Sierecki Sławomir - I został tylko wiatr

Szczegóły
Tytuł Sierecki Sławomir - I został tylko wiatr
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sierecki Sławomir - I został tylko wiatr PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sierecki Sławomir - I został tylko wiatr PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sierecki Sławomir - I został tylko wiatr - podejrzyj 20 pierwszych stron:

SŁAWOMIR SIERECKI ...i został tylko wiatr KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA GDAŃSK 1987 Projekt okładki i mapy Marta Zielińska Rysunek na okładce wg rekonstrukcji Bjorma Landstroma Opracowanie merytoryczne mapy Sławomir Sierecki Redaktor Helena Mickiewicz Opracowanie techniczne Bogusław Maresch Korekta Barbara Chylak, Ludwika ListewnUc © Copyright by Sławomir Slierecki, Gdańsk 1987 r. ISBN 83-03-01908-2 „...Wystawcie sobie uczucia dowódcy pięknej tri- remy na Morzu Śródziemnym, dowódcy odkomen- derowanego nagle na północ: przebiega Galię w po- śpiechu i powierzają mu jeden z tych statków, któ- re legioniści — wspaniale wszechstronni musieli z nich być majstrowie — budowali, jak się zdaje, całymi setkami w przeciągu miesiąca lub dwóch, jeśli można wierzyć temu co się czyta. Wyobraźcie go sobie tam; istny koniec świata, morze barwy ołowiu, niebo barwy dymu. Nic prawie odpowied- niego do jedzenia dla cywilizowanego człowieka... Falerneńskiego wina ani śladu... Zimno, mgła, bu- rze, choroby, wygnanie i śmierć — śmierć czatują- ca w powietrzu, w wodzie, w gąszczu. Musieli tu ginąć jak muchy... O tak — dokonał tego, z pew- nością poprowadził bardzo dobrze tę wyprawę..." Joseph Conrad — „Jądro ciemności" (przekład Aniela Zagórska) Pe ewnego wiosennego dnia w 32 roku pryncypatu Oktawiana Augusta, a według przyjętej wówczas rachuby czasu w 758 ro- ku od założenia Rzymu, pięć pstro malowanych trójrzędowych galer wojennych, nazywanych triremami, podniosło kotwice i wolno, wolniutko wpłynęło na główny nurt rzeki. Miał on je wynieść na otwarte morze, gdzie zaplanowano spotkanie z in- nymi okrętami eskadry, aby wspólnie skierować się ku niezna- nym krainom „dokąd nie dotarł jeszcze nigdy żaden Rzymia- nin", jak napisano później w „res gestae" Oktawiana Augusta. Sam boski princeps uważał się za inspiratora i wodza tej ekspe- dycji, natomiast bezpośrednim jej dowódcą uczynił Tyberiusza. Klaudiusza Nerona, usynowionego rok wcześniej swego pa- sierba. Gdy podnoszono kotwice, Tyberiusz nie wyszedł na pokład. Z garnizonami legionowymi, z dowódcami i z budowniczymi, okrętów już się pożegnał. Nie był zadowolony z faktu, że opusz- cza ląd w momencie, kiedy wiele spraw wymagało tutaj jego obecności. Zaledwie trzy lata temu wrócił do Rzymu ze wschod- nich rubieży Morza Śródziemnego. Powrót do Rzymu, przywró- cenie mu rangi trybuna, adopcja, a następnie skierowanie nad Ren, czyniło go odpowiedzialnym za wszystko, co zdarzyć się teraz miało na tym obszarze. Na rzece okręty szły na wiosłach, przy pracy jednego rzędu wioślarzy, aby umożliwić sternikom manewrowanie wśród piasz- czystych mielizn. Dwa dalsze rzędy wioślarzy miały zostać włą- czone do akcji dopiero wówczas, gdy okrętami kolebnie pierw- sza fala Morza Germańskiego, jak wówczas Rzymianie nazywali Morze Północne. Przy pomyślnym wietrze i sile wszystkich wio- seł można było liczyć, że eskadra rychło połączy się z innymi okrętami i przed zmierzchem osiągnie kotwicowisko w jednej z wybranych na ten cel zatoczek. Piloci, prowadzący okręty, znali dogodne miejsce na nocny postój, a wybór taki był sztuką. nie lada. Na dziobie pierwszej galery, wskazującej drogę dalszym okrę- tom, stał dzielny żołnierz i znakomity żeglarz z Syrakuz, kapi- tan trójrzędowca, a obecnie nawigator całej wyprawy, Marek Rufinus. Ubrany był w złocony półpancerz, nałożony na tunikę. Obok niego stał legat rzymski — Lucan Probatus Secundus, desygnowany przez samego princepsa, przy naturalnej aprobacie senatu, na głównego organizatora wyprawy. Odpowiedzialny był za jej powodzenie przed senatem i tym samym przed jego boskim przewodniczącym. Był to fantasta i marzyciel, ale