykanie cieszą się mniejszą wolnością osobistą niż Europejczycy. To, co później nazwano „polityczną poprawnością", już wtedy było ugruntowane w amerykańskiej kulturze życia społecznego. Nie poczułem się dotknięty tym, że wiceprezydent college'u próbował odwieść mnie od lektury Nietzschego, ponieważ rozumiałem, że nie robił tego ze złej woli: nie wyobrażałem sobie jednak, aby jakikolwiek europejski wykładowca choćby marzył o wywieraniu takiego nacisku. Naciskowi towarzyszyła autentyczna troska o człowieka, poczucie, że to, co przydarza się innym, jest naprawdę ważne - coś, czego nie zaznałem w Europie, gdzie obowiązująca filozofia pouczała nas, byśmy sami dbali o siebie. Postawa Amerykanów zmieniła się zasadniczo w latach sześćdziesiątych, tak jak i wzajemne stosunki między osobami różnej płci. Myślę dziś, że wolę jednak tę starszą wersję amerykańskiej kultury, która była mniej pobłażliwa. Trzeba przyznać, że Nietzsche miał rację, przewidując, że purytanizm przerodzi się z czasem w nihilizm. Jeśli idzie o stosunki międzyludzkie, zaskoczyło mnie jeszcze jedno. Tam, skąd pochodziłem, obcy - jeśli nie zachowywali się wobec ciebie obceso-wo lub wrogo z jakiegoś określonego powodu, jak na przykład uprzedzeń etnicznych lub religijnych - traktowali cię poprawnie, lecz chłodno. Uczucia przyjaźni były zarezerwowane dla prawdziwych przyjaciół. W Stanach Zjednoczonych kodeks poprawnego zachowania wymagał przyjaznego traktowania wszystkich. Kilka godzin po przyjeździe do New Concord student wyższego roku zaoferował mi swą pomoc w urządzeniu się. Pokazał mi kampus, zabrał do niewielkiego budynku, w którym miałem spędzić pierwszy rok, i odpowiedział na wiele pytań o uczelnię i życie studenckie. Byłem zachwycony tak szybkim zdobyciem przyjaciela. Lecz kiedy wpadłem na niego kilka dni później, zachowywał się chłodno i na dystans i nigdy więcej nie nawiązaliśmy bliskiego kontaktu. Teraz rozumiem, że władze uczelni poprosiły go, by asystował młodemu cudzoziemcowi w nieznanym, nowym środowisku - a on uczynił to uprzejmie, lecz bez okazywania mi szczególnych uczuć. Źle odczytałem jego sygnały i poczułem się tym zraniony. Dopiero później nauczyłem się, że być „miłym" wobec wszystkich i każdego uważano za cnotę obywatelską, która czyniła życie przyjemniejszym: po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że nawet nic nie znaczący uśmiech jest lepszy od wymownego „warczenia". Ale doszedłem też do przeciwnego wniosku: okazywanie powierzchownej uprzejmości wszystkim i każdemu z osobna hamuje bliższe stosunki międzyludzkie, ten rodzaj przyjaźni, którą możemy dzielić z jednym czy dwoma kolegami, jest praktycznie niemożliwy w kraju, gdzie wzorcem wzajemnych stosunków Polska, Włochy, Ameryka 47 - przynajmniej między mężczyznami - jest określanie się jako pals czy buddies, słowami, które nie mają polskich odpowiedników. Moimi głównymi przedmiotami była historia i retoryka. Muskingum był znany z zespołu dyskutantów: przyłączyłem się do nich i brałem udział w wielu debatach na aktualne tematy, co nauczyło mnie, jak się publicznie spierać. Zostałem też członkiem drużyny pływackiej, pływając w stylu klasycznym - żabką, gdyż nie byłem wystarczająco silny, by pływać motylkiem. Moje stopnie były podobne: na średnim poziomie „B". Zdobywałem je bez większego wysiłku. Najważniejszą jednak umiejętnością, którą wyniosłem z college'u, była dobra znajomość angielskiego. Pod koniec pierwszego semestru pisałem już zupełnie przyzwoite eseje: robiłem błędy przeważnie w użyciu czasowników w różnych czasach, a braki te okazały się dla mnie trudne do pokonania, nawet dziś. Atmosfera w Muskingum była bardziej towarzyska niż intelektualna. Młodzi ludzie przybywali na uczelnię zdobyć zawód, znaleźć żonę lub męża i przeżyć tam kilka przyjemnych lat, zanim podejmą pracę zarobkową i założą rodzinę. Czasami wstydziłem się swojej skłonności do pogrążania się w książkach i nie przystających do świata ideałów. W którymś semestrze zapisałem się na zajęcia z historii sztuki europejskiej, prowadzone przez kuratora lokalnego muzeum. Kiedy wyświetlał na ekranie slajdy obrazów i zachęcał nas do rozpoznawania artystów, potrafiłem nazwać prawie każdego z nich: Velazquez, Vermeer, Tiepolo i tak dalej. Po zakończeniu jednego z seminariów pewna ślicznotka z college'u, do której czułem miętę, spytała mnie ze słodkim uśmiechem: „Dick, czy ty naprawdę znasz tych wszystkich artystów?". Nie wiedziałem, jakiej oczekiwała odpowiedzi, więc odparłem: „Oczywiście, że nie, udało mi tylko zgadnąć". Czytałem Tonią Krógem Tomasza Manna i odkryłem w sobie podobieństwo do głównego bohatera książki i jego poczucia izolacji spowodowanej artystycznym temperamentem. W listopadzie 1940 roku napisałem do Manna list (niestety, nie zachowała się jego kopia), pytając go, co miał na myśli, pisząc tę nowelę. Odpowiedział mi w przyjazny i zarazem konkretny sposób. Jego odpowiedź, opatrzoną nazwą miejsca i datą, „Princeton, New Jersey, 2 grudnia 1940 roku", częściowo tu przytaczam: Kiedy pisałem tę historię, nie wyobrażałem sobie Tonią jako osoby stojącej niżej niż jego dwóch przyjaciół, lecz raczej jako przewyższającego ich. Trzymał się z dala od ich prostego i normalnego życia, to pewne, ale po części zazdrościł im, że żyli w poczuciu rzeczywistości. Jednakże, choć jego zazdrość była zabarwiona żalem, że jest mu obcy ich styl życia, był całkowicie świadom głębi i nadziei, jaką dawało mu jego własne życie artysty. Uznałem te uwagi za zachęcające. 48 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Zarabiałem na utrzymanie, wpierw strzygąc trawniki i walcując korty tenisowe, później w bibliotece, gdzie wpisywałem numery półek na grzbietach książek, używając do tego elektrycznego pióra, za ówczesną najniższą stawkę płacy, wynoszącą 35 centów za godzinę. Lecz zarobki te nie wystarczały. Ojciec wysłał mi tylko 300 dolarów: niemałą sumę, gdy wziąć pod uwagę, że dopiero miał zamiar założyć własną firmę i potrzebował każdego centa. Dał mi też do zrozumienia, że nie mogę oczekiwać więcej. W Muskingum przyznano mi stypendium w wysokości 200 dolarów. Kiedy jednak zbliżał się drugi semestr, znalazłem się w krytycznej sytuacji, gdyż musiałem zdobyć dodatkowe 200. Ktoś poradził mi, bym skontaktował się z International Student Service w Nowym Jorku. Napisałem do nich list, opisując swoją sytuację, i odwrotną pocztą otrzymałem czek na 100 dolarów! To była prawdziwa manna z nieba, która pozwoliła mi kontynuować studia. Spadła ponownie jesienią, kiedy z tego samego źródła otrzymałem 210 dolarów. Letnie wakacje dwukrotnie przepracowałem w pełnym wymiarze godzin: w roku 1941 sprzedając papierosy i słodycze w drogerii w Elmirze, w stanie Nowy Jork, gdzie rodzice otwarli małą fabryczkę czekolady („Mark's Candy Kitchen"). Pracowałem tam pięćdziesiąt godzin tygodniowo za 17 i pół dolara plus okazyjne prowizje, następnego lata zaś prowadziłem ciężarówkę Kraft Company, dostarczając sery do sklepów spożywczych. Była to przyjemna praca, gdyż pracowałem na własny rachunek i dwie noce tygodniowo mogłem spędzać w drodze. W czasie roku akademickiego uzupełniałem budżet, wygłaszając prelekcje na temat moich przeżyć wojennych w Polsce - w miejscowych kościołach, klubach Rotarian i innych za przeciętne honorarium 5 dolarów. Sądząc po listach pisanych do rodziców, byłem całkowicie zauroczony ciepłem i przyjemną atmosferą, której zaznałem w Muskingum. „Jest tak fajnie, że nie możecie sobie tego wyobrazić" - napisałem do rodziców krótko po zamieszkaniu tam. Armia Wieczorem, 21 czerwca 1941 roku - kiedy spędzałem lato w domu w Elmirze - radio przerwało program, podając wiadomość o niemieckiej napaści na Związek Sowiecki. Rok później, po Pearl Harbor poproszono mnie w Muskingum, abym regularnie pisywał analizy polityczno-militarne do uczelnianej gazety. To były moje pierwsze publikacje i czytając je po latach, stwierdzam, że były niezłe. Kampanię rosyjską śledziłem z wielkim zainteresowaniem. Powątpiewałem w to, że Rosjanie mogą zwyciężyć, a początkowe miesiące wojny na froncie wschodnim potwierdzały moje najgorsze obawy. Choć miałem Polska, Włochy, Ameryka 49 poświęcić życie studiom i nauczaniu na temat problematyki rosyjskiej, wówczas Rosja interesowała mnie niewiele i moja wiedza o niej była prawie żadna. Kiedy mieszkałem w Polsce, Rosja była od nas oddzielona murem nie do przebycia. Wiedziałem o tym, że dwaj bracia matki ożenili się z Rosjankami i osiedli w Leningradzie. Od czasu do czasu porozumiewali się stamtąd z babką, ale o ich życiu nic nie wiedziałem. Pod koniec lat trzydziestych dochodziły mnie przytłumione echa straszliwych wydarzeń, które rozgrywały się w Związku Sowieckim, nie miałem jednak pojęcia, 0 co w nich chodziło, a nie byłem aż tak nimi zainteresowany, by się dowiedzieć. Słyszałem - choć traktowałem to z powątpiewaniem - że Rosjanie zabezpieczyli swoją granicę z Polską szerokim pasem bronowanej 1 zaminowanej ziemi, którego pilnowali policjanci z psami. Po Pearl Harbor i szaleńczej decyzji Hitlera, wypowiadającego wojnę Ameryce, Stany Zjednoczone znalazły się w sytuacji sojusznika Związku Sowieckiego. Zainteresowanie ZSRR natychmiast wzrosło. Jesienią 1942 roku doznałem olśnienia, że podobieństwo języków - polskiego i rosyjskiego - pozwoli mi łatwo opanować rosyjski. Kupiłem sobie rosyjską gramatykę oraz słownik i zacząłem się uczyć na własną rękę. Czyniąc to, miałem niejasny plan, że jeśli zostanę powołany do wojska, co wydawało się nieuniknione, będę mógł dobrze wykorzystać znajomość rosyjskiego. Jesienią 1942 roku, na początku pierwszego semestru przedostatniego roku studiów, próbowałem zaciągnąć się do wojska, gdyż w świecie objętym zawieruchą wojenną coraz trudniej mi było wytrzymać w college'u. Odpowiedziano mi jednak, że jako cudzoziemiec nie mogę być ochotnikiem. Powinienem czekać na powołanie do służby. Powołanie nadeszło w styczniu i miesiąc później zostałem skierowany do bazy Army Air Corps (Korpusu Lotniczego Armii) w Columbus, w stanie Ohio. Pierwszą rzeczą, którą zauważyłem w amerykańskim wojsku, było dobre wyżywienie: na śniadanie dostawaliśmy do wyboru sok z grejpfruta lub pomarańczy, jajecznicę lub jaja smażone, tosty albo „mufiny" - płaskie bułki. Później, w tym samym roku i w innym obozie wojskowym, na Święto Dziękczynienia, można było wybrać na deser pieczony tort „Alaska". Po krótkim okresie służby w Columbus wsadzono mnie do pociągu z setkami innych rekrutów i wywieziono w nieznanym kierunku. Pociąg się wlókł przez wiele dni i nocy, aby w końcu stanąć w szczerym polu, jak się okazało, na północy Florydy. Tam Air Corps zbudował gigantyczne miasteczko namiotów, w którym spędziłem wiele tygodni, zanim przeniesiono mnie do eleganckiego Vinoy Hotel w St. Petersburgu, gdzie miałem przejść podstawowe przeszkolenie. Niebawem otrzymałem też obywatelstwo Stanów Zjednoczonych. Szkolenie było łatwe i pozostawiało mi sporo wolnego czasu, który spędzałem na plaży. 50 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Podczas gdy kolegów z mojej kompanii wysyłano do różnych specjalistycznych szkół, mnie trzymano na miejscu, najpewniej po to, by wojsko miało dosyć czasu na sprawdzenie mnie. Pewnego dnia, w maju, znalazłem ogłoszenie ASTP (specjalistycznego programu szkolenia armii), który umieszczał żołnierzy w college'ach i na uniwersytetach, by tam uczyli się języków obcych i specjalności inżynierskich. Pożyczyłem od kolegi jednodniową przepustkę i pojechałem do biura ASTP w St. Petersburgu, aby wypełnić odpowiednie podania. W drodze powrotnej, z niewyjaśnionych powodów, gdyż nie uczęszczałem zazwyczaj do barów, zatrzymałem się na piwo. Kątem oka dostrzegłem dwóch żołnierzy MP (Żandarmerii Wojskowej), wchodzących do baru. Zażądali ode mnie przepustki, którą natychmiast okazałem, ale zapomniałem seryjnego numeru, więc powędrowałem z powrotem do hotelu pod strażą. Tam sierżant ukarał mnie tygodniowym nocnym „aresztem kuchennym" (Kitchen police albo KP). Tej samej nocy zameldowałem się w ogromnej hotelowej kuchni i kazano mi skrobać garnki stalową watą. Rozmawiając z kucharzem, dowiedziałem się, że jest Polakiem. Kiedy wyjawiłem, że ja również pochodzę z Polski, powiedział mi, żebym zapomniał o karze. Przez następny tydzień ranki spędzałem ukryty w ustępie, czytając książki: w tej nieco niewygodnej pozycji przeczytałem najważniejsze powieści Sinclaira Levisa, które wypożyczyłem z miejscowej biblioteki USO. Wreszcie w lipcu dostałem rozkaz wyjazdu do Cytadeli - szkoły wojskowej w Charlestown, w stanie Karolina Północna, która służyła jako ośrodek rozdzielczy dla personelu ASTP. Zostałem skierowany do nauki rosyjskiego. Mając do wyboru kilka uniwersytetów, zdecydowałem się na Cornell w Ithaca, w stanie Nowy Jork, z powodu bliskości Elmiry, gdzie był nowy dom rodziców. Do Cornell dotarłem we wrześniu 1943 roku i spędziłem tam następne dziewięć miesięcy. Mieliśmy grupę wybitnych wykładowców, większość z nich była emigrantami z Rosji, a wśród nich Mark Vishniak, który w 1918 roku sprawował funkcję sekretarza Konstytuanty, a potem pracował jako redaktor najważniejszego czasopisma emigracji rosyjskiej w Paryżu. Fizyk Dmitrii Gavron-sky zapoznał mnie z Maksem Weberem. ASTP uczyło języków obcych pionierską metodą „całkowitego zanurzenia". Instruktorzy mówili do nas wyłącznie po rosyjsku: pierwszym zdaniem, którego się nauczyliśmy, było pytanie: Gdie ubornaja? (Gdzie jest toaleta?). Zasada ta była ściśle przestrzegana na sali wykładowej, czego nie mogę powiedzieć o naszych kwaterach w zaadaptowanym akademiku. Tam nie rozmawialiśmy ze sobą po rosyjsku, choć powinniśmy. Większość studentów nie nauczyła się więcej niż kilka słów i zwrotów. Wykładowcy języka byli zaprzysiężonymi anty-komunistami, ale trzymali swe uczucia na wodzy. Za to nauczanie historii Autor. Warszawa, czerwiec 1939 52 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Niedługo potem przenieśli się do Nowego Jorku. Na Cornell Irka studiowała architekturę. Na pierwszą randkę wybraliśmy się na recital Rudolfa Ser-kina, podczas którego Irka robiła notatki na programie i pokazywała mi je, co stało się naszym zwyczajem na koncertach. Razem słuchaliśmy nagrań muzyki klasycznej i robiliśmy odbitki zdjęć. Pewnego dnia wziąłem ją ze sobą do Elmiry na spotkanie z rodzicami. Oboje natychmiast ją polubili. Na początku czerwca 1944 roku odbyła się na ASTP oficjalna uroczystość rozdania dyplomów, podczas której wygłosiłem, po rosyjsku, mowę pożegnalną. Oczekiwaliśmy na wysłanie do Officer Candidate School (podchorążówki), gdzie miano nam nadać stopnie oficerskie. Sprawy potoczyły się jednak inaczej. 6 czerwca alianci wylądowali we Francji i siły zbrojne potrzebowały uzupełnień. Dowiedzieliśmy się, że zamiast udać się do OCS, jak nam obiecywano, będziemy rozmieszczeni w rozmaitych dywizjach piechoty, w celu podstawowego przeszkolenia. Mnie przydzielono do 310 pułku piechoty, 78 dywizji „Błyskawica", stacjonującej w Camp Pickett, w stanie Wirginia - na wielkim poligonie w okolicy Richmond. Dzień naszego wyjazdu był smutny. Armia amerykańska popełniała - moim zdaniem -wielkie błędy w polityce kadrowej, traktując ludzi w mundurach jak pionki albo jak trybiki w maszynie. Ludzie nie walczą za swój kraj, lecz za towarzyszy broni, w niewielkich pododdziałach, takich jak pluton, liczących dwudziestu pięciu lub nieco więcej żołnierzy. Esprit de corps, owo poczucie solidarności, jest podstawowym składnikiem każdej skutecznej siły militarnej. Trzy miesiące wcześniej wszyscy żołnierze z poboru w 78 dywizji zostali wysłani do Wielkiej Brytanii jako uzupełnienie jednostek przygotowywanych do inwazji na Francję, podczas gdy oficerowie i podoficerowie zostali na miejscu. Dywizja, do której dołączyłem, była jak wypatroszona: byliśmy tylko jednostkami zastępującymi zgrane zespoły ludzi. To źle wróżyło. Przez następne osiem tygodni przechodziliśmy ciężkie, intensywne szkolenie wojskowe, zupełnie inne niż to, które odbyłem w bazie Air Corps na Florydzie. Latem temperatura w Wirginii sięga 30° C. Musieliśmy ćwiczyć i maszerować w upale, w pełnym ekwipunku: mnie kazano nieść lekki karabin maszynowy brauninga, który ważył prawie 10 kg. Podczas nocnych biwaków atakowały nas kleszcze, wstrętne małe insekty, które wgryzają się pod skórę i powodują silne podrażnienie: trzeba je było usuwać, przypalając papierosem odwłok, bo wtedy gorąco zmuszało je do ruchu. Żołnierze w naszej kompanii byli bardzo różni, ale nie najlepsi, bo najlepsi zostali już wysłani do Europy. Po pięciu latach od nieszczęsnych doświadczeń w polskim obozie PW znów taszczyłem w ręku broń i czułem się z tym źle. W pamiętniku narzekałem, że jestem „uwięzionym zwierzęciem, które pracuje jak muł, słucha Polska, Włochy, Ameryka 53 rozkazów jak pies, a żyje jak świnia". Uważałem, że bardziej mógłbym się przydać na wojnie, wykorzystując znajomość języków wroga, szczególnie niemieckiego i włoskiego. W tym celu skontaktowałem się z szefem wywiadu dywizji, eleganckim pułkownikiem, który w cywilu był związany z har-vardzkim Wydziałem Prawa. Wyraził zainteresowanie dołączeniem mnie do wydziału wywiadu G-2. Kiedy jednak po paru dniach wróciłem, by zapytać o swoje przeniesienie, powiedział mi, że dowiedział się, że wkrótce wyjadę. I rzeczywiście. Kilka dni później, gdy brałem udział w zbiórce, podczas której uczono nas, jak przygotować broń do transportu przez morze - a był to koniec sierpnia 1944 roku - wywołano mnie i oznajmiono, że zostanę przeniesiony do bazy Air Corps w Kearns Field, w stanie Utah. Moja dywizja odpłynęła do Europy beze mnie. Odegrała niewielką rolę w Bitwie 0 Ardeny. W Utah absolwenci z Cornell spotkali studentów uczących się rosyjskiego na dwóch innych uniwersytetach, a w październiku wysłano nas do Camp Ritchie w stanie Maryland. Obóz ten znajdował się w wiejskiej rezydencji przekształconej w szkołę wywiadu. Co dwa miesiące przybywały tu na intensywny kurs umiejętności wywiadowczych nowe grupy, ich uczestnicy otrzymywali nominacje oficerskie i wysyłano ich na front. Nasze przeznaczenie było inne: zostaliśmy wytypowani do specjalnej misji, o której mieliśmy się dowiedzieć dopiero po wojnie. Od konferencji na szczycie w Teheranie, w listopadzie 1943 roku, dowództwo amerykańskie i sowieckie zastanawiało się na budową wspólnych baz lotniczych na terytorium sowieckim. Głównym celem Waszyngtonu było zyskanie baz w ZSRR dla prowadzenia wojny przeciwko Japonii, ale dowództwo operacji europejskich również wykazywało zainteresowanie wykorzystywaniem sowieckich lotnisk do atakowania niemieckich celów w Europie Wschodniej, znajdujących się poza zasięgiem bombowców stacjonujących w Zjednoczonym Królestwie i we Włoszech. Powstał pomysł „bombardowania przemiennego": amerykańskie bombowce miały przelatywać nad Europą Wschodnią, zrzucać bomby na zakłady przemysłowe 1 pola naftowe, lądować na terytorium sowieckim, tam zaopatrywać się w paliwo i nowe uzbrojenie, a w drodze powrotnej do stałych baz wykonywać ponownie swoje misje. Rosjanie, niechętnie, wyrazili zgodę na tę propozycję i wiosną 1944 roku, gdy kończyliśmy kurs w Cornell, wytypowali trzy bazy lotnicze na Ukrainie do dyspozycji U.S. Air Corps: główna baza była w Połtawie, a dwie mniejsze w Mirgorodzie i Piriatynie. Projekt otrzymał kryptonim „Frantic". 2 czerwca 1944 roku amerykańskie bombowce wykonały z tych baz pierwszą misję nad terytorium Niemiec. Niemcy, zaskoczeni atakiem lotniczym ze wschodu, 22 czerwca odpowiedzieli zmasowanym 54 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Polska, Włochy, Ameryka 55 kontratakiem 200 bombowców na bazę w Połtawie, która została obrócona w perzynę: 43 bombowce B-17 zostały zniszczone lub ciężko uszkodzone. Pomimo to amerykańskie naloty podjęto na nowo w lipcu: z baz sowieckich wykonano ogółem ponad dwa tysiące nalotów. Efekt ich był niewielki, a spory z Rosjanami trwały nieustannie. Pod koniec lata Rosjanie wydali rozkaz zamknięcia trzech ukraińskich baz lotniczych. Ostateczna ewakuacja tak zwanego Dowództwa Wschodniego nastąpiła jednak dopiero w czerwcu 1945 roku. 6 Naszą „rosyjską" grupę zamierzano wysłać do ukraińskich baz lotniczych, gdzie mieliśmy być tłumaczami. Ale ponieważ przedsięwzięcie „bombardowania przemiennego" zlikwidowano, misja też nie doszła do skutku. I tak, po zaliczeniu kursu w Ritchie, zostaliśmy wysłani do Scott Field w Illinois: oficjalnie na przeszkolenie radiooperatorskie, lecz faktycznie jako rezerwa dla przyszłych zadań wymagających ludzi ze znajomością rosyjskiego. To było nudne życie: opanowywanie alfabetu Morse'a i zawiłości radiomechaniki nie było czymś, co sprawiało mi radość. Ale mój pobyt w tym miejscu miał przynajmniej jeden intelektualny „produkt uboczny": wówczas zdecydowałem, że zostanę zawodowym historykiem. Zawsze pociągała mnie historia, po części dlatego, że przeszłość pobudzała moją wyobraźnię, po części że nauka ta ma bezkresny zasięg. Scott Field znajdował się niedaleko St. Louis w Missouri, a ja spędzałem większość weekendowych przepustek na koncertach, w bibliotece publicznej lub odwiedzając antykwariaty. Pewnego dnia przypadkiem trafiłem na Historie generale de la civilisation en Europe Francois Guizota, w przekładzie Williama Hazlitta, syna znanego eseisty. Książka ta - zapis serii wykładów, które Guizot wygłosił na Sorbonie w roku 1828 - nie przypominała żadnych innych podręczników historii, jakie kiedykolwiek czytałem. Dociekliwy umysł może zainteresować się praktycznie wszystkim, co kiedykolwiek się wydarzyło, ponieważ nic nie jest nigdy krystalicznie jasne: zawsze pozostają pytania o przyczyny i skutki, a nawet o przebieg samych wydarzeń. Tak więc można zagłębić się w historię cen zboża w średniowiecznych Węgrzech, w życie i prace papieża Innocentego III albo w politykę księstwa Zerbst-Anstalt - po prostu dlatego, że tematy te są intelektualnym wyzwaniem. Ale takie tematy nie mają szerszego znaczenia: są tylko ćwiczeniami w rozwiązywaniu problemów, podobnie jak gra w szachy. To samo odnosi się do standardowej historii ogólnej krajów i epok. Mówi ona o tym, co się wydarzyło, a może i dlaczego, ale nie wskazuje na powód, dla którego taka wiedza liczy się w ten czy w inny sposób. Ten rodzaj historii, którą napisał Guizot, a którą odtąd przyjąłem za wzór, tworzy powiązania między przeszłością a nami. Jest to historia filozoficzna, wiedza, która uczy o nas samych - skąd przychodzimy i dlaczego myślimy tak, jak myślimy. Od pierwszej strony Guizot definiuje swe filozoficzne podejście do historii: W przeszłości dużo się mówiło o konieczności ograniczenia historii do narracji faktów: nic bardziej słusznego; ale musimy zawsze pamiętać, że istnieje o wiele więcej faktów do opowiedzenia i że same fakty są bardziej zróżnicowane w swej naturze niż ludzie - na pierwszy rzut oka - potrafią osądzić... Ta część historii, którą przyzwyczailiśmy się nazywać filozofią: wzajemne relacje wydarzeń, to co je łączy, ich przyczyny i skutki - to także fakty, to wszystko historia w tym samym stopniu, co opowiadania o bitwach i o innych sprawach, i o dostrzegalnych wydarzeniach... Cywilizacja jest również jednym z takich faktów... I natychmiast dodam, że taka historia jest największa ze wszystkich, ponieważ wszystko zawiera w sobie. Czternaście wykładów, które następują po tych wstępnych uwagach, oferuje majestatyczny przegląd epok i krajów, instytucji i religii, a wszystko przedstawione w eleganckim literackim stylu. Książka ta podbiła mnie całkowicie. Pokazała, że wszystko, czym byłem zainteresowany - szczególnie filozofia i sztuka - może pomieścić się pod obszernym dachem historii. Reszta mojej kariery wojskowej była rozczarowaniem. Ze Scott Field powróciliśmy na Cornell na letni kurs powtórek, potem znów do Ritchie, gdzie przydzielono mnie do pracy jako nocnego operatora centrali telefonicznej. Pod koniec 1945 roku zostaliśmy wysłani do Kalifornii, gdzie przygotowywaliśmy się do przyszłych zadań w Korei - jako tłumacze. Teraz jednak, kiedy poddała się Japonia, wojna się skończyła i chcieliśmy wrócić do domu. Nasza jednostka miała w nazwie tajemnicze litery FAH. Przyszło mi do głowy, że być może są to inicjały imion i nazwiska jakiegoś urzędnika w Departamencie Wojny, który się nami zajmuje. Posłużyłem się spisem zawodowych oficerów armii i - faktycznie - znalazłem w nim pułkownika Franka A. Hartmanna, którego imię i nazwisko pasowały do inicjałów. Wykorzystaliśmy okazję, by do niego zadzwonić do Pentagonu i poinformować, że wysłużyliśmy już trzy i więcej lat i wobec tego powinniśmy być zwolnieni z wojska. Parę dni po tym nadeszły rozkazy o wysłaniu nas z powrotem na Wschód. Nie mogłem się już doczekać powrotu do życia cywilnego i chwili podjęcia na nowo studiów. Zostałem zwolniony z wojska w marcu 1946 roku, w Ford Meade w stanie Maryland. Powracające echo Holocaustu Wiosna 1945 roku, kiedy nastąpiła kapitulacja Niemiec, nam, wszystkim Żydom, przyniosła również osobiste tragedie. W czasie gdy Armia Czerwona parła naprzód przez Polskę do Niemiec, gazety zaczęły publikować reportaże i fotografie z wyzwalanych obozów koncentracyjnych: zdjęcia 56 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Polska, Włochy, Ameryka 57 istot ludzkich przypominających szkielety, stosów butów i okularów zabranych mordowanym ofiarom, krematoriów, gdzie zagazowane ciała obracano w popiół. Byliśmy całkowicie nieprzygotowani na dowody systematycznych, masowych mordów: wydawało się to wprost niemożliwe, nie tylko z powodu ich barbarzyństwa, lecz także ich nieracjonalności, ponieważ Niemcy mogliby wykorzystać Żydów w swej kampanii wojennej. Rządy alianckie wiedziały już wcześniej o tym, co działo się z Żydami w okupowanej Europie, lecz wolały przemilczeć prawdę z obawy, by nie wspierać hitlerowskiej propagandy, która głosiła, że wojną kierowało i prowadziło ją „światowe żydostwo". Mam w swych zbiorach broszurę wydaną przez polski rząd na wygnaniu, z siedzibą w Londynie, opatrzoną datą 10 grudnia 1942 roku i tytułem Masowa eksterminacja Żydów w okupowanej przez Niemców Polsce, adresowaną do rządów Narodów Zjednoczonych. Publikacja ta opowiada, dokładnie i szczegółowo, o losach setek tysięcy Żydów deportowanych i o takiej samej liczbie Żydów zagłodzonych na śmierć lub zabitych. Informacje te zignorowano. Ku swej wiecznej hańbie przywódcy społeczności żydowskiej w Ameryce również woleli zachować milczenie na temat ludobójstwa popełnianego na członkach swego narodu. Pod koniec kwietnia 1945 roku otrzymałem list od Olka, który przeżył wojnę, ukrywając się po „aryjskiej" stronie, najpierw w Warszawie, potem w Łodzi. Niedługo potem matka wysłała mi wycinek z polsko-żydowskiej gazety z relacją Wandy, jak wyskoczyła z bydlęcego wagonu wiozącego ją do komór gazowych Treblinki i jak w końcu znalazła się w Niemczech jako Polka wywieziona na przymusowe roboty. To były cudowne ocalenia. Ale wśród pozostałej części mojej rodziny takie cudowne ocalenia były bardzo nieliczne. Dwóm braciom mojej matki udało się ujść z życiem. Gdy tylko wznowiła pracę poczta, wysłali do nas listy, które przyniosły do naszego domu wieści o Holocauście. Żaden z moich wujów nie miał wyższego wykształcenia i żaden nic nie osiągnął przed wojną, jako że utrzymywali się przeważnie z dochodów, które przynosiły nieruchomości należące do babki. Ten fakt czyni ich listy jeszcze bardziej wstrząsającymi. Najmłodszy brat matki, Zygmunt, którego przedwojenne życie upłynęło na zabawach i flirtach, napisał: Błądzę jak opętany, tylko z jedną nurtującą mnie myślą - żeby wrócili. Czekam z bijącym gwałtownie sercem na naszego ukochanego Arnolda, który razem z ukochaną matką, Maksem, Esterą i [ich córką] Niusią zostali wywleczeni z getta przez faszystowskich oprawców 9 września 1942 roku i załadowani [na wagony] w gigantycznym transporcie. Niemieccy bandyci wpierw powiedzieli im, że to tylko przesiedlenie, lecz wkrótce przekonaliśmy się, że chodziło o zwykłe morderstwo, ponieważ po przybyciu na miejsce ludzie byli albo paleni żywcem, albo zagazowywani. Miliony ludzi, całą ludność gett, zamordowano w ten sposób, a nawet bardziej okrutnie. A Maks napisał: Zygmunt i ja byliśmy prawie naocznymi świadkami deportacji do Treblinki doktora Maksa [Gabrielewa], [jego żony] Estery i [córki] Jasi... Arnold, którego tak bardzo wszyscy kochaliśmy i za którym nigdy nie przestaniemy płakać, stał, jak zwykle z uśmiechem na ustach, w „szeregu śmierci" razem z naszą najdroższą Matką - starą, zmęczoną życiem. Lecz również ta 73-letnia kobieta stała dzielnie... Niestety, nie było dla nich żadnego ratunku. Żadna moc ludzka ani rozum nie mogły nic uczynić, by zmienić ich los. Nie było nawet sposobu, by przekazać im truciznę. Niewiele mogę powiedzieć na temat Holocaustu poza tym, co już zostało powiedziane, tym bardziej że z rozmysłem unikałem czytania o tym, oglądania filmów i fotografii. Moje rozumowanie sprowadzało się do tego, że każdy incydent z tej rzezi, o którym czytałem, i każdy obraz, który oglądałem, na stałe zakotwiczył się w mojej pamięci i pozostaje tam jak ślad po chorobie, przypominający o monstrualnej zbrodni. To podejście męczyło mnie, ale trzymałem się tej zasady dla zachowania zdrowia psychicznego i pozytywnego stosunku do życia. Holocaust nie podważył moich uczuć religijnych. Zarówno rozumowo, jak i uczuciowo przyjmuję słowa Boga, zapisane w Księdze Hioba, w rozdziale 38 i następnych, mówiące o tym, że my - ludzie -jesteśmy całkowicie niezdolni do pojmowania Jego zamiarów.* Wielu Żydów - a wśród nich i mój ojciec - utraciło swe przekonania religijne z powodu Holocaustu. Moje zaś wzmocniły się. Masowe morderstwa (również te popełniane w tym samym czasie w Związku Sowieckim) ukazały, co się dzieje, gdy ludzie odrzucają wiarę w Boga, zaprzeczają temu, że istoty ludzkie zostały stworzone na Jego podobieństwo, i gdy sprowadza się je do pozbawionych duszy i przeznaczonych do zużycia materialnych obiektów. Najważniejszym skutkiem Holocaustu w mojej psychice było przeżywanie każdego dnia życia tak, jakby zostało ono mi darowane, gdyż faktycznie zostałem ocalony od niechybnej śmierci. Czułem i odczuwam to do dziś, że zostałem oszczędzony nie po to, by zmarnować życie na folgowaniu sobie lub na dążeniu do własnej wielkości, lecz po to, żebym szerzył przesłanie moralne, posługując się przykładami z historii, pokazując, jak złe idee prowadzą do złych konsekwencji. Ponieważ badacze napisali już wiele o Holocauście, pomyślałem, że moją misją jest ukazywanie prawdy o tym na przykładzie komunizmu. Ponadto czułem i czuję nadal, że na przekór Hitlerowi, mam obowiązek prowadzić pełne i szczęśliwe życie, Czyniąc to, nieświadomie postępowałem według rady talmudycznych mędrców, którzy odwodzili wiernych od spekulowania na temat spraw dla człowieka niepojętych: „Nie szukaj rzeczy, które są dla ciebie zbyt trudne, ani nie pytaj o rzeczy przed tobą ukryte". A. Cohen, Everyman's Talmud (New York, 1949), s. 27. 58 Żyłem. Wspomnienia niezależnego cieszyć się tym, co mi ono przynosi, być wesołym, a nie ponurym: smutek i narzekanie wydają mi się przejawami bluźnierstwa, podobnie jak kłamstwo i obojętność wobec okrucieństwa. Taka postawa, wpływająca na moje życie osobiste i zawodowe, jest wynikiem młodzieńczych doświadczeń. To oczywiste, że ludzie, którzy mieli szczęście ujść cało, spoglądają na życie i na swoje powołanie z większym spokojem. Po stronie strat wpisuję to, że mam niewiele zrozumienia dla psychologicznych problemów ludzi wolnych, szczególnie gdy oznacza to „poszukiwanie tożsamości" lub inne formy poszukiwania samego siebie. Takie postawy są dla mnie uderzająco trywialne. Zgadzam się z niemieckim eseistą Johannesem Grossem, który twierdzi, że rodzaj ludzki dzieli się na dwie kategorie: „tych, którzy mają problemy, i tych, którzy potrafią rozmawiać. Ważnym elementem własnej tożsamości jest pozostawić obarczonych problemami samym sobie".7 Na ten niewyczerpany temat chciałbym dodać dwie uwagi. Pierwsza z nich dotyczy tego, że ludzie, którzy nie spędzili życia w reżimie totalitarnym, nie mogą pojąć, jak ogromny wpływ taki reżim wywiera na społeczeństwo i jak potrafi zmusić nawet najnormalniejszych jego członków do popełniania monstrualnych zbrodni, wpajając im ukierunkowaną nienawiść: prawdziwie opisał ten fenomen Orwell w swojej książce Rok 1984. Pod wpływem zbiorowej emocji normalne ludzkie reakcje ulegają likwidacji; z chwilą upadku reżimu - czar pryska. Ten dowód przekonał mnie, że nie wolno nigdy podporządkowywać polityki ideologii: jeśli nawet ideologia jest moralnie zdrowa, jej realizacja zazwyczaj wymaga uciekania się do przemocy, ponieważ nie całe społeczeństwo ją podziela. Teraz kilka słów o Niemcach. Tradycyjnie naród niemiecki nie był uważany za krwiożerczy: był to naród naukowców, poetów i muzyków. A jednak Niemcy okazali się wyjątkowo skłonni do popełniania masowych morderstw. W maju 1982 roku otrzymałem zaproszenie do Frankfurtu nad Menem od jego mera, Waltera Wallmana, którego po raz pierwszy spotkałem w Waszyngtonie. Zjedliśmy razem obiad u niego w domu, rozmawiając o wielu sprawach i po angielsku, i po niemiecku. W pewnym momencie Wallman spytał mnie: „Czy uważa pan, że nazizm mógł się pojawić gdziekolwiek indziej, a nie w Niemczech?". Po chwili zastanowienia odpowiedziałem, iż myślę, że nie. On ukrył twarz w dłoniach ze słowami Mein Gott! Natychmiast pożałowałem, że moja odpowiedź sprawiła ból temu porządnemu człowiekowi, lecz czułem, że nie mogłem odpowiedzieć mu w żaden inny sposób. Cecha, która zawsze zaskakiwała mnie w przypadku Niemców, choć nie brakło im zdolności w traktowaniu rzeczy nieożywionych oraz zwierząt, to ich brak kompetencji w relacjach z istotami ludzkimi, które byli skłonni Polska, Włochy, Ameryka 59 traktować jak zwyczajne przedmioty.* Charakterystyczne jest to, że w listach, które niemieccy żołnierze pisywali do domu z okupowanej w 1939 roku Polski, kładli nacisk na to, że Polacy i Żydzi są „brudni": [Niemców] nie interesowała ich kultura, tylko higiena.** Byli zbulwersowani widokiem brudnego człowieka lub domu, tak jakby chodziło o jakąś zabrudzoną rzecz w ich ekwipunku. Mieli też słabe poczucie humoru. (O niemieckim humorze Mark Twain powiedział, że „nie ma się z czego śmiać").*** Brak im Niemcom tego rodzaju tolerancji dla ludzkich słabości, która jest podstawą humoru; są mechanikami - prawdopodobnie najlepszymi na świecie - ale ludzie to żywe organizmy, które wymagają nieskończonego zrozumienia i wybaczania; w przeciwieństwie do maszyn, ludzie są niechlujni i nieprzewidywalni. Więc kiedy Niemcom rozkazuje się mordować dla sprawy - mordują, nie czując dla swych ofiar więcej żalu niż dla wyrzuconej rzeczy. Przypominam sobie, że czytałem o pewnym niemieckim oficerze SS w Treblince, który o przybywających tam transportach Żydów do zagazowania wyrażał się nie inaczej, jak tylko o „towarze". Tacy jak on potrafią skosić ogniem karabinu maszynowego niewinnych i bezbronnych ludzi tak bezemocjonalnie, jak kamieniarz kruszy bruk młotem pneumatycznym. Taka dehumanizacja istot ludzkich, w połączeniu z wysokim poczuciem Pficht, czyli „obowiązku", umożliwiła powstanie Holocaustu w Niemczech, a nie w żadnym innym miejscu. Rosjanie zamordowali nawet więcej ludzi niż Niemcy, przy tym mordowali swoich, lecz nigdy nie czynili tego z mechaniczną precyzją, z racjonalną kalkulacją Niemców, którzy „zbierali jak żniwo" ludzkie włosy i złote plomby. Rosjanie nie chwalili się też swymi morderstwami. Nigdy nie widziałem fotografii sowieckich okrucieństw. Choć im tego zabraniano, Niemcy wykonywali niezliczone zdjęcia swych zbrodni. * Niektórzy czytelnicy mogą sprzeciwiać się moim uogólnieniom w przypadku narodów, czy to Niemców, czy później Rosjan. Jeśli tak myślą, powinni mieć na uwadze, że nie odnoszę się do cech genetycznych, lecz do charakterystyki kulturowej. Moje oceny dotyczą sposobu wychowania i nie mają nic wspólnego z pojęciem „rasy". Tak więc wywnioskowałem z obserwacji, że niemieccy Żydzi wychowani w tej samej kulturze bardziej przypominali ich aryjskich współziomków niż, na przykład, polskich Żydów. Poza tym mówienie, że członkowie danej nacji są bardziej skłonni do pewnych zachowań, nie oznacza, oczywiście, że skłonni do tego są wszyscy: jest to stwierdzenie opisowe grosso modo i - ogólnie biorąc - takie, które wydaje się bardziej prawdziwe niż fałszywe. ** Polski pisarz Andrzej Szczypiorski wyjaśnia tę niemiecką mentalność następująco: „Żydzi to wszy, a wszy trzeba wytępić. Takie opinie trafiają do niemieckiej wyobraźni, ponieważ Niemcy są czyści, lubią higienę i porządek". Noc, dzień i noc (Warszawa, 1995), s. 242. ***Ale to się może zmienić. Pod koniec 2001 roku angielska prasa doniosła, że w austriackim ośrodku wypoczynkowym Mieming w Alpach otwarto specjalne kursy dla Niemców, uczące ich poczucia humoru: w programie były „lekcje śmiechu". „The Week", 22 grudnia 2001. strona 7, cytat za „Sunday Telegraph". 60 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Kiedyś, w Monachium, odwiedziłem Charlesa Malamutha, który był moim nauczycielem rosyjskiego w Cornell. Wynajmował apartament, widocznie po jakimś Niemcu. Poprzedni właściciel pozostawił album - taki zwykły album, gdzie normalni ludzie wklejają zdjęcia niemowląt i fotografie z rodzinnych wycieczek. W tym albumie, który wypełniały zdjęcia porządnie ułożone, prawdopodobnie wysyłane do domu przez głowę rodziny lub syna służącego Fiihrerowi na froncie wschodnim, były fotografie innego rodzaju. Pierwsze, które przyciągnęło mój wzrok, to zdjęcie pokazujące niemieckiego żołnierza ciągnącego za włosy starą Żydówkę na miejsce egzekucji. Na innej stronie znajdowały się trzy fotografie: pierwsza pokazywała grupę kobiet z niemowlętami na rękach, stojącą pod drzewem; następna - tę samą grupę rozebraną do naga; trzecia - ich ciała zwalone na krwawy stos. 2 Harvard Szkoła wyższa J ako młodzieniec miałem absurdalnie przesadne wyobrażenie o uniwersytecie. Moim wzorcem był Uniwersytet Berliński z pierwszej połowy XIX wieku, kiedy jego kadra naukowa składała się z takich luminarzy, jak filozofowie Hegel, Fichte i Schopenhauer, historycy - von Ranke, Niebuhr i Mommsen oraz teolodzy - Schleiermacher. Wyobrażałem sobie uniwersytet jako wspólnotę ludzi starszych i młodych, całkowicie oddanych poszukiwaniu wiedzy i bezinteresownie dzielących się z innymi wiedzą i mądrością: jak w Szkole Ateńskiej na obrazie Rafaela. Na zazdrość i karierowiczostwo nie było miejsca w tym istniejącym w mojej wyobraźni środowisku. Nie warto wspominać, że szybko przekonałem się o tym, że rzeczywistość jest zgoła odmienna. Uniwersytet okazał się mikrokosmosem całego społeczeństwa, a poszukiwanie wiedzy przez jego kadrę naukową było ściśle związane z osobistym awansem i pragnieniem sławy. Tam, gdzie każdy dbał o własne interesy, znalazłem niewiele z ducha wspólnoty: profesorowie rzadko czytali dzieła innych naukowców, nawet z własnej dziedziny. Jeśli w ogóle dzielili swe zainteresowania z innymi, to zazwyczaj z uczonymi tej samej specjalności, pracującymi w innych instytucjach. W latach osiemdziesiątych zostałem zaproszony do udziału w obiadach organizowanych na Harvardzie przez stowarzyszenie pod nazwą „The Shop Club". Założone na przełomie XIX i XX wieku, organizowało spotkania raz w miesiącu. Po zjedzeniu obiadu członkowie wysłuchiwali relacji jednego z kolegów na temat jego pracy. Problem w tym, że klub przyciągał przeważnie ludzi 62 Żyłem. Wspomnienia niezależnego starych, na emeryturze. Po obfitym posiłku członkowie klubu zazwyczaj ucinali sobie drzemkę. Słowa te są jedynie wyrazem pewnego rozczarowania, ponieważ nie żałuję swego życia naukowca. Choć uniwersytet daleko odbiegał od mojego wyidealizowanego wyobrażenia, mimo wszystko był miejscem do niego podobnym: połączenie pracy badawczej z nauczaniem w atmosferze nieskrępowanej wolności i bezpieczeństwa odpowiadało mi idealnie, a ja sam czuję się nadzwyczaj szczęśliwy, że spędziłem dorosłe życie w jednym ze światowych ośrodków nauki. Kiedy jeszcze byłem w czynnej służbie wojskowej, Irena i ja utrzymywaliśmy ze sobą stały kontakt nie tylko korespondencyjnie; wykorzystywałem liczne przepustki na weekend, spędzając czas wolny w Nowym Jorku albo w Elmirze. Latem 1945 roku wróciłem na Cornell na kurs rosyjskiego. Wtedy bardziej zbliżyliśmy się do siebie. Gdy moje zwolnienie z wojska wydawało się już bliskie, często dyskutowaliśmy o naszej przyszłości i w styczniu 1946 roku postanowiliśmy się pobrać. Decyzja ta zapadła w sposób całkiem naturalny. W pamiętniku, który wówczas prowadziłem, napisałem, że nie musieliśmy się zastanawiać. Byłem tym nawet zaskoczony, gdyż - wspominając Rabelais'go i jego dramatyczne debaty z protago-nistą Panurgiem na temat zalet i wad małżeństwa - spodziewałem się większych wątpliwości. Nasi rodzice przyjęli wiadomość z mieszanymi uczuciami: moi uważali, że jestem zbyt młody do małżeństwa, jej rodzice woleliby mieć za zięcia businessmana. Ale żadna z par rodzicielskich nie zgłosiła sprzeciwu, a Rothowie urządzili nam w hotelu Delmonico w Nowym Jorku wspaniałe wesele, po którym wyjechaliśmy w podróż poślubną do Nowej Anglii i Kanady. Nie uważam, aby moje małżeństwo, które weszło w szóstą dekadę, było przedmiotem zainteresowania dla kogokolwiek, oprócz nas samych, i nie będę mu poświęcał więcej miejsca. Od samego początku byliśmy całkowicie sobie oddani i zdecydowani odnieść sukces: moja matka powiedziała, że pasujemy do siebie jak przykrywka do czajnika. Choć Irena nie jest naukowcem, znakomicie dostosowała się do osobliwej atmosfery intelektualnej tego środowiska, w którym znalazła dla siebie miejsce, a mnie stworzyła wspaniałe otoczenie. Uzupełnialiśmy się doskonale: parafrazując powiedzenie Voltaire'a, ona przejęła dowodzenie nad ziemią, a ja nad chmurami i wspólnie utrzymywaliśmy nasz mały świat w odpowiednim porządku. Jej urok, piękno i radość życia nigdy mi nie spowszedniały. Moje małżeństwo było dla mnie nie kończącym się źródłem radości i siły. W książce, którą zadedykowałem żonie po obchodach naszych złotych godów, podziękowałem jej za „stworzenie mi idealnych warunków do uprawiania nauki". Niektóre feministki były oburzone tym wyrazem hołdu, interpretując jako Harvard 63 poświęcenie jej życia, by gotować i prać dla mnie. Wyraźnie nie mają pojęcia o tym, że „warunki" oznaczają nie tylko moje fizyczne wygody, lecz także - i ponad wszystko - te duchowe. Pod koniec 1945 roku, gdy jeszcze nosiłem mundur, nadszedł czas, by złożyć podanie o przyjęcie na wyższą uczelnię. Tegoż roku, nieco wcześniej, uniwersytet Cornell wspaniałomyślnie przyznał mi tytuł bakałarza (B.A.) na podstawie prac napisanych na tej uczelni i w Muskingum, co oszczędziło mi konieczności powrotu do college'u. Miałem niejasne pojęcie 0 tym, jak połączyć sprawy rosyjskie z ogólną historią kultury. Pozostawał mi wybór między trzema uczelniami: Columbią, Yale i Harvardem - głównymi ośrodkami studiów rosyjskich w ówczesnych Stanach Zjednoczonych. Złożyłem podania na każdą z tych uczelni, choć od początku preferowałem Harvard. Wszystkie trzy przyjęły mnie. Tym razem pieniądze nie były żadnym problemem, ponieważ rząd Stanów Zjednoczonych na mocy tzw. Ustawy o weteranach wojskowych (G.I. Bill) płacił czesne i niewielkie stypendium, które nasi rodzice uzupełniali z własnej woli. Ani wówczas, ani też potem nie mieliśmy żadnych trudności finansowych. Szybko odrzuciłem Columbię, po części dlatego, że nie chciałem mieszkać w Nowym Jorku, a po części, ponieważ czołowy specjalista od historii Rosji na tym uniwersytecie, Geroid Tanquary Robinson, sądząc po krótkim przesłuchaniu, któremu mnie poddał, wydał mi się ekscentrycznym pedantem. Wyszło też na jaw, że zmuszał swych doktorantów do pisania prac na wcześniej ustalone tematy, z których wszystkie dotyczyły koncepcji rewolucji: a więc „Bucharin a rewolucja", „Zinowiew a rewolucja" i tak dalej. Miało to taką mniej więcej wartość dla zrozumienia Rosji, w przeszłości 1 obecnie, jakby wymagano od kandydatów na doktorów historii Stanów Zjednoczonych pisania prac na temat: „Fillmore a konstytucja" albo „Harding a konstytucja". Zaletę Yale widziałem w tym, że George Vernadsky, który kierował tam katedrą historii Rosji, był prawdopodobnie najwybitniejszym w kraju specjalistą z tej dziedziny, autorem wielu książek, wśród nich kilku opublikowanych przed rewolucją. Odwiedziłem Yale, ale nie miałem okazji się z nim spotkać. W New Haven, siedzibie Uniwersytetu Yale, zwróciła moją uwagę wielka liczba zakładów krawieckich. W Cambridge, dla kontrastu, znalazłem nielicznych krawców, lecz za to nieskończoną liczbę księgarni. To przechyliło szalę na rzecz Harvardu, szczególnie wówczas, gdy Michaił Karpowicz, tamtejszy profesor historii Rosji, okazał się osobą przyjazną i pomocną. Karpowicz bardzo niewiele publikował, gdyż zajmował się chorą żoną, która wymagała nieustannej opieki. Na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych pełnił nieoficjalnie funkcję szefa rosyjskiej społeczności i był redaktorem naczelnym 64 Żyłem. Wspomnienia niezależnego emigracyjnego czasopisma (tzw. tołstyj żurnał), kwartalnika „Nowyj Żur-nał". W odróżnieniu od innych Rosjan wykładających na Harvardzie, w większości wścibskich i zarozumiałych, Karpowicz wydawał się zrównoważony i skromny. Irena i ja skróciliśmy nasz miesiąc miodowy i przyjechaliśmy do Bostonu w połowie września. Wynajęliśmy wygodne dwupokojowe mieszkanie w dzielnicy Back Bay. Mieliśmy też nowy samochód, prezent ślubny od wuja Ireny. Żyliśmy dużo lepiej niż inni studenci przed dyplomem. Wadą tego układu był dla mnie brak bliższych kontaktów z doktorantami historii, z których większość była stanu wolnego i mieszkała w akademikach. W sobotę poprzedzającą inaugurację semestru jesiennego Wydział Historii tradycyjnie organizował zebranie, na którym cały personel dydaktyczny spotykał się z nowymi i powracającymi na studia słuchaczami studiów dyplomowych. Musiałem tak sformułować swoje podanie o przyjęcie na wydział, że zdecydowano, iż głównym tematem moich studiów będzie historia myśli i kultury. Z tego też powodu zostałem przydzielony do grupy Crane'a Brin-tona, jednej z gwiazd naszego wydziału i autora wielu książek, w tym The Anatomy of Revolution [Anatomia rewolucji], Brinton spytał mnie o zainteresowania. Jak zapisałem w dzienniku: Kiedy pokazałem mu swój wstępny rozkład zajęć, złożony głównie z kursów filozofii i prawa, Brinton wykrzyknął: Powinieneś wprowadzić więcej historii - historii politycznej - takiej jak „Premier John Jones upadł z powodu itp.". Dodałem więc kurs historii Anglii, w pewnym stopniu wbrew swej woli. Brinton szybko sprowadził mnie na ziemię (tak jak potem przez wiele lat postępowałem w stosunku do moich nowych studentów): „Musisz przygotować na egzaminy dyplomowe cztery przedmioty w ciągu dwóch lat. Niektóre, jeśli nie większość tych przedmiotów, powinny dotyczyć spraw narodowych. Czy masz jakieś preferencje, jeśli idzie o historię poszczególnych narodów?" Odpowiedziałem: „Przypuszczam, że moim pierwszym wyborem byłaby Rosja". „Dobrze. Twoim doradcą więc powinien być profesor Karpowicz. Siedzi tam". Podszedłem do Karpowicza i zapisałem się do niego. W ten przypadkowy sposób zdecydowano o mojej karierze zawodowej. W tym miejscu muszę przedstawić moje uczucia wobec kraju, któremu miałem poświęcić całe zawodowe życie akademickie. Ma to istotne znaczenie, ponieważ rosyjscy nacjonaliści wielokrotnie oskarżali mnie o „ru-sofobię". Zdecydowanie oddzielam władze Rosji od rosyjskiego narodu, a także wykształconych Rosjan od całej ludności tego kraju. Czuję sympatię i podziw dla rosyjskich intelektualistów (nawet jeśli krytykuję ich politykę). Harvard 65 Kiedy czytam prozę Turgieniewa, Tołstoja albo Czechowa, poezję Paster-naka i Achmatowej, kiedy słucham pieśni Okudżawy albo Wysockiego, gdy obserwuję heroizm Sacharowa - jestem u siebie w domu. Ale wszystko wygląda inaczej, gdy studiuję rosyjską politykę, kiedy jako historyk skupiam swą uwagę na Rosji albo gdy spotykam Rosjan pełniących funkcje publiczne. Rosjanie są narodem o szczególnym obliczu. Narodem, który nigdy nie zdołał przełożyć swych ciepłych, ludzkich uczuć na bezosobowe stosunki, jakich wymaga sprawne funkcjonowanie instytucji społecznych i politycznych. Dlatego potrzebują „silnej ręki", która by regulowała ich życie publiczne: kontroli pionowej miast więzi poziomych, tak bardzo rozwiniętych w społeczeństwach Zachodu. W konsekwencji nie mam zrozumienia dla rosyjskiego nacjonalizmu i rosyjskiej antypatii do Zachodu, które tworzą wygodną więź pomiędzy władzą a niewykształconymi masami. (Nawiasem mówiąc, mój stosunek do Stanów Zjednoczonych jest czystą odwrotnością stosunku do Rosji: żywię najwyższy szacunek dla ich życia publicznego, lecz o wiele mniejszy dla amerykańskiej kultury). Wszystko to ma niewiele wspólnego z rusofobią. Nie poświęciłbym swego życia dla badań nad narodem, którego bym nie lubił. Poszerzanie horyzontów intelektualnych: Isaiah Berlin Harvard jest najstarszym uniwersytetem amerykańskim i najbardziej prestiżowym. Od czasu gdy Charles Eliot został jego rektorem w roku 1869 i przyjmując wzorce europejskie, przekształcił tę uczelnię z prowincjonalnego seminarium w instytucję będącą połączeniem angielskiego college'u z niemieckim uniwersytetem badawczym, Harvard stał się przodującym ośrodkiem studiów wyższych w Stanach Zjednoczonych. Osiągnął ten status, uzyskując wsparcie moralne i finansowe bostońskiej elity, która miała większe ambicje intelektualne niż podobne środowiska innych miast amerykańskich. Sądząc po opinii akademickiego środowiska zawodowego, Harvard utrzymuje ten wysoki status do dziś. Szczyty doskonałości i sławy osiągnął w pierwszych dwóch dekadach po zakończeniu II wojny światowej. W tym okresie postrzegano Harvard (i uważał się sam za taki) jako uniwersytet nie mający równych sobie nie tylko w Ameryce Północnej, lecz na całym świecie. Wystarczy wspomnieć, że kiedy otrzymałem stałą posadę na Wydziale Historii, jeden ze starszych rangą członków kolegium tego wydziału powiedział mi z całą powagą: „Nie masz pojęcia jak to było blisko: na ostrzu noża - po jednej stronie Harvard, po drugiej zupełny mrok". 66 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Harvard cieszył się swym unikalnym statusem z wielu powodów. Jednym z nich byli jego wykładowcy, wśród których znalazło się wielu uciekinierów z okupowanej przez nazistów Europy i, po raz pierwszy poza Nowym Jorkiem, uczeni żydowscy, poprzednio nie mający wstępu na prestiżowe uczelnie Ameryki. Była to najbogatsza na świecie instytucja szkolnictwa wyższego, co oznaczało, że wszystkie jej zasoby, a szczególnie wspaniała biblioteka, nie miały równych sobie. Trzeba też powiedzieć, że Harvard miał wysokie mniemanie o swej wartości, które łatwo przeradzało się w arogancję - zwykle żartowano, że „zawsze można rozpoznać harvardczyka, lecz niewiele można mu powiedzieć". Jeśli nie była to niemiła próżność, to tylko dlatego, że Harvard uważał swą przewagę za coś tak oczywistego, tak powszechnie akceptowanego, że nie było potrzeby tym się pysznić. Do tego wspaniałego przybytku, prawie wyludnionego podczas wojny, napłynęły w latach 1946 i 1947 tysiące dopiero co zdemobilizowanych Amerykanów. Większość z nich była od wielu lat w czynnej służbie; byli głodni wiedzy jak chyba żadne poprzednie lub obecne pokolenie. Masowo uczęszczali na zajęcia, wprost pochłaniali książki. Nie przypominam sobie, aby studenci przed dyplomem dyskutowali na temat przyszłego zatrudnienia, czyli problemu, który coraz bardziej martwił ich następców. Kiedy czytam swoje dzienniki z lat 1938-1946, wyczuwam w nich pewien podtekst frustracji i żalu, że wojna uniemożliwiła realizację mych dążeń i że nie mam nikogo, z kim mógłbym się podzielić swymi myślami. Wszystko to zniknęło z chwilą przybycia do Cambridge. Wciąż spotykałem tam młodych ludzi, którzy podzielali moje zainteresowania i byli równie dobrze jak ja, jeśli nie lepiej ode mnie, poinformowani. Na uniwersytecie panował ogromny szacunek dla osiągnięć intelektualnych. Do tamtej pory nigdy czegoś takiego nie zaznałem. I symptomatyczne jest to, że wkrótce po zapisaniu się na Harvard przestałem regularnie pisać dziennik. W tym czasie Harvard pozostawał jeszcze w uścisku anglofilii. Oxford, i w mniejszym zakresie Cambridge, dostarczały wzorców zarówno życia akademickiego, jak i społecznego. Spora część nauczania odbywała się metodą indywidualnej pracy ze studentami, a nie wykładów.* System nauczania na Harvardzie naśladował wzory college'ow „Oxbridge" i kopiował ich „wysokie stoły"**. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych Harvard * W tym czasie system indywidualnej pracy ze studentami został ograniczony i coraz częściej wiedzę przekazywano na wykładach. Harvardzki katalog Wydziału Sztuk i Nauk miał w ostatnim roku przed wojną (1938-1939) 183 strony; podobny katalog za rok akademicki 2002-2003 liczył już 910 stron. ** Stoły, przy których siedziała kadra naukowa w stołówkach angielskich uniwersytetów [przyp. tłum.]. Harvard 67 odwiedziło wielu angielskich naukowców i pisarzy, umacniając wpływy angielskie. Pedanteria nie była dobrze widziana. Nie dyskutowało się o własnej pracy, a rozmowy o wynagrodzeniu były tabu: wykładowcy uważali się za niezależnych materialnie dżentelmenów, którzy wybrali pracę naukową jako zawód. Było to trochę niepoważne, lecz mogło być także interpretowane jako hołd składany wykształceniu. Na wielkość Harvardu nie składała się tylko prosta suma jego elementów. Wśród wykładowców było wielu profesorów zmęczonych, znudzonych swymi przedmiotami i studentami; niektórzy zostali mianowani dzięki koneksjom. Ale ton uczelni nadawały „gwiazdy", ludzie o międzynarodowej reputacji. W dziedzinie historii należeli do nich: specjalista od okresu kolonialnego Samuel Eliot Morison; w historii dyplomacji europejskiej William Langer (tymczasowo oddelegowany do Waszyngtonu, by tam tworzyć dział badawczy instytucji znanej później jako Centralna Agencja Wywiadowcza); Crane Brinston; Gaetano Salvemini, uchodźca polityczny z Włoch Mussoliniego; Schlesingerowie, ojciec i syn. Historia w tym okresie była prawdopodobnie najpopularniejszym wydziałem uniwersytetu, z największą liczbą studentów i z odpowiednio wysokim morale. Atmosfera przypominała klub, w którym prawie wszyscy stali członkowie doktoryzowali się na Harvardzie i byli nawzajem swoimi nauczycielami lub uczniami. Na pierwszym roku uczęszczałem na wymaganą liczbę wykładów i na dwa seminaria: pierwsze u Karpowicza, drugie u Brintona. Seminarium Karpowicza, poświęcone rządom cara Aleksandra I, gromadziło niektórych późniejszych wybitnych znawców tej dziedziny, jak Marc Raeff, który miał objąć katedrę historii Rosji na Columbii; Nikołaj Riazanowski, później na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley; Donald Treadgold, potem na Uniwersytecie Waszyngtona. Moja praca seminaryjna nosiła tytuł Russian Thinkers and Europe, 1820-1840 [Rosyjscy myśliciele a Europa w latach 1820-1840]. Na seminarium Brintona pisałem o rosyjskich koloniach wojskowych za Aleksandra I: była to moja pierwsza praca naukowa, która ukazała się drukiem w „Journal of Modern History", w 1950 roku. Irena pragnęła mieć własną firmę, więc mój ojciec wyasygnował 400 dolarów na zakup małej pralni chemicznej usytuowanej niedaleko naszego mieszkania. Prowadziliśmy ją przez parę miesięcy: Irena prasowała, a ja rozwoziłem. Kiedy jednak ogłoszono wyniki pierwszego semestru, które dla mnie nie były zbyt imponujące, sprzedaliśmy zakład. W następnym semestrze moje stopnie były już bardzo dobre. Z powodu narastającej obawy przed nieuchronną wojną ze Związkiem Sowieckim postanowiłem zdobyć tytuł magistra, na wypadek gdybym nie 68 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Harvard 69 zdołał ukończyć studiów doktoranckich. Wymagało to jedynie zgłoszenia chęci ubiegania się o stopień magistra. Na uroczystość rozdania dyplomów, w czerwcu 1947 roku, przyjechał generał George Marshall. Z wielką uwagą śledziłem jego wystąpienie i byłem zawiedziony, że nie usłyszałem nic, oprócz rzeczy oczywistych. Prawdopodobnie takie wrażenie odnieśli też inni, w tym szefowie rządów europejskich - do momentu, kiedy Departament Stanu zwrócił ich uwagę na te fragmenty przemówienia, w których generał zapraszał Europejczyków do przedstawienia skoordynowanego planu powojennej odbudowy gospodarczej. Tak narodził się plan Marshalla, a przemówienie z czerwca 1947 roku może być dziś zaliczone do najważniejszych wystąpień publicznych XX wieku. Nie zrobiło jednak takiego wrażenia, kiedy było wygłaszane. Wojna nie wybuchła i mój drugi rok studiów poświęcony był „kursom naukowym", czyli niezależnej pracy badawczej prowadzonej pod nadzorem profesorów w czterech dziedzinach, które miary być przedmiotem egzaminu pod koniec roku akademickiego. Ja wybrałem tematy ze średniowiecznej historii Polski i Czech, z Renesansu i Reformacji, z nowożytnej historii Anglii oraz nowożytnej historii Rosji. Przez dwugodzinny egzamin przebrnąłem pod koniec maja z dość dobrym wynikiem i, w lecie 1948 roku, zacząłem się przymierzać do pracy doktorskiej. Zanim jednak ugrzęzłem w swojej dysertacji, wyjechaliśmy na wycieczkę do Europy. Myśleliśmy wówczas, że z uwagi na rosnące napięcie między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Sowieckim będzie to nasze ostatnie spojrzenie na Stary Kontynent, zanim obróci się on w gruzy. Przepłynęliśmy Atlantyk na marnym, przerobionym do transportu wojska holenderskim frachtowcu Kota Inten, którego załoga składała się z Indonezyjczyków. Jedzenie też było marne, spaliśmy w osobnych kajutach, statek stale przechylał się na jedną burtę. Po dziesięciodniowej podróży zawinęliśmy bezpiecznie do Rotterdamu. Stamtąd pojechaliśmy do Paryża, gdzie spotkałem się z wujem Maksem, ocalałym z Holocaustu, tym samym, który towarzyszył nam na dworzec w Warszawie pamiętnego poranka w październiku 1939 roku. Wuj zawdzięczał swe ocalenie Polce, nieformalnej żonie, która ryzykując życie, ukrywała go w swym mieszkaniu. Spotkałem się także z Olkiem, który wcale się nie zmienił, przynajmniej zewnętrznie. Podróżowaliśmy prawie bez grosza, lecz siła nabywcza dolara była ogromna - w Paryżu pokój z kuchnią i łazienką w pobliżu Gare St Lazare kosztował nas dolara dziennie. Nasze potrzeby były skromne i czas spędzaliśmy wspaniale. Stamtąd pojechaliśmy do Szwajcarii i Włoch. W drodze powrotnej, w Brukseli, na krótko spotkaliśmy się z Wandą, która wyszła za belgijskiego piekarza poznanego w niemieckim obozie pracy. Kiedy we wrześniu 1948 roku wróciliśmy do Stanów Zjednoczonych, zatrzymaliśmy się w Nowym Jorku, głównie dlatego, że Irena chciała być blisko rodziców. Kilka dni później wyruszyliśmy autem do Cambridge, abym mógł się zapisać na kolejny rok studiów doktoranckich. Wyszło inaczej: pomyliłem datę rejestracji i przybyłem za późno. Dziekan zbeształ mnie i polecił czekać z wypełnieniem dokumentów do końca okresu rejestracji. Podczas tych dwóch czy trzech bezczynnych dni, które przeważnie spędzałem w Widener, bibliotece uniwersyteckiej, wpadłem na Charlesa Taylora, głównego mediewistę wydziału. Był to jeden z tych szczęśliwych momentów, które zmieniają ludzkie życie. Taylor zaproponował mi posadę asystenta w Historii 1, programie studiów cywilizacji Zachodu, obowiązkowym dla studentów na Wydziale Historii, lecz dostępnym również dla innych studentów. Wykłady z cyklu Historia 1, jednego z ogromnych przedsięwzięć dydaktycznych Harvardu, odbywały się dwa razy w tygodniu w New Lecture Hall przy ulicy Kirklanda. W semestrze jesiennym prowadził je Taylor, a w wiosennym Karpowicz. W piątki dzielono studentów na około dwudziestoosobowe grupy, pod nadzorem studenta studiów doktoranckich, który odpowiadał na pytania i organizował testy z wykładów minionego tygodnia. Było to moje pierwsze doświadczenie w nauczaniu i bardzo je polubiłem, mimo że wymagało intensywnego przygotowania, a od czasu do czasu improwizacji. Przypominam sobie studenta, który kiedyś nieoczekiwanie mnie zapytał: dlaczego średniowieczny król Francji, Filip II, miał na drugie imię „August". Dziś mógłbym się przyznać, że nie wiem, ale wówczas byłem zbyt młody, by pokazać swą niewiedzę, więc odpowiedziałem na chybił trafił, że król dostał to imię, gdyż urodził się w sierpniu. Gdy tylko zajęcia się skończyły, pobiegłem do biblioteki, aby sprawdzić tę odpowiedź i z prawdziwą ulgą dowiedziałem się, że Filip II rzeczywiście przyszedł na świat 21 sierpnia 1165 roku. Jako temat mojej pracy doktorskiej wybrałem bolszewicką teorię narodowości. Był to czas, kiedy rosyjski szowinizm, aktywnie promowany przez Stalina, osiągnął swoje apogeum: Rosja była przedstawiana jako przodujący kraj świata, zawsze jako ofiara agresji, nigdy agresor, a także jako kolebka największych osiągnięć intelektualnych i naukowych ludzkości. Jedna z sowieckich publikacji tego okresu pozostawiała Amerykanom prawo do zaledwie dwu wynalazków: prasy do wafli i krzesła elektrycznego. * Dowcip wyśmiewający takie twierdzenie mówi o tym, że Iwan Pososzkow, mało znany rosyjski publicysta za cara Piotra I, był wybitniejszym ekonomistą niż Adam Smith, żyjący pół wieku później. „Dlaczego?" - pytano. „Bo zrobił użytek z teorii użyteczności krańcowej (granicy opłacalności)". „Ale przecież żaden z tych dwu ekonomistów nie wiedział nic o tej teorii". „To prawda, ale Pososzkow nie wiedział o tym wcześniej". 70 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Intrygującą zagadką było dla mnie to, że reżim oficjalnie wyznający marksizm, ideologię, która potępiała nacjonalizm jako burżuazyjny spisek mający oderwać robotników od walki klasowej, uciekał się do propagowania wściekłego nacjonalizmu. Chciałem zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Rozpocząłem więc studia nad teoriami nacjonalizmu, wyznawanymi przez założycieli socjaldemokracji oraz ich uczniów w Austro-Węgrzech i w Rosji. Pracowałem bardzo intensywnie, gdyż zamierzałem ukończyć pracę doktorską w ciągu dwóch lat. Było to trudne, jako że musiałem łączyć pracę nad rozprawą doktorską z prowadzeniem zajęć dydaktycznych. W następnym, ostatnim roku studiów doktoranckich nowo utworzony Ośrodek Studiów Rosyjskich zaproponował mi stypendium naukowe na jeden semestr, co uwalniało mnie od pracy dydaktycznej. Moja praca doktorska była gotowa na początku 1950 roku. Pracowałem nad nią tak ciężko, że po oddaniu oprawionego rękopisu do sekretariatu wydziału zawieziono mnie do szpitala, bo cierpiałem na silne bóle żołądka. Pół roku wcześniej Irena urodziła nasze pierwsze dziecko, Daniela. Doświadczenie, nawet jeśli tylko zastępcze, wydania na świat żywej istoty ludzkiej było dla mnie niezwykłym, nieznanym przeżyciem: podczas porodu czułem, jakbym sam się na nowo rodził. Dla uczczenia wydarzenia tego samego dnia rzuciłem palenie i odtąd nie zapaliłem już ani jednego papierosa. Kiedy w marcu 1949 roku pracowałem nad rozprawą doktorską, poznałem Isaiaha Berlina, który wywarł znaczny wpływ na mój rozwój intelektualny. Marc Raeff zaprosił mnie do swego mieszkania przy Bow Street na spotkanie z Berlinem, który jako zaproszony profesor z Oxfordu prowadził wykłady z historii intelektualnej Rosji. Nie miałem wówczas pojęcia, kim jest Berlin, ale zgodziłem się przyjść. Oprócz mnie było tam sześciu czy ośmiu studentów studiów doktoranckich. Berlin, ubrany, jak to w jego zwyczaju, w trzyczęściowy czarny garnitur, usadowił się na krześle naprzeciwko nas i głębokim głosem zapytał: „No, dobrze, to o czym będziemy rozmawiać?" Siedzieliśmy bez słowa, jak sparaliżowani. Szybko ocenił sytuację i rzucił temat: „Jaka jest różnica między pokoleniem rosyjskich intelektualistów z lat czterdziestych i tych z lat sześćdziesiątych XIX wieku? Ponieważ nadal nie odzywaliśmy się, odpowiedział sam: „Wcześniejsza generacja kochała sztukę i muzykę, późniejsza nienawidziła obu". I rozpoczął monolog, wygłaszany szybko, raz z brytyjskim, raz z rosyjskim akcentem, który trudno nam było dokładnie śledzić. Tak zaczęła się przyjaźń trwająca prawie pół wieku, aż do jego śmierci w 1997 roku. Spotykałem się z Berlinem wiele razy w Nowym Jorku, Rzymie i Londynie, przebywałem też w jego domu w Oxfordzie. Zawsze przystępny, był intelektualistą niezwykle wszechstronnym, z rozległą wiedzą Harvard 71 w dziedzinie filozofii, sztuki, muzyki i ze zdolnością do prowadzenia rozmowy z ludźmi każdego wieku i pochodzenia. Można go było umieścić w każdej epoce i w każdym kraju ery nowożytnej - w Moskwie w latach czterdziestych XIX wieku, w Paryżu w latach sześćdziesiątych, w Londynie pod koniec wieku XIX albo w latach dwudziestych XX wieku - i zawsze, i wszędzie czułby się jak w domu. Wiele lat później zadzwonił wieczorem do mnie do domu, aby powiedzieć, że jest przejazdem w Cambridge. Tego wieczoru wydawaliśmy przyjęcie, a więc zaprosiłem go na nie. Wkrótce ujrzałem taksówkę zatrzymującą się przed naszym domem. Ale czas mijał i Berlina nie widziałem. Sądząc, że być może zapomniał portfela, wyszedłem mu na spotkanie. Okazało się jednak, że jest pogrążony w rozmowie z kierowcą: „Co za człowiek!", wykrzyknął taksówkarz. Berlin był wspaniałym rozmówcą, gdyż natychmiast orientował się w tym, co ktoś miał do powiedzenia, i odpowiadał w taki sposób, że rozmowa trwała i rozwijała się. Miał tę rzadką cechę, którą Trollope obdarzył jednego ze swych bohaterów: potrafił podjąć każdy temat ważny dla innej osoby. Był niezwykle uważnym słuchaczem i gdy rozmowa się nie kleiła, przejmował inicjatywę. Był zawsze w dobrym humorze, przynajmniej w towarzystwie. Jeśli, jak napisał w swoim eseju o Ibsenie Max Beerbohm: „Wielcy ludzie dzielą się na dwie kategorie - dających się kochać i nie kochanych", Isaiah z całą pewnością należał do pierwszej kategorii. Był bardzo dowcipny. Dwa przykłady powinny wystarczyć. Kiedy we wczesnych latach siedemdziesiątych spędzaliśmy roczny urlop w Londynie, zaprosił nas na przedstawienie Fausta. Powiedziałem mu, że z przykrością musimy odmówić, gdyż przyjęliśmy już zaproszenie na ten wieczór od osoby cieszącej się reputacją najznakomitszego pana domu w Anglii. „O tak, towarzystwo kawiarniane" wymamrotał Berlin i zaraz poprawił się sam: „Nie, towarzystwo Nescafe". Przy innej okazji w rozmowie padło nazwisko znanego historyka literatury i krytyka. „To powszechny typ na Kontynencie", zauważył Berlin, „ale raczej rzadki w Anglii". Po chwili przerwy dodał: „Prawdziwy szarlatan". Trudno mi przywołać jakieś znaczące idee pochodzące od Berlina: tę o kontraście miedzy „jeżami" a „lisami" zapożyczył od pewnego greckiego pisarza, a jego rozróżnienie między dwoma rodzajami wolności wydaje mi się mętne. To ludzie, a nie idee, byli jego pasją, a największym atutem biografie. Portretował ludzi z niezwykłą zręcznością. Formował ich jak rzeźbiarz pracujący w glinie, to dolepiając jakąś cechę, to modyfikując inną, zaokrąglając do momentu, gdy osobowość jawiła się w całej złożoności. I potrafił to czynić nie tylko z osobami, które znał osobiście, lecz 72 Żyłem. Wspomnienia niezależnego także z postaciami, które znał na przykład z lektury. Tę umiejętność zademonstrował w bodajże najbardziej wybitnej książce, jaką napisał, Russian Thinkers [Rosyjscy myśliciele]. Nakreślił w niej wspaniałe portrety przedstawicieli rosyjskiej inteligencji z lat trzydziestych i czterdziestych XIX wieku. A jednak, pomimo całego podziwu i przyjaźni, którą go darzyłem, w ostatecznym rozrachunku Berlin mnie rozczarował. Wydawał się emocjonalnie oderwany od wydarzeń swoich czasów, tak przepełnionych tragizmem. Myślałem najpierw, że nie chce zrazić do siebie liberałów i socjalistów, którzy dominowali w jego środowisku. Ale wiele lat później ze zdziwieniem dowiedziałem się, że okazywał podobną obojętność wobec rodzącego się nazizmu w latach trzydziestych. Choć niejednokrotnie mawiał, że nasz wiek jest najgorszy w całej ludzkiej historii, niechętnie angażował się politycznie. Wiem, że nienawidził reżimu sowieckiego. A jednak unikał jego publicznej krytyki - być może dlatego, że w kręgach, w których się obracał, antykomunizm uważano za wulgarny - i to wbrew faktom świadczącym o tym, że to właśnie komunizm ponosił wielką, może największą winę za nieszczęścia nękające wiek XX. W 1971 roku, kiedy Partia Demokratyczna nominowała McGoverna jako swego kandydata na prezydenta, znalazłem się w niezręcznej sytuacji, ponieważ byłem demokratą i zawsze przedtem głosowałem na tę partię. Czułem, że byłbym w niezgodzie z własnym sumieniem, oddając głos na człowieka tak bardzo nie nadającego się na najwyższe stanowisko w państwie. Wahałem się, czy oddać głos na Richar-da Nixona, republikańskiego przeciwnika McGoverna. „Co zrobiłbyś na moim miejscu, Isaiah?", spytałem Berlina. Pomyślał chwilę i odparł: „Głosowałbym na Nixona, ale nikomu bym o tym nie powiedział". Berlin przyjął też mylny pogląd, że włoski faszyzm jest doktryną konserwatywną, ignorując jego radykalne korzenie, ponieważ to również było wówczas w modzie. Nigdy nie skomentował mojej historii rewolucji rosyjskiej, ani publicznie, ani prywatnie, chociaż sam zachęcał mnie do jej napisania. Przypuszczam, że dlatego, iż moje książki były zbyt bezkompromisowe - wrogie wobec intelektualnej lewicy w Rosji i w Europie Zachodniej. A przecież nie miał żadnych złudzeń w tej sprawie. Byłem zaskoczony, czytając w jego wspomnieniach o Borysie Pasternaku, że podczas ich spotkania w połowie lat czterdziestych rosyjski poeta rzucił mu w twarz zarzut, że nie ma współczucia dla Rosjan i ich niedoli. Berlin wspomina to zdarzenie i dobrze to o nim świadczy: Pasternak zganił mnie (...) faktycznie nie za to, jakobym dążył do narzucenia mu własnych politycznych czy innych poglądów - ale za coś, co jemu wydawało się równie złe. Obaj znajdowaliśmy się w Rosji i gdziekolwiek spojrzeć, wszystko tu było odrażające, wstrętne, okropnie świńskie, a ja robiłem wrażenie, że jestem tym uradowany. Unika pan tematu, powiedział, i patrzy pan na wszystko błędnym wzrokiem. Harvard 73 Według niego nie byłem lepszy od innych zagranicznych gości, którzy niczego nie widzą i cierpią na absurdalne złudzenia, wzbudzając gniew jego biednych rodaków.1 Czułem w nim to samo moralne oderwanie, i to w końcu oddaliło mnie od niego. A przecież pod innymi względami lubiłem tego człowieka i na niego liczyłem. Jego biograf pisze, że jednym z powodów, dla których Berlin tak podziwiał Aleksandra Hercena, było to, że Hercen stanowił dla niego „wyzwanie moralne": był „kimś, kto okazywał odwagę i zaangażowanie polityczne, których Isaiahowi brakowało, z czego zdawał sobie sprawę".2 Zawsze uważałem go za człowieka bardzo szczęśliwego, ale z jego biografii dowiedziałem się, że z różnych powodów wątpił w siebie: jako Żyd w środowisku gojów i w antysemickim w dużej części angielskim społeczeństwie; jako intelektualista niezdolny do napisania liczącej się książki; jako mężczyzna, który miał trudności w kontaktach z kobietami. Chociaż w ostatnich latach jego długiego życia nie byliśmy już sobie tak bliscy jak poprzednio, mam wobec niego wielki dług: rozszerzył moje horyzonty myślowe, zachęcił do studiów nad tyloma tematami i wyrażania opinii o sprawach spoza moich specjalizacji akademickich. Było to zgodne z moją naturą, ale odbiegało od zwyczajów przyjętych w amerykańskim środowisku naukowym. W późnym wieku, a może nawet bardziej po swej śmierci, Berlin miał nieszczęście stać się „gwiazdą mediów" - osobą znaną nie z powodu swych osiągnięć, lecz tylko popularną. Istnieje wiele anegdot o nim i o jego powiedzonkach: jego nocne spotkanie z Anną Achmatową w Leningradzie, w 1945 roku, stało się tematem artykułów, a nawet książki, która przedstawia to spotkanie jako największe wydarzenie literackie XX wieku (!). Jestem pewien, że Berlin nie byłby rad z takiej powierzchownej sławy. Pochwały spływające na niego po śmierci jako na najwybitniejszego myśliciela naszych czasów są przesadne, gdyż on sam zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest myślicielem na miarę Fredericka Hayeka czy Karla Poppera i wielu innych, których nazwiska przychodzą mi na myśl. Jego talent był nie tyle twórczy, co refleksyjny. Wczesna praca naukowa i dydaktyczna Przed ukończeniem dysertacji doktorskiej nigdy nawet nie pomyślałem o przyszłej pracy. Ale w czerwcu 1950 roku musiałem pogodzić się z faktem, że jestem bezrobotnym doktorem filozofii. W tym czasie na uniwersytetach prawie nikogo nowego nie zatrudniano, gdyż administracja zdecydowała, że po przejściu fali zwolnionych z wojska chętnych do zapisów na studia będzie dużo mniej, nie ma więc powodu, by zwiększać personel naukowy. (W latach pięćdziesiątych, w porównaniu z latami czterdziestymi, 74 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Harvard 75 zapisy do college'ow prawie się podwoiły, przede wszystkim dzięki ustawie o weteranach wojskowych - G.I. Bill). Wielu świeżo upieczonych historyków znalazło się w takiej sytuacji jak ja. Nasz wydział mógł najwyżej rekomendować nas jako jako nauczycieli akademickich do Politechniki Stanu Massachussetts, abyśmy tam pomogli przyszłym inżynierom w zdobyciu pewnej ogłady humanistycznej. Nie uważałem tej oferty za atrakcyjną i odrzuciłem ją. Dwa lata później nadeszła oferta z Uniwersytetu Indiana, który poszukiwał docenta, lecz również ją odrzuciłem. Na szczęście dostałem stanowisko nauczyciela akademickiego w Komitecie Historii i Literatury - instytucji interdyscyplinarnej, złożonej z członków różnych wydziałów