16806

Szczegóły
Tytuł 16806
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16806 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16806 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16806 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

STEPHEN HORN W jej obronie Przekład Tomasz Wilusz ISBN 83-7245-890-1 Dla Kerryi moich rodziców.Zawsze lubili zagadki 1 Właśnie rozmyślałem o przeznaczeniu, kiedy w drzwiach stanął Harry Gregg. Mógł to być zbieg okoliczności. - Przepraszam, szukam uczciwego prawnika. - Sprawdzałeś w Baltimore? - Dobra, nadajesz się. - Harry usiadł wygodnie na krześle, odstawił kawę i splótł palce na kamizelce. Jak zwykle zajął się oglądaniem tego, co jest na moim biurku. Jego wzrok zatrzymał się na pierwszej stronie „Post". - Czy- tasz o Ashley Bronson? Niezła historia, co? - Mówisz jak spiker, którego słyszałem dziś rano: „Po przerwie usły- szycie państwo więcej o sprawie Ashley Bronson". - No i? - No i kiedy zginął Kennedy, nie nazywano tego „sprawą Lee Harveya Oswalda". Harry zamrugał. - Parafrazując słowa byłego senatora - powiedział z szerokim uśmie- chem - Raymond Garvey nie był Jackiem Kennedym. - Był za to byłym sekretarzem handlu, przewodniczącym delegacji han- dlowych i członkiem zarządów kilkunastu firm. Facet jeszcze nie ostygł, a już jest tylko przypisem do historii swojego własnego morderstwa. Harry prychnął, pochylił się i dźgnął gazetę palcem wskazującym. - Ale tak nie wyglądał - powiedział. - A poza tym ona jest bardziej znana. Spojrzałem na zdjęcie. Rzeczywiście miał rację: nikt tak nie wyglądał, nawet w kajdankach. Ta kobieta od lat była ulubienicą kolumny „Styl": przy- jęcia, podróże, prawdziwe i domniemane romanse. Wielu ludzi marzyło, by A 7 żyć jej życiem czy choćby stać się jego częścią. Nikt nie marzył o sekretarzu handlu. - W dodatku ma idealne nazwisko - przyznałem. - W sam raz do melo dramatu z życia wziętego. Myślisz, że istnieje związek między nazwiskiem człowieka a jego przeznaczeniem? Wzruszył ramionami. - Niewykluczone. - Zastanów się, Harry. Jonas Salk* nie potrafił dobrze podać piłki, a żadna szczepionka nie została nazwana na cześć Johnny'ego Unitasa**. - Wbił we mnie wzrok, marszcząc czoło. -Nie wiesz, kto to był Johnny Unitas, prawda? Zauważył krążek, który służył za podstawkę do szklanki. - Hokeista? - Nieważne. Co słychać? - Był początek tygodnia, za wcześnie, by Harry mógł odegrać rolę starszego brata; zwykle zdarzało się to w piątkowe popołudnia, kiedy wchodził do mojego gabinetu, kładł nogi na moim biurku z nadwyżki rządowej i rozpoczynał niekończący się wykład o życiu, wolności i dążeniu do bogactwa. Po tym, jak żona zostawiła mnie dla American Express, znosiłem te kazania, traktując je jako pokutę, ale w końcu uznałem je za dodatek do czynszu. - Frank - powiedział - ty nic nie zarabiasz. - Postawiłem na Giantsów w następnym meczu. Roześmiał się. - Udziałowcy chcą dla ciebie jak najlepiej, chłopie. Trzy lata temu wy- najęliśmy ci ten gabinet, dorzuciliśmy wyposażenie i nasze najlepsze życze- nia. Nie zażądaliśmy wysokiego czynszu. Nie zależało nam na pieniądzach, potraktowaliśmy to jako okazję, by pomóc facetowi, który na to zasługuje... rozkręcić interes. - Doceniam to, Harry. - Wiemy, wiemy. - Odstawił kubek i obrócił go tak, by ucho znalazło się równolegle do krawędzi biurka. - Powiem ci, jak to widzimy. Wszyscy tu cię lubią i szanują twoje umiejętności. Od czasu do czasu podsyłaliśmy ci różne drobne sprawy i robiliśmy to z przyjemnością. Nie podobała mi się ta liczba mnoga. - Firma się rozrasta - ciągnął. - Potrzebujemy doświadczonego prawni ka, który wsparłby Marty'ego, a ty udowodniłeś, że masz umiejętności, jakich wymagamy. Poza tym - mrugnął do mnie -jesteś pod ręką. Zaoszczędzimy na szukaniu kogoś przez agencję. - Uśmiechnęliśmy się do siebie, lecz Harry * Wirusolog amerykański, wynalazca szczepionki przeciwko chorobie Heine-Me-dina (przyp. tłum)- ** Znany amerykański futbolista (przyp. tłum.). 8 spoważniał. - Taki układ ma sens, Frank. Biorąc pod uwagę wszystkie oko- liczności, na razie nie możemy zaproponować ci wejścia do spółki. Byłbyś przez parę lat na stanowisku radcy, a potem zastanowilibyśmy się, co dalej. - Byłbym radcą, a potem zastanowilibyśmy się, co dalej - powtórzyłem. - No właśnie. Słuchaj, wiem, że Marty ma swoje dziwactwa, ale na- szym zdaniem to w niczym nie musi przeszkadzać. - Podniósł kubek i spoj- rzał na mnie znad jego krawędzi. To prawda, Marty miał swoje dziwactwa; dziwactwa zwykłego palanta. Przed paroma laty pewnie wspomniałbym o tym, ale teraz byłem sprytniej- szy - albo po prostu zaniepokojony tym, jak skończę. - Pochlebiasz mi, Harry - powiedziałem - i jestem ci wdzięczny za wszystko, ale muszę to przemyśleć, zastanowić się, czy to dobry układ... dla wszystkich zainteresowanych. - Oto dojrzała odpowiedź: rozważę propozy cję, uwzględniając inne opcje. Kiedy tylko jakieś znajdę. Harry zdjął okulary i zaczął wycierać szkła końcem krawata. - Frank, jeszcze jedno - powiedział powoli. - Miejmy to za sobą... Je śli mam być szczery... - przyjrzał się szkłom - ...niektórym udziałowcom nie podoba się to, że twoi klienci przechodzą przez nasze biuro. Przed dwoma miesiącami, po serii kradzieży, kierowniczka biura na wi- dok przechodzącego obok jej biurka podejrzanego typa w czarnej skórzanej kurtce, zielonych spodniach i tenisówkach wezwała ochronę. Właśnie wra- całem z lunchu, kiedy usłyszałem odgłosy szamotaniny i krzyk, przypomina- jący zgrzyt hamulców: - Nie dotykaj mnie, skurwysynu! Przyszedłem do mojego adwokata! Ochroniarz, przekonany, że złapał jakiegoś złodziejaszka, spytał, kto jest jego adwokatem. Podejrzany typ rozejrzał się na wszystkie strony i krzyknął: „On!", mierząc długim palcem w mojąpierś. Spojrzenia wszystkich zwróciły się na mnie. - Sala konferencyjna nie będzie potrzebna - rzuciłem półżartem. - Sko rzystamy z mojego gabinetu. - Nikt się nie zaśmiał. Od tamtej pory Harry zajął się śledzeniem moich klientów na korytarzach. Wciąż zastanawiałem się, co mu odpowiedzieć, kiedy zjawiła się moja sekretarka. - Dzwonili z sądu - oznajmiła. - Masz klienta. Mój chleb powszedni: sprawa przydzielona z urzędu. Harry wstał i obciągnął kamizelkę. - Interesy wzywają - burknął. - Odezwij się w przyszłym tygodniu, dobrze? Powiem, że rozważasz naszą ofertę. - Niech będzie. I przekaż ode mnie podziękowania za wotum zaufania. Poważnie się nad tym zastanowię. Wychodząc, podniósł kciuki. 