tylko ktoś taki mógł zainicjować podobne przedsięwzięcie, godząc się z faktem, że hołdy przyjmować będzie ktoś inny. Przydomek Probatus, dziedziczony zresztą po dziadku, znaczy: wypróbowa- ny, uznany i lubiany. Nie należał do intrygantów, rozmawiał tak samo uprzejmie i okazywał chętnie swą pomoc zarówno ludziom, których los wyniósł na wyżyny, jak i tym, którzy swój los przegrali. Za nimi stał centurion Simos z Arrabony, oficer z naddu- najskiego fortu, odwołany z pogranicza na życzenie Lukana Pro- batusa. Był żołnierzem odważnym, bystrym i mądrym, goto- wym spełnić każde polecenie i każdy rozkaz. Mówiono o nim, że wkroczył już na drogę kariery, która mogła go zaprowadzić wysoko do stopnia pierwszego centuriona pierwszej kohorty i legionu. Opuszczali brzegi, na których zgromadzili się legioniści, a słynne rzymskie orły i symbole bojowe znaczyły wyraźnie zróżnicowane pochodzenie poszczególnych oddziałów. Okręty mi- jały szeregi żołnierzy, grupy oficerów oraz urzędników w bia- łych, świątecznych i lśniących czystością togach, przybyłych aż z Oppidum Ubiorum, podówczas głównego centrum handlowego nad Renem, w niedalekiej już przyszłości mającego rozrosnąć się do rozmiarów metropolii o nazwie Colonia Agrippina. Nie brakło także germańskich kupców, rzemieślników, hodowców bydła, którzy zjawili się wraz z-rodzinami. Przyjechały także kurty- zany, nawet te, które zamieszkiwały stale w odległych miejsco- wościach. Wszystkie ubrały na tę okazję barwne szaty i obwie- siły się świecidełkami, wśród których klejnoty sąsiadowały z tandetnymi wyrobami z targowisk pogranicza. I tak oto rozpoczynała się jedna z najmniej znanych, a za- pomniana wkrótce, zwłaszcza po buntach w Illirii i Pannonii oraz po klęsce rzymskich legionów w Lesie Teutoburskim, przygoda starożytności. Jedyne, znane w historii wejście eskadry rzym- skich, wojennych okrętów na Bałtyk. Całej prawdy o tej wyprawie nie zna nikt. Najlepiej poznał ją tylko bałtycki wiatr, ale czy potrafiłby o niej opowiedzieć? Zostańmy więc przy fantazji wybujałej nad lakonicznymi infor- macjami „res gestae" Oktawiana Augusta, nad księgami Pliniu- sza Starszego i nad tuzinem, nie mniej skąpych wieści, zawar- tych w dziełach antycznych historyków i geografów. ' Była to bowiem piękna i mało znana przygoda rzymskiej sta- rożytności, przeżyta pod niebem północnej Europy. Posłuchajcie... l. Strażnica na krańcach Imperium Noc była bardzo chłodna i legat rzymski Lukan Probatus nie odmówił, gdy Simos, oficer fortecy pogranicznej, zaoferował mu płaszcz, podbity ciepłym, miękkim futrem. „Upodabniam się do barbarzyńców" — pomyślał Rzymianin, ale nie powiedział tego na głos, nie chcąc urazić oficera. Centurion uważał się przecież także za Rzymianina, choć nigdy nie widział Miasta. Pochodził z Arrabony, ale mógł zadziwić manierami i sposobem wysła- wiania się, gdy porównywało się go z innymi wojskowymi po- granicza. Jego strój wzbudziłby jednak na pewno sensację wśród gawiedzi na Forum. Jego podwładni sprawiali jeszcze bardziej barbarzyńskie wrażenie niż on sam, a mówili dziwną mieszaniną gwar, w których rzymski język nabierał cech pro- stackich. Żołnierze cudzoziemskiego autoramentu cuchnęli po- tem, pili jakąś sfermentowaną ciecz, która zastępowała im wino i nucili dzikie pieśni. Ale byli uzbrojeni i trzymali straż nad brzegiem wielkiej rzeki Dunaj, nazywanej tu Danubius, odgra- dzającej kresową prowincję rzymską Pannonię od terytorium „absolutnej ciemności". Krótko rzecz nazywając, strzegli granic Imperium, zasługiwali więc na uznanie, a nawet szacunek. Na północ od rzeki, na ziemie położone na jej drugim brzegu nie sięgała już władza Rzymu. Po tej stronie rzeki w pobliżu licz- nych przepraw i przystani istniały miasta i fortece, natomiast po stronie rzymskiej tylko warowne przyczółki mostowe. Wy- puszczano w głąb tego obszaru rozpoznawcze patrole i podjazdy, ale była to wciąż ziemia niczyja i nieznana, „terra incognita", jak żartobliwie nazywali ją legioniści: „terra ubi leones", „zie- mia, na której żyją lwy", choć nikt jeszcze lwa w tych stronach nie oglądał. Były