humanistycznych. Komitet nie oferował posad wykładowcom, gdyż nauczał studentów wyłącznie w grupach seminaryjnych. Miałem spędzić następne sześć lat, ucząc zdolnych studentów specjalizujących się w kulturze rosyjskiej, także, od czasu do czasu, studentów z innych krajów. Przyjmowano ograniczoną liczbę studentów, gdyż studium miało charakter elitarny. Morale wśród nielicznego grona nauczycieli - było nas zaledwie kilkunastu - oraz wśród studentów (przyjmowano 85 rocznie) było nadzwyczaj wysokie. Spotykaliśmy się ze studentami drugiego i trzeciego roku, albo w małych grupach, albo indywidualnie, i pracowaliśmy z nimi przy przygotowywaniu prac zaliczeniowych. Poza tym prowadziliśmy ogólne dyskusje na takie tematy, jak Biblia, historycy starożytnej Grecji i Szekspir. Lata, które tam spędziłem, poszerzyły moje własne horyzonty, ponieważ musiałem prowadzić zajęcia z dziedzin, o których nie miałem wiedzy większej niż moi podopieczni, szybko więc ją uzupełniałem. Otrzymałem też pomoc finansową z Ośrodka Studiów Rosyjskich na wydanie mojej pracy doktorskiej. W czerwcu 1950 roku wyruszyliśmy samochodem do Kalifornii. Miałem tam przez całe lato prowadzić badania naukowe w Instytucie Hoovera. Od 1948 roku służyłem w armii jako podporucznik rezerwy, ze specjalnością w wywiadzie wojskowym oraz przesłuchiwaniu jeńców wojennych. Taki przydział wymagał uczestniczenia w tygodniowych kursach wieczorowych w Bostonie, w bazie wojskowej, gdzie wymagano wysłuchiwania i prowadzenia wykładów na różne tematy: kiedyś poproszono mnie, bym mówił na temat budowy latryn polowych. Większość młodszych oficerów była podobnie jak ja studentami i podoficerowie zawodowi, którzy stanowili kadrę w bazie, traktowali nas lekceważąco. Przed wyruszeniem do Kalifornii zostawiłem w wojsku swój letni adres, jak tego wymagano, ale poprosiłem, by nie wysyłano tam mojego całego dossier, ponieważ zamierzałem wrócić do Cambridge na jesieni. Gdy przejeżdżaliśmy przez Cleveland, usłyszeliśmy w radiu wiadomość o zaatakowaniu Korei Południowej przez Koreę Północną. Kiedy przyjechaliśmy do Stanfordu, byłem całkowicie pewien, że zostanę powołany do służby czynnej. Mijały jednak tygodnie i powołanie nie nadeszło. Kiedy we wrześniu wróciłem na Wschodnie Wybrzeże, dowiedziałem się, że moja jednostka została wysłana do Korei. Mnie tam nie było, gdyż - jak się okazało - moje dossier wojskowe zostało jednak odesłane na Zachodnie Wybrzeże. Ten biurokratyczny „fuks" uratował mnie przed co najmniej dwuletnią służbą w wojsku na Dalekim Wschodzie. Pracując nad rozprawą doktorską, dokonałem zaskakującego odkrycia: stwierdziłem, że Rosja, zarówno przed rewolucją, jak i potem, była wielonarodowym imperium. Dzisiaj fakt ten wydaje się na tyle oczywisty, że nie wymaga komentarza: teraz cały „przemysł" akademicki rozwinął się po to, by studiować różne narodowości kraju, który był do niedawna Związkiem Sowieckim. Nie było tak jednak we wczesnych latach pięćdziesiątych. Zarówno Rosjanie, jak i Amerykanie skłaniali się do poglądu, że ZSRR (podobnie jak Stany Zjednoczone) to wielki tygiel złożony z wielu grup etnicznych, które z własnej woli porzucały swą tożsamość narodową na rzecz nowej „sowieckiej" narodowości. Tych niewielu Amerykanów w Stanach Zjednoczonych, którzy mogliby wykazać się specjalistyczną wiedzą o Związku Sowieckim, zostało wyszkolonych przez Rosjan i identyfikowało się całkowicie z Rosją i jej kulturą. Wystarczy wspomnieć, że George Kennan, dobrze poinformowany i jasno rozumujący ekspert od spraw rosyjskich, pisał w tym czasie, że Ukraina jest w pełni zintegrowana gospodarczo ze Związkiem Sowieckim, tak jak Pensylwania ze Stanami Zjednoczonymi. „Przyszłość powinna pokazać, że związki te ulegną dezintegracji tylko w minimalnym stopniu i że to właśnie powinno zagwarantować bliskie powiązania polityczne", pisał Kennan w 1951 roku.3 Ów rodzaj ekonomicznego determinizmu jest podświadomym echem pism Lenina sprzed 1917 roku, kiedy dowodził, że interesy gospodarcze zniszczą nacjonalizm i zapobiegną dezintegracji imperium carów. Według współczesnej wersji tego założenia imperium sowieckie miało szansę przetrwać nawet wówczas, gdy wszystkie inne imperia albo rozpadną się same, albo znajdą się w procesie rozpadu. Nie zabrało mi wiele czasu przekonanie się o tym, jak fałszywe są wszelkie analogie czynione pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Sowieckim. Z wyjątkiem tubylczych Indian i niewolników z Afryki Stany Zjednoczone zamieszkują wyłącznie imigranci, którzy z własnej woli zerwali więzi z krajami swego pochodzenia i przyjechali do Ameryki, by stać się Amerykanami. Rozproszeni po całym kontynencie, nie mają historycznych korzeni w regionach, gdzie się osiedlili. W Rosji sytuacja była zupełnie odmienna. Rosja nie była wielonarodowym państwem, lecz imperium. Imperium to zostało zbudowane w wyniku podbojów, które umożliwiła wyższa organizacja polityczna i wojskowa. Ogromna większość 76 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Harvard 77 podbitych narodów nadal mieszka na swych obszarach historycznych i mówi językami narodowymi. Choć członkowie nierosyjskich elit musieli opanować język rosyjski dla własnej kariery, nie stali się przez to Rosjanami, tak jak na przykład Hindusi porozumiewający się po angielsku nie przekształcili się w Anglików. Nawet sowiecki rząd uznał te realia i przyznał mniejszościom narodowym, które stanowią połowę ludności kraju, nominalną państwowość i ograniczoną autonomię kulturalną. Plan zasugerowany przez Karpowicza zakładał rozwinięcie mojej pracy doktorskiej przez prześledzenie najpierw rozpadu imperium carskiego w latach 1917-1918, a potem budowy na jego gruzach nowego imperium sowieckiego. Zakres książki i nawet jej tytuł powstały, według mojej pamięci, już w roku 1950, choć sądząc po notatkach z tego okresu, zupełnie nierealistycznie zamierzałem skończyć pracę nad książką w ciągu jednego roku. Faktycznie zajęła mi ona trzy lata. Temat nastręczał wiele trudności, ponieważ każdy region i każda grupa etniczna miały własną, odrębną historię, która w większości przypadków obejmowała wiele stuleci. Moja generalna teza była taka, że konflikty społeczne w czasie rewolucji i wojny domowej w regionach zamieszkałych przeważnie przez Rosjan na pograniczu imperium znalazły wyraz w walkach etnicznych. Bolszewikom udało się podbić na nowo utracone ziemie pogranicza częściowo za pomocą przewagi militarnej, częściowo zaś dzięki postawie zamieszkującej je mniejszości rosyjskiej. Ponownego podboju imperium dokonano za wysoką cenę, choć Lenin w swoich pracach sprzed roku 1917 podkreślał, że pożądana byłaby asymilacja mniejszości narodowych, tak aby różnice etniczne nie przeszkodziły w budowie socjalizmu. Ci, którzy nie życzyli sobie zostać Rosjanami, mieli otrzymać swobodę wyboru, aż do odłączenia się i utworzenia własnych, suwerennych państw. Nie miało być innej możliwości. Ale kalkulacja ta okazała się błędna: Lenin wierzył, że gospodarcze związki z Rosją powstrzymają separatyzm, lecz pragnienie ucieczki przed reżimem komunistycznym i wojną domową, która nastąpiła po jego ustanowieniu, skłoniły prawie wszystkie mniejszości narodowe do poszukiwania niezależności. W ten sposób Moskwa została zmuszona do przyznania im pewnych koncesji politycznych i kulturalnych, które dla Lenina były anatemą. Te zaś dały nacjonalizmowi pewną legitymizację. Po zakończeniu studiów na ten temat nie miałem już żadnych wątpliwości, że gdyby władza centralna w Rosji znów osłabła, jak to się stało w roku 1917, to imperium także się rozpadnie. Tę przepowiednię ostro skrytykowali prawie wszyscy specjaliści od spraw Rosji. Pod koniec maja 1951 roku Irena i ja zostawiliśmy Daniela u naszych rodziców i z finansową pomocą Ośrodka Spraw Międzynarodowych na MIT I wyjechaliśmy na czteromiesięczny objazd Europy i Bliskiego Wschodu. Moim celem było przeprowadzenie wywiadów z żyjącymi jeszcze członkami narodowych rządów państw wchodzących w skład byłego imperium rosyjskiego w latach 1917-1921. Znalazłem ich w Londynie, Paryżu, Monachium i Stambule, a rozmowy z nimi pomogły mi lepiej zrozumieć skomplikowaną sytuację w tamtej epoce. W Paryżu nawiązałem kontakt ze środowiskiem emigracji gruzińskiej. Dwa lata później spędziłem w Europie kolejne lato, tym razem w Monachium, robiąc wywiady z uchodźcami z Azji Środkowej, z których prawie wszyscy byli kiedyś niemieckimi jeńcami wojennymi w czasie II wojny światowej. Informacje, które od nich uzyskałem o życiu w ich regionach w latach trzydziestych, umocniły moje przekonanie, że w pogranicznych regionach ZSRR nacjonalizm nadal był żywy i że nie nastąpiła tam żadna masowa asymilacja. Wyniki moich badań zostały opublikowane w roku 1954 - tym samym, w którym przyszedł na świat nasz drugi syn, Steven - w książce, zatytułowanej The Formation of the Soviet Union: Nationalism and Communism, 1917-1924 [Tworzenie Związku Sowieckiego: nacjonalizm i komunizm w latach 1917-1924]. Książkę wydała oficyna Harvard University Press. Było to pierwsze opracowanie tego problemu. Szczególną satysfakcję sprawił mi komentarz Karpowicza, który, przeczytawszy rękopis i poczyniwszy drobne uwagi krytyczne, powiedział: „A więc dokonał pan tego!" Choć Karpowicz był człowiekiem uprzejmym, nie lubił wylewnych pochwał. Inne recenzje były równie przychylne. Otrzymałem osobisty list od Ken-nana, w którym napisał, że jest „pełen wdzięczności i podziwu", wyróżniając zwłaszcza rozdział poświęcony Ukrainie jako „pierwsze, rzeczywiście spójne i beznamiętne potraktowanie tematu". Otrzymałem także list z komplementami od E.H. Carra, choć jego (nie podpisana) recenzja w „Times Literary Supplement" zawierała zarzuty „zbytniego uproszczenia". Była to jedyna moja książka, która znalazła - dość niechętne - uznanie władz sowieckich, prawdopodobnie dlatego, że w odróżnieniu od moich późniejszych prac nie atakowała najważniejszej dla nich sprawy: Lenina i legalności reżimu, który stworzył. W 1964 roku, po publikacji niektórych dokumentów archiwalnych na temat Stalina i jego sporów z Leninem, opracowałem uzupełnioną wersję tej książki. Była potem stale wznawiana, a w roku 1997 Harvard opublikował jej nowe, broszurowe wydanie. Książka ta przyniosła też efekt uboczny, dając mi okazję do zaprezentowania własnego cyklu wykładów. Zaaranżował to nowy członek kadry naukowej Wydziału Historii na Harvardzie, Robert („Bobby") Lee Wolff, specjalista od historii Bizancjum, który przybył na Harvard z Uniwersytetu Wisconsin. Wykazywał wielkie zainteresowanie historią Rosji i mną osobiście. Był człowiekiem wybitnym, miał niezwykłą wiedzę w różnych 78 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Harvard 79 dziedzinach, w tym powieści wiktoriańskiej; opublikował później ich wzorcową bibliografię. Mianowany dyrektorem programu studiów o Związku Sowieckim, zaprosił mnie do wygłoszenia cyklu wykładów na temat narodowości sowieckich. Prowadziłem je w semestrze wiosennym, w latach 1953-1954. (W latach 1955-1956 kurs ten został przesunięty na Wydział Historii). Pamiętam dobrze, kiedy pierwszy raz wszedłem do sali im. Boylstona, by wygłosić swój wykład inaugurujący cały cykl. Szybko oceniłem sytuację: na sali siedziało siedmiu studentów. Byłem rozczarowany, kiedy po przedstawieniu się i zaprezentowaniu tematu kursu dwóch z nich podniosło się i wyszło (wyraźnie pomylili sale wykładowe). Prowadziłem ten cykl wykładów do 1960 roku, wygłaszając je do o wiele liczniejszej publiczności. W marcu 1951 roku napisałem do Wolffa list, w którym sugerowałem, że mogę wygłosić cykl wykładów o rewolucji rosyjskiej. On jednak w ogóle nie odpowiedział. Kiedy nieco później spotkałem go przypadkowo, oznajmił, że mój list był „niefortunny", lecz nigdy nie wyjaśnił dlaczego. Moja propozycja została wyraźnie odczytana jako wyzwanie rzucone Martinowi Maili, wykładowcy na tym samym wydziale, który został wyznaczony do prowadzenia kursu na temat historii Związku Sowieckiego w następnym roku. Wielu laików traktuje badania historyczne nieco protekcjonalnie, uznając, że wszystko o przeszłości już wiadomo i że historycy powtarzają tę samą opowieść, akcentując jedynie swoje poglądy. Tak więc pisanie historii ma być nudnym i mało twórczym zajęciem, choć jeśli jest zrobione w sposób błyskotliwy, ma pewną wartość dla czytelnika jako rozrywka. Dopóki nie pojawią się nowe materiały źródłowe. Kiedy dowiedziano się w latach osiemdziesiątych, że pracuję nad historią rewolucji rosyjskiej, pytano mnie zazwyczaj, czy znalazłem jakieś nowe źródła. Tymczasem te „nowe źródła" dostarczają mniej wiedzy o przedmiocie badań niż się ogólnie sądzi. Sztuka historyka polega na selekcjonowaniu, według określonych kryteriów, różnych dowodów z niezmierzonej skarbnicy dostępnych faktów, a potem na łączeniu ich w przekonującą i, jeśli to możliwe, literacko satysfakcjonującą narrację. Historyk dąży do sformułowania pewnych syntetycznych sądów na temat opisywanej historii. Zadanie jest trudne, lecz jeśli uda się je wykonać dobrze, daje wielką satysfakcję. Trudno opisać wzruszenie, które opanowuje historyka, kiedy czuje, że udało mu się uczynić nierozwi-nięte jasnym, a pozbawione znaczenia - znaczącym. Dla mnie było to zawsze doświadczenie zbliżone do artystycznego. Po skończeniu The Formation stanąłem przed pytaniem: co robić dalej? Najpierw rozważałem kontynuowanie moich badań nad sowieckimi narodowościami, objęcie nimi końca lat dwudziestych i wczesnych lat trzydziestych. Powstrzymało mnie uświadomienie sobie, że aby wykonać to zadanie w odpowiedni sposób, musiałbym nauczyć się wielu trudnych dla mnie języków, poczynając od tych z grupy tureckiej. Bez entuzjazmu zacząłem się więc uczyć tureckiego, wykorzystując płyty Linguaphonu, niepotrzebne już pewnej młodej kobiecie po zerwaniu z tureckim narzeczonym. Wszystko szło dobrze do momentu, kiedy natknąłem się na harmonię samogłosek, osobliwość języków uralsko-ałtajskich; samogłoski z każdego słowa należą do tej samej grupy, co powoduje trudności w odnajdywaniu ich w słowniku. Dałem więc za wygraną. Dalej od czasu do czasu pisywałem do gazet i magazynów na temat „sprawy narodowości" w ZSRR, jak również doradzałem rządowi w tej kwestii. Ale z wyjątkiem prac wymienionych niżej nie prowadziłem w tym kierunku dalszych badań. Zająłem się innym ważnym tematem w rosyjskiej historii, mianowicie problemem kultury politycznej. Uderzyły mnie podobieństwa między przed- i porewolucyjną Rosją i postanowiłem wyjść poza slogany sowieckiej propagandy, by ocenić elementy ciągłości życia politycznego tego kraju. Wydawało się jasne, że pomimo wszystkich rewolucyjnych póz Związek Sowiecki był „rewolucyjny" tylko wobec zagranicy; w polityce wewnętrznej był to reżim sztywno konserwatywny, mający więcej wspólnego z absolutyzmem Mikołaja I niż z utopijnymi fantazjami dziewiętnastowiecznych radykałów. Dlaczego tak było? Dlaczego rząd, który przejął władzę w imię najbardziej radykalnej ideologii, przeszedł na pozycję reakcyjną w polityce wewnętrznej, wykorzystując radykalne hasła wyłącznie w celu ekspansji zewnętrznej? Jak pospiesznie zapisałem w notatniku z lat 1956-1957: Konserwatywny ruch w Rosji był o wiele bardziej lokalny, narodowy niż liberalizm czy socjalizm. Jeśli zarówno liberalizm, jak socjalizm miary korzenie narodowe, ich treści intelektualne miały źródła za granicą, podczas gdy konserwatyzm był swojski, miejscowy od samego początku. Czego brakowało mu w intelektualnej oryginalności, to czerpał z bliskich związków z rosyjskim życiem. Konserwatyzm, jak widać, rzuca więcej światła na wiodące siły rosyjskiej historii niż każdy inny ruch polityczny ery przedrewolucyjnej. Twierdzenie to było sprzeczne z ogólnie przyjętym poglądem, według którego Rosja to kraj radykalny, a reżim sowiecki to ucieleśnienie socjalizmu marksistowskiego. Zgodnie z tym założeniem postanowiłem napisać historię rosyjskiej myśli konserwatywnej. Rozpocząłem od monografii na temat Nikołaja Karam-zina, wybitnego konserwatysty, jednego z najwcześniejszych zawodowych historyków Rosji. Jego Historia państwa rosyjskiego, opublikowana w latach 1816-1829, była pierwszym zapisem historii tego kraju, który zdobył sobie szeroki krąg czytelników. W przeddzień inwazji napoleońskiej Karamzin napisał esej pt. Pamiętnik starożytnej i nowoczesnej Rosji, przeznaczony wyłącznie dla cara Aleksandra I oraz jego siostry. Odważnie krytykował 80 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Harvard 81 w nim wewnętrzną i zagraniczną politykę cara, szczególnie jego niejasne plany złagodzenia autokratycznej formy rządów. Karamzin argumentował na podstawie dowodów historycznych, że absolutyzm jest dla Rosji „Palladium" albo tarczą ochronną: chwilowe zniknięcie tej formy rządów lub nawet jej złagodzenie zawsze przynosiło klęskę. Karamzin pociągał mnie z wielu powodów: był świetnie wykształcony, pisał doskonałym, choć nieco archaicznym językiem rosyjskim, i był raczej liberałem-konserwatystą niż zatwardziałym reakcjonistą. Jego Pamiętnik, praca o objętości około stu stron, nigdy nie został przetłumaczony lub nawet wydany po rosyjsku w formie pracy naukowej. W 1955 roku opublikowałem dwa artykuły. Pierwszy, oparty na wywiadach z uciekinierami z Azji Środkowej, przeprowadzonych dwa lata wcześniej w Monachium, przedstawiał dowody na to, że związki religijne i etniczne w muzułmańskich regionach Związku Sowieckiego pozostawały nadal silne. Drugi zajmował się poglądami Maxa Webera na Rosję. Esej ten powstał z nieformalnych dyskusji, które odbyliśmy w Ośrodku Studiów Rosyjskich na temat właściwej metodologii, którą należałoby stosować w studiowaniu obcych kultur. W Ośrodku dominującą metodologią było podejście socjologiczne. Założyciel Ośrodka, antropolog Clyde Kluckhohn, badacz Indian Navajo, nie pretendował do miana eksperta od spraw Rosji. Założył ten Ośrodek, wykorzystując doświadczenia innego antropologa, Ruth Benedict, która w czasie II wojny światowej dokonała wnikliwych obserwacji psychologii Japończyków. Głównym celem powołania Ośrodka Studiów Rosyjskich było oderwanie się zarówno od polityki, jak i historii, i podejście do Związku Sowieckiego jako do „systemu" - systemu, który niezależnie od stosunku do niego udowodnił swoją witalność i przetrwał czterdzieści lat zamieszek społecznych i wojen. Kluckhohnowi asystowali tacy socjolodzy, jak Alex Inkeles i Barrington Moore, którzy znali rosyjski. Ale również oni stronili od historii. Generalnie, we wczesnych latach istnienia Ośrodka, historycy nie byli w nim mile widziani, a ja zostałem jego członkiem tylko dlatego, że poparł moją kandydaturę Karpowicz. Byłem bardzo sceptyczny wobec abstrakcyjnego, socjologicznego podejścia do kraju o historii państwowości liczącej pięć lub sześć wieków, a poza tym tak bardzo odmiennej od historii Zachodu. Wydawało mi się, że aby zrozumieć Rosję, należy zagłębić się mocno w jej przeszłość, szczególnie w dzieje jej instytucji społecznych i politycznych. Dla udowodnienia moich racji poddałem analizie dwie monografie na temat Rosji, napisane przez Maxa Webera, obie wydane po rewolucji 1905 roku, a także jego późniejsze prace. Podzielałem powszechny podziw dla tego niemieckiego socjologa, ale czytając jego eseje o współczesnej mu Rosji, doszedłem do wniosku, że był zaślepiony, jeśli chodzi o znaczenie i implikacje tamtejszych wydarzeń, zaślepiony przez własną teorię głoszącą, że we współczesnych warunkach klasa zawodowych biurokratów jest tak mocno okopana w strukturach władzy, że rewolucje stały się niemożliwe. Weber interpretował wydarzenia lutowe 1917 roku w Rosji niejako rzeczywistą rewolucję, lecz jako obalenie niekompetentnego monarchy. Bolszewicki zamach stanu wydawał mu się „czystą dyktaturą wojskową" kaprali, „szwindlem" bez przyszłości. Mój artykuł, który ukazał się w kwietniu 1955 roku w „World Politics" pt. Max Weber and Russia [Max Weber a Rosja], bardzo rozgniewał har-vardzkiego socjologa Talcotta Parsonsa, czołowego znawcę teorii Webera w Stanach Zjednoczonych. Później oświadczył mi, że miał zamiar napisać polemikę, ale nigdy tego nie zrobił; nie dowiedziałem się też, co w moim artykule uznał za błędne. Podejrzewam, że z jego strony była to postawa lese majeste. Teraz muszę napisać kilka słów o przyjętym na Harvardzie systemie mianowania profesorów i o sytuacji na Wydziale Historii, w szczególności w latach pięćdziesiątych. W latach trzydziestych podczas kryzysu prezydent Harvardu, James Conant, wprowadził system mianowania, oparty na zasadzie „do góry lub precz". Aby ochronić stałych członków kadry naukowej przed narzucaniem się (lub serwilizmem) licznej grupy źle opłacanych i przepracowanych młodych pracowników naukowych, którzy nie mieli przed sobą przyszłości na Harvardzie, Conant stworzył sztywny system promocji. Na najniższym szczeblu drabiny znajdował się docent, który otrzymywał pięcioletni kontrakt i powinien kwalifikować się do otrzymania stałej posady, pod warunkiem że się sprawdzi i że będzie vacat w jego specjalności. W czwartym roku umowy, w grudniu, rada wydziału dokonywała oceny pracy docenta i albo rekomendowała go do awansu na profesora nadzwyczajnego, rangi gwarantującej zatrudnienie bezterminowe, albo odmawiała mu awansu. W tym przypadku kandydat miał jeszcze półtora roku na znalezienie sobie posady gdzie indziej. Ponieważ wydziały uniwersytetu od czasu do czasu potrzebowały nauczycieli akademickich „spoza drabiny", stworzono tytuły nauczyciela i wykładowcy: obie posady przyznawane na ściśle określony czas. Po otrzymaniu doktoratu w 1950 roku zostałem mianowany nauczycielem, otrzymując posadę z umową odnawianą corocznie przez okres trzech lat. Do 1954 roku nauczałem studentów, którzy wybrali historię i literaturę, jako nauczyciel akademicki (adiunkt). W tymże roku otrzymałem stanowisko wykładowcy, na jeden rok. Moje szansę na zdobycie stałej posady w drodze mianowania na Harvardzie były raczej marne, ponieważ przyjęto zasadę, że mianuje się na stanowisko profesora nadzwyczajnego tylko kandydatów „z drabiny". Przyszłość wydała mi się jeszcze bardziej ponura, I 82 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Harvard 83 gdy w 1954 roku wydział powierzył stanowisko profesora nadzwyczajnego w dziedzinie historii Rosji Martinowi Malii, absolwentowi Yale i także uczniowi Karpowicza, który wysłużył trzy lata jako nauczyciel (adiunkt). Wyjątkowo zezwolono mu na prowadzenie seminarium dla doktorantów. Przez następne cztery lata Malia uczył historii Rosji, na przemian z Kar-powiczem i Wolffem; uczył też historii Związku Sowieckiego. Może wydaje się to dziwne, ale ta sytuacja wcale mnie wówczas nie martwiła: byłem tak pewny siebie, że nie poświęcałem w ogóle uwagi polityce kadrowej na wydziale. Byłem zbyt zajęty prowadzeniem badań, pisaniem i uczeniem, by zajmować się takimi sprawami. Wiedziałem, że na pewno coś się znajdzie - jeśli nie na Harvardzie, to gdzie indziej - coś, co umożliwi mi kontynuowanie pracy naukowej. Stosunki pomiędzy starszymi a młodszymi rangą pracownikami naukowymi na Harvardzie panowały w tamtych latach dość chłodne. Profesorowie, którzy mieli uprawnienia do dawania najcenniejszego podarunku w postaci stałej profesury, pragnęli uniknąć nawet cienia stronniczości i z tego powodu odmawiali towarzyskich kontaktów z nami. Nie przypominam sobie, bym w ogóle został zaproszony do domu przez starszego rangą pracownika naukowego mojego wydziału, z jednym wyjątkiem: Oscar Han-dlin wraz z żoną Mary zwykł zapraszać młodych naukowców do swego domu na ulicy Agazzis. Zazwyczaj byliśmy bacznie obserwowani, z dystansem, chłodno, jak ryby w akwarium. We wrześniu 1954 roku otrzymałem telefon od Wolffa. Powiedział mi, że Malia, któremu powierzono prowadzenie cyklu wykładów z historii imperialnej Rosji w semestrze wiosennym, wyjeżdża do Paryża. Czy mógłbym go zastąpić? Przyjąłem propozycję z entuzjazmem. Z szalonym podnieceniem przygotowywałem przez następne dwa miesiące połowę wszystkich wykładów obejmujących historię Rosji od roku 1801 po 1917. Głowa pękała mi od faktów i pomysłów, zgromadzonych przez minione dziesięć lat. W pierwszym dniu zajęć, w czwartek, 3 lutego 1955 roku. o godzinie 11.00 wkroczyłem do Sali Wykładowej numer 201 w Harvard Hall. Pomieszczenie, które miało 140 miejsc siedzących, było wypełnione po brzegi. Pot zalewał mi oczy. Ku memu zdziwieniu i radości pierwszy wykład i następne spotkały się z żywym zainteresowaniem studentów od pierwszego do ostatniego roku. Szybko przekonałem się jednak, że czas skupienia ich uwagi nie przekracza dwunastu minut, i dlatego przerywałem wykład, opowiadając historyjki i anegdoty, związane z tematem. Studenci śmiali się i żywo reagowali. Prowadziłem wiele cyklów wykładów przez następne czterdzieści lat, ale nigdy nie zapomnę uczucia radosnego podniecenia, którego doznałem za pierwszym razem. W tym semestrze, odwiedzając Karpowicza, spotkałem Aleksandra Kierenskiego, ministra wojny i premiera rosyjskiego Rządu Tymczasowego w 1917 roku. Zaprosiłem go do wygłoszenia wykładu - w ramach mojego kursu - na temat przedrewolucyjnego parlamentu, w którym był deputowanym. Moi studenci byli zdumieni, widząc go we własnej osobie. Kieren-ski rozpoczął wolno i wyraźnie, po czym wpadł w trans i mówił prawie niezrozumiale. Później spotykałem się z nim jeszcze kilka razy i stwierdziłem, że jest bardzo serdeczny. Dyskutowanie z nim o okresie rewolucji było jednakże daremne, ponieważ opublikował trzy autobiografie i nigdy nie odstępował od ich treści. W okresie rządów Chruszczowa wykazywał życzliwe zainteresowanie reformami, gdyż przede wszystkim był rosyjskim patriotą i nie okazywał niechęci wobec społeczeństwa, które go odrzuciło. Kiedyś powiedział mi o swojej recepcie na długowieczność: nie jeść świeżo pieczonego chleba, pić trzy kieliszki martini przed obiadem, a potem długo spacerować. Czwarty, może najważniejszy komponent, niestety wypadł mi z pamięci. W 1955 roku nadeszła dobra dla mnie wiadomość: zaproszenie z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley na jeden semestr. W tym czasie Berkeley miało ambicję zostać Harvardem Zachodniego Wybrzeża, ambicję zniszczoną przez delirium lat sześćdziesiątych, które rozpoczęło się właśnie tam. Historykiem Rosji był w Berkeley Robert Kerner, z pochodzenia Czech. Pisał przede wszystkim o Czechach i Europie Środkowej: jego główny wkład do historii Rosji, książka The Urge to the Sea [Parcie do morza] (1942), jednostronnie wyjaśniała bieg rosyjskiej historii jako rzekome dążenie Rosji do zdobycia portów nad ciepłymi morzami. Taka interpretacja nie miała zbyt wielu zwolenników, a młodsi pracownicy naukowi oczekiwali ze zniecierpliwieniem, kiedy Kerner odejdzie wreszcie na emeryturę. Jako jego potencjalnych następców Berkeley wybrał trzech uczniów Karpowicza: Malię, Nikołaja Riazanowskiego (wówczas uczącego na Uniwersytecie Iowa) i mnie. Lato 1955 spędziłem z żoną w Rzymie, biorąc udział w 10. Międzynarodowym Kongresie Nauk Historycznych. Wygłosiłem odczyt na temat dziewiętnastowiecznych rosyjskich apologetów absolutyzmu, wczesny owoc moich studiów nad rosyjską myślą konserwatywną. Tam też, po raz pierwszy, spotkaliśmy się z delegacją sowiecką, którą przysłano dla nawiązania kontaktu z Zachodem. Maszerowali w ordynku jak żołnierze do sali, gdzie miałem odczyt, wszyscy ubrani w źle uszyte garnitury - najpewniej specjalnie na tę okazję - których rękawy były około 15 centymetrów za długie. Rozmawiałem z kilkoma z nich, szczególnie z historykiem ekonomii A.L. Si-dorowem, szefem Instytutu Historii Sowieckiej Akademii Nauk. On i jego 84 Żyłem. Wspomnienia niezależnego koledzy bardzo pragnęli wrócić do międzynarodowej wspólnoty naukowej, z którą musieli zerwać wszelkie więzy w latach trzydziestych. Pod koniec stycznia 1956 roku przyjechaliśmy do Berkeley. Zostałem tam ciepło powitany przez harvardczykow z wydziału historii, którzy, jak się wydawało, stworzyli tu własne stronnictwo. Odbyłem kurtuazyjną wizytę u Kernera. Opowiedział mi z całą powagą, że profesor Archibald Cary Coolidge, czołowa postać w katedrze historii nowożytnej na Harvardzie, kiedy leżał na łożu śmierci w 1928 roku, został zapytany, kogo chciałby widzieć jako swego następcę. „Kernera", miał wyszeptać z ostatnim tchnieniem, ale otaczające go osoby usłyszały: „Langera". I w taki sposób Langer, a nie on - Kerner - został szefem Katedry Historii imienia Coolidge'a na Harvardzie. Czyniłem wszystko, co możliwe, by utwierdzić Kernera w przekonaniu, że uwierzyłem w jego opowieść. Berkeley był bardzo przyjemnym miejscem, ale uniwersytet stanowy dawał pracownikom naukowym mniej swobody niż Harvard: liczba cotygodniowych wykładów na każdym z kursów była ściśle określona, a ode mnie wymagano, by drzwi mojego gabinetu były zawsze otwarte. A jednak czułem się tam szczęśliwy, choć tęskniłem za Cambridge. Byłem skłonny przyjąć posadę w Berkeley, gdyby nie oferta z Harvardu. Kiedy wróciłem do Cambridge na lato, by prowadzić wykłady z dziewiętnastowiecznej historii Rosji w tzw. letniej szkole i asystować Deniso-wi Broganowi w jego kursie historii nowożytnej Wielkiej Brytanii, los rosyjskiej katedry na Harvardzie i w Berkeley nadal był nie rozstrzygnięty. Aby oderwać się od napiętej atmosfery konkurencji, zdecydowałem się spędzić rok w Europie. Wystąpiłem o przyznanie stypendium Guggenheima i otrzymałem je. 13 września 1956 roku wypłynąłem z rodziną do Paryża na pokładzie francuskiego liniowca Flandre. Karpowicz przestrzegał mnie przed wyjazdem za granicę, uważając, że powinienem być na miejscu, gdyby nastąpiło mianowanie, ale ja podjąłem ryzyko. Odniosłem niejasne wrażenie, że pragnął, abym raczej dostał posadę w Berkeley, a nie jego własną katedrę. Powód tego nie był ani osobisty, ani nawet akademicki, lecz polityczny. Karpowicz uważał, że jego misją życiową jest przeciwstawianie się poglądowi, wówczas bardzo rozpowszechnionemu w Stanach Zjednoczonych, że komunizm jest przyrodzony Rosji, że odzwierciedla kulturę tego kraju i że Rosjanie są w ogóle „inni" - okazywał pogardę dla pojęcia rosyjskiej „duszy". Pochodząc z Polski, kraju, który sąsiadował z Rosją przez tysiąc lat i ponad jedno stulecie był pod jej okupacją, podświadomie podzielałem postawy Polaków wobec Rosji. Musiałem to złapać z powietrza, gdyż, jak napisałem wcześniej, mieszkając w Polsce, w ogóle nie interesowałem się naszym wschodnim sąsiadem. Moje badania naukowe potwierdziły po części tę postawę i w mojej głównej pracy na temat instytucji Harvard 85 politycznych i kultury Rosji, Russia under the Old Regime [Rosja carów], opublikowanej w 1974 roku, podkreślałem ich odrębność i trwałość. Karpowicz nigdy nie próbował wywierać na mnie wpływu, lecz przychylał się bardziej do podejścia Malii, który utrzymywał, że Rosja jest krajem europejskim, a wszystkie jej „osobliwości" można znaleźć również na Zachodzie. Jak Malia napisał wiele lat potem w Russia under Western Eyes [Rosja w oczach Zachodu] (1999), pogląd, iż kraj ten zasadniczo różni się od Zachodu, odzwierciedla raczej własne problemy Europy niż rosyjską rzeczywistość. W opinii Malii wyjątkowość reżimu komunistycznego Rosja zawdzięcza wyłącznie marksistowskiej ideologii importowanej z Zachodu. Ale kwestii, dlaczego marksizm znalazł tak sprzyjające warunki rozwoju w Rosji, podczas gdy w Europie Zachodniej zawsze był zjawiskiem marginalnym - Malia nigdy, jak mi wiadomo, nie wyjaśnił. Jako temat swej rozprawy doktorskiej wybrał Aleksandra Hercena, zagorzałego zwolennika Zachodu (choć z pewnymi zastrzeżeniami). Praca została opublikowana w 1961 roku. Pogląd, że Rosja jest krajem europejskim, można racjonalnie obronić, koncentrując uwagę na jej „wysokiej" kulturze - literaturze, sztuce, nauce - która rzeczywiście jest europejska, a ignorując jej polityczne i społeczne instytucje oraz „niską" kulturę, która europejską nie jest. Dlatego też Rosjanie, tacy jak Karpowicz, i studenci podzielający jego pogląd skupiali się na historii intelektualnej Rosji i na historii nurtu socjalistycznego i liberalnego, nie przywiązując wagi do ruchów konserwatywnych, które o wiele wyraźniej odbijały rosyjską rzeczywistość. Niedługo po tym, jak przybyliśmy do Francji, miały miejsce dwa ważne wydarzenia międzynarodowe: antykomunistyczne powstanie na Węgrzech i wojna na Bliskim Wschodzie, podczas której Anglia, Francja i Izrael próbowały przejąć kontrolę nad Kanałem Sueskim. Paryż był wstrząśnięty. To, co pamiętam najlepiej, to racjonowanie benzyny, wprowadzone prawie natychmiast po rozpoczęciu działań wojennych przeciwko Egiptowi. Francuskie autostrady, zwykle zatłoczone, były teraz puste. Jako obcokrajowcy z dostępem do specjalnych kuponów mieliśmy drogi prawie wyłącznie dla siebie. Być w wieku lat około 30, mieć dość pieniędzy na względnie wygodne życie i przyjemności, i jeszcze mieszkać w Paryżu - co za szczęście! Znaleźliśmy mieszkanie w Auteuil, w południowej części Szesnastej Dzielnicy. Ja spędzałem dni w bibliotekach, pracując nad Karamzinem; Daniel chodził do pobliskiej szkoły, a Irena i trzyletni Steven po prostu cieszyli się tym, co miasto mogło zaoferować. Większość naszych znajomych była Amerykanami, ale ja nawiązałem przyjaźń z dwoma Europejczykami. Pierwszym z nich był Boris Souvarine, niewielkiego wzrostu, drobny mężczyzna 86 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Harvard 87 o niezwykłej prawości, jeden z założycieli Francuskiej Partii Komunistycznej i autor wybitnej biografii Stalina, opublikowanej w 1935 roku, którą lewicowa francuska inteligencja oceniła jako niegodną uwagi. Zerwał z komunistami w późnych latach dwudziestych i od tego czasu stał się jednym z ich nieprzejednanych wrogów. Znalazł się w faktycznej izolacji w Paryżu, gdzie inteligencja była albo komunistyczna, albo prokomunistyczna. Bardzo wysoko ceniłem sobie zdanie Souvarine'a: jego przyjaźń i aprobata także wiele dla mnie znaczyły. Z polecenia Iraklego Cereteliego, gruzińskiego mienszewika, który w 1917 roku przewodniczył Wszechrosyjskiej Radzie Delegatów w Pio-trogrodzie, a teraz mieszkał w Nowym Jorku, skontaktowałem się z Noe Cincadze, jednym z przywódców gruzińskiej społeczności na wygnaniu i dzięki niemu poznałem innych Gruzinów. Stosunki te miały przynieść owoce wiele lat później. Nasz pobyt w Paryżu zakłócała tylko niepewność o moją przyszłość akademicką. Ani Berkeley, ani Harvard nie były jeszcze gotowe do zatrudnienia historyków Rosji. Przyjaciele z grona wykładowców w Berkeley poinformowali mnie, że wydział skłania się do mianowania Malii. Trzymano mnie w niepewności do ostatniego momentu. Twarzą w twarz z Rosją Wielkim wydarzeniem dla mnie podczas naszego rocznego pobytu w Paryżu stał się wyjazd do Związku Sowieckiego. Dziś trudno sobie wyobrazić, jak bardzo w tamtym czasie Związek Sowiecki był zamknięty dla cudzoziemców. Łatwiej było opisać życie w średniowiecznej Europie niż we współczesnej Rosji, o której wszystkie informacje pochodziły z oficjalnych źródeł, a źródła te publikowały tylko informacje pozytywne. Zagraniczni dyplomaci i dziennikarze przez cały czas byli kontrolowani, ich wyjazdy ograniczono do kilku głównych miast. Jeśli ktoś nie chciał współpracować, uznawano go za osobę niepożądaną i wydalano. Zaciekawienie tym, co dzieje się w Związku Sowieckim, było ogromne. Moja wrogość wobec komunizmu uodporniła mnie na fantazje głoszone na temat ZSRR: uważałem za oczywiste, że kraj, który uciekał się do takich sposobów, aby chronić swych obywateli przed kontaktem z cudzoziemcami, i zabraniał im opuszczania kraju, nie może być krajem szczęśliwym. Jednak mimo to, nie mając konkretnego wyobrażenia, jaki to jest kraj, podchodziłem do niego, w pewnym stopniu, bez uprzedzeń. Po 1956 roku, w którym Chruszczow wygłosił przemówienie atakujące Stalina za zbrodnie popełnione na komunistycznych towarzyszach, rząd sowiecki bardzo aktywnie starał się wyjść z izolacji, do której doprowadził kraj zmarły dyktator. Za jeden ze sposobów uznano ożywienie turystyki, w latach międzywojennych dość rozwiniętej. Nie było oczywiście mowy 0 swobodnej wymianie turystycznej, znanej ludziom Zachodu. Podróże były organizowane przez Inturist, państwowe biuro blisko związane z KGB 1 ściśle kontrolowane. Trasy turystyczne musiały być zaaprobowane przez Inturist, a zagraniczni turyści przez cały czas znajdowali się pod stałym nadzorem KGB. W przypadku ludzi znających język rosyjski nadzór ten był szczególnie intensywny. W miastach wymienionych w oficjalnej trasie podróży można było swobodnie poruszać się po ulicach i - teoretycznie - rozmawiać z tubylcami, lecz ci byli tak wytresowani, że unikali wszelkich kontaktów z cudzoziemcami. Jeśli więc komuś udało się przeprowadzić poważniejszą rozmowę z Rosjaninem, natychmiast podejrzewał, że jego rozmówca jest informatorem tajnej policji. Na początku 1959 roku dowiedziałem się, że amerykańska organizacja mająca siedzibę na Uniwersytecie Indiana, Międzyuniwersytecki Komitet Wspierania Podróży, oferuje naukowcom pragnącym odwiedzić ZSRR pomoc finansową. Taka pomoc była konieczna, ponieważ dla pokrycia kosztów policyjnej eskorty cudzoziemiec musiał podróżować „de luxe". Koszta takiej wycieczki, poza biletem lotniczym, wynosiły wówczas około 30 dolarów dziennie, co dziś odpowiada 300 dolarom, a to przekraczało znacznie moje możliwości. W paryskim biurze podróży uzgodniłem trzy-dziestodniową trasę, która miała prowadzić z Rosji na Ukrainę i do Gruzji, a następnie do Azji Środkowej. Kongres Wolności Kultury zaprosił mnie do odwiedzenia potem Indii, abym tam wygłosił prelekcje na temat podróży po Związku Sowieckim. * Wyleciałem do Helsinek 31 marca i stamtąd udałem się pociągiem do Leningradu. Pociąg zatrzymał się na dłużej w Wyborgu, kiedyś fińskim (Viipuri), obecnie sowieckim. Przeszedłem się po mieście i byłem przerażony tym, co ujrzałem. Wojna skończyła się dwanaście lat temu i większość europejskich miast, które doznały zniszczeń, było odbudowanych. Wyborg, jak mogłem stwierdzić, był miejscem walk w wojnie sowiecko-fińskiej. Choć wówczas nie został zniszczony, teraz znajdował się w stanie zaawansowanego rozkładu: budynki się rozpadały, chodniki i ulice były pełne dziur, brakowało choćby jednego obiektu, który mógłby cieszyć oko. Gorszy jednak Kiedy Ambasada Indii w Paryżu dowiedziała się, że celem mojej wizyty było wygłoszenie prelekcji w lokalnych oddziałach Kongresu, odmówiono mi wizy, najpewniej z tego powodu, że zdawali sobie sprawę - a ja nie - że Kongres Wolności Kultury jest finansowany przez CIA. Ambasada Indii w Moskwie wydała mi jednak wizę bez trudności. 88 Żyłem. Wspomnienia niezależnego był widok ludzi, którzy wyglądali, jakby wyszli z jaskiń: niektórzy dźwigali cebry z wodą. Do Leningradu przyjechałem późnym wieczorem. Oczekiwały na mnie dwie czarne limuzyny. Zawieziono mnie do Astorii, najlepszego hotelu w mieście, zbudowanego przed rewolucją i położonego blisko soboru Świętego Izaaka. Kiedy dojeżdżaliśmy na miejsce, usłyszałem w ciemności krzyk jakiejś kobiety. A gdy podjechaliśmy pod dobrze oświetlone wejście do hotelu i portierzy pospieszyli do samochodów, by zabrać mój bagaż, w świetle pojawiła się kobieta, krzycząc: „Ukradli mi portfel!". „Zamknij się" - za-syczał jeden z portierów. „Chyba widzisz, że w samochodzie jest cudzoziemiec". Był to dopiero przedsmak wydarzeń, które miały nastąpić. Następnego dnia rano poproszono mnie, bym zgłosił się do biura Intu-ristu w hotelu. Powiadomiono mnie, że przez następne trzydzieści dni będzie mi towarzyszyła w podróży jedna z pracownic biura. Natychmiast zaprotestowałem, twierdząc, że znam rosyjski i nie potrzebuję eskorty. Powiedziano mi, że takie są przepisy. Nadal obstawałem przy swoim, ze zdwojoną energią po tym, jak przedstawiono mi opiekunkę, mocno zbudowaną kobietę około trzydziestki, z odpychającym wyrazem twarzy agentki KGB, której brzydotę podkreśliła jeszcze próba przymilnego uśmiechu. W końcu wygrałem ten spór i przez resztę podróży eskortowali mnie tylko miejscowi przewodnicy, w większości przyjemni, młodzi ludzie. Leningrad wydał mi się przygnębiający. Tłumy ludzi wyglądały tak samo biednie i smutno jak w Wyborgu, ale tutaj pozostałości tego, co kiedyś było wspaniałą carską stolicą, potęgowały to wrażenie. Spędziłem dwa dni, wędrując ulicami miasta, czasem ze łzami w oczach. Jak napisałem do Karpowicza krótko po powrocie do Paryża: „Wszystko sprawiało wrażenie oczekiwania na coś, tak jakby kiedyś znało inne życie i chciało poznać je znowu, lecz teraz nie miało o nim pojęcia". Nie zdawałem sobie sprawy, co tak bardzo mnie wówczas przygnębiało, do czasu kiedy wiele lat później przeczytałem wspomnienia księżnej Zinaidy Szakowskiej, która odwiedziła Rosję w tym samym czasie co ja. Przyglądając się tłumom na moskiewskich ulicach, zauważyła, że „beznadziejna była próba znalezienia choćby jednej twarzy należącej do urodzonego tu mieszkańca. To był ogromny kołchoz".4 Gorzej nawet: reżim sowiecki „zlikwidował", m.in. wymordował, w taki czy inny sposób większość rozumnych i przedsiębiorczych chłopów, tak więc ci, których widzieliśmy, byli najbardziej zacofanymi członkami rosyjskiej społeczności wiejskiej. Wypędzeni lub uciekinierzy ze swoich wsi, wyglądali jak barbarzyńscy najeźdźcy, którzy podbili i przejęli to, co kiedyś było kwitnącym ośrodkiem cywilizacji. Wiedziałem, że nieopodal mojego hotelu, przy ulicy Gogola (teraz Ma-łaja Morskaja) mieszkał brat mojej matki Henryk wraz z rodziną. Następnego wieczoru, po rozpoznaniu terenu, wymknąłem się z hotelu i udałem Harvard 89 się tam. Wydawało mi się, że nikt mnie nie śledzi. Portierka podała mi numer mieszkania: wszedłem na najwyższe piętro po schodach. Oto fragment z mojego dziennika podróży: Zadzwoniłem do drzwi. Odpowiedziało mi głośne szczekanie psa. Otworzyła kobieta, którą, dzięki fotografiom, natychmiast rozpoznałem jako swoją ciotkę. Trzymała na smyczy wielkiego, ujadającego owczarka niemieckiego. Zapytała, kogo szukam. Gdy odpowiedziałem, poprosiła mnie do środka. Wszedłem do pokoju. Przy stole siedział mężczyzna bez marynarki, jedząc zupę z talerza. Przez chwilę stałem w milczeniu, czekając, aż uciszą psa. I kiedy po raz drugi zapytałem ich o nazwisko, a oni odpowiedzieli, podałem im swoje. Moja ciotka zaniemówiła i rzuciła mi się w ramiona. Mój wuj, jakby uderzyła weń jakaś wielka i nieoczekiwana siła, oszołomiony wstał od stołu. Uściskaliśmy się, ucałowaliśmy i płakaliśmy. Przyjęli mnie z mieszaniną radości i obawy. Zapewniłem, że nikt mnie nie śledził. Wówczas zadzwonił dzwonek u drzwi. To była przyjaciółka mojej kuzynki Nory. „Co się tu dzieje? - spytała. - Na klatce schodowej pełno ludzi biegających tam i z powrotem". Takie były moje zdolności unikania śledzącej mnie milicji. W następnych dniach, które spędziłem w Leningradzie, widzieliśmy się jeszcze wiele razy, zawsze pewni, że gdziekolwiek się udaliśmy, śledzili nas tajni agenci milicji. Wiktor, brat Nory, kiedyś wskazał mi ich w tramwaju: babuszka w starszym wielu, z torbą na zakupy, wydawała się zagłębiona we własne myśli, albo dobrze ubrany młody mężczyzna, z wyglądu student. Byłem bardzo przygnębiony tym nadzorem. Ale kiedy się żegnaliśmy pewnego wieczoru, Wiktor powiedział z uśmiechem: „Nie martw się. Zajmij się swoimi problemami, a my zajmiemy się tym". Niestety, nie dożył chwili, gdy jego marzenie się spełniło - zmarł na raka, zanim komunizm upadł. Po Leningradzie była Moskwa, gdzie również umieszczono mnie w najbardziej prestiżowym hotelu, Nationalu, blisko placu Czerwonego. Moskwa wydawała się mniej przygnębiająca, być może dlatego, że już przywykłem do widoków Sowieckiej Rosji, albo dlatego, że była stolicą i utrzymywano miasto w lepszym stanie. Skontaktował się ze mną Sidorow, którego dwa lata wcześniej spotkałem w Rzymie; dzięki niemu poznałem wielu innych historyków. Wygłosiłem prelekcję w Instytucie Historii na temat amerykańskich badań naukowych nad Rosją. Moim mentorem w instytucie został niejaki M.M. Sztrange, specjalista od historii Francji: później dowiedziałem się, że podczas II wojny światowej był on wysokiej rangi sowieckim agentem w Paryżu okupowanym przez nazistów. Zachowywał się wobec mnie bardzo przyjaźnie: nie z osobistej lub intelektualnej sympatii, lecz ponieważ widocznie otrzymał zadanie zwerbowania mnie do „organów". Spędziłem wiele czasu w antykwariatach, kupując za grosze monografie historyczne wydane przed 1917 rokiem, które były absolutnie niedostępne na Zachodzie. Wprowadzono zakaz wywozu za granicę książek sprzed 1917 roku, lecz Sztrange uzyskał dla mnie zezwolenie na ich wysyłkę pocztą. Książki te stały się zalążkiem mojej biblioteki poświęconej rosyjskiej historii. Z Moskwy pojechałem dalej, do Kijowa. Miasto zostało całkowicie zniszczone w czasie wojny i niewiele znalazłem w nim interesujących rzeczy. Odessa, mój następny przystanek, wydała mi się jeszcze mniej ciekawa: najgorsze wrażenie w całej mojej podróży odniosłem właśnie tam, gdy młody, nieogolony cicerone pokazał mi wyludnioną plażę nad Morzem Czarnym. Większość czasu w Odessie spędziłem na lekturze w pokoju hotelowym. Następnie pojechałem pociągiem do Soczi, a stamtąd do Tbilisi. Stolica Gruzji była zupełnie inna od wszystkiego, co spotkałem podczas swojej podróży po Związku Sowieckim: śródziemnomorska raczej niż słowiańska, niefrasobliwa. W budynkach w centrum w miasta widać było dziury po pociskach, ślady po strzelaninie w zamieszkach, które wybuchły rok przed moim przybyciem. Wtedy to Gruzini wyszli na ulice, by protestować przeciwko atakowi Chruszczowa na Stalina. Wygłosiłem prelekcję dla kilku członków miejscowego Instytutu Historii i z podziwem obserwowałem, jak dalece swobodniejsi byli w swym myśleniu niż ich moskiewscy koledzy. W ten sposób zakochałem się w Gruzji, co miało doprowadzić czterdzieści lat później do nadania mi honorowego obywatelstwa tego kraju. Z Tbilisi wróciłem do Moskwy, skąd miałem odlecieć do Azji Środkowej. Zorganizowano mi jeszcze jedno spotkanie w Instytucie Historii. Kiedy skończyłem wygłaszanie swoich uwag, Sztrange z obłudnym uśmieszkiem zaprosił mnie do podzielenia się wrażeniami ze Związku Sowieckiego. Wyczułem pułapkę i odpowiedziałem spokojnie, że mam zbyt wiele nieuporządkowanych wrażeń z podróży, by sformułować opinię. „Ale przecież musi mieć pan jakieś wrażenia" - nalegał. Odmówiłem jednak komentowania. Ta wymiana zdań położyła kres wysiłkom KGB, by mnie zwerbować. Podczas następnej podróży ani Sidorow, ani Sztrange, ani żaden inny członek Instytutu nie znalazł dla mnie czasu: stałem się wrogiem. Od tego czasu „organa" skupiły się na kompromitowaniu mnie. Podczas drugiego, krótkiego pobytu w Moskwie wziąłem udział w przyjęciu wydanym w ambasadzie amerykańskiej. Ambasador, Charles („Chip") Bohlen, zapytał mnie, dokąd się udaję w najbliższym czasie. Odpowiedziałem, że następnego ranka mam wylecieć do Taszkentu, stolicy Uzbekistanu. „Czy jest pan tego pewien?" - zapytał. Podobno wszystkie loty do Taszkentu były odwołane. Po powrocie do hotelu biuro Inturistu poinformowało mnie, że rzeczywiście tak jest. Powód, rzecz jasna, nie był wówczas nam znany. Okazało się potem, że na północ od Morza Kaspijskiego, Harvard 91 na trasie lotu z Moskwy do Taszkentu, czyniono tajne przygotowania do wystrzelenia sputnika. Rzeczywiście, jak potem ujawniono, sputnik miał być wystrzelony na początku maja, w tym samym czasie, gdy miałem przelecieć na tym regionem, lecz start się nie udał. 5 Nalegałem, by umożliwiono mi wyjazd do Azji Środkowej z powodu zaplanowanych odczytów w Indiach. Władze sowieckie ugięły się i zaoferowały mi lot specjalny małym samolotem, który leciał do Taszkentu drogą okrężną przez Swierdłowsk (dziś, ponownie, Jekaterynburg). Samolot miał na pokładzie tylko jednego oprócz mnie pasażera - młodego, modnego i o radykalnych poglądach handlarza dziełami sztuki z Paryża. Wylewnie opowiadał o cudach Związku Sowieckiego i o wspaniałych ludziach, których tu spotkał. Nie mogłem wytrzymać jego peanów i uświadomiłem go, że wszystkie te osoby, z którymi mógł rozmawiać, to albo zawodowi informatorzy, albo ludzie, którzy musieli składać raporty milicji, i że był on pod ustawicznym nadzorem. Taka myśl nigdy w ogóle nie przyszła mu do głowy. Wydawał się zakłopotany. Wreszcie, podczas obiadu, który jedliśmy na lotnisku w Swierdłowsku, jego twarz rozjaśniła się: „Wiem, dlaczego jest pan taki pewien, że mnie śledzono. To pan mnie śledził!" Taszkent nie był nadzwyczaj interesujący - niestety, zarówno Bucharę, jak i Samarkandę zamknięto dla cudzoziemców. Zaskoczyło mnie, jak bardzo muzułmańskie dzielnice starego miasta były odseparowane od nowoczesnych dzielnic rosyjskich. Poszedłem na przedstawienie wędrownej trupy żydowskich artystów. Było ono tak antysemickie w duchu, że opuściłem je z niesmakiem podczas przerwy. Chciałem wrócić do hotelu, ale zgubiłem się w labiryncie ulic dzielnicy muzułmańskiej. Nie martwiłem się, pewien, że niewidzialny opiekun z KGB pomoże mi odnaleźć drogę. Jednak opiekuna z KGB nie było. Najwyraźniej milicja od razu założyła, że jeśli ktoś kupił bilety do teatru na przedstawienie, to pozostanie na nim do końca. To wrażenie potwierdziło się potem wielokrotnie. W Ałma-Acie, stolicy Kazachstanu, ostatnim etapie mojej podróży, oglądałem pochód pierwszomajowy. Wielu defilujących Kazachów o obojętnych twarzach niosło portrety Stalina. Największe wrażenie zrobiły na mnie okalające miasto góry Tien-Szan. Mój młody towarzysz - zdaje się, że był to student z Leningradu, zesłany do Azji Środkowej za działania opozycyjne -wymieniał z dumą rosyjskie osiągnięcia w tym regionie. Spytałem: „Co by się zdarzyło, gdyby Kazachowie powiedzieli warn, tak jak Algierczycy Francuzom: - Wielkie dzięki, ale teraz wyjedźcie stąd?" „Pust'po-probujut" (niech tylko spróbują), odpowiedział. Z Ałma-Aty poleciałem do Kabulu starym rosyjskim samolotem nie posiadającym kabiny ciśnieniowej, za to pełnym rosyjskich „ekspertów" mających w Afganistanie udzielać „braterskiej pomocy". Na miejscu byłem 92 Żyłem. Wspomnienia niezależnego bardzo zaskoczony tym, jak dalece Afgańczycy pozwalali Sowietom mieszać się w ich sprawy wewnętrzne, zezwalając na budowę drogi z Termezu w Uzbekistanie do Kabulu. Droga ta mogła mieć tylko jedno przeznaczenie - ułatwić transport sowieckich oddziałów wojskowych do samego serca Afganistanu. Szef amerykańskiej misji, którego spotkałem na lotnisku i który zaoferował mi gościnę w swej rezydencji, powiedział, że naszym głównym projektem pomocy jest budowa piekarni. Po krótkim pobycie w Indiach, które oślepiły mnie gamą kolorów i udręczyły upałem, wróciłem do Paryża. Kiedy rozeszła się wieść o moim powrocie, otrzymałem wiele zaproszeń na prelekcje o podróży. Pokazywałem na nich przywiezione slajdy i filmy. Jedną z osób, które bardzo interesowały się moimi wrażeniami z ZSRR, był Walter Stoessel, wówczas członek kierownictwa NATO, potem ambasador Stanów Zjednoczonych w Moskwie. Załatwił mi spotkania z wieloma wysokiej rangi urzędnikami NATO. Opisałem ponure wrażenie, jakie zrobił na mnie Związek Sowiecki, i wyraziłem wątpliwości, czy kraj tak biedny i zacofany może być dla nas zagrożeniem. Patrzyli na mnie ze źle ukrywanym sceptycyzmem. Podczas wizyt w Związku Sowieckim, tej pierwszej i kolejnych, najbardziej zrażało mnie nie ubóstwo i monotonia życia, lecz wszechobecne kłamstwo. Nie mam na myśli bezczelnych kłamstw wychodzących z oficjalnej machiny propagandy: nikt nie przywiązywał do nich większego znaczenia. Chodzi raczej o to, że wszystkie kontakty międzyludzkie, z wyjątkiem osób z najbliższego kręgu rodziny i przyjaciół, polegały na udawaniu: każdy kłamał, każdy wiedział, że wiesz o tym, że kłamie, a jednak musiał nadal udawać, że jest inaczej. Nic się nie zmieniło od lat trzydziestych, kiedy Andre Gide odbył swą słynną podróż do ZSRR: „Prawda - napisał po powrocie - była wygłaszana z nienawiścią, a fałsz z miłością".6 To właśnie tworzyło duszną atmosferę, która powodowała, że opuszczało się ten kraj z ulgą. Godny zapamiętania incydent ilustrujący tę cechę sowieckiego życia przydarzył mi się podczas jednego z następnych pobytów. Wsiadłem do tramwaju w Leningradzie i wyjąłem drobne pieniądze z kieszeni na bilet. Wśród sowieckich monet zaplątało się pół dolara z podobizną Kennedy'ego. Konduktorka siedząca przy wejściu natychmiast zwróciła na to uwagę i zapytała: „Czy jest pan Amerykaninem?". Kiedy potwierdziłem, ustąpiła mi miejsca. Podczas gdy tramwaj toczył się ociężale, pokazywała mi przez okno różne budowle i głośno chwaląc piękno miasta, zachęcała mnie jako osobę znającą rosyjski do osiedlenia się tu na stałe wraz z rodziną. Tramwaj zatrzymał się na przystanku, pasażerowie wychodzili i wchodzili. Wykorzystując chwilowe zamieszanie, kobieta, której wyraz twarzy nagle zmienił się z pogodnego na przygnębiony, nachyliła się do mnie i pospiesznie zapytała Harvard 93 szeptem: „Żyjemy jak psy, prawda? Powiedz mi, proszę". Było to druzgocące doświadczenie, chwilowe opadnięcie maski noszonej zazwyczaj przez ludzi w tym kraju. Kiedy wróciłem do Cambridge i podzieliłem się tym przygnębiającym przeżyciem, jeden ze starszych profesorów, naśladując Poncjusza Piłata, powiedział: „Dick, w jaki sposób mamy wiedzieć, co jest kłamstwem, a co prawdą?". To celowe powstrzymanie się od ludzkiej i moralnej oceny w odniesieniu do Związku Sowieckiego było znamienne dla „sowietologów" i w dużej mierze przyczyniło się do błędu w przewidywaniu przyszłych losów tego kraju. Im lepiej poznawałem komunizm, czy przez doświadczenia osobiste, czy przez lekturę, tym bardziej go nienawidziłem. Moją narastającą nienawiść do tego ustroju można wytłumaczyć słowami, których Czechów użył w liście do przyjaciela: „Nie znoszę kłamstwa i przymusu we wszystkich postaciach [...] Najświętsze dla mnie jest ludzkie ciało, zdrowie, inteligencja, talent, natchnienie, miłość i najbardziej absolutna wolność, wolność od przymusu i kłamstw, bez względu na to, jak są wyrażane".7 Przypuszczam, że nie każdy ma taką samą tolerancję wobec przymusu i kłamstwa, które leżą u podstaw reżimów komunistycznych: ci, którzy je tolerują, mają tendencję do oceny mojej wrogości wobec komunizmu jako rodzaju obsesji. Lato 1957 roku spędziliśmy w dolinie Engadine w Szwajcarii, w Sils--Maria, o rzut kamieniem od domu, w którym Nietzsche mieszkał w swych ostatnich latach życia. Tabliczki rozmieszczone w całej wiosce głosiły: „Dom Nietzschego do sprzedania". Poświęciłem lato na opis mojej podróży do Rosji Sowieckiej. Nigdy go nie skończyłem. Profesura We wrześniu 1957 roku wróciliśmy do Bostonu, bez jakiegokolwiek zobowiązania ze strony uniwersytetu: roczny termin mojego zatrudnienia jako wykładowcy historii i literatury oraz jako członka kadry naukowej w Ośrodku Badań Rosyjskich upływał już w październiku. Tymczasem sprawy na Wydziale Historii zbliżały się do rozstrzygnięcia. Karpowiczo-wi pozostał zaledwie rok do siedemdziesiątych urodzin, wieku, w którym według obowiązujących zasad musiał przejść na emeryturę. (Zmarł wkrótce na raka, w listopadzie 1959 roku). Malia odbył już cztery lata docentury, musiał więc albo otrzymać bezterminową profesurę, albo odejść. Nie wtajemniczono mnie w dyskusje toczące się na wydziale jesienią 1957 roku. 3 grudnia zostałem wezwany do biura dziekana, Myrona Gilmore'a, i powiedziano mi, że poprzedniego wieczoru rada wydziału „po długiej i wnikliwej 94 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Harvard 95 dyskusji" przegłosowała rekomendowanie mnie na stanowisko profesora nadzwyczajnego historii Rosji, co wiązało się z bezterminowym zatrudnieniem. W moim dzienniku z tego okresu pojawiła się notatka: „Wiadomość ta prawie poderwała mnie z krzesła". Propozycję tę przekazał mi formalnie w kwietniu 1958 roku dziekan Wydziału Sztuk i Nauk, McGeorge Bundy, zaledwie o trzy lata starszy ode mnie. Przyjąłem ją bez wahania: nie zadawałem żadnych pytań i nie zgłaszałem żadnych warunków. Moja pensja za rok akademicki 1958-1959 wyniosła 8000 dolarów. W Annie Kareninie Tołstoj opisuje niepokój Wrońskiego po zdobyciu Anny i jej odejściu od męża. Przypisuje stan Wrońskiego temu, że popełnił „odwieczny błąd tych, którzy wyobrażają sobie, że szczęście polega za zaspokojeniu żądzy".8 Ogólnie może to być prawdą, ale nie odnosi się to do mnie: wyobrażałem sobie szczęście jako możliwość poświęcenia się pracy naukowej przez całą resztę życia. Kiedy taka możliwość została mi dana, osiągnąłem trwałe szczęście. Korzyści ze stałej profesury na liczącym się uniwersytecie nie są szeroko znane. A są one nadzwyczajne. Po pierwsze, angaż bezterminowy, który zapewnia mianowanemu zatrudnienie aż do przymusowego przejścia na emeryturę, wówczas w wieku siedemdziesięciu lat. Obecnie obowiązek przejścia na emeryturę został zniesiony, z uzasadnieniem, że powoduje „dyskryminację z powodu wieku", i profesor może uczyć tak długo, jak zechce. Po drugie, obciążenie pracą, które jest - w każdym razie w głównych instytucjach naukowych - lekkie. W Harvardzie oczekiwano od nas prowadzenia dwóch cykli wykładów w semestrze, ale obowiązek ten nigdy nie został sformalizowany i wielu profesorów wykładało rzadziej. Po trzecie, rok akademicki jest krótki: w Harvardzie składa się z dwóch semestrów, każdy po dwanaście tygodni, co oznacza dwudziestoczterotygodniowy rok, z około pięcioma godzinami wykładów tygodniowo. Po czwarte, mieliśmy prawo do rocznego, bezpłatnego urlopu co cztery lata i do jednego semestru urlopu pełnopłatnego co siedem lat. Dla kogoś takiego jak ja, który w pełni korzystał z tych przywilejów, oznaczało to, że prowadziłem około 120 godzin wykładów rocznie w cyklu trzech lat, a resztę spędzałem na urlopach. Wreszcie nasze obciążenie pracą dydaktyczną łagodziła zasada, że jeśli na wykłady zapisało się więcej niż trzydziestu studentów, a na większość moich wykładów tylu było zapisanych, wydział angażował asystentów, którzy czytali i oceniali prace egzaminacyjne. Oczywiście nasze obowiązki nie sprowadzały się jedynie do wygłaszania wykładów: uczyliśmy i zasiadaliśmy w komitetach ogólnouniwersyteckich i wydziałowych. Jednak pewność stałego zatrudnienia w połączeniu z częstymi wakacjami dawały każdemu z profesorów godną pozazdroszczenia możliwość prowadzenia pracy badawczej i angażowania się w inne rodzaje działalności zgodnie z zainteresowaniami. Profesorowi na bezterminowym kontrakcie powierzano jego przedmiot, zakładając, że wie najlepiej, jak go uczyć: uczył więc tego, co chciał i kiedy chciał. Praca naukowa jest pracą w samotności, naukowiec obcuje głównie z własnymi myślami: Montaigne musiał myśleć o intelektualistach podobnych do niego, kiedy pisał Nous avons une dme contournable en soi meme, elle se peut faire compagnie (Mamy duszę, która obraca się wokół siebie samej; ona potrafi dotrzymywać sobie towarzystwa). Nie każdemu temperamentowi taka praca odpowiada i z czasem nauczyłem się zniechęcać do niej tych studentów, którzy mieli wątpliwości co do kariery akademickiej. Życie akademickie nie jest jednak tylko słodkie i lekkie. Naukowcy są mniej odporni psychicznie niż większość ludzi. Zastanawia mnie to, że kiedy przekroczą próg wieku średniego, stają się niespokojni. Biznesmen wie, że osiągnął sukces, kiedy dorobił się pieniędzy; polityk - kiedy wygrał wybory; sportowiec - kiedy był pierwszy na zawodach; popularny pisarz - kiedy wydał bestseller. Naukowiec nie ma wyraźnych kryteriów oceny własnego sukcesu i w konsekwencji żyje w stałym poczuciu niepewności, które narasta z wiekiem, zwłaszcza gdy ambitni, młodzi naukowcy torują sobie drogę łokciami i lekceważą jego pracę jako przestarzałą. Dlatego głównym miernikiem sukcesu jest dla niego uznanie zwierzchników. Ale to oznacza, że musi o nie zabiegać, powstaje więc atmosfera konformizmu i „grupowego myślenia". Od naukowców oczekuje się, by cytowali jeden drugiego z aprobatą, brali udział w konferencjach, tworzyli prace naukowe i aktywnie uczestniczyli w sympozjach. Stowarzyszenia zawodowe są powołane do promocji tych celów. Ci, którzy nie grają według owych zasad albo naruszają consensus, ryzykują ostracyzm. Klasycznym przykładem takiego ostracyzmu był sposób, w jaki potraktowano jednego z wybitnych ekonomistów i teoretyków nauk społecznych minionego wieku, Fredericka von Hayeka. Gdy bezkompromisowo potępiał planowanie gospodarcze i socjalizm, wykluczono go z zawodu. Hayek żył dość długo i doczekał momentu, kiedy jego poglądy zwyciężyły, a potwierdzeniem tego była Nagroda Nobla. Lecz nie każdy jest tak szczęśliwy. Takie zachowanie, obserwowane również wśród zwierząt, umacnia spójność grupy i wzmacnia poczucie bezpieczeństwa poszczególnych członków, ale hamuje kreatywność. To, co szczególnie rozczarowało mnie u wielu nauczycieli akademickich, to sposób, w jaki traktują profesurę - nie jako dowód zaufania, lecz synekurę. Podobnie było w przypadku masowo produkowanych protestanckich pastorów w osiemnasto- i dziewiętnastowiecznej Anglii, którzy nawet nie udawali, że wierzą w Boga. Typowy naukowiec, który skończył 96 Żyłem. Wspomnienia niezależnego i opublikował pracę doktorską, uważał siebie za autorytet w tej dziedzinie i do końca życia pisze i naucza na ten sam lub podobny temat. Środowisko zawodowe zachęca do tego rodzaju „eksperckiej" postawy i ma za złe każdemu, kto prezentuje szerszy pogląd, ponieważ wkracza wówczas na „pole" innych jego członków. Ogólne dzieła historyczne, nie będące pracami monograficznymi, są więc lekceważone jako „popularne" i rzekomo pełne błędów - podwójnie, jeśli autor nie oddaje należnej czci całym zastępom naukowców, którzy na tych polach pracują. W Nieciekawej historii Czechów ocenił tę postawę jako spowodowaną brakiem „głównego składnika twórczości: poczucia osobistej wolności [...] Bez wolności, odwagi pisania [...] nie ma twórczości".* Takie są mroczne strony zawodu naukowca, ale nie powinny one martwić tych, którzy wybiorą własną drogę. Moje mianowanie zostało przyjęte ciepło i z gratulacjami przez ludzi dobrze mi życzących i z jękiem zazdrości przez innych (te ostatnie odgłosy dochodziły do mnie z drugiej ręki). Ci, którzy aspirowali do tego stanowiska, lecz go nie otrzymali, nigdy mi nie wybaczyli. Jak miałem się z czasem przekonać, zazdrość jest w pewnym sensie najgorszym z siedmiu grzechów głównych: jeśli pozostałe sześć szkodzi grzesznikowi, ten szkodzi jej obiektowi. Balzac trafnie scharakteryzował zazdrość jako „haniebne nagromadzenie zawiedzionych nadziei, sfrustrowanych talentów, porażek i zranionych ambicji". Przez następne trzydzieści osiem lat, z przerwami jedynie na okresowe urlopy i dwuletnią służbę w Waszyngtonie, uczyłem na Harvardzie historii Rosji w różnych cyklach tematycznych: Rosja średniowieczna, Rosja imperialna, historia intelektualna Rosji, historia instytucji rosyjskich. Miałem też zajęcia na podstawowych kursach poświęconych rosyjskiej cywilizacji i rewolucji rosyjskiej, na seminariach dla studentów lat dyplomowych, jak również dla studentów pierwszego roku. Kiedyś wraz z kolegami - Walterem (Jackiem) Batem oraz Davidem Perkinsem - prowadziłem wykład na temat Coleridge'a na Wydziale Anglistyki. Liczba uczestników zapisanych na moje wykłady z historii Rosji zmieniała się, zależnie od sytuacji politycznej: kiedy prasa poświęcała więcej uwagi Związkowi Sowieckiemu - rosła. (Powiedziano mi, że zapisy na japonistykę naśladowały Indeks Nikkei na Tokijskiej Giełdzie). * Protagonista z noweli Czechowa, starszy wiekiem profesor medycyny, obserwuje swego asystenta i zastanawia się: „Przez całe życie wypełni wiele setek recept z nadzwyczajną starannością, napisze wiele suchych, rzetelnych prac, wykona kilkanaście odpowiedzialnych tłumaczeń, ale nie wymyśli prochu. Proch wymaga fantazji, talentu wynalazcy, wyobraźni, a Piotr Ignatowicz ich nie ma. Krótko mówiąc, nie jest mistrzem nauki, lecz wyrobnikiem". Harvard 97 Studenci przyjmowani na Harvard byli na ogół bardzo zdolni i szybko się uczyli. Ale ich wiedza była uderzająco mała. W 1985 roku, kiedy miałem prowadzić seminarium dla studentów pierwszego roku na temat historii intelektualnej Rosji, zgłosiło się 127 kandydatów na 12 miejsc, więc poddałem ich testom. Nie oczekiwałem, aby studenci cokolwiek wiedzieli o Rosji, myślałem jednak, że ktoś zainteresowany historią myśli będzie znał przynajmniej klasyków literatury światowej. Bardzo się zawiodłem: poza Zbrodnią i karą, którą, jak podejrzewam, czytali jako powieść sensacyjny i poza Madame Bovary (ci, którzy uczyli się francuskiego w szkole średniej), nie wiedzieli nic: Dickens, Tołstoj, George Eliot, Czechów, Cervantes to dla nich tylko nazwiska. Było mi przykro, że amerykańska młodzież jest kulturalnie deracine, że brakuje jej kulturalnego zaplecza niezbędnego w zetknięciu z problemami życia. Jeśli więc przyszły student wykazywał się znajomością któregoś znaczącego pisarza lub myśliciela z przeszłości - przyjmowałem go od razu. Nadzorowałem też prace wielu studentów studiów doktoranckich, a do czasu przejścia na emeryturę wypromowałem ponad osiemdziesięciu doktorantów. Część z nich, może nawet większość, reprezentowała poglądy polityczne na lewo od moich, ale nigdy nie wywierałem nacisku, aby je zmienili. Dawałem im też wiele swobody w wyborze tematów do prac doktoranckich. Moje osobiste stosunki z nimi układały się różnie: niektórzy, po otrzymaniu doktoratu i potem profesury, zupełnie znikali z mego pola widzenia; inni utrzymywali przypadkowe kontakty, zwykle kiedy potrzebowali listów polecających; kilku zostało moimi przyjaciółmi na całe życie. Mam wrażenie, że amerykańscy studenci traktują swych profesorów nie jako intelektualnych i duchowych mentorów, lecz jako osoby, które na pewnych etapach życia mogą pomóc w przyspieszeniu kariery. W zasadzie nie różni się to od sposobu, w jaki traktują swych nauczycieli ze szkoły średniej. Rosjanie, którym opisywałem tę postawę, uważali ją za niezrozumiałą. Pracowałem w wielu komitetach wydziałowych i uniwersyteckich, ale w tego rodzaju działalności nie byłem dobry. W 1968 roku rozpoczęła się moja pięcioletnia kadencja dyrektora Ośrodka Badań Rosyjskich: na tym stanowisku również się nie wyróżniłem, choć udało mi się zdobyć fundusze z Fundacji Forda. W 1964 roku, kiedy miałem kilkunastu studentów studiów doktoranckich, dyskutowałem z nimi, jak wykorzystać ich talenty dla czegoś użytecznego, czegoś, co przyniesie pożytek dla nich samych i dla całego środowiska. Zaświtał mi pomysł wydawania periodyku poświęconego książkom o historii Rosji opublikowanym w Związku Sowieckim, które na ogół ignorowano w publikacjach zachodnich. Studentom spodobał się ten pomysł 98 Żyłem. Wspomnienia niezależnego i tak powstała „Krytyka", czasopismo publikowane trzy razy w roku, redagowane i całkowicie wypełniane tekstami studentów, pod moim ogólnym nadzorem. Mieliśmy ponad pięciuset abonentów i pismo zarabiało na siebie. „Krytyka" wychodziła do 1984 roku, kiedy trzeba było przerwać jej wydawanie, gdyż liczba studentów historii Rosji w Harvardzie zmalała do dwóch lub trzech osób. Wierzę, że była unikalnym periodykiem w kraju, który umożliwiał kandydatom na doktorów wzbogacanie wiedzy i pozyskiwanie pozycji bibliograficznych. W nauczaniu wielką satysfakcją jest też kontakt z młodymi ludźmi, który pozwala pozostać młodym duchem. Rozszerza ono również własną wiedzę naukową. Kiedy pisałem, na przykład The Russian Revolution, najpierw przedstawiałem jej treść na wykładach. Konfrontacja ze zdolnymi i chłonnymi słuchaczami zmuszała mnie do drobiazgowego przygotowania mojej prezentacji: każda niejasność czy niedomówienie spotykały się z natychmiastową reakcją. Dwukrotnie się zdarzyło, że krytyczne komentarze studentów uświadomiły mi istnienie poważnych błędów w argumentacji i skłoniły do przeredagowania książki w trakcie jej pisania. Struve Po zakończeniu pracy nad Memoir on Ancient and Modern Russia [Pamiętnik dawnej i współczesnej Rosji] Karamzina, w listopadzie 1957 roku rozglądałem się za innym wybitnym przedstawicielem rosyjskiej myśli konserwatywnej. Latem 1958 roku, po przeczytaniu wspomnień Simeo-na Franka wybrałem Petera Struvego, jedną z najwybitniejszych, a zarazem najbardziej kontrowersyjnych postaci w rosyjskim życiu intelektualnym i politycznym w okresie od lat dziewięćdziesiątych XIX wieku do trzydziestych XX wieku. Struve urodził się w 1870 roku w rodzinie zasymilowanych Niemców. Jego dziadek Wilhelm uciekł do Rosji, by uniknąć przymusowego poboru do armii Napoleona. Stał się wybitnym astronomem swej epoki, był założycielem obserwatorium Pułkowo pod St. Petersburgiem, od jego potomków wywodzą się trzy pokolenia znanych astronomów. Ojciec Piotra, wysoki urzędnik w rosyjskiej administracji cywilnej, mając kłopoty ze zwierzchnikami, przeniósł się z rodziną do Stuttgartu na wiele lat. Młody Struve czuł się w Niemczech jak w domu, tak jak w Rosji, gdzie się urodził. W młodości był socjalistą, który cenił wyżej wolność niż równość; potem liberałem, który uważał, że wolność Rosji przyniesie nie burżuazja, a klasa robotnicza. Jako gorący rosyjski patriota widział wielkość swego kraju w nierozerwalnym związku z kulturą Zachodu. W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, Harvard 99 najpierw jako student uniwersytetu, potem jako publicysta, popularyzował w Rosji doktryny Marksa. Kiedy w 1898 roku rosyjscy marksiści tworzyli Partię Socjaldemokratyczną, powierzyli mu opracowanie założycielskiego manifestu partii. Przed trzydziestką był już postacią znaną. Potem zaczęły się problemy. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych Struve, którego Maksim Gorki nazwał „Świętym Janem Chrzcicielem wszystkich naszych renesansów", uległ wpływom niemieckich rewizjonistów. Uznawali oni za błędną przepowiednię Marksa na temat nieuniknionego zubożenia klasy robotniczej. W błyskotliwych esejach Struve wykazywał sprzeczności w teorii społecznej Marksa, dowodząc, że socjalizm może zostać wprowadzony tylko drogą ewolucji, a nie rewolucji. Argument rewizjonistów, retrospektywnie, wydaje się bardzo przekonujący, a jego słuszność potwierdził późniejszy bieg wydarzeń. Ale w gorącej atmosferze życia intelektualnego Rosji takie poglądy były herezją: frakcja rewolucyjna, bardziej zainteresowana przechwyceniem władzy niż polepszeniem warunków życia klasy robotniczej, zwarła szeregi i wypędziła Struvego z partii; nie zdarzyło się to Eduardowi Bernsteinowi, jego zachodniemu odpowiednikowi. Struve następnie przyłączył się do rodzącego się ruchu liberalnego i redagował jego główny organ „Liberation" („Oswobożdenie"), wydawany za granicą. Po rewolucji 1905 roku, rozczarowany niechęcią rosyjskich intelektualistów do działania w ramach nowego ładu konstytucyjnego i ich dalszym opowiadaniem się za rewolucją, wycofał się z polityki i poświęcił ekonomii i dziennikarstwu. W 1917 roku został wybrany do Akademii Nauk. Był jednym z kilku liberałów, którzy nie poparli rewolucji lutowej w obawie, że doprowadzi ona ponownie do anarchii. W roku 1919 wyemigrował na Zachód, gdzie zmarł w 1944 roku w okupowanym przez nazistów Paryżu. Struve przyciągał mnie nie tylko swoją proroczą analizą marksizmu i komunizmu. W latach dwudziestych, na przykład, kiedy po wprowadzeniu NEP-u wielu Rosjan i obcokrajowców uznało, że Rosja Sowiecka wkroczyła w termidoriańską fazę swej rewolucji, przepowiadał, że komunizm nie będzie tolerował ani politycznej, ani gospodarczej wolności, i że system ten jest niereformowalny: każda reforma doprowadzi do jego upadku. Przepowiednia Struvego spełniła się siedemdziesiąt lat później. Ale przemawiała też do mnie jego bezkompromisowa intelektualna uczciwość oraz odwaga cywilna: gotowość do pójścia śladem swych przemyśleń aż do ich logicznego wniosku, bez względu na to, jak niepopularne mogły to być poglądy. W mojej biografii napisałem, że Struve posiadał w nadzwyczajnym stopniu cnotę starożytnych Greków, zwaną arete, określaną jako całkowite spełnianie się. Cnota ta, w połączeniu z ogromną erudycją i wybitnie trzeźwym osądem, spowodowała, że stałem się jego gorącym admiratorem. 100 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Kiedy po raz pierwszy pomyślałem o napisaniu biografii Struvego, sądziłem, że zajmie mi to dwa lata. Nie miałem pojęcia o tym, jak obszerna i jak bardzo rozproszona jest jego twórczość, ani też jak trudno będzie ją zebrać. Zajęło mi to, z przerwami, dziesięć lat. Pierwszy tom dwutomowej biografii wyszedł w stulecie urodzin Struvego, w 1970 roku, drugi - w 1980. Spodziewałem się, że mój wysiłek przyczyni się do generalnej, ponownej oceny osiągnięć Struvego i zapewnienia mu stałego miejsca w rosyjskiej historii. Zawiodłem się jednak. Rosjanie, oczywiście, zignorowali moją książkę: dla nich Struve był, według słów Lenina, niczym więcej jak tylko „renegatem".