9 Spakowałem teczkę, wyczyściłem buty i przejrzałem się w lustrze. Nie wyglądałem na kogoś, kto nic nie zarabia. Dawno, dawno temu Sąd Dystryktu Kolumbia mieścił się w klasycy-stycznym dziewiętnastowiecznym budynku, z jońskimi kolumnami i schowanymi we wnękach oknami, o ścianach wyłożonych wapieniem z Indiany. Kiedy, co nieuniknione, robiło się w niej zbyt tłoczno, sądzący i sądzeni przechodzili na drugą stronę ulicy, do pałacu zwanego „Pensjonatem", ogromnego gmachu zbudowanego po wojnie domowej, wzorowanego na zaprojektowanym przez Michała Anioła pałacu Farnese, z arkadowymi pasażami i jeszcze bardziej imponującymi korynckimi kolumnami, wysokimi na dwadzieścia metrów. Kiedy jednak prawo zmieniło się z profesji w biznes, naturalną koleją rzeczy świątynie i pałace ustąpiły miejsca biurowcom. Nowy gmach sądu, opisany w jednym z przewodników jako „rozległy, przytłaczający kopiec", był kanciasty, funkcjonalny i dowodził, że lepiej nie zawsze znaczy więcej. Mahoniowe ławy, rzeźbione poręcze, freski i wysokie sufity należały do przeszłości; budynek był nowoczesny i wygodny. Funk- cjonalność dominowała też we współczesnym wymiarze sprawiedliwości, w którym lepiej nieuchronnie oznaczało mniej. Skierowałem się w stronę schodów i zszedłem do piwnicy z celami dla aresztantów, w porównaniu z którą reszta budynku wydawała się pełna prze- pychu: ani kawałka drewna, skóry czy włókien mogących wchłonąć zapachy więźniów lub zachować ślady ich pobytu; żadnych zadrapanych krzeseł, za-smarowanych graffiti ścian czy poplamionych materaców. Nic, tylko płyty, stal i chłodny zapach betonu. Pozowałem do kamery, dopóki drzwi nie otworzyły się z trzaskiem, wszedłem do poczekalni i od razu ruszyłem w stronę cel dla kobiet. Zastępca szeryfa, rozpoznając we mnie stałego bywalca, nawet nie podniósł głowy. Stały bywalec aresztu. Nie o takiej przyszłości marzy się, studiując pra- wo. Tego się nie planuje, to staje się samo. Za kilka tygodni wypada trzecia rocznica mojej pierwszej sprawy prowadzonej z urzędu - kamień milowy. Któregoś wieczoru, parę miesięcy po tym wiekopomnym wydarzeniu, sie- dząc na stołku barowym, złożyłem sobie pewną obietnicę. W owym czasie składałem ich wiele, ale tej dotrzymałem. Tamtego dnia szedłem do sądu ze stacji metra, kiedy zauważyłem Seymoura Hirschfelda, dziekana rady obroń- ców publicznych. W odróżnieniu od innych obrońców, Seymour miał w za- nadrzu więcej atutów niż tylko umiejętność zachowania się na sali sądowej. Naprawdę znał się na prawie i dzięki tej mieszance wiedzy i przebiegłości od czasu do czasu trafiali mu się wypłacalni klienci lub sprawy o uszkodzenia cielesne, w których chodziło o prawdziwe obrażenia. 10 Seymour nigdy nie przestał odwiedzać aresztów i za większość prowa- dzonych przez siebie spraw wciąż dostawał niezmienną stawkę godzinową, wynagrodzenie od wymiaru sprawiedliwości za pomoc najuboższym, po- mniejszone o dwadzieścia lat inflacji. Dla takich jak on, na zawodowym zasiłku, artykuły pierwszej potrzeby stawały się towarami luksusowymi, a takie nie mieściły się w budżecie. Najpierw trzeba było zrezygnować z pre- numeraty pism wzbogacających jego cenną bibliotekę, potem z samej bi- blioteki, sekretarki i wreszcie własnego gabinetu. Seymour stał się jednym z bezdomnych profesjonalistów, zabiegających o względy klientów na kory- tarzach sądu i handlujących usługami prawnymi jak owocami. Stołówka stała się jego salą konferencyjną, teczka - szafką na akta, a kieszenie - prze- gródkami na wysyłane i przyjmowane wiadomości. By zarobić na życie, przyj- mował za dużo spraw, a jego klienci domagali się takich luksusów, jak gorliwe reprezentowanie ich interesów. Każdy dzień był więc papką pokrywających się terminów rozpraw, sprzecznych żądań i męczących konfliktów. Seymour-handlarz wlókł się właśnie przede mną, pogrążony w dyskusji, która w miarę, jak zbliżaliśmy się do gmachu sądu, stawała się coraz gło- śniejsza i bardziej burzliwa. Ożywiona wymiana słów zwracała uwagę prze- chodniów z oczywistego powodu: Seymour szedł sam. Czy sprawiło to jedno głębokie pchnięcie, czy tysiąc zadraśnięć, był skończony, wypalony do cna. Tego wieczoru obiecałem sobie, że nigdy nie stanę się takim Seymourem. Miałem gabinet, bibliotekę i wspólną z innymi sekretarkę - i mógłbym to wszystko zatrzymać, gdybym tylko powiedział Harry'emu „tak". - Rasheeda Crispin? - Tak. - Jej głos był cichy, ale niósł się po twardych powierzchniach z drugiego końca celi, gdzie stała w obszernym swetrze, którego ramiona zwie- szały się niemal do jej łokci. Podeszła do drzwi i zatrzymała się metr od nich, nadając rzeczywisty wymiar dzielącej nas przepaści. Patrzyłem na nią przez kraty; ot, kolejna ofiara kokainy. Jej oczy powędrowały do zamka i tam zostały. Była straszliwie chuda, miała wystające kości policzkowe, małe blizny na rękach i kostkach, i sińce na nogach. Według formularza, który trzymałem w ręku, skończyła dopiero dwadzieścia lat, ale już dawno osiągnęła punkt kul- minacyjny swojego życia; dalej nie czekało ją nic dobrego. - Panno Crispin, nazywam się Frank 0'Connell. Zostałem wyznaczony