za to niedźwiedzie, tury, daniele, wilki, rysie i była cicha, nieznana i może tym straszniejsza śmierć. Niekie- dy nie wracały z rekonesansu całe patrole i centurie, nocą na- tomiast świeciły w oddali tajemnicze, purpurowe łuny; możer to płonęły lasy, stepy, osady, a może świeciły tak obozowe ogni- ska, stosy ofiarne lub sygnały. Podobno w ciągu jednej nocy powstawały tam królestwa, które następnej nocy znikały, ustę- pując innym ludom, których jedyną tożsamością była odwaga, bitność i nienawiść do Rzymu. Zdarzało się, że zabijano tam każdego śmiałka, który oddalił się od rzymskiego oddziału i wy- cinano w pień całe oddziały rzymskiego wojska, ale szanowano kupców. Oczywiście nie znaczyło to, że nie zdarzały się rozbo- je, ale były to przypadki nadzwyczajne, a nie powszechne. — O, znów coś sobie przekazują — powiedział oficer Simos z Arrabony. „Oni", to był lud z tamtego brzegu, z kraju ni- czyjego, gdzie prawa były płynne tak samo, jak granice ple- miennych terytoriów. — Popatrzcie, panie, w tamtym kierun- ku... Zaraz ku niebu wzięci druga raca... To ich język. Nie jest to mowa miłości, raczej gniewu i śmierci. Rzeczywiście!... Czarny horyzont nocy przecięła świetlista smuga. Błysnęła garścią iskier, zapaliła refleksy w nurtach rze- ki, zakreśliła szeroki łuk i zgasła. — Jak oni to robią? — spytał legat. — Nauczyli się tego chyba od naszych żołnierzy. Potrafią. budować balisty i proce, z których wyrzucają ku niebu płonące głownie, owinięte w słomę i umoczone w łatwopalnej mazi z ba- gien. — Co to oznacza? — Zawsze co innego. Nie znamy języka ich sygnałów, jest równie barbarzyński jak oni sami, ale nigdy nie oznaczał czegoś dobrego. W Rzymie panują kamienni bogowie, tutejsi bogowie są inni. Straszniejsi. Rodzą się z mgieł i z błota, na moczarach. Serca ich są czarne, zimne i pełne grozy. — Lękasz się ich? Nie od razu odpowiedział. Stali na wysuniętym bastionie, umocnionym ziemnym nasypem i palisadą. Wysoko, nad nimi czuwał w gnieździe obserwacyjnym strażnik. Wzdłuż półek obronnych fortu zmieniały się właśnie straże, okrzykując się hasłami. Z oddali brzmiało to jak wołanie wodnego ptactwa. ^ —- Nie, nie lękam się ich. Nie wolno mi się niczego lękać —i -odpowiedział wolno, z namysłem. — Ale wiem, kiedy serca mo- ich żołnierzy biją szybciej i mocniej, i z tym biciem ich serc muszę się liczyć. — Nie chwytacie jeńców? — Chwytamy, ale niewiele można się od nich dowiedzieć. Każda wyprawa na tamten brzeg dostarcza ludzi mówiących in- nym językiem. Najczęściej znają tajemnice plemion, które ko~ czowały tu wczoraj, kiedy ich schwytano, a nie znają sekretów plemion, które koczują tu dziś — odpowiedział. — Ostatnio mó- wi się tam dużo o wodzu Marbodzie, którego nawet niektórzy nazywają królem. Gdy legiony boskiego Druzusa wyparły Mar- komanów znad Renu, przeszli oni wówczas góry i usadowili się gdzieś, na wprost Yindobony, w centrum tego dzikiego kraju za rzeką, podporządkowując sobie inne plemiona. Na ich czele stoi właśnie król Marbod. Wychowany w Rzymie, bywały na dworze samego boskiego princepsa i głoszący pokój z Rzymem, ale pokój z Rzymem, to przecież nie to samo, co Pokój Rzymski. — Nie ufasz Marbodowi? ' — Ani Marbodowi, ani Markomanom, ani ludom, które uzna- ją go za wodza. — A kupcy? — Kupcy potrzebni są zarówno Rzymowi, jak i Markomanom i innym ludom zamieszkałym na północ od rzeki Danubius, ^ kupcom potrzebne są wszystkie te ludy, jak i sam król Mar" bod. Kupcy znają swoje szlaki nawet tam, gdzie nie sięga wła- dza Rzymu, na całym obszarze między Renem, rzeką Danubius i Yistulą. Ale Yistula to granica ich szlaków. Jedynie w ujściu —rzeki wyprawiają się na jej prawy brzeg, do kraju Estów. I tam •chyba kończy się nasza wiedza o świecie. — Czy na obszarze między północnym morzem, a rzeką Da- nubius mieszkają wyłącznie Germanie? — Mieszkają tam różne ludy, panie. Niektóre z nich mówią tak odmiennymi językami, że się nie rozumieją i nawet tłuma- czy znaleźć trudno. Najgłośniej obecnie o ludzie germańskim Cherusków, którym przewodzi niejaki Arminiusz i o ludzie Mar- —komanów, na czele których stoi