* Zachodni znawcy rosyjskiej historii byli w owym czasie w uścisku „rewizjo-nizmu", który we wszystkich sprawach zasadniczych naśladował sowiecką interpretację i według którego wszystko, co się liczy, to „historia widziana z dołu", czyli walka klasowa. Nie przywiązywali wagi do biografii „przegranej" osoby. Ale ja nigdy nie żałowałem lat, które spędziłem, studiując życie i twórczość tego niezwykłego i szlachetnego człowieka. Po części dlatego, że miałem możliwość poznania go bliżej, a po części dlatego, że tak wiele się od niego nauczyłem o komunizmie i komunistycznej Rosji. Potem, kiedy zwróciłem uwagę na problem własności prywatnej i jej wpływu na wolność polityczną, odkryłem, że moje poglądy na ten temat są zaskakująco podobne do jego poglądów. W roku akademickim 1961-1962 wziąłem urlop i ponownie wyruszyliśmy do Paryża. Nasz drugi pobyt tam był przyjemniejszy niż pierwszy - znaliśmy już wielu ludzi i czuliśmy się jak w domu. Prezydentem był de Gaulle, który nie szczędził wysiłków, by upiększyć stolicę, kazał nawet oczyścić paryskie budynki z narosłego przez dziesięciolecia brudu. Poza pojedynczymi aktami terroru ze strony OAS, nielegalnej organizacji niezadowolonych francuskich nacjonalistów, przeciwstawiających się przyznaniu niepodległości Algierii, kraj był spokojny, gospodarka znakomicie prosperowała. Pracowałem nad Struvem w Bibliotheque Nationale i w Ecole des Langues Orientales Vivantes. Podróżowaliśmy do Szwajcarii, Doliny Loary, Hiszpanii. Pierwszą połowę lata 1962 roku spędziliśmy w St Maxime, na Riwierze Francuskiej, w majątku rozciągającym się na obszarze wielu akrów, z pa-rasolowatymi piniami i winnicami. Efektem podróży, którą kilku z nas odbyło do Leningradu w styczniu 1959 roku, stało się podpisanie przez uniwersytety Harvard i Leningradzki W każdym razie do roku 2001 kiedy Moskiewska Szkoła Nauk Politycznych opublikowała rosyjski przekład. W marcu 2003 roku, zorganizowała poświęconą pamięci Struvego konferencję w Permie, mieście jego urodzin. Podczas tej konferencji wygłosiłem wykład na miejscowym uniwersytecie i byłem mile zaskoczony faktem, że tak wielu profesorów i studentów przeczytało moją biografię. Coś dla nich znaczyła, podczas gdy na Zachodzie była tylko ciekawostką. Harvard 101 umowy o wymianie naukowej. W 1962 roku zaproponowano mi wyjazd w ramach tej wymiany i gdy wreszcie uzyskałem sowiecką wizę, w połowie marca wyruszyłem do Moskwy. Z Moskwy, gdzie spędziłem kilka dni, pojechałem nocnym pociągiem do Leningradu. Przed zaśnięciem łyknąłem nieco koniaku Martell Cordon Bleu, który przywiozłem z Francji, by pocieszać się w chwilach depresji, często zdarzających mi się w Rosji. Koniak był opakowany w piękne, złoto-niebieskie kartonowe pudełko z podobizną Ludwika XIV. To pudełko bardzo się spodobało pokojówce w moskiewskim hotelu i wzięła je sobie. Przepakowała koniak w zwykły papier, ale tak, że szyjka butelki wyraźnie wystawała. Steward wagonu sypialnego, którego poprosiłem, by mnie obudził na godzinę przed przyjazdem do stacji docelowej, o tym zapomniał. Pierwsze, co usłyszałem rano, to otwierane przez niego drzwi i okrzyk „Leningrad!". Miałem zaledwie chwilę, by się ubrać. Kiedy pociąg się zatrzymał, do przedziału wtargnęło dwóch portierów po bagaż. Chwyciłem swoją teczkę i butelkę koniaku. Na peronie ujrzałem cały Wydział Historii Uniwersytetu Leningradzkiego, ustawiony rzędem na moje powitanie: oczy wszystkich skupiły się na nieszczęsnej butelce. Zamarłem. Na szczęście stojący obok amerykański student uwolnił mnie od uciążliwego pakunku. Przed opuszczeniem Paryża napisałem po rosyjsku teksty czterech wykładów na temat rosyjskiego konserwatyzmu w XIX wieku. Chciałem pokazać, nie krytykując bezpośrednio sowieckiego reżimu, że konserwatyści z okresu caratu przewidzieli nieszczęścia socjalistycznego/komunistycznego społeczeństwa, takiego jak to, w którym żyją moi słuchacze. Zainteresowanie było ogromne: setki studentów i niemało profesorów pojawiło się na moich wykładach. Na wydziale najpierw oznajmiono mi, że po każdym z czterech wykładów odbędzie się dyskusja, ale później zmieniono zdanie: obawiając się „prowokacyjnych" pytań, przewodniczący kończył zebranie, gdy tylko powiedziałem ostatnie słowo. Po trzecim wykładzie jednakże studenci, widocznie na umówiony sygnał, otoczyli mnie i zarzucili pytaniami. Większość pytań rzeczywiście była „prowokacyjna". Kadra naukowa traktowała mnie nadzwyczaj serdecznie. Kiedy zachorowałem na grypę, przesunęli termin wykładów do mego wyzdrowienia. Załatwili także dla mnie penicylinę, którą można było dostać tylko na czarnym rynku. Taka przyjacielska postawa, jak się miałem przekonać, była oparta na założeniu, że będę przestrzegał reguł gry, które wymagały, abym nie powiedział lub nie napisał niczego, co mogło im zaszkodzić u władz. Problem polegał na tym, że mogło dojść do zderzenia z prawdą: i kiedy prawda została skonfrontowana z oportunizmem, ja bez wahania wybrałem prawdę, w ślad za maksymą przypisywaną Arystotelesowi, która głosi: „Przyjacielem 102 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Platon, lecz jeszcze większym prawda". Nieszczęsnym następstwem tej zasady jest to, że zamienia przyjaciół we wrogów. Gdy pracowałem nad biografią Struvego, dowiedziałem się o jego wczesnych spotkaniach z Leninem. Idąc tym śladem, przestudiowałem szczegółowo pierwsze kontakty Lenina z petersburskim światem pracy - jedyne przed 1917 rokiem bezpośrednie jego spotkania z robotnikami. Część tych badań prowadziłem podczas swego pobytu w Leningradzie. Dowiedziałem się, że grupka robotników, zwolenników związków zawodowych w stolicy, trzymała się z dala od radykalnej inteligencji, także od Lenina, ponieważ bardziej niż polityka interesowało ich polepszenie statusu ekonomicznego i edukacja. Z tego doświadczenia Lenin wyciągnął wniosek, że proletariat nie był w istocie za rewolucją i że ducha rewolucyjnego powinno się rozbudzić przy pomocy kadry działaczy, którzy, z konieczności, musieli być intelektualistami. Ten niemarksistowski wniosek skłonił Lenina do sformułowania Co robić?, blankistowskiej doktryny rewolucji z góry, która stała się podstawą bolszewickiej teorii i praktyki. Cienki tom Social Democracy and the St. Petersburg Labor Movement, 1885-1897 [Socjaldemokracja a ruch robotniczy St. Petersburga, 1885— -1897] (1963), w którym przedstawiłem swoje poglądy, spowodował niezwykłe zamieszanie w sowieckich kręgach historyków, ponieważ na podstawie dowodów historycznych rzucał wyzwanie oficjalnej doktrynie, że partia bolszewików zawsze reprezentowała rosyjskie masy pracujące. Wydział Historii w Leningradzie miał kłopoty z powodu udzielenia gościny komuś tak „zboczonemu" jak ja i pomocy w dostępie do źródeł archiwalnych. (Faktycznie, znalazłem niewiele, jeśli w ogóle, znaczących materiałów podczas tego pobytu). Musieli się mnie wyprzeć. Na rozkaz z góry dwie nieszczęsne rosyjskie historyczki (zjedna z nich się konsultowałem) napisały książkę zatytułowaną Mister Paips falsifirujet istoriu [Pan Pipes fałszuje historię] (Leningrad, 1966). Książka jest tak pełna błędów, mylnych interpretacji i zwykłych kłamstw, że nigdy nie skończyłem jej czytać. Nawet okładka tej obrzydliwej broszury - czarna z żółtymi napisami -jest odpychająca z powodu antysemickiego podtekstu. Incydent miał dziwny epilog. Jak dowiedziałem się od amerykańskich studentów przebywających w Moskwie w ramach wymiany naukowej, osobą, która najbardziej zajadle atakowała mnie za napisanie tak wywrotowej książki, był „akademik" I.I. Mints, stalinowski pachołek, któremu powierzono nadzorowanie wszystkich prac historycznych na temat okresu sowieckiego. (Jak później się dowiedziałem, we wczesnym okresie 1953 roku on - Żyd - odegrał ważną rolę w naciskach na żydowskich intelektualistów, by skłonili Stalina do deportowania wszystkich Żydów na Syberię). Kiedy Harvard 103 Mints kilka lat później pokazał się w Stanach Zjednoczonych i poprosił o spotkanie ze mną, odmówiłem. Lecz mimo to udało mu się znaleźć drogę do mojego gabinetu w Widener. Zanim zdjął płaszcz, wykrzyknął: „Gratulacje! Napisał pan wspaniałą książkę!". „Czy naprawdę pan tak myśli?" „O tak". Kiedy usiedliśmy do rozmowy, powiedział mi, że zrobiłem tylko jeden błąd, a mianowicie, krytykując Lenina we wstępie, przed przedstawieniem dowodów, co sprawiało wrażenie, że byłem do Lenina uprzedzony. Edmund Wilson i George Kennan Nasze życie domowe toczyło się spokojnym rytmem: jesienią i wiosną zajęcia w Cambridge, lato w letnim domu, który kupiliśmy w 1960 roku, w Chesham, w New Hamsphire, wysoko ponad jeziorem Silver, mniej niż dwie godziny jazdy samochodem od Cambridge. Tam powstawała większość moich prac. To dziwne, ale zamerykanizowałem się do końca dopiero po spędzeniu wielu letnich wakacji na wsi. Przywykłem do dzikich kwiatów i drzew, do królików i wiewiórek ziemnych, zapuściłem korzenie w ziemi, czego nie mogłem zrobić na miejskim bruku. Ogrodnictwo, którym zająłem się w latach osiemdziesiątych, wzmocniło to poczucie przynależności. We wczesnych latach sześćdziesiątych poznałem dwóch wybitnych ludzi, którzy mieli wywrzeć na mnie wpływ, choć w różny sposób: Edmunda Wilsona oraz George'a Kennana. Wilson, najwybitniejszy amerykański krytyk literacki swego pokolenia, jak również wybitny historyk literatury i pisarz, miał reputację osoby gbu-rowatej, egocentrycznej, niełatwej we współżyciu: w haśle, które poświęciła mu Britannica, w sposób daleki od suchego stylu tej encyklopedii napisano o nim, że ma „trudny" charakter. Owa definicja była w pewnym stopniu uzasadniona. Nienawidził tłumów, czuł się niezręcznie traktowany jak wybitna osobistość i przeżywał męki, kiedy musiał przemawiać publicznie.* W takich momentach instynkt nakazywał mu umykać. Potrafił być grubiański wobec ludzi, którzy mu się naprzykrzali. Kiedyś przechodził męczarnie, przyjmując medal MacDowella w Peterborough, w New Hampshire; w mojej obecności podeszła do niego pani i spytała, co sądzi o niedawno opublikowanej powieści Mary McCarthy The Group. „Nigdy nie Opowiedział mi o pewnej imprezie w Nowym Jorku, na której był gościem honorowym i w której wziął udział jedynie z powodu nagrody 30 000 dolarów. Kiedy na nią przybył, towarzystwo było już podchmielone. Przekazywali sobie pod stołem egzemplarze Wlw's Wlxo in America, szukając tam informacji o zaproszonym. Pewna chwiejąca się na nogach pani podeszła do niego i powiedziała: „Wiem, kim pan jest". „A kim jestem?" -zapytał. „To pan napisał Finlandię". (Aluzja do jego książki o Leninie To the Finland Station.) 104 Żyłem. Wspomnienia niezależnego czytam książek napisanych przez moje byłe żony" - odparł szorstko. Polski poeta emigracyjny, dobrze znany w kraju, ale nie w Stanach Zjednoczonych, opowiadał mu skomplikowaną osobistą historię o tym, jak ktoś go źle potraktował. „Widzi pan, on nie wiedział, kim jestem" - dodał gwoli wyjaśnienia. Wilson, udając głupiego, zapytał: „A kim pan jest?" Oceniając jego maniery, trzeba pamiętać, że stale naprzykrzali mu się pisarze, pragnąc uzyskać jego poparcie dla swej pracy: przychylna recenzja Wilsona wiele znaczyła dla reputacji autora. Broniąc się przed takimi napadami i pragnąc swobodnie wykonywać swoją pracę, założył maskę i starał się być niedostępny. Wydrukował nawet karty pocztowe, które wymieniały każdy rodzaj przysługi, jakiej ktoś mógłby od niego żądać: „Edmund Wilson żałuje, że nie może: przeczytać rękopisu... napisać artykułu o książce na zamówienie... udzielić wywiadu... wygłosić odczytu... złożyć autografu dla nieznanej osoby... wysłać swego zdjęcia" i tak dalej, wystarczyło tylko podkreślić odpowiedni fragment i wysłać odpowiedź pocztą. Ponieważ nigdy niczego od niego nie chciałem i mieliśmy wiele wspólnych zainteresowań, nasze stosunki układały się świetnie. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w lutym 1960 roku na „pikniku z szampanem" w domu Marcusa i Mitzi Cunliffe, którzy przyjechali do Harvardu na rok z Uniwersytetu Sussex. Wilson pracował w tym czasie nad Patriotic Gore. Od razu zrobił na mnie wrażenie z powodu swej nigdy nie zaspokojonej ciekawości i gotowości stania się uczniem w każdej nowej dziedzinie wiedzy. Jednego dnia był to francuski Symbolizm, innego Lenin i rewolucja rosyjska, a jeszcze następnego zwoje papirusu znad Morza Martwego czy węgierski język i literatura. Nigdy nie spotkałem podobnej osoby w jego wieku i z jego reputacją, która przejawiałaby taką młodzieńczą ciekawość. Odbyliśmy wiele rozmów, czasami w Cambridge, kiedy tam wpadał (podejrzewam, że od czasu do czasu cierpiał na napady depresji i potrzebował otuchy), czasem w jego domu w Wellfleet. Nasze rozmowy miały szeroki zasięg tematyczny: Wilson mówił z pewną trudnością i nawet nieco się jąkał, ale słuchał z uwagą. Był do końca niepoprawnym romantykiem: wspólna znajoma powiedziała mi, że za każdym razem, gdy Wilson szedł na przyjęcie, oczekiwał, że spotka go tam jakieś wielkie przeżycie. W sprawach politycznych był jak dziecko. Mam na myśli nie tylko jego romans z komunizmem w latach trzydziestych, o którym kiedyś powiedział mi: „Byliśmy wciągnięci". Myślę, że nie rozumiał niczego, co robi rząd, dlaczego zbiera podatki, dlaczego potrzebuje armii. Wszystko, co nie miało związku z szeroko rozumianą literaturą i kulturą, traktował jako sprawy niepotrzebnie rozpraszające jego uwagę. Harvard 105 W 1970 roku miał udar mózgu. Gdy przyszedł do nas z wizytą, krótko po wyzdrowieniu, Irena, otwierając drzwi, spojrzała na niego i oznajmiła: „Edmund, świetnie wyglądasz". Skrzywił się, ale nic nie odparł. Żegnając się, powiedział: „Wiesz, Ireno, istnieją trzy okresy w życiu mężczyzny: młodość, wiek średni i starość. Ty właśnie umieściłaś mnie w czwartym wieku: kiedy „wygląda się świetnie". Ostatni raz widzieliśmy go w bostońskim Ritzu, gdzie wynajął apartament, widocznie miał pieniądze. Siedział jak król i pijąc martini, przyjmował gości. Był w świetnym nastroju. Gawędziliśmy, lecz szybko zaczęliśmy zbierać się do wyjścia, ponieważ mieliśmy iść na przyjęcie. „Zostańcie", nalegał, lecz odmówiliśmy. Zawsze żałowałem, że wybraliśmy rutynowe przyjęcie, zamiast jeszcze jednej godziny z Edmundem. Wdowa po nim, Elena, powiedziała nam, że zastanawiał się nad swoimi ostatnimi słowami na łożu śmierci. Umarł w Talcottville, w stanie New York, w domu rodzinnym, gdzie spędzał każde lato w towarzystwie pielęgniarki. Tego ranka pielęgniarka spytała go, co wolałby najpierw - wziąć kąpiel czy zjeść śniadanie? „Chcę najpierw śniadanie", odpowiedział i padł martwy. Byłem bardzo wdzięczny, czytając w jego pośmiertnie wydanych dziennikach z lat sześćdziesiątych, że naprawdę bardzo nas lubił, bo potrafił wyrażać się o ludziach niezwykle złośliwie. George Kennan stanowił pod wieloma względami przeciwieństwo Wilsona. Wilson był niski i tęgi, Kennan - wysoki i elegancki. Publiczne wystąpienia były dla jednego męką, drugiemu przychodziły z naturalną lekkością. Najbardziej podziwianą cechą Kennana była niezwykła zdolność wychwytywania istotnych cech komunizmu, bez złudzeń właściwych amerykańskim liberałom, jak również zrozumienie skomplikowanych stosunków między komunizmem a narodem rosyjskim i rosyjską historią. Jego „długa depesza" z 1946 roku i artykuł Mr. X w „Foreign Affairs" są zbyt dobrze znane, aby je omawiać. Pisał w nich o „polityce powstrzymania", która zakładała, że zdecydowane działania dla powstrzymania sowieckiej ekspansji komunizmu powinny doprowadzić do implozji systemu komunistycznego. Wiosną 1960 roku wygłosił w harvardzkim Sander's Theater cykl wykładów historycznych -w następnym roku opublikowanych pod tytułem Rosja i Zachód w czasach Lenina i Stalina - które zahipnotyzowały wielosetosobową widownię. Były to najbardziej imponujące wystąpienia, które kiedykolwiek słyszałem - bez żadnych ustępstw wobec publiczności, bez żadnych prób podawania spraw skomplikowanych w sposób uproszczony lub sensacyjny. Wywarł tak wielkie wrażenie siłą swego intelektu i elokwencji. Ale Kennan miał też wady, które z czasem wpłynęły na jego oceny i w końcu przyniosły mu głębokie rozczarowanie. Główną wadą była nadmierna 106 Żyłem. Wspomnienia niezależnego próżność - największy wróg intelektualisty, ponieważ wynosi ona zadowolenie z własnego ego ponad prawdę. Choć pochodził ze Środkowego Zachodu i ze skromnej rodziny, uważał się za osiemnastowiecznego arystokratę: słyszałem, jak mówił, że w jego pojęciu ambasador to dyplomata, który dwa razy w tygodniu siada do napisania raportu dla swego ministra, tak jak to było praktykowane dwa wieki temu. I rzeczywiście, wierzył, że wiek XVIII był szczytowym okresem zachodniej cywilizacji, cywilizacji, którą zniszczyła rewolucja przemysłowa.9 Założył w Waszyngtonie ośrodek naukowy poświęcony studiom nad Rosją i Związkiem Sowieckim i nazwał go „Instytutem Kennana", pozornie dla uczczenia pamięci swego stryjecznego dziadka i imiennika, niezbyt wybitnej postaci - który pisał na temat zsyłek na Syberię - ale w zasadzie dla uhonorowania siebie. Potem ufundował katedrę swego imienia w Princeton Institute of Advanced Studies. Miał dziwaczne pomysły polityczne, które propagował obok pomysłów bardzo realistycznych, nie zdając sobie przy tym sprawy z ich przeciw-stawności. Był na przykład przekonany, że wszystkie wielkie mocarstwa powinny mieć prawo do własnej sfery wpływów. Kiedy w grudniu 1960 roku spotkałem go w Nowym Jorku, powiedział mi, że Rosja Sowiecka ma „prawo" do Iranu, czego Moskwa nawet nie żądała. Dla równowagi, jego zdaniem, my powinniśmy dokonać inwazji na Kubę i usunąć stamtąd bazę Sowietów w pobliżu naszego wybrzeża. Kiedy wspólnie występowaliśmy przed Senackim Komitetem do spraw Wojskowych w 1980 roku, upierał się, że niedawna rosyjska inwazja na Afganistan była przedsięwzięciem „obronnym". Sądzę, że Kennan myślał o sobie jako o właściwym kandydacie na stanowisko sekretarza stanu, ale jego poglądy dyskwalifikowały go jako kandydata na każde znaczące stanowisko publiczne. Moskwa uznała go za persona non grata jako ambasadora po jego niedyplomatycznych uwagach przyrównujących Związek Sowiecki do nazistowskich Niemiec. Sekretarz stanu za prezydentury Eisenhowera, John Foster Dulles, bezceremonialnie zwolnił go ze swego departamentu. Za Kennedy'ego wyjechał jako wysłannik Stanów Zjednoczonych do Belgradu, lecz nie spełniał dobrze obowiązków i wkrótce przeszedł na emeryturę. Nieudana kariera uczyniła go zgorzkniałym i rozczarowanym do kraju, który, w jego mniemaniu, potraktował go nikczemnie. Czuł się rozczarowany Stanami Zjednoczonymi i obarczał imigrantów winą za sytuację w kraju. Nigdy nie znudził się narzekaniem na sex-shopy ulokowane kilka ulic od Białego Domu. Osobiste porażki wpłynęły też na jego poglądy na temat Związku Sowieckiego. Coraz bardziej przepraszał za sowieckie działania i w efekcie odrzucał własną politykę powstrzymania ekspansji Harvard 107 komunizmu: kiedyś powiedział, że czytając ponownie swój słynny artykuł Mr. X, z trudem uwierzył, że to on go napisał. Przy innej okazji zaprzeczył, jakoby rekomendując politykę powstrzymania, miał na myśli działania wojskowe. A przecież jest wiele dowodów na to, że było odwrotnie. W artykule Mr. X oświadczył jednoznacznie: „Stany Zjednoczone są całkowicie zdolne wpływać przez swe działania na wewnętrzny rozwój wydarzeń" w Rosji i w międzynarodowym ruchu komunistycznym.10 Jednakże trzydzieści pięć lat później, przeciwstawiając się polityce Reagana, która pchała ZSRR ku reformom, Kennan w taki sam jednoznaczny sposób zaprzeczył, że moglibyśmy w jakikolwiek sposób wpływać na wydarzenia wewnątrz Związku Sowieckiego. W latach osiemdziesiątych ostrzegał, że twarda polityka Reagana wobec Moskwy może nieuchronnie doprowadzić do III wojny światowej. Kiedy Związek Sowiecki nagle się załamał w 1991 roku, Kennan znalazł się w niezręcznej sytuacji, otrzymując gratulacje z powodu triumfu strategii, do której autorstwa od dawna się nie przyznawał. Faktycznie było jakby dwóch Kennanów żyjących obok siebie. Bertram Wolfe, autor Three Who Made a Revolution [Trzej, którzy dokonali rewolucji], powiedział o Kennanie, że jego nieprzewidywalne polityczne meandry przywodzą mu na myśl Hamletowskie: „Jestem obłąkany jedynie z północnego zachodu, lecz gdy wieje wiatr południowy, odróżniam jastrzębia od gołębia" *. Tak się zdarzyło, że wiosną 1960 roku Wilson i Kennan, jak również Isaiah Berlin odwiedzili Cambridge. Pomyślałem, że fakt ten daje mi niezwykłą okazję zaproszenia trzech światowej rangi intelektualistów do naszego domu na obiad. Dla równowagi zaprosiłem Arthura Schlesingera, juniora. Oczekiwałem natchnionego kwartetu rozmówców: lecz, o zgrozo, okazało się, że było to czterech solistów, nie zwyczajnych grać razem. Rozmowa podczas obiadu i po nim była kapryśna i trywialna. Wszystko, co pamiętam z tego wieczoru, to dyskusję Wilsona z Berlinem na temat różnych sposobów wymawiania słowa „krawat" po rosyjsku, i Schlesingera nadziewającego na widelec cały kotlet, który podniósł do ust i tak trzymając, odgryzał po kawałku. „Cywilizacja zachodnia" William Langer był jednym z luminarzy naszego wydziału. Przed wojną opublikował szereg podstawowych prac na temat historii dyplomacji w Europie w okresie poprzedzającym I wojnę światową, w których wykorzystał William Szekspir, Tragiczna historia Hamleta, księcia Danii, akt II, scena II, Kraków 1982. przekład Maciej Słomczyński [przyp. tłum.]. 108 Żyłem. Wspomnienia niezależnego niesamowitą liczbę źródeł w różnych językach. Redagował też The Encyclopedia of World History [Encyklopedia Historii Świata], która do dziś pozostaje niezbędnym źródłem informacji. Był bardzo wymagający wobec siebie i swych studentów. Jedna z historyjek o nim głosi, że kiedyś zwrócił pracę seminaryjną studentowi, wyjaśniając, że ocenił ją na A-minus, zamiast na pełne A, stopień, na który zasługuje, ponieważ autor nie skorzystał ze źródeł włoskich. „Ależ profesorze - zaprotestował student - nie czytam po włosku". „Na jakiej podstawie pan tak sądzi? - miał odpowiedzieć Langer. - A próbował pan?" Nosił przezwisko „Butch". Kiedy zapytano go dlaczego, odparł z charakterystycznym, nosowym akcentem: „Butch znaczy rzeźnik". Lecz w czasie, gdy nawiązałem z nim bliższy kontakt, znacznie złagodniał. W lipcu 1963 roku - skończyłem wtedy czterdzieści lat - otrzymałem od niego list z zaproszeniem do napisania części dwutomowego podręcznika historii cywilizacji zachodniej dla studentów pierwszego roku. Książka miała być zilustrowana przez American Heritage, które przygotowywało jej wydanie wspólnie z Harper and Row. Zaproszono czterech autorów; do mnie należało napisanie o Europie od roku 1800. Propozycja pociągała mnie z wielu powodów. Nie zamierzałem odłożyć na bok biografii Struvego, nad którą pracowałem przez pięć lat, dla napisania czegoś, co wymagało szerokiego oglądu. Widziałem w tym jednak okazję, by wpleść historię Rosji i Europy Wschodniej w główny nurt cywilizacji Zachodu, w której zawsze odgrywała rolę marginalną. I wreszcie przemawiały też do mnie obiecane znaczne korzyści finansowe, gdyż w tym czasie nie posiadałem innych dochodów oprócz pensji. Zgodziłem się więc. Pracowałem nad podręcznikiem bardzo ciężko przez trzy i pół roku, czytając masę literatury o różnych aspektach historii Europy podczas 160 lat jej nadzwyczajnej witalności. Szczególną uwagę poświęciłem wydarzeniom kulturalnym i intelektualnym, jak również Rosji i Europie Wschodniej. Były to mocne strony mojego wkładu. Rozdziały o polityce i gospodarce były bardziej konwencjonalne. Moje rozdziały otrzymały wysoką ocenę, kiedy w marcu 1968 roku dwutomowa, bogato ilustrowana historia wyszła drukiem. Wstępne jej przyjęcie przez środowisko zawodowe było dobre, jak tego oczekiwano: prawie 200 college'ow zaakceptowało podręcznik, sprzedaż drugiego tomu w pierwszym roku po publikacji osiągnęła prawie 33 000 egzemplarzy. Lecz potem szybko spadła: do 21 000 w następnym roku, a później do 9000. Jednym z powodów był napuszony styl, w jakim pisali autorzy pierwszego tomu (Od człowieka paleolitu do powstania europejskich mocarstw). Nauczyciele zrezygnowali z podręcznika i wraz z pierwszym tomem odrzucono drugi. Innym powodem był fatalny okres, w którym Harvard 109 wyszła publikacja. Koniec lat sześćdziesiątych to okres zamieszek w colle-ge'ach, buntu przeciwko wszelkim tradycjom i autorytetom, w tym podręcznikom i samej koncepcji „cywilizacji zachodniej". W 1970 roku wydawcy „przepakowali" moją część i wydali pod tytułem Europa since 1815 [Europa od roku 1815], a w następnym roku ukazał się drugi tom, którego pierwszą część napisał J.H. Hexter, zatytułowany Europe since 1500 [Europa od roku 1500]. Potencjalny krąg czytelników tych książek był oczywiście o wiele mniejszy niż podręcznika na temat cywilizacji zachodniej jako całości. W 1975 roku drugie, skrócone wydanie oryginalnego dzieła wyszło jako broszura, lecz już bez bogatych, kolorowych ilustracji. „Cywilizacja zachodnia" ustąpiła „światowej historii", przedmiotowi, któremu brak spójności, gdyż różne regiony świata rozwijały się według różnych historycznych zegarów. Światowa historia, zainspirowana wartościowym, lecz mglistym poczuciem równości ludzi, przestała jednak uczyć młodzież o źródłach jej własnej kultury. W 1967 roku przypadła pięćdziesiąta rocznica rewolucji rosyjskiej, toteż na propozycję Amerykańskiej Rady Stowarzyszeń Naukowych w kwietniu tego roku zorganizowałem z tej okazji konferencję naukową na Harvar-dzie. Część uczonych i fundacji, do których zwróciłem się wcześniej o pomoc finansową, domagała się, abym zaprosił też historyków sowieckich. Odmówiłem, tłumacząc, że w Związku Sowieckim rewolucja rosyjska jest przedmiotem nie badań naukowych, ale politycznej propagandy sterowanej przez partię, która z rewolucji czerpie swoje prawo do władzy. W rezultacie co najmniej jeden uczony zrezygnował z udziału w konferencji, a kilka fundacji odmówiło mi finansowego wsparcia. Lecz konferencja, mimo wszystko, odbyła się i została zauważona. Na liście jej uczestników znalazło się wiele gwiazd. Wśród nich Hannah Arendt, Isaiah Berlin, E.H. Carr, Merle Fainsod, George Kennan, Leonard Scha-piro, Hugh Seton-Watson oraz Bertram Wolfe. Nie próbowano uzyskać consensusu. Zapis konferencji został opublikowany w 1968 roku jako Revolutionary Russia [Rewolucyjna Rosja]. W czerwcu 1968 roku spędziłem pewien czas w Helsinkach, pracując nad materiałami o Struvem w Bibliotece Uniwersyteckiej. Przed 1917 rokiem był to jeden z księgozbiorów depozytowych Rosji, gdzie przechowywano publikacje, szczególnie pisma codzienne, nie dostępne na Zachodzie. Mieszkałem w małym pokoju hotelowym, większość dnia spędzałem w bibliotece, a później przez wiele godzin wędrowałem po ulicach miasta. Czułem się bardzo szczęśliwy i zastanawiałem się, czy moim prawdziwym przeznaczeniem nie było zostać mnichem. Kiedy skończyłem swoją pracę, przez kilka dni zwiedzałem okolice jeziora Saimaa, opływając je małym statkiem. 110 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Harvard 111 Dwudziestego pierwszego czerwca przybyłem do Pragi, gdzie dołączyła do mnie żona. Miasto żyło w atmosferze „praskiej wiosny" pod przywództwem Alexandra Dubćeka. Zaskoczyło mnie, jak szybko emblematy władzy komunistycznej - sierp i młot, czerwone flagi, portrety Lenina - zniknęły z ulic. Jakiś sklep umieścił w pustej witrynie fotografię Tomaśa Masaryka, założyciela Republiki Czechosłowackiej w 1918 roku: przyciągała tłumy, gdyż wystawianie jego zdjęć było zakazane przez ponad dwadzieścia lat. Ale w pozornie spokojnym mieście wyczuwało się napięcie. Rosyjscy oficerowie w mundurach chodzili po ulicach Pragi, trzymając się na uboczu. W jednej z piwiarni obserwowałem z niesmakiem grupę Czechów, którzy próbowali wytłumaczyć Rosjanom siedzącym w ponurej ciszy, że w żaden sposób nie zagrażają oni ich krajowi. Przyszło mi do głowy, że odnieśliby lepszy skutek, uprzedzając Rosjan, na jaki krwawy opór natrafią wojska Układu Warszawskiego, gdyby doszło do inwazji. Inwazja nastąpiła dwa miesiące później bez rozlewu krwi. Historyczny „rewizjonizm" Lata sześćdziesiąte były okresem poważnych zmian na uniwersytetach. Na Harvardzie pierwsze ich oznaki pojawiły się w 1961 roku, po wyborze na prezydenta Johna F. Kennedy'ego. Podobnie jak pozostali członkowie klanu Kennedych, John był produktem Harvardu. Reputacja klanu nie była tu najlepsza. Przed wyborami 1960 roku dr Ronald Ferry, szef Winth-rop House, którego członkami byli wszyscy Kennedy'owie, a do którego wstąpiłem jako nauczyciel akademicki, zaprosił mnie na lunch, by na próżno odwieść od zamiaru głosowania na JFK. Opowiedział mi o tym, jak stary Joseph Kennedy wywierał silny nacisk na uniwersytet, kiedy Teddy Kennedy został przyłapany na oszustwie. Ale, podobnie jak cała reszta Harvardu, byłem zafascynowany przystojnym demokratą, który, w przeciwieństwie do Eisenhowera, wydawał się taki elokwentny, oczytany, pełen szacunku dla intelektualistów. Po tym, gdy wielu harvardczykow, na czele z naszym dziekanem, McGeorge'em Bundym, opuściło uniwersytet, by przyłączyć się do administracji Kennedy'ego, zaczęliśmy uważać Biały Dom za aneks do Harvardu. Uniwersytet stał się bardziej rozpolitykowany i upartyjniony. Wystarczy wspomnieć, że kiedy dwadzieścia lat później przyłączyłem się do administracji Reagana, jeden ze starszych członków kadry naukowej w prywatnej rozmowie wyraził się o mnie jako o „zdrajcy". Obelga dotarła do mnie, a on wydawał się nigdy nie rozumieć, dlaczego nie chciałem podać mu ręki. Również w salach wykładowych nastąpiły oczywiste zmiany. Studenci z lat sześćdziesiątych byli mniej chętni do nauki i rzadziej się śmiali. W oczach niektórych dostrzegłem szklisty błysk, skutek zażywania narkotyków. Atmosfera była przesiąknięta nieokreślonym motywem buntu, po części z powodu wojny wietnamskiej, ktr a zagrażała studentom poborem do wojska, po części z głębszych powodów. Miało to wpływ również na studentów w krajach Europy Zachodniej, które nie brały udziału w wojnie. W połowie lat sześćdziesiątych wybuchły gwałtowne zamieszki na wielu liczących się amerykańskich uniwersytetach, szczególnie w Berkeley i Columbii, ale Harvard wydawał się odporny. To było złudzenie. W 1969 roku studencka „rewolucja" uderzyła w Harvard. Zamieszki były organizowane przez grupę, która nazywała się Studenci na rzecz Społeczeństwa Demokratycznego (SDS). Wydawało się, że kierują nią jednak starzy radykałowie traktujący z pogardą demokrację; wielu młodszych pochodziło z rodzin stalinistów. W południe, 9 kwietnia, kiedy wychodziłem po swoim wykładzie, ujrzałem tłum złożony z kilkuset studentów, zgromadzony na tyłach auli uniwersyteckiej, siedziby administracji Wydziału Sztuk i Nauk oraz dziekanatu. Stojący na schodach młodzi ludzie podburzali tłum. W pewnym momencie z tłumu wyłonił się student ubrany w świeżo odprasowany mundur kolejarza i podążył w stronę budynku, niosąc flagę Stanów Zjednoczonych: jego dziecinna twarz miała, rzecz jasna, reprezentować amerykański „proletariat". Ze schodów biblioteki uniwersyteckiej ekipa telewizyjna filmowała to wydarzenie. Tłum wydawał się bardziej rozbawiony niż podniecony. Główny wichrzyciel krzyknął przez megafon: „OK, wchodzimy do środka?". Tłum odpowiedział rykiem: „NIE!". On odkrzyknął: „Nie prosili nas o zgodę, czy wejść do Wietnamu, a więc wejdziemy do środka". I weszli, by dokonać rękoczynów wobec personelu i dostać się do poufnych dokumentów. Administracja, choć wcześniej ostrzeżona, nie podjęła środków zapobiegawczych, takich jak otoczenie budynku przez policję, co mogłoby zapobiec zamieszkom. Teraz dziedziniec został odcięty, a aula uniwersytecka była „okupowana". Późnym wieczorem wprowadzono policję, by siłą wyrzucić okupujących. Stało się właśnie to, czego oczekiwali organizatorzy demonstracji. Przemoc ze strony policji natychmiast zradykalizowała resztę środowiska studenckiego, która nie miała pojęcia o przyczynie, a skupiła się na skutkach. Następnego dnia na uniwersytecie zapanował chaos. Poproszono mnie o udanie się na lunch do Winthrop House, by pomóc uspokoić studentów: jeden z nich siedział przy stole z zabandażowaną głową i mówił bez związku. 112 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Niepokoje nie miały jasno określonego celu: choć sporządzano liczne „programy", był to raczej wybuch emocji, który obejmował zarówno studentów, jak i kadrę naukową. Ujawniły się wszelkiego rodzaju frustracje i urazy, przedtem starannie ukrywane. Studenci wyższych lat, zatrudnieni jako asystenci, domagali się wyższych wynagrodzeń; studenci - ortodoksyjni Żydzi chcieli koszernego jedzenia w akademikach. Wykłady były przerywane przez radykalnych studentów: gdzieniegdzie odważniejszy profesor wyrzucał ich z sali, czasem z pomocą słuchaczy, ale większość wykładowców czuła się bezradna. To dziwne, choć miałem reputację konserwatysty, nigdy nie zrywano moich wykładów: głównymi ofiarami stali się liberalni profesorowie, gnębieni poczuciem winy. Każdy, kto obserwuje takie wydarzenia z bliska, zdaje sobie sprawę, że masowa histeria rozprzestrzenia się jak wirus, bez żadnego oczywistego powodu i bez żadnego jasnego celu. Ale opanowanie jej jest prawie niemożliwe. Przypominam sobie, że w tych dniach pisałem różne „memoranda" i „apele", które nigdy nie opuszczały mojego biurka, ponieważ nie miały określonego adresata. Pomagały mi po prostu zachować równowagę wśród powszechnego wariactwa. Po reakcji władz administracyjnych uniwersytetu na te wydarzenia wykładowcy podzielili się. Jedna część wspierała decyzję rektora - Nathana Pusey'a, który wezwał policję; druga zwróciła się przeciwko niemu. Ta pierwsza zorganizowała się w stronnictwo „konserwatywne", druga -w „liberalne". Każde ze stronnictw liczyło około trzydziestu profesorów. Pozostałe 90 procent kadry naukowej udawało, że nic się nie wydarzyło i kontynuowało rutynowe zajęcia. Stronnictwo konserwatywne, do którego się przyłączyłem, spotykało się towarzysko w domach swych członków, by przygotować oświadczenia na zebrania kadry wydziałowej, które w tym czasie organizowano co parę dni. Liberałowie postępowali podobnie, ale z naciskiem na „dialog" ze zbuntowanymi studentami, co w praktyce sprowadzało się do ugłaskiwania ich. Zebrania wydziałowe, zwykle stateczne zgromadzenia poświęcone dyskusjom nad sprawami bieżącymi, przekształciły się we wrzaskliwe wiece. Ponieważ obecnych było więcej niż zwykle, zebrania zostały przeniesione z auli uniwersyteckiej do Loeb Theater na Brattle Street. Transmisje z ich przebiegu oglądały tłumy, które zbierały się na zewnątrz. Przysłuchiwałem się tym dyskusjom z uczuciem zbliżonym do mdłości. Ciężko mi było uwierzyć w to, że tak wielu członków przerażonej kadry naukowej było gotowych na oddanie wszystkiego, co czyniło nasz uniwersytet wielkim, by tylko spacyfikować tłum, i że tak nieuczciwie uzasadniali swoje obawy. To właśnie w takiej atmosferze kadra przyjęła program dla czarnoskórych studentów i zezwoliła im na zabieranie głosu w sprawie obsady stanowisk w tym programie studiów. Pewien wpływ wywarła fotografia prasowa ukazująca grupę czarnych studentów uzbrojonych Harvard 113 w karabiny na Williard Straight Hall przy Cornell, gdzie miq dobne zamieszki i gdzie administracja kompletnie się poddl Nigdy do końca nie odzyskałem szacunku, który miałerr| mych kolegów: ich egoizm i tchórzostwo kryły się zbyt wyra1 [y miejsce poła. wcześniej dla nie pod fasa- dą akademickiej troski. Zachowanie się studentów również* lie podniosło ich prestiżu w moich oczach. Większość studentów była za:- raszona i pozbawiona wszelkiej inicjatywy. Podżegacze wywołujący zarf ieszki działali bez żadnego ryzyka: liberalna opinia publiczna, nawet jeśl' potępiała ich ekscesy, zakładała, że przyczyną przemocy i gwałtu były v yrządzone im krzywdy, i sympatyzowała z nimi. Nasza sąsiadka, gdy pifwiedziano jej 0 eksplozji spowodowanej przez jakiegoś radykała w budy* ku harwardz-kiego akceleratora, w wyniku której zginął naukowiec, rozważała głośno, co zabójca pragnął nam „powiedzieć". Kiedy pół roku wcześniej mała grupka młodych Rosjan demonstrowała na placu Czerwonym, pr' itestując przeciwko inwazji na Czechosłowację, zostali natychmiast uję"i i wysłani do więzienia, tak jak się tego spodziewali. To był heroizm; działania naszych uniwersyteckich „dysydentów" były przeżytkiem. l. Po latach sześćdziesiątych Harvard głęboko się zmieni1,. Uniwersytet zaczął postrzegać siebie jako instytucję prowadzącą do zmi,;vn społecznych 1 coraz bardziej angażował się w rozwiązywanie problemów'' społecznych. Zamiast zdobywania wiedzy, choćby nawet ezoterycznej, i przekazywania jej studentom - kładł nacisk na „sięganie dalej". Zamiast Selekcjonować swych wykładowców i studentów jedynie według kryteriów iclj talentu i kreatywności, wprowadził kryteria płci i rasy. Elitarność, nawet jeś^i sprowadzona jedynie do doskonałości intelektualnej, była teraz źle widziani. Wiele z tego, co obecnie czynił Harvard, przypominało mi wczesne sowfl^ckie eksperymenty wychowawcze, które miały na celu przełamanie izo!vicji szkół wyższych i zaprzężenie ich do wozu reform społecznych. Ogólnie mówiąc, tendencja ta miała charakter sowiecki, a od każdej instytuc(i, w tym szczególnie od uniwersytetów, oczekiwano wkładu w rozwiązywanie problemów społecznych. . Krótko po tych wydarzeniach, mając urlop na Harvardz do Kalifornii, by spędzić tam rok akademicki 1969-1970 w ter for Advanced Study of Behavioral Sciences. Tam pr: nas moi rodzice. Nie był to dla nich okres szczęśliwy, pon potem ojciec przeszedł niewielki udar mózgu, a później z; oznaki utraty pamięci, które lekarze określili jako choro - chorobę, o której istnieniu nigdy wcześniej nie słyszałem Powojenne lata były dla mojego ojca przeważnie smuti] wyszły. W 1948 roku zdał sobie sprawę, że po zlikwidowa nia cukru nie będzie w stanie konkurować z firmami oferuj e, wyjechałem Stanford Cen-yłączyli się do aż niedługo czął okazywać »ę Alzheimera e. Interesy nie liu racjonowa-cymi słodycze, 114 Żyłem. Wspomnienia niezależnego takimi jak Fanny Farmer, i zamknął swoje punkty sprzedaży. Przez krótki czas zajmował się hurtowym handlem zabawkami. Nie rozumiał sensu otaczającego go świata w burzliwych latach sześćdziesiątych: powracając z wizyt u nas z Harvardu, z troską kręcił głową, dziwiąc się, dlaczego każdy i wszystko było tak „brzydkie". Wpadł w stan głębokiej depresji. W maju 1971 roku matka zdecydowała o przeprowadzce do Bostonu, aby być blisko nas. Pielęgnowała ojca tak długo, jak mogła, a potem umieściła go w prywatnej klinice. W ostatnich miesiącach swego życia - umarł w kwietniu 1973 roku w wieku osiemdziesięciu lat - już nie poznawał nikogo z nas. Podczas jednej z ostatnich wizyt u niego widziałem, jak siedział na krześle, trzymając za ręce starszą pacjentkę, osobę zupełnie obcą, i patrzył bezrozumnie w ekran telewizora z drgającym obrazem. Na jego pogrzebie przeczytałem wspaniały, trzydziesty ósmy rozdział Księgi Hioba, w którym Bóg, cierpliwie wysłuchawszy, jak Hiob i jego trzech przyjaciół próbowało odkryć powód Hiobowych nieszczęść, przemawia z trąby powietrznej i objawia im, że Jego powody są dla nich niepojęte: „Gdzieś był, gdy zakładałem ziemię? Powiedz, jeśli znasz mądrość. Kto wybadał jej przestworza? Wiesz, kto ją sznurem wymierzył? Na czym się słupy wspierają? Kto założył jej kamień węgielny ku uciesze porannych gwiazd, ku radości wszystkich synów Bożych?"*. Przeczytałem ten sam fragment na pogrzebie matki dwadzieścia lat później. Podczas mojego roku w Stanfordzie zakończyłem pierwszy tom biografii Struvego. Kiedy powróciłem na Harvard jesienią 1970 roku, atmosfera zmieniła się tam na lepsze. Głównym powodem było zniesienie przymusowego poboru do wojska przez prezydenta Nixona: uspokajający wpływ tego posunięcia sugerował, że oprócz Weltschmerz u zbuntowanych studentów odgrywały rolę własne interesy. Ale choć spokój został przywrócony, a życie uniwersyteckie wróciło do normalności, Harvard nie był już nigdy taki sam jak przedtem. Po pierwsze, stracił swą unikalność: kiedy przez kraj przechodziła fala uniwersyteckich zamieszek, Harvard okazał się podatny na zbiorową histerię, podobnie jak inne szkoły wyższe. Po drugie, w odpowiedzi na egalitarne naciski Harvard zaniechał wielu swych „elitarnych" praktyk. Tak więc kolegia zrezygnowały z „wysokich stołów" i profesorów zachęcano do mieszania się ze studentami kursów przeddy-plomowych, którzy - jak mi się wydawało - woleli własne towarzystwo. Studenci, którzy przedtem mieli szansę wyboru kwatery w jednym z domów kolegialnych, teraz byli lokowani tam na zasadzie loterii. Wydziały Historii i Literatury musiały zrezygnować z polityki limitowanego naboru i otworzyć drzwi dla wszystkich zakwalifikowanych do przyjęcia. Wkrótce zaczęto * Biblia Tysiąclecia [przyp. tłum.]. Świeżo upieczony profesor w swoim gabinecie w Widenerze, około 1960 Copyright: Lyman W. Fisher, The Christian Science Monitor Mój portret w magazynie „People", 1977. Fotografia zamieszczona dzięki uprzejmości Arthura Grace'a Harvard 115 odczuwać skutki zgadzania się na wszystko, kiedy uniwersytet ustąpił i przyjął żądania Waszyngtonu - źródło finansowania pokaźnej części jego budżetu - w sprawach zatrudniania, zapisów i promowania mniejszości, koncepcji, która obejmowała także kobiety. Studentów zachęcano do „oceniania" swych profesorów. Kiedy wcześniej większość administratorów była wykształcona na Harvardzie i przejawiała silne uczucia lojalności wobec tej uczelni, teraz wielu z nich zostawało zawodowymi menedżerami. Harvard był dla nich jedynie miejscem pracy, które chętnie opuszczali, gdy otrzymali lepsze propozycje wynagrodzenia. W latach siedemdziesiątych Harvard bardziej przypominał uniwersytet ze Środkowego Zachodu niż ten, którym był wcześniej. Słowo „campus", przedtem tabu, teraz weszło do słownika. Rozpad środowiska bostońskich braminów oraz upadek uniwersytetów brytyjskich i niemieckich, które służyły Harvardowi za wzór, tylko ułatwiły ten proces. W lecie 1970 roku wziąłem udział w kolejnym Międzynarodowym Kongresie Historycznym, tym razem odbywającym się w Moskwie. Atmosfera polityczna w Związku Sowieckim rozluźniła się w ciągu minionej dekady, a ja nie czułem już, że znajduję się pod stałym nadzorem. Ale nawet jeśli tak było, to jak potem się przekonałem, obywatele sowieccy mogli uczestniczyć w mojej sesji tylko za specjalnym pozwoleniem. Przedstawiłem referat na temat rosyjskiego konserwatyzmu w drugiej połowie XIX wieku. I znów, jak podczas moich wykładów w Leningradzie w 1962 roku, położyłem nacisk na znaczenie myśli konserwatywnej dla współczesności. Podkreślałem, że tylko liberalizm, który decentralizuje podejmowanie decyzji, jest zdolny poradzić sobie ze złożonością współczesnego życia. Kiedy skończyłem, wyznaczeni oponenci wchodzili na podium, by wyrażać konwencjonalny sprzeciw. Ale, ku memu zaskoczeniu, jeden z rosyjskich mówców bronił mnie: tym obrońcą była Walentyna Twardowskaja, córka słynnego redaktora czasopisma „Nowyj Mir", najbardziej liberalnego spośród sowieckich tołstych czasopism. Fakt, że odważyła się to uczynić publicznie, wskazywał, że jednak coś się zmienia. W 1970 roku, jednocześnie z publikacją pierwszego tomu biografii Struve, wydałem jego dzieła zebrane w piętnastu kolejnych tomach. W przygotowaniu materiałów do publikacji posłużyłem się techniką kserograficzną. Publikacje Struvego były najpierw kserowane i układane chronologicznie, potem mikrofilmowane, a z mikrofilmów robiono odbitki i oprawiano. Sfinansowałem to przedsięwzięcie z własnej kieszeni, podejmując ryzyko i licząc, że sprzedam odpowiednią liczbę zestawów po 950 dolarów, by zwróciły się koszty. Udało się nawet lepiej: trzydzieści pięć bibliotek zakupiło zestawy, co przyniosło mi niewielki zysk. Przypuszczam, że było to 116 Żyłem. Wspomnienia niezależnego pierwsze wydanie dzieł zebranych jednego autora, opublikowane nie techniką typograficzną, a metodą kserografii. Na wiosnę 1972 roku zostałem zaproszony na Uniwersytet Jerozolimski. Nie poproszono mnie ani o wygłoszenie publicznych odczytów, ani też o wykłady dla studentów: moje odczyty zostały wygłoszone wyłącznie na seminariach kadry naukowej. Nie przywiązywałem żadnej wagi do tych faktów. Ale prawie trzydzieści lat później byłem zdumiony, gdy otrzymałem list od byłej studentki Uniwersytetu Jerozolimskiego, która napisała: „Nie pozwolono nam na udział w gościnnych wykładach [Pipesa], które zostały zarezerwowane wyłącznie dla kadry akademickiej. Nieoficjalnie dowiedziałam się, że z powodu jego prawicowych poglądów nasi profesorowie nie życzyli sobie, by jego idee miały kontakt z naszymi umysłami (wykładów nie zapowiadano w campusie i wiadomość o nich rozeszła się tylko ustnie, wśród profesorów)". Z Jerozolimy moja żona i ja pojechaliśmy - przez Jordanię, Syrię i Liban - do Londynu, gdzie spędziliśmy lato. Rosja carów Kiedyś, w latach 1956-1957, gdy spędzałem pierwszy urlop w Paryżu, przyszedł mi do głowy pomysł, który pozwolił mi odpowiednio zaakcentować moje prace na temat Rosji. Chodziło o relacje pomiędzy władzą polityczną a własnością. Nigdy nie pociągała mnie marksistowska koncepcja, że władza polityczna nie jest niczym innym jak tylko „funkcją" stosunków własności, a państwo niczym innym jak instrumentem klas uwłaszczonych. Wydawało się oczywiste, że abstrakcja nazywana „państwem" składa się z ludzi, których własne interesy często zderzają się z interesami właścicieli majątków. Uderzyło mnie to, że suwerenność i posiadanie majątku są rzeczywiście alternatywnymi drogami kontrolowania ludzi i środków: jest to więc gra sprowadzająca się do zera, w której jedni zyskują, a inni tracą. Najskuteczniejszym środkiem powstrzymywania rządu od nadmiernego poszerzania swych uprawnień i ograniczania swobód obywatelskich jest więc zapewnienie, że większość bogactw pozostanie w ręku obywateli w postaci nieprzenośnego majątku. Dopiero wiele lat później dowiedziałem się, że ta teza została przedstawiona trzy stulecia wcześniej przez Anglika, Jamesa Harringtona. W marcu 1958 roku przeczytałem nieformalnej grupie młodszych historyków z Harvardu opracowanie Własność a władza polityczna, w którym rozwinąłem wspomnianą tezę i podkreśliłem, w jaki sposób w Rosji opóźniony i niedoskonały rozwój własności prywatnej umożliwił monstrualny wzrost władzy państwowej. Mimo zachęt niektórych kolegów nie opublikowałem tej pracy. Jednak wprowadziłem ten pomysł Harvard 117 do programu cyklu wykładów o średniowiecznej historii Rosji, które wygłosiłem po raz pierwszy i jedyny w semestrze wiosennym w roku akademickim 1960-1961. Wówczas użyłem w odniesieniu do Rusi Moskiewskiej terminu „reżim patrymonialny", który to termin zapożyczyłem od Maxa Webera. Oznacza on taki reżim, w którym władca jest równocześnie su-werenem i właścicielem królestwa. Okazja do rozwinięcia tej tezy nadarzyła się dziesięć lat później. Po skończeniu w latach 1969-1970 pierwszego tomu biografii Struvego zdecydowałem, przed zakończeniem całości tego przedsięwzięcia, zrealizować umowę, którą zawarłem dziesięć lat wcześniej z angielskim wydawcą Weidenfeld i Nicolson. Umowa dotyczyła napisania tomu poświęconego Rosji jako mego wkładu do nowej serii Historia cywilizacji. Otrzymałem całkowitą swobodę co do zawartości i zasięgu tej pracy. Książkę tę skończyłem w Londynie, gdzie wyjechaliśmy na roczny urlop w latach 1973-1974. Po spędzeniu w Londynie kilku letnich wakacji i całego jednego roku zakochaliśmy się w tym mieście. Czuliśmy, że jeśli los pozwoliłby nam wybrać miejsce urodzenia i spędzenia całego życia, wybralibyśmy właśnie to miasto. Życie społeczne Londynu było bardziej otwarte niż w Paryżu. Londyn miał też przewagę nad Cambridge w stanie Massachussetts, gdzie kontakty towarzyskie sprowadzały się do naukowców i garstki emerytowanych polityków, czasem jakiegoś biznesmena albo przedstawiciela innego zawodu. W Londynie wszystkie grupy społeczne mieszały się ze sobą: intelektualiści (nie tylko ze środowiska uniwersyteckiego), członkowie parlamentu, ludzie biznesu, nawet aktorzy i reżyserzy filmowi. To właśnie tworzyło wyjątkowo ożywione życie społeczne. Polubiłem także otwartość Anglików, ludzi na pewnym poziomie, którzy nie okazywali żadnych zahamowań i mówili wprost, nawet publicznie, że się mylisz. Kiedyś podczas serii pytań i odpowiedzi po wygłoszeniu wykładu przed słuchaczami Uniwersytetu Londyńskiego, w którym skrytykowałem polityczne i społeczne dokonania rosyjskiej Cerkwi prawosławnej, rosyj-sko-angielski teolog wstał i odrzucił moje uwagi jako „zupełny nonsens". Z drugiej strony, kiedy niedługo potem w London School of Economics prowadziłem wykład na temat rosyjskiej szlachty, a znajomy powiedział mi, że wszyscy uważali, że mój wykład był „błyskotliwy", uznałem to za prawdziwy komplement. W Stanach Zjednoczonych nigdy nie wiadomo do końca, co ludzie o tobie myślą, ponieważ obawiają się urazić twoje uczucia. Książka, która została opublikowana w 1974 roku pod tytułem Russia under the Old Regime [w Polsce książka ukazała się pod tytułem Rosja carów, Warszawa 1990], była esejem poświęconym ewolucji rosyjskiej państwowości od czasów najdawniejszych po późny okres XIX wieku, z akcentem 118 Żyłem. Wspomnienia niezależnego na patrymonialną naturę carskiej władzy. Przedstawiłem tę władzę jako bardzo różną od zachodniego absolutyzmu, ponieważ ten ostatni był zawsze ograniczany przez instytucję własności prywatnej. W konkluzji dałem do zrozumienia, że reżim komunistyczny w Rosji, pod którym rządząca partia sprawowała nieograniczoną kontrolę zarówno nad sferą polityki, jak i nad gospodarką, wiele zawdzięcza tej patrymonialnej tradycji. Książka została dobrze przyjęta, zaadaptowało ją wiele college'ow i przetłumaczono na kilka języków obcych. Jej najsurowszymi krytykami byli rosyjscy nacjonaliści, na czele z Aleksandrem Sołżenicynem. Sołżeni-cynowi, który niedawno przybył do Szwajcarii, w listopadzie 1975 roku wysłałem egzemplarz angielskiego wydania, wraz z listem i osobistą dedykacją, dodając, że sądzę, iż odnajdzie w niej „wiele poglądów wspólnych dla nas obu". Nie odpowiedział i pomyślałem, że powodem mogła być jego nieznajomość języka angielskiego. W tym czasie prawie nic nie było wiadomo na temat jego poglądów politycznych poza tym, że był skrajnym antykomunistą. Za to ogromnie go podziwiałem; w lecie 1974 roku nawet odwołałem swój wyjazd do Związku Sowieckiego, by zaprotestować przeciwko jego wydaleniu z ZSRR. I dlatego przeżyłem szok, kiedy pod koniec 1976 roku podczas przemówienia w Instytucie Hoovera w Kalifornii Sołżenicyn przypuścił zjadliwy atak na mnie i na moją książkę. Tym, co wywołało jego gniew, było łączenie przeze mnie caratu z komunizmem, zjawisk, które dla niego były biegunowo przeciwstawne. Pozbawiony prawie całkowicie wiedzy historycznej, Sołżenicyn miał naiwnie romantyczny stosunek do przedrewolucyjnej Rosji i obarczał winą za obecne nieszczęścia Rosji i Rosjan wyłącznie marksizm i inne szkodliwe ideologie importowane z Zachodu. Kiedy spotkałem się z nim w czerwcu 1978 roku na obiedzie, dzień przed tym, gdy otrzymał doktorat honoris causa, zapytałem, dlaczego sądzi, że ten sam naród, z tą samą historią, mówiący tym samym językiem i zamieszkujący to samo terytorium, mógłby w trakcie jednej nocy - 25 na 26 października 1917 roku - stać się zupełnie innym, ponieważ grupa radykalnych intelektualistów przejęła siłą władzę w jego kraju. „Nawet biologia nie zna tak nagłych i skrajnych mutacji" - argumentowałem. Lecz Sołżenicyn, choć osobiście miły, nie ustąpił nawet o cal i w następnych latach nadal walił we mnie przy każdej okazji, jaka się nadarzyła. Posunął się nawet do protestu w BBC przeciwko nadaniu przez tę rozgłośnię radiową, po rosyjsku, w audycji dla Związku Sowieckiego, fragmentów mojej książki. Nigdy nie odpowiedziałem na jego ataki, ponieważ miały charakter osobisty i emocjonalny, a brakowało im poważnej argumentacji. Klęska „Świętej Rusi", jaką sobie wyobrażał, Rosji, która nie wyłoniła się natychmiast po tym, jak rosyjski rząd zrezygnował z marksizmu, musiała go Harvard 119 głęboko rozczarować. Powodowana nienawiścią jego intelektualna nietolerancja, wraz z jego fanatyzmem, dyskwalifikowała go w moich oczach jako wielką postać, za którą się uważał: był fałszywym prorokiem, nawet mimo to, że wykazał wielką odwagę, przeciwstawiając się równie pełnemu nienawiści i równie fanatycznemu reżimowi komunistycznemu. Stał się w istocie lustrzanym odbiciem tego reżimu; a kiedy reżim upadł, przekonał się, że on sam jest równie pozbawiony znaczenia, jak każdy członek dawnej komunistycznej nomenklatury. Ale nawet dla Rosjan, którzy nie podzielali utopijnych poglądów Sołże-nicyna, moja teza była trudna do przyjęcia. Komuniści odrzucali twierdzenie, że cokolwiek zawdzięczali caratowi; antykomuniści oburzali się na łączenie przeze mnie caratu z komunizmem; a obie strony, uczulone na traktowanie Rosjan jako narodu orientalnego, nie zgadzały się z pojęciem - implikowanym raczej niż wyraźnie sprecyzowanym w mojej książce - że kultura polityczna Rosji nosi wiele podobieństw do wschodniego despotyzmu. Mimo to książka została wydana w Rosji w 1993 roku i wywołała spore zainteresowanie.* Po skończeniu tej książki powróciłem do biografii Struvego, chciałem dokończyć drugi tom. Badając jego działalność w latach 1917-1921, coraz bardziej interesowałem się rewolucją rosyjską jako wydarzeniem, które w dużej mierze zdeterminowało historię XX wieku. Ale zanim otrzymałem szansę głębiej zanurzyć się w dzieje rewolucji, wplątałem się w politykę, co zajęło mi sporo czasu w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych oraz pełne dwa lata 1981 i 1982. Chiny Moja reputacja nieprzejednanego zwolennika twardej polityki wobec Związku Sowieckiego dotarła do Pekinu i zimą 1977-1978 roku otrzymałem zaproszenie od Chińskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Przybyłem do Pekinu 3 kwietnia 1978 roku. Miasto zrobiło na mnie raczej przygnębiające wrażenie, było brzydkie i w sowieckim stylu. Z hotelowego okna, które wychodziło na główny bulwar, widziałem hordy rowerzystów - przypominali rojowisko niebieskich i zielonych mrówek - i słyszałem bezustanne trąbienie samochodowych klaksonów. Moja opinia o chińskiej stolicy znacznie się polepszyła następnego dnia, gdy odwiedziłem Zakazane Miasto, które zadziwiło mnie swym godnym uwagi zagospodarowaniem przestrzeni i dyskretnym kolorytem. Spotkałem się Oryginalną rosyjską wersję książki opublikowałem prywatnie w Stanach Zjednoczonych w 1980 roku. 120 Żyłem. Wspomnienia niezależnego z wieloma profesorami Uniwersytetu Pekińskiego, niektórzy z nich byli sędziwymi intelektualistami, którym jakoś udało się przeżyć Rewolucję Kulturalną, inni to partyjni półinteligenci. Ci pierwsi powiedzieli mi o wielu zmianach w programie studiów, które rozważano, podczas gdy drudzy siedzieli milcząc, zażenowani. Poprowadziłem seminarium w instytucie, w którym wzięło udział około trzydziestu uważnych słuchaczy. Pytania dotyczyły głównie powodów amerykańskiej „ślamazarności" w postępowaniu wobec Moskwy. Był to przedsmak wydarzeń, które miały nastąpić, podczas całej mojej wizyty bowiem obsesyjnie przekonywano mnie o potrzebie twardszej polityki Stanów Zjednoczonych wobec Rosji. Zawieziono mnie na wschód od Pekinu na inspekcję 196 Dywizji, która walczyła w wojnie domowej w Chinach oraz w wojnie koreańskiej. Dywizja (jak mi powiedziano) była w dużym stopniu samowystarczalna, uprawiała własne ogródki warzywne, hodowała świnie na mięso, a nawet produkowała budziki. Obserwowałem pokaz ćwiczeń, przygotowany specjalnie dla mnie. Żołnierze przypominali akrobatów: walka wręcz i wspinanie się na mury budynków. Siedząc przy stole i obserwując przebieg ćwiczeń przez lornetkę, którą dostarczyli gospodarze, myślałem o sobie jako o generale von Moltke, starszym, dokonującym inspekcji niemieckiej armii. Kiedy pokaz się zakończył, mój komisarz zapytał mnie o wrażenie: „Robi wielkie wrażenie" - odpowiedziałem. „Nic niewarte - odparł - to się nadaje na minione wojny, ale nie do prowadzenia współczesnej walki". Podczas lunchu wznoszono toasty: „Precz ze wspólnym wrogiem - Niedźwiedziem Polarnym!". Zorganizowano mi spotkanie z dyrektorem Instytutu Spraw Międzynarodowych, siedemdziesięciotrzyletnim panem Hao Teh-Ching. Przez większość czasu on mówił, podczas gdy ja słuchałem i robiłem notatki. W jego uwagach był zawarty przytyk, że Stany Zjednoczone i Chiny powinny pójść tą samą drogą - co oznacza drogę powstrzymywania Związku Sowieckiego - lecz każde osobno. My powinniśmy powstrzymywać go siłą militarną, podczas gdy Chińczycy pokrzyżują jego plany w Trzecim Świecie. Wierzył, że kolejna wojna światowa jest nieuchronna; najlepsze, co możemy zrobić, to opóźnić jej wybuch. Wojna, którą zapowiadał, będzie konwencjonalna, a nie jądrowa. Nie uważał, by Chiny były zagrożone inwazją sowiecką, ponieważ wymagałoby to minimum trzech milionów żołnierzy, o wiele więcej niż Rosjanie rozmieścili na Wschodzie. To, co mówił, sprowadzało się do stwierdzenia „nie obawiajcie się". Na moje pytanie, czy nie istnieje jednak ryzyko, że Chiny i ZSRR, mające tę samą ideologię i system, mogłyby ponownie zjednoczyć się przeciwko Zachodowi, odpowiedział, że tak się nie stanie, ponieważ Rosja nie jest państwem komunistycznym, tylko „biurokratycznym monopolem". Kategorycznie zaprzeczył, Harvard 121 że jest możliwa reforma ZSRR po Breżniewie: takie sprawy, powiedział, rozstrzygane są nie przez jednostki, lecz przez „ustrój społeczny". Była to prognoza, która z czasem okazała się bardzo, bardzo nietrafna. Podobne informacje otrzymałem od dyrektora Biura Spraw Zagranicznych. Powiedział mi, że w całych Chinach buduje się tunele, by chronić ludność przed skutkami wybuchów jądrowych. W dniu mojego odjazdu zawieziono mnie w Pekinie do małego, oddalonego od drogi sklepiku. Drzwi umieszczone za ladą otwierały się jak zapadnia na strome schody prowadzące do obszernego podziemnego miasta, zbudowanego na trzech poziomach, które rozciągało się wiele mil we wszystkich kierunkach. Podziemny schron był wyposażony we wszelkiego rodzaju sprzęt. Potężna struktura - bez względu na jej użyteczność - sprawiała przerażające wrażenie. Zaobserwowałem jedną głęboką różnicę w sposobie traktowania mnie przez Rosjan i przez Chińczyków. Pierwsi próbowali podkradać mi pomysły, drudzy - wpływać na mój sposób myślenia. Stwierdziłem, że Chińczykom brakuje ciekawości. Kiedykolwiek wspomniałem o życiu na Zachodzie, nie wywoływało to żadnego zainteresowania, w przeciwieństwie do Rosji. Ich sposób myślenia był już uformowany w stosunku do większości spraw i nie byli zainteresowani poznaniem moich reakcji. W odróżnieniu od Rosji, gdzie każdy coś czyta, w Chinach nie widziałem nikogo z książką w ręku (oprócz studentów w bibliotece uniwersyteckiej). W dzienniku podróży napisałem: „Odnosi się wrażenie, że ta starożytna cywilizacja wieluset milionów ludzi może wszystko przetrzymać - podczas gdy Rosja ze swymi 125 milionami nie. Stąd ich pogodna pewność siebie, w przeciwieństwie do rosyjskiej chełpliwości, brutalności, neurozy i obaw". Chińczycy nie kłamali, tak jak byli do tego przyzwyczajeni Rosjanie. Kiedy zadano im pytanie, na które nie chcieli odpowiedzieć, wykręcali się, lecz nie byli do końca nieuczciwi. Rosyjskie wrenie jest szczególną odmianą kłamstwa, ponieważ nie musi służyć wyższym celom: jest to wysiłek wyobraźni, ucieczka od rzeczywistości. I dlatego Rosjanie rzadko czują się zakłopotani, gdy wyda się kłamstwo. Jedna z postaci w Zbrodni i karze Dostojewskiego wychwala to: Ja lubię, kiedy ludzie kłamią! - Kłamstwo - to jedyny człowieczy przywilej wobec wszystkich innych organizmów. Kto kłamie, tenxxx dociera do prawdy! Gdybym nie kłamał, nie byłbym człowiekiem. Ani jednej prawdy nie dociekł, kto przedtem nie skłamał czternaście razy, może nawet sto czternaście (...) Łżyj mi, ale łżyj po swojemu, a ja cię uściskam. Zełgać po swojemu - to nieomal lepsze niż powtórzyć prawdę za kim innym; w pierwszym wypadku jest się człowiekiem, w drugim tylko papugą! *'' Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara, Dzieła wybrane, Warszawa 1955, przekład Czesław Jastrzębiec-Kozłowski [przyp. tłum]. 122 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Podobnie „zbędny człowiek" Turgieniewa twierdzi, że kłamstwa są tak samo żywotne jak prawda, jeśli nie bardziej.12 Chiny oczarowały mnie. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę z tego, że będąc „gościem honorowym", jestem tu traktowany ze szczególnym poważaniem z powodów politycznych, i czyniłem wszelkie wysiłki, by nie wpaść w pułapkę, która pochłonęła tak licznych „honorowych" gości Związku Sowieckiego. Widoki, które oglądały moje oczy, raz jeszcze potwierdziły, że kultura jest ważniejsza od ideologii: że idee przystosowują się do kulturowej gleby, na którą padły. Tak więc marksizm w Skandynawii, gdzie tradycje własności i prawa są relatywnie silne, przekształcił się najpierw w socjaldemokrację, a potem w demokratyczne państwo dobrobytu. W Rosji, gdzie obie te tradycje są słabo rozwinięte, marksizm wzmocnił tylko autokratyczne, patrymonialne dziedzictwo. W Chinach wykształcił coś zupełnie odrębnego od komunizmu sowieckiego, choć nie wiem dostatecznie wiele, by powiedzieć, co ten chiński komunizm wyróżnia. Cechą, która natychmiast i mocno mnie uderzyła, jest otwarta, optymistyczna postawa ludzi w Chinach, postawa, którą Amerykanie nazywają can-do („potrafię"). Stanowi ona widoczne przeciwieństwo przygnębienia i fatalizmu, przeważających w Rosji. To prawda, było wiele oznak tego, co eufemistycznie nazywano tu „rewolucją kulturalną", a faktycznie było barbarzyńską kontrrewolucją: uszkodzone budynki, graffiti na zabytkach, zamknięte muzea. Prawda, że oprócz dzieci, ludzie ubierają się tutaj jednakowo i marnie. Współczesna architektura ma wszystkie wady swego sowieckiego prototypu. Lecz w atmosferze Chin wyczuwało się dynamizm, którego nigdy nie widziałem w Rosji ani przed, ani po 1991 roku. Uroku dodaje Chinom wieś, która pozostaje nadal w erze przedprzemy-słowej, tak że można sobie oszczędzić bezustannego huku motorów, który towarzyszy życiu na Zachodzie. Pola, które obserwowałem z pociągu, były starannie uprawione. Wydawało się też, że w miastach nie braknie żywności. Szanghaj, chińskie miasto tradycyjnie najbardziej pozostające pod wpływami Zachodu, zachował więcej cech starych Chin niż Pekin, stolica kraju. Są tam wąskie uliczki ze sklepikami sprzedającymi wszystko, co można sobie wyobrazić: sztućce, guziki, kluski, podeszwy do butów. Cudzoziemcy musieli tu być rzadkością, gdyż w odróżnieniu od Pekinu gapiono się na mnie wszędzie, a w niektórych miejscach tłumek szedł za mną i moimi oficjalnymi przewodnikami. W Suczou widziałem urocze ogrody, z których słynie: rozległe parki ze stawami i skalniakami. W kilku z nich starzy, a nawet młodzi Chińczycy siedzieli na ławkach w cichej kontemplacji. Odwiedziłem również fabrykę, która produkuje wachlarze. Tak opisałem ją w dzienniku podróży: Harvard 123 Niesamowity widok - 500 kobiet (i kilku mężczyzn) wykonujących ręcznie najbardziej skomplikowaną pracę przy produkcji tanich wachlarzy (głównie z drewna kamforowego i jedwabiu) na eksport. Pracują bardzo intensywnie. Najdroższy wachlarz, misternie wyrzeźbiony z kości słoniowej, sprzedaje się za 800-1000 jua-nów (500-600 dolarów) -jego wykonanie zajmuje „ponad pół roku", a surowiec jest drogi. Płace? Praktykanci, którzy muszą odbyć trzy lata pracy, otrzymują 20 juanów miesięcznie - reszta od 35 do 80, średnio 48 (30 dolarów)... Żadnych wakacji - można wziąć 6 czy 7 dni urlopu w roku, praca 48 godzin tygodniowo (6 dni po 8 godzin) - co oznacza średni zarobek 14 centów za godzinę. Kobiety idą na emeryturę w wieku 50 lat, mężczyźni 60 lat i potem otrzymują 70 procent pensji jako emeryturę. Kupiłem za 50 juanów ładny wachlarz z klasycznym pejzażem, kaprys, na który tutejszy robotnik pracuje jak niewolnik 220 godzin! Ostatnim miastem, które odwiedziłem, był Nankin. Tu, specjalnie dla mnie, otwarto muzeum sztuki: obejrzałem niektóre godne uwagi akwarele i drzeworyty. Ponieważ od pewnego czasu kolekcjonuję drzeworyty japońskie („Wielkie Tokaido" Hiroszigego), byłem zainteresowany ich chińskimi prototypami. Zupełnie podświadomie, za każdym razem, gdy pokazano mi drzeworyt, pytałem o datę jego powstania, gdyż nie było o tym informacji: okazało się, że niektóre powstały nawet sto lat wcześniej niż japońskie. Mój przewodnik po muzeum, chociaż usłużny, dziwił się temu, że przywiązuję tyle uwagi do daty powstania dzieła. Uświadomiłem sobie, że naszej obsesji na tle chronologii nie podziela cywilizacja Wschodu. Osoba wykształcona w historii sztuki może podać datę powstania zachodniego obrazu z dokładnością do kilku dziesięcioleci. W przypadku malarstwa orientalnego jest to prawie że niemożliwe, ponieważ artyści nie dążą do oryginalności - to jest do przewyższenia swych mistrzów - lecz do perfekcji w przedstawieniu obiektu, co mogło być osiągnięte tysiąc lat wcześniej. To samo można odnieść do naszej muzyki. Źródłem twórczości na Zachodzie jest stałe dążenie do oryginalności, co w końcu doprowadziło do samounicestwienia. Gdy dwudziestowieczni malarze i kompozytorzy nie potrafili już prześcignąć poprzedników, skapitulowali. Obraz, który jest czystym białym płótnem, lub kompozycja muzyczna składająca się z wielu minut ciszy oznaczają odrzucenie sztuki, ponieważ z definicji obraz jest rysunkiem, a kompozycja muzyczna - dźwiękiem. Mogę dodać, że z wyjątkiem bankietów, musiałem spożywać posiłki sam w hotelu: nawet wyznaczeni do obsługi mojej osoby przewodnicy znikali w tym czasie. Przez cały okres pobytu chińscy gospodarze nigdy nie pozwalali mi zapomnieć o perfidii Rosjan: co pewien czas pokazywali projekty, które musiały być opóźnione w realizacji lub zaniechane, ponieważ Moskwa odstąpiła od swych zobowiązań. Kiedy eskortowano mnie na lotnisko, 124 Żyłem. Wspomnienia niezależnego pożegnalne słowa mojego przewodnika brzmiały: „Niech pan pamięta, panie Pipes, że Rosjanie zawsze kłamią". Ostatnie uwagi w moim dzienniku podróży były następujące: Robią wrażenie, szczególnie ich energia, witalność, dyscyplina pracy - można je porównać tylko do japońskich i, oczywiście, nie ma to nic wspólnego z ustrojem politycznym. Także ich uprzejmość i maniery, które o wiele przewyższają japońskie. Złe wrażenie robi ich brak zaciekawienia światem zewnętrznym, słabe oczytanie i zły gust. Bardzo ewidentne jest pewne „schłopienie" życia. Ale mogą też być narodem przyszłości: jeśli dać im technologię i więcej swobody intelektualnej, co ich zatrzyma? Na pewno nie Rosja, która w porównaniu wypada marnie... Nie było próby „kupienia mnie". Było wiele spontanicznego ciepła. W odróżnieniu od Rosji, którą zawsze starałem się opuścić jak najprędzej, wyjeżdżałem z Chin z pewnym żalem - i chciałbym tam wrócić. Wróciłem, tym razem z żoną, w czerwcu 1984 roku, i znów wygłaszałem odczyty i odwiedzałem miejsca, lecz moje wrażenia się nie zmieniły. Obraz, który podczas tego pobytu najbardziej zapisał się w mojej pamięci, to scena, którą widzieliśmy w Szanghaju. Wieczorem przechadzaliśmy się po Bundzie, dzielnicy miasta, która przed 1949 rokiem była siedzibą zachodnich firm finansowych i handlowych. Nad brzegiem rzeki zatrzymał nas niezwykły widok: kilkanaście młodych par siedziało na ławkach, obejmując się i całując, tak zupełnie bez ruchu, że wpierw wziąłem je za rzeźby. Ci młodzi ludzie robili to, rzucając otwarcie wyzwanie komunistycznej pruderii i nakazom, które zabraniały jawnego okazywania uczuć. Kiedy obserwowałem tę scenę, umocniłem się w przekonaniu, jak nigdy dotąd, że komunizm nie przetrwa. Amalrik i Szczaranski Wczesnym latem 1975 roku moja żona i ja spędziliśmy pięć tygodni w Moskwie, gdzie zbierałem materiały o Struvem. Archiwiści z Centralnego Archiwum Rewolucji Październikowej skąpili, jak mogli, udostępniania mi dokumentów: zwykle otrzymywałem jeden folder dziennie, a kiedy go przejrzałem, co czasami zabierało mi nie więcej niż kilka minut, mówiono, abym wrócił po resztę następnego dnia. W przeciwieństwie do mnie siedzący przy sąsiednim biurku jeden z moich amerykańskich kolegów, znany z przyjaznego nastawienia do reżimu, tonął w dokumentach. Podczas tej podróży zaprzyjaźniłem się z Andriejem Amalrikiem, autorem Will the Soviet Union Survive until 1984? [Czy Związek Radziecki przetrwa do roku 1984?, wydanie polskie, Paryż 1970]. Był to niezwykły rosyjski dysydent: raczej wesoły niż ponury i obdarzony prawdziwym poczuciem Harvard 125 humoru. Miał coś z zuchwałości dziecka: nie nienawidził komunizmu, lecz po prostu wyśmiewał się z niego i niemiłosiernie wytykał błędy swym śledczym. Odwiedziliśmy jego maleńkie, jednopokojowe mieszkanie w okolicy Arbatu. Dużą część powierzchni zajmował fortepian, na którym ani on, ani jego żona, malarka Giuzel, nie potrafili grać. Pewnego wieczoru nałożył na siebie, specjalnie dla nas, „mundur", który nosił podczas pobytu w więzieniu w Magadanie. Zapytałem go, czy utrzymywanie znajomości z nami nie wyrządzi mu szkody, a on odpowiedział, że przeciwnie, im częściej go widują z cudzoziemcami, tym mniej będzie miał kłopotów z milicją. Później pomogłem mu odwiedzić Stany Zjednoczone i spędził nieco czasu na Harvardzie. Niestety, zginął w wypadku samochodowym w Hiszpanii, zanim miał szansę przekonać się, że jego przepowiednie się spełniły. W czasie miesiąca, który spędziliśmy w Moskwie, wydarzył się dziwny incydent. 