na pani adwokata. - Skinęła głową. - Za kilka minut odbędzie się przesłu- chanie, zostanie pani zaprowadzona do sali sądowej. Będę tam na panią cze- kał. - Z czasem nauczyłem się, że trzeba wszystko tłumaczyć w prostych słowach, przynajmniej dopóki nie okaże się, iż mój klient jest bardziej doświadczony ode mnie. - Celem przesłuchania jest wyznaczenie kaucji - 11 powiedziałem. -Nikt nie zapyta pani o przedstawione jej zarzuty. Rozumie to pani? Nie odrywała oczu od zamka. - Wyjdę stąd? - spytała. - Tak sądzę. - Wyjąłem formularz z wnioskiem o kaucję. - Mam do pani kilka pytań. Mieszka pani na Brownlee Terrace dwa tysiące sto dwanaście? - Uhm. - Jak długo mieszka pani w tej dzielnicy? - Od zawsze. - Mieszka pani sama? - Córka i ciotka. Przyjdzie do sądu. Ma sklep z perukami, tam pracuję. - Była pani już kiedyś aresztowana? Jej wzrok spoczął teraz na moim długopisie, przesuwającym się po kartce. - Mówili, że ukradłam coś w sklepie. - Stawiła się pani w sądzie na wezwanie? Skinęła głową i przeszedłem do innych spraw: wyroków, stosunków w rodzinie, poprzednich miejsc zamieszkania i tak dalej - wszystkiego, co wiązało się z prawdopodobieństwem ucieczki w razie zwolnienia za kaucją. Prawdę mówiąc, na taki krok decydowało się niewielu przestępców, nawet tych, którym groziły długie wyroki. Zawsze mnie to dziwiło: dostawali wy- rok i robili krok w tył - znów trafiali do aresztu. Widziałem parę więzień od środka; mnie musieliby tam zawlec siłą. Dochodziliśmy do końca listy, kiedy kątem oka spojrzałem w lewo i zo- baczyłem nogi. Ich właścicielka leżała na boku; górną część jej ciała zasła- niała ściana, na podłodze leżały damskie buty. To musiała być ona. Jej na- zwisko dźwięczało w moich myślach niczym echo. - Panna Bronson? Ashley Bronson? - Mark Stuart Preston z firmy Pre ston, Scott & Wilde szedł w moją stronę z dwoma współpracownikami. Po drodze zaglądał do wszystkich cel. Preston był jednym z najważniejszych praw ników Dystryktu Kolumbia, uczestniczącym we wszystkich walkach tytanów. O ile jednak wiedziałem, nie tykał spraw kryminalnych. Tu, w areszcie, wy glądał obco, jak żywcem wyjęty z reklamy w kolorowym czasopiśmie. Słysząc stukot obcasów, odwróciłem się z powrotem w kierunku drzwi celi. Ashley Bronson patrzyła na mnie przez kraty. Staliśmy trzydzieści cen- tymetrów od siebie, ale już w chwilę później nie potrafiłbym jej opisać: mój żołądek skurczył się i nie mogłem zebrać myśli. Pewien byłem tylko tego, że jej oczy miały kolor szarozielony, taki, jaki producent jaguara nazywał kiedyś „wolframowym". Wiem to, bo jechałem za takim jaguarem półtora kilometra, żeby to sprawdzić. Odzyskałem dość zimnej krwi, by wskazać na Prestona, kiedy stanął obok mnie. 12 - Ashley, nazywam się Mark Preston - powiedział. Dotknął krat, chyba go irytowały. - Tom Hardaway poprosił mnie, żebym ci pomógł. Zrobię wszystko, co w mojej mocy. - Ashley Bronson tylko skinęła głową, ale teraz jej oczy zwrócone były na niego, nie na mnie. Stykaliśmy się z Prestonem ramionami, więc wysunął się nieco do przodu. Najwyraźniej spodziewano się, że sobie pójdę. Jeden z jego asystentów wpatrywał się w Ashley, drugi patrzył na mnie, dając do zrozumienia, że jestem tu zbędny. Powróciłem więc do rozmowy z moją klientką. - Panno Crispin, czy rozmawiał z panią ktoś z Agencji Usług Przedpro-cesowych? - Zaskoczyłem ją. Skinęła głową kątem oka zerkając na towarzyszkę z celi. - Przepraszam - powiedział Preston - ale o dziesiątej mamy wstępną rozprawę i musimy porozmawiać z naszą klientką na osobności. - Co zna- czyło, że mam się wynosić. Mogłem okazać trochę taktu, ale zrobiłem to już w czasie rozmowy z Harrym, a dwa razy w ciągu jednego poranka to przesada. Zniżyłem głos, jakbym chciał oszczędzić mu wstydu w obecności jego świty i rzekłem: - Jeśli pańska klientka nie została jeszcze postawiona w stan oskarże nia, a co do tego nie mam wątpliwości, dziś czeka państwa wstępne przesłu chanie, nie rozprawa. Na wstępnej rozprawie klientka przyznaje się do winy bądź nie. Celem przesłuchania jest tylko ustalenie wysokości kaucji. W aresz cie, w sprawach związanych z kaucją rozmowy z klientami nie muszą być prowadzone na osobności, ale jeśli woli pan poczekać, mam do tej pani jesz cze tylko kilka pytań. Jego współpracownicy zbledli. Preston patrzył na mnie przez chwilę, jakby chciał dobrze zapamiętać moją twarz. - Proszę, niech pan kończy - odparł spokojnie. - Zaczekamy. - Jak pan sobie życzy. -Zwróciłem się do Rasheedy, która utkwiła wzrok w podłodze. Zadałem jej jeszcze kilka pytań i w pełnej napięcia ciszy przej- rzałem formularz. Twarz Ashley Bronson nadal nie wyrażała żadnych uczuć, ale policzek jej adwokata wyraźnie drgał. Wreszcie wsunąłem wypełniony formularz do teczki i wyjąłem czysty, który dałem Prestonowi. - To formularz z wnioskiem o kaucję, powinien go pan przejrzeć ze swoją klientką- powiedziałem. - Sędzia przyzwyczaił się z nich korzystać, a to pomaga. - Jeden z asystentów zrobił krok do przodu, ale zmierzyłem go wzrokiem i zamarł. Preston wziął formularz, mamrocząc „dzięki". Wycho- dząc, czułem na plecach spojrzenie wolframowych oczu. Nawet gdyby ktoś nie czytał gazet, od razu po wejściu na salę sądową zorientowałby się, że coś wisi w powietrzu. Stałych bywalców zastąpili 13 dziennikarze, którzy zajęli większość miejsc dla publiczności, w związku z czym policjanci, oskarżeni i prawnicy siedzieli stłoczeni i wyglądali na bardzo niezadowolonych. Mnie udało się znaleźć miejsce w pierwszym rzę- dzie przy przejściu - przywilej adwokata, który załatwia coś w sądzie. Za- uważyło mnie kilku dziennikarzy i zaraz przysłali do mnie delegata. - Jest pan tu w związku ze sprawą Ashley Bronson? - spytał cicho. Lekko pokręciłem głową, a on bardziej energicznie powtórzył ten gest, pa trząc