Marbod. Moim zdaniem, jeśli wolno mi je głosić, niedobrze by się stało, gdyby barbarzyńscy królowie zawarli sojusz między sobą, skierowany przeciw Rzy- mowi. — A gdyby Rzym wszedł w związki przyjaźni z plemionami mówiącymi innymi językami i stroniącymi zarówno od Cheru- sków, jak i Markomanów? — Oby bogowie nam w tym dopomogli! Teraz jeszcze sytua- cja do tego nie nagli i przełęcze w Wysokich Górach wolne są od obcej straży, choć nie wolne niekiedy od rozbójników. Kara- wany kupców chodzą często ku północy, aż nad dalekie obce morze i wracają z bursztynem, skórami i niewolnikami, ale na wszelki wypadek biorą z sobą eskortę zbrojną. — A ludy, żyjące w ujściu Vistuli? — Mają swoich bogów, swoje obyczaje i swoje miecze, panie. Mają także swoje bogactwa. — Mówiłeś już: bursztyn... — powiedział gwałtownie legat i powtórzył inne nazwy czarodziejskiego kamienia. — Elektron... Glaesum... Centurion zaśmiał się. — Mają tam bursztyn, ale mają także piękne kobiety i zdro- wych, zgrabnych chłopców. Elektron używają do czarów, tak, jak my, a także do strojenia się. Robią z niego kolczyki, naszyj- niki, zapinki, nawet posągi. Na pograniczu mówi się, że... — za jąkał się nagle, chyba niepewny, czy ma kontynuować rozpo- częte zdanie. — No, co takiego tu mówią? — nalegał legat. — Mówią, że gdzieś, nad brzegiem północnego morza, istnie- je całe bursztynowe miasto, ale to pewnie bajka. Zresztą, kto ich tam wie? Mają tam osady otoczone bagnami i dziesiątkami ramion rzecznych. Bez dobrego przewodnika trafić tam nie spo- sób. Ku niebu poszybowała nowa ognista raca, sypiąc iskrami i trwożąc serca naddunajskich żołnierzy. — Czy zdarzyło się, że przechodzili rzekę? — Kto? — No, barbarzyńcy! Czy przybywali na nasz brzeg? Oczy- wiście nie z kupcami, ani nie jako jeńcy, ale jako żołnierze? Centurion znów nie od razu odpowiedział, choć zdawał sobie z tego sprawę, że żadne pytanie legata rzymskiego nie może po- ił zostać bez odpowiedzi. Wreszcie spróbował wykrętnej drogi, umożliwiającej mu nie odpowiadać wprost na postawione py- tanie. — Tutejszy żołnierz umie się bić. Trudno go podejść^ trudno zaskoczyć. Na granicy trwa zawsze wojna. Czasami obcy prze- prawiają się, korzystając z nocnych połowów na rzece — o właś- nie, jak teraz... — Legat istotnie dojrzał na wodzie trzy, a po- tem pięć świateł, odbijających się migotliwymi refleksami w za- łamaniach fal. To rybacy wypłynęli na nocny połów. — Bar- barzyńcy potrafią zmieszać się z rybakami i podejść na małych łódkach do brzegu, ale my potrafimy także przejrzeć ich plany, a potem gonić za nimi aż na drugą stronę... — dokończył centu- rion. — Daleko?... — O, nawet bardzo daleko! Byłem kiedyś aż u stóp Wiel- kich Gór. Widziałem ich ośnieżone szczyty. Lśniły w słońcu jak diamenty!... Jeżeli bierzemy jeńców, sprzedajemy ich potem w Yindobonie, w Arrabonie, w Akwinkum i na pomniejszych tar- gowiskach. Ale to źli ludzie, niepokorni, trudno ich przysposo- bić do niewolniczego stanu, a i wówczas nigdy nie jest pewne, czy nagle nie obudzi się w nich dziki zwierz. Gdy powieje wiatr z północy, węszą jak psy, łamią łańcuchy i uciekają. Wędrują ku swoim. Ścigają ich wówczas nasi żołnierze i zabijają, ale to ich nie odstrasza. Handlujący na tym szlaku niewolnikami ra- dzą więc trzymać ich w kajdanach i kazać im pracować w ko- palniach i kamieniołomach, ale i tam mieć na nich baczenie. Już. raczej brać należy ich młode kobiety, chłopców i dzieci. Ale handlarze niewolników mówią, że mogą wyrosnąć na dobrych służących dopiero v/ trzecim pokoleniu, nie wcześniej. — Czy wiesz, jaka kraina leży na północy, za Wysokimi Gó- rami? — Mówiłem już — puszcza, bagna... Rzeki płyną tam na pół- noc... — Dokąd? — Do morza. To najmniej znana, borealna część oceanu świa- towego, po którym pływa ląd naszej ziemi, tak słyszałem w Vin- dobonie. Tam, na dalekiej granicy horyzontu, miał utonąć Faeton, kiedy ze słonecznego rydwanu zrzucił go gniew Jowi- r^ gza. Z łez sióstr Faetona narodzić się miał ów magiczny kamień, elektron. — Nie nęciło cię nigdy wyruszyć łam, skąd wieje borealny wiatr, aby na własne oczy