4 lipca 1975 roku ambasada amerykańska wydała tradycyjny bankiet z okazji Święta Niepodległości. Po przyjęciu pojechałem z żoną do mieszkania Witalija Rubina, specjalisty od spraw Chin i -jak to wówczas nazywano - riefjuznika, to jest obywatela ZSSR pochodzenia żydowskiego, któremu odmówiono wizy wyjazdowej na emigrację do Izraela. Rubin i jego żona Ina prowadzili salon, do którego zapraszali każdego, kto interesował się Izraelem i syjonizmem: nie byli dysydentami, ponieważ uważali się za obywateli izraelskich. Z tego powodu nie sprawdzali dokładnie swych gości: jak powiedział mi Rubin, nie mieli niczego do ukrycia. (Nawet jeśli tak było, dyskutując o drażliwych sprawach, komunikowaliśmy się pisemnie, aby zmylić funkcjonariuszy KGB, którzy monitorowali ich mieszkanie z samochodu zaparkowanego pod oknami). Tego wieczoru wśród gości był Anatolij Szczaranski, odważny rosyjski dysydent, oraz architekt o nazwisku Władimir Riabski wraz z żoną. Rubin spotkał Riabskiego przed wejściem do głównej moskiewskiej synagogi i zaprosił go do siebie, nic o nim nie wiedząc. Rozmowa przy stole, wokół którego siedzieliśmy, toczyła się na temat spraw mało ważnych. Szczaranski przez większość czasu milczał. Przed zakończeniem spotkania powiedziałem mu, że po wyjeździe ze Związku Sowieckiego mam zamiar odwiedzić Izrael, gdzie -jeśli sobie tego życzy - mogę skontaktować się z jego żoną i powiedzieć jej, że widziałem go w dobrym nastroju. Zgodził się i dał mi numer jej telefonu. Ale ponieważ zapomniał podać kodu miejscowości, nie mogłem jej znaleźć. Po spotkaniu u Rubinów Riabski zaprosił mnie i moją żonę do swego domu, lecz potem, z jakiegoś powodu, odwołał zaproszenie. Ale jeszcze w tym samym roku, po moim powrocie do Stanów Zjednoczonych, wysłał mi ciepłe życzenia na Nowy Rok. Zapomniałem o całym tym wydarzeniu do czasu, gdy dwa lata później dowiedziałem się, że Szczaranski został aresztowany za szpiegostwo. Jednym z głównych punktów oskarżenia w wytoczonym mu w lipcu 1978 roku 126 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Harvard 127 procesie był zarzut, że spotkał się ze mną i rzekomo otrzymał ode mnie instrukcje, jak prowadzić antysowiecką działalność. Głównym świadkiem oskarżenia nie był kto inny, jak Riabski. Opisał mnie jako „agenta rządu USA", który przybył do ZSRR ze „szczegółowymi instrukcjami, by działać jako syjonistyczny emisariusz".13 Cytuję Szczaranskiego: „Riabski....twierdził, że Pipes szczególnie zalecał nam wykorzystanie helsińskiego Aktu Końcowego, by zjednoczyć syjonistów i dysydentów z grupy Helsinki Watch". Podczas przesłuchania przed sądem Szczaranski zwrócił się do Riab-skiego: „Twierdzi pan, że Pipes apelował do nas o połączenie się z dysydentami, wykorzystując helsiński Akt Końcowy. Czy znał treść tego aktu?" „Oczywiście! Dokument leżał tam na stole". „Zgodnie z pańskim zeznaniem spotkanie miało miejsce 4 lipca 1975 roku. Czy tak było?" „Tak, pamiętam je dobrze. To było w amerykańskie Święto Niepodległości, i o tym też wspomniano". „Słusznie. Ja też to pamiętam. Ale helsiński Akt Końcowy został opublikowany w sierpniu 1975 roku. Miesiąc wcześniej nawet nie było jasne, czy konferencja się odbędzie. A Rubin już miał tekst i Pipes sugerował, abyśmy ten tekst wykorzystali. Jak może pan to wyjaśnić?" Nie zdołałem nawet dokończyć swej kwestii, gdy twarz Riabskiego zaczęła tracić wyraz pewności siebie. Zmarszczył brwi, zawahał się i w końcu wymamrotał: „Tak, tak, dobrze, tak, oczywiście po prostu się pomyliłem. Spotkanie z Pipe-sem miało miejsce nie w 1975 roku, ale 4 lipca 1976 roku". Łatwo było udowodnić mu błąd. W lipcu 1976 roku nie tylko Pipesa nie było w Moskwie, lecz Rubin już mieszkał w Izraelu.14 Takie kanalie podtrzymywały sowiecki reżim. Pomimo nonsensownego oskarżenia sędzia zawyrokował, że Szczaranski Spotkał się „potajemnie" z doradcą rządu amerykańskiego, Richardem Pipesem, w mieszkaniu Witalija Rubina „i ponownie zadeklarował potrzebę wywierania nacisku na ZSRR, a w szczególności korzyści wynikające z szantażowania ZSRR groźbą ograniczenia kulturalnych i naukowych stosunków sowiecko-amerykań-skich". Sędzia sugerował też, że Szczaranski otrzymał od Pipesa „szczegółowe zalecenia" dotyczące metod „podżegania" do działalności antysowieckiej wewnątrz Związku Sowieckiego, szczególnie zaś „wywoływania nienawiści narodowościowych", którą według słów Pipesa w wersji sędziego, „wpływowe koła w USA uważają za potężny katalizator powodujący erozję społeczeństwa sowieckiego". * * Gilbert, Shcharansky, ss. 268-269. Przypuszczam, że powód tego, że określono mnie jako „amerykańskiego agenta", miał związek z faktem, że pod koniec 1976 roku przewodniczyłem Zespołowi B z ramienia CIA (patrz rozdział 3). Na podstawie takich wydumanych zarzutów Szczaranski został skazany na trzynaście lat „utraty wolności", w tym trzy w więzieniu i resztę w obozie pracy o zaostrzonym rygorze. Drugą część naszego pobytu w Związku Sowieckim spędziliśmy w Leningradzie, gdzie przez dziewięć dni kontynuowałem swoje badania nad Struvem z większym powodzeniem niż w Moskwie. Przed wyjazdem do Leningradu zboczyliśmy z trasy do Warszawy na zaproszenie ambasadora Stanów Zjednoczonych, Richarda Daviesa. Po raz pierwszy od października 1939 roku postawiłem stopę na polskiej ziemi. Co za różnica między przyjazdem obecnie a naszym wyjazdem trzydzieści sześć lat wcześniej! Wówczas moi rodzice ze mną musieli uciekać z miasta; teraz witał mnie na lotnisku amerykański ambasador z bukietem kwiatów i jechałem do miasta limuzyną z flagą USA. Było to ogromne przeżycie: miałem poczucie osobistego triumfu. Ulokowano nas w rezydencji ambasadora i traktowano po królewsku. Jednakże polscy intelektualiści wystrzegali się nas, nie chcieli się narażać i na przyjęcie urodzinowe, które wydał dla mnie ambasador Davies, przybyło niewiele osób. Duma i uniesienie, które zawładnęły mną po przybyciu do Warszawy, wkrótce ustąpiły miejsca uczuciu przygnębienia, kiedy wędrowałem po znajomych ulicach. Jak przypuszczam, Warszawa nigdy nie była pięknym miastem: w każdym razie brakowało jej elegancji polskich miast pod rządami austriackimi. Ale miała wiele uroku, który powodował, że niektórzy ludzie porównywali ją do Paryża. Teraz to wszystko zniknęło. Po polskim powstaniu w 1944 roku Niemcy zburzyli i spalili całe miasto, z wyjątkiem dzielnic, w których sami rezydowali. Po wycofaniu się Niemców Polacy odbudowali Warszawę według rosyjskich planów, w stylu całkowicie pozbawionym gustu. Poza Starówką, która została wiernie zrekonstruowana, do najmniejszego detalu, preferowano budowę wielkich bloków przypominających koszary. W środku miasta wzniesiono masywny dominujący nad miastem Pałac Kultury, kopię pięciu drapaczy chmur, które Stalin rozmieścił w Moskwie: tak samo brzydki i niefunkcjonalny. Jego atrakcją, jak twierdzili mieszkańcy stolicy, był wyłącznie fakt, że był to jedyny budynek w Warszawie, z którego Pałacu nie widać. Wystarczy wspomnieć, że w jednej z ankiet przeprowadzonych w Warszawie w latach dziewięćdziesiątych uznano miasto za „najmniej romantyczne" na świecie - prawdopodobnie za Ułan Bator, Tiraną, a nawet Magadanem.15 Moje przygnębienie wynikało przede wszystkim z faktu, że miasto, które kiedyś było domem dla 300 000 Żydów, teraz było Judenrein. Oczywiście wiedziałem o tym, lecz w sposób abstrakcyjny: rzeczywistość ta dotarła do mnie, gdy na próżno szukałem na ulicach żydowskich twarzy. Komunistyczna Warszawa była mniej represyjna niż komunistyczna Moskwa, jednak 128 Żyłem. Wspomnienia niezależnego w Moskwie można było zobaczyć wielu Żydów, którzy łagodzili mi ponury obraz tego miasta. Dzielnica żydowska Warszawy w ogóle zniknęła, zrównana z ziemią, choć gdzieniegdzie zaczęły wznosić się na jej ruinach domy mieszkalne. Dom mojej babki zniknął, jak również dom, gdzie mieszkała Wanda. Na wielkim placu, tam gdzie kiedyś było getto, stał pomnik bohaterów żydowskiego ruchu oporu, dzieło w stylu socrealizmu. Autobusy pełne turystów zajeżdżały od czasu do czasu pod ten pomnik: ludzie wychodzili, robili jedno lub kilka zdjęć i szybko odjeżdżali. Eufemistycznie nazwany Umschlagpłatz lub inaczej plac Przesiadek, gdzie setki tysięcy opuszczonych i poniżanych Żydów, a wśród nich moja rodzina i przyjaciele, wpychano do bydlęcych wagonów wiozących ich do komór gazowych Treblinki. Wszystko to stało się dla mnie straszliwie przygnębiające. Obserwując te miejsca, miałem niesamowite uczucie, że jestem ostatnim Żydem na Ziemi. To, co szczególnie mnie martwiło, wówczas i podczas następnych wizyt w Polsce, to fakt, że obecność Żydów na terytorium Polski po prostu zniknęła ze świadomości narodu polskiego. To prawda, że wydawane od czasu do czasu książki przywołują ich życie w Polsce, ale nie pozostawiają prawie żadnych śladów w zbiorowej pamięci narodu. I dzieje się tak, mimo że Żydzi zamieszkiwali w Polsce przez siedem stuleci, podczas których wnieśli liczący się wkład do gospodarki kraju, a w ostatnim okresie także do jego kultury. Dziś wydaje się, że nigdy nie istnieli. Na działce domu, w którym mieszkaliśmy w 1939 roku, teraz stoi Pałac Kultury. Ale cztery nasze poprzednie mieszkania ocalały, prawdopodobnie dlatego, że zostały zarekwirowane przez Niemców. Odwiedziłem każde z nich i doznałem osobliwego uczucia własnej tam obecności i równocześnie obcości. Od tego czasu odwiedziłem Polskę wiele razy. Byłem bardzo dobrze traktowany przez rząd i intelektualistów postkomunistycznej Polski i nawet uhonorowany wysokim polskim odznaczeniem. Mimo to nie mogę pozbyć się uczucia, że ja i mój naród zostaliśmy odrzuceni przez naszą ojczyznę. 3 Waszyngton Detente Zawsze interesowałem się polityką, ale nigdy nie była ona moją pasją. Miałem niezłe przygotowanie do wypowiadania się na temat Związku Sowieckiego i przedstawiania politykom swoich opinii, ale nie marzyły mi się wysokie stanowiska ani blask sławy. Moje ambicje były i pozostały ambicjami intelektualisty, który pragnie wpływać na poglądy i postawy innych ludzi, a nie sprawować nad nimi władzę. Moja skromna kariera polityczna była więc w dużej mierze dziełem nie planowych zabiegów. Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte określa się w polityce mianem detente, czyli odprężenia. Intensywna rozbudowa arsenałów jądrowych zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Związku Sowieckim skłoniła wielu ludzi na Zachodzie do wniosku, że alternatywą dla wojny jądrowej i zagłady życia na ziemi jest jakaś forma porozumienia między dwoma „supermo-carstwami". Przekonanie to doprowadziło polityków i politologów (zwanych „sowietologami") do sformułowania programu politycznego, który postulował współpracę z Rosjanami tam, gdzie było to możliwe, i przeciwstawianie się im tam, gdzie było to konieczne. Jeśli jednak alternatywą dla współpracy była zagłada jądrową, to wszelka możliwość oporu znikała, bo nie ma takiej rzeczy, w obronie której warto byłoby unicestwić świat. Hasło „Better Red than Dead" (Lepiej być komunistą niż trupem) trafnie wyrażało tę postawę. Aby umocnić to stanowisko i dodać mu wiarygodności, orędownicy polityki odprężenia twierdzili, że między demokracją a komunizmem zachodzi proces „konwergencji". Tak więc tych, którzy ciągle podkreślali różnice między oboma systemami i nawoływali do sprzeciwu 130 Żyłem. Wspomnienia niezależnego wobec komunizmu - tak zwanych „cold warriors" - uważano za niebezpiecznych szaleńców mogących rozpętać III wojnę światową. Aby zrozumieć postawy - i niepowodzenia - amerykańskich sowieto-logów, trzeba pamiętać o warunkach, w jakich kształtowała się w naszym kraju nauka o Związku Sowieckim. Powstała na początku zimnej wojny w latach pięćdziesiątych, a jej nagły rozkwit nastąpił w 1957 roku, po wystrzeleniu przez Rosjan sputnika. Rakiety, które go wyniosły, mogły być użyte do przenoszenia broni jądrowej i (po raz pierwszy w dziejach) bezpośrednio zagrozić bezpieczeństwu, a nawet samemu istnieniu Stanów Zjednoczonych. Sowietologii, ze względu na okoliczności jej powstania, powszechnie przypisuje się nieprzejednaną wrogość do komunizmu i ZSRR i widzi w niej źródło zimnowojennej mentalności. W rzeczywistości wydała ona zupełnie odmienne owoce. W Europie, gdzie dzieje ideologii komunistycznej sięgają co najmniej połowy XIX wieku, a partie komunistyczne powstały na początku lat dwudziestych wieku XX, uczeni i publicyści badali komunizm jako taki już ponad sto lat wcześniej, niż zajęto się nim w Ameryce. Niektórzy z tych uczonych - zwłaszcza Polacy - zdumiewająco trafnie przewidzieli despotyczny charakter reżimu komunistycznego i jego ekonomiczną niewydolność. W Stanach Zjednoczonych badania nad komunizmem utrudniał fakt, że zjawisko to nierozerwalnie kojarzono z groźbą wojny jądrowej. Amerykanie, nie znając właściwie ani marksizmu, ani historii Rosji i ZSRR, mieli skłonność do ujmowania problemu wyłącznie w kategoriach polityki zagranicznej - interesowało ich przede wszystkim to, jak zapobiec konfliktowi między dwoma obozami, który mógł doprowadzić do nuklearnej zagłady. Dlatego zajmowali stanowisko pojednawcze, podkreślając pozytywne wydarzenia w bloku komunistycznym i ukazując je w jak najkorzystniejszym świetle. Podświadomie minimalizowali różnice i uwypuklali podobieństwa. Jakkolwiek zwolennicy takiego stanowiska mieli dobre intencje, fałszowali rzeczywistość - co dzieje się zawsze, kiedy politykę stawia się wyżej niż prawdę. Środowiskom sowietologicznym zależało na pogodzeniu ze sobą antagonistów, pomijano więc lub bagatelizowano wszystko, co przeszkadzało w osiągnięciu tego celu. W rezultacie zupełnie fałszywie oceniano charakter reżimu komunistycznego i jego sił żywotnych. Poglądy sowietologów cieszyły się popularnością, ponieważ przynosiły uspokojenie i napawały optymizmem. Ludzie, którzy bali się wojny nuklearnej, ochoczo czepiali się nadziei, że Rosjan obłaskawi się cierpliwością i zrozumieniem - choć za komunizmem bynajmniej nie przepadali. Wszelkie działania sowieckie, które zadawały kłam tym nadziejom, starano się usprawiedliwiać. Kiedy więc stało się jasne, że ZSRR, osiągnąwszy w 1970 roku parytet jądrowy z USA, rozmieszcza kolejne systemy rakietowe, Waszyngton 131 postępowanie to tłumaczono: (1) rzekomą „paranoją" Rosjan, którzy w przeszłości często padali ofiarą agresji, lub (2) koniecznością stawienia czoła Chińczykom, z którymi ZSRR był wówczas w konflikcie. Takie usprawiedliwianie działań, które dla bezstronnego obserwatora oznaczały po prostu gwałtowną rozbudowę potencjału militarnego, było wówczas w zachodnich kręgach opiniotwórczych nagminne. Niezrozumienie motywów i intencji Rosjan miało również źródło w kulturze amerykańskiej. Z-aksjomatu, że wszyscy ludzie są równi, większość Amerykanów wyciągała, mniej lub bardziej świadomie, wniosek, że ludzie są tacy sami, a zatem że Rosjanie są w głębi duszy tacy jak my, jeśli więc dostaną szansę, będą postępować tak jak my. Czyli: jeżeli jakieś państwo zachowuje się agresywnie w stosunku do Stanów Zjednoczonych, to dlatego, że ma do nich słuszne pretensje. W ten sposób winę za agresję składano na ofiarę, a nie agresora. Rozumowanie powyższe jest logicznie niepoprawne, ale psychologicznie zrozumiałe. Przez całą zimną wojnę wielu wykształconych i zamożnych Amerykanów uważało, że rząd USA prowokuje Rosjan, i domagało się ustępstw na ich rzecz, aby mogli się oni poczuć bardziej „bezpiecznie".* Rosjanie z wielką zręcznością wykorzystywali te amerykańskie złudzenia. Przekonywali, że Związek Sowiecki aspiruje do roli drugich Stanów Zjednoczonych - państwa jeśli nawet nie tak bogatego, to w każdym razie gwarantującego większą sprawiedliwość społeczną. Amerykanie nabierali się na tę cyniczną propagandę, ponieważ chcieli wierzyć zarówno w przyrodzoną dobroć człowieka, jak w to, że świat pragnie naśladować amerykański styl życia. „Soviet Union Today", kolorowe pismo propagandowe sprzedawane w Stanach Zjednoczonych, przypominało równie barwny magazyn „Amerika", którego dystrybucja napotykała w Związku Sowieckim wielkie przeszkody. Dla pozyskania elity amerykańskiej Rosjanie zatrudniali zręcznych propagandystów, takich jak odpychający Gieorgij Arbatow, dyrektor Instytutu Stanów Zjednoczonych Ameryki, agendy KGB, który perfekcyjnie grał rolę dobrodusznego, wesołego kompana. Udało mu się zwieść wielu uczonych i przedsiębiorców. Słuchając typów pokroju Arba-towa, którzy udawali, że nie biorą poważnie komunistycznej ideologii i opowiadali antysowieckie dowcipy, ludzie dziwili się, o co właściwie chodzi w tej całej konfrontacji Wschodu z Zachodem. * Muszę ze wstydem wyznać, że tuż po wojnie ja również padłem na krótko ofiarą tego błędu. W listopadzie 1948 roku, zrażony prowokacyjną i agresywną, jak wówczas uważałem, polityką Trumana wobec Związku Sowieckiego, w wyborach prezydenckich głosowałem na Henry'ego Wallace'a, kandydata popieranego przez partię komunistyczną. 132 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Teoretycznych fundamentów takiej postawy, której prawdziwym źródłem był strach połączony z chciwością, dostarczyli sowietolodzy wywodzący się w większości z uniwersyteckich wydziałów nauk politycznych, ekonomii i socjologii. Środowisko naukowe, nie traktujące poważnie ideologii i polityki, udzielało im entuzjastycznego poparcia. Sowietolodzy, finansowani hojnie przez fundacje państwowe i prywatne, odbywali nie kończące się konferencje w Stanach Zjednoczonych, Europie i ZSRR, publikowali niezliczone sprawozdania z tych konferencji i uczestniczyli w wielu projektach badawczych. Aby uniknąć niemiłego dysonansu, uczonych, którzy mieli zdecydowanie odmienne poglądy, wykluczano z tej działalności. Dzięki temu sowietolodzy osiągnęli znaczny stopień zgodności poglądów i zaczęło ich cechować „myślenie stadne". Nie znaczy to, że nie było w ogóle miejsca na dyskusję, miała ona jednak ściśle określone granice. Wolno było więc na przykład twierdzić, że reżim sowiecki jest mniej lub bardziej stabilny, ale już broń Boże nie to, że jest niestabilny. Twierdząc, że na oceny moralne nie ma w nauce miejsca, sowietolodzy (którzy wszak uważali się za uczonych) traktowali społeczeństwa tak, jakby były mechanizmami. Jedno z ich podstawowych założeń głosiło, że wszystkie społeczeństwa spełniają te same „funkcje", choć w odmienny sposób. Na tej podstawie objaśniali w znanych sobie kategoriach wszystkie te cechy reżimu komunistycznego, które ludziom nie obeznanym z naukami społecznymi wydawały się egzotyczne. Jeden z takich „specjalistów" nie dostrzegał na przykład większej różnicy między sposobem zarządzania miastem New Haven a dowolnym miastem podobnej wielkości w Związku Sowieckim.* Na gruncie tej metodologii społeczeństwa komunistyczne upodabniały się do demokratycznych: a skoro tak, to nasi politycy mogą i powinni starać się z nimi porozumieć. Nic, nawet podróż do Związku Sowieckiego ani opowieści dziesiątków tysięcy uchodźców żydowskich z ZSRR, nie mogło skłonić zawodowych sowietologów do zmiany zdania, ponieważ ze swoich poglądów czerpali osobiste korzyści. Żaden z tych specjalistów nie zadawał sobie - w każdym razie nie głośno - oczywistych pytań, jak na przykład: skoro sytuacja w ZSRR jest tak normalna i stabilna, to dlaczego rządy komunistyczne nie zezwalają swoim obywatelom na swobodne podróżowanie za granicę, czemu tak im zależy na jednomyślności opinii publicznej albo dlaczego dopuszczają do startu w „wyborach" tylko jedną partię i jednego kandydata? * Jerry F. Hough: „Jest bardzo prawdopodobne, że gdybyśmy przeprowadzili szczegółowe studium władzy lokalnej w Związku Sowieckim, doszlibyśmy do podobnych wniosków, do których doszedł Robert Dahl w swojej rozprawie o New Haven", w: How the Soviet Union Is Governed (Cambridge, Mass. 1979), s. 512. Waszyngton 133 Te kłopotliwe pytania omijano z daleka, a kiedy ktoś je zadawał - nie udzielano odpowiedzi. Ludziom bezstronnym wymienione fakty sugerowały brak pewności siebie, a brak pewności siebie przywodził na myśl słabość. Trzeba było widzieć, jak skwapliwie amerykańscy uczeni ustępowali swoim sowieckim „kolegom", których większość była szpiegami, przynajmniej na pół etatu, jak chętnie, za pośrednictwem fasadowych organizacji, udzielali oni informacji KGB, jednocześnie z oburzeniem odrzucając wszelką myśl o współpracy z CIA. Czasami z niedowierzaniem słuchałem, jak doradzają sowieckim delegatom, w jaki sposób mogą oszukać rząd amerykański. Aby uzyskać sowiecką wizę i utrzymać kontakty ze swymi sowieckimi kolegami po fachu, zrobiliby niemal wszystko. Żona Sacharo-wa, Jelena Bonner, z goryczą mówiła mi w marcu 1986 roku, że nie może nakłonić amerykańskich uczonych do bojkotu sowieckich konferencji w proteście przeciwko aresztowi jej męża: współczuli jej, ale uważali, że muszą „pozostać w kontakcie". Co pewien czas publicznie krytykowałem taką postawę. W 1959 roku opublikowałem na przykład w piśmie „New Leader" krótki i gniewny w tonie esej, przedrukowany następnie przez „Washington Post" pod tytułem: Teraz Babbittowie zadurzyli się w Sowietach. Pisałem tam z niesmakiem o zbiorowej histerii, która ogarnęła Stany Zjednoczone po wystrzeleniu przez ZSRR sputnika, i towarzyszącym jej podziwie dla wysokiego poziomu sowieckiej techniki. Zabierałem głos bardzo rzadko, wystarczyło to jednak, abym zyskał miano zwolennika polityki zimnowojennej, które zamknęło mi drogę do Dartmouth, Pugwash i podobnych zgromadzeń wzajemnej adoracji, służących stworzeniu atmosfery dobrej woli, gdzie odmienne zdanie byłoby przykrym zgrzytem. Ci, którzy obwołali mnie zwolennikiem zimnej wojny, najwyraźniej oczekiwali, że będę się rumienił ze wstydu i prosił o przebaczenie. Tymczasem ja przyjąłem to miano z dumą. W stosunkach ze Związkiem Sowieckim byty dla zimnej wojny dwie możliwości - polityka ustępstw, która służyła komunistycznym celom, i wojna, która groziła powszechną zagładą. Zimna wojna była więc rozsądnym kursem między obiema skrajnościami, ale wymagała żelaznych nerwów. Prowadzona przez Stany Zjednoczone w latach 1948-1991, z krótką przerwą na odprężenie, osiągnęła swój cel, przyspieszając upadek komunistycznego imperium środkami pokojowymi. Okazja do wystąpienia z gruntowną krytyką polityki odprężenia i wszystkiego, co się z nią wiązało, nadarzyła się w grudniu 1969 roku. Poproszono mnie wówczas o wygłoszenie odczytu na dorocznym zebraniu Amerykańskiego Towarzystwa Historycznego w Waszyngtonie. Było ono poświęcone stosunkom amerykańsko-sowieckim; przewodniczył profesor Harvardu William Langer, a komentatorami mieli być George Kennan i Louis Fischer. 134 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Kennan jednak nie przyjechał i jedyny komentarz wygłosił Fischer, zadufany w sobie dziennikarz, który w latach trzydziestych brał udział w dezinformowaniu amerykańskiej opinii publicznej co do sytuacji w ZSRR. Tekst mojego referatu ukazał się później na łamach londyńskiego miesięcznika „Encounter" pod tytułem Misja Rosji, przeznaczenie Ameryki. Opierając się na przesłankach historycznych i ideologicznych, wytyczyłem nieprzekraczalną granicę między oboma systemami. Pisałem, że nie ma i nie może być żadnej „konwergencji": jeden lub drugi system musi ponieść klęskę. Zakończyłem artykuł następująco: Uwagi te nie przyniosą pocieszenia temu, kto wierzy, że za sprawą jakiegoś cudownego połączenia dobrej woli i światłego zrozumienia własnego interesu polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych i Rosji stanie się zbieżna. Ci, którzy kształtują politykę obu tych państw, inaczej rozumieją takie pojęcia, jak „dobro" i „własny interes". Międzynarodowa równowaga sił istniejąca od połowy lat pięćdziesiątych, która dotychczas zapewniała niepewny pokój, nie wynikała z uznania przez przywódców komunistycznych zasady międzynarodowej wspólnoty interesów. Według nich kosmos nie składa się z planet krążących majestatycznie w zgodzie z prawami natury, każda po swojej orbicie, z człowiekiem umieszczonym w środku, aby dowiódł swojej wartości. Kosmos dla komunistów -jeśli nie zatracili się oni jeszcze w swoim cynizmie -jest chaosem, w którym zdarzają się cudowne i straszne rzeczy, a Bóg, w przebraniu Historii, dokonuje bezlitosnego Sądu Ostatecznego.' Fischer ograniczył się do powtarzania, z rosnącym naciskiem, frazesu „polityka to władza", co jest twierdzeniem równie odkrywczym jak: „interesy to pieniądz" lub „medycyna to uzdrowienie". Wśród publiczności na tym posiedzeniu znalazła się Dorothy Fosdick, córka znanego teologa protestanckiego i bliskiego doradcy Henry'ego Jack-sona, demokratycznego senatora ze stanu Waszyngton. Jackson, jeden z bystrych i uczciwych polityków, jakich w życiu poznałem, sprzeciwiał się odprężeniu i całemu nurtowi prorosyjskiemu w polityce amerykańskiej. W tej sprawie starał się pozyskać poparcie specjalistów. Kiedy panna Fosdick streściła mu i jego doradcy ds. polityki zagranicznej, Richardowi Perlemu, mój referat, Jackson poprosił mnie o wystąpienie w marcu 1970 roku na posiedzeniu komisji senackiej, poświęconemu proponowanemu traktatowi SALT. W swojej opinii starałem się zwrócić uwagę, że liczy się nie potencjał środków rażenia, ale osobowość i mentalność polityczna ludzi, którzy nimi dysponują. Komuniści nie mogli zaakceptować pojęcia parytetu, podstawowego dla amerykańskiej strategii jądrowej, ponieważ jego wynikiem byłaby równowaga militarna, a ta oznaczała, że Rosjanie nie mogą już liczyć na zwycięstwo w konflikcie globalnym, którym uzasadniali zarówno dyktaturę, jak nędzne warunki życia w ZSRR. Oprócz mnie Waszyngton 135 swoją opinię przedstawił jeszcze jeden profesor: kiedy posiedzenie się skończyło, wyznał mi, że podziela moje poglądy, ale wolał nie wyrażać ich publicznie, bo bał się, że odmówią mu wizy sowieckiej. Jackson mianował mnie później konsultantem kierowanego przez siebie Komitetu ds. Bezpieczeństwa Narodowego i Operacji Międzynarodowych. W 1972 roku komitet opublikował mój referat pt. Niektóre zasady działania sowieckiej polityki zagranicznej, który wygłosiłem rok wcześniej w Tel Awiwie. Zawsze podziwiałem Jacksona, choć rozczarował mnie nieco swoim pospiesznym wycofaniem się z wyborów prezydenckich w 1976 roku po porażce w Pensylwanii. Śmierć Jacksona w 1983 roku jeszcze bardziej rozluźniła moje więzi z Partią Demokratyczną, osłabione dziesięć lat wcześniej mianowaniem George'a McGoverna na kandydata w wyborach prezydenckich. Moje zaangażowanie w sprawy polityczne spowodowało, że w 1973 roku zaproponowano mi posadę starszego konsultanta w Stanford Research Institute (SRI) z siedzibą w Palo Alto w Kalifornii. Instytutowi temu podlegał Ośrodek Studiów Strategicznych w Waszyngtonie, kierowany przez Richarda B. Fostera. Rząd uważał SRI za instytucję prawicową, przeciwną polityce odprężenia, i przyznawał jej bardzo skromne fundusze. Mój pomysł, żeby systematycznie analizować sowiecką „wielką strategię", budził wśród pracowników Departamentu Obrony i Stanu jedynie pusty śmiech. Przez następne kilka lat wygłaszałem referaty, składałem wyjaśnienia komisjom Kongresu i opublikowałem wiele artykułów o sprawach bezpieczeństwa narodowego. Ta działalność zyskała mi miano jednego z czołowych orędowników „twardego kursu" wobec ZSRR. (Tak to niezmiennie określano: przeciwne stanowisko nazywano zawsze „umiarkowanym", a nie „miękkim kursem"). W1974 roku SRI zorganizował w Moskwie konferencję wspólnie z dwoma rosyjskimi instytutami spraw międzynarodowych. Te ostatnie chciały w ten sposób dotrzeć do konserwatywnego skrzydła amerykańskiej opinii publicznej. W czasie jednego z posiedzeń wypowiedziałem kilka ostrych uwag pod adresem sowieckiej polityki bliskowschodniej, która w owym czasie była wroga wobec Izraela i obejmowała pomoc wojskową dla państw arabskich. Delegaci amerykańscy gratulowali mi prywatnie przemówienia, ale publicznie głosu nie zabierali. Po posiedzeniu jeden z sowieckich uczestników konferencji, Jewgienij Primakow, specjalista od spraw bliskowschodnich, wziął mnie na stronę. Powiedział, że nie rozumiem sowieckiej polityki na Bliskim Wschodzie i że ZSRR nigdy, w żadnych okolicznościach, nie dopuści do zniszczenia państwa Izrael. „Dlaczego?" - spytałem. Kiedy Primakow otwierał już usta, żeby mi odpowiedzieć, drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Arbatow, prosząc nas o powrót do sali konferencyjnej. 136 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Waszyngton 137 Nigdy już się nie dowiedziałem, czemu ZSRR zależało na istnieniu Izraela. Nie przypuszczałem też, że Primakow, aparatczyk średniego szczebla mający związki z KGB, pewnego dnia zostanie premierem postkomunistycznej Rosji i kandydatem na urząd prezydenta. Zrobił na mnie wrażenie sprytnego biurokraty, pozbawionego zarówno ideologicznych uprzedzeń, jak i szerszej wizji politycznej. Zespół B Lato 1976 roku spędzałem w Londynie - było to lato pamiętne ze względu na straszną suszę, która zniszczyła wiele drzew w Hyde Parku. Pewnego dnia odebrałem telefon od Dicka Fostera z SRI, który spytał, kiedy zamierzam wrócić do kraju. Nie wyjaśnił, dlaczego chce to wiedzieć, zdradził tylko, że czeka na mnie ważne zadanie. Tak czy owak zamierzałem wyjechać z Anglii za kilka dni. W autobusie jadącym na lotnisko Heathrow przydarzył mi się osobliwy wypadek. Młody człowiek, przechodzący obok, rozmyślnie kopnął mnie w nogę, która wystawała nieco poza rząd foteli. Kilka minut później, idąc w drugą stronę, zrobił to samo - z jeszcze większą premedytacją. Zerwałem się na równe nogi i nazwałem go „niepoczytalnym". „No dalej, uderz mnie - zadrwił. - Facet w twoim wieku powinien siedzieć cicho w kącie". Uznałem zdarzenie za prowokację, ale nie miałem pojęcia, kto i po co miałby się jej dopuścić. W samolocie zająłem fotel przy oknie obok dwóch pasażerów. W pewnej chwili steward wywołał moje nazwisko i poprosił, abym przesiadł się na inne miejsce pod oknem; sąsiedni, środkowy fotel był tam niezajęty. Niebawem usiadła na nim młoda kobieta, która mówiła trochę po rosyjsku i wiedziała, kim jestem. Rozmawialiśmy przez prawie cały lot do Bostonu. To również nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło. Zachodziłem w głowę, co to wszystko znaczy. Zaraz po powrocie do Bostonu (był koniec lipca) udałem się do Waszyngtonu na spotkanie z Fosterem. Zadanie, o którym mi opowiedział, było w istocie niezwykle interesujące i do pewnego stopnia miało zmienić moje życie. Okazało się, że CIA chce mnie prosić o pokierowanie ściśle tajnym projektem. Jego tło było następujące: sfery wywiadowcze były od jakiegoś czasu podzielone w kwestii znaczenia rozbudowy sowieckiego arsenału jądrowego w latach siedemdziesiątych, chodziło głównie o rozmieszczenie nowej generacji rakiet taktycznych i strategicznych. Zgodnie z doktryną MAD (Mutual Assured Destruction), pewności wzajemnego zniszczenia, uznawaną wówczas za pewnik zarówno w kręgach akademickich, jak wywiadowczych, broń jądrowa miała służyć wyłącznie jako środek odstraszania przeciwko zagrożeniu jądrowemu. W ściśle tajnej notatce CIA sporządzonej w kwietniu 1972 roku {Sowiecka polityka obronna 1962-1972) twierdzono, że przywódcy sowieccy podzielają ten pogląd, choć nie podawano żadnych na to dowodów: „Sowieci (...) uważają swoje siły [strategiczne] przede wszystkim za środek odstraszający. Największy nacisk położono na programy, które umożliwiają tym siłom zamortyzowanie amerykańskiego uderzenia i zadanie druzgocącego ciosu odwetowego".2 Toteż po osiągnięciu odpowiedniego poziomu środków odstraszających - zgodnie z definicją sekretarza obrony Roberta MacNamary odpowiednim poziomem był taki, który zapewniał zniszczenie 25 procent ludności agresora i 50 procent jego przemysłu - rozmieszczanie dalszych środków rażenia było nie tylko bezużyteczne, ale pachniało niebezpieczną prowokacją. Zamiast jednak poddać doktrynę MAD rewizji, CIA wolała tworzyć rozmaite teorie tłumaczące rozbudowę sowieckiego arsenału jądrowego, które byłyby z nią zgodne. Nie liczyło się, że część kompetentnych obserwatorów, takich jak James Schlesinger i Albert Wohlstetter, ma co do tego poważne wątpliwości. Jak to zwykle bywa z biurokracją, CIA asekurowała się, przyznając, że ZSRR „ulega wpływom doktryny wojskowej, która postuluje budowę potencjału zdolnego zapewnić zwycięstwo w wojnie" i odrzuca doktrynę pewności wzajemnego zniszczenia, ale uznawała takie przypuszczenia za teoretyczne i pisała, że MAD „będzie obowiązywać jeszcze co najmniej przez kolejne dziesięciolecie".* Rząd, kierowany troską o obiektywność analiz, powołał do życia ciało nadzorcze o nazwie Prezydencki Komitet Doradczy ds. Wywiadu Zagranicznego, w skrócie PFIAB (President's Foreign Intelligence Advisory Board). W połowie 1976 roku gremium temu, złożonemu z 16 osób, przewodniczył ekonomista z Nowego Jorku i szef Międzynarodowego Komitetu Pomocy, Leo Cherne. Wśród członków znaleźli się: Clare Boothe Luce, Edwin Land, założyciel firmy Polaroid, George P. Shultz, przyszły sekretarz stanu, Robert W. Galvin, szef firmy Motorola, znany waszyngtoński adwokat Edward Bennett Williams, a także kilku generałów i admirałów w stanie spoczynku. Zaniepokojony raportami CIA, dotyczącymi rozbudowy sowieckich arsenałów jądrowych, PFIAB zaproponował w sierpniu 1975 roku dokonanie niezależnej oceny zebranych danych wywiadowczych. Ówczesny dyrektor CIA, William Colby, nie chciał słyszeć o takiej ingerencji National Intelligence Estimate, Narodowa Ocena Wywiadowcza, 11-3/8-nr 75, s. 16. Stany Zjednoczone oficjalnie zrezygnowały z doktryny MAD w 2002 roku za rządów prezydenta George'a W. Busha, wycofując się z traktatu ABM i ogłaszając zamiar zbudowania systemu obrony antybalistycznej oraz, pod pewnymi warunkami, przeprowadzenia uderzenia prewencyjnego. 138 Żyłem. Wspomnienia niezależnego w działalność agencji i w kwietniu 1976 roku zaproponował, że zamiast tego przeprowadzi wewnętrzną kontrolę. Według Lionela Olmera, ówczesnego sekretarza wykonawczego PFIAB: „CIA sporządziła 75-stronicowe sprawozdanie ze swojej działalności. Był to dokument tak zdumiewający, że [George] Bush (Colby nie był już dyrektorem) nie miał innego wyjścia, jak tylko zgodzić się na propozycję powołania zespołów A i zespołów B. Sprawozdanie tak krytycznie oceniało dziesięcioletnią działalność wywiadu w tych trzech dziedzinach, że nie ulegało wątpliwości, iż coś trzeba z tym zrobić".3 Po objęciu przez George'a Busha stanowiska dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej na początku 1976 roku Cherne zwrócił się do prezydenta Forda z prośbą o przeprowadzenie zewnętrznej kontroli. Ford wyraził zgodę i Bush musiał się podporządkować. Postanowiono przeprowadzić eksperyment, polegający na „analizie konkurencyjnej", w toku której sześć zespołów ekspertów, trzy z CIA (zespoły A) i trzy złożone z ludzi z zewnątrz (zespoły B), miało niezależnie od siebie zbadać materiały wywiadowcze dotyczące trzech dziedzin - sowieckiej obrony przeciwlotniczej, celności rakiet i celów strategicznych. Były to najbardziej niepokojące i sporne aspekty sowieckiego wysiłku zbrojnego, które miały bezpośredni wpływ na założenia naszej strategii obronnej. W innym miejscu pisałem już szczegółowo o powyższym eksperymencie,4 tu ograniczę się więc do kilku ogólnych uwag. Zdecydowanie najważniejszym zagadnieniem, którym miano się zająć, była sowiecka strategia nuklearna. Jeśli bowiem proces rozmieszczania sowieckich międzykonty-nentalnych rakiet balistycznych i innych środków rażenia, zarówno ofensywnych, jak defensywnych, stanowił dowód na odrzucenie przez Moskwę doktryny MAD, to cała strategia jądrowa Stanów Zjednoczonych opierała się na fałszywym założeniu, co mogło mieć katastrofalne konsekwencje. Kierownictwo zespołu niezależnych specjalistów od sowieckich celów strategicznych zaproponowano najpierw Foyowi Kohlerowi, byłemu ambasadorowi amerykańskiemu w Moskwie, który po przejściu na emeryturę osiadł na Florydzie. Odmówił on jednak ze względu na stan zdrowia. Seymour Weiss, emerytowany urzędnik Departamentu Stanu, również uważał, że zdrowie nie pozwoli mu na pełnienie tak odpowiedzialnej funkcji. (Krążyły jednak plotki, że jego nominacji sprzeciwił się Departament Stanu, który uważał, że jako ambasador na Bahamach Weiss powinien całkowicie poświęcić się temu zajęciu). W efekcie George Bush, za radą swoich podwładnych, kierownictwo owego zespołu powierzył mnie. Przyjąłem propozycję z pewnym wahaniem, obawiając się, że stanowisko wymaga znajomości techniki rakietowej, o której wiedziałem bardzo mało. Foster jednak zapewnił mnie, że będę mógł skorzystać z pomocy Waszyngton 139 specjalistów z tej dziedziny i że kierownik zespołu ma przede wszystkim rozumieć sowiecką mentalność, to, czym jest broń jądrowa dla sowieckich wojskowych. Pytałem zarówno Roberta Gavina, który był łącznikiem między naszym zespołem B a PFIAB, i Henry'ego Knoche'a, zastępcę dyrektora CIA, jaki ma być zakres naszych prac, ale usłyszałem, że zależy to ode mnie. Nieprawdziwe były więc późniejsze zarzuty, jakoby zespół B przekroczył swój „mandat". Ekipa, którą zdołałem skompletować, składała się z ludzi wybitnych. Dwóch oficerów, emerytowany generał John Vogt i generał major Jasper Welch, znajdowało się na liście dostarczonej przez agencję. Pozostałych wybrałem sam. Byli to: Paul Nitze, były sekretarz marynarki i zastępca sekretarza obrony; emerytowany generał porucznik Daniel Graham, były dyrektor Agencji Wywiadu Obronnego; Paul Wolfowitz z Agencji Kontroli Zbrojeń i Rozbrojenia, obecnie zastępca sekretarza obrony w administracji George'a W. Busha; Thomas Wolfe z korporacji RAND; i profesor William Van Claeve z uniwersytetu Karoliny Południowej. Kohler i Weiss pełnili funkcję konsultantów. Podzieliśmy się pracą i przystąpiliśmy do analizy dokumentów, które dostarczyła nam agencja. Spieszyliśmy się, bo nasz raport, podobnie jak raport CIA, miał się ukazać w połowie grudnia. Wtedy to musiał być gotowy dokument noszący oficjalną nazwę NIE (National Intelligence Estimate), Narodowej Oceny Wywiadowczej, 11-3/8-75 - najważniejszy efekt pracy całego aparatu wywiadowczego i podstawa, na której opierał się budżet Departamentu Obrony przedstawiany Kongresowi.* Kierując zespołem, wykonywałem jednocześnie wszystkie obowiązki dydaktyczne: przez pierwszą połowę tygodnia prowadziłem wykłady i seminaria, a drugą połowę spędzałem w Waszyngtonie. Między 25 sierpnia a 23 listopada zespół B odbył dziesięć zebrań. Analizowałem dawne raporty CIA, starając się wyśledzić zawarte w nich założenia - ocenę dyslokacji Łącznikiem między zespołem B a CIA był pracownik CIA nazwiskiem John Paisley. Początkowo naszą grupę nazywano „projektem Paisleya", nazwę zespół B przyjęto później. Paisley przed 1974 rokiem, kiedy przeszedł na emeryturę, był zastępcą szefa Biura Badań Strategicznych, które zajmowało się oceną sowieckiego potencjału jądrowego. W październiku 1978 roku, dwa lata po zakończeniu naszych prac, Paisleya znaleziono martwego z raną postrzałową głowy. Jego ciało, z przywiązanymi doń obciążnikami nurkowymi ważącymi łącznie 15 kilo, unosiło się na falach w zatoce Chesapeake. Podobno na pokładzie żaglówki Paisleya znajdowały się dokumenty zespołu B oraz najnowocześniejszy sprzęt radiowy. Nigdy nie ustalono, czy Paisley popełnił samobójstwo, czy został zamordowany; nie ma nawet pewności, czy będące w stanie rozkładu ciało, które pospiesznie skremowano, naprawdę należało do niego. Zob. Tad Szulc w: „New York Times Magazine" z 7 stycznia 1979, ss. 13,15, 60, 62. 140 Żyłem. Wspomnienia niezależnego itti sowieckich środków rażenia pozostawiając moim bardziej kompetentnym kolegom. Piątego listopada zespoły A i B, które wymieniły się wcześniej wstępną wersją swoich raportów, spotkały się w centrali CIA w Langley. Zebranie przebiegło w napiętej atmosferze. CIA skierowała do zespołu A młodych analityków, podczas gdy nasz zespół składał się z doświadczonych polityków i wojskowych: był to więc jakby pojedynek poruczników z generałami. Z powodu tej nierówności sił starcie skończyło się klęską CIA, bo nasi ludzie dosłownie roznieśli w puch ich krytykę naszego opracowania. 2 grudnia zespoły zaprezentowały nowe wersje swoich raportów dla PFIAB; opracowanie zespołu A wyraźnie różniło się od wersji sprzed miesiąca - trudno mi powiedzieć, czy wskutek nacisków Busha, czy też z powodu siły naszych argumentów. W poprawionym raporcie zespół A uznał, że dążenie Sowietów do osiągnięcia potencjału umożliwiającego wygranie wojny jest rzeczywistością, a nie, jak poprzednio, czysto teoretyczną hipotezą.5 Mimo to nasz raport był znacznie ostrzejszy i Clare Booth Luce powiedziała mi później, że po naszym wyjściu członkowie zespołu A przez pewien czas siedzieli osłupiali - tak zaskoczyła ich nasza argumentacja, która, jak od dawna podejrzewali, jest słuszna, ale której nikt dotychczas nie ośmielił się przedstawić. Nasz ostateczny raport, przedłożony w grudniu, składał się z trzech części. W pierwszej, której byłem autorem, poddano krytyce poprzednie oceny strategiczne sporządzone przez CIA. Część druga składała się z analiz dziesięciu sowieckich systemów rażenia, autorstwa poszczególnych członków zespołu, a część ostatnia, napisana wspólnie, zawierała wnioski i zalecenia. Zgodnie z naszą ogólną opinią CIA „w istotny sposób myliła się co do motywów stojących za sowieckimi programami strategicznymi" i w rezultacie „konsekwentnie nie doceniała ich skali i związanego z nimi zagrożenia":* Ta błędna ocena wzięła się w znacznej mierze z koncentracji na tak zwanych twardych danych, to jest danych zbieranych za pomocą środków technicznych, i wynikłej stąd tendencji do ich interpretowania w sposób, który odzwierciedla podstawowe koncepcje amerykańskie, a jednocześnie zaniedbuje lub fałszywie interpretuje znaczną część „miękkich" danych dotyczących sowieckich koncepcji strategicznych. Pominięcie lub błędna ocena tych miękkich danych spowodowała, że NIE nie zajmuje się w sposób systematyczny szerszymi celami politycznymi, które leżą u podstaw sowieckich celów strategicznych. Ponieważ jednak kontekstu politycznego nie da się całkowicie pominąć, autorzy NIE nabrali zwyczaju włączania * Raport opublikowany w ściśle tajnym dokumencie zatytułowanym Eksperyment wywiadowczy w dziedzinie analizy konkurencyjnej. Sowieckie cele strategiczne: stanowisko alternatywne. We wrześniu 1992 roku został odtajniony i z pewnymi wyjątkami podany do publicznej wiadomości. Waszyngton 141 do kluczowych ocen subiektywnych opinii opartych na „zasadzie lustrzanego odbicia", czyli na przypisywaniu decydentom sowieckim takich sposobów postępowania, których można by oczekiwać po ich amerykańskich odpowiednikach w analogicznej sytuacji. Dalej podkreślaliśmy, że przywódcy sowieccy nie myślą typowymi dla naszej kultury, wykluczającymi się kategoriami (np. wojna kontra pokój, konfrontacja kontra odprężenie, itd.), ale „dialektycznie", traktując owe kategorie jako „komplementarne, czyli wzajemnie się uzupełniające". Amerykanie zakładali, że Moskwa uznaje broń jądrową wyłącznie za środek odstraszający, uważali „odstraszanie za alternatywę dla potencjału umożliwiającego wygranie wojny, a nie za coś, co jest wobec niego komplementarne". Tymczasem fakty wskazywały, że przywódcy sowieccy: Są nastawieni przede wszystkim ofensywnie, a nie defensywnie. Nie myślą w kategoriach stabilności jądrowej, pewności wzajemnego zniszczenia lub strategicznego nasycenia, ale potencjału umożliwiającego wygranie wojny. Uważają, że prawdopodobieństwo powszechnej wojny jądrowej można zmniejszyć, rozbudowując własne siły strategiczne, ale że nie da się go całkowicie wyeliminować, że zatem trzeba przygotować się na taką wojnę, jakby była ona nieuchronna, i w razie groźby jej wybuchu należy być gotowym do zadania pierwszego uderzenia. Słowem, w całej sprawie chodziło o zrozumienie ludzi odmiennej kultury. Równowagę strategiczną określała nie tylko względna potęga dwóch arsenałów, lecz także, i przede wszystkim, mentalność i zamiary ludzi, którzy nimi dysponowali. (Na przykład w 1940 roku alianci mieli we Francji więcej czołgów i więcej żołnierzy niż Niemcy, a mimo to ponieśli klęskę, ponieważ ich dowódcy, pod wpływem I wojny światowej, byli nastawieni defensywnie i to samo nastawienie przypisywali przeciwnikowi). Te ogólne wnioski poparto drobiazgową analizą kilku konkretnych sowieckich programów zbrojeniowych: międzykontynentalnych rakiet balistycznych; obrony cywilnej; umocnienia centrów dowodzenia i kontroli; ruchomych wyrzutni rakiet; bombowców strategicznych i tak dalej. Napisaliśmy również, w jaki sposób można by podnieść jakość NIE, podkreślając potrzebę myślenia kategoriami sowieckimi, powstrzymania się od pochopnych „ocen netto", rozpatrywania sowieckiego wysiłku zbrojnego w sposób zintegrowany, i opierania się naciskom polityków na proces oceny danych i różnorodnego ich interpretowania. Dwudziestego pierwszego grudnia w wielkiej sali w Langley przedstawiłem nasze konkluzje pracownikom CIA. Po zakończeniu zebrania Bush, który był na nim obecny, zaprosił członków trzech zespołów B na prywatny lunch. Uderzyło mnie, że choć nasz zespół składał się ze zdecydowanie najwybitniejszych osób, Bush nie zaprosił żadnego z nas do swego stolika. Wyglądało to tak, jakby obawiał się skutków eksperymentu i zapewne 142 Żyłem. Wspomnienia niezależnego żałował, że się nań zgodził. Jeszcze przed zakończeniem prac doszły mnie słuchy, że wypytywał współpracowników, jaki może to mieć wpływ na jego karierę. Brak odwagi politycznej był największą słabością Busha i naznaczył jego prezydenturę piętnem przeciętności. W swoim dzienniku pod datą 1 stycznia 1982 roku, kiedy poznałem go już bliżej, zapisałem: „Raczej wątpię, by miał dość siły charakteru i pewności siebie". Ronald Reagan miał ich natomiast w nadmiarze. Choć przedsięwzięcie miało pozostać tajemnicą, wiadomość o nim wkrótce przedostała do prasy. Pierwsze, bliskie prawdy doniesienie, autorstwa Williama Beechera, ukazało się 20 października w dzienniku „Boston Globe", ale nie zwróciło większej uwagi. Hałasu narobił dopiero artykuł zamieszczony na pierwszej stronie niedzielnego wydania „New York Time-sa" z 26 grudnia 1976 roku, napisany przez Davida Bindera, który w latach pięćdziesiątych był moim studentem na wydziale historii i literatury. Binder zadzwonił do mnie 20 grudnia z prośbą o wywiad. Kiedy odmówiłem, poinformował mnie, że wie już o projekcie od pracowników CIA. Skontaktowałem się więc z Richardem Lehmanem, zastępcą dyrektora centrali wywiadu ds. wywiadu krajowego, prosząc o zezwolenie na udzielenie wywiadu. Lehman skwapliwie się zgodził. 21 grudnia odbyłem z Binderem półgodzinną rozmowę na lotnisku w Waszyngtonie. Było dla mnie jasne, że dziennikarz przeprowadził już wywiady z wysokimi urzędnikami CIA, może nawet z samym Bushem. Mimo to, kiedy ukazał się artykuł, zaczęto podejrzewać, że to ja jestem źródłem przecieku. 30 grudnia felietonista Joseph Kraft, spełniając czyjąś prośbę, ostrzegł mnie przed kontaktami z prasą. Dziś pokazałbym mu drzwi, wtedy jednak grzecznie poinformowałem go, że uważam ujawnianie tajemnic państwowych za wiarołom-stwo. Zdziwiłem się więc, kiedy występując w audycji CBS Face the Nation 2 stycznia 1977 roku, Bush napomknął, że źródłem przecieku jest zespół B. Burza nie cichła przez kilka tygodni. „New York Times" w typowym dla siebie pompatycznym wstępniaku, zabierając głos z wyżyn dziennikarskiego olimpu, na którym mieszkają jego redaktorzy, podał w wątpliwość motywy i intencje zespołu B, wykpiwając jednocześnie jego starania, aby zbadać motywy i intencje sowieckich wojskowych. Gazeta nie znała treści ściśle tajnego raportu zespołu B, choć niewątpliwie korzystała z pewnych stronniczych przecieków z kierownictwa CIA.6 Kissinger uznał, że raport zespołu B ma na celu „storpedowanie nowego traktatu dotyczącego ograniczenia zbrojeń" i wezwał do „racjonalnej debaty nad zagadnieniem strategii jądrowej" - „racjonalność" oznaczała tu zapewne zgodność z jego własnym stanowiskiem, wedle którego dążenie do przewagi w broni jądrowej było irracjonalne.7 Waszyngton 143 CIA natychmiast przystąpiła do kontrofensywy, broniąc swojej skóry i kwestionując czystość intencji zespołu B. Jako pośrednika użyła senackiej komisji specjalnej ds. wywiadu pod przewodnictwem senatora Daniela Inouye z Hawajów. Szefa personelu komisji, Williama Greena Millera, poznałem w latach pięćdziesiątych na Harvardzie, gdzie był pracownikiem Wydziału Historii i Literatury. Miller musiał odejść ze służby dyplomatycznej, gdyż zbyt gorliwie dążył do obalenia szacha Iranu. Później, jako współpracownik senatora Johna Shermana Coopera, przyczynił się do uchwalenia poprawki Coopera-Churcha, która zmusiła rząd do przerwania pomocy dla Wietnamu. Miller zorganizował posiedzenia komisji w taki sposób, że 0 złożenie zeznań nie poproszono ani jednego członka zespołu B; oskarżenie dostało monopol. To on też na kierownika prac nad raportem komisji wybrał Harolda Forda - który, choć uczciwy, ze względu na przeszłość wywiadowczą nie dawał gwarancji bezstronności. Senator Adlai Stevenson jr został przewodniczącym podkomisji, która miała ustalić, czy eksperyment w dziedzinie analizy konkurencyjnej nie zmusił CIA do „podmalowania" swoich wniosków. O raporcie podkomisji, przygotowanym w największej tajemnicy, dowiedziałem się od Grahama. Poprosiłem Stevensona, aby pozwolił Grahamowi, Nitzemu i mnie zapoznać się z nim i odpowiedzieć na zawarte w nim zarzuty. Stevenson wyraził zgodę. Kiedy w sierpniu 1977 roku przeczytałem ten raport, włosy stanęły mi dęba. Autorzy oskarżali zespół B, że przekroczył swoje uprawnienia, że nie powoływał się na „surowe dane", że wybrał swoich członków 1 sporządził wnioski „w zmowie" z PFIAB, a nawet że doszedł do swoich konkluzji, zanim jeszcze rozpoczął pracę.8 (Ten ostatni zarzut pochodził z zeznania Paisleya). Wspomniano też, że zespół B ponosi odpowiedzialność za ujawnienie prasie swoich ustaleń. Uznano, że eksperyment nie przyczynił się do podniesienia poziomu dokumentów NIE. Zarazem jednak, zaprzeczając samym sobie, autorzy raportu zgadzali się z wieloma naszymi krytycznymi uwagami dotyczącymi NIE, między innymi z zarzutem, że oceny NIE kładą nacisk na technikę kosztem nauk politycznych - to znaczy rozpatrują zbrojenia w oderwaniu od polityki. Senator Gary Hart, albo raczej jeden ze współpracowników piszący w jego imieniu, oskarżył nas, że idziemy na pasku kompleksu wojskowo--przemysłowego i że za pomocą naszego raportu chcemy zmusić administrację Cartera, która niebawem miała objąć władzę, do zwiększenia budżetu obronnego: „Korzystanie z usług wybranych ekspertów z zewnątrz było zwykłym kamuflażem dla wymuszenia, aby NIE bardziej poważnie potraktowało sowieckie zagrożenie", a to w celu zwiększenia wydatków na obronę. 144 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Waszyngton 145 Senatorowie Daniel Patrick Moynihan i Malcolm Wallop energicznie wystąpili w naszej obronie. Rok później, w oświadczeniu załączonym do oficjalnego sprawozdania senackiej komisji ds. wywiadu, dotyczącym naszego eksperymentu, Moynihan pisał, że stanowisko zespołu B, zgodnie z którym Rosja dąży do przewagi w broni strategicznej, z „herezji stało się obowiązującą prawdą, a może nawet dogmatem" w „tak zwanym urzędowym Waszyngtonie".9 Senator Wallop słusznie zauważył, że poprawiony raport senacki ma podstawową wadę, ponieważ „nie stara się nawet ocenić, którego zespołu opinia dotycząca ZSRR jest trafna", a zamiast tego skupia się na „kwestiach proceduralnych". W następnym miesiącu - było to w czasie przejmowania władzy przez administrację Cartera - główne stacje telewizyjne zasypały mnie zaproszeniami do udziału w swoich programach; nie przyjąłem ani jednego. Otrzymałem też masę listów z całego kraju i próbowałem odpowiedzieć na wszystkie. W jednych chwalono mnie, w innych potępiano. 16 lutego wygłosiłem odczyt o pracach zespołu B przed wypełnionym po brzegi audytorium Listera na uniwersytecie Jerzego Waszyngtona. W styczniu 1977 roku Breżniew poczuł się zmuszony do wygłoszenia w Tulę mowy wymierzonej w prezydenta elekta Cartera. Z oburzeniem zaprzeczył, aby jego kraj dążył do przewagi militarnej czy brał pod uwagę prowadzenie i wygranie wojny jądrowej. Jedynym skutkiem tego przemówienia było nasilenie cenzury publikacji sowieckich dotyczących strategii jądrowej. O mojej nieznajomości waszyngtońskich zwyczajów świadczy fakt, że czytając prasę amerykańską dziwiłem się, iż wszyscy zadają tylko dwa pytania o drugorzędnym znaczeniu: jakie motywy nami kierowały i jakie są konsekwencje naszych wniosków? Nikt, włącznie z senacką komisją do spraw wywiadu, nie starał się dowiedzieć, czy przypadkiem nie mamy racji. Ale taki sposób myślenia nie był niczym nowym. Już przed czterema wiekami Montaigne pisał: „Często widzę, że ludzie, kiedy przedstawia się im fakty, wolą dociekać, jakie są ich powody, a nie, czy są prawdziwe". Działalność zespołu B miała dwa ważne skutki. Po pierwsze, wywarła wielki wpływ na Reagana i sposób myślenia jego administracji - do tego stopnia, że niektórzy dziennikarze początkowo nazywali administrację Reagana „zespołem B". Po drugie, dzięki niej poprawiła się jakość oceny informacji przez CIA. Choć nigdy już nie powtórzono naszego eksperymentu, analiza konkurencyjna stała się częścią procesu oceny danych w tym sensie, że od tej pory oceny „zwyczajowo zawierały rozbieżne zdania".10 Ofiarą całej historii padła PFIAB, którą prezydent Carter rozwiązał. Wskutek braku nadzoru jakość raportów CIA spadła tak gwałtownie, że w listopadzie 1978 roku Carter udzielił oficjalnej nagany admirałowi Stansfieldowi Turnerowi, nowemu dyrektorowi agencji.11 Sowiecka inwazja na Afganistan, która nastąpiła rok później, całkowicie zaskoczyła CIA. Ponownie mierząc Sowietów własną miarą, agencja była przekonana, że po klęsce Stanów Zjednoczonych w Wietnamie Moskwa nie odważy się wysłać swoich wojsk do kraju Trzeciego Świata, ogarniętego ideowym fanatyzmem. Jeszcze przed końcem prac zespołu B Nitze i kilka innych wybitnych osób zorganizowało Komitet ds. Istniejącego Zagrożenia (CPD - Committee on the Present Danger), który miał informować opinię publiczną 0 rosnącej nierównowadze sił militarnych między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Sowieckim. Motorami organizacji byli Paul Nitze, David Packard, współzałożyciel firmy Hewlett-Packard, i Eugene Rostow, były dziekan Wydziału Prawa uniwersytetu Yale. Wśród członków komitetu wykonawczego CPD znaleźli się były sekretarz skarbu Henry Fowler, były szef operacji morskich admirał Elmo Zumwald, David Acheson, syn De-ana Achesona, i Richard V. Allen, republikański specjalista od spraw zagranicznych. Ronald Reagan zasiadał w radzie dyrektorów. Niedługo po rozwiązaniu zespołu B zaproszono mnie do udziału w komitecie wykonawczym CPD. Napisałem dla CPD kilka deklaracji programowych, poczynając od Do czego dąży Związek Sowiecki? (kwiecień 1977), gdzie podkreśliłem, że posunięcia Sowietów należy rozpatrywać w kategoriach historii Rosji 1 komunistycznej koncepcji wielkiej strategii.12 Reputacja członków komitetu i, chcę wierzyć, trafność jego argumentów zyskały mu szacunek i wielu zwolenników. Nasze opinie szerzyliśmy za pomocą publikacji i odczytów i bez wątpienia oddziaływaliśmy na opinię publiczną, równoważąc wpływy lobby rozbrojeniowego. Wystarczy powiedzieć, że nasi niepocieszeni oponenci, zawsze chętnie szafujący sloganami i argumentami ad homi-nem, oświadczyli, że prawdziwym zagrożeniem dla Stanów Zjednoczonych nie jest Związek Sowiecki, ale Komitet do spraw Istniejącego Zagrożenia. Z rozbawieniem dostrzegłem też, że amerykańscy liberałowie ochoczo przejęli od komunistów zwyczaj przypisywania komunistycznych poglądów krytykom komunizmu. W numerze „Playboya" (!) z listopada 1982 roku niejaki Robert Scheer pisał, że „rząd amerykański znalazł się pod wpływem ludzi, którzy uważają, że wojnę jądrową można prowadzić i wygrać".* Sądzę, że odnieśliśmy zwycięstwo w tej debacie - Reagan wygrał wybory prezydenckie i rozpoczął rozbudowę potencjału militarnego - ponieważ Metoda ta jest znakiem firmowym liberałów. W 1998 roku Kenneth Starr sporządził raport o seksualnych przygodach Clintona, aby dowieść, że zaprzeczając im pod przysięgą, prezydent popełnił krzywoprzysięstwo; nazwano go za to „maniakiem seksualnym". Podobnie w latach trzydziestych angielscy zwolennicy ustępstw wobec Hitlera nazywali Winstona Churchilla „podżegaczem wojennym", bo ostrzegał, że Niemcy zbroją się do wojny. 146 Żyłem. Wspomnienia niezależnego kiedy my argumentowaliśmy za pomocą faktów, nasi przeciwnicy mówili albo ogólnikami, albo uciekali się do kpin i oszczerstw. Ze wszystkich moich publikacji największe poruszenie wywołał artykuł Dlaczego Związek Sowiecki uważa, że może prowadzić i wygrać wojnę jądrową, zamówiony przez Normana Podhoretza, redaktora naczelnego „Commentary", i zamieszczony w numerze z lipca 1977 roku. Uzyskawszy zgodę CIA na publikację i starannie unikając powoływania się na poufne źródła informacji, przedstawiłem w nim zasadnicze wnioski zespołu B. Zespołowi B oddano sprawiedliwość dwa lata po jego rozwiązaniu. Administracja Cartera, która tymczasem objęła władzę, traktowała wnioski zespołu B bardzo nieufnie. Choć admirał Turner szybko zgodził się z nimi, przyznając, że Moskwa rzeczywiście dąży do przewagi wojskowej, nowy sekretarz obrony Harold Brown wyśmiał tę tezę, podobnie jak Cyrus Vance, nowy sekretarz stanu. Jednakże na prośbę Zbigniewa Brzezińskiego, doradcy Cartera ds. bezpieczeństwa narodowego, postanowiono zbadać trafność wniosków zespołu B. Niecały rok po zakończeniu pracy przez zespół B Harold Brown przyznał publicznie, że jeśli „obecne trendy [w rozbudowie sowieckiego arsenału jądrowego] utrzymają się", za pięć lat sytuacja może stać się „poważna", i dodał, że istnieje „potencjalne niebezpieczeństwo", iż Sowieci „szykują się do wojny jądrowej, a nie po prostu starają się do niej nie dopuścić".13 Tajne wnioski z tych dociekań ujawniono częściowo w styczniu i lutym 1979 roku. Według dziennika „New York Times": „Autorzy tego tekstu [Dyrektywy prezydenckiej nr 59] doszli do wniosku, że Moskwa nie uznaje koncepcji pewności wzajemnego zniszczenia i gromadzi siły, które pozwolą jej toczyć wojnę jądrową. W dokumencie twierdzono w szczególności, że na początku lat osiemdziesiątych siły sowieckie będą teoretycznie w stanie unieszkodliwić znaczną liczbę amerykańskich rakiet Minutemen ukrytych w podziemnych silosach".14 Było to publiczne przyznanie, że zespół B miał rację. W rezultacie tej analizy administracja Cartera porzuciła konwencjonalny pogląd, że aby odstraszyć Moskwę, Stany Zjednoczone muszą tylko zagrozić ZSRR zadaniem „strat nie do przyjęcia" ich ludności i przemysłowi. Dotychczasowe stanowisko zastąpiono strategią „odwetu" wymierzonego w sowieckie siły jądrowe. Tym samym przejęto punkt widzenia zespołu B i wyciągnięto z niego stosowne wnioski praktyczne, nie przyznając się jednak do tego. Ponieważ pomawiano mnie o różne niedorzeczności - od kpin z niebezpieczeństwa wojny jądrowej do ostrzeżeń, że Rosjanie w każdej chwili mogą nas zaatakować - najlepiej będzie, jeśli ujmę krótko moje poglądy, którym kilka lat temu dałem wyraz w liście do „New York Review of Books". Opierały się one na czterech założeniach: 1. Przywódcy sowieccy nie pragną wojny, licząc na osiągnięcie swoich globalnych celów bez konfrontacji zbrojnej ze Stanami Zjednoczonymi; Waszyngton 147 2. Ci sami przywódcy roztropnie zakładają, że może jednak dojść do wojny ze Stanami Zjednoczonymi; 3. Uważają, że w razie takiej wojny powszechnej decydującą rolę odegra strategiczna broń jądrowa; 4. Wychodząc z tego założenia, prowadzą przygotowania, zarówno natury ofensywnej, jak defensywnej, aby wyjść z wojny z jak najmniejszymi stratami i nietkniętym systemem politycznym, czyli zwycięsko.15 Trafność tej oceny potwierdził dziewięć latach później, w czasach gła-snosti, Wadim Zagładin, zastępca kierownika wydziału międzynarodowego Komitetu Centralnego, który napisał w „Izwiestiach", że Związek Sowiecki prowadził podwójną politykę: „Odrzucając wojnę jądrową i usiłując jej zapobiec, mimo to liczyliśmy się z możliwością wygrania takiej wojny".16 Po upadku Związku Sowieckiego pogląd ten potwierdzili też sowieccy wojskowi. „Breżniew pozwolił wojskowym przyjąć następującą formułę" - pisze generał porucznik William Odom: Chociaż wojna jądrowa byłaby straszna i należy jej uniknąć, nie można mieć pewności, że imperialiści nie rozpętają takiej wojny; gdyby do tego doszło, rosnący sowiecki potencjał jądrowy zagwarantuje, że obóz socjalistyczny zwycięży i że imperializm upadnie... W 1992 roku generał pułkownik Igor Rodionow, ówczesny komendant Akademii Sztabu Generalnego, w lipcu 1996 roku mianowany ministrem obrony, napisał, że w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych przywódcy polityczni doszli do wniosku, iż „przyszła wojna będzie wojną jądrową, z masowym zastosowaniem broni jądrowej... I teoretycy wojskowi, starając się uzasadnić tę tezę, dowodzili, że akcje bojowe przy użyciu broni konwencjonalnej praktycznie zanikły i że w światowej wojnie jądrowej da się odnieść zwycięstwo"." Według ujawnionych niedawno planów wojennych armii polskiej, członka Układu Warszawskiego, jej operacje ofensywne przeciwko Danii i Belgii miały być poprzedzone atakami jądrowymi na wielkie miasta zachodnie (Hamburg, Brema, Antwerpia) i rejony ześrodkowania sił NATO (Esbjerg, Roskilde) w celu siania paniki i zniszczenia.18 Trudno doprawdy zrozumieć, dlaczego plany te, wyraźnie widoczne w sowieckich przygotowaniach zbrojnych i opisywane w literaturze specjalistycznej, tak długo umykały uwagi amerykańskich teoretyków wojskowości, i dlaczego zespół B, który pierwszy o nich napisał, stał się przedmiotem niewybrednych ataków. W Radzie Bezpieczeństwa Narodowego Pod koniec lat siedemdziesiątych zacząłem więc udzielać się w polityce, choć wciąż nie znałem zbyt wielu polityków i większość czasu poświęcałem pracy naukowej. W 1979 roku skończyłem drugi i ostatni tom biografii 148 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Struvego, Struve: Liberal on the Right [Struve: prawicowy liberał], która nie miała oczywiście nic wspólnego z bieżącymi sprawami politycznymi. Richard V. Allen, członek komitetu wykonawczego CPD, był blisko związany z obozem Reagana i liczył na wysokie stanowisko w przyszłej administracji. Za prezydentury Nixona pełnił funkcję zastępcy Henry'ego Kissingera, ówczesnego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Kissinger, który żywił do niego silną awersję, zmusił go do ustąpienia po dziesięciu miesiącach pracy, a na jego miejsce wybrał Alexandra Haiga. Od tego czasu wrogość obu panów jeszcze się wzmogła. Po wyborach w 1980 roku Allen, mianowany przez Reagana doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego, zaczął kompletować zespół specjalistów nie skażonych konwencjonalnym poglądem, wedle którego odprężenie i kontrola zbrojeń to podstawy amerykańskiej polityki zagranicznej. Znalazłem się w tej grupie. Reagan i jego doradcy postanowili uniknąć takiego napięcia między Radą Bezpieczeństwa Narodowego a Departamentem Stanu, jakie nękało administrację Cartera, i znacznie ograniczyli rolę rady w kształtowaniu polityki zagranicznej. Od tej pory miała ona tylko przekazywać prezydentowi koncepcje Departamentu Stanu i innych organów władzy wykonawczej. W przeciwieństwie do swoich poprzedników Allen nie podlegał bezpośrednio prezydentowi, ale Edwardowi Meese, członkowi potężnej trójcy z Białego Domu, do której należeli jeszcze James Baker i Michael Deaver. Poza tym ustalono, że Rada Bezpieczeństwa Narodowego nie będzie ani przewodniczyć komisjom mieszanym, ani zatwierdzać depesz Departamentu Stanu. Personel rady, który za Kissingera i Brzezińskiego liczył nawet 75 osób, zmniejszono do 33. Ta nowa sytuacja znalazła wyraz w przeniesieniu biura Allena z narożnika Zachodniego Skrzydła, zajmowanego poprzednio przez Kissingera i Brzezińskiego, a teraz przez Meesa, do sutereny Białego Domu. Cała ta reorganizacja z czasem stała się przedmiotem krytyki; narzekano, że spowodowała zamieszanie i utrudniła prowadzenie polityki zagranicznej. Allen robił dobrą minę do złej gry, udając, że nie ma nic przeciwko ograniczeniu swojej roli. W wywiadzie prasowym, którego udzielił zaraz po nominacji, powiedział, że Rada Bezpieczeństwa Narodowego będzie zredukowana i że on, jej dyrektor, zamiast współkształtować politykę, stanie się łącznikiem między Departamentem Stanu, Obrony i Białym Domem.19 Myślę jednak, że w rzeczywistości liczył na to, iż dzięki osobistym kontaktom z Reaganem pokona instytucjonalne przeszkody, które przed nim wzniesiono. Pewnego razu wyznał mi, że nie obchodzi go, kto zostanie sekretarzem stanu, bo będzie wywierał wpływ dzięki swoim „chodom". Rachuby te okazały się chybione. Takie metody mógł stosować Kissinger, ale nie Allen, ponieważ Reagan wybrał na sekretarza stanu nie nijakiego Waszyngton 149 biurokratę, ale czupurnego generała, Alexandra Haiga, polityka po szkole Kissingera i zręcznego gracza gabinetowego. Kompletując swój zespół, który miał wcielać w życie politykę zagraniczną Reagana, Allen zupełnie nie docenił siły przebicia nowego szefa Departamentu Stanu. Moje stosunki z Allenem cechowała zarówno obustronna serdeczność, jak rozdżwięki, spowodowane głównie tym, że Allen czuł się niepewnie na swoim stanowisku. Miał bystry umysł i duże poczucie humoru - podczas zebrań rozśmieszał nas, znakomicie naśladując akcent Nixona i Kissingera. Jeśli chodzi o sprawy polityki, rozumieliśmy się świetnie. Allen jednak nie miał ani silnych koneksji w kręgach rządzących Partii Republikańskiej, ani nie był szerzej znany. Ponadto dwom bardzo wpływowym osobom w Białym Domu - Nancy Reagan i Michaelowi Deaverowi - nie podobała się jego konserwatywna polityka, ponieważ starali się oni łagodzić antykomu-nizm Reagana i popychać go w stronę politycznego centrum. (Peggy Noonan, jedna z autorek przemówień Reagana, zauważyła, że pani Reagan była zawsze „podejrzliwa [wobec ludzi, którzy] w coś wierzyli, ponieważ uważała, że ipso facto są nielojalni. Nie lubiła ludzi, którzy byli w pierwszej kolejności wierni swoim przekonaniom, a nie Ronniemu").20 Allen szybko dostał się pod ostrzał krytyki prasowej za to, że był „niezorganizowany i pozbawiony wiedzy specjalistycznej".21 W rezultacie znalazł się w trudnym położeniu i do końca już nie pozbył się obawy, że zostanie zepchnięty na drugi plan. Chociaż Allen lubił mnie i cenił, a w razie potrzeby stawał w mojej obronie, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że widzi we mnie potencjalnego konkurenta i usuwa w cień. Za jego kadencji ani razu nie miałem okazji osobiście referować prezydentowi żadnego zagadnienia; zaproszono mnie tylko na jedno posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego (16 października 1981 roku). Bywało, że kiedy na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego omawiano sprawy leżące w moich kompetencjach, delegował innego pracownika. Jak dowiedziałem się później z doniesień prasowych, Allen nigdy nie ujawniał autorstwa notatek służbowych przekazywanych prezydentowi, tym samym sobie przypisując całą zasługę.22 Udaremniał wszystko, co mogło korzystnie wpłynąć na moją reputację; wszelkie oznaki uznania spoza Białego Domu przyjmował niechętnie. Dowody, że nie są to twierdzenia gołosłowne, podam nieco później, tu ograniczę się do jednego incydentu, który nadal tkwi żywo w mojej pamięci. Gdzieś w roku 1981 Allen powiedział nam, że administracja ma trudności w ukuciu nowego akronimu na oznaczenie negocjacji w sprawie kontroli zbrojeń, które miały zastąpić SALT (czyli Strategie Arms Limitations Talks - Rokowania w sprawie Ograniczenia Zbrojeń Strategicznych). Nowy prezydent chciał nie tylko ograniczyć wzrost zbrojeń jądrowych, lecz 150 Żyłem. Wspomnienia niezależnego drastycznie zredukować istniejące arsenały. Padały różne propozycje, żadna jednak się nie podobała i dopiero ja wymyśliłem START (Strategie Arms Reduction Talks). Allen natychmiast ją zaakceptował, dodając: „Jeśli ktokolwiek piśnie, że to Pipes wymyślił, gorzko pożałuje". Powiedział to oczywiście półżartem, ale fakt, że do dziś nikt nie wie o tym moim jedynym zapewne wkładzie do angielskiego słownictwa, świadczy, że Allen rzeczywiście zadbał, aby moje autorstwo nie wyszło na jaw. Paradoksalnie, chęć usunięcia mnie w cień miała skutek przeciwny do zamierzonego, ponieważ sporo dziennikarzy i osób dobrze poinformowanych w Waszyngtonie doszło do wniosku, że jestem swego rodzaju szarą eminencją i znacznie wyolbrzymiało mój wpływ na politykę administracji. W maju 1980 roku Allen zaproponował mi członkostwo jednej z grup doradzających Reaganowi. Sporządzaliśmy opracowania polityczne i od czasu do czasu pomagaliśmy w pisaniu przemówień wyborczych kandydata. 16 maja spotkaliśmy się z ówczesnym kandydatem na prezydenta i krótko przedstawiliśmy mu nasze opinie. Wysłuchawszy nas, Reagan opowiedział historię, jak to komandor marynarki wojennej, Duncan Ingraham, w 1853 roku uratował z austriackiej niewoli węgierskiego patriotę Martina Kosztę. Koszta, który był wcześniej w Stanach Zjednoczonych i wyraził nawet zamiar przyjęcia amerykańskiego obywatelstwa, został pojmany przez Austriaków na terenie Turcji. Ingraham zagroził, że ostrzela okręt, na którym wieziono Kosztę, jeśli Węgier nie zostanie natychmiast uwolniony. Koszta odzyskał wolność, a Kongres odznaczył komandora Ingrahama złotym orderem. Widać było, że Reagan jest dumny z postawy swego rodaka. Wkrótce po zwycięstwie wyborczym Reagana Allen przydzielił mnie do zespołu przejściowego w Departamencie Stanu, powierzając mi sprawy Europy, która obejmowała w tym przypadku również Związek Sowiecki. Był to największy i najważniejszy z wydziałów regionalnych Departamentu Stanu, liczący ponad trzy tysiące pracowników. Moje wynagrodzenie wynosiło dokładnie jeden dolar. Przeprowadziłem rozmowy z urzędnikami Departamentu Stanu na temat ich zadań i problemów, poczynając od asystenta sekretarza stanu ds. europejskich. Richard Perle, który również należał do zespołu przejściowego, poradził mi, abym nie brał swoich obowiązków zbyt poważnie, ponieważ nasza praca na nic się nie przyda; okazało się, że miał rację. Uważałem jednak, że powinienem wystąpić z jedną konkretną propozycją dotyczącą wydziału europejskiego - chodziło o jego podział. Wydawało mi się, że od jednej osoby nie można oczekiwać, aby zajmowała się na co dzień sprawami naszych europejskich sojuszników i jednocześnie kształtowała stosunki z naszym nieprzyjacielem, Związkiem Sowieckim, i jego wasalami. Z moich rozmów wynikało, że asystent sekretarza stanu ds. europejskich poświęca dziewięć dziesiątych czasu na Waszyngton 151 stosunki z aliantami. Wysunąłem więc pomysł stworzenia osobnego referatu do spraw bloku komunistycznego, w każdym razie na czas istnienia tego bloku. Ponadto zaproponowałem powołanie specjalnego koordynatora do spraw sowieckich. Zalecenia te szybko przedostały się do prasy, przypuszczam, że za sprawą pracowników wydziału europejskiego, zaniepokojonych perspektywą zmniejszenia swojej władzy. Anonimowy rzecznik Departamentu Stanu powiedział prasie, że sprzeciwili się oni mojej propozycji, ponieważ nie życzyli sobie „instytucjonalizacji" zimnej wojny. W „Washington Post" ukazał się złośliwy artykuł wyśmiewający mój pomysł i przypisujący mi chęć zostania „carem" polityki sowieckiej administracji Reagana. Nowego sekretarza stanu, Haiga, spotkałem wcześniej tylko raz. Było to w maju 1979 roku w Casteau w Belgii, gdzie na jego zaproszenie wygłosiłem referat dla członków Naczelnego Dowództwa Wojsk Sprzymierzonych w Europie.23 W owym czasie Haig zrobił na mnie wrażenie serdecznego i opanowanego: ktoś, kto znał go wówczas, wyraził się, że jest „niewzruszony jak bryła lodu". Później jednak przeszedł operację na otwartym sercu, co, jak się okazuje, może zupełnie zmienić osobowość. Kiedy rankiem 22 grudnia 1980 roku szef zespołu przejściowego Robert G. Neumann zwołał zebranie, aby nam przedstawić nasze zadania, od razu zauważyłem, że Haig jest innym człowiekiem. W jego oczach widać było wojownicze błyski, na ustach błąkał się sardoniczny uśmieszek, a mina zdawała się mówić: „Wiem, o co warn chodzi; nie próbujcie ze mną żadnych numerów". Taki wyraz twarzy pozostał mu już na stałe, do dnia ustąpienia z urzędu półtora roku później. Neumann, politolog i uchodźca z Wiednia, poprosił każdego członka zespołu przejściowego o jednominutowe (!) sprawozdanie z tego, czego się dowiedział. Tak się złożyło, że trzy dni wcześniej opracowaliśmy wraz z Angelo Codevilla raport liczący 17 bitych stron maszynopisu. Kiedy pospiesznie wygłosiliśmy nasze krótkie sprawozdania, Haig podziękował nam, a Neumann zakończył zebranie: trwało 40 minut. Gdy wychodziliśmy, ktoś powiedział: „No i dostaliśmy dymisję". Nie chciałem wierzyć, bo zgodnie z tradycją zespół przejściowy pracował aż do dnia inauguracji. Okazało się jednak, że ów pesymista miał rację. Sześć tygodni, które spędziłem na rozmowach w Departamencie Stanu, okazały się czasem straconym. Według „Washington Post" pracownicy departamentu byli „absolutnie zachwyceni" decyzją Haiga.24 Haig pokazał przy tej okazji, a będzie to czynił jeszcze wielokrotnie, że chodzi mu przede wszystkim nie o treść polityki zagranicznej państwa, ale o osobistą nad nią kontrolę. Mając w pamięci, że Kissinger sprowadził sekretarza stanu do roli marionetki, Haig walczył zaciekle o każdy cal swojego 152 Żyłem. Wspomnienia niezależnego terytorium, które jego zdaniem obejmowało całość amerykańskiej polityki zagranicznej. Jak później wyszło na jaw, w dniu inauguracji Reagana wręczył mu dokument, w którym domagał się wyłącznej pieczy nad polityką zagraniczną. Żądanie to nie tylko naruszało konstytucję, ale było całkowicie sprzeczne z planami Reagana i stało się przyczyną późniejszych kłopotów Haiga. Reagan odrzucił jego żądania bez zastanowienia, Haig jednak nigdy nie przestał uważać się za suwerena stosunków międzynarodowych. Wszelkie działania Rady Bezpieczeństwa Narodowego na polu polityki zagranicznej uznawał za wkraczanie w jego kompetencje, co było powodem ciągłych zatargów.