w stronę kolegów. O dziesiątej przyszedł sędzia Wilfred J. Robbins. Miał sześćdziesiąt trzy lata i był już u progu emerytury. W trakcie długoletniej kariery zaobserwował istotną przemianę, choć on sam wolałby określenie „upadek" - wszystko straciło klasę, nawet przestępstwa. Po zbyt wielu latach zmagania się ze zbyt licznymi nonsensami skoncentrował swoje wysiłki na sprawnym usuwaniu nadmiaru spraw blokujących pracę sądu. Sekretarz podał mu akta. Podczas gdy sędzia je czytał, prawnicy krążyli po sali, patrząc po twarzach i szepcząc nazwiska klientów, których nigdy nie spotkali lub których już zdążyli zapomnieć. Policjanci czytali gazety i wy- pełniali formularze. Część adwokatów skupiła się wokół biurka sekretarza, by sprawdzić swoją kolejność w rejestrze i ocenić, czy przed wyznaczonym terminem zdążą jeszcze odbębnić inną sprawę. Starzy wyjadacze okazywali mu więcej szacunku niż Robbinsowi. O sędziów niech się martwią oskarżeni; w systemie, w którym najbardziej pożądaną umiejętnością było żonglowanie klientami, dobra wola sekretarzy stanowiła klucz do sukcesu. Sędzia skinął głową na sekretarza, który zwrócił się w stronę widzów i ogłosił: - Sprawa numer Cr jeden-cztery-jeden-jeden, Stany Zjednoczone kontra Luther Evans. - Oskarżenie jest gotowe - odparł zastępca prokuratora federalnego, ale ze strony obrony nie było żadnej reakcji. Robbins spojrzał na sekretarza, który już przebiegał wzrokiem listę, z telefonem przy jednym uchu i szep- czącym prawnikiem przy drugim. Rozwiązanie zagadki zaginionego adwo- kata zajęło tylko chwilę - okazało się, że był w innej sali, gdzie właśnie ogłaszano wyrok. Rozprawa została odroczona. Podobnie stało się z następną z powodu nieprzybycia oskarżonego oraz trzecią - prokurator nie mógł znaleźć swoich akt. Typowy dzień w sądzie. Brnęliśmy dalej. Po kwadransie środkiem sali przemaszerował Preston ze swoją świtą; usiedli obok innych pracowników firmy, którzy zajęli szefowi miejsce przy przejściu. Kolejni dziennikarze kucali przy nim, notując jego wypowiedzi, a spojrzenie rysowniczki wędrowało od kartki do profilu adwokata i z powrotem. Wielu oskarżonych było doprowadzanych z celi, co powodowało długie przerwy. Robbins wezwał do siebie zastępc^zefa strażników i od tej pory więźniów wpuszczano parami. Obliczyłem w myśli, jaki układ jest najbar- dziej prawdopodobny, dlatego nie zdziwiłem się, kiedy do sali weszły Ra-sheeda Crispin i Ashley Bronson, przepuściwszy strażników wyprowadzających poprzednią parę. Dziennikarze i rysownicy odnotowali oczywistą ironię tej sytuacji, która zrobiła wrażenie na wszystkich zgromadzonych. Za moimi plecami jakiś adwokat szepnął: - Ucieczka w kajdanach, Tony Curtis i Sidney Poitier. Strażnicy doprowadzili je do ławy obrony i zajęliśmy miejsca; ja znala- złem się między dwiema aresztantkami. Kiedy siadałem, Ashley zerknęła na mnie, ale Preston zaczął coś do niej szeptać, więc odwróciła się do niego. - Sprawa numer Cr jeden-cztery-dwa-siedem, Stany Zjednoczone kon- tra Rasheeda Crispin. - Gotowy, Wysoki Sądzie - powiedział prokurator. - Francis 0'Connell w imieniu oskarżonej, Wysoki Sądzie - oznajmiłem. - Niech oskarżenie wypowie się w sprawie kaucji - powiedział Robbins. Prokurator przebiegł wzrokiem po okładce teczki. - Wysoki Sądzie - powiedział - oskarżonej zarzuca się posiadanie ko kainy z zamiarem sprzedaży i nie jest to jej pierwsze przestępstwo. Naszym zdaniem, kaucja powinna wynieść dziesięć tysięcy dolarów gotówką. - Nie była to wygórowana suma, ale mimo wszystko poza zasięgiem Rasheedy Crispin. Robbins spojrzał na mnie. Wstałem. - Wysoki Sądzie, oskarżenie w istocie przyznaje, że ryzyko ucieczki oskarżonej jest nikłe i trudno byłoby dojść w tej sytuacji do jakiegokolwiek innego wniosku. Moja klientka mieszka w naszym dystrykcie od urodzenia, tutaj przebywa też cała jej rodzina, włącznie z córką będącą na utrzymaniu panny Crispin. Oskarżona weszła już wcześniej w konflikt z prawem, ale zawsze stawiała się przed sądem w wyznaczonych terminach. Pragnę też zauważyć, Wysoki Sądzie, że panna Crispin była jednąz siedmiu osób obec nych w mieszkaniu podczas rewizji. Nie miała przy sobie narkotyków, nie jest też właścicielem ani najemcą lokalu. Robbins w mojej obecności wiele razy przywoływał w podobnych spra- wach kwestię „bliskości". Jak orzekł, „sama bliskość" narkotyków nie wy- starcza, by udowodnić ich posiadanie. Teoretycznie w czasie przesłuchania w sprawie kaucji wina czy niewinność nie grają roli, jednak sędzia przy podejmowaniu decyzji nie może zignorować możliwości, że do rozprawy może w ogóle nie dojść. Skinął głową na znak, że przyjął do wiadomości moją argumentację, więc dokończyłem mowę. - Moja klientka nie jest w stanie wnieść kaucji, o jaką wnioskuje oskar żenie, Wysoki Sądzie. Prosimy o przyjęcie osobistego poręczenia albo odda nie jej pod opiekę ciotki, która z nią mieszka. Jest obecna na sali. 15 Prokurator znów zaczął się podnosić, ale Robbins powstrzymał go mach- nięciem ręki; kwestia, czy Rasheeda Crispin będzie próbowała uciec przed sprawiedliwością, czy nie, zajęła już dość czasu. - Proszę, by podeszła do mnie ciotka oskarżonej - powiedział. Zaraz potem Rasheeda mogła wrócić do celi, by załatwić formalności związane ze zwol- nieniem. Ociągałem się jeszcze kilka chwil, licząc na to, że będę mógł powie- dzieć coś - cokolwiek - do Ashley, ale ta słuchała Prestona, pokazującego jej coś na formularzu, który dostał ode mnie. Kiedy ludzie zaczęli mi się przyglą- dać, wstałem i skierowałem się do drzwi. Prawnicy i klienci pilnie powtarzali swoje kwestie, a rodziny oskarżonych siedziały zaniepokojone lub znudzone. Wszyscy jednak jak na komendę ucichli i podnieśli głowy, kiedy sekretarz ogłosił kolejną sprawę, Stany Zjednoczone kontra Ashley Bronson, i salę wy- pełnił dźwięczny baryton Prestona. Stojąc w drzwiach, obejrzałem się. Asy- stent, który wcześniej chciał zająć moje miejsce, stał przy Ashley razem ze swoim szefem. Nie dziwiłem mu się: czasem wystarczyć musi sama bliskość. 