zobaczyć najdalszy, północny brzeg okołoziemskiego oceanu? — Chadzają tam już nasi z karawanami: ekwici, żołnierza i kupcy. Jeżeli dostałbym taki rozkaz, to poszedłbym. To oczy- wiste. Ale z własnej woli nie! Strzec muszę granicy. Jeżeli lu- dzie z północy zjawiają się w dzień, to kierują nimi kupieckie zamiary, ale jeżeli nocą, to tylko w tym celu, żeby zabić. Nie wydaje mi się, aby kiedykolwiek było inaczej. Legat postanowił zakończyć już tę rozmowę i udać się na spo- czynek. Wiedział, że kwaterę otrzyma żołnierską. Kochał wy- gody, ale kochał je na równi z przygodą, a czy można przeżyć przygodę, nie narażając się na niewygody? Miał świadomość, że tu gdzieś rozpoczyna się ważny epizod jego życia, choć jeszcze oblicza tego epizodu nie rozpoznawał. Instynkt mu jednak pod- powiadał, że wszystko, co zobaczył i z czym zetknął się nad brzegiem tej wielkiej, granicznej rzeki, to dopiero początek... — Słyszałeś coś o karawanie, która przybyła z Północnych Lasów? — spytał jeszcze, akcentując tę nazwę, choć chodziło być może po prostu o ziemie porosłe puszczą. — A może nie- obce ci jest imię Idomena Luskusa z Arrabony? — Pytasz mnie, panie, o sprawy odległe od łych, które do- tyczą moich zadań. Słyszałem wiele o Idomenie Luskusie, ale plotki, które o nim krążą, przeczą sobie nawzajem. Idomen Lu- skus to człowiek bogaty, słał nawet własne karawany na północ po bursztyn, a innym karawanom pośredniczył. Mówią, że ma w ogrodzie swojego dworu zakopany bursztynowy skarb, któ- rego starczyłoby na uświetnienie igrzysk w Wielkim Cyrku w Rzymie. Mówią także, że kryje v/ swojej willi większy skarb: dziewczynę, tajemniczą Córkę Północnych Lasów, którą on na- zywa Leśną-Silvaną. Co jeszcze chcesz wiedzieć, panie? Mówią, że Idomen Luskus ma interesy, sięgające brzegów nieznanego morza, do którego wpadają rzeki płynące na północ. Ojczyzna Córki Północnych Lasów znajduje się w ujściu Vistuli, tak mó- wią. Wierzę tym wieściom lub nie wierzę, ale moim zdaniem., tym, które nie są godne wiary, także należy się uwaga. Może wszystko, co mówią o Idomenie Luskusią, to kłamstwo, ale- prawdą jest, że trzeba uważniej przyglądać się tym^ którzy przybywają z krajów borealnych i tym, którzy tam się udają, a także tym, którzy z tymi krajami handlują. W Pannonii jesi dziś spokojnie, ale jutro może to ulec zmianie. — Jeśli więc tak pilnie obserwujesz ruch graniczny, powiedz,, czy słyszałeś o Rzymianach, którzy podobno obozują gdzieś w ujściu Yistuli, w Kraju Północnych Lasów? — O kupcach? — Wszyscy podają się tam za kupców. — Nie rozumiem, panie... — Powiem inaczej. Mówiono mi o Rzymianinie, którego kup- cy spotkali w osadzie nad Zatoką Wendyjską w ujściu Yistuli. Podobno słał on stamtąd jakieś legacje do Marboda, wodza bar- barzyńców. Do Marboda, który tworzy własne państwo na po- łudniowych krańcach Germanii, ponieważ z północnych regio- nów przepędziły go legiony Druzusa. — Niestety, panie, nic o tym nie wiem — pokręcił głową ofi- cer. Nie wiedział, czy nie chciał wiedzieć?... Probatus był powściągliwy w ujawnianiu swoich planów przed kimkolwiek, ale ów dowódca placówki nadgranicznej nie był przecież jego przeciwnikiem, a jego zmysł obserwacyjny i talent kojarzenia pewnych faktów czynił go interesującym partnerem rozmowy, legat spróbował więc w krótkich zdaniach nakreślić cały szaleńczy, ale jakże ambitny plan... — Chodzi w gruncie rzeczy, i po to tu jestem, o rozważenie możliwości założenia rzymskiej placówki w ujściu Vistuli. Gdy- by taka powstała, ukręcilibyśmy pętlę na szyję krnąbrnych ple- mion germańskich, a równocześnie ułatwilibyśmy sobie handel Ł brzegami tego dalekiego morza, z jego bursztynowymi kopal- niami. Rzecz w tym, że, być może, nie pierwsi wpadliśmy na ten pomysł. Ktoś inny mógł zamierzyć coś takiego w zupeł- nie innym celu. Legat umilkł i starł z czoła pot. Zrobiło mu się nagle gorąco pod barbarzyńskim futrem, ujawnił przed dowódcą małej for- tecy cały sekret swojej misji. Ale niech tam. nie musiał być sekretem, skoro mówiły o tym plotki wzdłuż całej granicy Im- perium. Race nie wylatywały już z tamtego brzegu i