* Jego dbałość o własne wpływy zaczęła wręcz graniczyć z obsesją. Przypuszczam, że Allen, znacznie przeceniając swoje polityczne znaczenie, przeznaczył mi stanowisko asystenta sekretarza stanu do spraw europejskich. Nominacja Haiga przekreśliła te rachuby, Allen zaproponował mi więc stanowisko szefa referatu wschodnioeuropejskiego i sowieckiego w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego; jest to stanowisko (ranga 18) równe asystentowi sekretarza lub trzy gwiazdkowemu generałowi z pensją 57 500 dolarów rocznie. (Później dowiedziałem się, że pensja Allena była tylko o 3162 dolary wyższa). Początkowo Allen proponował, abym pracował na pół etatu, dojeżdżając z Cambridge, ale uznałem ten pomysł za niepraktyczny, dostałem więc cały etat. Przyjąłem go pod warunkiem, że po dwóch latach wrócę na Harvard, bo uczelnia nie zezwalała na urlop dłuższy niż dwa lata. Na początku lutego 1981 roku przeprowadziliśmy się do Waszyngtonu. Nie mogę powiedzieć, żeby wiadomość o mojej nominacji znalazła się na czołówkach gazet, w każdym razie nie w Stanach Zjednoczonych. Kiedy mój poprzednik, Marshall Shulman, obejmował podobne stanowisko cztery lata wcześniej (choć nie w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, lecz w Departamencie Stanu), „New York Times" doniósł o tym na pierwszej stronie, zamieszczając zdjęcie Shulmana i notatkę o jego poglądach na kwestię stosunków amerykańsko-sowieckich. Podobnie potraktowano mojego następcę, Jacka Matlocka. W moim przypadku gazeta najwyraźniej uznała, W dzienniku pod datą 1 stycznia 1982 roku zanotowałem swoje refleksje z pierwszego roku pracy w Waszyngtonie. O Haigu pisałem tak: „Taktyk o bardzo ograniczonych horyzontach. Mądry w szczegółach. Osobowość trochę zaburzona. Jego zachowanie na posiedzeniach Rady Bezpieczeństwa Narodowego waha się od gwałtownych i często oskarżycielskich wybuchów gniewu do drwiącego milczenia. Uważa się chyba za jedynego człowieka za stołem konferencyjnym, który rozumie kwestie polityki zagranicznej, i ma pozostałych (włącznie z prezydentem) za głupków. Schlebia prezydentowi, ale RR jest w jego towarzystwie skrępowany, zwłaszcza kiedy znajdzie się na linii ognia między Haigiem ([siedzącym] po jego prawej stronie), a Weinbergerem (po lewej). Trudno przypuścić, aby przetrwał całą kadencję prezydencką. Nie ma żadnego poparcia w rządzie". Waszyngton 153 że nie powinna straszyć czytelników wiadomością, że przewodniczący zespołu B został doradcą nowego prezydenta i całkowicie przemilczała moją nominację. Dopiero dwa lata później, kiedy odchodziłem z Waszyngtonu, „Times" zamieścił krótką notatkę na dalszej stronie, a obok rysunek przedstawiający człowieka, który zamienia cylinder na biret. Moskwa natomiast poświęciła mi wiele uwagi. Arbatow powiedział pewnemu dyplomacie europejskiemu, że moja nominacja jest tragedią, bo jestem „znacznie gorszy niż Brzeziński". Jego zdaniem administracja Reagana składała się z „troglodytów" i „neandertalczyków". W późniejszym okresie stałem się ulubionym przedmiotem krytyki prasy sowieckiej, zazwyczaj złośliwej. Przedstawiano mnie jako fanatyka i ignoranta nie tylko w sprawach politycznych, ale także w dziedzinie historii. W lutym 1981 roku, zanim zdążyłem czegokolwiek dokonać na nowym stanowisku, „Prawda" zamieściła artykuł pod tytułem: Uwaga: Pipes!, w którym nazwano mnie „zażartym wrogiem ZSRR", przepełnionym „patologiczną nienawiścią do Związku Sowieckiego i tępym ignorantem".25 Później, po upadku Związku Sowieckiego, Rosjanie powiedzieli mi, że w antyamerykańskiej propagandzie owego okresu przyznano mi rolę wcielonego diabła, więc moje nazwisko stało się bardzo znane. Byłem dumny, że wzbudziłem tak wielką wrogość - a zapewne i trwogę - w tych nikczemnych ludziach. Radę Bezpieczeństwa Narodowego powołał do życia w 1947 roku prezydent Harry Truman. W jej skład - oprócz prezydenta i wiceprezydenta -wchodzi przewodniczący, którym jest asystent prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, sekretarze stanu i obrony, dyrektor CIA, przewodniczący Kolegium Szefów Sztabu oraz osoby, które uznaje się za ważne ze względu na rozpatrywane zagadnienie. Prezydent wysłuchuje opinii rady, ale nie jest ona dlań wiążąca. Rada Bezpieczeństwa Narodowego jest więc organem doradczym. Posiedzenia przygotowuje personel liczący od 25 do 75 etatowych pracowników, którzy za czasów Reagana stanowili obsadę sześciu biur regionalnych i pięciu funkcyjnych; każde składało się z dyrektora i od jednego do kilku jego podwładnych.26 W moim biurze, zajmującym się Europą Wschodnią i Związkiem Sowieckim, oprócz mnie i sekretarki pracowała na cały etat Paula Dobriansky, która dwadzieścia lat później zostanie podsekretarzem stanu w Departamencie Stanu, oraz na pół etatu oficer marynarki Dennis Blair, pod koniec lat dziewięćdziesiątych dowódca amerykańskiej Floty Pacyfiku. Teoretycznie wszystkie opinie i prośby Departamentu Obrony i Stanu przechodzą przez odpowiedni referat Rady Bezpieczeństwa Narodowego, który sporządza ich streszczenie przeznaczone dla prezydenta i przekazuje je, z opinią lub bez opinii, doradcy ds. bezpieczeństwa państwa. W rzeczywistości jednak każdy sekretarz może omawiać swoje opinie lub prośby 154 Żyłem. Wspomnienia niezależnego osobiście z prezydentem, pomijając Radę Bezpieczeństwa Narodowego. Tak właśnie było na początku rządów Reagana, w kwietniu 1981 roku, kiedy sekretarz rolnictwa John Block uzyskał zgodę prezydenta na zniesienie embarga na dostawy zboża do ZSRR, nałożonego przez Cartera po inwazji na Afganistan. Ani Richarda Burta, nowego asystenta sekretarza stanu ds. europejskich, ani mnie nie zapytano o zdanie. Podczas gdy doradca do spraw bezpieczeństwa państwa urzęduje w Białym Domu, jego podwładni pracują nieopodal, w szarym gmachu Old Executive Office Building, zbudowanym pod koniec XIX wieku na siedzibę Departamentu Stanu, Wojny i Marynarki. Jest to wspaniały budynek z wysokimi sufitami i bogatymi dekoracjami. Pomieszczenie, które zajmuje dany urzędnik, świadczy o jego pozycji. Najbardziej prestiżowe są wielkie biura z widokiem na Biały Dom i najlepiej z balkonem, mniej prestiżowe - te, które wychodzą na Pennsylvania Avenue, a najmniej - wychodzące na wewnętrzny dziedziniec. Otrzymałem najbardziej prestiżowy lokal (choć bez balkonu), ale jego okna były tak grubo pokryte brudem (rezultat skąpstwa prezydenta Cartera), że nie widziałem wyraźnie prezydenckiej rezydencji; umyto je dopiero kilka miesięcy później. Nikt nie poinformował mnie o moich uprawnieniach, obowiązkach i zakresie odpowiedzialności, miałem więc bardzo mętne pojęcie, co właściwie powinniśmy robić. Na pierwszym zebraniu pracowników, które odbyło się dziesięć dni po moim wprowadzeniu się do gabinetu w Old Executive Office Building, zapytałem o to Allena. Moje niewinne pytanie natychmiast trafiło na łamy prasy. Nie dostałem jednak jasnej odpowiedzi. Dopiero w następnym miesiącu otrzymałem oficjalne pismo, w którym przyznano mi szeroki zakres kompetencji, jednak, z wielu względów, nie mogłem z nich skorzystać. Okazało się, że sposób sprawowania mojego urzędu zależy w dużej mierze ode mnie. W przypuszczeniu tym utwierdził mnie Henry Kissinger podczas przyjęcia wydanego pod koniec marca 1981 roku przez korespondenta gazety „Neue Ziircher Zeitung", który kończył pracę w Waszyngtonie. Kissinger, którego znałem słabo z Harvardu, przez całe lata mnie nie dostrzegał, najwyraźniej winiąc za poprawkę Jacksona-Vanicka; stanowiła ona, że kraje ubiegające się o klauzulę największego uprzywilejowania i o inne przywileje handlowe nie mogą ograniczać emigracji. Poprawka, wymierzona w ZSRR i jego politykę odmawiania Żydom prawa do opuszczenia kraju, storpedowała doniosłe porozumienie, które Kissinger zawarł z Moskwą, i jego zdaniem zadała śmiertelny cios całej polityce odprężenia. W rzeczywistości nie miałem z poprawką Jacksona-Vanicka nic wspólnego. O ile dobrze pamiętam, kiedy Richard Perle poprosił mnie o opinię o tej ustawie, popieranej przez jego szefa, senatora Jacksona, wyraziłem poważne Waszyngton 155 wątpliwości co do łączenia handlu z emigracją, choć już po uchwaleniu poprawki występowałem w jej obronie. Jakkolwiek było, w oczach Kissin-gera skompromitowałem się współpracą z jego wrogiem nr 1, Jacksonem, tym bardziej że w swoich publikacjach krytykowałem prowadzoną przezeń politykę zagraniczną jako oportunistyczną i błędną. Nienawiść do Allena była jednak silniejsza niż stare urazy. Kiedy tylko Kissinger dojrzał mnie w tłumie, na twarz wypłynął mu szeroki uśmiech. Przez następne dziesięć minut, otoczony innymi gośćmi, instruował mnie, w jaki sposób mam wysadzić Allena z siodła (nie wymieniając oczywiście jego nazwiska) i zająć jego stanowisko. Zapewniał, że bez względu na to, jaki urząd sprawuję obecnie, jeśli tylko dobrze rzecz rozegram, dotrę na szczyt, bo liczy się nie oficjalne stanowisko, ale to, jaki użytek się z niego robi. Słuchałem uważnie - nie dlatego, żebym miał jakikolwiek zamiar skorzystać z jego rady, lecz dlatego, że byłem zafascynowany jego bezczelnością.* W następnych dwóch latach od czasu do czasu spotykałem Kissingera w Waszyngtonie i za granicą. Pewnego razu, kiedy jadłem śniadanie z felietonistą Rowlandem Evansem w Metropolitan Club, Kissinger podszedł do nas i powiedział z dobrze mi znanym uśmiechem: „Pipes, mogę cię zniszczyć". „Jak?" „Mówiąc, że się z tobą zgadzam". Kissinger był znany z tego, że umiał śmiać się z samego siebie. Kilka lat później w Bohemian Grove w Kalifornii zauważyłem, jak przeciska się przez tłum większych i mniejszych dygnitarzy. Jego pewny siebie uśmiech zdawał się mówić: „Tak, to ja, Henry Kissinger, oczy was nie mylą, nawet jeśli ja sam jestem zdumiony swoim istnieniem". Kiedy jednak Kissinger stracił nadzieję na powrót do władzy, wyraźnie posmutniał. Choć jako szef firmy konsultingowej zarabiał miliony, zawsze pragnął być w centrum zainteresowania. Obserwując Kissingera i jemu podobnych, doszedłem do wniosku, że władza i sława, która jej towarzyszy, są jak narkotyk. Chruszczow powiedział, że wszystko może się człowiekowi znudzić - kobiety, luksusy, wykwintne jedzenie - ale władza nie znudzi się nigdy. Jak się jednak przekonałem, zasada ta potwierdza się tylko w stosunku do pewnego gatunku ludzi. Mimo to nie mogę zaprzeczyć, że władza, którą dawało mi moje stanowisko, na początku pracy w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego sprawiała mi przyjemność. Któregoś dnia zadzwonił do mnie zrozpaczony dyrektor Przed moim wyjazdem do Białego Domu pewien student Harvardu wręczył mi notatkę, w której doradzał, jak przejąć stanowisko Allena: miałem pomóc mu trzymać Kissingera na dystans, podrzucać prasie historie kompromitujące Allena, jednocześnie zdobywając jego zaufanie, dbać o dobre stosunki z Nancy Reagan i jej sekretarzami i „w odpowiedniej chwili" - kiedy Allen poróżni się z Bakerem i Haigiem - wystąpić przeciwko niemu. 156 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Radia Wolna Europa/Radia Swoboda z siedzibą w Monachium. Wskutek gwałtownego wzrostu kursu niemieckiej marki obu rozgłośniom groziła przeprowadzka do innego, tańszego kraju. Czy mógłbym coś na to poradzić? Skontaktowałem się ze znajomym z biura zarządzania i budżetu i zapytałem, czy te ważne rozgłośnie mogłyby liczyć na dodatkowe fundusze. Po kilku dniach znajomy poinformował mnie, że na wspomniany cel przeznaczono dodatkowe kilka milionów. Rozgłośnie pozostały w Monachium. Mniej więcej w tym czasie dowiedziałem się, że Gieorgij Arbatow wystąpił o wizę amerykańską. Chciał wziąć udział w zjeździe fasadowej organizacji o nazwie „Lekarze przeciwko wojnie jądrowej". Choć Arbatowa, nawet przy najlepszych chęciach, nie można było uznać za lekarza, przyznano mu krótkoterminową wizę. Najwyraźniej przyzwyczajony przez poprzednią administrację do nieliczenia się z takimi drobiazgami jak termin ważności wizy, Arbatow poumawiał się na wywiady telewizyjne i inne występy znacznie po tym terminie. Pomyślałem, że warto go nauczyć, iż Stany Zjednoczone to nie jeden z sowieckich wasali, i poprosiłem pracowników Departamentu Stanu, aby nie przedłużali mu wizy. Kiedy termin wizy upłynął, grzecznie poproszono go o opuszczenie kraju. Dowiedziałem się później, że Arbatow był oburzony sposobem, w jaki go potraktowano. Mój dzienny plan zajęć nie był specjalnie napięty, z wyjątkiem sytuacji nadzwyczajnych. Zazwyczaj przyjeżdżałem do swego biura nr 386 w Old Executive Office Building około 9 rano, czytałem Dziennik Wywiadu Narodowego i przeglądałem „paczki", które znajdowałem na biurku. Trzy razy dziennie sekretarka przynosiła mi stos surowych danych z nasłuchu elektronicznego, zebranych przez Agencję Bezpieczeństwa Narodowego. Za każdym razem wzdychała przy tym: „Nowe śmiecie". Studiowałem ten materiał uważnie, bo były tam często informacje, które przeoczali analitycy z CIA. Urzędnik o dużym doświadczeniu wywiadowczym powiedział mi, że jestem jedyną osobą, która regularnie czyta materiały z nasłuchu. Szczególne wrażenie zrobił na mnie raport anonimowego agenta sowieckiego, najwyraźniej związanego z KGB, który przeczytałem w czerwcu 1982 roku. Raport ten, napisany po mianowaniu Andropowa sekretarzem KC, malował ponury obraz sytuacji wewnętrznej w ZSRR, zupełnie odmienny od tego, w który zgodnie wierzyły amerykańskie kręgi akademickie i wywiadowcze. Autor twierdził na samym wstępie, że Związek Sowiecki toczy choroba, do której wyleczenia nie wystarczy zmiana kierownictwa - konieczny jest demontaż całego systemu. Podkreślał rosnącą korupcję i przestępczość, a sytuację w tej dziedzinie pogarszała współpraca milicji z elementami przestępczymi. Choć oficjalnie rząd zwalczał alkoholizm, w rzeczywistości sprzyjał mu, bo rozpita ludność była bardziej posłuszna władzy. Często dochodziło do strajków, a rolnicy uciekali z kołchozów, I Waszyngton 157 gdyż życie na wsi było nie do zniesienia. Raport podkreślał rolę inteligencji twórczej, zwłaszcza pisarzy, którzy według autora życzyli sobie mniej antagonizmów klasowych, a więcej powodów do dumy narodowej. Autor pisał, że kierownictwo KGB jest coraz bardziej zirytowane stanem sowieckiego społeczeństwa, zwłaszcza przywilejami i nadużyciami aparatu partyjnego i jego niezdolnością do zaradzenia złu. Na zakończenie wyrażał powątpiewanie, czy system jest w stanie przetrwać reformy, ponieważ zapewne podkopałyby one pozycję partii. Wszystkie opinie autora okazały się trafne. Na podstawie jawnych i tajnych źródeł informacji sporządzałem notatki służbowe dla prezydenta, proponowałem mu pewne tematy na konferencje prasowe i napisałem większość jego listów do Breżniewa. Przyłożyłem też rękę do niektórych prezydenckich przemówień. W swoim biurze lub przy lunchu spotykałem się z dziennikarzami i zagranicznymi dyplomatami. No i wojowałem z Departamentem Stanu. Departament Stanu i sojusznicy Pierwsze półtora roku rządów nowej administracji upłynęło w atmosferze niesłabnącego napięcia między Radą Bezpieczeństwa Narodowego a Departamentem Stanu. Przypominały się słowa generała Curtisa LeMaya, szefa sztabu lotnictwa, który pewnego razu zwrócił uwagę niższemu rangą oficerowi: „Młody człowieku, niech pan nie nazywa Sowietów «nieprzyja-cielem». Oni są naszym przeciwnikiem. Nieprzyjacielem jest marynarka wojenna". Tak samo było z nami: nieprzyjacielem był Departament Stanu. Pracownicy Departamentu Stanu mają się za profesjonalistów w dziedzinie polityki zagranicznej i wszystkich polityków uważają za amatorów, których w zależności od sytuacji trzeba nakłaniać do działania lub odwodzić od niego (zwykle to drugie). Bywa tak zwłaszcza wtedy, kiedy prezydent i jego współpracownicy są uznawani za „ideologów", to znaczy ludzi, którzy chcą osiągnąć w polityce zagranicznej konkretne cele, zamiast akceptować świat takim, jaki jest. Ilekroć odwiedzałem „Bagnisty Dół"*, odnosiłem wrażenie, że jestem w ogromnej firmie adwokackiej, która nie lubi konfrontacji i mocno wierzy w to, że wszelkie spory da się rozwiązać za pomocą zręcznych i cierpliwych negocjacji. Konieczność użycia siły jest dla ludzi z Departamentu Stanu równoznaczna z porażką. Nie wierzą oni w różnice, których nie da się przezwyciężyć, nie przywiązują też żadnej wagi do ideologii. Jako dobrzy biurokraci są posłuszni dyrektywom prezydenckim, ale * W oryg. „Foggy Bottom", od podmokłych terenów, na których wzniesiono nową siedzibę Departamentu Stanu [przyp. tłum.]. 158 Żyłem. Wspomnienia niezależnego potrafią osłabiać je za pomocą swoich biurokratycznych kruczków. Nie chcieli na przykład udostępnić Radzie Bezpieczeństwa Narodowego protokołów rozmów, jakie przeprowadził Haig z sowieckim ministrem spraw zagranicznych Andriejem Gromyką i sowieckim ambasadorem Anatolijem Dobryninem, wskutek czego miałem trudności z właściwą oceną stanowiska Sowietów. Choć pracownicy Departamentu Stanu usiłują stworzyć wrażenie bezstronnych profesjonalistów, to jednak nie zapominają o własnych interesach. 23 września 1980 roku, kiedy sondaże pokazywały już, że Reagan wygra zbliżające się wybory prezydenckie, poproszono mnie o wygłoszenie dla personelu Departamentu Stanu odczytu o Związku Sowieckim w ramach „forum otwartego". Wielka sala, w której przemawiałem, była wypełniona po brzegi, a słuchacze pilnie łowili każde moje słowo. Kiedy skończyłem, pierwsze pytanie brzmiało: „Jeśli zostanie pan sekretarzem stanu, to czy mianuje pan ambasadorami zawodowych dyplomatów czy polityków?". Po raz pierwszy dowiedziałem się wtedy, że mogę zostać sekretarzem stanu - najwyraźniej moje nazwisko znalazło się na jakiejś liście kandydatów do tego stanowiska. Musiała to być bardzo długa lista, bo nie miałem żadnych znajomości w republikańskim establishmencie. (Nawiasem mówiąc, według doniesień niektórych gazet moje nazwisko pojawiło się też na krótkiej liście kandydatów do stanowiska dyrektora centrali wywiadu)*. Pytanie zignorowałem, ale to, że urzędnicy departamentu pomyśleli przede wszystkim o nominacjach ambasadorskich, mówiło samo za siebie. Poza pretensjami pracowników Departamentu Stanu do „profesjonalizmu" mieliśmy z nimi jeszcze inny kłopot. Jak już pisałem wyżej, dbali oni przede wszystkim o nasze stosunki z europejskimi sojusznikami i w tym charakterze odgrywali rolę rzeczników NATO. Trudność polegała na tym, że sojusz stworzony niedługo po zwycięstwie w II wojnie światowej był tworem jednostronnym. Jakkolwiek Pakt Północnoatlantycki stanowił, że w razie agresji obcego państwa przeciwko jednemu z jego sygnatariuszy pozostali udzielą mu pomocy, w rzeczywistości Stany Zjednoczone zobowiązywały się do obrony Europy, lecz nie odwrotnie. Europejczycy (może z wyjątkiem Brytyjczyków) wychodzili z założenia, że odpowiedzialność za odparcie komunistycznej agresji w skali globalnej spoczywa wyłącznie * Obok Williama Caseya, Davida Abshire'a, Raya Cline'a i Laurence'a Silbermana, zob. „Christian Science Monitor" z 18 listopada 1980. W artykule pt. Si twa nowych chłopców („New York Times" z 7 czerwca 1979, s. A13) William Safire wymienił mnie wśród głównych kandydatów do stanowiska doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego, obok Franka Carlucciego, Johna Lehmana, Edwarda Luttwaka i Richarda Allena. Sęk był jednak w tym, że nie należałem do tej ani żadnej innej „sitwy". Waszyngton 159 na Ameryce. Ilekroć uznawaliśmy, że poza granicami geograficznymi Europy status quo jest zagrożone i interweniowaliśmy, nasi europejscy sojusznicy albo nie robili nic, albo udzielali nam symbolicznej pomocy, a wiele razy oficjalnie sprzeciwili się naszym działaniom. Po prostu nie chcieli przyjąć do wiadomości, że zimna wojna, w czasie której zapewnialiśmy im bezpieczeństwo, jest konfliktem o zasięgu globalnym. Co gorsza zaś, uznawali powojenny ład za stan trwały i amerykańskie próby jego zmiany napawały ich przerażeniem. Głównym problemem były Niemcy, którym żywotnie zależało na połączeniu się ze wschodnią częścią kraju, okupowaną przez armię sowiecką i rządzoną przez marionetkowy rząd komunistyczny. Dla osiągnięcia tego władze w Bonn gotowe były do daleko idących ustępstw wobec Związku Sowieckiego. Uznawały, że cała Europa Wschodnia z wyjątkiem Niemiec Wschodnich leży w sowieckiej „strefie wpływów". Ilekroć więc usiłowaliśmy pomóc mieszkańcom Europy Wschodniej w walce z prosowieckimi reżimami, Niemcy otwarcie odcinały się od nas. W grudniu 1981 roku, jak będzie mowa dalej, Niemcy powiedzieli nam wprost, że nie sprzeciwiają się wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, a Stany Zjednoczone nie mają prawa „mieszać się w wewnętrzne sprawy" krajów podległych Moskwie. Problem nie był nowy. Czołowe osobistości Niemiec uważały, że do krajów dysponujących wielką potęgą zbrojną nie można stosować norm moralnych. Carl F. von Weizsacker, wybitny fizyk niemiecki i brat prezydenta państwa, pisał, niedwuznacznie nawiązując do słów Reagana: Polityka, dzieląca świat na dobrych i złych i uznająca największe mocarstwo, z którym musimy koegzystować, za siedlisko zła, nie jest polityką pokojową, nawet jeśli jej oceny moralne są słuszne.27 W stanowisku tym pobrzmiewały oczywiście echa polityki brytyjskich i francuskich zwolenników ustępstw wobec hitlerowskich Niemiec. Odzwierciedlało ono rozpowszechnionego w Niemczech ducha moralnej kapitulacji, który uzasadniał politykę nieograniczonych - teoretycznie przynajmniej - ustępstw. W przeszłości polityka ta spowodowała, że władzę w Niemczech objęli naziści, a władzę we Francji nazistowscy kolaboranci. W każdym razie namawianie ludzi, aby ulegli sile, wydaje się zbędne: jest to naturalny odruch. Trzeba jednak zrozumieć, że opór moralny wobec siły jest sam w sobie potężną bronią. Kłopot z polityką ustępstw polega na tym, że wcześniej czy później dochodzi się do granicy, poza którą jej zwolennik nie chce się posunąć, a wówczas jest zmuszony stawić opór w mniej sprzyjających warunkach. To właśnie stało się udziałem Francji i Anglii w okresie międzywojennym, kiedy zamiast natychmiast sprzeciwić się naruszaniu przez Niemcy postanowień Traktatu Wersalskiego, 160 Żyłem. Wspomnienia niezależnego przyglądali się temu bezczynnie, a potem, w 1939 roku, udzielili Polsce gwarancji bezpieczeństwa, których mogli dotrzymać tylko przez przystąpienie do wojny z Niemcami. Również Francuzi często robili nam na złość. Drażniło ich, że Stany Zjednoczone, które uważali za na wpół cywilizowany kraj parweniuszy, po II wojnie światowej przewodziły Zachodowi. Nie mieli nic przeciwko temu, żeby Ameryka broniła ich przed agresją, ale nie mogli się pogodzić z amerykańską hegemonią i przy każdej okazji sprzeciwiali się nam i naszej polityce. Problem ten powróci w latach dziewięćdziesiątych i po roku 2000, kiedy po upadku komunizmu rządy europejskie zaczną otwarcie przeciwstawiać się naszym zmaganiom z nowym globalnym zagrożeniem - terroryzmem islamskim. Departament Stanu pragnął utrzymać dobre stosunki z naszymi sojusznikami, swymi głównymi klientami, więc choć nie utożsamiał się otwarcie z ich punktem widzenia - tego oczywiście nie mógł zrobić - to jednak do znudzenia przypominał Białemu Domowi, że wszelkie wrogie akty wobec Moskwy źle wpłyną na spoistość sojuszu. Ta troska o dobre samopoczucie aliantów prowadziła często do usprawiedliwiania ich stanowiska. Wrogość aliantów do naszej polityki zagranicznej stała się dla mnie oczywista w maju 1981 roku. Brałem wówczas udział w konferencji bilderberskiej w hotelu Biirgenstock nad Jeziorem Czterech Kantonów w Szwajcarii. Konferencje bilderberskie, organizowane corocznie w innym miejscu, służą debacie nad stanem świata z dala od wścibstwa mediów i cieszą się wielkim prestiżem*. Uczestniczą w nich wybitne postaci życia politycznego, gospodarczego i intelektualnego, z których jedną czwartą stanowią Amerykanie. Allen niechętnie zgodził się, bym wziął udział w konferencji, dodając z pretensją w głosie, że jego nigdy nie zaproszono. Głównym przedstawicielem administracji była Jeane Kirkpatrick, ówczesna ambasador Stanów Zjednoczonych przy ONZ. W swoim przemówieniu skrytykowała, w ścisły, naukowy sposób, dychotomie „Północ-Południe" i „Pierwszy Świat-Trzeci Świat", cieszące się wówczas w Europie wielką popularnością. Jej tezy zostały ostro zaatakowane przez innych uczestników. Pewien Niemiec powiedział, że gdy słuchał Kirkpatrick, „mróz przeszedł mu po kościach". Jeane była wstrząśnięta gwałtownością reakcji i poprosiła, abym podczas spaceru wyjaśnił jej, co takiego strasznego powiedziała. Według niej atakowano ją dlatego, że jest kobietą. Oponowałem: moim zdaniem chodziło o to, Pewnego razu w czasie konferencji udałem się do toalety, gdzie jakiś człowiek zaczepił mnie, twierdząc, że spotkał mnie w Portugalii. „Czy jest pan Portugalczykiem?" - spytałem. „O tak - odparł -jestem portugalskim premierem". Waszyngton 161 że reprezentuje administrację Reagana, którą alianckie koła opiniotwórcze gardziły i której się bały. Nie przekonałem jej. Podejrzewam, że właśnie wrażliwość na ataki personalne skłoniła ją niebawem do wycofania się z życia politycznego. Moskwa na swój sposób walczyła z wojowniczością Reagana i starała się przekonać świat, że jeśli się go nie powstrzyma, rozpęta wojnę. Wkrótce po konferencji bilderberskiej, 30 czerwca 1981 roku, wziąłem udział w zebraniu w siedzibie Fundacji Carnegiego w Waszyngtonie, na którym przemawiał pierwszy sekretarz ambasady sowieckiej, Aleksandr Biessmiert-nych. W swoim przemówieniu Biessmiertnych powiedział mimochodem, że Stany Zjednoczone „postępują jak hitlerowskie Niemcy" i „szykują się do wojny ze Związkiem Sowieckim". Na tę prowokacyjną wypowiedź wysokiego dyplomaty sowieckiego nikt ze słuchaczy nie zareagował. Kiedy nadszedł czas zadawania pytań, wstałem i zapytałem, czy się nie przesłyszałem i czy Biessmiertnych rzeczywiście twierdzi, że Stany Zjednoczone zamierzają zaatakować jego kraj. Ten nieco się wycofał, tłumacząc, że „tak to wygląda". Był to początek dyrygowanej przez Moskwę kampanii, w której chodziło o zmuszenie Reagana do złagodzenia retoryki, mogącej jakoby wywołać wojnę światową - kampanii, która przyniosła efekt w 1984 roku, kiedy Reagan, powiadomiony przez wywiad o panicznej reakcji Moskwy na manewry symulujące użycie broni nuklearnej przez NATO, wyciągnął do Moskwy gałązkę oliwną. W przemówieniu wygłoszonym 16 stycznia 1984 roku powiedział, że „nasze robocze stosunki ze Związkiem Sowieckim niekoniecznie muszą wyglądać tak jak obecnie", że „musimy i będziemy wciągać Sowietów w dialog" i znajdować „dziedziny, w których moglibyśmy nawiązać konstruktywną współpracę".28 W naszych stosunkach z aliantami w pierwszym okresie rządów Reagana szczególne miejsce zajęła sprawa importu paliw z ZSRR. CIA poinformowała Reagana, że gospodarka sowiecka zaczyna słabnąć: według przewidywań roczna stopa wzrostu sowieckiego produktu krajowego brutto w połowie lat osiemdziesiątych miała spaść do 1-2 procent. Tak anemiczny wzrost nie mógł wystarczyć do jednoczesnego zaspokojenia popytu inwestycyjnego, potrzeb zbrojeniowych i poprawy poziomu życia. Zdaniem agencji Zachód mógł pogłębić te trudności, ograniczając kredyty dla ZSRR, uszczelniając kontrolę eksportu i wprowadzając embargo, co mogłoby zmusić Związek Sowiecki do reform.29 Ta opinia, dość niezwykła jak na CIA, skłoniła Reagana do wytężonych, choć w końcu nieskutecznych starań, aby ograniczyć zachodnią pomoc dla sowieckiego sektora paliwowego. Reagan chciał zmniejszyć dochody dewizowe Związku Sowieckiego i wymusić w ten sposób zmianę priorytetów 162 Żyłem. Wspomnienia niezależnego inwestycyjnych ze zbrojeń i ekspansji na reformy wewnętrzne. (Wrócę jeszcze do tej sprawy). Niemcy natomiast, poczynając od Willy'ego Brandta i jego Ostpolitik, chcieli zwiększyć do maksimum sowiecki eksport paliw - aby zacieśnić związki z ZSRR oparte na wspólnych interesach gospodarczych, a jednocześnie umożliwić Moskwie zdobycie dewiz, za które kupowałaby niemieckie towary. Te dwa punkty widzenia okazały się nie do pogodzenia. Związek Sowiecki dostarczał Europie Zachodniej wielkich ilości gazu i ropy naftowej. CIA oceniała, że 80 procent dochodów dewizowych ZSRR pochodziło z eksportu paliw. Dalsze szacunki wskazywały, że w 1990 roku, kiedy ukończony zostanie rurociąg długości 6000 kilometrów biegnący z półwyspu Jamał do Niemiec Zachodnich, a stamtąd do dziesięciu innych krajów zachodnioeuropejskich, gaz rosyjski będzie pokrywał 23 procent europejskiego zapotrzebowania, zapewniając ZSRR dochody w wysokości 10 miliardów dolarów rocznie*. Takie dochody nie tylko umożliwiłyby ZSRR zakup technologii, także dla celów militarnych, i subwencjonowanie państw satelickich, ale także pozwoliłyby, w razie wielkiego kryzysu międzynarodowego, trzymać Europę w szachu pod groźbą odcięcia dostaw gazu. (Pięciu potencjalnych odbiorców sowieckiego gazu należało do NATO). Mimo naszych zastrzeżeń we wrześniu 1981 roku Europejczycy porozumieli się z Moskwą w sprawie budowy gazociągu jamalskiego i przyznania tanich kredytów na zakup sprzętu potrzebnego do jego budowy. Sprawa już wkrótce wywoła poważny kryzys w naszych stosunkach z Europą, bo Waszyngton, w celu ukarania Moskwy za zmuszenie rządu polskiego do wprowadzenia stanu wojennego, nałoży sankcje na eksport technologii do przesyłania gazu i ropy naftowej. Życie towarzyskie w Waszyngtonie może być fascynujące, zwłaszcza dla człowieka zajmującego stanowisko o pewnej randze. W przeciwieństwie do uniwersytetu, gdzie ludzie nie lubią rozmawiać o swojej pracy w obawie, że w zamian będą musieli wysłuchać, co robią ich rozmówcy, w Waszyngtonie każdy interesuje się pracą kolegów, bo może to mieć bezpośrednie znaczenie dla jego własnej kariery. Zagraniczni dyplomaci i dziennikarze zabiegają o względy, chcąc uzyskać informacje od „osoby dobrze poinformowanej". Człowiek uczestniczy często w konferencjach międzynarodowych na najwyższym szczeblu. Otrzymuje zaproszenia na przyjęcia i obiady * W 1997 roku Rosja rzeczywiście stała się największym dostawcą gazu ziemnego do Niemiec, pokrywając blisko jedną trzecią całego importu tego kraju. Dochody Rosji z tego eksportu okazały się jednak znacznie niższe od przewidywanych przez CIA i wyniosły 31 miliardów dolarów w ciągu 25 lat (1972-1997): „Financial Times" z 2 lipca 1998, s. 3. Waszyngton 163 w ambasadach. Podczas podróży zagranicznych wzbudza zainteresowanie i szacunek. Moja żona znajdowała w tym wszystkim jeszcze większą przyjemność niż ja, ponieważ na Harvardzie nie mogła brać udziału w mojej pracy ani w większości imprez towarzyskich. Podczas mojego dwuletniego pobytu w Waszyngtonie - po raz pierwszy i chyba ostatni w życiu - otaczano mnie atencją nie za to, co zrobiłem, powiedziałem czy napisałem, ale za to, kim byłem - albo, w każdym razie, kogo we mnie widziano. Było to dziwne doświadczenie, ponieważ dotychczas zawsze utożsamiałem się z moją pracą, a nie pozycją w hierarchii. Za zasadę, od której nie odstępowałem, przyjąłem nieutrzymywanie kontaktów towarzyskich z dyplomatami z krajów komunistycznych. Bałem się, że choćbym nie wiem jak się starał zachować dyskrecję, wyciągną ode mnie więcej informacji niż ja od nich. W maju 1981 roku, na przyjęciu wydanym przez ambasadę Czechosłowacji, sowiecki ambasador Dobrynin przedstawił mnie Biessmiertnychowi, swojemu pierwszemu sekretarzowi, i namawiał mnie, abym spotykał się z nim od czasu do czasu w celu „objaśnienia" polityki amerykańskiej. Puściłem jego rady mimo uszu. Przebywałem w Waszyngtonie zaledwie od miesiąca, kiedy zdarzył się wypadek, który mógł położyć kres temu ciekawemu i miłemu życiu. Do dziś nie potrafię powiedzieć, czy był to zbieg okoliczności czy celowa prowokacja. 17 marca 1981 roku na prośbę Dicka Allena udzieliłem wywiadu korespondentowi agencji Reuters, Jeffreyowi Antevilowi. Antevil, niepozorny młody człowiek, przez pół godziny wypytywał mnie o różne sprawy dotyczące polityki zagranicznej. Odpowiadałem szczerze, po części z przyzwyczajenia, po części dlatego, że sądziłem, iż nasza rozmowa jest nieoficjalna. Nie miałem jednak pojęcia o rozmaitych stopniach dzielących rozmowę oficjalną od nieoficjalnej. Kilkakrotnie, przyłapawszy się na tym, że powiedziałem coś, co może mnie wpędzić w tarapaty, pytałem dziennikarza: „Nie poda pan, że wie pan to ode mnie, prawda?", na co ten potakująco kiwał głową. Tymczasem zgodnie z dziennikarskim zwyczajem, zadając to pytanie, automatycznie zmieniłem charakter rozmowy z „nieoficjalnej" na „anonimową". Antevil zdawał sobie oczywiście sprawę, że nie znam się na obowiązujących w dziennikarstwie zasadach, ale nie miał dość uczciwości, aby mnie oświecić - wiedział, że ma w ręku sensacyjny materiał. Nazajutrz wybuchła bomba. Reuters opublikował tekst wywiadu z „wysokim urzędnikiem Białego Domu", który mówił, między innymi, że „polityka odprężenia jest martwa" i że niemieckiemu ministrowi spraw zagranicznych, Hansowi-Dietrichowi Genscherowi, brakuje odwagi, żeby sprzeciwić się Moskwie. Co gorsza, ów anonimowy urzędnik powiedział, że Rosja znajduje się w tak głębokim kryzysie, że ma tylko dwa wyjścia: albo przeprowadzić dalekosiężne reformy wewnętrzne, albo obrać agresywny 164 Żyłem. Wspomnienia niezależnego kurs polityki zagranicznej, który może doprowadzić do wojny. Jeszcze tego samego dnia rozeszło się, że autorem tych uwag jestem ja. Tego wieczoru trzy największe stacje telewizyjne na pierwszym miejscu poinformowały o moim wywiadzie, a nazajutrz trąbiła o nim cała prasa. Dla propagandy komunistycznej była to prawdziwa gratka, z której skwapliwie skorzystała, przeinaczając jedną z moich wypowiedzi. Powiedziałem, że to Związek Sowiecki stoi przed alternatywą: reformy lub wojna, tymczasem Sowieci przekręcili to tak, że według mnie jeśli Związek Sowiecki się nie zreformuje, Stany Zjednoczone rozpoczną z nim wojnę. Organ brytyjskiej partii komunistycznej, „Morning Star", zamieścił alarmujący artykuł pod wielkim nagłówkiem: Pogróżki wojenne Reagana sieją grozę na Zachodzie. Nawet felietonista „New York Timesa", Anthony Lewis, przyjął sowiecką wersję, a kiedy zadzwoniłem do gazety z prośbą o sprostowanie, musiałem długo tłumaczyć, na czym polega różnica między oboma twierdzeniami.30 Błędnie zrozumiano też inną moją tezę, że „polityka odprężenia jest martwa"; było to zdanie opisowe, a nie postulat. Nawet londyński „Observer" potrafił napisać: „Tylko sępy chcą, żeby polityka odprężenia umarła".31 Haig wyraził „oburzenie" i osobiście przeprosił Genschera za moje niepochlebne uwagi o nim.*Z tych histerycznych reakcji można było wyciągnąć wniosek, że ja, profesor uniwersytetu czasowo zatrudniony w Białym Domu, byłbym w stanie rozpętać wojnę jądrową. Zwolennicy ustępstw cieszyli się, bo zanosiło się na moją dymisję. Rea-ganowi jednak wyjaśniono - najprawdopodobniej zrobił to Allen - że nie powiedziałem niczego, co odbiegało od oficjalnej linii, w każdym razie w odniesieniu do ZSRR. 18 marca Biały Dom wystosował oświadczenie, według którego „wysoki urzędnik amerykański" nie miał prawa wypowiadać się w imieniu administracji. Jednakże dwa dni później anonimowy urzędnik powiedział dziennikowi „Baltimore Sun", że „oświadczenia wysokich urzędników amerykańskich, które wydają się przekreślać politykę odprężenia i nadzieje na nowe rozmowy rozbrojeniowe z Moskwą, wprawiły administrację Reagana w zakłopotanie, ale są bardzo bliskie rzeczywistemu kursowi politycznemu"; niezadowolenie administracji wzbudziły przede wszystkim moje uwagi o sojusznikach, szczególnie Niemczech.32 Według korespondenta „Washington Post" incydent uczynił mnie „bohaterem chwili".33 Wrzawa w końcu ucichła, ale nie pozostała bez skutków. Nawet w Białym Domu zacząłem uchodzić bardziej za niezdyscyplinowanego intelektualistę niż za członka zespołu. Herblock, główny karykaturzysta „Post", przedstawił mnie jako „beczkę prochu" na pokładzie Waszyngton 165 * W każdym razie publicznie. Allen zdradził mi jednak, że na osobności Haig przyznał ze śmiechem: „Sam chciałbym powiedzieć niektóre z tych rzeczy!". reaganowskiego okrętu państwowego. Jako człowiek wówczas 58-letni byłem znacznie starszy niż pozostali członkowie personelu Rady Bezpieczeństwa Narodowego i nawykły do mówienia tego, co myślę. Niełatwo przyszło mi zrozumieć, że powinienem trzymać język za zębami, gdyż wszystko, co powiem, może zostać uznane za stanowisko administracji. Po powrocie do życia akademickiego odczułem więc niewysłowioną ulgę, że znów mogę mówić tylko we własnym imieniu. Przez dwa lata, które spędziłem w Waszyngtonie, prasa, zarówno krajowa, jak zagraniczna, była niemal w całości wroga Reaganowi i jego polityce. W samej stolicy mogliśmy liczyć tylko na dziennik „Washington Times". Cały liberalny establishment uważał rząd sowiecki za bardziej odpowiedzialny niż nasz - kiedy Sowieci działali w sposób jawnie agresywny, uznawano to zwykle za uzasadnioną reakcję na naszą wojowniczość. Komuniści oczywiście robili z tego maksymalny użytek. Aby zilustrować tę atmosferę, przytoczę jedno wydarzenie. W październiku 1981 roku otrzymałem z Harvardu zaproszenie na dyskusję z przedstawicielem ambasady sowieckiej o stosunkach amerykańsko-sowieckich. Szykowałem się już do wyjazdu, gdy przyszła wiadomość, że zaproszenie zostało odwołane. Jeden z gospodarzy imprezy, profesor George Kistia-kovsky, chemik uczestniczący swego czasu w pracach nad bombą zrzuconą na Hiroszimę, ale teraz fanatyczny działacz pokojowy, powiedział gazecie „Harvard Crimson", że nie przybędę, ponieważ nie pozwolił mi na to Biały Dom. Było to zwykłe kłamstwo, bo nikt nie zakazywał mi udziału w dyskusji. Prawda była taka, że Kistiakovsky i inni organizatorzy spotkania woleli wysłuchać przedstawiciela rządu sowieckiego bez kłopotliwych kontrargumentów swojego kolegi z Harvardu, który był urzędnikiem administracji amerykańskiej wyłonionej w prawomocnych wyborach. Wszyscy „eksperci" uważali sowiecką politykę Reagana, którą utożsamiali ze mną, za szkodliwą. Jeden z nich, Robert Legvold z uniwersytetu Columbia, oświadczył pod koniec 1982 roku: „Pipes myli się, zakładając, że istnieje wyraźna różnica między dwoma obozami [w Związku Sowieckim]. Wszelka polityka amerykańska, zakładająca, że jakaś nieistniejąca grupa «umiarkowanych polityków» dojdzie do władzy, jest chimerą". A nawet gdyby tacy umiarkowani politycy czaili się za kulisami, to „nie można wykluczyć, że energiczna, a czasami nawet wojownicza polityka anty-sowiecka władz amerykańskich uprawomocni i wzmocni ich twardogło-wych rywali. Sami Sowieci napomykają, że tak właśnie może się stać".34 W rzeczywistości stało się odwrotnie: już wkrótce rzekomo nieistniejący politycy umiarkowani, reprezentowani przez Gorbaczowa, zastąpili twar-dogłowych. 166 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Krytyka polityki Reagana wobec ZSRR w mediach sowieckich i amerykańskich była zdumiewająco podobna. U jej podstaw leżały te same dwa założenia: (1) Związek Sowiecki będzie trwał i nie można liczyć na zmianę jego systemu z zewnątrz, a już na pewno nie na jego zniszczenie i (2) wszelkie próby idące w tym kierunku usztywniają stanowisko Sowietów, a także prowokują konfrontację, która może doprowadzić do wojny jądrowej. Czas pokazał, że obie te przesłanki były fałszywe, ale nieustanne ich powtarzanie nadało im pozory oczywistych prawd, nie podlegających dyskusji. W czerwcu 1981 roku Allen zabrał mnie i jeszcze kilku członków personelu Rady Bezpieczeństwa Narodowego na spotkanie z Richardem Nixo-nem. Mieliśmy objaśnić mu politykę zagraniczną Reagana. Zgodnie z przyjętym zwyczajem byłych prezydentów informowano co jakiś czas o polityce urzędującej administracji. Allen przez około półtorej godziny rozmawiał z Nixonem w cztery oczy, a my w tym czasie poszliśmy na spacer. Towarzyska pogawędka, poprzedzająca obiad, który Nixon wydał dla nas w swoim domu przy East 65th Street, nie była przyjemna: eksprezy-dent po prostu nie potrafił być swobodny i rozluźniony. Pamiętam, że skarżył się na ludzi, zawracających mu głowę prośbami o rekomendowanie ich na stanowisko ambasadora, które Nixon uważał za zupełnie bezużyteczne. Był zdumiony, że ktoś z moimi poglądami lubi wykładać na Harvar-dzie: „Swego czasu mawialiśmy: niech sobie Harvard śpi", rzekł i machnął ręką. Zapytał, czy robimy sobie przerwy na ćwiczenia fizyczne. Kiedy przyszła moja kolej na odpowiedź, powiedziałem, że chodzę na basen. Na swoje nieszczęście nie poprzestał na tym i spytał: „Gdzie?". Zawahałem się przez chwilę, przełknąłem ślinę i odrzekłem: „W hotelu Watergate". Kiedy usiedliśmy za stołem, Nixon wygłosił coś w rodzaju wykładu. Jego sens sprowadzał się do tego, że nie powinniśmy naciskać Rosjan, ale skłaniać ich do ustępstw obietnicami pomocy materialnej, która zapewne dobrze ich usposobi, ponieważ pogrążeni są w głębokim kryzysie gospodarczym, powinniśmy działać na rzecz zbliżenia z ZSRR, tak jak on to uczynił w połowie lat sześćdziesiątych w odniesieniu do Chin. Siedziałem po lewej stronie Nixona, który co pewien czas ściskał mi rękę dla podkreślenia wagi swoich słów, pytając grzmiącym głosem: „Czyż nie tak, profesorze?". Kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, zapytał, ile mam lat. „Pięćdziesiąt osiem" - odparłem. „To dobry wiek. Ma pan jeszcze przed sobą wiele lat. Tylko niech pan nie zostaje ambasadorem". Muszę przyznać, że opuszczałem dom byłego prezydenta pod wrażeniem jego osobowości i wnikliwego umysłu, choć ten ostatni ograniczał się wyłącznie do polityki. Obejmując stanowisko, wpadłem na pomysł organizowania w Old Executive Office Building nieoficjalnych cotygodniowych spotkań specjalistów Waszyngton 167 I do spraw sowieckich zatrudnionych w różnych organach rządowych. Ich celem miało być omawianie problemów będących przedmiotem wspólnego zainteresowania. Chodziło tylko o wymianę myśli i informacji, bez żadnych konsekwencji dla polityki. Na początku marca zaprosiłem kilku urzędników departamentów Stanu i Obrony. Kiedy tylko wiadomość o mojej inicjatywie dotarła na siódme piętro Bagnistego Dołu, zabrzmiały syreny alarmowe: Rada Bezpieczeństwa Narodowego wkracza w kompetencje Departamentu Stanu. Wszelkie tłumaczenia okazały się daremne. Haig polecił, aby spotkania te przeniesiono do jego departamentu, a jeśli nie, to jego urzędnicy nie będą brać w nich udziału. Wobec tego ultimatum wybrałem drugie wyjście. Spotkania okazały się bardzo pożyteczne. Reagan Żona i dwaj najbliżsi doradcy nowego prezydenta, Michael Deaver i James Baker, izolowali go od personelu Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Nancy Reagan gryzła się tym, że jej mąż ma opinię prostackiego zwolennika polityki zimnowojennej. Jako kobiecie z awansu zależało jej na akceptacji waszyngtońskich kręgów towarzyskich i opiniotwórczych, które w większości miały poglądy liberalne i patrzyły z góry na dwoje byłych aktorów hollywoodzkich, gospodarujących w Białym Domu. Nancy pragnęła, aby jej mąż przeszedł do historii jako polityk, który zakończył zimną wojnę, przez co rozumiała raczej porozumienie z komunizmem niż jego zniszczenie.35 Nie sądzę, aby miała jakikolwiek wpływ na bardzo stanowcze przekonania Reagana, mogła jednak wpływać i rzeczywiście wpływała na jego stosunek do podwładnych, to jest na ludzi odpowiedzialnych za udzielanie mu rad i realizowanie jego polityki. Reagan kiepsko znał się na ludziach: z zasady lubił wszystkich, co z jednej strony zyskiwało mu sympatię, ale z drugiej było jego słabością, bo polityk musi odróżniać wroga od przyjaciela. Deaver i Baker starali się wraz z Nancy powstrzymywać prezydenta od zbyt otwartego wyrażania poglądów, w które głęboko wierzył. Osłaniali go jak tarczą od pracowników Allena, w obawie, że ci utwierdzą go w jego naturalnej niechęci do ustępstw. Podobnie jak pani Reagan, Deaver, który odpowiadał za wizerunek prezydenta, robił, co mógł, aby łagodzić antykomunizm Reagana. Dlatego w ciągu swojej dwuletniej pracy w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego tylko jeden raz zostałem zaproszony na imprezę towarzyską do Białego Domu. Był to obiad wydany 31 stycznia 1982 roku na cześć polskiego ambasadora Romualda Spasowskiego. Możliwe nawet, że zaproszenie to zawdzięczałem prośbie samego Spasowskiego. Obawiano się, zapewne słusznie, że wzmocnię antykomunistyczne przekonania prezydenta. Po moim powrocie na Harvard Nancy Reagan 168 Żyłem. Wspomnienia niezależnego pozyskała, poprzez kontakty towarzyskie, innych specjalistów od spraw rosyjskich - niekoniecznie zwolenników ustępstw, ale ludzi, którzy mieli bardziej romantyczną wizję Rosji, co jej odpowiadało. Podejrzewam, że takie zakulisowe intrygi nie pozostały bez wpływu na Reagana w późniejszych latach jego prezydentury. Nancy Reagan, Deaver i Baker nie lubili Allena za jego konserwatyzm, a także nieudolność organizacyjną, i dążyli do jego usunięcia. Wkrótce znaleziono odpowiedni pretekst. 3 listopada 1981 roku jedna z japońskich gazet doniosła, że Allen przyjął tysiąc dolarów od trzech dziennikarek, które przeprowadzały wywiad z Nancy Reagan dla japońskiego magazynu ilustrowanego. Do zdarzenia doszło w pierwszym dniu pracy Allena na stanowisku doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Jedna z dziennikarek próbowała wręczyć Pierwszej Damie kopertę z dziesięcioma banknotami stu dolarowymi jako honorarium za wywiad. Aby oszczędzić żonie prezydenta krępującej sytuacji, Allen odebrał kopertę i oddał ją sekretarce, a potem zapomniał o całej sprawie. Kopertę znaleziono później w jego sejfie i Allen został oskarżony o przyjęcie łapówki. Choć Departament Sprawiedliwości szybko oczyścił go z tego zarzutu, Allen był skompromitowany i po powrocie z przymusowego urlopu został zwolniony ze stanowiska. Reagan i jego ludzie zachowali się w tym wypadku bardzo nieładnie. Przypominało to znane praktyki sowieckie, zgodnie z którymi każdy wysoki urzędnik zwalniany ze stanowiska był oskarżany o jakieś przestępstwo. Safire słusznie nazwał zwolnienie Allena „lynchem". Reagan z zasady trzymał ludzi na dystans: nawet jego dzieci narzekały, że je od siebie odsuwa. Jego uprzejmość służyła mu za tarczę, która chroniła go przed zbytnią zażyłością. Aby uniknąć poważniejszej rozmowy, sypał anegdotami, których miał niewyczerpany repertuar. Był samotnikiem - samotnikiem z wyboru. Miał kilka silnych przekonań i one kierowały całą jego polityką. Wierzył, że Ameryka to kraj wybrany przez Boga i powinna odzyskać pozycję światowego lidera, utraconą przez lata defetyzmu i słabości militarnej. Komunizm był dla niego złem, które zyska przewagę, jeśli Stany Zjednoczone i ich sojusznicy nie będą go usilnie zwalczać. Za wszelką cenę chciał jednak uniknąć wojny. Wierzył w ograniczone państwo, niskie podatki i prywatną inicjatywę. Wydaje mi się, że cała reszta była mu obojętna, dzięki czemu uniknął większych rozterek duchowych. Nie dbał o to, w jaki sposób jego cele zostaną urzeczywistnione: interesowało go „co", a nie „jak". Pewnego razu sędzia William Clark, następca Allena, powiedział pracownikom Rady Bezpieczeństwa Narodowego, że Biały Dom życzy sobie tego i tego. Kiedy zapytaliśmy, jak to mamy zrobić, Clark odparł: „Prezydent uważa, że jeśli postąpicie właściwie, wszystko wyjdzie na dobre". Ta obojętność wobec stosowanych środków i metod wpędziła Waszyngton 169 później Reagana w kłopoty, których powodem była afera Iran-Contras. Ratowała go jednak od uwikłania się w sprawy trywialne. Polityczne i ekonomiczne poglądy Reagana były niewątpliwie nazbyt uproszczone. Pamiętam, jak kiedyś powiedział, że gdyby w Związku Sowieckim rozesłać milion katalogów firmy wysyłkowej Sears Roebuck, reżim komunistyczny by upadł. Mimo to nie da się zaprzeczyć, że Reagan był bardzo skutecznym prezydentem, który w dużym stopniu przyczynił się do upadku Związku Sowieckiego i rozpadu jego imperium - wydarzeń o wielkiej doniosłości historycznej. Jak to się stało, że ten człowiek, uważany przez inteligencję za sympatycznego matołka, pojął, że Związek Sowiecki toczy śmiertelna choroba, podczas gdy niemal wszyscy licencjonowani lekarze twierdzili, że cieszy się on doskonałym zdrowiem? Reagan miał niezwykłą umiejętność trafnej oceny sytuacji politycznej. Instynktownie rozumiał, tak jak inni wielcy mężowie stanu, co się liczy, a co nie, co jest dobre, a co złe dla jego kraju. Tej umiejętności nie sposób się nauczyć: trzeba się z nią urodzić. Można też jednak dodać, że intelektualiści, którzy przesądzają o tym, co jest mądre, a co prymitywne, przykładają zbyt wielką wagę do elegancji wyrażania poglądów, ich wewnętrznej spójności, ich teoretycznej raczej niż praktycznej użyteczności. Czyniąc tak, tracą z pola widzenia rzeczywistość. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że tylu intelektualistów popierało socjalizm i komunizm długo po tym, jak ich bankructwo stało się dla wszystkich zwykłych ludzi oczywiste? Jak inaczej wytłumaczyć ich wiarę, że powtarzając bez przerwy, jak mantrę, słowo „pokój", zdołają zapobiec wojnie? Jak wytłumaczyć organizowanie wielkich demonstracji na rzecz „zamrożenia zbrojeń jądrowych", czyli sloganu bez znaczenia? Intelektualiści mają skłonność do ulegania magii słów, ponieważ słowa są ich walutą. W swoich papierach znalazłem notatkę, którą sporządziłem w latach siedemdziesiątych podczas jednej z konferencji: „Aby zajmować się Rosją [sowiecką], trzeba mieć prosty umysł". Chodziło mi o to, że w ZSRR panuje prymitywny system oparty na sile i strachu, choć maskowany szlachetnymi ideami. Dezorien-towało to subtelne umysły, ale nie ludzi stąpających twardo po ziemi. Przeciwnicy Reagana zarzucali mu, że przysypiał podczas posiedzeń rządu. Uczestniczyłem w wielu sesjach Rady Bezpieczeństwa Narodowego i nigdy tego nie zauważyłem. Czasami rzeczywiście wyglądało, jakby nie bardzo się orientował, o co chodzi, i z perspektywy czasu można to przypisać początkom choroby Alzheimera, na którą zapadł po odejściu z Białego Domu. Najczęściej jednak świetnie wszystko rozumiał. Zadawał wprawdzie niewiele pytań i nie zdradzał się ze swoim zdaniem, ale wynikało to chyba stąd, że mocno trzymał się swych przekonań i nic nie mogło nimi zachwiać. To, co mówili jego doradcy, bardziej wpływało na szczegóły realizacji, które go nie interesowały, niż na zasady - w tej sprawie był nieprzejednany. 170 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Jeden z moich kolegów był obecny na spotkaniu Reagana z Helmutem Schmidtem, które odbyło się niedługo przed zaprzysiężeniem. Kanclerz Niemiec przez pół godziny przekonywał Reagana, że powinien złagodzić swą antykomunistyczną retorykę i wrócić do polityki odprężenia. Reagan słuchał uprzejmie, a kiedy Schmidt skończył, zamiast wdać się w dyskusję, zapytał z uśmiechem, czy kanclerz słyszał jego ulubiony dowcip o Breżnie-wie*. Schmidt omal nie dostał apopleksji. Ale Reagan dawał w ten sposób do zrozumienia: „Nie mów mi, jak postępować ze Związkiem Sowieckim. Mam swoje zdanie i go nie zmienię". Na sesjach Rady Bezpieczeństwa Narodowego Reagan gubił się niekiedy w powodzi argumentów i kontrargumentów. Zacytuję z dziennika swoje wrażenia z pierwszego posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego, w którym uczestniczyłem (16 października 1981 roku). Dotyczyło ono propozycji embarga na sprzęt do budowy gazociągu jamalskiego. RR całkowicie się pogubił, nie czuje gruntu, jest zakłopotany. Po wygłoszeniu kilku ogólnikowych uwag nie zabrał głosu przez jakieś czterdzieści pięć minut; kiedy w końcu się odezwał, westchnął: „O Boże!" - co znaczyło „co mam począć z tym bałaganem?" Energicznie żuł jakieś galaretki, które, jak przypuszczam, zastępowały mu papierosy. Nie słuchał uważnie, spoglądając w bok lub gapiąc się na leżące przed nim papiery - z wyjątkiem chwili, gdy zabrała głos Jeane Kirkpatrick i na moment podjął z nią dialog. Uśmiechał się znacząco, gdy [Donald] Regan powiedział, że jest „zagubiony". To wszystko - zarówno treść, jak i konflikty między ludźmi -jest poza jego zasięgiem. Nie ma wystarczającej wiedzy ani zdecydowania, by przebić się przez przeczące jedna drugiej rady, które mu oferują... Haig, groźny, agresywny, rodzaj Jagona (z tym wyjątkiem, że RR nie grał roli Otel-la, kompletnie go ignorując). Po wysłuchaniu wszystkich Haig zepchnął ich argumenty na bok i powiedział, że w tych sprawach już wcześniej powzięto decyzje. Stale (tylko on) przypochlebiał się prezydentowi i postępował tak, jakby był jego rzecznikiem. Na przemian rzucał piorunujące spojrzenia, albo spoglądał z ukosa, wprowadzając wszystkich w zakłopotanie. Nikt go nie popierał, nawet przedstawiciel [Departamentu] Handlu, który podzielał jego pogląd na potrzebę rozszerzania handlu z blokiem wschodnim. Samotnik, który nie czeka stosownej chwili, a wściekle szarżuje bez ustanku, szczególnie, oczywiście, atakując Allena. Dick [Allen] był zadziwiająco dobry, panując nad faktami i argumentami. Nawoływał, bez powodzenia, do rozpatrywania decyzji o szczegółowych licencjach handlowych w szerszym kontekście polityki Wschód-Zachód. Powiedział Haigowi, że jako osoba troszcząca się o sojuszników naturalnie wolałby politykę mniej restrykcyjną. Haig przerwał mu - nie, on chciał bardziej „efektywnej" polityki. Miałem uczucie, że Dick cały czas mówił ponad głową Reagana; w każdym razie RR nie słuchał go uważnie - choć może bardziej uważnie, niż kiedy Haig narzucał swoje wpływy, bez żadnego skutku. * Breżniew, który miał kolekcję kosztownych, głównie zagranicznych aut, kiedyś z dumą pokazał je swojej matce. „No, mamo, co o tym sądzisz?" - zapytał. „Bardzo ładne, synku - odpowiedziała matka - bardzo ładne. Ale co będzie, jak przyjdą komuniści i ci je zabiorą?" I Waszyngton 171 Reagan jednak znakomicie rozumiał - raczej intuicyjnie niż intelektualnie - zasadnicze kwestie. Jego wściekłość na wprowadzenie stanu wojennego w Polsce wynikała z odczucia, że zniweczono nadzieję, iż komunizm może ewoluować pokojowo w kierunku demokracji. Dzięki pomocy, której udzielił podziemnej Solidarności w 1982 roku, organizacja przetrwała i w końcu zmusiła komunistów do oddania władzy. Świadczy to, że prezydent znacznie lepiej rozumiał sytuację niż Departament Stanu, którego urzędnicy, dumni ze swego „realizmu", spisali już Polskę na straty. Sposób podejścia Reagana do polityki zagranicznej dzieliło z nim dwóch członków jego gabinetu: sekretarz obrony Caspar Weinberger i, szczególnie, Jeane Kirkpatrick; dlatego też zawsze słuchał z uwagą, kiedy zabierała głos. Jak na polityka o tak wysokiej randze miał dziwną słabość: nie potrafił rozróżnić między tym, co humanitarne, a tym, co polityczne. W szczytowym punkcie polskiego kryzysu w grudniu 1981 roku, kiedy zastanawiał się nad zerwaniem stosunków ze Związkiem Sowieckim, nie zgodził się na zamknięcie ambasady w Moskwie, ponieważ oznaczałoby to porzucenie rodziny rosyjskich zielonoświątkowców, która się tam schroniła. Pod koniec grudnia z wielką radością opowiadał mi, że znalazł sposób na obejście zakazu lądowania polskich samolotów na terytorium Stanów Zjednoczonych, by przywieźć kilkanaścioro polskich dzieci chorych na serce. Był zarazem niezdolny do abstrakcyjnego myślenia: jego umysł funkcjonował albo emocjonalnie, albo reagował na pojęcia, które potrafił sobie wyobrazić. Tak więc na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego 21 lipca 1982 roku zadeklarował uczynienie gospodarczego ustępstwa o dużej wadze symbolicznej, uzależniając je od gotowości Moskwy do uwolnienia Rosjanina nazwiskiem Pietrow, który od 49 dni prowadził głodówkę protestacyjną. Miał nieodparty urok, dzięki czemu mógł mówić rzeczy, które, gdyby wyszły z innych ust, wywołałyby skandal. Pewnego razu złożyła mu wizytę grupa polityków polonijnych ze Środkowego Zachodu. Bawiliśmy ich rozmową, aż w końcu zjawił się Reagan. Spędził z gośćmi zaledwie kilka minut. Miał już wychodzić, kiedy jeden z nich powiedział, że on i jego koledzy bardzo się cieszą, że prezydent tak szybko odzyskał zdrowie po zranieniu przez niedoszłego zabójcę; powrót do zdrowia Jego Świątobliwości papieża trwał znacznie dłużej. Na to Reagan odparł, że on szybki powrót do zdrowia zawdzięcza żonie, która „czuwała nad nim". Byliśmy przerażeni ową uwagą, ale prezydent wyszedł z tego gładko: żaden z Polaków nie poczuł się urażony tym stwierdzeniem, które mogło być wzięte za antykato-licką złośliwość. Choć powiedziałem wcześniej, że Reagan lubił wszystkich, sądzę, że od początku nie lubił Alexandra Haiga, którego mianował za radą swoich współpracowników. Agresywność Haiga, jego drwiąca mina i poza pełna 172 Żyłem. Wspomnienia niezależnego wyższości wyraźnie drażniły prezydenta. Na posiedzeniach Rady Bezpieczeństwa Narodowego siedziałem zwykle za wiceprezydentem, dokładnie naprzeciwko Reagana, dzięki czemu mogłem dokładnie obserwować jego wyraz twarzy i gesty. Rzuciło mi się w oczy, że Reagan nigdy nie zwracał się bezpośrednio do Haiga, który siedział po jego prawej stronie. Zawsze pochylał się nieco w lewo, w stronę Weinbergera. Haig zwykł kpiąco przewracać oczami, słysząc uwagi uczestników posiedzeń (choć nigdy prezydenta) dotyczące polityki zagranicznej, tak jakby brał niebiosa na świadka swej męki. Nie miał nawet dość przyzwoitości, aby udawać, że wykonuje wolę Reagana. Był to błąd. Jego dymisja stała się kwestią czasu. Pod koniec 1981 roku poważnie zastanawiałem się nad rezygnacją ze stanowiska i powrotem na Harvard. Jednakże wydarzenia, które rozegrały się w Polsce w połowie grudnia 1981 roku, zmusiły mnie do natychmiastowej zmiany decyzji. Polski kryzys Czas między odejściem Allena a nominacją na jego następcę sędziego Williama Clarka był najważniejszym okresem mojej pracy w Waszyngtonie. To wówczas, w grudniu 1981 roku, wprowadzono w Polsce stan wojenny, dając mi wyjątkową szansę wywarcia wpływu na bieg wydarzeń. Jeszcze przed objęciem urzędu przez Reagana w Polsce tlił się konflikt między rządem komunistycznym a „Solidarnością", będącą oficjalnie związkiem zawodowym, ale faktycznie ruchem antykomunistycznym obejmującym praktycznie cały naród. Kiedy Reagan wprowadzał się do Białego Domu, wszystko wskazywało na to, że Moskwa lada chwila wyśle do Polski wojska Układu Warszawskiego, tak jak to zrobiła w Czechosłowacji w 1968 roku. W lutym i marcu 1981 roku odwiedzał mnie często młody pułkownik z Agencji Wywiadu Obronnego Pentagonu, pokazując zdjęcia, na których widać było zgrupowania wojsk Układu Warszawskiego i inne przygotowania do inwazji. Szczególny niepokój budziły przygotowania do wielkich manewrów wojsk Układu na terytorium Polski, oznaczone kryptonimem „Sojuz-81" i zaplanowane na połowę marca. Mogły się one łatwo przerodzić w ofensywną operację zbrojną. Sam miałem trudności z wyborem między dwoma scenariuszami: inwazji na pełną skalę i wewnętrzną akcją represyjną. W połowie lutego pisałem do Allena: „Jeśli sytuacja w Polsce (...) nadal będzie się pogarszać z punktu widzenia Moskwy, to najbardziej prawdopodobne jest ogłoszenie w Polsce stanu wyjątkowego". 18 marca ponownie wyraziłem przekonanie, że inwazja wojsk Układu Warszawskiego nie Waszyngton J 173 wchodzi w grę. Jednakże na początku kwietnia zmieniłem zdanie, uznając, że istnieje zagrożenie inwazją. W lutym 1981 roku Departament Stanu sporządził plany na wypadek ataku wojsk Układu Warszawskiego, które - moim zdaniem - byłyt y nieskuteczne. W Białym Domu niepokojono się, że nasze działania m mito-rujące sytuację w Polsce są za słabo skoordynowane. Pod koniec ; larca poproszono mnie, abym się dowiedział, w jaki sposób Departamerk Stanu śledzi wydarzenia w Polsce. Urzędnik, z którym się skontaktowałem, odpowiedział, że oddzwoni, żeby podać mi odpowiednie informacje, ale podczas następnej rozmowy wyjaśnił, że sprawę załatwią już międz^f sobą zastępca sekretarza stanu, Walter Stoessel, i Allen. Nazajutrz rano? Allen zatelefonował do mnie do domu, pytając, czym tak rozgniewałem '. laiga. Okazało się, że Haig zadzwonił do prezydenta ze skargą na mnie. JV iałem jakoby „wtrącać" się do tego, w jaki sposób Departament Stanu z;(jmuje się polskim kryzysem. Moją prośbę o informacje Haig uznał za dov^"5d, że każę Departamentowi Stanu „wynosić się z Polski". Można było pomyśleć, że jesteśmy organami dwóch różnych, nieprzyjaznych rządów. - Inwazja nie nastąpiła. Jak wyszło na jaw później, władze polskie przekonały Moskwę, że lepiej będzie, gdy same rozprawią się z „Solidarn 'yścią". Już w sierpniu 1980 roku Polacy stworzyli tajny sztab, który miał p (rzygo-tować wprowadzenie stanu wojennego. Szczęśliwym zbiegiem okolii ,zności jednym z członków tego sztabu był pułkownik Ryszard Kuklińskir-, który od dłuższego czasu pracował dla CIA. Kukliński, polski patriota, j^rzera-żony obojętnością świata wobec inwazji na Czechosłowację w 196?, roku, postanowił oszczędzić Polsce podobnego losu. Przekazywał więc C^A tajne informacje, najpierw o planach wojsk sowieckich, a potem o przygotowaniach do wprowadzenia stanu wojennego. j Dlaczego z tych cennych informacji nie zrobiono użytku, pozostaje do dziś jedną z zagadek prezydentury Reagana. Dyrektor CIA, William Casey, przekazywał raporty Kuklińskiego dotyczące wojsk sowieckich Di apartamentowi Obrony i swoim podwładnym, ale informacje o przygotowaniach generała Jaruzelskiego - tylko prezydentowi i doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Pewnego dnia Allen zaprosił mnie do siebie i bez sk va wyjaśnienia pokazał jeden z raportów Kuklińskiego (autor pozostał [anonimowy). Byłem wstrząśnięty tonem wiernego „internacjonalisty" , jakim Jaruzelski rozmawiał ze swoim najbliższym otoczeniem: człowiek ;ten na pewno nie był polskim patriotą, jak będzie później zapewniał, pc lieważ najwyżej stawiał interes światowego komunizmu reprezentowaneg \ przez Związek Sowiecki. Zapoznawszy się tylko z małym wycinkiem mat iriałów przesłanych przez Kuklińskiego i nieświadom ich szerszego koi tekstu, nie mogłem wyciągnąć żadnych wniosków. Wraz z pozostałymi czł rnkami 174 Żyłem. Wspomnienia niezależnego administracji nie wiedziałem więc, że polski rząd, pod nieustannym naciskiem Sowietów, przez cały rok szykował się do zbrojnej rozprawy z „Solidarnością". Wątpię, aby kiedykolwiek w historii doszło do tak skandalicznego zmarnotrawienia danych wywiadowczych największej wagi. Choć nadal nie byłem pewien, czy bardziej prawdopodobna jest inwazja, czy wewnętrzna operacja wojskowa, pod koniec września 1981 roku usilnie nalegałem na Reagana, aby napomknął podczas konferencji prasowej o możliwości wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Nadaremnie. W Radzie Bezpieczeństwa Narodowego panował zupełny spokój. Posiedzenie, które odbyło się 10 grudnia, zajęło się sprawą pożyczek dla Polski; przedmiotem zebrania personelu rady tego popołudnia była Libia. Wieczorem 12 grudnia 1981 roku zadzwoniono do mnie z Białego Domu i poproszono o natychmiastowe stawienie się w Pokoju Sytuacyjnym. Zastałem tam wiceprezydenta Busha i kilku członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego; Reagana nie było, spędzał weekend w Camp David. Dowiedziałem się, że według otrzymanych informacji warszawską siedzibę „Solidarności" otoczyły czołgi, a wszystkie połączenia z Polską zostały zerwane. Nikt nie miał pojęcia, co to znaczy. Zadzwoniłem do polskiego dyplomaty w ONZ, z którym często się kontaktowałem, ale on również nic nie wiedział. Zatelefonowałem więc do ambasadora Polski w Waszyngtonie, Romualda Spasowskiego, ale i on nie miał żadnych informacji. (Kilka dni później ustąpił ze stanowiska i poprosił o azyl polityczny). Nieco później zjawił się James Baker ubrany w smoking. Robił wrażenie obojętnego i cokolwiek zaskoczonego naszym podnieceniem. W chwili wybuchu polskiego kryzysu Biały Dom nie miał doradcy do spraw bezpieczeństwa państwa. Dzięki temu zyskałem dużą swobodę działania, bo pełniący obowiązki doradcy admirał James Nance, wcześniej dowódca lotniskowca, słabo znał Europę Wschodnią. Rankiem 13 grudnia w biurze zastępcy sekretarza stanu, Williama Clar-ka, odbyła się narada. Było już jasne, że przeprowadzono szeroko zakrojoną i doskonale zaplanowaną operację, że przywódcy „Solidarności" zostali aresztowani i że w Polsce zapanowała dyktatura wojskowa. Departament Stanu zapewnił nas, że Związek Sowiecki nie ma z tym nic wspólnego. Po południu odbyło się zebranie specjalnej grupy kryzysowej pod przewodnictwem Busha, na które mnie nie zaproszono. Siedemnastego grudnia Reagan odczytał oświadczenie w sprawie Polski, które w większości wyszło spod mego pióra. Prezydent nazwał wprowadzenie stanu wojennego i towarzyszące mu masowe aresztowania „rażącym naruszeniem Układu Helsińskiego" i obiecał pomóc Polsce przezwyciężyć jej trudności gospodarcze, jeśli obecne władze przywrócą rządy cywilne. I Waszyngton 175 Ponieważ Polska tego nie uczyniła, administracja zaczęła się zastanawiać nad krokami odwetowymi, najpierw przeciwko władzom polskim, a potem rządowi sowieckiemu. Dyskutowano nad tym podczas czterech kolejnych posiedzeń Rady Bezpieczeństwa Narodowego, które odbyły się 19, 21, 22 i 23 grudnia w atmosferze napięcia, wywołanego głównie rosnącym gniewem Reagana z powodu postępowania komunistów. Prezydent wracał myślami do lat trzydziestych, kiedy demokracje zachodnie nie potrafiły powstrzymać agresji Niemiec i Japonii. Uważał, jak powiedział na posiedzeniu 22 grudnia, że jest to „ostatnia szansa, aby wystąpić przeciwko tej przeklętej sile". Reszta gabinetu posłusznie potakiwała prezydentowi, choć z niejednakową skwapliwością: Haig wiecznie niepokoił się reakcją naszych sojuszników z NATO, a sekretarze odpowiedzialni za gospodarkę (sekretarz handlu Malcolm Baldrige, sekretarz rolnictwa John Block i sekretarz skarbu Donald Regan) martwili się, że sankcje ekonomiczne zaszkodzą gospodarce Stanów Zjednoczonych. Niemniej, na żądanie Reagana, zgodzono się podjąć ostre kroki odwetowe, choć nawet w przybliżeniu nie tak drastyczne, jak prezydent planował pierwotnie. Pierwsze ze wspomnianych posiedzeń Rady Bezpieczeństwa Narodowego odbyło się 19 grudnia. Prezydent był nieobecny i zebranie przemieniło się w obrady grupy kryzysowej pod przewodnictwem Busha. Weinberger, Kirkpatrick i do pewnego stopnia również Casey opowiadali się za podjęciem zdecydowanych kroków przeciwko Związkowi Sowieckiemu, który był siłą sprawczą polskiego kryzysu, a Regan, Baldrige i Block chcieli albo „zmasowanych", albo żadnych działań odwetowych, co, jak słusznie zauważył Weinberger, naprawdę oznaczało to drugie. Haig zajął stanowisko centrowe. W czasie przerwy w obradach, kiedy w rogu pokoju rozmawiałem z Jeane, Haig podszedł do nas ze „skrzywioną" twarzą, jak zanotowałem w dzienniku, i powiedział: „Dam warn kilka bombek atomowych". Spojrzeliśmy po sobie ze zdziwieniem. Pierwsze regularne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego w sprawie Polski odbyło się 21 grudnia. Przewodniczył mu, tak jak i następnym posiedzeniom, admirał Nance, który jednak rzadko zabierał głos. Reagan mówił dużo i z wielkim gniewem. Wydarzenia polskie, powiedział (błędnie, bo zapomniał o Węgrzech i Czechosłowacji), są pierwszym w ciągu sześćdziesięciu lat takim wypadkiem. Sowietom trzeba powiedzieć dobitnie, że jeśli chcą utrzymywać normalne stosunki z Zachodem, muszą przywrócić Polsce wolność. Nawiązując do przemówienia Roosevelta z 1937 roku, w którym postulowano wprowadzenie „kwarantanny" dla państw agresorów, Reagan powiedział, że powinniśmy izolować Związek Sowiecki, ograniczając do minimum stosunki dyplomatyczne i handlowe. Jeśli sojusznicy nie zgodzą się pójść w nasze ślady, będziemy musieli zastanowić się 1 176 Żyłem. Wspomnienia niezależnego nad kształtem tego sojuszu. Prezydent oświadczył nawet, że powinniśmy przygotować się do bojkotu państw, które nadal handlują ze Związkiem Sowieckim. Kiedy, w odpowiedzi na ten pomysł, Meese zaproponował listę możliwych działań - zerwanie wszystkich połączeń handlowych, telefonicznych i samolotowych, a także stosunków politycznych i dyplomatycznych - Reagan sprzeciwił się. Powiedział, że stosunki dyplomatyczne należy utrzymać, i nalegał, aby zaproponować Breżniewowi „marchewkę", dając jasno do zrozumienia, że obywatele ZSRR wiele zyskają, jeśli zmieni swoje postępowanie. Haig jednak ostrzegł, że rozważane posunięcia zagroziłyby wręcz podstawom bytu Związku Sowieckiego i mogłyby się stać casus belli. Posiedzenie, dwa dni później, 23 grudnia, rozpoczęło się od sporu na temat tekstu listu Reagana do Breżniewa. List ten miał dwie wersje: jedną napisałem ja, drugą Departament Stanu. Choć Departament Stanu zatwierdził moją wersję, przed posiedzeniem Rady Bezpieczeństwa Narodowego Haig nalegał na Reagana, aby podpisał wersję departamentu. Meese załagodził spór, proponując, aby obie wersje przekazać grupie roboczej i nie tracić więcej czasu na dyskusję. Podczas przerwy w posiedzeniu podszedłem do Haiga z tekstem mojej wersji i zapytałem, jakie ma do niej zastrzeżenia, na co ten odpowiedział: „Nic mi w niej nie przeszkadza". Zasugerował kilka drobnych poprawek, co wyraźnie wskazywało, że chodzi mu nie o to, co jest tam napisane, ale kto to napisał. Podczas dyskusji na forum Rady Bezpieczeństwa Narodowego Haig, zupełnie niekonsekwent-nie, zażądał, abyśmy nie wykluczali działań zbrojnych przeciwko ZSRR, których nikt, nawet Weinberger, nie uważał za realne. Posiedzenie z 23 grudnia w większości przypominało to z poprzedniego dnia. Haig ostrzegł, że Niemcy sprzeciwią się wszelkim sankcjom politycznym i gospodarczym przeciwko ZSRR i że Europa może zerwać z nami, jeśli się uprzemy i je wprowadzimy. Reagan odparł, że w takim wypadku będzie „działał w pojedynkę". Jeane Kirkpatrick poparła prezydenta, przypominając, że w ONZ sojusznicy często otwarcie występują przeciwko Stanom Zjednoczonym. List Reagana do Breżniewa, wysłany 23 grudnia po południu, stanowił kompilację dwóch wersji - początek był mojego autorstwa, reszta pochodziła z tekstu Departamentu Stanu. Na żądanie Haiga, z niezrozumiałych dla mnie powodów, usunęliśmy zdanie zaprzeczające, że „Solidarność" jest organizacją „kontrrewolucyjną". W liście odrzucano twierdzenie, że wydarzenia w Polsce są jej „sprawą wewnętrzną", przypominając, że w miesiącach poprzedzających wprowadzenie stanu wojennego Związek Sowiecki „wielokrotnie mieszał się w polskie sprawy", gwałcąc w ten sposób Akt Końcowy Konferencji w Helsinkach, którego był sygnatariuszem. Jeśli ZSRR nie przestanie wspierać represyjnych działań władz polskich, Waszyngton 177 „Stany Zjednoczone nie będą miały innego wyjścia, jak tylko podjąć konkretne działania dotyczące całego zakresu naszych stosunków". Nazajutrz, w wigilię Bożego Narodzenia, Reagan, odrzucając zastrzeżenia Deavera, wygłosił przemówienie w dużym stopniu oparte na tekście mojego autorstwa, lekko skorygowanym przez głównego pisarza prezydenta, Arama Bakshiana. Przypomniał akty przemocy dokonywane w Polsce i ostrzegł, że jeśli władze ich nie zaprzestaną, drogo za to zapłacą. Jednocześnie ogłosił wprowadzenie sankcji wobec Polski, takich jak cofnięcie gwarancji państwowych na kredyty z Export-Import Bank, zakaz lądowania samolotów z Polski na lotniskach amerykańskich i odebranie polskim statkom prawa do połowów na amerykańskich wodach terytorialnych. Wiele lat później, na międzynarodowej konferencji poświęconej wydarzeniom z grudnia 1981 roku, Jaruzelski ujawnił, że te i następne sankcje kosztowały Polskę 12 miliardów dolarów, co było dla kraju poważną kwotą. Rankiem w dniu Bożego Narodzenia dowiedziałem się, że teleksem przyszła odpowiedź Breżniewa na list Reagana. Szybko ją przetłumaczyłem. Tak jak się spodziewałem, Breżniew oskarżył Reagana o mieszanie się w wewnętrzne sprawy Polski i udając, że polski kryzys jest zakończony, radził mu zająć się „poważniejszymi" kwestiami, takimi jak rozbrojenie. Zignorował niedwuznaczne ostrzeżenia Reagana, że Stany Zjednoczone podejmą kroki odwetowe - najwyraźniej uznał, że to tylko retoryka na użytek opinii publicznej. Taka odpowiedź Breżniewa przesądziła o wprowadzeniu sankcji przeciwko ZSRR. Nazajutrz usiadłem z kolegą Normanem Baileyem, szefem sekcji ekonomicznej Rady Bezpieczeństwa Narodowego, aby sporządzić odpowiednie „menu". 27 grudnia spotkałem się z Larrym Eagleburgerem, zastępcą sekretarza stanu, i kilkoma innymi urzędnikami w jego biurze w Departamencie Stanu. Ubrany po domowemu słuchał z magnetofonu Uwertury Rok 1812 Czajkowskiego. Przejrzeliśmy listę i szybko uzgodniliśmy stosowne posunięcia. Kwestia ta znalazła się na porządku dziennym obrad grupy kryzysowej, która zebrała się rano 28 grudnia pod przewodnictwem Busha. Było to pierwsze zebranie tej grupy, w którym uczestniczyłem. W jego trakcie zupełnie nieprzewidywalny Haig zajął nieprzejednane stanowisko, mówiąc, że list Breżniewa, „twardy i bezkompromisowy", wymaga stanowczej odpowiedzi. Sekretarz stanu wyraził też niesmak z powodu postawy niemieckiego ministra spraw zagranicznych, Genschera, który, wtórując Breżniewowi, oświadczył publicznie, że nie mamy prawa mieszać się w „wewnętrzne sprawy Polski". Z kolei padła propozycja ogłoszenia, że Polska nie może spłacić 350 milionów dolarów pożyczki, której termin spłaty się zbliżał. Choć propozycja była kusząca, została odrzucona, bo zaszkodziłaby bankom 178 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Waszyngton 179 międzynarodowym, zwłaszcza niemieckim. Sprawę omówiono obszerniej na posiedzeniu grupy kryzysowej 2 stycznia, na którym przedstawiciele Departamentu Skarbu i Handlu wyjaśnili, że niewypłacalność Polski może mieć fatalny wpływ na gospodarkę państw europejskich, zarówno ze Wschodu, jak Zachodu. Odniosłem wrażenie, że zachodni bankierzy niespecjalnie martwili się, czy Polacy zwrócą im pożyczone pieniądze.* Sprawa sankcji wyjaśniła mi, dlaczego intelektualiści, a w szczególności uczeni, mają tak mały wpływ na politykę. Traf chciał, że nieco wcześniej otrzymałem pocztą maszynopis książki na temat sankcji. Zawierała ona znakomite omówienie zagadnienia; wyróżniała sankcje „pionowe" i „poziome", pokazywała, które odnoszą skutek, a które nie, i dlaczego. Zaprosiłem do siebie autora. Po krótkim wstępie zapytałem: „Świetnie, rozumiem pańskie pomysły, ale co mamy teraz zrobić?!". „Zrobić?!" - zdziwił się. „Tak, zrobić. Widzi pan moje biurko? Po lewej stronie dokumenty przychodzące, po prawej wychodzące. Moim zadaniem jest przenoszenie ich z lewa na prawo, a nie prowadzenie abstrakcyjnych dyskusji". Nie był w stanie mi pomóc. Sankcje wobec ZSRR ogłoszono nazajutrz, 29 grudnia. Dotyczyły one szerokiego wachlarza stosunków handlowych i naukowych, ale nie negocjacji rozbrojeniowych, które cały czas wlokły się w Genewie. Firmom amerykańskim nakazano wycofać się z wszelkich prac przy budowie rurociągu syberyjskiego. Wskutek sankcji korporacje amerykańskie (Caterpillar Tractor, General Electric i inne) poniosły straty sięgające setek milionów dolarów. Jak jednak miało się później okazać, nie rozstrzygnięto wielu spraw: czy sankcje mają moc wsteczną, to znaczy, czy stosują się do podpisanych już umów czy tylko do przyszłych? Czy dotyczą też zagranicznych filii amerykańskich korporacji i ich koncesjonariuszy? Znaczenie sankcji wobec ZSRR wykraczało poza sprawy gospodarcze w tym sensie, że zrywały one z syndromem Jałty, czyli milczącą zgodą na przynależność Polski do sowieckiej strefy wpływów. Podważały prawomocność bloku komunistycznego, nie kwestionowaną w okresie odprężenia. Należy jednak przyznać, że ani amerykańskiej opinii publicznej, ani naszym sojusznikom nie wyjaśniono należycie sensu wprowadzenia tych sankcji, przez co można było odnieść wrażenie, że wprowadzając je, Rea-gan działał pod wpływem chwilowego napadu gniewu. Tylko bardzo wyrobieni komentatorzy, tacy jak autorzy artykułów wstępnych dziennika „Wall Street Journal", rozumieli, o co w nich chodzi. * Przedstawiciel Chase Manhattan Bank powiedział mi w lipcu 1981 roku: „Oczywiście nie oczekujemy spłaty tych pożyczek, dopóki są one «produktywnie spożytkowywane»", to znaczy przynoszą odsetki. Na początku stycznia 1982 roku stanowisko doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego objął William P. Clark, były sędzia Sądu Najwyższego stanu Kalifornia, zaufany przyjaciel Reagana i dotychczasowy zastępca Haiga. Choć Clark nie najlepiej znał się na polityce zagranicznej, był człowiekiem inteligentnym, a ponieważ czuł się pewnie - zarówno ze względu na przyjaźń z Reaganem, jak brak politycznych ambicji - jego nominacja pod wieloma względami oznaczała postęp. W przeciwieństwie do Allena Clark kontaktował się bezpośrednio z prezydentem. Meese przestał być pośrednikiem. Mniej szczęśliwe okazało się mianowanie zastępcą doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego Roberta C. (Buda) McFarlane'a. Ten pochmurny, emerytowany pułkownik piechoty morskiej przyszedł wraz Clar-kiem z Departamentu Stanu. Ponieważ w połowie lat siedemdziesiątych McFarlane pracował już w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, Clark powierzył mu kierowanie codzienną pracą personelu rady. Według mnie McFarlane nie nadawał się do tego i nigdy nie pojąłem, jak udało mu się zrobić karierę polityczną, której kulminacją stało się objęcie przezeń stanowiska doradcy ds. bezpieczeństwa państwa po ustąpieniu Clarka w 1983 roku. Peggy Noonan, autorka przemówień Reagana, nazywała go „komputerem", który „dawno temu uznał, pewnie jako młody człowiek, że ludzie inteligentni powinni wyrażać się w sposób niezrozumiały".36 McFarlane, odważny i przedsiębiorczy oficer, wniósł do polityki wojskowy dryl, z właściwym mu kultem hierarchii służbowej i skłonnością do uważania wszelkich niezależnych pomysłów za niesubordynację. Ponieważ ja myślałem w sposób niezależny i otwarcie wyrażałem swoje opinie, w każdym razie na forum Rady Bezpieczeństwa Narodowego, od dnia objęcia stanowiska McFarlane zaczął mnie ignorować - do tego stopnia, że nie odbierał moich telefonów. Jeśli w ogóle się ze mną kontaktował, to za pośrednictwem swego asystenta, admirała Johna Poindextera. Związki lojalności łączyły go przede wszystkim z Departamentem Stanu: na początku 1983 roku w prywatnej rozmowie z George'em Shultzem, następcą Haiga na stanowisku sekretarza stanu, powiedział, że w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego „jest... zbyt wielu ideologów".37 Wkrótce po objęciu stanowiska Clark zwolnił kilku pracowników Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Wydaje mi się prawdopodobne, że ja również byłem przeznaczony do zwolnienia. Nie doszło do tego tylko dlatego, że administracja Reagana znalazła się pod ostrzałem konserwatywnych republikanów, zarzucających jej „mięknięcie"; moja dymisja potwierdziłaby te oskarżenia. Doszły mnie nawet słuchy, że wybrano już mojego następcę, ale Clark wstawił się za mną. 180 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Moja współpraca z Clarkiem nie układała się z początku najlepiej. Ponieważ miałem liczne kontakty z prasą, podejrzewał mnie chyba o ujawnianie dziennikarzom poufnych informacji. Tak tylko mogę wytłumaczyć jego początkową decyzję wyłączenia mnie z kilku zebrań na wysokim szczeblu, których przedmiot bezpośrednio mnie interesował. W końcu jednak zyskałem jego zaufanie i kiedy po dwóch latach zbierałem się do powrotu na Harvard, usilnie namawiał mnie do pozostania. Z mojego osobistego punktu widzenia przyjście Clarka miało jeszcze jedną korzyść. Dopóki - od stycznia do listopada 1981 roku - doradcą do spraw bezpieczeństwa państwa był Allen, nie dopuszczano mnie przed oblicze Reagana. Wszystkie moje raporty dla prezydenta przechodziły przez Allena, który albo przekazywał je do Gabinetu Owalnego ze swoją aprobatą (i we własnym imieniu), albo mi je zwracał. Clark, który nie znał się na polityce zagranicznej, musiał polegać na radzie specjalistów. Po dwóch miesiącach od objęcia stanowiska poprosił mnie o zreferowanie raportu prezydentowi i od tej pory czyniłem to dość często. W przeciwieństwie do Allena Clark umieszczał na notatkach służbowych dla prezydenta nazwiska ich autorów. Podczas spotkań informacyjnych w Gabinecie Owalnym ze zdziwieniem zauważyłem, jak niewielki respekt okazują Reaganowi Deaver i Baker - traktowali go jak swojego dziadka, którego kaprysy się spełnia, ale którego nie bierze się poważnie.