2 Z aburczał interkom. - Frank, pan Brennan do ciebie - powiedziała sekretarka. Zamknąłem drzwi, zanim podniosłem słuchawkę. - Cześć, Tatku. Nie mam pojęcia, czemu dzwonisz. - Wypełniam swój obowiązek, chłopcze, jako giermek Jej Wysokości. - Powiedz jej, że to się nie powtórzy. - Już to zrobiłem, chłopcze. - Powiedz, że byłem pijany. - Wymyśl coś bardziej przekonującego. - Jestem przekonany, że byłem pijany. - Ha! Stałeś się najtrzeźwiejszym Irlandczykiem, jakiego znam. Znasz to powiedzenie? „Alkohol to klątwa ciążąca na ziemi. Przez niego chcesz bić sąsiada. Przez niego strzelasz do gospodarza. I przez niego chybiasz". -Roześmiał się, a mnie jak zawsze na dźwięk jego głosu poprawił się humor. Czterdzieści lat spędzonych w Ameryce nie stępiło jego irlandzkiego akcentu; zawdzięczał to regularnemu szlifowaniu go w pubie odwiedzanym przez emigrantów z ziemi ojców. - Słyszałem, że nadziałeś się na Marka Stuarta Nadętego - powiedział. - Trochę mu pomogłem w zeszłym tygodniu i bardzo się zaprzyjaźnili- śmy. Pewnie zjemy lunch w klubie. Jakby co, możemy się do ciebie przysiąść? 16 - Przy moim stole zawsze jest dla ciebie miejsce, chłopcze, przecież wiesz. - Wiem, Tatku. Szkoda tylko, że musisz w tym wszystkim uczestniczyć. - Powiedziała, że następnym razem wezwie policję, Francis. - To byłoby dobre. „Tak, panie władzo, gapię się w tamte okna. Nie, nie chodzi o tę kobietę, patrzę, jak rośnie mój synek. Nie będę stawiał oporu". - Francis, chłopcze... - Wiesz co, Tatku, siedział na krześle w gabinecie z kciukiem w ustach i patrzył w dal. - Powiedziałem jej, żeby uważała na ten kciuk. Mówiłem, że... - Zastanawiałem się, co chodzi mu po głowie? O czym myśli? Czy jest to coś, w czym mógłbym mu pomóc? Próbuję sobie wyobrazić wszystko, co mogłoby interesować czy niepokoić sześciolatka, wszystko to, o czym nigdy nie rozmawiałem ze swoim ojcem. Jak latają samoloty? Co się dzieje, kiedy człowiek idzie do nieba? Potem zacząłem się zastanawiać, czy kiedykolwiek myśli o tym, co się stało, i chciałem wbiec do domu i go przytulić... - Możesz go widywać, kiedy tylko chcesz, przecież wiesz. - Tak, spotykamy się. Dokąd można zabrać dziecko w tym wieku? Ile razy można pójść do parku, zoo czy do muzeum? He filmów można obejrzeć? Idziemy gdzieś, gdzie byliśmy już dwadzieścia razy, i lądujemy w McDonaldzie, przy tym stoliku, co zwykle. Zawsze musimy gdzieś chodzić. Zabieram go do miasta, a potem odstawiam do domu. - Możesz go wziąć do siebie. Pogralibyście w coś, posiedzieli, poroz- mawiali. - Był już u mnie. Obejrzał mieszkanie, zajęło mu to minutę. Tam jest dla niego za ciasno, nie ma miejsca na jego zabawki i rzeczy. Spytał mnie, gdzie śpię, więc rozłożyłem łóżko, próbowałem zrobić z tego atrakcję, wiesz? Zobacz, kanapa i łóżko jednocześnie! Szkoda, że nie widziałeś jego miny. Nie wiedział, jak zareagować. Zaproponowałem kino i dosłownie rzucił się do drzwi. Nigdy więcej go do siebie nie zabiorę. Telefon eksplodował. - Jezu Chryste! I komu to zawdzięczasz? Czyja to wina? Miałeś dom! Rodzinę! Mieliśmy spółkę, na litość boską! Wszystko grało, Francis. Nie chciała od ciebie niczego nadzwyczajnego. Każdy chciałby tego samego na jej miejscu! Ale ciebie to nie zadowoliło, prawda? Musiałeś wszystko robić po swojemu! No i teraz masz. Została sama z chłopakiem, a ty gapisz się w jej pieprzone okna! - Zapadła cisza. Pewnie zasłonił ręką słuchawkę. Poczułem, że pieką mnie policzki. Do tej pory nigdy nie okazywał złości z powodu mojego postępowania, nie powiedział na ten temat ani słowa od tamtego dnia przed kilkoma laty, kiedy wszedłem do jego gabinetu, by przed- stawić mu swój plan. Pamiętam, że wysłuchał mnie cierpliwie, a potem spytał tylko, czy jestem pewien, że robię dobrze. Skłamałem. Zamknął oczy i odwrócił się z fotelem do okna; nadal tam siedział, kiedy wieczorem przyszedłem powiedzieć mu dobranoc - na biurku stała butelka, a z całej jego postaci biła melancholia. Ten widok sprawił, że zacząłem się wahać. Czy moje odejście tak go zabolało, czy tak ponuro oceniał moje perspekty- wy? Zaczekałem, aż usłyszę jego oddech. - Słuchaj, Tatku, przeproś jąode mnie. To się więcej nie powtórzy. Obie cuję. Nie słuchał mnie. - Masz jej to za złe, prawda? To, że na to nie poszła? Myślisz, że jest nielojalna, rozpieszczona czy coś takiego, bo chce mieć dom i poczucie bez- pieczeństwa. - Nieprawda. - Kiedyś może i tak myślałem, ale teraz już nie. Świado- mość, że mogłem popełnić błąd, i pewnie popełniłem, przytłaczała mnie każ- dego wieczoru, kiedy leżałem na składanym łóżku i wydawało mi się, że wiszę nad otchłanią, kurczowo trzymając się resztek wiary w słuszność mo- ich wyborów. Czasami, po odwiezieniu syna do domu, miałem wrażenie, że spadam, przerażał mnie mój ponury pokoik, czułem, że jestem niebezpiecz- nie blisko utraty czegoś, czego nigdy nie uda mi się odzyskać. Zacząłem bać się nocy, bo nie miałem odwagi iść do domu, a knajpy nie wchodziły w grę, więc włóczyłem się po mieście, dopóki nie poczułem się zmęczony i zosta- wało mi akurat dość sił, by wrócić do domu i zwalić się na łóżko, a za mało, by śnić. Miałem kłopoty i dobrze o tym wiedziałem. Nauczyłem się polegać na drobnych zajęciach i nawykach, jak poranne składanie łóżka i zmywanie naczyń zaraz po jedzeniu. Robiłem to tylko po to, by się całkiem nie zatracić i nie zgubić kierunku. Zapisałem się do dzielnicowego YMCA i każdego wieczoru przed wyruszeniem na nocne wędrówki ćwiczyłem przez godzinę. Z zewnątrz wyglądałem jak facet ze starych zdjęć mojego plutonu; w środku byłem wrakiem. Głos mówiący