gdyby nie wiatr w sitowiu i migające światła na rybackich łodziach można by pomyśleć, że obaj, Rzymianin i dowódca pogranicznego fortu, zawisnęli w mrocznej otchłani, a ich rozmowy dotyczą spraw jakże dalekich i obcych tej nierealnej rzeczywistości. Legat przymknął oczy. Czy nie za wiele tu niezwykłości? Jak rozpoznać co jest fantazją, a co prawdą? Nie uwierzyć w więk- szość, to równocześnie zaprzeczyć samemu sobie, a być może narazić Imperium na niebezpieczeństwo. Plemiona na drugim brzegu rzeki Danubius zaczynały być groźne. Uczyły się wal- czyć bronią i sposobem rzymskim, opanowały rzymskie oby- czaje, równocześnie nic nie zatracając z własnych cech plemien- nych, własnego obyczaju i sposobu walki. Do niedawna respekt przed potęgą Rzymu istniał jako trwały puklerz pokoju, ale już od czasu podboju Galii przez Juliusza Cezara ów respekt przy- brał bardziej cechę symbolu niż rzeczywistości. Barbarzyńców pobito, ale nie pokonano i nie ujarzmiono. Oni także zmienili taktykę walki z Rzymem. — Bursztynowe kamienie niosą często w swoim wnętrzu za- mknięte muszki, motyle, robaczki, źdźbła traw i kwiatów... Po- kazując je, kupcy mówią, że stworzenia te i rośliny pochodzą. z krainy cieni, ze świata umarłych: z mrocznego Acheronu rze- ki smutku, z Lete rzeki zapomnienia, z Kokytosu rzeki we- stchnień i ze Styksu... Ale czy widziałeś kiedy, centurionie, ka- mień bursztynowy, w którego wnętrzu tkwiłaby niezakrzepła kropla krwi? — pytał legat. — Nie, panie, — odparł oficer pogranicznego fortu — ale- słyszałem, że coś takiego istnieje. To znak tajemny, panie i jak każdy ze znaków tajemnych wymaga odpowiednich zaklęć i sza- cunku. — Wierzysz w to, centurionie? — Wierzę, panie. Kamień taki przynieść może zapewne ra- dość, szczęście, miłość, albo... — Albo co, centurionie? — Albo śmierć... Umilkli. Rybacy już odpłynęli, światła ich łodzi zniknęły w oparach mgieł, na niebie zgasły gwiazdy, uciszył się wiatr. - Czas pójść na spoczynek, panie. Zaraz uczyni się wilgotno | A Tzbliża się pora upiorów i widm, chciałeś powiedzieć cen- ! ^Te tylko, panie. Jeżeli ci z tamtego brzegu atakują, czy- .nią to właśnie o takiej porze. r^ 2. Zew tamtego brzegu Mimo zmęczenia i późnej pory legat rzymski długo nie mógł zmrużyć oczu. Noc wydawała mu się duszna i wówczas gwał- townie ściągał z siebie futrzane okrycia, a po chwili wstrząsały nim dreszcze i odczuwał wilgotny chłód naddunajskich oparów. Izba była niska, a choć przeznaczona dla nadzwyczajnych gości, na pewno nie zbudowano jej dla takich, jak on legatów rzym- skich, ale co najwyżej inspekcyjnych oficerów naddunajskiego legionu, którego dowództwo stało gdzieś w Carnuntum. Legat miał już za sobą młodość i młodzieńczo "-"aleństwa, któ- re kazały mu razem z centurionami wędrować \v ^orę Nilu, mimo że już wówczas „caput Nil querere", czyli „szukanie źró- deł Nilu", oznaczało potocznie wykonywać pracę równą trudo- wi Syzyfa. Zwiedził Grecję, aby odnaleźć praźródła kultury, ale były to starania chybione. Rzym musiał się wydać żałosny, śmieszny, jarmarczny i tandetny, jeśli spoglądało się na Im- perium w ten sposób. Rzymianie nie byli jak Grecy, którzy po- trafili łączyć zmysł praktyczny z poezją. Rzymianie węszyli in- teresy, zakładali faktorie handlowe i zabezpieczali je garnizona- mi wojskowymi. Legat rzymski Lukan Probatus, drugi syn senatora Kryspusa Oratora, mimo pełnej poezji duszy i szczególnej atencji dla, wszelkiej tajemnicy i wszelkiej niezwykłości, a więc cech da- lekich od wzorców znad Tybru, wziął na swoje barki zamiary odmienne od upodobań, lecz kiedy osiągnął już wysoką pozycję, wrócił do dawnych swoich słabości i marzeń. Wszedł był już w wi&k męski, nawet dość późny wiek męski, kiedy to władanie mieczem przynosi krótki oddech i ścisk serca, ale żądza podróży pozostała. Wiek ma jednak swoje prawa, więc zaczął miłować 2 — ...l zostal tylko wiatr w tych podróżach wygody, które nawet na dalekich szlakach zapewniała mu służba państwowa. I tak oto dusza poety, geogra- fa i filozofa zderzyła się z racjonalną postawą rzymskiego urzęd- nika, wymuszoną przez misję, którą