* Clark wyraził zgodę na publikację wywiadu, którego przed blisko rokiem udzieliłem Strobe'owi Talbottowi z pisma „Time". Allen początkowo zaakceptował tekst wywiadu, którego celem było wyjaśnienie polityki Reagana wobec ZSRR - choć pod warunkiem że personel Rady Bezpieczeństwa Narodowego nie będzie miał nic przeciwko. Potem jednak, bez słowa wyjaśnienia, zmienił zdanie i nie zgodził się na publikację. Uaktualniony wywiad ukazał się w marcu 1982 roku. Zebrania personelu odbywały się teraz znacznie częściej niż za Allena. Przeważnie przewodniczył im McFarlane, w pojedynkę lub wspólnie z Po-indexterem, ale zwykle trwały krótko - od dziesięciu do piętnastu minut - i nie dotyczyły ważnych spraw. Pierwsze dwa-trzy miesiące rządów Clarka były dla mnie okresem bardzo trudnym: czułem się ignorowany i ponownie zastanawiałem się nad odejściem. W maju 1982 roku byłem już gotów wrócić na Harvard. Wiadomość rozeszła się i w „Bussines Week" ukazała się odpowiednia notatka. Dowiedziawszy się o tym, Clark poprosił, żebym przyszedł do niego i wyjaśnił, dlaczego chcę odejść. Kiedy powiedziałem, że jego asystenci * Silili się na opowiadanie Reaganowi dowcipów, ale robili to tak nieudolnie, że nie umieli go rozśmieszyć. Waszyngton 181 i Departament Stanu piętrzą przede mną przeszkody, był zarówno zaskoczony, jak zaniepokojony - co świadczy, że nie miał kontroli nad codzienną pracą Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Obiecał naprawić sytuację. Tydzień później nakłaniał mnie do pozostania, mówiąc, że reprezentuję „inny punkt widzenia", który jest mu potrzebny. Po jego interwencji otrzymałem od Poindextera tekst rozmów Haiga z Gromyką, o który dawno się dobijałem; inne moje postulaty również zostały spełnione, ale wkrótce wszystko było znów po staremu. Namiętności rozpętane wydarzeniami w Polsce wygasły zadziwiająco szybko. Na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego, które odbyło się 5 stycznia po raz pierwszy pod przewodnictwem Clarka, Haig poinformował, że sankcje mają niekorzystne skutki, bo Polacy niemal całkowicie uzależnili się od Moskwy. Sprzeciwił się ograniczeniu kredytów dla Europy Wschodniej, twierdząc, że zwiększyłoby to tylko dominację sowiecką. Uważał, że nie powinniśmy krytykować sojuszników za to, że nie zgadzają się z nami, bo taka krytyka byłaby na rękę Sowietom. Weinberger, który zawsze trzeźwo patrzył na te sprawy, miał odmienny pogląd, podobnie jak prezydent. Wychodzili oni z założenia, że wspierając gospodarki swoich satelitów, Moskwa pogarsza stan własnej gospodarki. Czas przyznał im rację. Pod koniec stycznia 1982 roku poproszono mnie o przekazanie, po polsku i angielsku, życzeń prezydenta na zgromadzeniu z okazji Dnia Solidarności w Chicago. Późnym wieczorem w przeddzień uroczystości odebrałem w pokoju hotelowym w Chicago telefon z Białego Domu. Poinformowano mnie, że prezydenckie życzenia przekaże Haig. Zaprotestowałem i w ramach kompromisu ustaliliśmy, że odczytam polskie tłumaczenie. W uroczystości, która odbyła się 1 lutego w International Amphitheater, wzięło udział kilka tysięcy entuzjastycznie reagujących Polaków. Sekretarzowi stanu zgotowano wielką owację. Po zakończeniu swojego krótkiego przemówienia Haig stał w świetle reflektorów, zlany potem, a tłum skandował: „Haig, Haig, Haig!". Przemknęły mi wówczas przez głowę dwie myśli: co powiedzieliby ci wiwatujący ludzie, gdyby wiedzieli, że Haig sprzeciwiał się sankcjom wobec Polski i Związku Sowieckiego, i jak nieroztropne z jego strony jest to przyjmowanie hołdów należnych prezydentowi. Problemy z sankcjami nie skończyły się. Na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego 26 lutego Clark zadał pytanie, czy sankcje z 29 grudnia mają moc wsteczną i czy dotyczą również filii i koncesjonariuszy firm amerykańskich. Kwestia ta wywołała spory w kilku państwach europejskich, gdzie na amerykańskiej licencji produkowano elementy do rurociągu syberyjskiego. Nasze posunięcie wzbudziło ogromny sprzeciw - nawet ze strony Margaret Thatcher. Europejczycy uważali, że podpisane umowy 182 Żyłem. Wspomnienia niezależnego muszą być honorowane i że ograniczamy ich wolność gospodarczą. Haig zauważył, że faktycznie postąpiliśmy pochopnie, a sankcje są znacznie kosztowniejsze dla Europy niż dla Stanów Zjednoczonych. Nalegał, aby sprzęt do budowy rurociągu wyłączyć spod sankcji i żebyśmy skupili się na kredytach, to znaczy kazali Moskwie płacić więcej za zachodnie pożyczki, za które miałaby ona kupować ów sprzęt. Reagan przyznał, że sprawa nie została do końca przemyślana i że pani Thatcher uświadomiła mu to. Był więc otwarty na propozycje dotyczące filii i koncesjonariuszy. Weinberger bronił bezkompromisowego stanowiska. Uważał za głupie zakazywanie firmom matkom (tj. amerykańskim korporacjom) eksportu sprzętu do Związku Sowieckiego, a jednocześnie zezwalanie na to firmom - córkom (tj. europejskim filiom i koncesjonariuszom). Jego zdaniem powinniśmy byli okazać stanowczość i nałożyć całkowite embargo na te maszyny. Opóźniłoby to o dwa lata ukończenie gazociągu, zaplanowane na 1984 rok. Jednakże Baldrige, Block i, o dziwo, Casey twierdzili, że rozszerzenie sankcji będzie nieskuteczne i zgodzili się z Haigiem, że lepszym narzędziem byłyby rzeczywiście ograniczenia kredytowe, które można wprowadzić za zgodą sojuszników. Zgodzono się zawiesić decyzję w tej sprawie do powrotu z Europy byłego senatora Jamesa Buckleya, który sondował tam naszych sojuszników w kwestii kredytów i uzależnienia od rosyjskich paliw. Buckley złożył swoje sprawozdanie Radzie Bezpieczeństwa Narodowego 25 marca. W owym czasie spodziewano się już powszechnie, że sankcje nałożone na Związek Sowiecki zostaną zniesione: zabiegały o to gorączkowo koła dyplomatyczne i handlowe. Jeśli chodziło o administrację, to departamenty Stanu i Handlu były za zniesieniem, a Departament Obrony i Rada Bezpieczeństwa Narodowego - za utrzymaniem sankcji. Buckley starał się przekonać sojuszników o „głupocie" subsydiowania sowieckich zbrojeń za pomocą tanich, gwarantowanych przez państwo kredytów. Wskazywał też na możliwość eksploatacji nowych europejskich złóż gazu ziemnego (zwłaszcza w Norwegii). Nic nie wskórał: wszystkie państwa europejskie sprzeciwiły się naszemu stanowisku. Cały rząd, z wyjątkiem Weinbergera, opowiadał się za zastąpieniem sankcji ograniczeniami kredytów dla ZSRR. Uważano bowiem, że nie ma sposobu odwleczenia budowy gazociągu jamalskiego i że wszelkie starania są daremne, a powodują niepotrzebne zatargi z sojusznikami. Haig z zasady kwestionował sens takiej dyplomacji ekonomicznej. Powołując się na anonimowych „ekspertów" od Związku Sowieckiego, których rady zasięgnął, powiedział, że ich zdaniem „szaleństwem" jest oczekiwać, że „rozwalimy" Związek Sowiecki; co prawda ma on kłopoty, ale nie da się zmienić jego systemu za pomocą wojny gospodarczej. Opinia Haiga i jego „ekspertów" była błędna już na pierwszy rzut oka, a bieg czasu tylko to Waszyngton 183 potwierdził. Celem wojny ekonomicznej było bowiem nie „rozwalenie" Związku Sowieckiego, ale pogłębienie jego i tak już poważnych problemów gospodarczych. Aby je złagodzić, ZSRR musiałby przeznaczyć część środków, którymi finansował dotąd zbrojenia i swoich satelitów, na reformę gospodarki, co zmusiłoby go do zmiany sposobu zarządzania swoim imperium i dzięki temu ograniczenia, a może nawet zakończenia zimnej wojny. Co rzeczywiście nastąpiło. Dwudziestego pierwszego maja dowiedziałem się, że Departament Stanu zabiega o osłabienie sankcji przez wyłączenie spod nich umów podpisanych przed 30 grudnia 1981 roku (a więc między innymi dotyczących sprzętu do budowy gazociągu jamalskiego); w zamian państwa europejskie miały ustąpić w sprawie kredytów. Kłopot z tą propozycją polegał na tym, że zgodziliśmy się już na kontrolę kredytów jako rekompensatę za nierozszerzanie sankcji. Teraz za to samo oferowaliśmy wyłączenie spod sankcji wcześniejszych umów - ponieważ żadnej kontroli kredytów dotąd nie wprowadzono. Reagan wahał się, nie chciał kłótni z sojusznikami, ale był przekonany, że opóźnienie budowy gazociągu jest zarówno możliwe, jak pożądane. Sprawa znalazła się na porządku dziennym posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego 24 maja. Norman Bailey, w nadziei przekonania Rea-gana, żeby nie ustępował, poprosił mnie o sporządzenie odpowiedniej notatki służbowej. Napisałem ją 22 maja i doręczyłem osobiście Clarkowi, który pokazał ją prezydentowi rankiem 24 maja, na krótko przed posiedzeniem Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Na dwu stronach podkreśliłem, że osłabienie sankcji, bez jakiegokolwiek wymiernego postępu, jeśli chodzi o sytuację w Polsce, poważnie zaszkodzi naszej wiarygodności na arenie międzynarodowej. Na zawsze wytrąci nam z ręki to narzędzie wpływania na politykę Sowietów, jakim są sankcje gospodarcze. „Rząd sowiecki - pisałem - dojdzie do wniosku, że prezydent Reagan łatwo się zniechęca i że jego antykomu-nizm ma charakter głównie retoryczny, a taka opinia z pewnością bardzo zaważy na sowieckich rachubach podczas planowania przyszłej agresji (...) Mamy zasadniczo dwa i tylko dwa rodzaje środków oddziaływania na Związek Sowiecki: gospodarcze i militarne. Jeśli zrezygnujemy z gospodarczych (co w istocie nastąpi, jeśli zastosujemy się do rady Departamentu Stanu), to nie będziemy mieli innego wyboru, jak tylko polegać na środkach militarnych. Innymi słowy, jeśli zrezygnujemy z nacisku ekonomicznego w obliczu sowieckiej agresji, będziemy musieli uciec się do środków militarnych, co zwiększy prawdopodobieństwo konfrontacji i konfliktu (...) Byłoby to godne ubolewania tym bardziej, że Związek Sowiecki stoi w obliczu bezprecedensowego kryzysu gospodarczego i jest bardziej niż kiedykolwiek podatny na nacisk ekonomiczny. 184 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Moje argumenty najwyraźniej przekonały Reagana. Clark powiedział mi w zaufaniu, że pomogły one „przechylić szalę" na rzecz eksterytorialnego rozszerzenia sankcji. Kolega z Rady Bezpieczeństwa Narodowego nazwał później mój list „bombą", która być może przyspieszyła rezygnację Haiga. Posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego 24 maja było poświęcone przygotowaniom do szczytu gospodarczego, który miał się odbyć w Wersalu w połowie czerwca. Dyskutowano, czy odwołać sankcje, utrzymać je czy rozszerzyć. Haig, zawsze przejmujący się reakcją sojuszników, zwłaszcza najbardziej krnąbrnych Francuzów, zaproponował kompromis: będziemy elastyczni w sprawie sankcji, jeśli Europejczycy ograniczą kredyty dla Związku Sowieckiego i zmniejszą swoje uzależnienie od sowieckiego paliwa, eksploatując złoża na Morzu Północnym. Casey dowodził, że jeśli nic nie zrobimy, za dziesięć lat Europa będzie kupować w Związku Sowieckim połowę zużywanego przez siebie gazu. ZSRR już zarabia 80 procent swoich dewiz na eksporcie paliw. Powstało pytanie, co zrobić z wirnikami do rurociągu, które produkowano za granicą na amerykańskiej licencji - a więc czy dokonać eksterytorialnego rozszerzenia sankcji. Baldrige poparł Haiga, Weinberger sprzeciwił mu się. Wysłuchawszy argumentów za i przeciw, Reagan oświadczył, że kiedy sankcje wprowadzano, nie dokonano eksterytorialnego ich rozszerzenia ze względu na obietnicę kontroli kredytów. Teraz jednak zaczyna mieć wątpliwości, czy zrobiono słusznie. Dziś nie podejmie żadnej decyzji. Używając argumentu z mojego listu, zastanawiał się, dlaczego mówimy o zniesieniu sankcji, skoro w Polsce nic nie zmieniło się na lepsze - stan wojenny nadal obowiązuje, a Wałęsa jest wciąż więziony. Jeżeli zniesiemy sankcje, stracimy wiarygodność. Proponowane ograniczenia kredytowe są nagrodą nie za zniesienie sankcji, ale za nieobejmowanie nimi terytorium innych państw. Nie rozumie, dlaczego rozważamy zniesienie sankcji, choć nie otrzymaliśmy żadnych wiążących obietnic w sprawie kredytów. Zamiast pomagać Sowietom w eksploatacji ich bogactw naturalnych, Europejczycy zrobiliby dobrze, gdyby zagospodarowali w większym stopniu norweskie złoża gazu ziemnego. W każdym razie Rosjanie powinni płacić gotówką za nasze towary, a nie korzystać z tanich kredytów - stąd potrzeba również sankcji kredytowych. Pod względem gospodarczym ZSRR jest już na ostatnich nogach: pora go „popchnąć". Reagan wrócił ze spotkania w Wersalu w połowie czerwca głęboko rozczarowany i zirytowany biernością sojuszników w odniesieniu do ograniczeń kredytowych. Zżymał się zwłaszcza na Francuzów (których nie cierpiał), powołujących się na umowy z Moskwą, które zakazują im uczestniczenia w podobnych działaniach; tekstu owych umów nie chcieli jednak pokazać. Waszyngton 185 W południe 18 czerwca wezwano mnie pilnie do biura sędziego Clarka, który poprosił mnie o przygotowanie na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, zaplanowane na godzinę 13.15, analizy trzech wariantów działania w sprawie sankcji: zniesienia ich, utrzymania i eksterytorialnego rozszerzenia. Clark dodał też, że nie powinienem zbyt wiele czasu poświęcać dwóm pierwszym wariantom. W ciągu pół godziny, przy pomocy kolegi Rogera Robinsona, przygotowałem żądane opracowanie. Clark uprzedził mnie, że prezydent najpewniej „wyda opinię od ręki", co nie leżało w jego zwyczaju. Oznaczało to, że podjął już decyzję. Posiedzenie odbyło się zgodnie z planem, mimo że Haig przebywał akurat w Nowym Jorku, gdzie prowadził rozmowy z Gromyką - Clark odrzucił jego prośbę o odłożenie posiedzenia, tłumacząc, że posiedzeń Rady Bezpieczeństwa Narodowego nigdy nie przekładano. Nieobecnego sekretarza stanu reprezentował jego zastępca Larry Eagleburger. Casey oświadczył, że choć sojusznicy ogólnie zgadzają się na kontrolę kredytów, nie proponują niczego konkretnego. Choć wątpi, aby sankcje w istotny sposób opóźniły budowę gazociągu, uważa, że ich zniesienie stworzyłoby wrażenie, że Stany Zjednoczone są „mięczakiem". Eagleburger ostrzegł, że w razie utrzymania sankcji Europejczycy nie będą chcieli współpracować w sprawie kredytów. Weinberger replikował, że nie powinniśmy się tak bardzo przejmować stanowiskiem sojuszników. Prezydent Mitterand potwierdził, że odsetki od kredytów nie wzrosną z 7,5 do 12,5 procent. Co do rzekomego naruszenia przez Stany Zjednoczone suwerennych praw państw sojuszniczych, powinno być oczywiste, że nie stosujemy naszych przepisów na terytorium innych państw: General Electric podpisał umowy z europejskimi koncesjonariuszami, takimi jak firma francuska AIstom-Atlantique i brytyjska John Brown, i ma nie tylko prawo, ale obowiązek je egzekwować. Prawo bowiem wymaga, aby firmy amerykańskie powstrzymały się od robienia rzeczy, których pośrednio lub bezpośrednio zakazuje amerykańskie prawo. Umowy podpisane przez General Electric z AIstom-Atlantique stanowią wprost, że koncesjonariusz francuski musi przestrzegać Ustawy o eksporcie, na którą powołał się prezydent Reagan, zakazując handlu ze względu na bezpieczeństwo państwa.38 Innymi słowy, jeśli rządy obcych państw zezwolą swoim firmom na sprzedaż sprzętu Związkowi Sowieckiemu mimo amerykańskiego zakazu, to one, a nie Waszyngton będą winne naruszenia swobody umów. Sankcje spowodują, że budowa gazociągu będzie kosztować Związek Sowiecki znacznie więcej. Regan oświadczył, że Francuzi zaprzeczają, aby w Wersalu doszło do porozumienia w sprawie kredytów. Wysłuchawszy wszystkich argumentów, Reagan powiedział, że Stany Zjednoczone muszą dochować wierności zasadom, nawet jeśli zaszkodzi 186 Żyłem. Wspomnienia niezależnego to naszym interesom handlowym. Jeśli sytuacja w Polsce wyraźnie się poprawi, zareagujemy odpowiednio. Prezydent zakończył zebranie słowami: „Nie przyszliście tutaj, żeby mi potakiwać. Nie będzie kar za odmienne zdanie. Ale nie zmienicie mojej decyzji. Nie ma jednomyślności, ale jestem przekonany, że stoimy przed ważną decyzją dla świata - lepszego świata"*. Dwudziestego drugiego czerwca ogłoszono, że sankcje zostały rozciągnięte na zagraniczne filie i koncesjonariuszy firm amerykańskich, ponieważ sytuacja w Polsce się nie poprawiła - gdyby tego nie zrobiono, firmy amerykańskie musiałyby ponieść gros kosztów (które rzeczywiście kilka z nich poniosło, unieważniając umowy na sprzedaż sprzętu do budowy gazociągu), a ich zagraniczni partnerzy i koncesjonariusze zarabialiby jak wcześniej. Trzy dni później Haig złożył rezygnację i prezydent ją przyjął. Bezpośrednim powodem ustąpienia sekretarza stanu była decyzja o eksterytorialnym rozszerzeniu sankcji, czemu się sprzeciwiał, ale pewną rolę odegrały też inne względy. W Wersalu Haig zachowywał się tak arogancko, że obraził Nancy Reagan, a tego Biały Dom Reagana nie przebaczał nigdy. Clark wrócił z Wersalu wściekły na sekretarza stanu. Haig już kilkakrotnie podawał się do dymisji, ale do tej pory perswadowano mu to. Widocznie liczył, że znowu tak będzie. Tym razem jednak prezydent przyjął jego rezygnację. Jak wyjaśnia Reagan w swoich wspomnieniach, nie mógł już dłużej znieść humorów Haiga i jego pretensji do wyłącznego kierowania polityką zagraniczną: „jedyna różnica poglądów dotyczyła tego, czy to ja kształtuję politykę, czy sekretarz stanu".39 Opróżnione stanowisko zaproponowano jeszcze tego samego dnia George'owi Shultzowi, prezesowi firmy Bechtel Corporation, który znał się na polityce zagranicznej gorzej od Haiga, ale był bardziej zrównoważony. Na przyszłość Polski zapatrywałem się optymistycznie. Rozmawiając z urzędnikami Departamentu Stanu, którzy gotowi byli porzucić ją na pastwę losu, przypominałem, że Polska zachowała ducha narodowego przez 123 lata obcego panowania: z pewnością uda jej się to i teraz. W połowie czerwca powiedziałem zagranicznemu przedstawicielowi „Solidarności", że „czas działa na korzyść «Solidarności»": „powinni być cierpliwi, nie dawać się prowokować, symbolicznymi gestami manifestować swoje istnienie i reżim prędzej czy później będzie musiał do nich przyjść". Silne wsparcie moralne, jakiego Stany Zjednoczone udzieliły Polakom, pomogło im wytrwać i pod koniec dekady zmusiło komunistów do oddania władzy. Niestety, bojowe nastroje w Białym Domu nie trwały długo. Reagan był pod coraz silniejszym naciskiem kilku departamentów własnej administracji, * Protokół tego posiedzenia przedostał się do prasy i William Safire opisał je szczegółowo w dzienniku „New York Times" z 21 czerwca 1982 (strona A19). Waszyngton 187 zwłaszcza Stanu i Handlu, a także sojuszników. Shultz miał na Reagana większy wpływ niż Haig po prostu dlatego, że był rozsądniejszy i taktow-niejszy. Jednakże, będąc przede wszystkim ekonomistą i człowiekiem interesu, nie pojmował całego ideologicznego i politycznego wymiaru naszych stosunków ze Związkiem Sowieckim. Jak większość dyrektorów korporacji miał skłonność do traktowania konfliktu z ZSRR tak, jak dyrektor przedsiębiorstwa traktuje spory ze związkami zawodowymi w swojej firmie - zakłada, że obie strony kierują się wspólnym interesem, a spierają się tylko co do sposobu podziału zysków. Kompromis z ZSRR nie był jednak możliwy, z wyjątkiem spraw pozbawionych znaczenia, ponieważ Sowieci wyznawali zasadę, że stosunki międzynarodowe są grą o sumie zero. W swoich wspomnieniach Shultz opisuje, jak po objęciu stanowiska „starał się zmienić charakter naszych stosunków [ze Związkiem Sowieckim]: z konfrontacji na rzeczywiste rozwiązywanie problemów".40 Stosował te zdroworozsądkowe kategorie nieświadom, że rzeczywistym problemem jest reżim sowiecki z jego ideologią i nomenklaturą i że nikt przecież nie będzie negocjował własnej zagłady. Aby nadać swojej inicjatywie pozory fachowości, 21 sierpnia 1982 roku Shultz zorganizował „seminarium" na temat Związku Sowieckiego pod przewodnictwem Hala Sonnenfeldta, kiedyś bliskiego współpracownika Kissingera. Uczestników zebrania starannie sprawdzono, wskutek czego nie zostałem zaproszony. Personel Rady Bezpieczeństwa Narodowego reprezentował McFarlane.41 Shultz nie wierzył w skuteczność sankcji i chciał doprowadzić do ich zniesienia, popychając Reagana w tym kierunku argumentem, że szkodzą one gospodarce amerykańskiej bardziej niż sowieckiej. Reagan, mający już dość dyskusji nad sankcjami i nie chcąc ignorować rad nowego sekretarza stanu, zaczął się wahać. Na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego 15 października Shultz poinformował, że otrzymał od sojuszników obietnice, że odwdzięczą się za zniesienie sankcji. O ile mi wiadomo, polegało to głównie na wzmocnieniu Komitetu Koordynacyjnego, nieskutecznego ciała odpowiedzialnego za kontrolowanie eksportu sprzętu strategicznego do państw komunistycznych, oraz zlecaniu opracowania rozmaitych „studiów". Nazajutrz Clark powiedział personelowi Rady Bezpieczeństwa Narodowego, że sytuacja w Polsce poprawiła się na tyle, że sankcje można już znieść. Embargo na sprzęt do budowy gazociągu uchylono 13-14 listopada 1982 roku. Sojusznicy, głównie z powodu złośliwości Francuzów, nie zrewanżowali się niczym za to ustępstwo, choćby dla zachowania pozorów. Byłem przybity takim obrotem sprawy; wyglądało na to, że wszystkie moje roczne wysiłki poszły na marne. 188 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Spotkania z sowieckimi dysydentami W kwietniu 1981 roku senator ze stanu Indiana, Roger Jepsen, zwrócił się do Dicka Allena z prośbą o zorganizowanie Sołżenicynowi spotkania z prezydentem. Allen przekazał sprawę mnie. W swoim czasie Kissinger odradził prezydentowi Fordowi przyjęcie rosyjskiego pisarza. Uważałem to za błąd zarówno z moralnego, jak politycznego punktu widzenia. Kiedy w 1975 roku Sołżenicyn przybył do Stanów Zjednoczonych, otaczała go sława bohaterskiego dysydenta, bojownika o prawa człowieka, i jako takiego należało go uhonorować. Potem jednak Sołżenicyn udzielił wielu politycznych wypowiedzi, które świadczyły, że choć nienawidzi komunizmu, to jednak nie ma też sympatii do demokracji. Jak wiadomo z historii faszyzmu i narodowego socjalizmu, antykomunizm nie przekłada się automatycznie na przekonania demokratyczne. Sołżenicyn, który w Rosji był antykomunistą, na Zachodzie szybko stał się rosyjskim nacjonalistą. Jego ideałem państwa była oświecona monarchia teokratyczna, zakorzeniona jego zdaniem w rosyjskiej historii; istniała ona jednak tylko w jego wyobraźni. Pisarz sprzymierzył się z nacjonalistyczną prawicą, choć zaprzeczał temu, bo wolał grać rolę proroka, który stoi ponad partyjnymi podziałami. Dodam jeszcze, że nacjonalistyczne kręgi emigracji rosyjskiej w Stanach Zjednoczonych były bardzo niezadowolone z mojej nominacji. W kwietniu 1981 roku organizacja o nazwie „Kongres Amerykanów Pochodzenia Rosyjskiego", powołując się na opinię Sołżenicyna, wezwała do wysyłania pocztówek do Białego Domu z żądaniem zdymisjonowania mnie. Niestety dla jej inicjatorów kampania spaliła na panewce. Zrazu zaproponowałem, aby Reagan wysłał Sołżenicynowi list gratulacyjny z jakiejś odpowiedniej okazji w uznaniu jego osiągnięć jako powie-ściopisarza i autora Archipelagu Gułag. Allen nie był zadowolony z tego pomysłu i sprawa na kilka miesięcy ucichła. Jesienią 1981 roku na Allena znów zaczęto naciskać, poprosił mnie więc o wymyślenie z kolegami z Rady Bezpieczeństwa Narodowego jakiegoś lepszego rozwiązania. 9 października odbyliśmy naradę. Carnes Lord, który zajmował się z ramienia Rady Bezpieczeństwa Narodowego kontaktami z mediami, zaproponował zaproszenie Sołżenicyna wraz z grupą sowieckich dysydentów, w której znaleźliby się rosyjscy demokraci, przywódcy religijni i przedstawiciele różnych grup etnicznych. Takie spotkanie byłoby wyrazem uznania dla wszystkich walczących z komunizmem, a nie tylko tych, którzy czynili to z pobudek nacjonalistycznych. Spodobał mi się ten pomysł i przedstawiłem go Alle-nowi. Allen zaakceptował go, ale w owym czasie miał inne sprawy na głowie i nie zdołał zorganizować spotkania. Waszyngton 189 W marcu 1982 roku, nakłaniany przez Jepsena i kongresmana Jacka Kempa Clark - Allen zdążył już odejść z Rady Bezpieczeństwa Narodowego - zgodził się wydać 11 maja lunch dla reprezentatywnej grupy sowieckich emigrantów, wśród których miał być też Sołżenicyn. Deaver, uważając z jakiegoś powodu, że proponowane spotkanie postawi prezydenta w niezręcznej sytuacji, zasugerował, aby Reagan zjadł lunch z „etnicznymi Amerykanami". Kiedy nic z tego nie wyszło, zakazał publikacji zdjęć i wypowiedzi, aby nie drażnić Moskwy i naszych europejskich sojuszników. Szóstego kwietnia wiadomość o lunchu przedostała się do prasy, co zmusiło mnie do skontaktowania się wcześniej z Sołżenicynem i uprzedzenia go, że może się spodziewać zaproszenia. Kontakt z Sołżenicynem nie był jednak rzeczą łatwą, bo mędrzec z Cavendish w stanie Vermont, uważając się za głowę państwa na uchodźstwie, otoczył się murem, trudnym do sforsowania nawet dla przedstawiciela prezydenta kraju, który przyznał mu azyl. Dowiedziałem się jednak, że pewien pop z Waszyngtonu wie, jak dotrzeć do pisarza. Niedługo po rozmowie z popem zadzwoniła do mnie pani Sołżenicyn. Kiedy powiedziałem jej o planowanym zaproszeniu ze strony prezydenta, zapytała ostrożnie, czy jeszcze ktoś został zaproszony, a jeśli tak, to kto. Nie chciała jednak o tym rozmawiać, żądając zaproszenia na piśmie. Kilka dni później rosyjska prasa emigracyjna zamieściła informację o zaproszeniu, napomykając, że Sołżenicyn czuje się obrażony, bo nie został zaproszony sam. Odbyliśmy naradę i wymyśliliśmy, że przed lunchem prezydent przeprowadzi z Sołżenicynem 15-minutową prywatną rozmowę. Trzydziestego kwietnia napisałem do Sołżenicyna list w imieniu prezydenta i przekazałem go McFarlane'owi do zatwierdzenia. Zająłem się innymi sprawami, aż tu pewnego dnia zjawia się u mnie zdenerwowany pracownik urzędu prezydenta i mówi, że zaproszenie do Sołżenicyna na prywatne spotkanie nie zostało wysłane, bo zawieruszyło się w biurze McFarlane'a. Natychmiast nadaliśmy telegram zawierający nie wysłany list z 30 kwietnia, ale Sołżenicyn poczuł się teraz podwójnie obrażony i zdecydowanie odrzucił zaproszenie. Napisał też do prezydenta impertynencki list, w którym winił za incydent wszelkie mroczne siły, oskarżał Stany Zjednoczone o planowanie ataku jądrowego przeciwko ludności rosyjskiej, zaprzeczał, aby był „emigrantem" albo „dysydentem", i twierdził, że (zapewne w przeciwieństwie do prezydenta) nie ma czasu na „symboliczne spotkania". Jednakże, kończył, chętnie podejmie Reagana w stosownym czasie: „Gdy nie będzie już Pan prezydentem i będzie Pan miał zupełną swobodę ruchów, serdecznie zapraszam do siebie, gdyby był Pan kiedyś w Vermont". Wyrażał żal, że (z jakiegoś niewiadomego powodu) nie ma wyjścia, jak tylko opublikować swój list. Spodziewałem się, że Reagan rozgniewa się 190 Żyłem. Wspomnienia niezależnego nie na żarty. Ale przeczytawszy list Sołżenicyna, prezydent zauważył spokojnie, że jego autor najwyraźniej uważa swoich kolegów dysydentów, z którymi go zaproszono, za zdrajców. Było to trafne spostrzeżenie. W istocie „Washington Post", donosząc o incydencie, napisał, że Sołże-nicyn „nie uważa za właściwe, aby on, pisarz, brał udział w spotkaniu polityków i zawodowych [!] emigrantów".42 Radio Swoboda, kierowane wówczas przez zagorzałego wielbiciela Sołżenicyna, nadawało na okrągło i bez komentarza - w każdym razie do mojego protestu -jego list, zawierający absurdalne oskarżenia, że Stany Zjednoczone chcą zgładzić ludność Rosji. Rosyjska prasa emigracyjna, najwidoczniej na polecenie Sołżenicyna, ob-winiła mnie osobiście o „storpedowanie" spotkania jej bohatera z prezydentem. Dwadzieścia lat później, wspominając swój pobyt w Ameryce, Sołżenicyn oskarżył mnie o wywołanie incydentu, twierdząc, że żywię do niego „osobistą nienawiść", gdyż kilka lat wcześniej krytycznie ocenił moją książkę Russia under the Old Regime.43 (Tymczasem ja nie zwróciłem żadnej uwagi na recenzję Sołżenicyna, który, nie mogąc przeczytać mojej książki wskutek nieznajomości angielskiego, skupił się na zamieszczonych w niej karykaturach, co, nie obeznany z nowoczesnymi metodami historycznymi, uznał za niegodne dzieła naukowego). Megalomania, której Sołżenicyn dał przy tej okazji dowody, zapowiadała rozczarowania, które spotkają go 12 lat później po powrocie do Rosji: jego nietolerancja i prorocza poza zrażą doń rodaków i sprawią, że jego głos zostanie zlekceważony. Lunch - pierwsze spotkanie amerykańskiego prezydenta z grupą sowieckich dysydentów - zakończył się sukcesem, choć nie obyło się bez drobnych kłopotów. Georgii Vins, pastor baptystów, zapowiedział, że nie usiądzie przy stole, jeśli będą na nim stały napoje alkoholowe; usunięto je więc. Przedstawiciel mniejszości żydowskiej i wybitny przywódca refuzni-ków, Mark Azbel, przybył ubrany jak kibucnik - w niebieskie dżinsy i kraciastą, sportową koszulę bez krawata. Udało mi się załatwić mu krawat. Podczas lunchu każdy z gości mówił o cierpieniach i trudnych doświadczeniach grupy, którą reprezentował. Reagan słuchał uważnie i w odpowiedzi starał się rozbawić gości ulubionymi dowcipami antysowieckimi. Był wyraźnie zawiedziony, kiedy się okazało, że jego rozmówcy już je znają. Prezydent wygłosił krótkie i niewinne w treści przemówienie, wyrażając nadzieję, że Związek Sowiecki odzyska wolność. Po zakończeniu lunchu dziennikarze czyhający pod drzwiami przeprowadzili wywiady z uczestnikami. Domagali się też tekstu przemówienia Reagana. Kiedy próbowałem go zdobyć, dowiedziałem się, że nie jest on przeznaczony dla opinii publicznej. Był to szczególnie jaskrawy przykład tego, jak otoczenie prezydenta „chroniło" go przed nim samym. Prasa amerykańska praktycznie Waszyngton 191 przemilczała wydarzenie. Radio Moskwa snuło domysły: „Być może Rea-ganowi sprawia przyjemność spotykanie się z ludźmi, którzy w zamian za amerykańskie dolary szkalują swą byłą ojczyznę". Zaniepokojony wpływem, jaki Sołżenicyn i jemu podobni wywierają na rząd amerykański, któremu wmówili, że w antysowieckiej opozycji dominują rosyjscy nacjonaliści, nakłoniłem odpowiednie władze, aby wsparły finansowo co najmniej jeden liberalny, prozachodni periodyk. W rezultacie w latach 1984-1992 dotację otrzymywał miesięcznik „Strana i mir" (Kraj i świat) pod redakcją Kronida Liubarskiego. Liban Szóstego czerwca 1982 roku armia izraelska wkroczyła do Libanu z zamiarem - całkowicie moim zdaniem uzasadnionym - rozbicia znajdujących się tam oddziałów zbrojnych OWP i położenia kresu ciągłym atakom Palestyńczyków z tego terytorium. Wydaje się, że Tel Awiw i Waszyngton nie do końca zrozumiały się w tej sprawie - rząd amerykański sądził, że chodzi o ograniczone naruszenie terytorium obcego państwa, podczas gdy dla Izraela była to dalekosiężna inicjatywa strategiczna. George Bush uważał, że został oszukany przez Izraelczyków. Pewien wysoki urzędnik Departamentu Stanu powiedział mi, że wiceprezydent domagał się, aby Stany Zjednoczone poparły rezolucję Rady Bezpieczeństwa ONZ, potępiającą Izrael za inwazję na Liban. Jednakże Haig i Departament Stanu, którzy opowiadali się za zdecydowaną akcją zbrojną naszych izraelskich sojuszników, nie dopuścili do tego. Miałem pewien udział w tych wydarzeniach, ponieważ Moskwa natychmiast interweniowała w obronie Arabów. Rano 9 czerwca nadszedł list od Breżniewa, w którym przywódca ZSRR żądał, aby Stany Zjednoczone zmusiły Izrael do przerwania „agresji na wielką skalę", i groził, że ZSRR podejmie działania dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa w regionie położonym „w bezpośredniej bliskości jego południowych granic"(?!). Wobec tych gróźb i informacji wywiadu, że doszło do walk lotnictwa izraelskiego z syryjskim, odbyło się zebranie grupy kryzysowej. Panowała ogólna dezorientacja, ale i zaniepokojenie, że konflikt może się rozszerzyć. Weinberger nalegał na podjęcie kroków w celu pohamowania Izraelczyków. Pomogłem napisać odpowiedź Reagana na list Breżniewa; wysłano go jeszcze tego samego dnia po południu. Ode mnie pochodziła grzeczna uwaga, przypominająca, że Związek Sowiecki ponosi „niemałą odpowiedzialność za obecny kryzys na Bliskim Wschodzie przez swój brak poparcia dla porozumienia z Camp David i stałe dostawy broni dla sił OWP w Libanie" 194 Żyłem. Wspomnienia niezależnego że są to wszystko „wewnętrzne" sprawy owych państw. Takie samo stanowisko zajmowała Moskwa w listach do prezydenta. Taktyka ta święciła duże sukcesy: od czasów Lenina Rosjanie znakomicie umieli wykorzystywać słabości swoich przeciwników. Na dłuższą metę było to dla nich średnio korzystne, ponieważ sprawiało, że nie doceniali naszych silnych stron - podobnie jak my mieliśmy skłonność do przeceniania ich siły. Nasz błąd okazał się jednak mniej kosztowny. Reakcja sowietologów na wojowniczą retorykę Reagana w stosunku do Moskwy wynikała z lęku, że doprowadzi ona do zerwania całej sieci współpracy, uplecionej żmudnie w czasach detente, i nieodwracalnie pogorszy stosunki między oboma państwami. Zwolennicy polityki odprężenia tak przyzwyczaili się do symbolicznych i praktycznie pozbawionych znaczenia spotkań na szczycie i negocjacji rozbrojeniowych, że odmowa Reagana uczestniczenia w nich podczas pierwszej kadencji oznaczała dla nich zupełne załamanie (fikcyjnej) równowagi sił, starannie utrzymywanej od śmierci Stalina. Miesiąc po wyborze Reagana na prezydenta Bernard Feld, profesor MIT i redaktor „Bulletin of the American Atomie Scientists", poinformował, że jego periodyk postanowił przesunąć wskazówki Zegara Sądu Ostatecznego, przedstawianego na okładce, z siedmiu do czterech minut przed północą, ponieważ w miarę jak „kończy się rok 1980, świat wydaje się zmierzać nieuchronnie, choć krętą drogą, do katastrofy jądrowej".44 Oznaczało to, że zdaniem ludzi, którzy skonstruowali bombę atomową, jesteśmy tylko 0,0028 procent drogi od Armagedonu: w skali jednego kilometra - zaledwie 2,8 centymetra. Przerażone krzyki tych „ekspertów" nie miały żadnego uzasadnienia w rzeczywistości. Nie wiedzieli oni nic o ludziach, którzy kierują Związkiem Sowieckim, o tym, co nimi powoduje, do czego dążą. Czytając ich biuletyn po dwudziestu latach, można odnieść wrażenie, że pisali go roz-histeryzowani dyletanci, znający się wprawdzie na fizyce, ale na niczym innym. Pozbawieni wiedzy historycznej i wyobraźni, sądzili, że przywódcy sowieccy są ogarnięci paranoicznym lękiem, spowodowanym wiekami (domniemanych) obcych inwazji na ich kraj, i że głównym zadaniem amerykańskiej polityki zagranicznej powinno być ciągłe ich uspokajanie: stąd nacisk na spotkania na szczycie i pertraktacje rozbrojeniowe jako środki uspokajające. Według tego poglądu im ostrzej traktowało się Rosjan, tym stawali się oni bardziej agresywni i nieustępliwi. W czerwcu 1982 roku odwiedził mnie kanadyjski ambasador w Moskwie, Robert A.D. Ford. Podczas rozmowy dał on wyraz tym konwencjonalnym poglądom, chcąc mnie przekonać, że nasza polityka w stosunku do ZSRR jest z gruntu wadliwa. „Najlepszą polityką - zapewnił - byłoby przekonanie przywódców sowieckich, że Stany Zjednoczone nie pragną Hió Hicknrd 'Vi vd-^^. Uścisk dłoni z Ronaldem Reaganem, lipiec 1981 nn Uroczystość nadania doktoratu honoris causa, Cieszyn, maj 1994 Odczyt o Struvem w mieście jego urodzenia, w Permie na Uralu, luty 2003. Fot. Oleg Naczinikin Waszyngton 195 upadku reżimu i rozpadu imperium: tylko taka polityka ma szansę nakłonienia Moskwy do zmniejszenia wydatków militarnych i zajęcia się problemami wewnętrznymi"*. Każde słowo w tym zdaniu okazało się błędne: był to najgorszy przykład mierzenia Sowietów naszą miarą. Z tego co wiem, ani ambasador Ford, ani żaden dyplomata wyznający takie poglądy nigdy nie wycofał się z nich ani nie przyznał, że się mylił. Dziś trudno zrozumieć namiętności, jakie wzbudzały negocjacje w sprawie kontroli zbrojeń. Rodziło je przekonanie, aktywnie podsycane przez Moskwę, że w epoce broni jądrowej liczy się wyłącznie uniknięcie wojny; nie należy więc przeszkadzać komunistom w interwencji w różnych punktach świata, tym bardziej że -jak głoszono - wspierają oni tylko spontaniczną walkę miejscowej ludności o sprawiedliwość społeczną i samostanowienie narodowe. Pertraktacje rozbrojeniowe, twierdziła Moskwa i zachodnie kręgi liberalne, to alfa i omega stosunków Wschód-Zachód. Nic innego się nie liczy. W rzeczywistości negocjacje te były po prostu rytuałami, mającymi uspokoić ludzi przerażonych widmem wojny jądrowej i w ten sposób skłaniać ich do ustępstw wobec Moskwy. Z logicznego punktu widzenia stanowisko lobby na rzecz kontroli zbrojeń opierało się na jaskrawej sprzeczności. Ci sami ludzie, którzy w celu powstrzymania rozbudowy naszego potencjału militarnego twierdzili, że przewaga w broni jądrowej jest bez znaczenia, dowodzili jednocześnie, że jest ona konieczna do zmniejszenia arsenałów jądrowych. Z jednej strony uznawali przewagę jądrową za niepotrzebną, ponieważ obie strony posiadały już arsenały zdolne do zniszczenia życia na ziemi sto i więcej razy (liczbą tą dość dowolnie żonglowano). Z drugiej zaś strony twierdzili, że zatrzymanie rozbudowy tych arsenałów uczyni świat bezpieczniejszym. W jaki sposób? Czemu mielibyśmy się czuć bezpieczniej, gdy zamiast groźby stukrotnego zniszczenia będziemy mieć przed sobą perspektywę „jedynie" pięćdziesięciokrotnej zagłady świata? Albo dziesięciokrotnej? Nie miało to sensu, ale miliony ludzi przekonano, że rokowania w sprawie kontroli zbrojeń zapewniają światu bezpieczniejsze jutro. W dyskusji, którą przeprowadziłem w 1980 roku z Paulem Warnke'em, wybitnym waszyngtońskim prawnikiem i byłym szefem Agencji Kontroli Zbrojeń i Rozbrojenia, mój adwersarz twierdził, że jeśli nie ratyfikujemy układu SALT II, ryzykujemy wybuch III wojny światowej. Tymczasem Naszą rozmowę zrelacjonował w swoich wspomnieniach opublikowanych w 1989 roku: Pipes „był przekonany o rychłym upadku sowieckiej gospodarki i systemu społecznego i pewien, że niewielki nacisk ze strony Zachodu całkowicie wystarczy do jego przyspieszenia. Dowodziłem, że gospodarka o takiej skali jak sowiecka (...) nie może upaść w klasycznym zachodnim sensie tego słowa". Robert A.D. Ford, Our Man in Moscow (Toronto, 1989), s. 326. 196 Żyłem. Wspomnienia niezależnego układ nie został nigdy ratyfikowany i jakoś do III wojny nie doszło. Strobe Talbott, ówczesny dziennikarz magazynu „Times", a za prezydentury Clin-tona zastępca sekretarza stanu, opublikował w 1984 roku książkę pt. Deadly Games, będącą atakiem na Reaganowską politykę odmowy wznowienia negocjacji rozbrojeniowych, którą, jak wskazuje tytuł, autor uważał za igranie z niebezpieczeństwem katastrofy wojennej. Prawda jednak była zupełnie inna: im bezpieczniej czuli się przywódcy sowieccy, tym agresywniej postępowali, i vice versa. Jedynym okresem, kiedy rzetelnie współpracowali z jakimś „kapitalistycznym" państwem, były lata 1940-1941, gdy bali się, że po podbiciu kontynentalnej Europy Hitler zaatakuje ZSRR. Aby więc go obłaskawić, dostarczali mu żywności i materiałów strategicznych, a nawet wydali niemieckich komunistów przebywających na emigracji w Moskwie. To prawda, że w stosunkach z nami Sowieci żywili obawy, ale jej przyczyny były inne, niż chciał tradycyjny pogląd: nie mogli zaznać spokoju, dopóki Stany Zjednoczone były krajem wolnym i bogatym, ponieważ podważało to ich władzę nad własnym społeczeństwem. Bez względu więc na nasze postępowanie, wyjąwszy samozagładę, czuli się zagrożeni i podejmowali agresywne działania, zwłaszcza wtedy, gdy liczyli, że mogą to robić bezkarnie. Mówiąc słowami George'a Kennana, byliśmy ich wrogami nie za to, co robiliśmy, ale za to, czym byliśmy. Agresywność była nieodłączną cechą sowieckiego systemu. Dopiero gdy system ten upadł, mógł nastać pokój, i tak się właśnie stało po 1991 roku. Jednakże na początku lat osiemdziesiątych na takie argumenty pukano się w czoło. Kiedy administracja Reagana przyjęła strategię popychania Związku Sowieckiego w kierunku reform, natrafiła na mur wrogości w rządzie i poza nim. Talbott pisał w 1984 roku: W prywatnych rozmowach [niektórzy] urzędnicy administracji, zwłaszcza zawodowi dyplomaci i analitycy wywiadu z dużym doświadczeniem w sprawach sowieckich, nie tylko zaprzeczają, że Stany Zjednoczone mogą manipulować sowiecką polityką wewnętrzną, ale wyrażają pewność, że Sowieci słusznie uznają takie teorie za dziwaczne, skrajne i ograniczone do ekstremistów w rządzie . Talbott uznał mnie za „czołowego teoretyka" „kontrowersyjnego poglądu o podatności sytuacji wewnętrznej w Związku Sowieckim na manipulacje z zewnątrz" i zgodził się z rzecznikami Sowietów, że jestem „ekstremistą". Waszyngton 197 * Strobe Talbott, The Russians and Reagan (Nowy Jork, 1984), ss. 74-75. Tytuł tej książki jest sam w sobie znamienny: autora interesowało nie tyle to, co sądzą o Związku Sowieckim amerykański prezydent i jego doradcy, ale to, co mówią o nich przywódcy sowieccy. Co prawda pogląd Reagana na reżim sowiecki, choć zasadniczo trafny, nie był do końca przemyślany. Uważał on, że przywódcy komunistyczni, jak wszyscy szefowie państw, troszczą się o dobro swoich obywateli i jeśli nie mogą im zapewnić wolności i zamożności, to dlatego, że są ofiarami fałszywej ideologii. Na jednym z posiedzeń Rady Bezpieczeństwa Narodowego (25 marca 1982 roku) Reagan zastanawiał się głośno, czy nie nadejdzie kiedyś czas, że Związek Sowiecki znajdzie się w takich tarapatach gospodarczych, iż będziemy mogli mu powiedzieć: „No co, dostaliście nauczkę? Jeśli przyłączycie się do cywilizowanego świata, pomożemy warn i zrobimy wspaniałe rzeczy dla waszego społeczeństwa". Dopiero później zdał sobie sprawę, że sowiecka elita władzy, nomenklatura, jest żywotnie zainteresowana tym, aby ludność sowiecka żyła w biedzie. Jednocześnie wszakże rozumiał doskonale - raczej intuicyjnie niż pojęciowo - zasadniczą słabość sowieckiego reżimu. Jak mu się to udało, nie pojmuję do dziś, ale sądzę, że ważną rolę odegrało jego silne poczucie moralności, ponieważ w stosunkach z reżimami totalitarnymi zwyczajowe kryteria „realizmu" i „pragmatyzmu" miały niewielkie zastosowanie. Również Churchill uchwycił naturę komunizmu niemal w chwili, gdy zapanował on w Rosji, a 15 lat później zrozumiał istotę narodowego socjalizmu. Podobnie jak Reagan, jako jedyny wśród ówczesnych polityków odważnie sprzeciwiał się chórowi wzywającemu do ustępstw. Mimo całego gwałtownego antykomunizmu Reagan był gotów do cichych pertraktacji z Moskwą. Bał się wojny jądrowej. Też wierzył, że może odwołać się do ludzkich cech przywódców sowieckich, uważając, że są oni gruncie rzeczy tacy jak my, tyle że zaślepieni komunistyczną doktryną. W kwietniu 1981 roku, wracając do zdrowia po zamachu, wysłał osobisty list do Breżniewa, apelujący do jego ludzkich cech. List pokazano personelowi Rady Bezpieczeństwa Narodowego i kilku innym osobom. Po jego przeczytaniu spojrzeliśmy po sobie ze zgrozą - tak był ckliwy i niezgodny z publicznym stanowiskiem Reagana.45 Reagan napisał list odręcznie, aby podkreślić jego osobisty charakter, i z rozczarowaniem przyjął napisaną na maszynie odpowiedź, która kazała mu wątpić, aby Breżniew w ogóle czytał jego list.46 Ponieważ Reagan wiedział, czego chce, ale nie potrafił tego wyrazić w kategoriach zrozumiałych dla zawodowych polityków w kraju i za granicą, wziąłem to zadanie na siebie. Zamierzałem sformułować teoretyczne uzasadnienie jego polityki wobec Sowietów w nadziei, że posłuży to za podstawę jakiegoś oficjalnego dokumentu. Kilka dni po rozpoczęciu pracy w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego poprosiłem Allena o zgodę na sporządzenie opracowania przedstawiającego założenia polityki administracji Reagana wobec Związku Sowieckiego. Allen zgodził się bez oporów. 198 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Moja propozycja natychmiast jednak natrafiła na opór Departamentu Stanu, dla którego takie opracowania zalatywały „ideologią", będącą prawdziwym straszakiem na jego urzędników. Obawiano się, że moje programowe opracowanie posłuży do instytucjonalizacji wojowniczego anty-komunizmu Reagana, dotychczas ograniczonego do retoryki, i spowoduje kłopoty w stosunkach z sojusznikami. Jeśli już taki dokument musi powstać, najlepiej, gdy sporządzi go sam Departament Stanu. Pod koniec lutego 1981 roku Haig zlecił więc Paulowi Wolfowitzowi napisanie „Opracowania na temat strategii wobec Sowietów". Wolfowitz, uczeń Alberta Wohlstet-tera i były członek zespołu B, był świetnym młodym specjalistą od zagadnień wojskowych, ale nie znał się na sprawach sowieckich. Na początku marca w Departamencie Stanu odbyło się pierwsze zebranie międzyresortowe w sprawie polityki wobec ZSRR; wziąłem w nim udział wraz z Allenem. Obrady, którym przewodniczył podsekretarz stanu i były ambasador w Moskwie, Walter Stoessel, miały chaotyczny przebieg i nie przyniosły żadnych ustaleń. Jeszcze w tym samym miesiącu otrzymałem egzemplarz „Opracowania na temat stosunków Wschód-Zachód" autorstwa Wolfowitza. Jak było do przewidzenia, stanowiło ono typowy dla Departamentu Stanu stek banałów, wytwór pracy zespołowej. Pisano tam, jak mamy reagować na sowiecką agresję, ale nie proponowano własnych inicjatyw. Moja opinia, którą zakomunikowałem 30 marca 1981 roku Al-lenowi, była następująca: Nie ma tu nic śmiałego, nowatorskiego ani budzącego nadzieję na sukces. Musimy zepchnąć Związek Sowiecki do defensywy. Nie potrafię zwięźlej wyrazić naczelnej idei polityki Reagana wobec ZSRR. Aby tego dokonać, musimy odwrócić sytuację na niekorzyść Sowietów i wykorzystać ich wewnętrzne trudności, które nieustannie się pogłębiają. Departament Stanu nie potrafi myśleć tymi kategoriami. Proponuję, abyśmy należycie skomentowali ich opracowanie, a potem odłożyli je ad acta i przystąpili do pracy nad własnym. Departament Stanu nie dał jednak za wygraną. Odbyło się kilka dalszych zebrań, każde pod przewodnictwem coraz niższego rangą urzędnika. W lipcu zorganizowano kolejne zebranie międzyresortowe pod przewodnictwem Stoessela dla omówienia opracowania o stosunkach Wschód--Zachód. W odpowiedzi na nasze zastrzeżenia włączono do tekstu kilka mocno brzmiących sformułowań, ale mimo to pozostał on mdły i bezbarwny. Podczas dyskusji zapytałem: „Co chcemy osiągnąć za pomocą naszej polityki?" Pytanie to wzbudziło konsternację: najwyraźniej skupiając się na środkach, autorzy zapomnieli o celach. Odpowiedzi nie dostałem. Opracowanie Departamentu Stanu trafiło w końcu do szuflady. Waszyngton 199 Brak dokumentu wyjaśniającego naszą politykę wobec ZSRR był poważnym mankamentem. W rozmowach z sojusznikami, które towarzyszyły różnym kryzysom w naszych stosunkach z Moskwą, nigdy nie ukazaliśmy czarno na białym, jakiemu celowi służą nasze działania. Prosiliśmy sojuszników o współpracę, ale nie mówiliśmy właściwie, dlaczego. Mieli więc oni skłonność do fałszywego rozumienia naszej retoryki i naszych posunięć jako instynktownego anty komunizmu, który był zarówno niebezpieczny, jak jałowy, pozbawiony wszelkich racjonalnych podstaw; dlatego też przeważnie nie chcieli z nami współdziałać. Ilekroć miałem okazję objaśnić naszą strategię jakiemuś europejskiemu dyplomacie albo dziennikarzowi, spotykałem się ze zdziwieniem, że naprawdę chodzi nam o jakiś cel. Reagan wygłaszał natchnione przemówienia przeciwko komunizmowi, ale nigdy nie wyłożył, w sposób pozbawiony emocji, na jakich podstawach teoretycznych opiera się jego polityka. W maju 1981 roku przedstawiłem Allenowi projekt mojego własnego opracowania, licząc, że przekaże go prezydentowi. Tekst jednak przeleżał kilka miesięcy na jego biurku. We wrześniu 1981 roku Allen zwołał w końcu zebranie, aby przedyskutować mój tekst. Opinie były pochlebne, ale po naradzie Allen powiedział mi, że prezydent nie będzie miał czasu przeczytać tekstu. Doręczył go Reaganowi dopiero około Święta Dziękczynienia 1981 roku, na kilka dni przed swoim odejściem. Towarzyszył temu bardzo nieprzyjemny incydent, którego przyczyn trzeba szukać we właściwemu Allenowi poczuciu niepewności. 8 listopada 1981 roku, po zebraniu personelu, podszedłem do niego, aby zapytać o zbliżające się przemówienie prezydenta w sprawie polityki zagranicznej. Zgodnie z moim pamiętnikarskim zapisem z tego dnia: Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, zwrócił się do [swojej asystentki] Janet [Colson] i zapytał: „Mówiłaś mu?" Pokręciła głową. „Zerwij tę okładkę!" (Chodziło o moją notatkę służbową Polityka sowiecka Reagana, na której okładce napisałem moje nazwisko. Tak uzgodniliśmy, kiedy zostałem członkiem personelu Rady Bezpieczeństwa Narodowego - że wszystkie moje opracowania dla RR będą nosić moje nazwisko). Powiedziałem coś o naszej umowie, ale on krzyknął w odpowiedzi: „Zerwij tę okładkę! Prosiłem cię przecież". Dodał, że dopilnuje, aby Reagan dowiedział się, kto napisał opracowanie. Nikt nie mówił do mnie w ten sposób od czasu, kiedy byłem szeregowcem. Incydent znacznie stłumił mój żal, kiedy wkrótce potem Allen dostał dymisję, tym bardziej że nie miałem powodu wierzyć, że rzeczywiście poinformował Reagana, kto jest autorem dokumentu. Nerwowość Allena była spowodowany faktem, że w tym czasie on i personel Rady Bezpieczeństwa Narodowego znalazł się pod silnym ostrzałem mediów, który nosił wszelkie znamiona skoordynowanej akcji kierowanej 200 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Waszyngton 201 z Białego Domu. Ataki zaczęły się pod koniec lata i nasilały z każdym miesiącem. W listopadzie 1981 roku „Newsweek" brutalnie zaatakował Allena, donosząc, że personel Rady Bezpieczeństwa Narodowego jest wzburzony doniesieniami o swojej rzekomej niekompetencji: „Proszą tylko o szansę na wykazanie się niekompetencją".47 Tydzień później, 27 listopada, pismo Williama Buckleya, „National Review", wysoko cenione przez Reagana, zganiło Allena za złe kierowanie Radą Bezpieczeństwa Narodowego i doradzało przeniesienie go do Departamentu Handlu. Mnie uznało za „gwiazdę na firmamencie Rady Bezpieczeństwa Narodowego", dodając, że według pogłosek czuję się „niewykorzystany i spętany, jak cyrkowy rumak zmuszony do biegu po bardzo małej arenie".48 Niektórzy uznali, że w ten sposób Buckley forsuje mnie na stanowisko doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Oczywiście zdenerwowało to Allena. Kilkoro przyjaciół doradzało mi skontaktowanie się z Haigiem i zorientowanie się, czy mógłbym przejść do Departamentu Stanu, ale zignorowałem te rady. Mimo wszystko byłem zaniepokojony sytuacją i w lipcu zapisałem w dzienniku: „Rada Bezpieczeństwa Narodowego jest martwa". W aparacie urzędniczym Rady panował bałagan, o czym może świadczyć następująca historia. Na początku listopada 1981 roku Departament Stanu przesłał mi projekt dwuzdaniowego listu Reagana do Breżniewa z okazji zbliżającej się rocznicy bolszewickiej „rewolucji". W drugim zdaniu życzono Breżniewowi „powodzenia". Usunąłem je i zostawiłem tylko pierwsze zdanie, mające niewinne brzmienie. Ku memu zaskoczeniu wkrótce potem dowiedziałem się, że admirał Nance, jeden z dwóch asystentów administracyjnych Allena, bez porozumienia ze mną już kilka dni wcześniej zatwierdził tekst Departamentu Stanu. Skontaktowałem się z naszą ambasadą w Moskwie, aby zapobiec przekazaniu listu, ale było już za późno. W moim opracowaniu znalazły się cztery główne twierdzenia: • Komunizm jest ze swej natury ekspansjonistyczny: jego ekspansjonizm wygaśnie tylko wtedy, gdy system upadnie albo przynajmniej zostanie gruntownie zreformowany. • Model stalinowski (...) stoi w chwili obecnej w obliczu głębokiego kryzysu wywołanego ciągłymi niepowodzeniami gospodarczymi i trudnościami spowodowanymi przesadną ekspansją. • Następcy Breżniewa i jego stalinowskich współpracowników z czasem podzielą się zapewne na frakcję „konserwatywną" i „reformatorską"; ta ostatnia będzie dążyć do gospodarczej i politycznej demokratyzacji na niewielką skalę. • W interesie Stanów Zjednoczonych leży popieranie tendencji reformatorskich w ZSRR za pomocą podwójnej strategii: zachęcania sił proreformatorskich w ZSRR i zwiększania kosztów, jakie ponosi Związek Sowiecki z powodu swojej imperialistycznej polityki*. Reagan napisał na okładce: „Bardzo rozsądne". Tekst, przekazany To-ny'emu Dolanowi, jednemu z autorów przemówień prezydenta, stanowił podbudowę teoretyczną słynnego londyńskiego przemówienia Reagana z czerwca 1982 roku. Moje rady były sprzeczne ze standardową amerykańską polityką zim-nowojenną wobec Związku Sowieckiego, która korzystała z ustaleń psychologii behawioralnej, karząc Sowietów za agresję i nagradzając dobre zachowanie, ale starannie unikając mieszania się w sprawy wewnętrzne reżimu. W moim pojęciu polityka taka była nieskuteczna, ponieważ, jak już zauważyłem wyżej, to system wewnętrzny popychał Związek Sowiecki do agresywnych działań. A skoro tak, to musieliśmy zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby zmienić ten system, głównie poprzez odmowę współpracy gospodarczej i energiczny program zbrojeń. To pierwsze miało zmusić Moskwę do zreformowania swojej gospodarki nakazowej; to drugie - dowieść jej, że nie może liczyć na zdobycie przewagi wojskowej nad nami. Strategia powstrzymywania, która była jednym z filarów polityki amerykańskiej wobec ZSRR, zdezaktualizowała się już dawno. Postulowała ona uniemożliwianie Sowietom terytorialnej ekspansji, aby wytworzyć wewnętrzne ciśnienie, które z czasem doprowadzi do zmian. Była to koncepcja staroświecka, bo traktowała imperializm w tradycyjnych kategoriach terytorialnych, zakładając, że Związek Sowiecki, podobnie jak Niemcy hitlerowskie, rozszerza się za pomocą zbrojnych podbojów. W rzeczywistości komuniści od 1917 roku wynaleźli wiele metod podboju, z których akcja zbrojna była tylko jedną i bynajmniej nie najważniejszą. Inwazja na Afganistan w 1979 roku była pierwszym przypadkiem, od nieudanej ofensywy na Polskę w 1920 roku, kiedy armia sowiecka najechała w czasach pokoju inny kraj. Ulubioną metodą Sowietów stało się wspieranie wewnętrznych sił wywrotowych i uzależnianie gospodarcze. Po 1949 roku, kiedy komuniści objęli władzę w Chinach, polityka powstrzymywania straciła znaczenie. W następnych latach Moskwa pokonała bariery, które przed nią wznieśliśmy, i stworzyła zależne od siebie reżimy na wszystkich kontynentach: w Afryce była to Etiopia, Angola i Ghana; w Azji - Korea Północna i Wietnam Północny; w Ameryce - Kuba, Chile i Nikaragua. W żadnym z tych krajów Moskwa nie dokonała zbrojnego podboju. Jak dowiodła nasza nieszczęsna wojna w Wietnamie, ekspansji komunistycznej nie dało się powstrzymać środkami militarnymi, komunizm bowiem dawał przerzuty na całym Dopiero znacznie później - w 1999 roku - dowiedziałem się, że podobne założenia i wytyczne polityczne sformułował Emmanuel Todd w książce La chute finale (Paryż 1976). 202 Żyłem. Wspomnienia niezależnego świecie. Próby zapobiegania jego szerzeniu się na peryferiach były z góry skazane na niepowodzenie: należało uderzyć w samo serce sowieckiego imperializmu, w jego system. Ten punkt widzenia nie został jednak oficjalnie sformułowany, ponieważ Departament Stanu odłożył na półkę swoje opracowanie i przemilczał moje. 5 marca 1982 roku napisałem do Clarka, że nie możemy liczyć na poparcie sojuszników dla naszej polityki wobec bloku sowieckiego (na którą składały się wówczas sankcje), jeśli jej jasno nie uzasadnimy. Zacytowałem niedawne przemówienie francuskiego ministra handlu, Michela Joberta, który powiedział: „Zapraszacie nas do wspólnej podróży, ale nie mówicie nam, dokąd jedziecie i gdzie wylądujemy". Zaproponowałem, żeby w celu rozwiania tych uzasadnionych wątpliwości sporządzić Dyrektywę Decyzyjną w sprawie Bezpieczeństwa Narodowego dotyczącą Związku Sowieckiego. Dostarczyłaby ona intelektualnych podstaw przemówieniu programowemu w tej kwestii, które prezydent miał wygłosić podczas czerwcowej podróży do Europy. Clark zgodził się, żebym określił zakres przedmiotowy takiego dokumentu. Swoje opracowanie ukończyłem 10 marca, ale moje nadzieje, że Dyrektywa będzie gotowa do końca kwietnia okazały się złudne, głównie ze względu na opór Departamentu Stanu. 23 marca Poindexter powiedział mi, że mój tekst narobi „zamieszania" w Departamencie Stanu. Zasugerował, żebyśmy odłożyli go do szuflady, a zamiast niego odkurzyli opracowanie departamentu na temat stosunków Wschód--Zachód z 1981 roku, uzupełniając go o moje koncepcje. Clark, pragnąc uniknąć konfliktów z Departamentem Stanu, przystał na to, ale okazało się, że stare opracowanie nie nadaje się do poprawienia. W liście do Clarka napisałem: Podstawowa różnica między Departamentem Stanu a mną ma charakter filozoficzny. Departament Stanu uważa, że powinniśmy się zadowolić próbami wpływania na postępowanie Sowietów, nagradzając ZSRR, kiedy zachowuje się pokojowo, a karząc, kiedy nie. Tymczasem ja, w zgodzie ze stanowiskiem prezydenta, tak jak je rozumiem, twierdzę, że postępowanie jest konsekwencją systemu i że nasza polityka (taka jak ostatnie sankcje i ograniczenia kredytowe) ma na celu zmodyfikowanie tego systemu jako warunku zmiany postępowania (to znaczy zmuszenie ZSRR do zmiany swojej struktury gospodarczej). Najbardziej kontrowersyjną pozycją w załączonym tekście jest następujące zdanie: „[Streszczenie] będzie wychodzić z założenia, że postępowanie Sowietów na arenie międzynarodowej jest reakcją nie tylko na zewnętrzne zagrożenia i szansę, ale także na wewnętrzne uwarunkowania sowieckiego systemu politycznego, gospodarczego, społecznego i ideologicznego". Zapewne Departament Stanu będzie się bronić przed tym twierdzeniem rękami i nogami, ale wydaje mi się, że wyraża ono istotę prezydenckiego stanowiska. Waszyngton 203 Chociaż do czasu podróży prezydenta nie zdążono przygotować żadnego opracowania programowego, uzgodniono, że prezydent wygłosi przemówienie dotyczące naszej polityki wobec Sowietów podczas wizyty w Wielkiej Brytanii. Pod koniec kwietnia Departament Stanu przedstawił projekt przemówienia, w którego przygotowaniu nie brałem udziału, i skierował go do Rady Bezpieczeństwa Narodowego do akceptacji, ale nie za moim pośrednictwem. Tekst pełen był typowej retoryki rojącej się od wytartych klisz. Przekonałem się jednak, że jego autorzy uznali w końcu, choć w „ograniczonej i umiarkowanej formie", jak to określili, moją zasadę, że „charakter systemu sowieckiego ma wpływ na jego politykę zagraniczną". Mimo to odmówiłem zatwierdzenia tekstu, zastępując go własnym. Prezydent otrzymał obie wersje. Odrzucił tekst Departamentu Stanu, prosząc Tony'ego Dolana, który napisał większość przemówień Reagana dotyczących komunizmu, o przygotowanie nowej wersji. (To Dolan będzie później autorem określenia „imperium zła"). Dolan z kolei zwrócił się do mnie z prośbą o sugestie. Z mojego projektu zaczerpnął jeden akapit, w którym w kategoriach marksistowskich wyjaśniałem, dlaczego w Związku Sowieckim panuje, jak to nazywają komuniści, „sytuacja rewolucyjna". Z początku planowano, że prezydent wygłosi przemówienie w Izbie Gmin, i tego życzyła też sobie premier Thatcher. Opozycja jednak wyraziła stanowczy sprzeciw - angielskie elity uważały Reagana za niebezpiecznego głupka - i trzeba było się przenieść do mniej prestiżowej Royal Gallery w Izbie Lordów. Choć Reagan zapowiedział wcześniej, że nie zgodzi się na żadne przenosiny, nie protestował. „W pewnym przewrotnym sensie Karol Marks miał rację" - powiedział w przemówieniu wygłoszonym 8 czerwca 1982 roku: Jesteśmy dziś świadkami wielkiego kryzysu rewolucyjnego, kryzysu, gdzie wymagania porządku ekonomicznego wchodzą w bezpośredni konflikt z wymaganiami porządku politycznego. Ale kryzys ten panuje nie na wolnym, niemarksistowskim Zachodzie, ale w ojczyźnie marksizmu-leninizmu, w Związku Sowieckim (...). Tamtejsza struktura polityczna nie odpowiada już swojej bazie ekonomicznej, a siły produkcyjne społeczeństwa są tłumione przez siły polityczne *. Przemówienie londyńskie rozwścieczyło Rosjan bardziej niż wszystko, co powiedział Reagan od chwili objęcia urzędu. Zdawali oni sobie doskonale sprawę, co z niego wynika: że, mówiąc kategoriami marksistowskimi, ZSRR stoi w obliczu nieuchronnego upadku, a zatem nie jest państwem, Dolan powiedział mi później, że w pierwotnym tekście przemówienia prezydent Reagan dziękował mi za to sformułowanie, ale uwagę tę wykreślono na prośbę urzędnika Departamentu Stanu i jednego z członków personelu Rady Bezpieczeństwa Narodowego. 204 Żyłem. Wspomnienia niezależnego z którego interesami należy się liczyć ani z którym warto wdawać się w pertraktacje.* Rosjanie zupełnie trafnie się domyślili, że marksistowska aluzja w przemówieniu londyńskim pochodzi ode mnie: dziennikarz, który wkrótce potem wrócił z Moskwy, powiedział mi, że moje nazwisko stało się tam powszechnie znane i że uchodzę, jeśli idzie o wpływ na politykę, za drugiego Brzezińskiego. Choć z przemówienia jasno wynikało, że Związek Sowiecki zmierza do samozniszczenia, rzecznik rządu sowieckiego, rozumując „dialektycznie", uznał, że to Stany Zjednoczone zadeklarowały wolę zniszczenia Związku Sowieckiego. Kiedy poinformowałem Reagana o tej reakcji, odparł: „A więc trafiliśmy w czuły punkt". Trzynastego lipca 1982 roku odbyło się w Departamencie Stanu zebranie poświęcone omówieniu mojego projektu Dyrektywy Decyzyjnej w sprawie Bezpieczeństwa Narodowego. Richard Burt, asystent sekretarza stanu do spraw europejskich, wyznał mi prywatnie, że biurokraci z departamentu rzeczywiście nie życzą sobie takiego dokumentu. W tym czasie, po odejściu Haiga, Clark postanowił potwierdzić rolę Rady Bezpieczeństwa Narodowego w kształtowaniu polityki zagranicznej i w tym celu polecił swoim podwładnym sporządzać dyrektywy decyzyjne. W następnych miesiącach trwały dyskusje z Departamentem Stanu w sprawie sowieckiej NSDD, ale Clarkowi podobała się moja wersja i w końcu została ona po pewnych przeróbkach przyjęta. Na początku listopada 1982 roku Departament Stanu, ustąpiwszy w najbardziej spornym punkcie mojego stanowiska (aby atakować „system"), pozwolił nam na pracę nad dokumentem znanym później jako NSDD 75. Tekst tej Dyrektywy został niedawno odtajniony i opublikowany.49 Zasadnicze znaczenie miał drugi akapit. Zajedno z naczelnych zadań Stanów Zjednoczonych w ich stosunkach ze Związkiem Sowieckim uznano tam: wspieranie, w ramach ograniczonych środków, jakimi dysponujemy, procesu zmian w Związku Sowieckim w kierunku bardziej pluralistycznego systemu politycznego i gospodarczego, w którym władza uprzywilejowanej elity będzie się stopniowo zmniejszać. Stany Zjednoczone uznają, że agresywność sowiecka ma głębokie Słowa, które zamieściłem w tekście przemówienia prezydenta, były luźną parafrazą fragmentu ze wstępu do książki Przyczynek do krytyki ekonomii politycznej Marksa, znanego każdemu wykształconemu Rosjaninowi: „Na określonym szczeblu swego rozwoju materialnego siły wytwórcze społeczeństwa popadają w sprzeczność z istniejącymi stosunkami produkcji albo (...) ze stosunkami własności, w których obrębie się dotąd rozwijały. Z form rozwoju sił wytwórczych stosunki te zamieniają się w ich kajdany. Wówczas następuje epoka rewolucji socjalnej". [Karol Marks, Przyczynek do krytyki ekonomii politycznej, Warszawa 1955, przełożył Edward Lipiński]. O tym samym mówił też Reagan rok wcześniej na uniwersytecie Notre Dame w przemówieniu, do którego powstania również się przyczyniłem. Prezydent oświadczył tam, że „przetrwamy komunizm". Waszyngton 205 korzenie w systemie wewnętrznym i że dlatego w naszych stosunkach z ZSRR powinniśmy brać pod uwagę, czy przyczyniają się one do wzmocnienia systemu i zwiększenia jego zdolności do agresji. Mimo nieśmiałego „w ramach ograniczonych środków, jakimi dysponujemy", włączonego do tekstu na żądanie Departamentu Stanu, powyższe sformułowanie oznaczało wielkie zwycięstwo nad stanowiskiem tego ostatniego i tradycyjnym poglądem środowisk sowietologicznych. Ale i Departamentowi Stanu udało się odnieść drobny sukces. Mój pierwotny projekt zawierał dwa zdania pod tytułem Polityka gospodarcza. Przewidywały one: Nakłanianie ZSRR do przesunięcia kapitałów i zasobów z sektora obronnego do sektora inwestycji kapitałowych i towarów konsumpcyjnych. Powstrzymywanie się od pomocy Związkowi Sowieckiemu w zagospodarowywaniu bogactw naturalnych, dzięki którym zarabia on twardą walutę, przy minimalnych kosztach. Departamenty Stanu, Skarbu i Rolnictwa sprzeciwiły się obu zdaniom, podczas gdy Departament Handlu tylko drugiemu. Dlaczego - było i pozostaje dla mnie tajemnicą, ponieważ oba zdania odzwierciedlały podstawową zasadę zacytowaną wyżej. Mark Palmer z Departamentu Stanu zadzwonił do mnie z prośbą - „żądaniem" byłoby właściwszym słowem - abym wykreślił te dwa punkty z ostatecznego tekstu. Clark jednak, za pośrednictwem Poindextera, polecił mi je zachować. Toteż tekst, który przedstawiłem do dyskusji na forum Rady Bezpieczeństwa Narodowego, zawierał oba sporne zdania. Wydaje się jednak, że przed posiedzeniem Rady Shultz, którego nie było w Waszyngtonie, skontaktował się z Reaganem i przekonał go do ich wykreślenia. Projekt NSDD 75 był przedmiotem dyskusji na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego, które Clark wspaniałomyślnie wyznaczył na 16 grudnia, na dzień przed moim odejściem. Mimo zastrzeżeń Weinbergera Reagan nalegał na wykreślenie dwóch spornych punktów, twierdząc, że przedostaną się do prasy („Jutro przeczytam je w «Washington Post»), dostarczając amunicji propagandzie sowieckiej. „Wiemy, co będziemy robić - nie musimy tego artykułować" - dodał tytułem wyjaśnienia. Było to dziwne rozumowanie, bo przecież cały dokument „artykułował", co będziemy robić. Sądzę, że głównym powodem był chyba fakt, że sporne zdania przypominały o sankcjach dotyczących sowieckiego gazociągu, które spowodowały tyle kłopotów i zostały zniesione zaledwie kilka tygodni wcześniej. Posiedzenie poświęcono głównie doprecyzowaniu sformułowań dotyczących naszych działań ekonomicznych przy aktywnym udziale Reagana. Prezydent powiedział, że nie życzy sobie niczego, co „przekreślałoby 206 Żyłem. Wspomnienia niezależnego kompromis i zamknęło usta dyplomacji". W końcu uzgodniono, że będziemy traktować stosunki gospodarcze z Moskwą w zależności od konkretnego przypadku, bez formułowania ogólnych zasad, nie mówiąc już o rozpętywaniu „wojny ekonomicznej". Pod koniec posiedzenia Reagan podziękował mi za współpracę i wyraził żal, że odchodzę. Później, w nieoficjalnej rozmowie, Clark zapytał mnie, kogo widziałbym jako swego następcę. Wymieniłem Jacka Matlocka, naszego ambasadora w Czechosłowacji, ponieważ korzystne wrażenie wywarły na mnie jego doniesienia z Moskwy na początku 1981 roku, gdzie był on wówczas zastępcą szefa naszej misji. Z początku Clark obawiał się, że jako zawodowy dyplomata Matlock będzie lojalny wobec Departamentu Stanu, ale przełamałem jego opory, mówiąc, że raporty Matlocka nie wskazują, aby myślał on jak typowy dyplomata. Sam Matlock wolał zostać w Pradze, ale w końcu wrócił do kraju i w czerwcu 1983 roku objął moje dawne stanowisko. Cieszył się zaufaniem Shultza i za rządów Gorbaczowa przyczynił się do złagodzenia polityki administracji wobec Moskwy. Wiosną 1987 roku został ambasadorem amerykańskim w Moskwie. Oprócz Matlocka o Związku Sowieckim informowała prezydenta i Shultza pani Suzanne Massie, nostalgiczna wielbicielka dawnej Rosji, popierana przez Nancy Reagan; za jej pośrednictwem utrzymywano także prywatne kontakty z sowieckimi przywódcami. Massie zapewniła prezydenta, że Rosja jest gotowa odpowiedzieć na wszelkie gesty dobrej woli z jego strony. Sądzę, że kładła również nacisk na religijność narodu rosyjskiego. Reagan był czuły na takie sentymentalne argumenty, mimo że miały one niewiele wspólnego z rzeczywistością. Ostatnie miesiące W październiku 1982 roku wyjechałem do Europy, gdzie wygłosiłem odczyty i wziąłem udział w międzynarodowych konferencjach. W Bonn, Kolonii i Paryżu mówiłem o „Kryzysie w Związku Sowieckim", spotykając się wszędzie z niezrozumieniem i nieukrywaną wrogością wobec Reagana i jego polityki zagranicznej. Niemcy zgadzali się z sowieckim twierdzeniem, że jedyną alternatywą dla polityki odprężenia jest wojna jądrowa. Francuzi oskarżali nas o hipokryzję: sprzedajemy zboże Związkowi Sowieckiemu, a nie pozwalamy Europejczykom sprzedawać Rosji technologii do eksploatacji złóż gazu. Nie potrafiono (a raczej nie chciano) zrozumieć, że sprzedając Moskwie zboże, zmniejszamy jej rezerwy dewizowe, podczas Waszyngton 207 gdy oni, pomagając Rosji w eksporcie surowców, powiększają je.* Wszędzie spotykałem się z zupełnym niezrozumieniem, po pierwsze, sytuacji gospodarczej Związku Sowieckiego, i po drugie, roli, jaką gospodarka odgrywa w polityce międzynarodowej. Ponieważ mówiłem do słuchaczy bardzo inteligentnych i dobrze zorientowanych, doszedłem do wniosku, że chodzi z jednej strony o niechęć do amerykańskiej hegemonii, a z drugiej o pragnienie czerpania zysków z handlu z ZSRR - w czasie gdy my ponosimy gros kosztów polityki powstrzymywania. Po powrocie do kraju powiedziałem paru osobom, że nasi sojusznicy, choć związani z nami małżeństwem, utrzymują pozamałżeńskie stosunki z naszym przeciwnikiem. Jedyną mądrą opinię w tej sprawie usłyszałem od mojego starego przyjaciela, Borisa Souvarine'a, kiedy w październiku 1981 roku odwiedziłem go ostatni raz przed jego śmiercią. Powiedział mi wtedy: „Pamiętaj, Pipes: oni zrobią wszystko z wyjątkiem wojny - to szantażyści". Słowa te głęboko zapadły mi w pamięć. Dziesiątego listopada 1982 roku nadeszła od dawna oczekiwana wiadomość: umarł Breżniew. Na pospiesznie zwołanym zebraniu w Gabinecie Owalnym zastanawiano się, kto ma reprezentować Stany Zjednoczone na jego pogrzebie. Shultz zaproponował skład delegacji z prezydentem w roli głównej. Reagan rzucił okiem na listę i zauważył cierpko, że taka delegacja odpowiednia jest na pogrzeb królowej angielskiej. Zdecydowanie odmówił wyjazdu do Moskwy. Clark powiedział, że w takim razie na czele delegacji powinien stanąć George Bush. Reagan odparł, że wiceprezydent przebywa w Afryce z wizytą, którą już poprzednio odkładano, więc jego wcześniejszy wyjazd mógłby zostać źle odebrany. Zaproponował, aby pojechał George Shultz. Wtrąciłem, że w pogrzebie wezmą udział głowy państw, a więc właściwszym szefem delegacji amerykańskiej byłby wiceprezydent. Reagan zastanowił się nad tym przez chwilę i rzekł: „OK, niech jedzie Bush". Nazajutrz z rozbawieniem czytałem w prasie wymyślne interpretacje tej decyzji prezydenta. Nie było mi jednak do śmiechu, kiedy się dowiedziałem, że w czasie swojej wizyty w Moskwie Bush powiedział do Andropowa, że „łączy ich podobna przeszłość".50 Najwyraźniej sądził, że KGB, którym kierował wcześniej Andropow, zajmuje się, podobnie jak CIA, wyłącznie zbieraniem informacji. Jeśli Bush mówił poważnie, jego uwaga budziła grozę; jeśli żartował, był to żart w złym guście. W raporcie zespołu przejściowego z 19 grudnia 1980 roku, który napisałem wraz z Angelo Codevilla, kwestia ta została ujęta wprost: „Handel i pożyczki, które zwiększają uzależnienie Zachodu od Związku Sowieckiego, należy zwalczać; stosunki gospodarcze, które zwiększają uzależnienie Sowietów od Zachodu (na przykład w zakresie towarów konsumpcyjnych) należy popierać". 