ze znajomym irlandzkim akcentem przerwał te rozmyśla- nia. Tym razem brzmiała w nim pojednawcza nuta, która była dla mnie ko- łem ratunkowym. Mimo bólu, jaki mu zadałem, ten człowiek nigdy mnie nie odrzucił. Był specjalistą od ludzkich słabości, wygładzania zmarszczek i ła- tania dziur w tkance społecznej powstałych w wyniku korupcji, słabości czy zwyczajnej głupoty jakiegoś klienta czy politykiera. Przez lata obserwowa- łem go, jak wypełnia swoje obowiązki w gabinecie, na balach charytatyw- nych, w pubach i na spotkaniach rodzinnych - z podbródkiem wspartym na dłoni, głową nachyloną ku jakiemuś petentowi, słuchając jego spowiedzi i dając w zamian coś bardziej krzepiącego od pokuty i o wiele użyteczniej- 18 szego: obietnicę poparcia albo oddania takiej czy innej przysługi, działającą jak narkotyk. - Francis, chłopcze - powiedział łagodnie - ludzie przyzwyczajają się do pewnych rzeczy, do stylu życia i nie chcą tego stracić. Czy to coś złego? Pomogłem jej, może bardziej niż nakazywał zdrowy rozsądek, ale wiedzia łeś, z kim się żenisz, i to ty zmieniłeś zasady, chłopcze, a nie ona. Nie była to do końca prawda. W istocie nie znałem jej, ona mnie także nie, ale myśleliśmy, że tak jest bardziej romantycznie. Lubiła opowiadać ludziom naszą historię: „Oglądam sobie mecz Redskinsów i nagle jakiś facet oblewa mnie piwem. Pochyla się i zaczyna mnie wycierać. No to mówię mu: »Zwykle pozwalam je macać dopiero na pierwszej randce«. A on na to: »Na spodnie też się trochę wylało. Nie ruszaj się, zaraz się zaręczymy«. Pobrali- śmy się wiosną". Bez względu na to, co wiedziałem, a czego nie, nie mogłem się uskarżać na hojność Tatka dla córki. Pomagał jej jeszcze długo po tym, jak powierzył ją mojej opiece, a teraz utrzymywał też naszego syna. Moje groszowe alimenty nie starczały na jedzenie, nie wspominając o hipotece czy innych wydatkach. Prawda była taka, że wcale nie potrzebowali moich pieniędzy, ale ona i tak je brała i jakkolwiek dziwne może się to wydawać, nie sądzę, by robiła mi to na złość. Kiedy za pierwszym razem przyłapała mnie na obserwowaniu jej domu, długo patrzyliśmy na siebie, aż wreszcie odjechałem, a gdy kilka dni później przyszedłem po syna, nic nie powiedziała. To była nasza tajemnica, jedna z tych cienkich nici, które nas łączyły; drugą - w pewnym sensie - były przysyłane przeze mnie czeki. Nie chciała przeciąć tych więzi, ja zresztą też nie, choć przydałoby mi się więcej pieniędzy. - Tatku, muszę kończyć. Przekaż jej, co powiedziałem. Proszę. - Przekażę, chłopcze, możesz być pewien. - Odłożył słuchawkę. Chodzę do terapeuty. Następny kamień milowy. - Jak się masz, Frank? - Dobrze. - Od czego zaczniemy? - Mam pytanie. - Słucham. - Jesteś Noahem Applebaumem dlatego, że jesteś lekarzem, czy jesteś lekarzem dlatego, że jesteś Noahem Applebaumem? - Ciekawe pytanie. - Pracuję nad pewną teorią. - Rozumiem. To drugie, zdecydowanie. 19 - Serio? Dlaczego? - Cóż, istnieje większa współzależność między Żydami a profesjami niż odwrotnie. - To znaczy? - To związek przyczynowo-skutkowy. Domyślam się, że proporcjonal- nie więcej jest lekarzy wśród Żydów niż Żydów wśród lekarzy. Dlatego jeśli los daje światu kolejnego żydowskiego lekarza, decydującym czynnikiem jest raczej religia niż profesja. - Czyli twoim przeznaczeniem jako Applebauma było zostać lekarzem? - Nie, było to moim przeznaczeniem jako Żyda. Moim przeznaczeniem jako Applebauma było zostać terapeutą. - Czemu? - Musiałbyś poznać moją matkę. - Aha. - Przy wtórze wypełniającego pokój tykania zegara myślałem, jakie to ma praktyczne konsekwencje dla mojej teorii. - A jak to jest z 0'Con-nellem? - spytałem. Wzruszył ramionami. To z powodu jednego z 0'Con-nellów tu byliśmy. - Chciałbym od tej pory przychodzić co dwa tygodnie -powiedziałem. - Lepiej byłoby co tydzień. - Nie stać mnie na to. Będę przychodził co dwa tygodnie, a ty możesz mi zadawać prace domowe. - Przychodź raz na tydzień. Coś wymyślimy. - Nie wiedziałem, że pracujesz społecznie, Noah. - Frank, nie żartuj. Przecież ty też pomagasz ludziom, których na ciebie nie stać. Taki jest urok naszej pracy. - Trzeba przyznać, że w tym, co mówił, była pewna symetria. Miałem ubogich klientów, więc sam też cienko przędłem. Przynajmniej nie musiałem zastanawiać się specjalnie nad tym, jaki los mnie czeka: 0'Connell żebrak. Może kiedy mojego terapeuty nie będzie już stać na opłacanie rachunków, to znajdzie sklepikarza potrzebują- cego usług prawnika. Moglibyśmy zorganizować własną gospodarkę barte- rową. - Jeśli moja teoria się sprawdzi, nazwę ją na cześć twojej matki. - Umowa stoi. - Nalał wody do dwóch szklanek, a ja w tym czasie ro- zejrzałem się po gabinecie. Wszędzie widać było ślady życia rodzinnego: zdjęcie żony i dwóch córek na małym kredensie, większe fotografie dzieci zdobiące półkę z książkami, przycisk do papieru, który wyglądał jak zrobiony na szkolnych zajęciach z pracy-techniki, pomalowana kredkami kartka z pozdrowieniami, kubek z napisem „Najwspanialszy tata na świecie". Noah, troskliwy ojciec. - Czytasz dzieciom przed snem, Noah? - Co wieczór. Chcesz porozmawiać o swoim synu? 20 - Raczej nie. - Dobra. Chodzisz na spacery? - Co noc. - Wyglądasz, jakbyś dużo ćwiczył. - Jeśli nic nie zmieni się na lepsze, to wygram konkurs Mister Uniwer-sum i zapłacę ci z nagrody. - Miewasz sny? - Każdy je ma; tak czytałem. Zaczekał, aż zbiorę się w sobie. Właściwie trudno powiedzieć, by cokol- wiek mi się „śniło". Z tego, co wiem, sny są fantastycznymi impresjami na temat autentycznych zdarzeń, przed moimi oczami natomiast co noc przewi- jały się ich wyraźne i wierne, lecz surrealistyczne reprodukcje. Po przeszło dwudziestu latach okazało się, że moja podświadomość przypominała ma- gnetowid, na który nagrywała się koszmarna panorama barw, dźwięków