spełniał. A przecież legację tę wybłagał w senacie. Powierzono mu ją, bo odziedziczone po ojcu oratorskie zdolności pozwoliły plotkom nadgranicznym nadać rangę sprawy państwowej. W tym co mó- wił było bowiem tyle samo baśni, co racji handlowych i wo- jennych. Na jego sugestie zwrócił w końcu uwagę sam princeps senatu Oktawian August i Lukan Probatus wysłany został do nadgranicznych garnizonów nad Dunaj, aby znaleźć tu potwier- dzenie swoich podejrzeń i swoich pomysłów. Wysunął bowiem projekt wysłania floty rzymskiej na północne, nieznane morze i spenetrowania bursztynowego wybrzeża. Ale zanim legat rzymski przybył nad Dunaj i wdał się w roz- mowę z centurionem Simosem, zdarzyła mu się po drodze nie- zwykła przygoda, która nie pozostała bez wpływu na przyszły raport, przygotowywany dla senatu i na treść rozmowy z do- wódcą pogranicznego fortu. Zmierzał wówczas do Arrabony, ale gwałtowna ulewa unie- możliwiła mu dotarcie do miasta. Zmuszony został szukać schronienia w najbliższym domu, a ów dom należał do jedno- okiego kupca Idomena Luskusa. Był to człowiek o wyglądzie rozbójnika, choć prowadził duży dom handlowy. Lukan Probatus nie był zadowolony z tego przymusowego po- stoju niemal u wrót Arrabony, tym bardziej że dwór Jednookie- go sprawiał z zewnątrz niemiłe wrażenie i bardziej podobny był do twierdzy niż rezydencji. Żaden bogacz z Palatynu nie powstydziłby się rozmiarów tej rezydencji, ale wzniesiona ręka- mi prowincjonalnych rzemieślników, z zamiarem naśladowania stylu stołecznego, pełna była barbaryzmów. W blasku pochodni i dziesiątek oliwnych lamp, zapalonych na cześć przybysza, le- gat rzymski oglądał z ciekawością wnętrza tej siedziby Cy- klopa. —~ Deszcz padał bez przerwy równą, szumiącą ulewą. Woda, spły- wająca z dachu na podwórze atrium, dawno już wypełniła brze- gi sadzawki. Zresztą woda zalała już całą podłogę, a jedynie dzię- ki budowniczemu, który przewidział taką ewentualność, szumiący potoczek spływał kanałem z sadzawki wprost do ogrodu i po- wódź nie groziła dalszym pomieszczeniom. Można było więc su- chą nogą dotrzeć do komnaty na zapleczu, gdzie ustawiono ko- ciołek z żarem. Przy odrobinie wyobraźni pomieszczenie to moż- na było nazwać tablinum, choć szczególny wystrój tego wnętrza (rozwieszone na ścianach i rozpostarte na sofach i podłodze skó- ry niedźwiedzi, rysiów, wilków, lisów i innych dzikich zwierząt) nadawał komnacie niezwykły charakter. W tej właśnie salce, późnym wieczorem, przy migającym blasku oliwnych lamp i mruczandzie ulewy, przybysz znad Tybru poznał rozkosze miej- scowej kuchni i skosztował wina z naddunajskich winnic, wcale nie gorszego od win Italii. Gospodarz coraz bardziej intrygował Rzymianina. Idomen wydawał się zarazem ucieszony i speszony tą niespodziewaną wizytą, która burzyła monotonię życia na tym pustkowiu. Grała tu być może pewną rolę również duma gospodarza, że oto dane mu było podejmować legata z Rzymu i rozmawiać z nim. jak równy z równym, ale Jednooki znał życie i wiedział, że skutki takiej wizyty mogą być różne. Zaczęli rozmawiać o brzydkiej pogodzie, ale gdy Idomen Lu- skus zacytował nagle Horacego, i to mało znaną pieśń „Parcus deorum cultor" związaną z osobistym przeżyciem poety w czasie burzy, kiedy to poznał on na własnej skórze „moc Jowiszową", dialog niepostrzeżenie zszedł z oficjalnego tonu na tematy, które bardzo interesowały legata. Między Jowiszem, a tym, co dzieje się na północ od granicy, był jeszcze temat kobiety. Pieśń „Mar- tiis caelebs" opowiadała wprawdzie o spotkaniu Horacego z gnie- wem Jowisza, ale zdarzyło się to w Kalendy marcowe, a Ka- lendy marcowe to święto kobiet. Kobiety zaś... — Wiem, znam wszystko, co napisano o urodzie kobiet Rzy- mu — powiedział wtedy Jednooki — ale to, co na ten temat wie cały świat barbarzyński, przyćmiewa mądrości wielu poetów. Legat pomyślał natychmiast, że kupiec wygłasza bezzasadne sądy, co mógł bowiem wiedzieć o urodzie niewiast nad Tybrem? Kto wie, może nawet nigdy w Mieście nie był? Ale ponieważ zaczął nagle mówić o krajach barbarzyńskich, położonych na północ od Dunaju, Lukan Probatus postanowił podtrzymać dia- log w nadziei, że zdobędzie jakieś nowe informacje. 