208 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Waszyngton 209 Chociaż prezydent nie chciał pojechać na pogrzeb Breżniewa, zgodził się złożyć wizytę w ambasadzie sowieckiej i wyrazić kondolencje. Poproszono mnie więc o napisanie krótkiego oświadczenia, które Reagan miał wpisać do księgi kondolencyjnej. Namęczyłem się przy tym okropnie, nie odczuwałem bowiem najmniejszego żalu po śmierci Breżniewa. Zrozumiałem wtedy, jak trudno jest ująć w słowa coś, czego się nie czuje i w co się nie wierzy. Reagan słusznie odrzucił moje wypociny, zastępując je kilkoma słowami od siebie, brzmiącymi znacznie lepiej. W ramach przygotowań do wizyty prezydenta w sowieckiej ambasadzie przy 16th Street udałem się tam wcześniej w towarzystwie agentów Secret Service. Na schodach stali z ponurymi minami pracownicy ambasady, w sali na pierwszym piętrze zaciągnęli wartę chłopcy i dziewczęta w mundurach pionierów. Dobrynin powitał nas i wskazał księgę kondolencyjną. Skinąłem mu głową i chciałem się wycofać, ale ambasador wcisnął mi pióro do ręki i poprosił o wpisanie się. Próbowałem się wykręcić, ale nie ustępował. Co miałem robić? Złożyłem zupełnie nieczytelny podpis, aby przyszły historyk nie mógł mi zarzucić hipokryzji. Kiedy stało się jasne, że Breżniewa zastąpi Andropow, sporządziłem (17 listopada) notatkę służbową, w której napisałem, co prawdopodobnie zrobi nowy sekretarz generalny: wzmocni pozycję przywódcy; spróbuje powstrzymać ofensywę psychologiczną prezydenta Reagana i jego „mieszanie się w wewnętrzne sprawy Związku Sowieckiego"; położy kres lub przynajmniej ograniczy korupcję i konsumpcjonizm; będzie torpedował amerykańskie programy zbrojeń; będzie represjonował i izolował sowieckich dysydentów. Moje pożegnanie było naprawdę wzruszające. Przyjaciele i współpracownicy wydali na moją cześć kilka lunchów i obiadów - jeden ze znajomych znał primadonny, które przechodziły na emeryturę z mniejszą pompą. 14 grudnia na pożegnalnym lunchu wydanym przez Radę Bezpieczeństwa Narodowego McFarlane bardzo chwalił mnie za „skromność" i „ciężką pracę", dodając, że kiedy w Gabinecie Owalnym porusza się sprawy sowieckie, prezydent często pyta: „Co o tym sądzi Dick Pipes?" Kiedy zbliżał się termin mojego odejścia ze stanowiska, Clark zaproponował mi posadę konsultanta przy Radzie Bezpieczeństwa Narodowego. Liczył, że w tym charakterze będę wygłaszał odczyty i publikował, wspierając politykę zagraniczną Reagana. Gdy spytałem, czy będę mógł bez skrępowania wyrażać swoje zdanie, odparł: „Tylko nie pakuj nas w kłopoty!". Miałem z tym jednak wielkie trudności. Rowland Evans i Bob Novak, prowadzący cotygodniowy program informacyjny w telewizji CNN, poprosili mnie o wywiad. Zgodziłem się go udzielić, ale dopiero po oficjalnym rozstaniu się z posadą, czyli po 17 grudnia. Na nieszczęście wywiad musiano nagrać rano 17 grudnia. Zapewniono mnie jednak, że zostanie wyemitowany dopiero nazajutrz. Pierwsze pytanie Novaka dotyczyło udziału Sowietów w zamachu na życie papieża Jana Pawła II. Odpowiedziałem, że biorąc pod uwagę pewien współudział bułgarskich służb specjalnych, zależnych wszak od KGB, można uznać, iż KGB maczała w zamachu palce, choć nie ma na to niezbitych dowodów. Było to poważne oskarżenie, bo człowiek kierujący KGB w maju 1981 roku stał teraz na czele państwa sowieckiego. No ale w chwili nadawania wywiadu miałem już być osobą prywatną. Tego popołudnia Clark urządził przyjęcie bożonarodzeniowe w Blair House naprzeciwko Białego Domu. W trakcie wesołej zabawy sekretarka Clarka poprosiła mnie do telefonu. Dzwoniono z „New York Timesa": po mieście krążyły pogłoski, jakobym oskarżył Andropowa o zorganizowanie zamachu na życie papieża. Byłem zaskoczony, bo przecież obiecano mi solennie, że wywiad będzie nadany dopiero nazajutrz. Okazało się jednak, że aby wzbudzić zainteresowanie telewidzów, redaktorzy CNN zadzwonili do „Timesa" i „Post" i opowiedzieli o moich rewelacjach. 20 grudnia, kiedy znajdowałem się już poza zasięgiem artylerii sowieckiej propagandy, sowiecki charge d'affair Biessmiertnych złożył w Departamencie Stanu oficjalny protest, oskarżając Stany Zjednoczone o prowadzenie „niepohamowanej kampanii oszczerstw" przeciw Bułgarii i Związkowi Sowieckiemu. Eagleburger odrzucił notę, twierdząc, że „choć od wielu lat zajmuje się sprawami sowieckimi, nie spotkał się jeszcze z oświadczeniem sowieckim utrzymanym w tak gwałtownym tonie". Z moich usług konsultanta skorzystano jedynie dwukrotnie na początku 1983 roku, po czym moje związki z administracją Reagana wyraźnie osłabły. Pod koniec stycznia 1983 roku doradca wiceprezydenta Busha do spraw bezpieczeństwa narodowego, Don Gregg, zadzwonił do mnie i powiedział, że jego szef chciałby poznać moją opinię w pewnej sprawie. Rozmowa odbyła się po południu 27 stycznia, ale nie dotyczyła Rosji, lecz planowanego rozmieszczenia w Europie rakiet średniego zasięgu typu Pershing II, które miały zrównoważyć sowieckie pociski SS-20, instalowane od kilku lat. Moskwa rozpoczęła zmasowaną kampanię propagandową przeciwko rozmieszczeniu pershingów, organizując i finansując wielkie demonstracje protestacyjne w krajach Europy Zachodniej. Bush, który wybierał się właśnie do Europy, był przerażony groźbą konfrontacji z tłumami zionącymi wrogością do Ameryki. Starałem się rozwiać jego obawy, przypominając, że w końcu sami Europejczycy prosili o rozmieszczenie rakiet i że tłumy są manipulowane przez zawodowych podżegaczy. Nie wiem, czy udało mi się 210 Żyłem. Wspomnienia niezależnego go przekonać, bo kiedy wychodziłem, wciąż wyglądał na bardzo zaniepokojonego. Po raz drugi wystąpiłem w roli konsultanta podczas zebrania z udziałem Shultza. Na początku marca 1983 roku Departament Stanu sporządził opracowanie pt. Stosunki amerykańsko-sowieckie: Jaki jest nasz cel i jak mamy go osiągnąć?.51 Ignorując NSDD 75, która nie miała jeszcze trzech miesięcy, Shultz zamierzał za pomocą nowego dokumentu przekonać prezydenta, że nadszedł czas na zmianę kursu w stosunkach z Moskwą. Dyskusja nad dokumentem odbyła się 10 marca. Odchodząc od przyjętej procedury, nie wiadomo, czy na prośbę prezydenta, czy z własnej inicjatywy, Clark zamienił zebranie w konfrontację Departamentu Stanu z Radą Bezpieczeństwa Narodowego. Zaprosił mnie do wzięcia w nim udziału. Shultz pozostawił w swoich wspomnieniach wypaczoną relację z tego zebrania, sugerując, że prezydent zgodził się wcześniej z jego opiniami, ale zmienił zdanie pod wpływem Clarka i personelu Rady Bezpieczeństwa Narodowego, których rzekomo był „więźniem".52 Wersja Shultza jest niezgodna z prawdą, co mogę udowodnić na podstawie swoich szczegółowych notatek z tego zebrania. Obecnych było czternaście osób*. Shultz otworzył zebranie ostrzeżeniem, że to, co powie, jest niezwykle poufne i w razie przecieku może wyrządzić wielkie szkody. Na co Reagan uśmiechnął się szelmowsko, odchylił obrus i do wyimaginowanego mikrofonu zainstalowanego przez Andropowa powiedział: „To było też do ciebie, Jurij!". Żart ten nie rozbawił jakoś sekretarza stanu. Przed rozpoczęciem swoich wywodów Shultz łypnął na mnie podejrzliwie i rzucił: „Znam tu wszystkich oprócz ciebie". Clark wyjaśnił, kim jestem, i sekretarz stanu przystąpił do omówienia proponowanych przez siebie inicjatyw, takich jak poruszenie spraw Afganistanu i Polski, a także renegocjacje rozmaitych porozumień, których termin upływał (dotyczących transportu, energii atomowej, połowów itd.). W pewnej chwili urwał i patrząc na mnie złym wzrokiem, rzekł: „To twoje notowanie działa mi na nerwy". Clark zapewnił go, że przez dwa lata byłem zaufanym członkiem Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Reagan słuchał propozycji Shultza z rosnącą niecierpliwością, pozie-wywał, a w pewnej chwili omal nie przysnął. Kiedy sekretarz stanu skończył, zabrał głos. „Wydaje mi się - powiedział - że w poprzednich latach detente zawsze podejmowaliśmy działania i dostawaliśmy w zęby". Dalej Waszyngton 211 * Prezydent, wiceprezydent, George Shultz, Wesley Clark, Ed Meese, James Baker, Bud McFarlane, William Casey, admirał Murphy, Arthur Hartman, John Lenczowski, Richard Burt, Larry Eagleburger i ja. mówił, że nasze starania, aby skłonić Rosjan do współpracy, nic nie dały. Musimy zachować ostrożność w stosunkach z nimi i nie wystosowywać żadnych publicznych apeli. Jeśli Sowieci usuną źródła zadrażnień w naszych stosunkach, odpłacimy im tą samą monetą. Innymi słowy - stwierdził Reagan - żadnych naszych inicjatyw, tylko reakcje na pozytywne inicjatywy sowieckie. Clark poprosił mnie o wyrażenie swojej opinii. Zwracając się do Shultza, który siedział na wprost mnie, zapytałem, czy chce on wykonać swoje posunięcia jedno po drugim, czy wszystkie naraz. Shultz patrzył mi prosto w oczy, ale nie odpowiedział. Powtórzyłem pytanie, ale znów nie uzyskałem odpowiedzi. Zapewne się obraził - przed chwilą zwracał się do prezydenta Stanów Zjednoczonych, a teraz musi odpowiadać na pytania jakiegoś profesorka. Wówczas ponownie zabrał głos Reagan. Jeśli Rosjanie zezwolą zielonoświątkowcom, którzy schronili się w naszej ambasadzie w Moskwie, wyjechać z kraju, zgodzimy się na pertraktacje w sprawie połowów. Podobnie zareagujemy, jeśli zwolnią z więzienia Anatolija Szczaranskiego. Jeśli Sowieci wykonają takie gesty, nie będziemy „triumfować", ale po cichu odwzajemnimy się. W tym momencie wypowiedział dość nową dla siebie myśl, którą to ja, nie chwaląc się, mu zaszczepiłem: „Nie sądzę, aby Sowieci byli doktrynalnymi komunistami - chodzi im przede wszystkim o zachowanie swoich przywilejów". Kiedy zebranie, które trwało godzinę, kończyło się, pokonany i wyraźnie rozdrażniony Shultz mruknął pod nosem, ale tak, że wszyscy słyszeli: „Mam unikać rozmów dwustronnych, ostrożnie obchodzić się z Dobryni-nem i «walić» w Kubę, Afganistan i zielonoświątkowców. Osobiście nie uważam tego za słuszne". W maju 1983 roku, z inicjatywy Caseya i w imieniu PFIAB, zostałem poproszony o przeanalizowanie prognoz politycznych dotyczących Związku Sowieckiego, jakie w ciągu ostatnich pięciu-sześciu latach sporządziła CIA. Wybrałem trzy sprawy - Polskę, Afganistan i sukcesję po Breżnie-wie - i przy pomocy dwóch asystentów przystąpiłem do przeglądania gór surowych danych. Wnioski, sformułowane po roku pracy, nie wypadły korzystnie dla agencji. Wskazywały, że we wszystkich przypadkach CIA albo nie potrafiła przewidzieć wydarzeń, albo przewidywała je błędnie: winowajcą zawsze była dobrze znana kombinacja pobożnych życzeń i mierzenie Sowietów własną miarą. Tym razem moje wnioski nie trafiły na łamy prasy. W latach osiemdziesiątych byłem również członkiem zespołów konsultantów, doradzających CIA w sprawie sytuacji militarnej, politycznej i gospodarczej w ZSRR, między innymi Wojskowej Komisji Doradczej Narodowej 212 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Rady Wywiadu (1986-1988), która zajmowała się ściśle tajnymi danymi wywiadowczymi. W grudniu 1987 roku brałem udział, jako szef zespołu doradców do spraw sowieckich, w kampanii „Dole na prezydenta". Było to frustrujące doświadczenie, ponieważ, w odróżnieniu od Reagana, Dole'owi brakowało sprecyzowanej wizji naszej polityki wobec ZSRR. Miał zbyt wielu doradców do spraw polityki zagranicznej; błąd ten powtórzy na jeszcze większą skalę podczas swojej następnej i ostatniej próby zdobycia stanowiska prezydenta. Prezydent Bush systematycznie usuwał ze stanowisk ludzi Reagana, oszczędzając tylko swego przyjaciela Jamesa Bakera. Przed szczytem na Malcie z Gorbaczowem w listopadzie 1989 roku zasięgnął mojej opinii, ale także dwóch innych specjalistów, którzy znacznie pozytywniej ode mnie oceniali sowieckie intencje. Poza tym nie miałem z Bushem żadnych kontaktów. Po wyborze Clintona moje związki z Waszyngtonem urwały się całkowicie. Co prawda na początku jego prezydentury raz lub dwa poproszono mnie o konsultację, ale uznałem, że to tylko pozory, i odmówiłem. Uwagi o służbie państwowej Wyjeżdżałem z Waszyngtonu z mieszanymi uczuciami. Pod względem intelektualnym największą korzyścią, jaką odniosłem z pracy w rządzie, była możliwość przyjrzenia się z bliska procesowi podejmowania decyzji na najwyższym szczeblu. Jak większość historyków wierzyłem wcześniej w potężne, niewidzialne siły kierujące politykami. Jak większość ludzi wykształconych uważałem, że decyzje podejmowane na szczytach władzy są wynikiem starannego procesu indukcyjnego, w trakcie którego wszelkie dostępne informacje są przekazywane w górę hierarchii, a tam poddaje się je racjonalnej analizie, rozważa wszystkie za i przeciw i wypracowuje decyzje. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Przede wszystkim osobowość ludzi gra ogromną rolę w polityce: ich sympatie i antypatie, a także obawy, złość, nadzieje. Wcześniej trudno mi było uwierzyć w twierdzenie ówczesnych komentatorów, że Mikołaj II zdymisjonował swojego głównego ministra, Siergieja Wittego, bo nie mógł znieść jego złych manier. Wydawało mi się to zbyt błahym powodem do pozbycia się oddanego i utalentowanego urzędnika. Jednakże obserwując stosunek Reagana do Haiga, doszedłem do wniosku, że takie osobiste emocje mogą rzeczywiście odgrywać w polityce decydującą rolę. Nieobliczalność Haiga, jego pewność siebie Waszyngton 213 i arogancja były sprzeczne ze spokojnym, życzliwym charakterem Reagana. Podobnie niechęć Reagana do Francuzów odegrała wielką rolę w jego kontrowersyjnej decyzji eksterytorialnego rozszerzenia naszych sankcji na sprzęt do budowy gazociągu jamalskiego. Fakty te wryły mi się w pamięć i miały wpływ na sposób, w jaki odtąd pisałem o historii. Od tej pory zawsze bawiło mnie, kiedy młodsi historycy, nie mający politycznego doświadczenia, lekceważyli takie subiektywne czynniki, tak jak ja to czyniłem przed pobytem w Waszyngtonie. Po drugie, proces podejmowania decyzji wcale nie polega na starannej analizie dostępnych informacji i rozważaniu wszystkich za i przeciw. Machina biurokratyczna wytwarza zbyt wiele informacji, są one zbyt skomplikowane i sprzeczne, aby politycy mogli je wszystkie ogarnąć. Decyzje podejmuje się więc zwykle ad hoc, na podstawie intuicji i pod wpływem chwilowego nastroju. Dotyczy to nie tylko administracji Reagana, ale wszystkich, które studiowałem, włącznie z rządami Rosji za czasów carskich i sowieckich. Dlatego też każdy, kto ma doświadczenie w pracy w rządzie, będzie sceptycznie traktował teorie, które tłumaczą posunięcia polityczne w sposób celowy i racjonalny, nie mówiąc już o koncepcjach spiskowych. W październiku 1982 roku przemawiałem do pracowników Francuskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych w Paryżu. Dyskusja, która nastąpiła po moim referacie, skupiła się na embargu nałożonym przez Reagana na sprzedaż Związkowi Sowieckiemu sprzętu do budowy gazociągu. Pewien młody człowiek orzekł tonem nie znoszącym sprzeciwu, że prawdziwym celem tych sankcji było „zniszczenie europejskiego przemysłu". Spojrzałem na niego jak na wariata i odpowiedziałem, że kraj, który wydał dziesiątki miliardów dolarów na odbudowę przemyski europejskiego po II wojnie światowej, nie tylko nie mógł mieć takiego zamiaru, ale że nawet gdyby ktoś wpadł na taki szaleńczy pomysł, nie istniał mechanizm jego urzeczywistnienia. Czyż można sobie wyobrazić zebranie Rady Bezpieczeństwa Narodowego poświęcone „zniszczeniu europejskiego przemysłu"? Zebrania Rady Bezpieczeństwa Narodowego zwołuje się zwykle w celu omówienia pilnych spraw bieżących, rzadko długofalowej strategii, a już nigdy -zagadnieniom filozoficznym. Większości ludzi trudno jednak w to uwierzyć. Osoby wykształcone wierzą w ogólne interpretacje historyczne, niewykształcone - w teorie spiskowe. Sądząc z zapisów w dzienniku, który prowadziłem podczas pobytu w Waszyngtonie, praca w rządzie jest w dziewięciu dziesiątych stratą czasu: koła po prostu obracają się w miejscu. Czasem jednak, w momentach krytycznych, pojawia się okazja do działania i to, co się robi, nabiera znaczenia. Są to porywające chwile. Osobiście wielką satysfakcję sprawiała mi 214 Żyłem. Wspomnienia niezależnego świadomość, że dołożyłem swoją cegiełkę do polityki zagranicznej, która przyczyniła się do upadku Związku Sowieckiego, najgroźniejszej i najbardziej nieludzkiej potęgi w drugiej połowie XX wieku. Moim zdaniem ZSRR upadł przede wszystkim z przyczyn wewnętrznych, to znaczy dlatego, że komuniści nie potrafili zapewnić trwałości reżimowi, który naruszał wszystkie zasady rządzące naturą ludzką i stosunkami społecznymi. Jednakże stanowczość, z jaką Stany Zjednoczone przeciwstawiły się agresywnym dążeniom Związku Sowieckiego, odegrała w tym procesie dużą rolę. Największe zasługi położyli w tej dziedzinie dwaj prezydenci: Truman na początku zimnej wojny i Reagan na jej końcu. Ofensywa ideologiczna Rea-gana i prowadzona przezeń rozbudowa potencjału zbrojnego przeraziły Rosjan, pozbawiły ich pewności siebie, którą zdobyli w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, przekonani, że są o krok od pokonania Stanów Zjednoczonych. Ta utrata pewności siebie była ważną przyczyną błędów, które popełnili pod koniec lat osiemdziesiątych. Rozpatrując swój udział w polityce z osobistego punktu widzenia, doszedłem do wniosku, że nie nadaję się do pracy w wielkiej instytucji. Moja frustracja, moje wielokrotne pragnienie odejścia wynikały głównie z faktu, że od piętnastego roku życia byłem przyzwyczajony do codziennego, intensywnego wysiłku intelektualnego. Kiedy piszę lub przemawiam, wyrażam własne myśli i uczucia, i mogę to czynić w każdej chwili. Jestem niezależny: moim tworzywem są setki tysięcy słów ze słownika języka angielskiego, które porządkuję tak, jak mi się żywnie podoba. Tymczasem pracując dla rządu, podobnie jak dla każdej wielkiej instytucji, człowiek otrzymuje zadania od zwierzchników i pracuje tylko wtedy, gdy je dostaje. Było to dla mnie przygnębiające, tym bardziej że urzędnicy, którzy nie lubili mnie albo moich poglądów, często celowo pozbawiali mnie zajęcia. I oczywiście wszystko, co człowiek napisze lub powie, musi być uzgodnione lub zatwierdzone przez odpowiednie czynniki. Cenzuruje się nawet przemówienia prezydenta. Kiedy przyjechałem do Waszyngtonu, niektórzy weterani polityki przepowiadali, że już stąd nie wyjadę. Ja jednak nie miałem cienia wątpliwości, że bez względu na wszystko po dwóch latach wrócę na Harvard. Po pierwsze, zbyt głęboko kochałem naukę, po drugie, nie miałem w sobie żądzy władzy - tego, co popycha człowieka do kariery politycznej. Władza rekompensuje psychiczne niedostatki: skłania ludzi, którzy nie potrafią kierować sobą, do kierowania innymi. Nie zaprzeczam, że poczucie ważności, łączące się z wysokim stanowiskiem, sprawiało mi przyjemność, ale władza jako taka nie pociągała mnie, toteż życzliwe rady Henry'ego Kissingera weszły jednym uchem, a wyszły drugim. Dlaczego tak musiało być, wyjaśnił mi Eric Hoffer, Waszyngton 215 jeden z najmądrzejszych ludzi w XX-wiecznej Ameryce. W swoim dzienniku pisze on tak: Chodzi o to, że ludzie niezdolni do wolności - którzy nie umieją z niej korzystać - łakną władzy. Pragnienie wolności cechuje ludzi, którzy „mają". Mówią oni: zostawcie mnie w spokoju, a będę się rozwijał, uczył i zrobię użytek ze swoich zdolności. Pragnienie władzy cechuje z zasady ludzi, którzy „nie mają". Gdyby Hitler miał talent i osobowość prawdziwego artysty, gdyby Stalin mógł zostać wybitnym teoretykiem, gdyby Napoleon miał zadatki na wielkiego poetę lub filozofa - zapewne nigdy nie ogarnęłaby ich niepohamowana żądza władzy absolutnej. Wolność daje nam szansę na realizację swojej ludzkiej i jednostkowej wyjątkowości (...). Ci, którzy nie potrafią osiągnąć niczego w atmosferze wolności, będą domagać się władzy.53 Pragnąłem wolności, nie władzy. I pierwszego dnia po odejściu z rządu zapisałem radośnie w dzienniku: „Fantastycznie! Jest 9.20 rano - godzina, o której codziennie przychodziłem do biura - i przyjechałem właśnie do Biblioteki Kongresu... Obroża i smycz, które w sposób niewidoczny krępowały mi ruchy, zniknęły". Z powrotem na Harvardzie 217 4 Z powrotem na Harvardzie Survival Is Not Enough Wróciłem na Harvard w lutym 1983 roku jako sławny człowiek. Na moje wykłady pr2ychodziły teraz tłumy: w 1987 roku kurs rewolucji rosyjskiej, który prowadziłem od roku 1976, znalazł się wśród dziesięciu o najwyższej frekwencji. Prasa i stacje telewizyjne, zarówno krajowe, jak zagraniczne, nieustannie dobijały się o wywiady. Często uczestniczyłem w konferencjach i spotkaniach na uczelniach w całym kraju, gdzie wygłaszałem odczyty na temat aktualnych wydarzeń. Moje terminarze z tego i następnego roku są gęsto zapisane. Nierzadko zdarzało się, że leciałem do Europy w środę wieczorem i wracałem w niedzielę po południu, pierwsze trzy dni tygodnia przeznaczając na dydaktykę. Kiedy przeglądam swój dziennik z tego okresu, dziwię się, skąd miałem energię na te ciągłe podróże; ze smutkiem stwierdzam też, że o większości tych konferencji, wywiadów prawie nic już dziś nie pamiętam. Czy było to więc zwykłe marnowanie czasu? Summa summarum chyba nie. Dyskusje nad sytuacją wewnętrzną w Związku Sowieckim, o naszych stosunkach z tym krajem albo o polityce jądrowej rzadko skłaniały mnie czy kogokolwiek innego do zmiany zdania. Pozwoliły jednak uzgodnić, w czym się nie zgadzamy, w ten sposób zawężając i wyostrzając debatę. Tymczasem w takich krajach jak Związek Sowiecki, gdzie podobne dyskusje nie mogły się odbywać i gdzie ludzie nie potrafili uzgodnić, w jakich sprawach się zgadzają, każdy wyrabiał sobie osobisty pogląd na dowolne zagadnienie i w efekcie różnych opinii było tyle ilu ludzi. Kiedy w Rosji znów zapanowała wolność, jej mieszkańcy nie znaleźli wspólnego języka, koniecznego do prawidłowego funkcjonowania każdej demokracji. Działalność publiczna rozluźniła moje związki z wydziałem historii. Na posiedzeniach rady wydziału omawiano sprawy dotyczące poszczególnych studentów, młodej kadry naukowej, a zwłaszcza nominacji profesorskich. Były to oczywiście ważne kwestie, ale w porównaniu z tym, czym zajmowałem się w Waszyngtonie, wydawały się błahe i nie potrafiłem traktować ich z taką samą powagą jak dawniej. Dlatego też punkt ciężkości mojej pracy naukowej przesuwał się coraz bardziej poza uniwersytet. Kiedy szykowałem się do powrotu na Harvard, Bill Safire, felietonista „New York Timesa", namawiał mnie do napisania „książki", mając chyba na myśli osobiste wspomnienia z pracy w Waszyngtonie. Polecił mi swojego agenta Mortona Janklowa. Janklow zajmował się głównie bestsellerami, przy których zaliczki na poczet honorariów szły w miliony dolarów, ale na prośbę Safire'a zgodził się mnie reprezentować. Pierwszy raz w życiu skorzystałem z usług agenta literackiego. Janklow sprzedał prawa do mojej książki wydawnictwu Simon and Schuster, którego redaktor, Erwin Gli-ckes, dał mi taką radę: „Pamiętaj - mnóstwo anegdot!". Uznałem jednak, że nie potrafię być plotkarzem, że opisanie tego, co widziałem i przeżyłem, będzie zdradą zaufania, którym mnie obdarzono. Postanowiłem więc napisać poważną książkę o Związku Sowieckim i perspektywach stosunków amerykańsko-sowieckich, korzystając z informacji, które zebrałem podczas pobytu w Waszyngtonie, ale nie ujawniając żadnych tajemnic państwowych. Po odrzuceniu wielu wersji tytułu zdecydowałem się na Survival Is Not Enough [Przetrwanie to za mało]. Chodziło mi o to, że uniknięcie zagłady jądrowej nie może być właściwym celem naszej polityki zagranicznej.* Książkę napisałem szybko, ponieważ wiedziałem dokładnie, co chcę powiedzieć, i miałem do dyspozycji przebogaty materiał. Zacząłem pracę w czerwcu 1983 roku, a w lutym 1984 roku oddałem maszynopis wydawcy. Książka wyszła drukiem w październiku 1984 roku. Fragment tekstu ukazał się w jesiennym numerze „Foreign Affairs" z 1984 roku pod tytułem: „Czy Związek Sowiecki może się zreformować?". Na motto książki wybrałem słowa rzymskiego historyka Liwiusza: quo timońs minus sit, eo minus fermę perculi esse (im mniej będzie strachu, tym mniej na pewno niebezpieczeństwa).1 W swoim waszyngtońskim notatniku zapisałem bowiem: Jadąc któregoś dnia windą z przyjacielem, zdradziłem mu tytuł swojej książki. Usłyszała to pani w średnim wieku, która jechała z nami. Kiedy rozstawaliśmy się pod domem, podeszła do mnie i powiedziała: „Ma pan świętą rację! Mnie też obrzydło samo przetrwanie: chciałabym czegoś więcej od życia". Ciekaw jestem, ilu ludzi cierpiących na podobne niespełnienie kupiło moją książkę. *•¦» 218 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Koniec końców zadecyduje silniejsza wola rywalizujących stron. Powstaje pytanie, czy chęć zachowania i rozszerzenia swojej władzy przez nomenklaturę jest większa czy mniejsza niż wola obrony swego stylu życia przez kraje demokratyczne. Prawdopodobnie nie byłoby wielkiego sporu co do rezultatu, gdyby broń jądrowa nie zasiała takiej grozy w sercach ludzi Zachodu, nie nadwątliła ich woli oporu. Chodzi więc o strach i odwagę. Clausewitz, mówiąc o polu bitwy, zauważył, że „cała wojna kieruje się przeciwko ludzkiemu męstwu" i że jej skutek polega na „unicestwieniu męstwa nieprzyjaciela." 2 W przedmowie do książki uznałem za wskazane wytłumaczyć, dlaczego postanowiłem powiększyć o kolejny tom i tak już ogromną literaturę przedmiotu. Pisałem, że literatura ta cierpi na poważny brak: traktuje stosunki amerykańsko-sowieckie „niemal wyłącznie jako problemy stojące przed Stanami Zjednoczonymi, które powinny być dyskutowane i rozstrzygane przez Amerykanów. Reżim sowiecki, ze swymi interesami, ideologią i strategią polityczną, schodzi w tym kontekście na dalszy plan". W większości prac sowietologicznych do znudzenia rozwodzono się bowiem, co musimy zrobić, a prawie nigdy, czego mamy żądać od Rosjan - wyjąwszy to, aby nie sprawiali nam kłopotów. Taka postawa wydawała mi się zarówno zaściankowa, jak arogancka. Co więcej, pisałem, nawet w olbrzymiej literaturze o Związku Sowieckim „rzadko łączy się jego wewnętrzny ustrój z postępowaniem na arenie międzynarodowej". To błąd, ponieważ polityka zagraniczna każdego państwa jest funkcją jego polityki wewnętrznej: „Sposób traktowania przez rząd swoich obywateli ma niewątpliwie znaczenie dla sposobu, w jaki postępuje on z innymi państwami. Reżim, który nie przestrzega prawa w granicach własnego państwa, nie będzie go szanował poza jego granicami. Jeśli prowadzi wojnę z własnymi obywatelami, to trudno się spodziewać, że będzie żył w pokoju z resztą świata". Opierając się na tych przesłankach, poświęciłem wiele miejsca wewnętrznemu funkcjonowaniu reżimów komunistycznych i temu Jak wpływa ono na kształt polityki zagranicznej tych reżimów. Dalej opisałem trudności gospodarcze i polityczne gnębiące państwa komunistyczne: trudności, które zmuszają je do hamowania swoich ambicji i osłabiają władzę komunistyczną. Mimo pozorów solidności i trwałości, pisałem, ZSRR znajduje się w „sytuacji rewolucyjnej", z której jedynym wyjściem są dalekosiężne reformy wewnętrzne: Między globalnymi ambicjami elity komunistycznej i środkami, jakie ma ona do dyspozycji, rozwiera się coraz większa przepaść... elicie tej coraz trudniej realizować swoje światowe ambicje i zachowywać system stalinowski w nienaruszonym stanie. Choć reżimowi sowieckiemu nie grozi rychły upadek, nie może on w ten sposób „robić bokami" bez końca i już niedługo będzie musiał wybrać między zmniejszeniem swoich aspiracji do ogólnoświatowej hegemonii a przemianą swego ustroju; może nawet stanąć wobec konieczności zrobienia obu tych rzeczy. Z powrotem na Harvardzie 219 „Już niedługo" okazało się zaledwie sześcioma miesiącami, bo w marcu 1985 roku Michaił Gorbaczow został sekretarzem generalnym sowieckiej partii i rozpoczął pierestrojkę. Radziłem, abyśmy pozwolili Związkowi Sowieckiemu „obalić samego siebie": „Jeśli reżim sowiecki zechce realizować swoje światowe ambicje, będzie musiał stworzyć takie instytucje gospodarcze i społeczne, które w końcu obalą istniejący porządek". Jak widać, nie oczekiwałem „rychłego upadku" reżimu sowieckiego, który nastąpił już siedem lat po ukazaniu się książki. Ale Gorbaczow też się tego nie spodziewał. Obejmując władzę, Gorbaczow i jego współpracownicy, świadomi kryzysu, w jakim pogrążony był blok komunistyczny, przystąpili do reformowania systemu, wprowadzając większą praworządność, zezwalając na działalność prywatnych przedsiębiorstw i decentralizując administrację. „Podstawowe zadanie" stojące przed sowieckimi przywódcami, pisałem w książce, „polega na zaprzężeniu sił twórczych kraju do służby publicznej, na zasypaniu przepaści między dążeniem do prywatnych celów - czym dziś zajmuje się ogromna większość obywateli państw komunistycznych, włącznie z ich przywódcami - a interesami ogółu". To właśnie usiłowała, ale nie zdołała osiągnąć pierestrojka. Dlaczego reformatorom się nie udało? Wydaje się, że padli oni ofiarą własnej propagandy (a także nauk zagranicznych sowietologów), propagandy, która uważała reżim sowiecki za trwalszy i popularniejszy, niż był w rzeczywistości. Kiedy reformy natrafiły na opór komunistycznego aparatu, Gorbaczow próbował go przełamać, odwołując się do całego społeczeństwa i umożliwiając mu uczestnictwo w procesie politycznym. Liczył, że szerokie kręgi poprą jego program systemowych reform. Okazało się to fatalnym błędem, bo społeczeństwo, przez 70 lat pozbawione głosu, skorzystało z nagle odzyskanej wolności słowa i skromnych praw politycznych nie po to, aby wesprzeć system komunistyczny, ale aby się od niego uwolnić. W ten sposób, zamiast za przykładem Chińczyków dokonywać reform gospodarczych, trzymając mocno w garści władzę polityczną, Gorbaczow wypuścił lejce z rąk i stracił panowanie nad komunistycznym powozem. Nikt nie potrafił przewidzieć takiego obrotu spraw, między innymi dlatego, że był on wynikiem decyzji podjętych przez nieliczny krąg ludzi, bez udziału mas*. Recenzenci Survival Is Not Enough rozumieli moje poglądy każdy na swój sposób, ale wielkie wrażenie zrobiły na mnie słowa Jurij Andropow, długoletni szef KGB i przez krótki czas, po śmierci Breżniewa, sekretarz generalny Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, przewidywał, że rozluźnienie kontroli nad opinią publiczną może być niebezpieczne. Szefowi wschodnioniemieckiego wywiadu powiedział: „Zbyt wiele grup w tym kraju padło ofiarą represji... Jeśli otworzymy naraz wszystkie zawory i ludzie zaczną upominać się o swoje krzywdy, dojdzie do lawiny, której nie zdołamy zatrzymać". Markus Wolf, Man Without a Face (Londyn, 1997), ss. 218-219. 220 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Helmuta Sonnenfelda, swego czasu doradcy Kissingera do spraw sowieckich, który w zakończeniu swojej recenzji pisał, iż autor „nieomal obiecał nam, że po transformacji systemu sowieckiego nastanie pokój. W tej kwestii, jak sam mówi, nie jest on ani jastrzębiem, ani gołębiem, ale po prostu wielkim optymistą".3 Historia rewolucji rosyjskiej Nieświadomie - dowiedziałem się o tym dopiero po wielu latach - naśladowałem zwyczaje twórcze Anthony'ego Trollope'a, bo gdy tylko skończyłem jedną książkę, natychmiast zabierałem się do pisania drugiej. Nie wynikało to z chęci ciągłego oglądania swego nazwiska w witrynie księgarskiej, ale z nawyku, którego nabrałem jeszcze we wczesnej młodości -już wtedy każdy dzień wypełniało mi czytanie i pisanie. Na podobieństwo sportowca, który czuje ciągłą potrzebę ćwiczenia swego ciała - ja czuję potrzebę nieustannego ćwiczenia umysłu, zwłaszcza w pierwszej połowie dnia, kiedy mam najwięcej energii. W 1973 roku, będąc w Londynie na rocznym urlopie, skończyłem książkę Russia under the Old Regime [Rosja carów] i postanowiłem zrobić sobie przerwę w pisaniu. W końcu, myślałem, opublikowałem już tyle książek i artykułów, że zasłużyłem na kilka miesięcy odpoczynku. Ale odpoczynek okazał się męczarnią. Wstawałem rano i miałem przed sobą ponury, pusty dzień. Przed lunchem kilka razy zjeżdżałem po angielskie i obcojęzyczne gazety i czytałem je od deski do deski. Słuchałem wiadomość radiowych i telewizyjnych. Ta wymuszona bezczynność okazała się nie tylko denerwująca, ale pozbawiła mnie przyjemności cieszenia się Londynem popołudniami i wieczorami, ponieważ nie dokonawszy rano niczego, nie mogłem się odprężyć. Po tygodniu lub dwóch poddałem się i zacząłem pracę nad kolejną książką - drugim tomem biografii Struvego. Tym razem, po ukończeniu Survival Is Not Enough, zająłem się zagadnieniem rewolucji rosyjskiej. Pracowałem nad nim z przerwami przez dziesięć lat. Książka o historii rewolucji okazała się moim najambitniejszym dziełem. Zaplanowałem ją jako dalszy ciąg Russia under the Old Regime i początkowo zamierzałem objąć nią pół wieku - okres lat 1878-1928. Pamiętam, że Isaiah Berlin namawiał mnie gorąco do napisania takiej książki, pragnąc zapewne ujrzeć interpretację konkurencyjną wobec ujęcia E.H. Carra, z którym wiódł długi spór o historyczną „nieuchronność" i którym prywatnie pogardzał. W owym czasie jedyną historią rewolucji rosyjskiej, godną tego miana, była dwutomowa książka pióra moskiewskiego korespondenta gazety Z powrotem na Harvardzie 221 „Christian Science Monitor" Williama Henry'ego Chamberlaina z 1935 roku. Dziełu temu brakowało jasnej koncepcji, ale było ono bezstronne i oparte na gruntowej kwerendzie dostępnych wówczas źródeł. Nie da się tego powiedzieć o History of the Soviet Union Carra, której trzy tomy dotyczące rewolucji ukazały się na początku lat pięćdziesiątych. Książka Carra nie jest historią narracyjną, nie mówi nic o głównych postaciach wydarzeń, ale stanowi suche wyliczenie faktów historycznych, którymi dla autora są przede wszystkim akty ustawodawcze. Dość powiedzieć, że ani razu nie pojawia się tam imię Mikołaja II, cara, który panował w chwili wybuchu rewolucji! Opus magnum Carra, które ostatecznie sięgnie 14 tomów, jest więc raczej leksykonem niż dziełem historycznym. Poza tym grzeszy ono wyraźnie antydemokratycznym nastawieniem i determinizmem dziejowym, czyli przekonaniem, że cokolwiek się zdarza, jest przez sam fakt, że się zdarzyło, nieuchronne, a zatem nie podlega osądowi moralnemu. Taka postawa skłoniła Carra do pisania w latach trzydziestych artykułów wstępnych do londyńskiego „Timesa", w których nawoływał do ustępstw na rzecz hitlerowskich Niemiec. Istniała więc potrzeba nowej monografii rewolucji rosyjskiej; podjąłem pracę nad nią jeszcze przed ukończeniem drugiego tomu biografii Struvego (1979). W roku akademickim 1975/1976 po raz pierwszy zaproponowałem cykl wykładów na ten temat; okazały się one jednak zbyt schematyczne, jak zauważył jeden z moich studentów. Dokonywałem więc ciągłych poprawek, aż wreszcie (wiosną 1984 roku) cykl przyjął postać kursu podstawowego o nazwie studium historii B-56. Wykłady cieszyły się wielkim powodzeniem i prowadziłem je co drugi rok do samej emerytury. Rewolucja rosyjska ukształtowała świat mojego pokolenia. Twierdzono, że I wojna światowa miała jeszcze większy wpływ na XX wiek i gdyby nie ona, prawdopodobnie nie doszłoby do rewolucji w Rosji, a nawet gdyby do niej doszło, miałaby inny, mniej gwałtowny przebieg. Ja jednak skłaniam się raczej do poglądu, że gdyby bolszewicy nie objęli władzy w Rosji w 1917 roku, świat po I wojnie światowej wróciłby prędzej czy później do w miarę normalnego stanu. Naziści nie zdobyliby władzy w Niemczech, gdyby system komunistyczny w Rosji z jednej strony nie zainspirował Hitlera, a z drugiej nie pozwolił mu zastraszyć Niemców groźbą komunizmu i przekonać ich do powierzenia mu nieograniczonej władzy. Moskwa pomogła też Hitlerowi podczas wyborów do Reichstagu w 1932 roku, w krytycznym okresie jego walki o władzę. A bez nazizmu i zgody Moskwy na inwazję niemiecką na Polskę nie byłoby II wojny światowej. Co do epoki powojennej, to zdominowała ją zimna wojna, nieodrodne dziecię października 1917 roku. Z tych wszystkich powodów dzieje rewolucji rosyjskiej -jej geneza, przebieg i skutki - mają olbrzymie znaczenie dla zrozumienia 11 222 Żyłem. Wspomnienia niezależnego naszej epoki. Myślę też, że z tego właśnie powodu prawie cała moja działalność naukowa była pośrednio lub bezpośrednio związana z tym przełomowym wydarzeniem. Mówi się czasem, że historyk może poradzić sobie tylko z takim zagadnieniem, do którego czuje sympatię. Twierdzenie to uważam za fałszywe, ponieważ wynika z niego, że nie da się pisać o sprawach, które budzą powszechną odrazę: zgodnie z nim tylko nazista mógłby napisać dobrą biografię Hitlera. Tymczasem wiele dzieł historycznych zrodziło się z wrogości, nie sympatii. Lytton Strachey, mając zapewne na myśli swoje studium epoki wiktoriańskiej, napisał, że punkt widzenia „wcale nie oznacza sympatii. Można nawet powiedzieć, że oznacza coś przeciwnego. W każdym razie aż dziw, jak wielu słynnych historyków czuło awersję do przedmiotu swoich badań"; jako przykład wymienia Gibbona i Micheleta.4 Dzieło Chamberlaina i pozostałe książki, istniejące w owym czasie - pomijam opublikowane w ZSRR, bo nie była to rzetelna historia, tylko propaganda - sprowadzały rewolucję do walki o władzę w Rosji, skupiając się na wydarzeniach politycznych, militarnych i w mniejszym stopniu społecznych. Tymczasem rewolucja bolszewicka była pomyślana jako totalna przemiana, przebudowa wszystkiego, włączając samego człowieka - miała, mówiąc słowami Trockiego, „wywrócić świat". Ale wszystkie wersje dziejów rewolucji, jakie czytałem, pomijały ten jej aspekt. Na domiar złego wśród młodego pokolenia historyków amerykańskich i brytyjskich powstał w latach sześćdziesiątych nurt badań zwany „rewizjo-nizmem". Miał on różne źródła, a jednym z nich była francuska szkoła „Annales", która odrzucała historię polityczną na rzecz historii kultury, niskiej i wysokiej, mentalności i życia codziennego. Atmosfera odprężenia politycznego, w której rozkwitł ten rodzaj rewizjonizmu, również przyczyniła się do jego popularności, ponieważ przedstawianie władzy sowieckiej jako totalitarnej dyktatury zrodzonej z zamachu stanu zalatywało zimną wojną. Z metodologicznego punktu widzenia głównym źródłem szkoły rewizjonistycznej byli Marks i Engels ze swoim twierdzeniem, że siłą napędową historii jest ekonomia i stosunki klasowe z niej wynikające, a cała reszta - włącznie z polityką i kulturą - stanowi jedynie „nadbudowę". Mówiąc słowami Manifestu Komunistycznego: „Historia wszystkich dotychczasowych społeczeństw jest historią walk klasowych". Teza ta jest tak samo fałszywa jak twierdzenie, że cała historia sprowadza się do historii konfliktów politycznych lub ideologicznych. W rzeczywistości każdy, kto oddaje się studiowaniu przeszłości, szybko się przekonuje, że historię tworzy wiele różnych sił, nie wyłączając ślepego przypadku i działań wybitnych jednostek, a każda ma decydujące znaczenie w określonym miejscu i czasie, Z powrotem na Harvardzie 223 ale nigdy zawsze i wszędzie. Ujęcie marksistowskie całkowicie pomijało politykę i kulturę, a najwyżej przypisywało im podrzędną rolę.* Marksiści twierdzili, że historię trzeba pisać „od dołu". Ciekawe jednak, jak wyjaśnią oni najtragiczniejsze wydarzenia XX wieku - obie wojny światowe. Czy można poważnie twierdzić, że masy domagały się działań wojennych, w czasie których ginęły dziesiątki milionów ludzi? Albo że codzienne obyczaje miały większy wpływ na ich życie niż decyzje podjęte przez garstkę polityków i generałów? I jak marksiści wyjaśnią, że upadek Związku Sowieckiego dokonał się bez walk społecznych. Sam Gorbaczow, autorytet w tej dziedzinie, twierdził publicznie, że zmian w systemie sowieckim można było dokonać jedynie „od góry", a nie „od dołu".5 Mój spór z rewizjonistami dotyczył więc nie tylko sił napędowych wydarzeń historycznych, ale samego twierdzenia, że owe wydarzenia są zawsze i wszędzie determinowane przez te same siły. Uważam, że historia - łączna biografia wielu jednostek - nie ma więcej sensu niż życie pojedynczego człowieka; a jeśli nawet ma, to nasze zanurzenie w niej nie pozwala nam tego sensu pojąć. Nie ma „Historii", są tylko historie. Wydarzenia zachodzą, a my potrafimy zrozumieć ich bezpośrednie przyczyny i znaczenie. Ale na podstawie tej wiedzy nie możemy stworzyć ogólnej, uniwersalnej teorii. Moim zdaniem cała heglowska filozofia historii i systemy, które z niej wyrosły, są równie absurdalne, jak pretensjonalne. Moja metodologia historii ma charakter programowo eklektyczny. Uważam, że wydarzenia są powodowane przez różne siły: czasami w grę wchodzi przypadek, czasem decydującą rolę odgrywa jednostka, innym razem - czynniki ekonomiczne lub ideologiczne. Cała sztuka polega na tym, aby ustalić, które czynniki są w danej chwili decydujące. Dobry historyk stosuje różne metody, podobnie jak chirurg posługuje się podczas operacji różnymi narzędziami. Jedna przyczyna nigdy nie wyjaśnia wszystkiego. Uważać, że jest inaczej, to zakładać jakąś całościową teorię dziejów ludzkich, za którą nic, moim zdaniem, nie przemawia. W swoich pracach skupiam się zawsze na ustaleniu sposobu myślenia głównych postaci, a potem na pokazaniu, jak wpłynął on na ich postępowanie. Źródła studiuję bez żadnych z góry powziętych założeń, szukam w nich wskazówek. W trakcie badań źródłowych zaczyna mi się rysować ogólny obraz, który stopniowo wypełnia się szczegółami. Przypomina to pracę artysty i daje równie wiele satysfakcji. Wymaga jednak wielkiej cierpliwości: różnica między prawdziwą nauką a jej popularnymi imitacjami polega na Paradoksalnie Lenin, najskuteczniejszy polityk marksistowski, nie miał takich złudzeń: „Polityka - pisał - musi mieć pierwszeństwo przed ekonomią. Twierdzić inaczej to zapominać abecadła marksizmu". W.I. Lenin, Collected Works, t. 32, (Londyn, b.d.), s. 83. 224 Żyłem. Wspomnienia niezależnego tym, że rzetelny historyk ogląda swój przedmiot ze wszystkich stron, a to siłą rzeczy trwa długo. Zgadzam się z szesnastowiecznym historykiem flo-renckim Francesco Guicciardinim, który napisał: „W młodości nie wierzyłem, aby najdłuższe nawet rozważania pozwoliły mi dojrzeć coś, czego nie spostrzegłem od pierwszego spojrzenia. Ale doświadczenie nauczyło mnie, że myliłem się całkowicie; i ten, kto twierdzi, że jest inaczej, budzi tylko pusty śmiech. Im dłużej rozmyślamy, tym rzeczy stają się jaśniejsze i tym lepiej je rozumiemy".6 Historyk jednak ma ograniczony czas na rozmyślania, inaczej nie stworzy żadnego dzieła. Zazwyczaj prowadzę badania dotąd, aż stwierdzę, że źródła zaczynają się powtarzać i nie pojawia się nic, co istotnie zmienia obraz, który sobie wytworzyłem. Zwykle zbieram pochwały za sposób prezentacji wydarzeń, choć niektórzy czytelnicy skarżą się, że piszę bez polotu, ponieważ dążę do jasności i zwięzłości*. Nie znajduję upodobania w ozdobnym, „bogatym" stylu, który nasuwa podejrzenia, że autor bardziej interesuje się piękną formą niż dokładnym przekazaniem treści. Dlatego nie lubię głośnych pisarzy z przełomu wieków, takich jak Marcel Proust, Henry James i Walter Pater. Dążę do jak największej oszczędności w słowach. Lytton Strachey nazwał ten stylistyczny wzorzec „klasycznym": „Celem wszelkiej sztuki jest przekazywanie pewnych treści. Romantyczny artysta osiąga ten cel, używając wielu rozmaitych bodźców, wywołując obraz za obrazem, wspomnienie za wspomnieniem, aż umysł czytelnika wypełni się żywą i dotykalną wizją. Artysta klasyczny stosuje inną metodę, metodę subtelnej oszczędności, i pomijając wszystko z wyjątkiem tego, co konieczne, ma nadzieję, dzięki dokładności swojej prezentacji, osiągnąć wymagany efekt".7 Jasność i zwięzłość, jaką udaje mi się osiągnąć, jest wynikiem dwóch czynników. Po pierwsze, wiem, co chcę powiedzieć, a w każdym razie nie próbuję pisać, dopóki nie mam na ten temat dokładnego wyobrażenia. I po drugie, poprawiam tekst dopóty, dopóki nie osiągnę pożądanej jasności. Z każdą kolejną wersją coraz bardziej odrywam się od treści i coraz bardziej wczuwam się w położenie przyszłego czytelnika. Na ogół stosuję narrację historyczną, a to oczywiście dlatego, że wydarzenia dzieją się w czasie, chronologia nadaje więc ramy związkom przyczynowym. Lubię jednak łączyć narrację z analizą syntetyczną, aby oddać scenerię, w której rozgrywają się wydarzenia. Jeden z francuskich „postmodemistów", najpewniej gaduła pragnący usprawiedliwić swoje bełkotliwe krasomówstwo, uznał „jasne pisanie" za przejaw „reakcyjności". John M. Ellis, Against Deconstniction (Princeton, 1989), s. 10. Z powrotem na Harvardzie 225 Zakładam, że to, co jest interesujące dla mnie, zainteresuje również czytelnika. Dla wyjaśnienia, co mam na myśli, pozwolę sobie zacytować Thomasa Carlyle'a, który tak opisał w liście swoją metodę pisarską: Pytasz mnie, w jaki sposób piszę (...). Bardzo chętnie opisałbym Ci wszystkie swoje metody, gdybym jakichś używał; ale naprawdę nie mam żadnych. Przystępuję do rzeczy z całą inteligencją, cierpliwością, skupieniem i innymi talentami i zaletami, jakie posiadam (...). Albowiem jedno na pewno jest prawdą: tylko to, co ostatecznie pozostało żywo w Twojej pamięci i sercu, jest warte zapisania i oddania do druku; wyłącznie to ma szansę trafić do serca i pamięci innych. I w tym w istocie, jak sądzę, tkwi sedno wszystkich reguł, jakie kiedykolwiek zdołałem dla siebie wymyślić.8 Do czasu powstania szkoły rewizjonistycznej w literaturze o rewolucji rosyjskiej uwypuklano pewien zespół czynników politycznych i społecznych. Tradycyjni historycy znali ciężkie położenie chłopów i robotników przemysłowych, ale skupiali się na działaniach polityków, zarówno tych u władzy, jak tych w opozycji. Uważali październik 1917 roku nie za powstanie ludowe, ale zamach stanu przeprowadzony przez garstkę spiskowców, którzy wykorzystali anarchię po upadku caratu. Według nich do upadku tego nie musiało dojść, a był on skutkiem udziału Rosji w wojnie światowej oraz politycznej nieudolności władz carskich, zwłaszcza fatalnego kierowania działaniami wojennymi; anarchię, do której to doprowadziło, przypisywano błędom ich następcy, Rządu Tymczasowego. Twierdzono, że reżimy leninowski i stalinowski opierały się głównie na terrorze. Rewizjoniści zakwestionowali całą tę teorię. Upadek caratu był ich zdaniem nieunikniony, bez względu na to, czy Rosja przystąpiłaby do I wojny światowej, czy nie, a to z powodu rosnącej nędzy i niezadowolenia „mas". Przejęcie władzy przez bolszewików było też z góry przesądzone: bolszewicy wcale nie byli w 1917 roku garstką konspiratorów, ale ucieleśniali wolę zwykłych ludzi, którzy żądali od nich, aby przejęli władzę i stworzyli rząd sowiecki. Jeśli ich demokratyczne intencje nie zostały spełnione, a władza bolszewicka przemieniła się w dyktaturę, to winę za to ponosi rosyjska „burżuazja" i jej sprzymierzeńcy, którzy, nie uznając nowej rzeczywistości, chcieli siłą obalić ustrój komunistyczny. Stalinizm, wedle tej koncepcji, był wynikiem współpracy między reżimem a ludnością, która z jakiegoś powodu pomagała sama siebie uciskać. Rewizjoniści twierdzili, że aby zrozumieć, co się stało i dlaczego, należy zwrócić uwagę na siły społeczne, zwłaszcza klasę robotniczą, która, jak zakładali Marks i Engels, jest siłą napędową nowożytnej historii. Cała ta teoria zgadzała się, mniej więcej, z sowiecką historiografią postalinowską, choć bez jej obowiązkowego powoływania się na Marksa, Engelsa, Lenina, i kogokolwiek, kto rządził akurat w ZSRR. 226 Żyłem. Wspomnienia niezależnego W duchu tej teorii rewizjoniści i ich uczniowie pisali monografie dotyczące różnych aspektów dziejów społecznych Rosji na początku XX wieku, pomijając zupełnie wyniki wcześniejszych prac. Obalili tradycyjny pogląd, ale nie zastąpili go własnym, ponieważ okazało się, że nie można napisać ogólnej historii rewolucji, abstrahując od polityki i ideologii. Ich prace miały więc z konieczności charakter wycinkowy. Tym, co zawsze zdumiewało mnie u wyznawców tej szkoły, była ich całkowita niewrażliwość na zbrodnie - zbrodnie tak wyraźnie odzwierciedlone w źródłach z epoki i zajmujące tak ważne miejsce w literaturze dotyczącej narodowego socjalizmu. Postanowiwszy sobie, że będą postępować naukowo, unikali ocen moralnych i nie interesowali się losem jednostek. Zajmowali się wyłącznie abstrakcjami - „klasami społecznymi", „konfliktami społecznymi", sloganami partyjnymi, danymi statystycznymi - tracąc z oczu codzienną rzeczywistość bolszewickiego państwa od pierwszego dnia jego istnienia, tak żywo opisaną w artykułach prasowych Maksima Gorkiego i w dzienniku Iwana Bunina. Pisali bezkrwiste rozprawy o czasach, w których krew płynęła strumieniami, czasach masowych egzekucji i pogromów dokonywanych przez nową dyktaturę. To, co dla Rosjan było straszliwym kataklizmem, dla nich było szlachetnym, choć w końcu nieudanym eksperymentem. Ta postawa pozwalała im uniknąć moralizowania. Ale rewolucja nie była wydarzeniem, w którym przedmiotem i podmiotem działań była przyroda, w którym przedmiotem była przyroda, a podmiotem ludzie, albo odwrotnie. Przedmiotem i podmiotem rewolucji byli ludzie, toteż wymagała ona osądu moralnego. Rewizjonistów łączyła nie tylko wspólna metodologia; tworzyli oni również solidarne stronnictwo zdecydowane rozciągnąć kontrolę nad nauczaniem współczesnej historii Rosji. W sposób dobrze znany z dziejów bolszewizmu, ale będący nowością w amerykańskim życiu akademickim, usiłowali, i w dużej mierze zdołali, zmonopolizować sowietologię, zapewniając katedry uniwersyteckie w całym kraju swoim zwolennikom. Bojkotowali też uczonych o odmiennych poglądach. Tak samo postępowali w swojej twórczości. Uzasadniając swoje tezy, nie trudzili się wykazywaniem, na czym polegały błędy ich poprzedników, aby potem przejść do wyłożenia swojej interpretacji: po prostu ignorowali je. Pałali jednak świętym oburzeniem, kiedy ich adwersarze, tacy jak ja, odpłacali im pięknym za nadobne i pomijali ich prace. Tak wyglądało piśmiennictwo dotyczące rewolucji rosyjskiej pod koniec lat siedemdziesiątych. Dawne dzieła były w większości wyczerpane i przestarzałe; nowsza literatura miała charakter monograficzny i wychodziła spod jednej sztancy. Postanowiłem wypełnić tę lukę. Uznałem, że należy znacznie rozszerzyć zakres przedmiotu zarówno pod względem chronologicznym, Z powrotem na Harvardzie 227 jak treściowym: cofnąć się co najmniej do końca XIX wieku i objąć zagadnienia zwykle pomijane - kulturę i religię, politykę zagraniczną i działalność wywrotową, klęski głodu i epidemie, ruchy ludności, terror. Aby dać właściwy obraz rewolucji, należało napisać „wielką historię", tak jak pisało się dzieła historyczne dawniej, zanim sprowadzono je do przyczynków do dziejów społecznych. W maju 1977 roku podpisałem umowę z wydawnictwem Alfred A. Knopf, które opublikowało później jeszcze kilka moich książek; nasza współpraca układała się wyśmienicie, ponieważ Knopf wydawał moje książki bardzo elegancko i umiał je świetnie rozreklamować. Biblioteka harwardzka ma tak bogate zbiory, że bez względu na zagadnienie mogłem znaleźć na jej półkach dziewięć z dziesięciu potrzebnych mi pozycji. To, czego tam brakowało, znajdowałem w Instytucie Hoovera w Stanfordzie w Kalifornii, nowojorskiej Bibliotece Publicznej, a rzadziej w Londynie lub Paryżu. Archiwa Związku Sowieckiego były dla mnie praktycznie niedostępne do 1992 roku. Praca nad historią rewolucji wyczerpała mnie nerwowo. Oburzała mnie dwulicowość i brutalność komunistów, przerażały złudzenia ich oponentów. Postępowanie komunistów wciąż przywodziło mi na myśl hitlerowców. Kiedy studiowałem szczegóły czerwonego terroru, który istniejąca literatura historyczna albo minimalizowała, albo pomijała (jak to zrobił na przykład Carr w swojej wielotomowej historii), czułem ogromne przygnębienie i miałem kłopoty ze snem. W trakcie pracy nad sprawą zamordowania rodziny carskiej w Jekaterynburgu zapisałem w notatniku: „Przez cały czas bardzo przybity. Czuję powiew Holocaustu. Spalone ciała przy Czterech Braciach i kominy Auschwitz".* Badania źródłowe przerwał mi dwuletni pobyt w Waszyngtonie, a potem praca nad książką Survival Is Not Enough. Wróciłem do rewolucji rosyjskiej w 1984 roku. Wiosną i latem 1985 roku musiałem znów zwolnić obroty, ponieważ w czasie marcowej wizyty w Wenecji tego roku zapadłem na przewlekłą chorobę autoimmunologiczną o nazwie zapalenie skór-no-mięśniowe. Próbowałem nie zwracać na nią uwagi; podróżowałem, a w kwietniu 1985 roku wygłosiłem nawet na Harvardzie trzy wykłady o tragedii w Jekaterynburgu. Spędzałem też jednak wiele czasu w łóżku, pocąc się obficie i chodząc z trudem. Na szczęście pod koniec roku wyzdrowiałem całkowicie, zgodnie z przewidywaniami opiekującego się mną lekarza. * „Czterej Bracia" to miejsce w lesie pod Jekaterynburgiem, gdzie ciała jedenastu ofiar zbrodni, w tym pięciorga dzieci, rozebrano, porąbano na kawałki i podpalono. 228 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Pracowałem jednocześnie nad dwoma częściami książki - The Agony of the Imperial Regime [Agonia starego systemu], obejmującą lata 1899-1917, i The Bolsheviks Conquer Russia [Bolszewicy podbijają Rosję], dotyczącą lat 1917-1919. Na początku 1989 roku złożyłem maszynopis w wydawnictwie. Planowałem, że obie części ukażą się oddzielnie, ale Knopf ze względów handlowych zdecydował wydać je w jednym tomie pod tytułem The Russian Revolution [Rewolucja rosyjska]. Książka ukazała się w październiku 1990 roku. W tym czasie pracowałem już nad trzecią i ostatnią częścią cyklu, która pierwotnie miała nosić tytuł Russia under the New Regime [Rosja pod rządami nowego reżimu]. Ponieważ jednak w 1991 roku Związek Sowiecki rozpadł się i nastała nowa, demokratyczna władza, taki tytuł mógłby sugerować, że rzecz dotyczy Rosji Jelcynowskiej. Zmieniłem go więc na Russia under the Bolshevik Regime [Rosja pod rządami bolszewickiego reżimu]. Książka ukazała się w 1994 roku. Ukończywszy historię rewolucji rosyjskiej, dzieło liczące łącznie 1500 stron, zrozumiałem, co miał na myśli George Chapman, kiedy trzy i pół wieku temu, po ukończeniu przekładu Homera, zawołał: „Dzieło mego życia dokonane!". Konferencja naukowa, zorganizowana w styczniu 1988 roku na uniwersytecie w Jerozolimie, dała mi przedsmak tego, jak moją książkę przyjmą rewizjoniści. Swój referat, zawierający ogólną ocenę rewolucji, wygłosiłem w ostatnim dniu obrad. Niemal wszystkie moje tezy wzbudziły oburzenie. Audytorium złożone z zawodowych historyków rewolucji rosyjskiej poczuło się szczególnie obrażone moją tezą, że reżim bolszewicki wywarł znaczny, zarówno pozytywny, jak negatywny, wpływ na nazizm: pozytywny, bo dostarczył nazistom wzorca jednopartyjnej dyktatury, negatywny, bo umożliwił im zastraszenie społeczeństwa niemieckiego widmem komunizmu. Te dość banalne i według mnie oczywiste twierdzenia doprowadziły słuchaczy do białej gorączki. Jeden z uczestników oświadczył, że muszę być bardzo odważnym człowiekiem, skoro przeprowadzam takie porównania; odpowiedziałem, że to, co powiedziałem, wymaga nie odwagi, lecz wiedzy, bo nic mi nie grozi.* Pewien izraelski profesor krzyknął ze * Mógłbym zacytować Maxa Beerbohma, który dziwił się. że „niewielu ludzi ma odwagę głosić swoje zdanie... Nie wiem, gdzie jest tu miejsce na «odwagę». Nie rozumiem, dlaczego człowiek ma nie mówić tego, co myśli i czuje. Dziś nie ma się on czego bać. Nikt przecież nie będzie nawoływał do spalenia go na stosie... A więc zamiast się gniewać, ludzie podziwiają cię i szanują za «odwagę». Tanim kosztem zyskujesz reputację, do której nie masz tytułu. To tak jakby żołnierza na polu bitwy nazwano bohaterem za szarżę na działa, o których wiedział, że nie są naładowane". Cyt. w: David Cecil, Max (Nowy Jork, 1985), ss. 172-173. Z powrotem na Harvardzie 229 swego miejsca: „Wolałby pan, żeby wojnę wygrali naziści czy Sowieci?". Taki był poziom dyskusji*. Organizatorzy konferencji twierdzili później, że z powodu awarii aparatury nie nagrali mojego referatu i dlatego nie mogli go włączyć do tomu materiałów z konferencji. Na szczęście jeden z uczestników, redaktor rosyjskiego periodyku emigracyjnego, nagrał mój referat i opublikował go w swoim piśmie. Aleksandr Jakowlew, główny architekt pierestrojki, powiedział, że przeczytał go podczas podróży do Izraela, a ponieważ mu się spodobał, pokazał go Gorbaczowowi. Odwilż w Związku Sowieckim: Sacharow Gdy tylko Gorbaczow został sekretarzem generalnym partii komunistycznej, dziennikarze sowieccy zaczęli prosić mnie o komentarze w różnych sprawach dotyczących ich kraju; moje słowa przekazywali wiernie i bez tradycyjnej porcji obelg. Jako pierwszy zamieścił mój artykuł tygodnik „Moscow News" (w grudniu 1986), a po nim, w lipcu 1989 roku, „Izwiestija". Na początku 1991 roku sowiecki magazyn „Polis" przedrukował nawet, z drobnymi (choć istotnymi) opuszczeniami, fragmenty z The Russian Revolution dotyczące rozpędzenia przez bolszewików konstytuanty. W kwietniu 1990 roku podpisałem umowę na rosyjski przekład The Russian Revolution. Jego wydawca, oficyna „Kniga", specjalizował się wcześniej w faksymilowanych wydaniach starych ksiąg, ale przerzucił się na tematykę współczesną. Umowa przewidywała, że książka ukaże się do czerwca 1992 roku w nakładzie co najmniej 50 000 egzemplarzy. Nastroje w Rosji szybko się jednak zmieniały i „Kniga" najpierw przełożyła termin publikacji o rok, a potem jednostronnie anulowała umowę, gdyż postanowiła skupić się na literaturze ekonomicznej zamiast historii i polityki. W 1991 roku zmieniła nazwę na „Kniga i Biznes". Ze sporym trudem znalazłem nowego wydawcę, wydawnictwo „Rosspen", który opublikował The Russian Revolution w dwóch tomach w nakładzie 5000 egzemplarzy, a trzy lata później Russia under the Bolshevik Regime w nakładzie 2000 egzemplarzy. Stopniowe zmniejszanie się nakładów miało dwie przyczyny. Jedną było załamanie się systemu dystrybucji książki, co zmusiło rosyjskich wydawców do sprzedawania książek bezpośrednio odbiorcom detalicznym. Harry Shukman z Oxford University, jeden z uczestników, napisał w 1996 roku o tej konferencji, że „większość z nas siedziała wstrząśnięta w milczeniu, kiedy Pipes oznajmił, że reżim hitlerowski świadomie wzorował się na Leninie i jego «osiągnięciu»... To, dlaczego byliśmy wtedy wstrząśnięci i dlaczego, jak przypuszczam, większość z nas zgodzi się dziś z poglądem Pipesa, jest pochodną upadku Związku Sowieckiego". „Times Higher Education Supplement" z 22 listopada 1996, s. 22. 230 Żyłem. Wspomnienia niezależnego W rezultacie rynek bardzo się skurczył: nowe książki można było kupić praktycznie tylko w Moskwie i Petersburgu. Drugim powodem było to, że Rosjanie szybko stracili zainteresowanie poważną literaturą faktu, zwłaszcza historią własnego kraju. Przypominali pod tym względem Niemców, którzy po II wojnie światowej chcieli zapomnieć o III Rzeszy. W Moskwie handel książkami wylał się na ulice; książki kładziono wprost na chodniku lub na składanych stolikach. Wzięcie miała przede wszystkim literatura brukowa (powieści detektywistyczne, romanse, pornografia) i poradniki (słowniki języków obcych, książki o księgowości, How to Win Friends and Influence People Dale'a Carnegiego). Historia nie cieszyła się powodzeniem, chyba że w wersji sensacyjnej lub bogoojczyźnianej. Z książkowym wydawnictwem gazety „Niezawisimaja Gazieta" podpisałem umowę na wznowienie rosyjskiego przekładu Russia under the Old Regime, który wydałem własnym sumptem w 1980 roku. Książka ukazała się w czerwcu 1993 roku. Kilka lat później zastępca mera Moskwy zaprosił mnie na rozmowę: pokazał mi egzemplarz mojej książki z uwagami na marginesach. Uwagi pisane były różnymi kolorami w zależności od tego, czy ich autor w pełni zgadzał się ze mną, zgadzał się częściowo itd. Choć zgodnie z oczekiwaniami nacjonaliści znienawidzili moją książkę, to jednak wywarła ona wpływ i była dość szeroko czytana, zwłaszcza przez studentów. Mimo tych obiecujących oznak odwilży nadal bardzo podejrzliwie traktowałem Gorbaczowa i jego plany reform. Nowy przywódca sowiecki nie ukrywał, że pozostaje zdeklarowanym komunistą i że zamierza odrodzić system, a nie zlikwidować go albo choćby tylko gruntownie zmienić. Pierwszego grudnia 1987 roku napisałem dla „Wall Street Journal" bardzo krytyczną recenzję nowej książki Gorbaczowa, Przebudowa i nowe myślenie - była to chyba jedyna niepochlebna recenzja tego dzieła w prasie amerykańskiej. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że byłem zbyt surowy, ale biorąc pod uwagę wcześniejsze, niespełnione obietnice reform w ZSRR, moje podejrzenia nie były bezpodstawne. W tydzień po ukazaniu się recenzji, 9 grudnia, spotkałem się z Gorba-czowem na lunchu wydanym w Departamencie Stanu na jego cześć przez sekretarza stanu Shultza. Kiedy wywołano moje nazwisko, Gorbaczow natychmiast zareagował: „O, pan Pipes, nie spodobała się panu moja książka, prawda?" „Niestety". „Cóż, jest pan akademikiem. Chciałby pan, żebym przedstawił systematyczny program. Ale ja jestem politykiem"*. Było to nieświadome echo słów, którymi Katarzyna II zwróciła się do Diderota dwa wieki wcześniej: „Panie Diderot, słuchałam z wielką przyjemnością wszystkiego, co pański genialny duch zrodził... Zapomina pan w swoich planach reform o różnicy między moją a pańską sytuacją: pan pisze na papierze, który zniesie wszystko; jest to gładkie, proste i nie stanowi przeszkody ani dla pańskiej wyobraźni, ani dla pańskiego pióra, gdy tymczasem ja, biedna cesarzowa, pracuję na ludzkiej skórze, która jest znacznie wrażliwsza i delikatniejsza". Maurice Toumeux, Diderot et Catherine II (Paryż, 1899), s. 81. Z powrotem na Harvardzie 231 Rozmawialiśmy po rosyjsku. Shultz, który stał obok Gorbaczowa, wyglądał na bardzo zaniepokojonego tą niezrozumiałą dla niego wymianą zdań. Na jego twarzy malowała się obawa, że a nuż rozpętam III wojnę światową. Piętnaście lat później, podczas odwiedzin Gorbaczowa na Harvardzie, przyznałem w rozmowie z nim, że myliłem się w ocenie pierestrojki. Niezależnie od moich wątpliwości co do zamiarów Gorbaczowa uważałem, że Związek Sowiecki zbliża się do kresu swego istnienia. Na zebraniu specjalistów od spraw Rosji, zwołanym przez CIA w sierpniu 1987 roku, powiedziałem, że ZSRR się „sypie". Odwilż trwała. W czerwcu 1988 roku, w czasie wizyty w Moskwie, poznałem rosyjskiego ekonomistę, dysydenta Lwa Timofiejewa, zwolnionego niedawno z więzienia. Dwa miesiące wcześniej założył on instytucję o szumnej nazwie „Uniwersytet Niezależny", który nie miał ani siedziby, ani kadry. Timofiejew poprosił mnie o wygłoszenie wykładu na wybrany przeze mnie temat. Zaproponowałem: „Rosyjska przeszłość i sowiecka teraźniejszość". Wykład odbył się w pustym mieszkaniu na dalekich przedmieściach Moskwy. W dużym pokoju i kuchni stłoczyli się słuchacze, z których kilkoro nagrywało moje słowa. Podkreśliłem, że korzenie komunizmu tkwią w historii Rosji. Teza ta wywołała swego czasu gniew Sołżenicyna. Podczas dyskusji po wykładzie słuchacze podzielili się na dwa stronnictwa: słowianofilów (wielu z nich wyróżniało się długimi brodami) i okcydentalistów. Pierwsi bronili dobrze znanego wyidealizowanego obrazu przedrewolucyjnej Rosji; drudzy zajmowali bardziej realistyczne stanowisko. Atmosfera była upajająca: miałem poczucie, że oto rodzi się nowa, wolna Rosja. Po wykładzie udaliśmy się do mieszkania Timofiejewa na drugim końcu Moskwy, gdzie zjedliśmy obiad w towarzystwie kilku wybitnych działaczy ruchu dysydenckiego. Jednym z nich był Siergiej Kowaliow, który odziedziczy po Sacharowie berło obrońcy praw człowieka w Rosji. Kowaliow, naukowiec, również wyszedł niedawno z więzienia; obiecano mu posadę, ale pod warunkiem, że nie weźmie udziału w przyjęciu dla dysydentów, które Ronald Reagan wydał w ambasadzie amerykańskiej. Kowaliow nie zastosował się do żądania i został ukarany. Zapytałem go, czy wziąłby udział w lunchu, gdyby wiedział, że władze spełnią swoją groźbę. Zastanowił się przez chwilę i odparł, że owszem. On i pozostali sowieccy dysydenci emanowali spokojną odwagą, tak różną od pozerstwa zachodnich radykałów, którzy nie płacili żadnej ceny za swój sprzeciw wobec polityki rządu. Byli to jedni z najwspanialszych ludzi, jakich w życiu poznałem. Dodam, że żaden z tych bohaterów w najmniejszym stopniu nie przypominał zawadia-ków w rodzaju Errola Flynna czy Johna Wayne'a: byli to ludzie spokojni, 232 Żyłem. Wspomnienia niezależnego introwertycy, których odwagę zdradzało tylko spojrzenie - pewne siebie i szczere. Ich męstwo wypływało z głębokich zasad etycznych. Najwspanialszy z nich, Andriej Sacharow, przyjechał do Bostonu pod koniec 1988 roku. Pozwolono mu po raz pierwszy w życiu wyjechać z kraju jako członkowi zarządu fasadowej organizacji o nazwie „Międzynarodowa Fundacja na rzecz Przetrwania i Rozwoju Ludzkości", finansowanej przez instytucje amerykańskie i sowieckie. Sponsorzy liczyli, że obecność Sacharowa doda im wiarygodności i pomoże zebrać fundusze. Sacharow zgodził się, choć nie bez oporów, bo zdawał sobie sprawę, że posłużono się nim*. Osiemnastego listopada 1988 roku w siedzibie Amerykańskiej Akademii Nauk i Sztuk w Cambridge Sacharow wygłosił przemówienie. Nie tylko jednak nie wyraził poparcia dla fundacji, ale zgłosił zastrzeżenia co do jej składu i celów. Audytorium złożonemu w 90 procentach z liberałów powiedział, że ma wątpliwości co do swego członkostwa w organizacji tworzonej wyłącznie przez osoby „przyjazne Związkowi Sowieckiemu" i o „lewicowych przekonaniach". Zastanawiał się nawet głośno, czy zasługuje ona na wsparcie finansowe (które w większości pochodziło jak dotąd od Armanda Hammera). Widziałem, jak Jerome Wiesner, były rektor MIT i jeden z dyrektorów fundacji, siedzący obok Sacharowa, ze wstydu ukrył twarz w dłoniach; jego sowiecki odpowiednik (był to zdaje się Jewgienij Wielichow z sowieckiej Akademii Nauk) siedział nieopodal z kamienną twarzą. Kiedy niedługo potem Wiesner dostał zawału serca, niektórzy winili za to Sacharowa. Dla mnie jego zachowanie było dowodem nadludzkiej wręcz odwagi cywilnej. Kilka tygodni później pasierbica Sacharowa, Tania Jankielewicz, zaprosiła mnie na prywatne przyjęcie, które wydała na cześć Sacharowa w swoim domu w Newton. Rankiem tego dnia zadzwoniono do mnie z BBC z pytaniem, czy spodziewam się spotkać Sacharowa, a jeśli tak, to co mu powiem. „Zapytam go: «Jaka pana zdaniem będzie przyszłość Związku Sowieckiego?^' - odparłem. Dziennikarze obiecali zadzwonić nazajutrz, aby dowiedzieć się, co odpowiedział Sacharow. Podczas prezentacji, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Sacharow zapytał: „Jaka pańskim zdaniem będzie przyszłość Związku Sowieckiego?" Oniemiałem. Odbyliśmy krótką rozmowę. Sacharow zastanawiał się głośno, czy wchodząc do zarządu fundacji, nie padł ofiarą manipulacji. Uważałem, że tak, ale cena, jaką zapłacił, była znikoma, a korzyść ogromna. Sumienie Dowiedziałem się później od jednego z uczestników, że na zebraniu organizacyjnym w Moskwie ku ogólnej konsternacji Sacharow zaproponował mnie na członka zarządu fundacji. Nie trzeba dodawać, że jego propozycję zignorowano. Z powrotem na Harvardzie 233 jednak najwyraźniej nie dawało mu spokoju. Wyglądało na to, że nie zdaje sobie sprawy, jak sławną i ważną jest postacią: jego skromność robiła wielkie wrażenie, bo nie było w niej ani odrobiny fałszywej pokory. W czerwcu 1990 roku brałem udział w zorganizowanej w Moskwie przez sowieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych konferencji „Geneza zimnej wojny". W swoim referacie winą za zimną wojnę obarczyłem wyłącznie Związek Sowiecki, jego ideologię i interesy, które wymagały podtrzymywania napięcia w stosunkach z Zachodem. O dziwo, sowieccy uczestniczy nie napadli na mnie, dyskusja była bardzo uprzejma. Wszystko to nie miało precedensu. W lutym 1991 roku ze zdziwieniem odebrałem zaproszenie z ambasady sowieckiej na kolokwium „Lenin i wiek XX", które miało odbyć się w Moskwie w następnym miesiącu. Było to niezwykłe wydarzenie. W swoim referacie, w obecności komunistycznych dygnitarzy i gości zagranicznych, w samym środku stolicy Związku Sowieckiego i w hotelu zarezerwowanym kiedyś dla nomenklatury, przedstawiłem Stalina jako wiernego ucznia Lenina. Dwa miesiące później wdowa po Sacharowie, Jelena Bonner, zorganizowała w Moskwie konferencję poświęconą pamięci męża, który zmarł dwa lata wcześniej. Jej kulminacją była uroczystość, która odbyła się 21 maja w wielkiej sali moskiewskiego konserwatorium. Mówcy przypominali zasługi Sacharowa, a wybitni muzycy zagrali na jego cześć. W loży po jednej stronie widowni zasiadł Gorbaczow, a naprzeciwko niego, w drugiej loży, Jelcyn. Przemawiający, w tym Jelena Bonner, nie szczędzili Gorbaczowo-wi gorzkich słów. Pomyślałem sobie, że to chyba wyjątkowy wypadek w historii Rosji, kiedy głowa państwa wystawiła się na publiczną krytykę. W czasie przerwy zaszedłem do foyer. Na środku stał otoczony tłumem Jelcyn i udzielał wywiadu dla telewizji. Po zakończeniu wywiadu światła zgasły i Jelcyn został sam. Podszedłem do niego i bez wstępów powiedziałem: „Wie pan, panie Jelcyn, jeśli w przyszłym miesiącu zostanie pan wybrany na prezydenta Rosji, będzie pan pierwszą głową państwa w dziejach pańskiego kraju wybraną przez naród". „Jeśli zostanę wybrany" - odparł nieco zaskoczony Jelcyn. „Ponieważ Kierenski nigdy nie został wybrany - ciągnąłem - ani żaden szef rządu przedtem ani potem". Jelcyn skinął potakująco głową. Nazajutrz natknąłem się przypadkiem na Lane'a Kirklanda, przewodniczącego CIO/AFL*, który przybył do Moskwy na uroczystości sacharowowskie. Zdradził mi, że widział się tego ranka z Jelcynem. „I cóż on powiedział?" - zapytałem. „Powiedział, że jeśli zostanie w przyszłym CIO/AFL - Kongres Przemysłowych Związków Zawodowych/Amerykańska Federacja Pracy [przyp. wyd.]. 234 Żyłem. Wspomnienia niezależnego miesiącu wybrany na prezydenta, to będzie pierwszą głową państwa w Rosji" i tak dalej. Tak więc udzieliłem krótkiej lekcji historii pierwszemu prezydentowi Rosji. Z Moskwy pojechałem do Tbilisi na zaproszenie rządu Gruzji, która miesiąc wcześniej ogłosiła niepodległość. Od wielu lat utrzymywałem kontakty z emigracją gruzińską w Paryżu, gdzie po zajęciu Gruzji przez komunistów w 1921 roku osiedli jej przywódcy. Czułem do Gruzinów szczególną sympatię, bo są to życzliwi i uroczy ludzie. W 1951 roku odwiedziłem kolonię gruzińską w Leuyille pod Paryżem i złożyłem wizytę, a raczej uzyskałem audiencję u Noego Żordanii, obalonego premiera gruzińskiego, który nawet w skrajnej biedzie potrafił zachować prezydencką godność. Szczególnie ciepłe stosunki nawiązałem z Noem Cincadzem, swego czasu ministrem gruzińskiego rządu, a na emigracji właścicielem dobrze prosperującej firmy. To on zwrócił mi po raz pierwszy uwagę na los narodowego archiwum gruzińskiego, które ewakuowano do Paryża w 1921 roku i któremu wciąż groziło zagarnięcie, najpierw ze strony nazistów, potem komunistów. Cincadze spytał mnie, czy Harvard nie byłby zainteresowany nabyciem kolekcji. Uczelnia wyraziła zgodę i w 1959 roku była już gotowa stosowna umowa. Nagle jednak część emigracji gruzińskiej zaczęła robić trudności i pertraktacje przeciągnęły się na długie lata. Dopiero w 1974 roku archiwum przeniesiono do har-wardzkiej biblioteki dzieł rzadkich, Houghton, gdzie delikatne papiery poddano konserwacji chemicznej, skatalogowano i zmikrofilmowano. Zgodnie z umową archiwum miało wrócić do Tbilisi po trzydziestu latach, a Harvard zachowywał mikrofilmy. W Tbilisi spędziłem tydzień, obserwując wybory prezydenckie, które wygrał Zwiad Gamsachurdia, poeta i dzielny dysydent. Spotkałem się z nim prywatnie zarówno przed, jak po wyborach. Zrobił na mnie wrażenie człowieka pogrążonego w głębokiej depresji i bardzo nieśmiałego, bo nigdy nie patrzył rozmówcy w oczy. Zapytał mnie, co powinien zrobić, żeby zyskać przyjaźń Waszyngtonu, który za rządów Busha i Bakera ostentacyjnie ignorował go. Poradziłem, aby prowadził konsekwentnie demokratyczną politykę. Odpowiedział, że już to robi. Potem jednak, jakby się tłumacząc, pokazał mi ludzi pikietujących wejście do siedziby prezydenta. „Czy prezydent Bush tolerowałby taki protest pod drzwiami Białego Domu?" - zapytał. Pytanie to świadczyło, jak niewielkie ma pojęcie o polityce. Wziąłem udział w przyjęciu na cześć nowego prezydenta, ale jego rządy okazały się krótkotrwałe. W styczniu 1992 roku, w niejasnych do dziś okolicznościach, Gamsachurdia został obalony i zmuszony do ucieczki. Dwa lata później znaleziono jego ciało; popełnił samobójstwo albo, co bardziej prawdopodobne, został zamordowany. Z powrotem na Harvardzie 235 Latem 1997 roku archiwum gruzińskie wróciło do Tbilisi, stolicy niepodległej Gruzji. Niedługo później ponownie przyjechałem do Gruzji i przez tydzień byłem gościem rządu gruzińskiego, który nadał mi tytuł honorowego konsula Gruzji i jej honorowego obywatela. Zaszczyty te zawdzięczam następcy Gamsachurdii, Eduardowi Szewardnadzemu. Związek Sowiecki zdradza sowietologów W nocy z 18 na 19 sierpnia 1991 roku obudził mnie telefon. Dzwoniono z agencji prasowej: podobno coś niezwykłego dzieje się w Związku Sowieckim, krążą pogłoski o aresztowaniu Gorbaczowa. Nie wiadomo było, co to wszystko znaczy. Nazajutrz sprawa nieco się wyjaśniła: w Moskwie doszło do puczu, wprowadzono stan wyjątkowy. Gorbaczow znajdował się w areszcie domowym na Krymie. Wydarzenia te nie były dla mnie zaskoczeniem. W listopadzie poprzedniego roku napisałem dla „New York Ti-mesa" artykuł, w którym przewidywałem możliwość puczu wojskowego*. Wszystkich nas jednak zaskoczyło to, że pucz tak szybko upadł. Koniec końców stało się to dzięki odważnej postawie jednego człowieka - Borysa Jelcyna. Redakcja „New York Timesa" zadzwoniła tego ranka z prośbą o artykuł o wydarzeniach w ZSRR. Machnąłem go w kilka godzin i nazajutrz, 20 sierpnia, ukazał się na łamach gazety. Przewidywałem zmierzch politycznej kariery Gorbaczowa. Co prawda pozostał on na stanowisku jeszcze przez cztery miesiące, podając się do dymisji w dniu Bożego Narodzenia, ale po sierpniu faktyczna władza znalazła się w rękach Jelcyna. W grudniu 1991 roku Związek Sowiecki rozpadł się na republiki wchodzące dotąd w jego skład. Powtórzyły się wydarzenia z lat 1917-1918. Jakkolwiek były one nieuchronne, dziś wiadomo, że wszystko odbyło się w sposób zupełnie chaotyczny**. Pod koniec 1991 roku przywódcy Rosji, Ukrainy i Białorusi uznali, że Związek Sowiecki istnieje już tylko na papierze: Gruzja ogłosiła niepodległość w kwietniu 1991 roku, Azerbejdżan i trzy republiki bałtyckie w sierpniu tego roku, a na Ukrainie 1 grudnia odbyło się referendum, w którym 90,6 procent społeczeństwa opowiedziało się za * „Times" przetrzymał mój tekst przez kilka miesięcy. Kiedy w końcu postanowił go opublikować, doszło do kłótni z redaktorem wydania, który nie podzielał mojego punktu widzenia i próbował skłonić mnie do zmiany prognoz; nie ustąpiłem i artykuł ukazał się w oryginalnej postaci. Redaktor odegrał się jednak, nadając mu całkowicie mylący tytuł: Zbrojny zamach stanu w ZSRR? Nieprawdopodobne. „New York Times" z 20 listopada 1990, s. A 21. ** Poniższa wersja wydarzeń opiera się na wspomnieniach ówczesnego przewodniczącego Rady Najwyższej Białorusi, Stanisława Szuszkiewicza, który udzielił wywiadu warszawskiemu dziennikowi „Rzeczpospolita" (Dodatek „Plus-Minus"), z 30-31 maja 1998, ss. 13-19. 