i szczegółów, szczęśliwie zapomnianych po przebudzeniu, choć moja psy- chika wciąż jeszcze pozostawała pod ich wpływem. Teoria była taka, że stres minionych kilku lat sprawił, iż wcisnął się przycisk „play" i tak już został. - Tak, śniło mi się coś - powiedziałem. Jego ołówek zaczął sunąć po kartce. - Jaki był ten tydzień? - Miewałem lepsze i gorsze chwile. - Powiedz o tych lepszych. - Firma zaproponowała mi stanowisko radcy i szansę na wejście do spółki za parę lat. - I co ty na to? - Powiedziałem, że się zastanowię. Co powinienem zrobić? - Nie wiem. Teraz opowiedz o tych gorszych chwilach. - Odezwał się mój były teść. Wygląda na to, że zbyt pochopnie uznałem jego długotrwałe milczenie za formę niechętnej akceptacji. Noah zamrugał szybko. Kiedy się odezwał, wydawało się, że mówi ra- czej do siebie. - Jego wsparcie było dla ciebie ważne. - Te słowa tłukły się po moich bebechach jak kula bilardowa, obijając się o nerwy i gruczoły; czułem, jak w moim żołądku kotłuje się kwas. Była to prawda, której unikałem od czasu tamtej rozmowy. Teraz mój umysł pracował własnym rytmem, każda mimo wolna myśl łączyła się z następną, prowadząc do nieuchronnego wniosku, że znalazłem się w sytuacji przekraczającej moją zdolność pojmowania. Nie byłem jakąś samotną, heroiczną postacią z fantazji egzystencjalistów, tylko zwykłym facetem, który podjął złą decyzję i musiał znosić jej konsekwen cje. Facetem po czterdziestce. Nie dostanę drugiej szansy. Dzisiejszy spacer będzie długi. 21 - Wiesz, co mnie najbardziej denerwuje, Noah? Że w gruncie rzeczy chodziło tylko o moje ego. Zatrułem życie kilku osobom tylko po to, by zostać członkiem klubu Zosi-samosi. Na stare lata opowiadać historyjki jak z Horatio Algery*, przesiadywać w jakimś barze, podśpiewując My Way. - Myślisz, że o to w tym wszystkim chodzi? - A ty nie? - Milczał. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może istnieć inna odpowiedź. Czułem się rozdarty. Miałem nadzieję, a zarazem bałem się, że kieruje mnąjakiś głębszy cel, bardziej szlachetny lub godny pogardy niż dogodzenie własnej próżności, cel, którego nawet ja nie znałem. Ale cóż mogło być gorszego? - Ty nie? - powtórzyłem. Odłożył notes i odchrząknął. - Popatrz na swoje życie. To, co zrobiłeś, wybory, których dokonałeś. Widzisz w tym jakąś prawidłowość? - Prawidłowość? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. - Tak też myślałem. - Słuchaj, Noah, dość już tej zabawy. Jeśli masz jakąś kosmiczną teorię na temat tego, co kieruje Frankiem, darujmy sobie te wszystkie zabiegi ma- jące doprowadzić do jakiegoś katharsis. Znudziło mi się analizowanie wszyst- kich moich myśli i czynów, więc po prostu powiedz, o co chodzi. - Lubisz ryzyko. - Ludzie ryzykują każdego dnia. - Jasne, w sprawach typu: kupić dom, zmienić pracę, zainwestować w to czy w tamto. Dokonują wyborów opartych na przemyślanej lub intuicyjnej ocenie poziomu ryzyka względem możliwych zysków. Ciebie nie pociąga skalkulowane ryzyko, Frank. Nie obchodzi cię szansa sukcesu, po prostu chcesz od razu iść na całość. - A dlaczego tak jest, Noah? Zmarszczył brwi. - Powiem ci, co myślę. Kilka lat temu twoje życie osobiste i zawodowe było poukładane. Że się tak wyrażę, pozostało ci tylko robić swoje. Nie bierz tego do siebie. Prawda jest taka, że większość z nas w pewnym momencie osiąga punkt, kiedy wszystko, co najważniejsze, ma już za sobą: obarczeni rodziną pracą hipoteką godzimy się z tym, że nie wejdziemy na Everest, nie będziemy tajnymi agentami i nie spełnią się nasze marzenia z dzieciń stwa ani sny z czasów studenckich. Celem życia staje się utrzymanie stałego kursu, co wcale nie jest łatwe. Większość moich pacjentów próbuje tego właśnie dokonać. Pamiętasz słowa Thoreau? „Masy ludzi żyją w cichej de speracji". Ale ty, Frank, zakosztowałeś innego życia. Jednego dnia jesteś w dżungli: serce bije jak oszalałe, gruczoły pracują pełną parą radość, strach, * Amerykański autor książek przygodowych dla młodzieży (przyp. tłum.). 22 zwycięstwo i klęska, życie z rozmachem, ostra rywalizacja. I tobie się to podobało. Nagle odwracasz się i co? Jest sobota na przedmieściach, a ty stoisz w jakimś sklepie żelaznym i razem z milionem innych facetów porów- nujesz próbki farby do pomalowania przedpokoju. Różnica między tobą a nimi jest taka, że tobie udało się wyrwać z tego sklepu. Musiałeś to zrobić. Zastanawiałem się nad tym, a zegar odmierzał czas pozostały do zakoń- czenia naszej sesji. Próbowałem sobie przypomnieć, co myślałem i czułem przed podjęciem decyzji o wywróceniu własnego życia do góry nogami. - Mam jeszcze jedno pytanie - powiedziałem. - Już ostatnie. - Wal. - Jak wrócić do tego sklepu? Mój mały ford, rzężąc, wtoczył się na wzgórze, na którym stała rezyden- cja Moiry Brennan 0'Connell. Pierwszy raz widziałem ten dom na miesiąc przed naszym ślubem; tamtego wieczoru odbyliśmy dyskusję o finansach, pierwszą z wielu. Po dzieciństwie spędzonym w mieszkaniach w Bronksie wiedziałem, skąd bierze się amerykańskie marzenie o posiadaniu własnego domu. Miałem jednak dziwne przeświadczenie, że powinienem sam za niego zapłacić. Pierwsza rata wynosiła jednak siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów, czyli brakowało mi jeszcze siedemdziesięciu jeden tysięcy. Uznałem, że nieprędko uwijemy nasze wymarzone gniazdko, ale Moira nie zgodziła się ze mną, podobnie jak jej ojciec, który nie zaszedłby tak wysoko, gdyby nie miał daru przekonywania. Stwierdził, że dobro firmy wymagać będzie pełnego zaangażowania z mojej strony, dlatego też musiałem „uporządko- wać sprawy rodzinne", by skoncentrować się na bieżących zadaniach. Do- chodziła też konieczność zabawiania ważnych klientów i pośredników, tłu- maczył, istotna w działalności waszyngtońskiej kancelarii adwokackiej, ta- kiej, jak