236 Żyłem. Wspomnienia niezależnego niepodległością. W Związku Sowieckim, gdzie symbolika polityczna znaczyła często więcej niż rzeczywistość, było to równoznaczne z faktycznym rozpadem państwa. Przywódcy Związku stanęli teraz przed problemem, jak nadać temu faktowi formę prawną i zapobiec wojnie domowej, w której odmętach pogrążała się właśnie Jugosławia. Gorbaczow zaproponował utworzenie konfederacji, ale pomysł ten odrzucono, bo po bliższej analizie okazało się, że gorbaczowowska konfederacja różniłaby się od dotychczasowego państwa tylko nazwą. W tym momencie Jelcyn, Leonid Krawczuk, prezydent Ukrainy, i Stanisław Szuszkiewicz, przywódca Białorusi, spotkali się bez Gorbaczowa w ustronnej Puszczy Białowieskiej, aby naradzić się nad sytuacją. Przyjęto założenie, że Związek Sowiecki jest już martwym tworem. Po długiej dyskusji we własnym gronie i zasięgnięciu opinii ekspertów od prawa państwowego trzej przywódcy ogłosili rozwiązanie Związku Sowieckiego i przyznali każdej republice prawo do całkowitej suwerenności*. Tym samym Związek Sowiecki nie tylko zniknął z mapy świata, ale wraz z nim zniknęło stare imperium rosyjskie: przekreślono cztery wieki ekspansji, a Rosja wróciła do granic z około 1600 roku. Wydarzeń tych nie przewidywano i nie rozumiano na Zachodzie do tego stopnia, że w sierpniu 1991 roku prezydent Bush, goszcząc w Kijowie, ostrzegł Ukraińców, aby nie dążyli do niepodległości! Stany Zjednoczone tradycyjnie sprzeciwiały się separatystycznym dążeniom narodów niero-syjskich w ZSRR, obawiając się anarchii, wojny domowej i przejścia sowieckich arsenałów jądrowych w niepowołane ręce. Rzeczywistość jednak zatriumfowała nad pobożnymi życzeniami, a Waszyngton w porę uznał, że rozpad rosyjskiego imperium jest w istocie pozytywnym wydarzeniem. Środowiska sowietologiczne były zdumione nagłym upadkiem komunizmu i rozwiązaniem ZSRR, bo święcie wierzyły, że Związek Sowiecki ma zarówno wolę, jak środki, aby pokonać wszelkie trudności. Sowietolo-dzy jednak nie potrafili przewidzieć przyszłości nie dlatego, że nie próbowali, ale z powodu zwykłej niekompetencji. Przedmiot swoich badań traktowali jak naukowcy, pomijając wszelkie czynniki pozamaterialne, takie jak tradycja polityczna i kultura państwa o tysiącletniej historii. Wyrósłszy w społeczeństwie, w którym przestrzegano prawa i szanowano własność, nie potrafili wyobrazić sobie kraju, gdzie tego nie ma. Pozbawieni wyobraźni, przypisywali wszystkim nieznanym zjawiskom cechy, które znali, powołując się na pseudonaukowe „modele" społeczne. Świadomie tłumiąc emocje, Z powrotem na Harvardzie 237 nie mieli współczucia dla ofiar komunistycznego eksperymentu - tymczasem, jak pisał Aldous Huxley: „Nikt nie rozumie tego, czego nie czuje".9 Uważali się za uczonych, nigdy jednak nie sprawdzali, czy ich teorie zgadzają się z faktami, i gdy wydarzenia 1991 roku obaliły ich analizy, nie zadali sobie trudu, żeby zbadać, na czym polegał ich błąd. Byli ślepi na wszelkie alternatywne punkty widzenia. Udawali bezstronnych, mieli jednak prywatny interes w tym, aby przedstawiać Związek Sowiecki jako potężnego, ale rozsądnego przeciwnika, bo dzięki temu otrzymywali fundusze na badania i zapewniali sobie współpracę władz sowieckich. Chyba nigdy w historii tak ogromne pieniądze wydane na badania innego kraju nie przyniosły tak żałosnych wyników. A mimo to ludzie ci nadal, bez słowa wyjaśnienia lub przeprosin, prowadzili swoją pseudonaukową działalność.* Jednakże w ocenie komunizmu mylili się nie tylko specjaliści od ZSRR i Rosji: w błędzie tkwiła cała inteligencja, zwłaszcza pracownicy nauki, którzy w rozmaitym stopniu sympatyzowali z komunistycznym eksperymentem. Było naprawdę zastanawiające, że przeciętny człowiek - przysłowiowy taksówkarz z Nowego Jorku - lepiej rozumiał komunizm niż większość uniwersyteckich profesorów. Fenomen ten przez długi czas pozostawał dla mnie zagadką. Nieco światła rzucił na tę sprawę raport amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości z lutego 1995 roku. Po zbadaniu prawidłowości rządzących oszustwami finansowymi autorzy doszli do zaskakującego wniosku, że „ludzie z wyższym wykształceniem częściej padają ofiarą oszustw niż ludzie z niższym wykształceniem".10 Wydaje się, że to samo dotyczy oszustw ideologicznych. Często pytano mnie, zarówno przed, jak po upadku Związku Sowieckiego, jak ktoś z moimi poglądami na komunizm i ZSRR mógł przetrwać na „lewicowym Harvardzie". Odpowiadałem, pół żartem, ale i pół serio: wyobraź sobie, że żyjesz pięćset lat temu, w XV wieku. Większość ludzi wierzy, że ziemia jest płaska. Ty, w wyniku rozważań i obserwacji, doszedłeś do wniosku, że jest okrągła. Niezależnie od tego, jak dziwaczne, a nawet grupie, wydają się twoje poglądy innym ludziom, wiesz, że prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw. Cierpliwie więc czekasz, aż czas zrobi swoje. Okazało się, że wcale nie ja jeden ubolewałem nad upadkiem zawodu historyka. Również wielu moim kolegom po fachu nie podobała się coraz powszechniejsza stronniczość i przyczynkarstwo historyków. W listopadzie 1994 roku, podczas konferencji National Association of Scholars, organizacji mającej dbać o poziom badań naukowych, zaproponowałem powołanie stowarzyszenia historycznego niezależnego od Amerykańskiego Szuszkiewicz nazywa „wierutnym kłamstwem" krążącą na Zachodzie opowieść, że w chwili podejmowania tej decyzji Jelcyn był tak pijany, że spadł z krzesła. Wszyscy uczestnicy tych historycznych obrad byli całkowicie trzeźwi, twierdzi Szuszkiewicz. * Podobna niekompetencja połączona z tępieniem odmiennego zdania panowała ponoć wśród sinologów: zob. Richard Walker, „National Interest" nr 53 (jesień 1998), ss. 94-101. 238 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Towarzystwa Historycznego, które opanowały rozmaite grupy interesów. Nikt jednak nie kwapił się z podjęciem inicjatywy i sądziłem, że moja propozycja pójdzie w zapomnienie. Tymczasem dwa i pół roku później kilku uczonych z Eugenem Genovesem na czele zebrało potrzebne fundusze i pod patronatem uniwersytetu w Bostonie założyło Stowarzyszenie Historyków. W wolnej Rosji Na początku września 1991 roku, niedługo po nieudanym puczu, przyjechałem do Moskwy, aby wziąć udział w obradach Światowego Forum Gospodarczego. W stolicy ZSRR panowała elektryzująca atmosfera. Ludzie, a zwłaszcza intelektualiści, wciąż nie mogli uwierzyć, że nie śnią. Podczas spaceru przez centrum miasta zobaczyłem cokół niedawno obalonego pomnika Feliksa Dzierżyńskiego, twórcy sowieckiej tajnej policji, zasmarowany antykomunistycznymi napisami. Nieopodal, pod siedzibą Komitetu Centralnego partii komunistycznej na placu Stara Płoszczad', samotny milicjant chodził nerwowo tam i z powrotem przed zamkniętymi drzwiami. Młody człowiek, który mu się przyglądał, zapytał mnie ze zdziwionym uśmiechem: „Czy przypuszczał pan kiedykolwiek, że tego dożyje?". Rosjanie byli upojeni wolnością; już wkrótce jednak mieli poznać jej cenę. W maju 1992 roku wróciłem do Federacji Rosyjskiej, jak nazywało się teraz nowe państwo, aby przeprowadzić kwerendę w Centralnym Archiwum Partyjnym. Archiwum to, kiedyś dostępne tylko dla zaufanych partyjniaków, dzięki Jelcynowi udostępniono teraz wszystkim uczonym. Powodem zaskakującej decyzji o otwarciu większości tajnych archiwów partii komunistycznej był nie tyle szacunek dla prawdy historycznej, ile chęć zdyskredytowania komunistów, głównych wrogów Jelcyna. Archiwa zawierające tajemnice państwowe - na przykład ministerstw Spraw Zagranicznych i Obrony, a także służb bezpieczeństwa i wywiadu - były niemal tak samo niedostępne jak dawniej. Centralne Archiwum Partyjne - działające teraz pod nową, niezgrabną nazwą Rosyjski Ośrodek Ochrony i Badania Historii Najnowszej - zawiera oryginalne dokumenty wszystkich twórców komunizmu od Marksa i Engelsa po Lenina i Stalina, a także mniej wybitnych postaci ruchu komunistycznego oraz rozmaitych instytucji partyjnych, między innymi Międzynarodówki Komunistycznej. O tym, jak wielkie znaczenie ma to archiwum dla historyków, świadczy choćby fakt, że jest tam 3000 nie publikowanych wcześniej dokumentów Lenina. Wszystkie materiały otacza się wielką dbałością, należną świętym pismom. Wydawnictwo Yale University Press podpisało z archiwum umowę, na mocy której zyskało wyłączność na publikowanie przechowywanych tam Z powrotem na Harvardzie 239 dokumentów w serii Z Annałów Komunizmu. Redaktor serii, Jonathan Brent, zaproponował mi opracowanie wyboru dokumentów Lenina, pochodzących z tajnej części archiwum leninowskiego. Zgodziłem się z radością. Spędziłem w Moskwie tydzień, mieszkając wygodnie w prywatnym mieszkaniu złożonym z dwóch pokojów, kuchni i łazienki, za które płaciłem 125 dolarów tygodniowo. Stosunki ekonomiczne w ówczesnej Rosji miały posmak absurdu - właścicielka mieszkania powiedziała mi, że jej miesięczny czynsz wynosi tyle, ile cena zwykłego długopisu. Wróciłem do Moskwy w czerwcu 1992 roku, tym razem na dwa tygodnie, aby przejrzeć tajną korespondencję Lenina. W dzienniku zanotowałem następujące wrażenia z pobytu w nowej Rosji: Ludzie znacznie bardziej zadowoleni, niż się spodziewałem, a sklepy o wiele lepiej zaopatrzone. Brak zainteresowania czymkolwiek poza prywatnymi sprawami. Słychać bicie dzwonów kościelnych! Niewiarygodne „ciągi handlowe" przy ulicy Puszkina - niczym mrowisko. Ale atmosfera wolności. „Ciągami handlowymi" nazwałem ulicznych handlarzy, płci obojga i w każdym wieku, stojących ramię przy ramieniu po obu stronach ulicy, oferujących do sprzedaży jedną lub dwie rzeczy: bluzkę, zrobiony na drutach sweter, kalkulator. Milicjanci, nie wiedząc, jak sobie radzić z tym nieznanym zjawiskiem, od czasu do czasu rozpędzali sprzedających, ale ci po chwili wracali. Umowa z archiwum przewidywała, że moja książka ukaże się jednocześnie po angielsku i rosyjsku. Okazało się to jednak niewykonalne, bo pracownicy archiwum nie potrafili traktować Lenina obiektywnie. Dokumenty z tajnego archiwum leninowskiego dostarczano mi powoli i nieregularnie: było to jak wyrywanie zębów. Personel, składający się z osób dobranych nie tylko ze względu na kwalifikacje zawodowe, ale również na prawomyślność, był uprzejmy, ale z wyraźnym niepokojem udostępniał cudzoziemcom materiały dotyczące najtajniejszych spraw reżimu. Tłumaczyłem sobie, że podobnie zachowywaliby się pewnie archiwiści z Watykanu, gdyby musieli obsługiwać przedstawicieli sowieckiego Towarzystwa Bezbożników. Niemniej moja praca posuwała się naprzód. Książka ukazała się w październiku 1996 roku pod tytułem The Unknown Lenin; wydanie rosyjskie, z pewnymi opuszczeniami i stronniczymi uwagami redakcyjnymi, wyszło drukiem trzy lata później. Książka ta, jak również opublikowane wcześniej dwa tomy historii rewolucji rosyjskiej, miała między innymi na celu obalenie popularnego mitu o „dobrym" Leninie i „złym" Stalinie; chodziło o pokazanie, że zasadnicze elementy stalinizmu tkwiły już w leninizmie i z niego wyniknęły. Władze sowieckie celowo podkreślały różnicę między Leninem a Stalinem, aby 240 Żyłem. Wspomnienia niezależnego winę za wszystkie zbrodnie i klęski komunizmu zwalić na Stalina, który rzekomo wypaczył dobre intencje Lenina. Lewica na całym świecie chętnie uwierzyła w tę legendę, bo dzięki niej mogła chwalić komunizm, nie tłumacząc się ze stalinizmu. Prawda wyglądała zupełnie inaczej. Choć pod koniec życia schorowany Lenin kłócił się ze Stalinem (tak jak z prawie wszystkimi współpracownikami), to on przeforsował go na stanowisko sekretarza generalnego partii. Kiedy Mołotow, który przepracował blisko czterdzieści lat z Leninem i Stalinem, był już na emeryturze, zapytano go, który z dyktatorów był „surowszy". Odpowiedział bez wahania: „Oczywiście, że Lenin. Pamiętam, jak urągał Stalinowi, że jest miękki i liberalny. «Co to za dyktatura? To kisielowa władza, a nie dyktatura!»"n. Prócz mnie tak samo uważał nieżyjący już Dmitrij Wołkogonow. Ale nie słuchano nas, bo reputacja Lenina idealisty, który dopuszczał się zbrodni wbrew swojej woli, była zbyt rozpowszechniona zarówno w Rosji, jak za granicą. Kiedy pracowałem w archiwum, do nowo utworzonego Sądu Konstytucyjnego wpłynęły dwa pozwy: rządu przeciwko partii komunistycznej, którą tenże rząd zdelegalizował, i partii komunistycznej przeciwko rządowi za zdelegalizowanie jej. Przyjaciel działający w stowarzyszeniu „Memoriał", które dokumentuje zbrodnie komunizmu, zapytał, czy nie wystąpiłbym jako biegły w tej sprawie. 1 lipca 1992 roku rządowy samochód z zawrotną prędkością zawiózł mnie do Archangielskoje, kiedyś majątku najbogatszego rosyjskiego rodu Jusupowów, potem wiejskiej rezydencji Trockiego, a w końcu muzeum. Tam spotkałem się z dwoma sędziami Sądu Konstytucyjnego i Siergiejem Szachrajem, głównym doradcą prawnym Jelcyna. Zapytano mnie, czy jako historyk popieram stanowisko rządu, że partia komunistyczna nigdy nie była partią polityczną w powszechnie przyjętym sensie tego słowa, ale raczej „mechanizmem zdobycia władzy". Odparłem bez wahania, że tak. Poproszono mnie więc o napisanie odpowiedniej ekspertyzy, z której adwokaci rządu mieli zrobić użytek podczas procesu. Proces rozpoczął się w maju 1992 roku, ale został odroczony. Wznowiono go rankiem 7 lipca w skromnej sali przy ulicy Ilinka. Przed budynkiem milicja musiała uspokajać garstkę komunistów, którzy przyszli protestować przeciwko rozprawie. Miałem poczucie, że biorę udział w wydarzeniu o wielkiej wadze historycznej. Przyjaciel z „Memoriału", odprowadzając mnie do sali sądowej, powiedział, że przez całe życie czekał na tę chwilę. Po jednej stronie sali zasiedli przedstawiciele rządu, po drugiej - komuniści. Na ścianie za plecami sędziów, byłych członków partii komunistycznej, wisiały obok siebie sierp i młot oraz rosyjska flaga narodowa - absurdalne połączenie, które dobrze symbolizowało nową, na wpół wyzwoloną z komunizmu Rosję. Z powrotem na Harvardzie 241 Skład sędziowski liczył trzynaście osób. W przemówieniu wstępnym jego przewodniczący, Walerij Zorkin, wymienił mnie jako jednego z biegłych powołanych przez sąd w rozpatrywanej sprawie. Słysząc to, jeden z komunistów zerwał się z miejsca i krzyknął: „Po co nam Amerykanin?! Czemu nie Chińczyk?!". Zorkin odparł na to, że sąd ma prawo powoływać biegłych według swego uznania. Pierwszego dnia komuniści przedstawili swoje stanowisko: słuchając ich, można było dojść do wniosku, że partia komunistyczna, która przez 70 lat żelazną ręką rządziła Rosją i państwami od niej uzależnionymi, była organizacją charytatywną, finansowaną całkowicie ze składek członkowskich, a jedynym jej celem było służenie mieszkańcom kraju. Dochodziło do częstych sporów proceduralnych. Komuniści zachowywali się tak, jakby nadal sprawowali władzę, paradowali z dumnymi minami i traktowali przedstawicieli nowego rządu z nieskrywaną pogardą. Przypominali byłego mistrza pięściarskiego, nieświadomego, że został zdetronizowany. Spodziewałem się, że będę zeznawał osobiście, że odczytam ekspertyzę, w której dowodziłem, że od pierwszego dnia władzy partia komunistyczna ustanowiła polityczny monopol i używała państwa do osiągania swoich prywatnych celów. Ponieważ jednak nie wiadomo było, kiedy nadejdzie moja kolej, przekazałem sądowi swoje oświadczenie i wyjechałem do Londynu. Podobnych ekspertyz była ponad setka (tylko czternaście złożono ustnie), z czego trzy czwarte przedłożyli komuniści, którzy uznali dekret Jelcyna za bezprawny, a Komunistyczną Partię Związku Sowieckiego - za partię „konstytucyjną"!12 Proces okazał się jednak dużym rozczarowaniem, sąd bowiem wydał niejednoznaczny wyrok, nie uniewinniający i nie skazujący partii komunistycznej. Był więc punktem zwrotnym, który nie dokonał żadnego zwrotu. W lutym 1993 roku wartość pieniądza rosyjskiego spadła do poziomu 800 rubli za dolara. Za paczkę papierosów Camel, która w maju 1992 roku kosztowała 70 rubli, teraz płaciło się 350 rubli. Rubel dalej tracił na wartości i w końcu za jednego dolara płacono 6000 rubli. W 1992 roku wydawca rosyjski zdeponował na rachunku bankowym na moje nazwisko 14 000 rubli. Była to zaliczka na poczet honorarium autorskiego za książkę Russia under the Old Regime. Wówczas za te pieniądze można było kupić skromną daczę, teraz wystarczyła tylko na dwa kawałki pizzy. Na początku 1994 roku Uniwersytet Śląski zawiadomił mnie, że pragnie nadać mi tytuł doktora honoris causa. Uroczystość miała się odbyć w filii uniwersytetu w Cieszynie, moim rodzinnym mieście. Miałem nadzieję, że w podróży będzie mi towarzyszyć matka, ale niestety stan jej serca i nerek gwałtownie się pogarszał. Wieczorem 1 maja 1994 roku, na moją prośbę, matka opisała mi szczegółowo rozkład mieszkania, w którym przyszedłem na świat przed blisko 70 laty - choć ciało odmawiało jej posłuszeństwa, 242 Żyłem. Wspomnienia niezależnego umysł miała jasny, a pamięć dobrą. Ponieważ nie czuła się najlepiej, wezwałem karetkę, która zawiozła ją do szpitala. Zostałem przy jej łóżku, aż lekarz powiedział, że mogę spokojnie wracać do siebie. Nazajutrz rano zadzwoniłem do szpitala. Mama oświadczyła, że czuje się dobrze i chce wrócić do domu. Uzgodniliśmy, że przyjadę po nią przed południem. Ale godzinę później zadzwonił lekarz z informacją, że mama zmarła przy śniadaniu. Miała 92 lata. Najbardziej bała się przeprowadzki do domu starców albo sztucznego utrzymywania przy życiu. Kazała mi przyrzec, że na to nie pozwolę. Odeszła więc z tego świata tak, jak tego sobie życzyła. W ostatnich latach bardzo przypominała angielską królową matkę, która zmarła w wieku 101 lat. Wszyscy, którzy ją znali, uważali ją za osobę niezwykłą: do samego końca miała przyjaciół wśród ludzi starych i młodych. Obdarzona wspaniałym poczuciem humoru, nigdy na nic nie narzekała i brała życie takim, jakim jest. Byłem jej bardzo wdzięczny za to, że w trudnych dla mnie latach dorastania okazała mi wiele zrozumienia, prawie nigdy nie robiła wymówek. Dotkliwie odczuwam jej brak. Pod koniec maja pojechałem do Cieszyna. W przeciwieństwie do uczelni amerykańskich, polskie uniwersytety nadają doktoraty honorowe nie zbiorowo, lecz każdemu uczonemu z osobna. Uroczystość była bardzo podniosła: chór śpiewał Gaudeamus igitur, przedstawiciele rządu i innych uniwersytetów wygłosili laudacje, kwiatów było więcej niż w przeciętnej kwiaciarni. Cieszyłem się, że po raz pierwszy od pięćdziesięciu pięciu lat mam okazję zobaczyć miejsce swego urodzenia. Cieszyn to urocze, na wpół renesansowe, na wpół barokowe miasto, które wyszło bez szwanku z II wojny światowej—z wyjątkiem synagogi, którą Niemcy spalili 13 września 1939 roku, zaraz po wkroczeniu. Odwiedziłem jednopiętrowy dom, w którym się urodziłem; mieszkanie rodziców wyglądało dokładnie tak, jak opisała je matka. Burmistrz Cieszyna nadał mi tytuł honorowego obywatela miasta. Kiedy spytałem, co ten zaszczyt oznacza w praktyce, odpowiedział, że jeśli kiedykolwiek znajdę się w potrzebie, mogę zwrócić się o pomoc do niego lub jego następców. Na co jeden z polskich dziennikarzy mruknął pod nosem „i vice versa". Tymczasem w Rosji gasła powoli euforia. Wielu Rosjan sądziło chyba, że gdy tylko skończy się komunizm i nastanie wolnorynkowa demokracja, będą opływać w bogactwa; w gruncie rzeczy to właśnie obiecał im Jelcyn, obejmując władzę. W rzeczywistości po upadku komunizmu załamał się cały system bezpieczeństwa socjalnego, który uznawano za oczywisty, i Rosjanie znaleźli się sami w nieznanym i niezrozumiałym świecie. Do niepokojów społecznych jednak nie doszło: ludzie byli zbyt zmęczeni, a w każdym razie stracili wiarę w to, że przemocą można coś osiągnąć. Po prostu Z powrotem na Harvardzie 243 zamknęli się w świecie swoich prywatnych spraw. Według sondaży znaczna część społeczeństwa - blisko jedna trzecia - uważała, że lepiej jej było za komunizmu; mimo to na pytanie, czy chcą powrotu komunizmu, większość osób z tej grupy odpowiedziała, że nie. Napisałem swego czasu o carskiej Rosji, że prawdziwą religią jej mieszkańców był fatalizm. Komunizm niczego pod tym względem nie zmienił, sprawił chyba tylko, że Rosjanie czują się jeszcze bardziej bezsilni. Wieki egzystencji w surowym i kapryśnym klimacie pod rządami równie surowych i kapryśnych władz nauczyły ich godzenia się z losem. Na pierwszą oznakę kłopotów chowają się jak żółwie do swojej skorupy i czekają, aż niebezpieczeństwo minie. Ich silną stroną jest zdolność przetrwania nawet w najtrudniejszych warunkach; słabością - bierne znoszenie przeciwności losu. Nieszczęścia przyjmują jako rzecz naturalną. Kiedy nie mogą już dłużej wytrzymać, upijają się do nieprzytomności. Za przykład niech posłużą dwa wydarzenia, które mocno utkwiły mi w pamięci. Są błahe, ale charakterystyczne. W 1975 roku pracowałem w Bibliotece Publicznej w Moskwie. Ponieważ potrzebna mi była kserokopia jednej strony, podszedłem do okienka, gdzie wypełniało się zamówienia. Urzędniczka w okienku rzuciła okiem na moje zamówienie i oświadczyła, że ponieważ pracuję w sali nr 1 - „Czytelni profesorskiej" - muszę poczekać do 14.00. Była za kwadrans druga i nikogo przy okienku. „Czy nie mogłaby pani przyjąć mojego zamówienia wcześniej?" „Nie". Kiedy nadeszła druga, stała już za mną kolejka. Urzędniczka nadal siedziała nieruchomo, z założonymi rękami. Z wybiciem drugiej wstała, wywiesiła kartkę „Przerwa na herbatę" i poszła sobie. Byłem wściekły na babę i obejrzałem się za siebie, myśląc, że znajdę zrozumienie wśród kolejkowiczów. Nie znalazłem. Ludzie z kolejki stali w milczeniu, tak jakby to, co się stało, było rzeczą najzupełniej naturalną i tylko głupiec będzie się z tego powodu awanturował.* * W Dzienniku pisarza Dostojewskiego, wydanym sto lat wcześniej, przeczytałem później, jak zachowywał się typowy niski urzędnik carski. Opis ten pokrywa się dokładnie z tym, co mnie spotkało, i świadczy, że zjawisko miało korzenie w carskiej Rosji: „Zachowuje się wyniośle i arogancko, niczym Jowisz. Dotyczy to zwłaszcza najmniejszych owadów, takich, co to siedzą i udzielają ludziom informacji, przyjmują pieniądze, wydają bilety itd. Spójrzcie tylko na niego, ma pełne ręce roboty, jest «zajęty»; ludzie gromadzą się, ustawiają w kolejce, każdy pragnie uzyskać informację, odpowiedź, kwit, bilet. A ten nie zwraca na nich najmniejszej uwagi. W końcu dochodzisz do okienka, stoisz, mówisz - nie słucha cię, nie patrzy na ciebie, odwrócił głowę i rozmawia z urzędnikiem za swoimi plecami, bierze kartkę papieru i coś z nią robi, choć podejrzewasz, że robi to tylko na pokaz, że nie potrzebuje nic z tym robić. Ale jesteś gotów czekać, a tu - on wstaje i wychodzi. Raptem bije zegar i urząd kończy pracę - poszli won!". Dostojewski wyjaśnia, że drobni urzędnicy chcą odegrać się na interesantach za to, że sami nic nie znaczą. Połnoje Sobranie Soczinienii, t. 23 (Leningrad, 1981), s. 75. 244 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Innym razem wagon metra, którym podróżowałem, wjechał na stację. „Ostorożno, dwieri otkrywajutsia" (Uwaga, drzwi się otwierają) - rozległo się z głośników. Pociąg zatrzymał się, ale drzwi pozostały zamknięte. W Stanach Zjednoczonych pasażerowie próbowaliby w takiej sytuacji otworzyć jakoś drzwi, a przynajmniej zaczęliby w nie bić pięściami. W Izraelu być może zdemolowaliby wagon. Tu wszyscy stali bez ruchu, zrezygnowani i apatyczni. „Ostorożno, dwieri zakrywajutsia" (Uwaga, drzwi się zamykają) - ogłosił znów monotonnym tonem megafon i pociąg ruszył do następnej stacji, uwożąc swoich uwięzionych pasażerów. Pod rządami nowej władzy Rosjanie zaczęli głośno narzekać, ale pozostali bierni. Szczególnym rozczarowaniem była postawa inteligencji: nie mogła się ona pozbyć nawyku sprzeciwiania się władzy, choć teraz była to władza demokratyczna. Rosyjska tradycja historyczna przyzwyczaiła ich do oporu, a nie do udziału we władzy. W kwietniu 1992 roku, kiedy Rosja była już państwem demokratycznym, uczestniczyłem w konferencji zorganizowanej przez Rutgers University, na której wygłosiłem referat o Sa-charowie. Podczas dyskusji Tatiana Tołstaja, znakomita rosyjska eseistka, zapytała mnie, jaką rolę moim zdaniem dysydenci rosyjscy powinni odegrać w nowej Rosji. Pytanie to mnie zdumiało; odparłem, że w demokracji nie ma miejsca dla dysydentów i że ci, którzy byli nimi kiedyś, powinni teraz poświęcić wszystkie siły konstruktywnej działalności politycznej. Ale ta oczywista rada nie została wysłuchana. Większość dysydentów, tak odważnych za czasów totalitarnego reżimu, obrażona wycofała się z życia publicznego, oddając politykę na pastwę sowieckiej nomenklatury. Władze demokratyczne dały Rosjanom więcej wolności i możliwości działania, niż mieli oni kiedykolwiek od 1917 roku. Nie zdołano jednak odbudować aparatu państwa, wykorzenić wszechobecnej korupcji i wprowadzić rządów prawa. W rezultacie już wkrótce Rosja uzależniła się od finansowej pomocy Zachodu w postaci okresowych zastrzyków pożyczek i kredytów. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych stała się krajem Trzeciego Świata, żyjącym ze sprzedaży surowców, głównie paliw, i z pomocy zagranicznej. Byłem zawiedziony, bo spodziewałem się, że odrodzi się znacznie szybciej. Najwyraźniej, mimo całej swojej sławy zagorzałego zwolennika zimnej wojny, nie doceniłem spustoszeń, jakich dokonało w kraju i w psychice jego mieszkańców siedemdziesiąt lat rządów komunistycznych. Przyjęcie The Russian Revolution The Russian Revolution spotkała się z dwojaką reakcją. W prasie codziennej i periodykach przeznaczonych dla ogółu, zarówno amerykańskich, jak brytyjskich, ukazały się entuzjastyczne recenzje, chwalące książkę za Z powrotem na Harvardzie 245 rozmach i styl. Również zwykli czytelnicy przyjęli książkę ciepło. Otrzymałem wiele listów z wyrazami sympatii. Pewna pani napisała, że lektura książki tak ją wciągnęła, że przez całą noc nie zmrużyła oka; inna czytelniczka się zwierzyła, że, z jakiegoś powodu, mój opis zamordowania rodziny carskiej pozwolił jej lepiej zrozumieć własne małżeństwo. Książka sprzedawała się dobrze, na tyle dobrze, że moi koledzy po fachu nazwali ją „popularną". To, że wydało ją wydawnictwo komercyjne, a sprzedaż przekroczyła 10 000 egzemplarzy, co nie zdarza się książkom publikowanym przez wydawnictwa uczelniane, nie zaskarbiło jej sympatii zawodowych historyków. Zagorzali krytycy nie omieszkali poinformować czytelników, że byłem członkiem administracji Reagana, sugerując, że ktoś, kto pracował dla tak aintelektualnego, zimnowojennego prezydenta, sam jest na pewno aintelektualnym i zimnowojennym historykiem, więc nie należy brać go poważnie. Pisma fachowe albo przemilczały moją książkę, albo skrytykowały ją jako „stronniczą" i „gniewną". Recenzenci z kręgów rewizjonistycznych uznali moją zdecydowaną ocenę epokowego wydarzenia historycznego za nienaukową. Wyznając zasadę, że historia jest „tworzona od dołu", krytykowali pomniejszanie przeze mnie roli robotników i chłopów w ruchach rewolucyjnych, zwłaszcza podczas przewrotu bolszewickiego. Najbardziej jednak oburzyło rewizjonistów to, że nie potraktowałem poważnie ich własnych prac: bardziej chyba przejmowali się tym, jaki mam stosunek do nich, niż to, jak traktuję sam przedmiot.* Przyznaję, że ich zarzut jest słuszny. Prace rewizjonistów pominąłem z trzech powodów. Po pierwsze, gdybym chciał skorzystać z ich interpretacji wydarzeń, wolałbym sięgnąć do źródła, czyli sowieckiej literatury historycznej, której przedstawiciele mieli przynajmniej dostęp do archiwów. Po drugie, książka była bardzo obszerna - liczyła niemal tysiąc stron - i nie było w niej miejsca dla polemik interesujących tylko specjalistów. Po trzecie, i najważniejsze, w przeciwieństwie do wielu uczonych nie lubię wdawać się w spory akademickie, gdyż odrywają mnie one od tematu. Pochwałę takiej postawy znalazłem * Szczególnie wojowniczy angielski rewizjonista, Edward Acton, w swojej recenzji z The Russian Revolution skrytykował mnie za nieuwzględnienie dzieł tej szkoły i niewymienienie ich nawet w bibliografii. (W rzeczywistości, choć rzadko polemizowałem z publikacjami rewizjonistów, w tekście i przypisach nieraz powoływałem się na nie). „Może uznał, że dostrzeżenie ich zakwestionowałoby same podstawy jego interpretacji" - snuł domysły Acton („Revolutionary Russia", czerwiec 1992, s. 107). Jednakże w opasłym tomie dotyczącym historii rewolucji rosyjskiej, napisanym przez kilkunastu autorów, który Acton współredagował (Critical Companion to the Russian Revolution 1914-1921, Bloomington, Ind., 1997), żadna z dziesiątków bibliografii nie zawiera ani jednej mojej pozycji, nie mówiąc już o powoływaniu się na nie w tekście. 246 Żyłem. Wspomnienia niezależnego w przedmowie do pięciotomowego, autorytatywnego dzieła XIX-wiecz-nego teologa niemieckiego Richarda Rothego: „Powstrzymuję się od niekrytycznych polemik, z wyjątkiem niewielu wypadków, kiedy ciężar argumentów lub nazwisko krytyka uzasadniają inne postępowanie. Jeśli moi krytycy nie są w stanie zachwiać moim przekonaniem, z chęcią pozwalam im pozostać przy swoim zdaniu, mam bowiem skłonność do krytykowania swoich własnych myśli, a nie myśli innych ludzi".13 Co do osądzania wydarzeń historycznych, to nie czuję potrzeby się z tego usprawiedliwiać, ponieważ, jak napisałem wyżej, nie zajmuję się wszak nieuchronnymi zjawiskami naturalnymi, ale skutkami świadomych działań ludzkich, które, jako takie, podlegają moralnej ocenie. Pisząc o nazizmie, historycy nie wahają się go potępiać, i słusznie; czemu więc robić wyjątek dla komunizmu, który pochłonął jeszcze więcej ofiar? Zapamiętałem słowa Arystotelesa, który w Etyce nikomachejskiej napisał, że w pewnych sytuacjach „gniewliwość" jest konieczna: „Bo ci, którzy się nie gniewają dlatego, dlaczego gniewać się należy, zdają się głupi"*. Zgadzam się też z lordem Actonem, który uważał, że musi zajmować moralne stanowisko: jeśli tego nie czyni w odniesieniu do historycznych zbrodni, staje się ich wspólnikiem. „Morderstwo -pisał-jest dziełem chwili, czymś ulotnym. Występowanie w jego obronie jest czymś trwałym i świadczy o jeszcze większym zwyrodnieniu sumienia".14 The Russian Revolution przełożono na kilka języków włącznie z rosyjskim, ale z wyjątkiem Polski miała ona za granicą znacznie mniejszy oddźwięk niż w krajach anglojęzycznych. We Francji i Włoszech historia Rosji od dawna była zarezerwowana dla komunistów i poputczików, którym, zgodnie z oczekiwaniami, moja interpretacja się nie spodobała i którzy nie zwrócili na nią większej uwagi. Francuskie wydanie w miękkiej oprawie, które wydawnictwo Presses Universitaires wyceniło na 278 franków (48 dolarów), nie wywołało prawie żadnej reakcji i szybko zniknęło z witryn księgarskich. W Niemczech sytuacja była inna. Tu trzytomowe wydanie opublikowane przez Rowohlta, największego wydawcę w tym kraju, było szeroko recenzowane, ale zdumiało mnie, że wszystkie te recenzje były do siebie podobne i jednakowo niechętne. Książka nie miała w Niemczech ani jednej przychylnej recenzji. Wyglądało, jakby recenzenci działali na jakiś rozkaz z góry. Niektórzy oskarżyli mnie o pomijanie kwestii społecznych, inni o rusofobię. Według części niemieckich recenzentów książkę czytało się zbyt dobrze - niczym Krimi, czyli kryminał, jak napisał jeden krytyk - nie mogła więc zostać uznana za naprawdę „naukową". Doszedłem do Arystoteles, Etyka nikomachejska, Warszawa 1956, przeł. Danuta Gromska [przyp. tłum]. Z powrotem na Harvardzie 247 wniosku, że ta miażdżąca krytyka ma mniej wspólnego z moją książką, a więcej z burzliwą przeszłością Niemiec. Ponieważ nazizm, w każdym razie w swojej propagandzie, był fanatycznie antykomunistyczny, wszelkie potępienie komunizmu kojarzyło się z nazizmem, dotykało wciąż czułego miejsca. Tym bardziej że, jak wiadomo, historycy niemieccy należeli swego czasu do najgorliwszych nazistów: odcinanie się od antykomunizmu było dla nich formą samoobrony.* Utwierdziłem się w tym przekonaniu, słysząc, jak jeden z niemieckich dziennikarzy zareagował na książkę o sowieckim guła-gu: „A więc Goebbels miał rację?" - zapytał ze zgrozą. Rozpad Związku Sowieckiego był śmiertelnym ciosem dla rewizjonistów. Z psychologicznego punktu widzenia nurt ten czerpał pewność siebie z faktu, że reżim komunistyczny przez cały czas skutecznie radził sobie ze wszystkim, co zagrażało jego władzy, nie tylko trwając przez ponad siedemdziesiąt lat, ale stając się supermocarstwem, rywalem samych Stanów Zjednoczonych. Z faktów tych rewizjoniści wyciągali wniosek - ponownie, raczej psychologiczny niż logiczny - że komuniści cieszą się trwałym poparciem społeczeństwa. Cofając się w przeszłość, zakładali, że doszli oni do władzy na fali rewolucji ludowej, tak jak twierdzili sami komuniści. Nagły upadek systemu, który nie stawił choćby symbolicznego oporu, dowiódł, że twierdzenia te były nieprawdziwe, że reżim był na wskroś przegniły i cieszył się bardzo słabym poparciem. Podkopało to podstawy koncepcji rewizjonistycznej i zmusiło jej zwolenników jeśli nie do zrewidowania swego rewizjonizmu, to przynajmniej zajęcia bardziej realistycznego stanowiska. Głębszym przyczynom upadku komunizmu poświęciłem dwa referaty, które wygłosiłem w Oslo wiosną 1993 roku na zaproszenie Noblowskiego Instytutu Pokoju.15 Tym razem próbowałem spojrzeć na to zagadnienie z filozoficznego punktu widzenia, pytając, czy można się było spodziewać przetrwania reżimu, który gwałci wszystko, co wiemy o naturze ludzkiej. Odpowiadałem, że było to możliwe tylko wtedy, gdy zaprzeczało się istnieniu natury ludzkiej i przypisywało zachowanie ludzi wyłącznie wpływom środowiska, a przeto uznawało, że zachowanie to można kształtować w sposób zupełnie dowolny. Przekonanie to jednak, zakorzenione w filozofii oświecenia i potwierdzane przez współczesną psychologię behawioralną, nie zgadza się z tym, co mówi nam o człowieku antropologia i historia. Pewne postawy ludzi są wspólne wszystkim czasom i miejscom. Jest to między innymi wiara w byt nadprzyrodzony, chęć posiadania, wolność Volker Ullrich („Die Zeit" nr 37 z 3 września 1998, s. 35) nazwał niemieckich historyków „żarliwymi poplecznikami Hitlera", marzącymi o Europie opanowanej przez nazistów i wolnej od Żydów. Niewielu z nich straciło po wojnie katedry. Dwóch wpływowych historyków czasów powojennych z Niemiec Zachodnich, Theodor Schieder i Werner Conze, należało do intelektualnych prekursorów programu „oczyszczenia" Europy Wschodniej z Żydów. 248 Żyłem. Wspomnienia niezależnego myśli i życie rodzinne - a wszystko to bolszewicy starali się wytępić. Wychodząc z założenia, że nie istnieje nic takiego jak natura ludzka, a tylko warunkowane zewnętrznie zachowania ludzi, postanowili oni radykalnie zmienić całe środowisko społeczne w celu stworzenia „nowego człowieka". Nie udało im się, bo nie mogło się udać - przesłanki, na których się opierali, były fałszywe. Zakończyłem swoje referaty ostrzeżeniem, że demokracje zachodnie popełniają te same błędy, ograniczając prawo własności oraz, poprzez społeczną presję („poprawność polityczna"), wolność słowa. Kwestia własności W tym czasie pochłonęło mnie już nowe przedsięwzięcie - książka o historii własności. Zagadnieniem tym interesowałem się od dawna. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie związek między władzą polityczną a własnością w czasie pobytu w Paryżu w latach 1956-1957. Zastanowiło mnie, że zachodni historycy z reguły nie zwracają uwagi na rolę własności w rozwoju cywilizacji europejskiej; po prostu uznawali ją za coś oczywistego. Jednakże dla historyka krajów pozaeuropejskich prawa własności są czymś zupełnie nieoczywistym, ponieważ poza obszarem Zachodu występują bardzo rzadko. Po raz pierwszy wykorzystałem to spostrzeżenie osiemnaście lat później w książce Russia under the Old Regime. Na pytanie, które postawiłem w tej książce: „dlaczego w Rosji - w przeciwieństwie do reszty Europy, do której Rosja należy na mocy swego położenia, rasy i religii - społeczeństwo okazało się niezdolne do narzucenia władzy politycznej skutecznych ograniczeń", odpowiedź brzmiała: ponieważ w Rosji (czyli państwie moskiewskim) podczas zasadniczej fazy formowania się jej państwowości (od XV do XVII wieku) nie było instytucji prywatnej własności, bo cała ziemia, główne źródło bogactwa, należała do korony. Teraz postanowiłem zbadać tezę, że własność ma kluczowe znaczenie dla rozwoju demokratycznych instytucji, a także praw człowieka. Po napisaniu w ciągu czterech i pół miesiąca skróconej wersji moich dwóch książek o rewolucji pod tytułem A Concise History of the Russian Revolution (ukazała się w 1995 roku i została przełożona na kilka języków) zająłem się kwestią historycznej roli własności. Było to zagadnienie zupełnie zaniedbane przez badaczy: większość (skromnej) literatury przedmiotu dotyczyła wpływu praw własności na postęp ekonomiczny. Z radością opuściłem dobrze już znany teren historii Rosji i zająłem się tak egzotycznymi kwestiami, jak stosunek do własności w doktrynie chrześcijańskiej, natura utopii oraz instynkt własności u ludów pierwotnych, dzieci i zwierząt. Z powrotem na Harvardzie 249 Książka Property and Freedom [Własność a wolność], ukończona zimą 1997/1998 roku, składała się z pięciu rozdziałów. Pierwszy dotyczył idei własności od Platona do czasów najnowszych, drugi instytucji własności. W rozdziałach 3. i 4. przeprowadziłem porównanie między Anglią a Rosją, pokazując, jak wczesny rozwój własności ziemskiej w Anglii umożliwił jej mieszkańcom ograniczenie władzy królewskiej, podczas gdy w Rosji jej brak doprowadził do powstania jedynowładztwa. W ostatnim i najbardziej kontrowersyjnym rozdziale dowodziłem, że nowoczesne państwo dobrobytu, choć nie podważające bezpośrednio zasady prywatnej własności, przypomina swoim antywłasnościowym, a więc antyliberalnym nastawieniem państwo przednowoczesne, absolutystyczne. Do pracy nad nową książką przystąpiłem z entuzjazmem. Nie tyle znudziłem się Rosją i jej historią, ile stwierdziłem, że po pół wieku intensywnego zajmowania się tym przedmiotem trudno mi już powiedzieć coś nowego. Uprawianie nauki pociąga za sobą zarówno nauczanie, jak uczenie się, a mnie brakowało radości zdobywania nowej wiedzy. Znalazłem ją w badaniach nad własnością: antropologia, etnografia, psychologia, historia prawa i instytucji otworzyły przede mną nowe, fascynujące perspektywy. Z dreszczem ciekawości czytałem o zwyczajach własnościowych trzykol-czastego ciernika, o instynkcie posiadania u małych dzieci, o stosunku do własności ludów Południowo-Wschodniej Azji i Eskimosów, o pojęciu własności w XVII-wiecznej Anglii. Książka, opublikowana w 1999 roku, spotkała się z oczekiwanym przyjęciem. Socjaliści zlekceważyli ją, konserwatystom bardzo się podobała. Recenzenci nie wyrażali więc opinii o treści i stylu, ale własne sympatie polityczne. Po książce Property and Freedom napisałem krótką - liczącą 44 000 słów - historię komunizmu. Mówiłem tam zarówno o ewolucji idei społeczeństwa bez własności prywatnej od czasów starożytnych, jak o próbach wcielenia tej idei w życie w XX-wiecznej Rosji i na świecie. Książka ukazała się jesienią 2001 roku w serii Modern Library Chronicles. Ukończywszy ją, nie wiedziałem, co dalej. Montaigne, którego uznaję za swego mistrza, radził porzucić na starość badania naukowe, ale mój umysł nie znał spokoju, a siły do pracy wciąż miałem niemałe. Zastanawiałem się więc tylko, czy wziąć się za coś niewielkiego, co można by skończyć w rok, czy też podjąć się zadania wymagającego lat pracy. Skłaniałem się raczej do pierwszego rozwiązania, dopóki nie przeczytałem relacji lorda Actona z jego ostatniego spotkania z Leopoldem von Rankem. Niemiecki uczony miał wówczas osiemdziesiąt kilka lat, był na wpół ślepy i schorowany, Acton więc sądził, że następnym razem zobaczy jego nazwisko w nekrologu. Tymczasem w wieku 82 lat Ranke rozpoczął pisanie dziejów świata 250 Żyłem. Wspomnienia niezależnego i pisał jeden tom rocznie aż do swojej śmierci dziewięć lat później. To przesądziło o mojej decyzji. Zachęcony przykładem Rankego, pod koniec 2001 roku przystąpiłem do pracy nad historią rosyjskiego konserwatyzmu. Emerytura W czas siewu się ucz, w żniwa nauczaj, w zimie się baw. WILLIAM BLAKE, Przysłowia piekielne* I w mirę starcu utieszenie, Priroda, mudrost' i pokój. Starości cała osłoda To spokój, mądrość i przyroda.** PUSZKIN, Rustan i Ludmiła Łatwiej jest zacząć autobiografię, niż ją skończyć, ponieważ rzeka życia niknie bez wyraźnych punktów granicznych. Wielkim przełomem w życiu każdego uczonego jest emerytura. Na Harvardzie tradycyjnym wiekiem emerytalnym dla kadry etatowej było 66 lat. Czasami tylko rektor uniwersytetu osobiście odwiedzał profesora i prosił go o pozostanie na uczelni jeszcze przez kilka lat. Z czasem zasadę tę nieco złagodzono: po osiągnięciu 66 roku życia każdy profesor mógł wybrać, czy chce jeszcze uczyć przez dwa lata na cały etat, czy na pół etatu przez cztery. Siedemdziesiąty rok życia stanowił ostateczną granicę czynnego życia zawodowego. Jednakże w 1983 roku Kongres uchwalił ustawę zakazującą przymusowego odsyłania uczonych na emeryturę ze względu na wiek; wchodziła ona w życie po dziesięciu latach od chwili uchwalenia. Oznaczało to, że od 1 lipca 1993 roku Harvard nie będzie już mógł zmuszać siedemdziesięcioletniego profesora do przejścia na emeryturę. Ponieważ urodziłem się 11 lipca 1923 roku, szczęśliwym zbiegiem okoliczności nowa ustawa objęła i mnie. Sam mogłem więc zdecydować, kiedy przejdę na emeryturę; miałem prawo wykładać tak długo, jak mi się podobało. Nie spieszyłem się z przejściem na emeryturę i wykładałem jeszcze po przekroczeniu siedemdziesiątki. W końcu jednak postanowiłem odejść. Złożyło się na to kilka powodów. Po pierwsze, z wiekiem zaczęło ubywać mi sił. Samuel Butler napisał gdzieś, że starzenie się to coraz większe zmęczenie. Dydaktyka pozbawiała mnie energii potrzebnej do pisania i robienia * W. Blake, Małżeństwo nieba i piekła, Wrocław 2002, przel. Franek Wygoda [przyp. tłum.]. ** Przekład na podstawie tłumaczenia Jana Brzechwy [przyp. tłum.]. Z powrotem na Harvardzie 251 innych rzeczy, które lubię. Mogłem wprawdzie wykładać na pół etatu, ale niezależnie od tego, że uczelnia - słusznie moim zdaniem - nie patrzy przychylnie na półetatowych pracowników, jeden z kolegów profesorów ostrzegł mnie na podstawie własnego doświadczenia, że pół etatu to w istocie praca na cały etat za połowę pensji. Po drugie, wykładanie tych samych rzeczy przez czterdzieści lat staje się nużące. Choć prawie co roku przerabiałem treść jednego lub więcej wykładów, zasadniczy ich układ i sens pozostały te same. Wykładanie przestało więc być ciekawe: bardziej przypominało odgrywanie roli niż myślenie na głos, zwłaszcza jeśli mówiło się do dużego audytorium. Po trzecie wreszcie, władze wydziału sprawiły mi wielki zawód, odmawiając w maju 1995 roku przyznania całego etatu świetnemu młodemu specjaliście od dwudziestowiecznej historii Rosji. Mocno go popierałem, ponieważ moim zdaniem był on autorem niezwykle oryginalnych prac dotyczących początku okresu sowieckiego, pod wieloma względami rewidujących (w pozytywnym sensie tego słowa) przyjęte poglądy na ten okres. Postanowienie wydziału oburzyło mnie nie dlatego, że odrzucono moje zdanie, ale że nie zadano sobie nawet trudu przeczytania prac kandydata i nie dano mu promocji na podstawie negatywnej opinii niewielkiej komisji kierującej się względami bardziej politycznymi niż naukowymi - mianowicie tym, że kandydat jest „zbyt emocjonalny" w swoich poglądach na komunizm i w swojej krytyce szkoły rewizjonistycznej. Ta decyzja, a jeszcze bardziej sposób, w jaki ją podjęto, przekonały mnie, że mój czas na wydziale dobiegł końca. Nie był on już spójnym ciałem, dla którego wspólny interes jest najwyższym dobrem, ale stał się zlepkiem ludzi, których obchodzą przede wszystkim prywatne sprawy i kariera. W rezultacie reputacja wydziału szybko spadała: dotychczas w rankingach „US News and World Report" był on na pierwszym lub drugim miejscu, tymczasem pod koniec lat dziewięćdziesiątych znalazł się na szóstym lub siódmym miejscu. Decyzję o emeryturze podjąłem pewnego pięknego dnia latem 1995 roku podczas spaceru w Chesham. Leżałem na łące, patrzyłem w niebo i nagle poczułem, że czas nadszedł: chciałem być tak samo wolny i nieskrępowany jak obłoki na niebie. Z zawiadomieniem dziekana o swojej decyzji zwlekałem do 27 października, czyli rocznicy wyjazdu z Warszawy, pierwszego przełomowego wydarzenia w moim życiu. Ostatnie wykłady prowadziłem w roku akademickim 1995/1996 i 1 lipca 1996 roku zostałem emerytowanym profesorem. Wydział wydał na moją cześć wspaniały obiad pożegnalny. Zaproszono wszystkich moich doktorantów; część przybyła osobiście, inni przysłali listy. Oczywiście podczas takich okazji siłą rzeczy słyszy się głównie pochwały. Ale ponieważ prawie wszyscy chwalili mnie za to, że dawałem swoim podopiecznym swobodę zarówno w wyborze 252 Żyłem. Wspomnienia niezależnego przedmiotu pracy, jak sposobie ujęcia, uznałem, że to coś więcej niż tylko okolicznościowe uprzejmości. Jedną z moich zalet jest to, że potrafię zamknąć bez żalu jeden rozdział w swoim życiu i rozpocząć następny. Ta cecha łagodzi ból związany ze starością, nawet jeśli pozbawia nas pocieszenia, jakie daje tęsknota za przeszłością. Mimo to, po blisko pięćdziesięciu latach pracy dydaktycznej, byłem zdziwiony, jak mało mi jej brak. Najbardziej brakowało mi kontaktów z młodymi ludźmi i ich krytycznej oceny moich pomysłów. Pierwszy rok emerytury nie różnił się od urlopów naukowych, z których korzystałem regularnie co cztery lata. Kiedy jednak nadszedł drugi rok bez wykładów, poczułem zmianę. Zdałem sobie sprawę, że nie mając formalnych obowiązków, muszę bardzo starannie organizować sobie czas, bo inaczej będę go marnował; przedtem powinności akademickie tworzyły niejako ramę dla codziennego życia. Bez niej musiałem stworzyć sobie własną: rankami pisałem w domu, a popołudniami pracowałem w bibliotece. Byłem mile zaskoczony, jak wiele mogę dokonać, uwolniony od dotychczasowych obowiązków. Zyskałem więcej czasu również dlatego, że Rosja wzbudzała teraz mniejsze zainteresowanie niż podczas zimnej wojny. Zaproszenia na odczyty były rzadsze, media przestały zabiegać o wywiady i komentarze. Co więcej, podczas gdy wcześniej jedynymi autorytetami od spraw rosyjskich byli tacy specjaliści jak ja, teraz pojawili się angielskojęzyczni Rosjanie dysponujący bezpośrednią wiedzą o swoim kraju. Nie zmartwiłem się tym, bo po pierwsze, zmieniłem nieco zainteresowania, a po drugie - wolna Rosja wydawała mi się niesympatyczna jako przedmiot badań. Do jasnych stron postkomunistycznej Rosji należy działalność moskiewskiej Szkoły Nauk Politycznych, która postawiła sobie za cel szerzenie idei i obyczajów demokratycznych. Jej założycielka i dyrektorka, Lena Niemirowska, jest niezwykle przedsiębiorczą i energiczną promotorką zachodnich wartości; organizuje częste seminaria, w których biorą udział młodzi politycy, dziennikarze i uczeni rosyjscy. Jej mąż, Jurij Sienokos-sow, kieruje wydawnictwem publikującym przekłady zachodnich książek, w większości rozdawane bezpłatnie uczestnikom seminariów, bibliotekom i instytucjom oświatowym. Od 1999 roku corocznie biorę udział w tych seminariach, a Sienokossow wydał tłumaczenia kilku moich książek. Nikt nie uczy nas, jak się starzeć; ktoś napisał, że starzenie się nie jest dla słabych duchem. Sedno tkwi nie w fizycznej ułomności, która jest oczywista dla oka, ale w sferze psychologicznej, gdzie zachodzą zmiany, o których człowiek woli nie rozmawiać, a otoczenie - udawać, że ich nie zauważa. W przeciwieństwie do młodych lat, kiedy stwierdzamy ciągłe zmiany w sobie, podczas gdy otoczenie pozostaje niezmienne, starość ma to do siebie, Z powrotem na Harvardzie 253 że pozostajemy tacy sami, a otoczenie wydaje się zmieniać nieustannie. Po przekroczeniu siedemdziesiątki niepostrzeżenie i mimowolnie przenosimy się do innego świata. Ludzie, których znaliśmy, stopniowo wymierają, a nas zaczynają otaczać obcy, którzy myślą i zachowują się inaczej. Z czasem zaczynamy się czuć jak cudzoziemcy we własnym kraju, choćby nawet środowisko fizyczne się nie zmieniło. Pewnego dnia w 2000 roku znalazłem się w centrum handlowym pod Waszyngtonem i nagle spostrzegłem, że wśród setek kręcących się tam ludzi tylko ja mam na sobie marynarkę i krawat. Był to dla mnie wstrząs. Podobnie czuł się chyba Francuz w okresie restauracji, kiedy przyszedł na przyjęcie w pumpach i pudrowanej peruce. Pamiętając czasy, kiedy jako student zarabiałem 35 centów za godzinę, dziwię się, kiedy muszę płacić 3,65 dolara za gałkę lodów. Byli studenci donoszą mi w listach, że przeszli na emeryturę! I jak reagować, kiedy młode dziewczęta rzucają od niechcenia słowem na literę k, którego za czasów naszej młodości nawet sierżant piechoty morskiej krępowałby się użyć w towarzystwie pań? Trudno jest oswoić się z takimi zmianami; człowiek doznaje nieodpartego poczucia wyobcowania i bezużyteczności. Uwagi końcowe W tym miejscu wypada zakończyć te wspomnienia. Czy nauczyłem się czegoś w ciągu tych lat, które dane mi było przeżyć? Jednej lub dwu rzeczy. Zastanawiając się nad sobą i swoim osiemdziesięcioletnim życiem, dochodzę do wniosku, że bardziej niż władzę, pieniądze lub sławę ceniłem wolność, nieskrępowane prawo bycia sobą w słowach i czynach. Przekonania i opinie uważam za taką samą część siebie jak ciało: są one mną w dosłownym, choć niematerialnym sensie tego słowa. Niewiele mnie obchodzi, czy ktoś zgadza się ze mną, czy nie, ale mój gniew ściągnie na siebie każdy, kto próbowałby mnie zmuszać do wyparcia się mych przekonań i opinii, ponieważ uważam to za atak na swoje najgłębsze „ja". Obrona tego prawa do własnych poglądów często przysparzała mi kłopotów, ponieważ społeczeństwo jako całość oraz mniejsze środowiska, do których człowiek należy na mocy swego zawodu, organizacji, religii i tak dalej, wymagają konformizmu. Nigdy jednak nie żałowałem, że pozostałem wierny sobie. Ogólniej rzecz biorąc, przekonałem się, że ludzie są zupełnie nieobliczalni, że nie da się ani przewidzieć, jak postąpią, ani zrozumieć, dlaczego tak postąpią. Dlatego powątpiewam w możliwość wytłumaczenia zachowań ludzi - zarówno indywidualnych, za pomocą psychologii, jak zbiorowych, za pomocą socjologii lub politologii. Nauka bada zjawiska, które zachodzą w sposób niezmienny, przewidywalny, ludzie tymczasem działają 254 Żyłem. Wspomnienia niezależnego chaotycznie i bezplanowo. Wydaje mi się, że ogrodnictwo (oraz historia) znacznie lepiej przygotowuje do polityki. Ogrodnik wie, że rośliny można poddać reżimowi tylko do pewnego stopnia, że jeśli każe im się rosnąć w nieodpowiednim klimacie i na nieodpowiedniej glebie, zwiędną i obumrą. Uprawa roślin wymaga więc współdziałania ludzi i roślin, a nie rozkazów, jakie są możliwe w stosunku do materii nieożywionej. Nic więc dziwnego, że według córki Stalina jej ojciec nienawidził ogrodnictwa. Dla tych z nas, którzy mają szczęście, że mogą wybrać sobie przyszłość - a jesteśmy nieliczną mniejszością wśród mieszkańców ziemi - ważne jest wcześnie zdecydować, co chcemy robić, i robić to. Uważam, że żadne względy, a już najmniej finansowe, nie powinny nas zepchnąć z obranej drogi. Człowiek powinien przywiązywać się do ludzi, zajęć, przekonań, miejsc. Przygnębia mnie panująca dziś wśród młodego pokolenia tendencja do uwolnienia się od wszelkich więzi, do nieustannej pogoni za samozadowoleniem. Nie jest to sposób na szczęśliwe życie. Słowa George Sand, które gdzieś przeczytałem i zanotowałem sobie, oddają mój własny stosunek do życia: „Człowiek jest szczęśliwy dzięki własnym wysiłkom, kiedy zna konieczne składniki szczęścia: prosty smak, pewna doza odwagi, do pewnego stopnia wyrzeczenie się siebie, umiłowanie pracy, a nade wszystko czyste sumienie". Co do pytania o sens życia, to, jeśli w ogóle ma ono sens, sądzę, że ponieważ strach przed śmiercią i miłość do potomstwa są najsilniejszymi uczuciami, sensem życia wydaje się tylko przetrwanie i prokreacja. Świat jest tak urządzony, że wszystkie stworzenia pragną przedłużyć swoje istnienie, ale dlaczego i po co, pozostaje dla nas tajemnicą.* Czy pozostajemy tacy sami od dzieciństwa do starości? Czytając teksty, które napisałem w młodości, jestem często zdumiony wyrażonymi tam uczuciami, które dziś są mi całkiem obce. Kiedy jesteśmy młodzi, bardzo nam zależy na aprobacie rówieśników. Gdy byłem na pierwszym roku studiów uniwersyteckich, cztery z pięciu korporacji studenckich pragnęły mieć mnie w swoich szeregach. Choć byłem mile połechtany tymi oznakami popularności, gryzłem się, że piąta korporacja mnie nie chce. Dziś znacznie mniej się przejmuję, co o mnie myślą, bo wiem, że przyczyny wrogości często nie tkwią we mnie: są to zawiść, uprzedzenia, niezrozumienie. Moje oczekiwania wobec życia, moje sympatie i antypatie, moje lęki i nadzieje były za młodych lat zupełnie inne od dzisiejszych. * Utwierdziłem się w tym przekonaniu, kiedy się dowiedziałem, że pewne gatunki ciem żyją tylko trzy dni, w czasie których nie robią nic - nawet nie jedzą - tylko zajmują się wydawaniem na świat potomstwa, które będzie żyć trzy dni, nie robiąc nic poza prokreacja. Z powrotem na Harvardzie 255 A mimo to... Aby odpowiedzieć na pytanie, które postawiłem na początku tej książki - czy jestem tym samym człowiekiem, którym zawsze byłem? - zacytuję słowa dziewiętnastowiecznego krytyka francuskiego Sainte-Beuve: Doszedłem do wniosku - być może potajemnie usprawiedliwiając swoją bezczynność, może przez głębsze zrozumienie maksymy, iż wszystko sprowadza się do tego samego - że cokolwiek robię lub nie, pracuję w gabinecie, drukuję w gazetach, udzielam się towarzysko, poświęcam czas kłopotliwym gościom, biedakom, spotkaniom na ulicy, bez względu na to czemu lub komu, nie przestaję robić jednej i tej samej rzeczy, czytać jednej i tej samej księgi, nieskończonej księgi świata i życia, której nikt nigdy nie skończy, w której najmądrzejsi czytają najszybciej; czytam więc wszystkie strony, które się ukazują, w porwanych fragmentach, od końca, cóż to ma za znaczenie? Nigdy nie przestaję. Im większa mieszanina, im częstsze przerwy, tym bliżej zapoznaję się z księgą, której środka nigdy się nie przekracza; ale korzyść polega na tym, że miało sieją otwartą na najróżniejszych stronach.16 Co się tyczy śmierci, to w gruncie rzeczy jest ona takim samym cudem jak narodziny, jeśli nie większym, ponieważ nie możemy nic na nią poradzić, chyba tylko odwlec ją o kilka chwil. Podążając pewnego pięknego dnia wiosną 1973 roku na pogrzeb ojca, czułem dziwne, religijne uniesienie podobne do tego, którego doświadczyłem podczas narodzin pierwszego syna. Każdy człowiek po przekroczeniu pewnego wieku wie, że żyje z wyrokiem śmierci, chwilowo tylko odroczonym. Mimowolnie zaczyna się żegnać z przyjaciółmi i ukochanymi rzeczami - domem letniskowym, książkami i dziełami sztuki, albumami rodzinnymi - i zastanawia się, kto je po jego śmierci odziedziczy i co z nimi zrobi. Kiedy śmierć w końcu nadejdzie, będę żałować tego samego, co Prak-sylla z Sykionu, grecka poetka z V wieku przed Chrystusem: Schodząc ze świata, zostawiam piękno najwyższe - blask słońca, Po nim gwiazdy świetliste i twarz księżyca wśród nocy, Potem... w porę zebrane ogórki, i jabłka, i gruszki! * Liryka starożytnej Grecji, Wrocław 1984, przełożył Jerzy Danielewicz [przyp. tłum.]. Przypisy Rozdział 1: Polska, Włochy, Ameryka 1. Apoloniusz Zawilski, Bitwy polskiego września, II (Warszawa, 1972), s. 248. Oni również zniszczyli 191 czołgów i 421 samolotów 2. Nowy Jork i Londyn, 1895, s. X 3. Nichts is wahr, Alles is erlaubt, w Genealogy of Morals, część III, s. 24 (Werke, vii, Lipsk, 1910, s. 469) 4. Cytowany przez A.L. Rowsego w The Use of History (Londyn, 1946), s. 54 5. Henry Festing Jones, Samuel Butler, II (Londyn, 1919), s. 306 6. Historia opowiedziana w książce Richarda C. Lucasa, Eagles East (Tallahassee, Floryda, 1970) 7. „Frankfurter Allgemeine Zeitung", 11 września, 1981 Rozdział 2: Harvard 1. Isaiah Berlin, The Proper Study of Mankind: An Anthology of Essays (Londyn, 1997), s. 535 2. Michael Ignatieff, Isaiah Berlin: A Life (Nowy Jork, 1999), s. 71 3. „Foreign Affairs", kwiecień 1951, s. 360 4. The Privilege Was Mine (Nowy Jork, 1959), s. 31 5. Sergei Khrushchev, Nikita Khrushchev (University Park, Pensylwania, 2000), s. 220 6. Richard Crossmann (ed.) The God That Failed (Nowy Jork, 1940) s. 178 7. A.P. Czechów, list z 4 października 1888 do A. Pleszejewa, w jego Sobranije soczinienij, VI (Moskwa, 1955), s. 489 8. Księga 5, rozdział 8 258 Żyłem. Wspomnienia niezależnego 9. George R. Urban, ed., Stalinism (Londyn, 1982), s. 350 10. „Foreign Affairs", lipiec 1947, s. 581 11. F.M. Dostojewski, Połnoje sobranie soczinienii, VI (Leningrad, 1973), część 3, rozdział 1, s. 155. Patrz także w „Vranyo", ibid., tom XXI (Leningrad, 1980), ss. 117-125, szczególnie s. 119 12. I.S. Turgieniew, Połnoje sobranie soczinienii, V (Moskwa-Leningrad, 1963), s. 198 13. Martin Gilbert, Shcharansky, Hero of Our Time (Nowy Jork, 1986), s. 244 14. Natan Shcharansky, Fear No Evil (Nowy Jork, 1998), s. 202 15. „Financial Times", 26-27 września 1998, s.iii. Badanie zostało zorganizowane przez Durex, międzynarodowego producenta kondomów. Rozdział 3: Waszyngton 1. „Encounter 35", nr 4 (październik 1970), s. 11 2. Gerald K. Haines i Robert E. Legget, ed., CIA 's Analysis of the Soviet Union, 1947-1991: A Documentary Collection, Center for the Study of Intelligence, Central Intelligence Agency (Waszyngton, 2001), s. 256 3. „Watchdogging Intelligence", w: Seminar on Command, Control, Communications, and Intelligence (Incidental Papers, Center for Information Policy Research, Harvard University, 1980), ss. 179-180 4. „Why the Soviet Union Thinks It Could Fight and Win Nuclear War", „Commentary" 82, nr 4 (październik 1986), ss. 25-39 5. National Intelligence Estimate 11-3/8-76, s. 18 6. „New York Times", 19 stycznia 1997, s. A6 7. David Callahan, Dangerous Capabilities (Nowy Jork, 1990), s. 380 8. Okrojona wersja tego raportu została odtajniona i 16 lutego 1978 ujawniona opinii publicznej 9. „New York Times", 17 lutego 1978, s. A6 10. „Insight", 23 czerwca 1986, s. 15 11. „New York Times", 23 listopada 1978, ss. Al i A6 12. Przedruk w: Charles Tyroler II, red., Alerting America: The Papers of the Committee on the Present Danger (Waszyngton: Pergamon Press, 1984), ss. 10-15 13. „Washington Post", 29 sierpnia, ss. 10-15 14. Richard Burt w: „New York Times", 10 lutego 1979, s. 5. Zob. ponadto Zbigniew Brzeziński, Power and Principle (Nowy Jork, 1983), ss. 455-459 15. „New York Review of Books", 3 maja 1979, s. 45 16. „Izwiestia" nr 179, 27 czerwca 1988, s. 3 17. William E. Odom, The Collapse of the Soviet Military (New Haven, 1998), ss. 67, 70 18. „Wprost" nr 25, 23 czerwca 2001, ss. 82-84 19. „Wall Street Journal", 24 grudnia 1980, s. 3 20. Peggy Noonan, What I Saw at the Revolution (Nowy Jork, 1990), s. 212 Przypisy 259 21. „Washington Post", 25 maja 1981, ss. Al i A12 22. „Baltimore Sun", 12 lipca 1982, s. A3 23. Naczelne Dowództwo Sił Sojuszniczych w Europie 24. 24 grudnia 1980, ss. Al i A3 25. „Prawda", 18 lutego 1981 26. „National Journal", 17 lipca 1982, s. 1247 27. „Die Zeit", 26 marca 1982, s. 10, cyt.: „Frankfurter Allgemeine Zeitung", 19 maja 1982, s. 8 28. Strobe Talbott, The Russians and Reagan (Nowy Jork, 1984), s. 131 29. The Soviet Economic Predicament and East-West Relations. Sov. 82-10001 30. „New York Times", 10 listopada 1981, s. A22 31. „Observer", 22 marca 1981 32. „Baltimore Sun", 20 marca 1981, s. A4 33. 24 marca 1981, s.B4 34. Cyt. przez Strobe'a Talbotta w: „Time", 22 listopada 1982, s. 31 35. Michael K. Deaver, Behind the Scenes (Nowy Jork, 1987), ss. 126-127,139 36. Noonan, What I Saw, ss. 90, 224 37. George P. Shultz, Turmoil and Triumph (Nowy Jork, 1993), s. 162 38. „Wall Street Journal", 23 lipca 1982, artykuł redakcyjny, Breach of Contract 39. Ronald Reagan, An American Life (Nowy Jork, 1999), s. 362 40. Shultz, Turmoil and Triumph, s. 159 41. Ibid., ss. 121-122 42. 11 maja 1982, s. A6 43. „Nowyj Mir", nr 9/905, wrzesień 2000, s. 176-179; moja odpowiedź: ibid., nr 3/911, marzec 2001, ss. 222-224 44. „Bulletin of the American Atomic Scientists", styczeń 1981, s. 1. Podkreślenie moje 45. Skrócony tekst tego listu znalazł się we wspomnieniach Reagana, An American Life, ss. 554-555 46. Ibid., s. 555 47. „Newsweek", 16 listopada 1981, s. 31 48. Strona 1,391 49. Po raz pierwszy ukazał się drukiem jako załącznik do wspomnień Roberta McFarlane'a, Special Trust (Nowy Jork, 1994), ss. 372-380 50. Shultz, Turmoil and Triumph, s. 126 51. Ibid., ss. 265-266 52. Ibid., ss. 267-268 53. Between the Devil and the Dragon (Nowy Jork, 1982), s. 388 Rozdział 4: Z powrotem na Harvardzie 1. History of Rome, ks. 22, rozdz. 5 2. On War, ks. 4, rozdz. 10 i 11 260 Żyłem. Wspomnienia niezależnego 3. „New York Times Sunday Book Review", 18 listopada. 1984, s. 12 4. „Macaulay", w: Literary Essays (Nowy Jork, 1939), s. 195 5. W odczycie wygłoszonym na Harvardzie 11 listopada 2002 6. Francesco Guicciardini, Ricordi (Nowy Jork, 1949), ss. 45, 47 7. „Madame de Deffand", w: Books and Characters: French and English (Nowy Jork, 1922), s. 102 8. New Letters of Thomas Carlyle, II (Londyn, Nowy Jork, 1904), ss. 10-11 9. Point Counter Point (Nowy Jork, 1928), rozdz. 21, s. 292 10. Associated Press Report z 8 lutego 1995 11. Sto sorok biesied s Mołotowym: Iz dniewnika F. Czujewa (Moskwa, 1991), s. 184 12. F.M. Rudinski, „Dieło KPSS" w Konstitutsionnom Sudie (Moskwa, 1999), s. 109 13. Richard Rothe, Theologische Ethik, II wyd., I (Wittemberga, 1869), s. xi 14. Cyt. w: Gerturde Himmelsfarb, Victorian Minds (Nowy Jork, 1968), s. 177 15. Opublikowane łącznie przez Oxford University Press i Scandinavian University Press w 1994 roku pt. Communism: The Vanished Specter 16. CA. Sainte-Beuve, Monday-Chats, ed. William Matthews (Chicago, 1877), xliv-xlv Indeks nazwisk Abshire David 158 Acheson David 145 Acheson Dean 145 Achmatowa Anna 65, 73 Acton Edward 245-246, 249 Aleksander III 21 Allen Richard V. 145,148-150,152,154--155,158,163-164,166-168,170,172--173, 180,188,197-199, 200 Amalrik Andriej 124 Andropow Jurij 156, 207-210, 219 Antevil Jeffrey 163 Arbatow Gieorgij 131,135,153,156 Arendt Hannah 109 AzbelMark 190 Backhaus Wilhelm 25 Bailey Norman 177,183 Baker James 148,155,167-168,174,180, 210, 212, 234 Bakshian Aram 177 Baldrige Malcolm 175, 182,184 Bat Walter (Jack) 96 Beck Józef 4 Beecher William 142 Beerbohm Max 71, 228 Benedict Ruth 80 Bennett Arnold 9 Berlin Isaiah 65, 70-73, 107,109, 220 Bernstein Eduard 99 Biessmiertnych Aleksandr 161,163, 209 Binder David 142 Blair Dennis 153 Blaufuks Piotr 32 Block John 154,175,182 Bohlen Charles „Chip" 90 Bonner Jelena 133, 233 Brent Jonathan 239 Breżniew Leonid 147,157,170,176-177, 191,197, 200, 207-208, 211, 219 Brinton Crane 64, 67 Brogan Denis 84 Brown Harold 146 Brzeziński Zbigniew 146,148,153, 204 Buckley James 182 Buckley William 200 Bundy McGeorge 110 Bunin Iwan 226 Burger Emma 18, 32 Burger Janek 18,32 Burger Oskar 18 Burger Ossi 42 Burt Richard 154, 204, 210 262 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Bush George W. 139 Bush George H.W. 138, 141-142, 174, 177, 191-192, 207, 209, 212, 234 Butler Samuel 28,250 Carlucci Frank 158 Carlyle Thomas 225 Carnegie Dale 230 CarrE.H. 109,220-221 Carter Jimmy 144,146, 148,154,192 Casey William 158, 175, 182, 184-185, 210-211 Cereteli Iraki 86 Chamberlain Neville 7 Chamberlain William Henry 221-222 Chapman George 228 Cherne Leo 137-138 Chruszczow Nikita 83, 87,155 Churchill Winston 41,145, 193,197 CincadzeNoe 86,234 Claeve William Van 139 Clark Kenneth 26 Clark Wesley 210 Clark William P. 168,172,174,179-181, 183-187,189, 202, 204-206, 208-211 Clausewitz Karl 218 ClineRay 158 Clinton Bill 145,196, 212 Codevill Angelo 151,207 Colby William 137-138 Colson Janet 199 Conant James 81 Conze Werner 247 Coolidge Archibald Cary 84 Cooper John Sherman 143 Cunliffe Marcus 104 Cunliffe Mitzi 104 Czechów Anton 65, 96 Dahl Robert 132 Davies Richard 127 Deaver Michael 148-149, 167-168, 177, 180, 189 Diderot Denis 230 Dobriansky Paula 153 Dobrynin Anatolij 158, 163, 211 Dolan Tonny 201, 203 Dole Robert 212 Dostojewski Fiodor 122, 243 Dubćek Alexander 110 Dulles John Foster 106 Dyzenhaus Olek 11,29,31,36,56,68 Dzierżyński Feliks 238 Eagleburger Larry 177, 185, 209-210 Edelman Wanda 32 Eisenhower Dwight David 106 Eliot Charles 65 Ellis John M. 224 Engels Fryderyk 222, 225, 238 Evans Rowland 155,208 Fainsod Merle 109 Feld Bernard 194 Ferry Ronald 110 Fichte Johann Gottlieb 61 Fischer Louis 133-134 Flynn Errol 231 Ford Harold 138,143, 188 Ford Robert A.D. 194-195 Fosdick Dorothy 134 Foster Richard B. 135,138 Fowler Henry 145 Frank Simeon 98 Gabrielew Ester 57 Gabrielew Jasia 57 Gabrielew Maks 57 Galvin Robert W. 137 Gamsachurdia Zwiad 234-235 Gaulle Charles de 100 Gavin Robert 139 Gavronsky Dmitrii 50 Genoves Eugene 238 Genscher Hans-Dietrich 163-164,177 Gibbon Edward 222 Gide Andre 92 Gilmore Myron 94 Glickes Erwin 217 Gorbaczow Michail 165, 206, 212, 219, 223, 229-231, 235 Gorki Maksim 99,226 Indeks nazwisk 263 Graham Daniel 139 Gregg Don 209 Gromyko Andriej 158,181,185,193 Gross Johannes 58 Guicciardini Francesco 224 Guizot Francois 54-55 Haig Alexander 148-149, 151-152, 155, 164,167,170-173,175-177,179,181--182,184-186,191,198, 204, 212 Hammer Armand 232 Handlin Mary 82 Handlin Oscar 82 Harrington James 116 Hart Gary 143 Hartman Arthur 210 Hartmann Frank 55 Haskelberg Henryk 15 Haskelberg Herman 15 Haskelberg Leon 16 Haskelberg Sarah Sophia „Zosia" 15 Hayek Frederick von 73, 95 Hazlitt William 54 Hegel Georg Wilhelm 61 Hensel Luise 18 Herblock [Herbert Lawrence Block] 164 Hercen Aleksandr 73. 85 Hitler Adolf 1, 3, 8, 22, 30,34, 40,49,57, 145,193,196, 215, 221-222, 247 HofferEric 214 ' Hoffman Joseph 25 Hough Jerry F.132 Huxley Aldous 237 Ingraham Duncan 150 InkelesAlex 80 Inouye Daniel 143 Jackson Henry 134-135,154-155 Jakowlew Aleksandr 229 James Henry 224 Jan Paweł II 209 Jankielewicz Tania 232 Janklow Morton 217 Jaruzelski Wojciech 173,177 Jelcyn Borys 233,235-236, 238, 240,242 Jepsen Roger 188-189 Jobert Michael 202 Jones John 64 Kant Immanuel 27 Karamzin Nikołaj 79-80, 85, 98 Karpowicz Michaił 63-64, 67, 69, 76-77, 80, 82-85, 88 Katarzyna II 230 Kazakevich Vladimir 51 Keller O. 26 Kemp Jack 189 Kennan George 75, 103, 105-107, 109, 133,196 Kennedy John F. 106,110 Kennedy Joseph 110 Kennedy Teddy 110 Kerner Robert 83-84 Kierenski Aleksandr 83, 233 Kirkland Lane 233 Kirkpatrick Jeane 160,170-171,175-176 Kissinger Henry 142, 148-149,151,154- -155,187-188, 214, 220 Kistiakovsky George 165 Kluckhohn Clyde 80 Knopf Alfred A. 227-228 KohlerFoy 138 Koszta Martin 150 Kowaliow Siergiej 231 Kraft Joseph 142 Krawczuk Leonid 236 Kreczmar Michał 29 Kukliński Ryszard 173 Kunitz Joshua 51 Land Edwin 137 Langer William 67, 84,108,133 Legvold Robert 165 Lehman John 158 Lehman Richard 142 LeMay Curtis 157 Lenczowski John 210 264 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Lenin Włodzimierz 76-77,103-104, 223, 225, 233, 238-239 Lewis Anthony 164 Lichtenberg Henri 26 Liubarski Kronid 191 Lord Carnes 188 Luce Clare Booth 137,140 Luttwak Edward 158 MacNamara Robert 137 Maeterlinck Maurice 41 Malamuth Charles 51 Malia Martin 82-83, 85-86 Małowist Marian 30-31 Mann Tomasz 47 Marks Karol 203, 222, 225, 238 Marshall George 68 Masaryk Tomaś 110 Massie Suzanne 206 MatlockJack 151206 McCarthy Mary 104 McFarlane Robert (Bud) 179-180, 187, 189, 208. 210 McGovern George 72, 135 Meese Edward 148,176,179, 210 Mendelson Joachim 25 Michelet Jules 222 Mikołaj II 212, 221 Miller William Green 143 Mints I.I. 102-103 Mitterand Francois 185 Moltke Helmuth von 120 Mołotow Wiaczesław 240 Mommsen Theodor 61 Montaigne Michel de 95,144, 249 Moore Barrington 80 Morison Samuel Eliot 67 Moynihan Daniel Patrick 144 Murphy Daniel J. 210 Mussolini Benito 1,19-20, 35, 38, 40, 67 Nance James 174-175 Neumann Robert G. 151 Niebuhr Barthold 61 Niemirowska Lena 252 NitzePaul 139,145 Nietzsche Friedrich 5, 26-27, 44, 46 Nixon Richard 72,114, 148-149,166 Noonan Peggy 149, 179 Novak Bob 208-209 Odom William 147 Okudżawa Bułat 65 Ollson 2 Olmer Lionel 138 Olszewski Marian 15 Oncken Wilhelm 4 Packard David 145 Paisley John 139,143 Palmer Mark 205 Parsonsa Talcotta 81 Pasternak Borys 65, 72 Pater Walter 224 Perkins David 96 Perle Richard 134, 150,154 Pfeffer Izrael 36 Pfeffer Roza 36-37 Pietrow 171 Piłsudski Józef 20-22, 24 Pipes Bernard 15 Pipes Daniel 77, 85 Pipes Irena 51-52, 62. 64, 67, 70, 77, 85, 105 Pipes Klemens (Kaleba)17 Pipes Marek 14,16 Pipes Steven 85 Podhoretz Norman 146 Poindexter John 179, 181, 202, 205 Popper Karl 73 Pososzkow Iwan 69 Primakow Jewgienij 135 Proust Marcel 224 Pusey Nathan 112 Rabelais Francois 62 Radoński Tadeusz 30-31,33,38 Raeff Marc 67, 70 Ranke Leopold von 61, 249-250 Reagan Nancy 149,155,167-168,186,206 Indeks nazwisk 265 Reagan Ronald 107, 110, 142, 144-145, 148-154,158-159,161,164-172,174--180,182-190,192,194,197-201, 203--208, 210-214, 231, 245 Regan Donald 170,175 Riabski Władimir 125-126 Riazanowski Nikołaj 67, 83 Robinson Geroid Tanquary 63 Robinson Roger 185 Rodionow Igor 147 Roosevelt Franklin D. 175 Rostow Eugene 145 Rothe Richard 246 Rubin Ina 125 Rubin Witalij 125,126 Rydz-Śmigły Edward 3 Sacharow Andriej 65,133, 229, 231-233, 244 SafireBill 217 Safire William 158,186 Sainte-Beuve Charles 255 Salvemini Gaetano 67 Sand George 254 Schapiro Leonard 109 Scheer Robert 145 Schieder Theodor 247 Schleiermacher Friedrich 61 Schlesinger Arthur 67 Schlesinger Arthur, jr 67,107 Schlesinger James 137 Schmidt Helmut 170 Schopenhauer Arthur 27, 61 Serkin Rudolf 52 Seton-Watson Hugh 109 Shukman Harry 229 Shulman Marshall 152 Shultz George P. 137,179,186-187, 205- -207,210-211,230-231 SidorowAL. 83,89-90 Sienokossow Jurij 252 Silberman Laurence 158 Sołżenicyn Aleksandr 118-119,188-191,231 Sonnenfeld Helmut 220 Sonnenfeldt Hall 187 Souvarine Boris 86, 207 Spasowski Romuald 167, 174 Spuches Lola de 29 Spuches Roberto de 34 Stalin Józef 1, 30, 86-87, 91, 103, 194, 215, 233, 238-239 Starzyński Stefan 4,11 Stevenson Adlai, jr 143 Stoessel Walter 92,173,198 Strachey Lytton 222,224 Struve Peter 98-100, 102, 114-115, 124, 127,148, 220-221 Stueckgold Richard 37 Szachraj Siergiej 240 Szakowska Zinaida 88 Szczaranski Anatolij 124-127,211 Szczypiorski Andrzej 59 Szewardnadze Eduard 235 SztrangeM.M. 89-90 Szuszkiewicz Stanisław 235-236 Talbott Strobe 180,196 Taylor Charles 69 Teh-ChingHao 120 Thatcher Margaret 181,203 Timofiejew Lew 231 Todd Emmanuel 201 Tołstaja Tatiana 244 Tołstoj Lew 18,65 Treadgold Donald 67 Trevelyan 28 TrockiLew 222,240 Trollope Anthony 220 Truman Harry 131, 153, 214 Turgieniew Iwan 65,121 Turner Stansfield 145-146 Ullrich Volker 247 Vance Cyrus 146 Vernadsky George 63 Vins Georgii 190 VishniakMark 50 VogtJohn 139 266 Żyłem. Wspomnienia niezależnego Walker Richard 237 Wallace Henry 131 Wallman Walter 58 Wallop Malcolm 144 Wałęsa Lech 184 WarnkePaul 195 Wayne John 231 WeberMax 50,80-81,117 Weinberger Caspar 152, 171-172, 175- -176,181-182,184,191,205 Weiss Seymour 138 Weizsacker Carl von 159 Welch Jasper 139 Wielichow Jewgienij 232 Wieniawa-Długoszowski Bolesław 34 Wiesner Jerome 232 Williams Edward Bennett 137 Wilson Edmund 103-105,107 Wilson Elena 105 Witte Siergiej 212 Wohlstetter Albert 137, 198 Wolfe Bertram 107, 109 Wolfe Thomas 139 Wolff Robert Lee „Bobby" 77-78, 82 Wolfowitz Paul 139,198 Wolfson Harry 23 Wołkogonow Dmitrij 240 Wysocki Władimir 65 Zangwill Israel 8 Zorkin Walerij 241 Zumwald Elmo 145 Żordania Noe 234