ta, którą prowadził - a od tej pory prowadziliśmy razem. Moira, jako hostessa, odegra rolę, którą tak dobrze odgrywała jej świętej pamięci matka. W końcu przekonałem sam siebie, że on ma rację. Po części wpłynęła na to gadka starego, po części zrozumiałe pragnienie, by zapewnić żonie po- ziom życia, do jakiego była przyzwyczajona. Czasami wmawiam sobie, że niewielką rolę odegrał też zdrowy rozsądek. Tak czy inaczej mój teść usta- nowił własny Plan Marshalla dla swojej córki i dla mnie. Połowa Waszyng- tonu była zadłużona u Edwarda Brennana, druga połowa chciała wkraść się w jego łaski; obydwie uznały ślub jego córki za doskonałą okazję do zała- twiania swoich interesów. Prezenty zostały dostarczone w czasie naszego miesiąca miodowego i kiedy przeniosłem Moirę przez próg, o mało jej nie 23 upuściłem. Był to obraz wart najśmielszych snów uczestników teleturniejów. Porcelanowe i srebrne serwisy dla dwudziestu czterech osób, kryształy Baccarat, francuskie miedziane garnki, srebrne lichtarze, pościel z Porthault, litografie i rzeźby, automat do cappuccino wielkości restauracji oraz urzą- dzenia, których funkcji nawet sobie nie byłem w stanie sobie wyobrazić. Na widok prezentów mój teść roześmiał się i przytoczył jedno z irlandzkich przysłów, które tak lubił: - Przyjmuj dary z westchnieniem, chłopcze - powiedział. - Większość ludzi daje po to, by im zapłacono. - A potem dorzucił do tego wszystkiego samochód. Ile razy podjeżdżałem pod mój nowy dom, czułem zadowolenie. Dopiero co wzięliśmy ślub, a już zewsząd otaczał nas dobrobyt i kiedy mój syn po raz pierwszy, jeszcze niepewnym krokiem, wyszedł mi na powitanie, o mało nie rozpłakałem się z radości. Minęło kilka lat i pewnego dnia przestałem być szczęśliwy. Dręczyło mnie to, że wszystko, co miałem, dosłownie dostałem na srebrnej tacy. A przecież kiedyś nabijałem się z takich ludzi. Wiedziałem, że kocham żonę, wiedziałem też, że coś musi się zmienić. Może udałoby się tego dokonać stopniowo, krok po kroku, ale nam nie dane było nawet spróbować. Powiedziałem, że rozważam odejście z firmy teścia. Oświadczyłem to, leżąc wpatrzony w sufit podczas kolejnej nieprzespanej nocy. Moira była zaskoczona, a jej nadzieja, że to jeszcze nie jest ostateczna decyzja, tylko pogorszyła sytuację. Próbowała mi to wyperswadować, a gdy ja dalej plotłem swoje, próbując wyjaśnić to, czego sam nie rozumiałem, zdumienie na jej twarzy zmieniło się w strach, a potem w gniew. Kiedy za- cząłem mówić o sprzedaży domu, to, co niewyobrażalne, stało się zatrważa- jąco realne. I dokąd pójdziemy? - spytała. Na co będzie nas stać? I co to będzie oznaczało dla Brendana? Nie potrafiłem odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Po tygodniu zaproponowała kompromis: odejdę z firmy, ale zatrzymamy dom. Tatko będzie nam pomagał, dopóki mój interes się nie rozkręci. Powie- działem jej, że nie mogę się na to zgodzić. To byłoby tak, jakbym po złożeniu rezygnacji zgłaszał się do kasy po wypłatę. No i na tym stanęło: ona nie chciała odejść, a ja nie mogłem zostać. Bardzo źle znosiliśmy separację. Jeśli można mówić, że komuś wycho- dzi to lepiej lub gorzej, to nam wychodziło to fatalnie. By zaoszczędzić na wydatkach wynająłem małą kawalerkę. Nadal widywaliśmy się w weekendy i nawet kilka razy spaliśmy ze sobą. To było jak powrót do etapu chodzenia na randki, powtórzenie biegu, w którym popełniliśmy zbyt wiele błędów, i nawet mój teść wydawał się tylko lekko zaniepokojony. „Wyboje na drodze życia, chłopcze" - powiedział. Tygodnie jednak zamieniły się w miesiące, a kiedy Moira zdała sobie sprawę, że to nie jest tylko jakaś czkawka wieku 24 średniego, jej tolerancja dla moich powrotów i odejść stopniowo się zmniej- szała i proces rozłąki rozpoczął się na dobre. Dom stał się metaforą rozpadu naszego związku. Najpierw przemeblowanie, a potem remont generalny. Nowa farba, nowe dekoracje, nowe życie. Nacisnąłem dzwonek. Kiedyś miałem w zwyczaju czekać, aż mój syn wyjrzy przez szparę na listy, i wsuwać do niej palec. On wtedy łapał go ze śmiechem. Wspomnienie tego małego rytuału wciąż powracało każdej nocy, kiedy stawałem przed moimi stalowymi drzwiami na końcu korytarza. Otworzyła Moira. Właśnie kończyła przebierać się przed wyjściem do miasta; była umalowana, miała na sobie pończochy i szlafrok. - Cześć - powiedziałem. - Cześć, właśnie rozmawiam przez telefon. - Poszła do kuchni, więc ja powędrowałem do gabinetu. Kiedyś stoczyliśmy taką niby-kłótnię o to, jak na- zwać ten pokój. Ja zaproponowałem „pracownię", a ona przewróciła oczami. - Ten pokój ma wymiary dwadzieścia pięć na osiemnaście i jest wysoki na trzy i pół metra - wyjaśniła. - Nad oknami są ozdobne karnisze, podłoga wyłożona jest dębową klepką, mamy też drzwi balkonowe, szafy zrobione na zamówienie i marmurowy kominek. Obawiam się, że to biblioteka. -Wyjęła projekty wnętrz. - Wysoki Sądzie - powiedziała z udawaną powagą - pragnę dołączyć do akt sprawy dowód A. - Owszem, podpis pod rysunkiem potwierdzał jej słowa, aleja stwierdziłem, że „biblioteka" brzmi zbyt pretensjonalnie. Wzięła moją twarz w dłonie i zaśmiała się. - Jeśli to ukoi twoją robotniczą duszę, nazwiemy ten pokój „gabinetem". - Tej nocy otwo- rzyliśmy jeden z prezentów, srebrny stojak na wino, i ochrzciliśmy dębową podłogę tak, jak należy, przy marmurowym kominku. Potem, kiedy leżeliśmy zawinięci w koc, wznieśliśmy toast za nasz sprytny kompromis. Szkoda, że nie zawsze panowała między nami taka zgoda. - Cześć, tato! - Mój syn stał w drzwiach, ubrany w sztruksowe ogrod- niczki i golf. W ręku trzymał szklankę soku z pokrywką mającą zapobiec poważniejszym wyciekom. - Cześć, kolego! Jak się miewa mój wielkolud? - Podszedłem do niego i kucnąłem, rozkładając ramiona. - Dobrze - powiedział i zarzucił mi ręce