2* Wróciła więc w dalszej rozmowie kwestia Bursztynowej Wys- py, którą ponoć widzieli kupcy. Słyszał już o niej i widział ją sam Pyteasz z Massilii. Nazywał ją Abalus, ale później u innych geografów nosiła ona odmienne nazwy. Diodor Sycylijski nazy- wał ją Basilią, Ksenofont z Lampsakosu Balcią. Mianowano ją także czasem Glaedarią. Czy chodziło o różne wyspy u wybrze- ży północnych, czy wciąż o tę samą, położoną gdzieś około ujścia Wisły-Yistuli? Według jednych Bursztynowa Wyspa była bez- ludna, według innych tam właśnie mieściła się stolica Estów, głównych mieszkańców Bursztynowej Krainy. Ale czym w koń- cu był bursztyn, o którym tyle na tym szlaku mówiono? Poe- tom wystarczało nazwanie go „łzami sióstr Faetona", ale co mówili kupcy? Zachęcony przez legata, kupiec wydobył z zaka- marków nie tylko sekretne zapiski i szkice, ale i białe, żółte i brunatne kamienie, matowe i przezroczyste, pocięte barwnymi żyłkami i krynicznie czyste... W niektórych z nich tkwiły jakieś muszki, długonogie komary, motyle, resztki roślin i kwiatów, jakby jubilerzy tej cudownej krainy na północy znaleźli sposób na wtapianie tych stworzeń i zielsk w bursztynowe kamienie, ale próby, czynione przez specjalistów w Rzymie, zaprzeczyły temu. Było to dzieło natury, a więc dzieło bogów. Północne bur- sztyny znały już ludy morskie za czasów wyprawy na Troję, zdobili nimi swe twarzowe urny Etruskowie, którzy handlowali z Północą. — Elektron to nie tylko szczęśliwy kamień, ale i magiczny — mówił kupiec. — Leczy wiele różnych chorób, zwłaszcza te, które rodzą się pod wpływem wilgoci. Są zresztą elektrony cza- rodziejskie, których moce nie zostały nigdy zbadane. Mam. tu jeden taki, cudowny, skrywany przed ciekawymi, aby pożąda- nia niepotrzebnego nie wzbudzać u nikogo. Tobie, panie, ten klej- not jednak pokażę. Dał znak niewolnikowi i ten wrzucił do płonącego trójnogu nowe ziele, zmieszana z grudkami specjalnie dobranego burszty- nu. Strzelił płomień i zgasł, ale zaraz izbę wypełnił opar ży- wicznego zapachu, być może jakichś pradawnych, wielkich sos- nowych borów, które rosły nad dalekim morzem, zanim jeszcze pojawili się w tamtych stronach pierwsi ludzie. Idomen wstał, zapraszając Rzymianina, aby poszedł za nim. Nie wołał niewol- nika, ale sam wziął kaganek i ruszył ku drzwiom, za którymi schodki zawiodły ich ku mrocznej niszy. Znów były drzwi, znów korytarzyk i wreszcie mała komnata, w której stały oku- te kufry. Byłże to skarbiec Idomena? Kupiec nie otworzył jed- nak żadnego, ale odliczył dwanaście głazów od podłogi w górę, potem tyleż samo w linii poziomej i sięgnął po rzeźbiony głaz trzynasty, z wyobrażonym na nim obliczem Gorgony. Bez lęku włożył palec wskazujący w otwarte do krzyku usta straszydła, po czym wyciągnął cały głaz. Z wnętrza niszy wydobył złote puzderko, otworzył je i wyjął z niego osobliwy wisior, wykona- ny ze sporej grudki przezroczystego bursztynu, oprawionego w srebro. Podniósł lampkę, prześwietlając w ten sposób kamień. Legat spojrzał i wzdrygnął się. W samym środku grudki bur- sztynu dojrzał zamkniętą, płynną kroplę czerwieni. — To krew... — powiedział kupiec. — Nie wiem, czy pochodzi od człowieka, czy potwora, czy mistrzowie znad północnego mo- rza kunsztownie ją tam wprowadzili, czy też zamknął ją w tym kamieniu żywioł? Czy jest dziełem bogów, czy może znakiem z królestwa umarłych? To największy skarb jaki posiadam... Wrócili potem do komnaty, pełnej aromatów ziół i sosnowej żywicy. Legii na sofach, a dwaj niewolnicy nalali im wina god- nego stołu Mecenasa na Palatynie. Kupiec pospieszył z wy- jaśnieniem. — Zdjąłem ten wisior z szyi najcudowniejszego zjawiska w kobiecej postaci, jakie oglądały moje oczy. Nazywam to zjawi- sko Córką Północnych Lasów. Pochodzi bowiem z plemienia wła- dającego częścią bursztynowej krainy, gdzieś nad Zatoką We- nedów w ujściu rzeki Vistuli. Przekroczyła przełęcz w Wyso- kich Górach z karawaną kupiecką, ale z całej karawany została tylko ona i jej służka, innych członków karawany wymordowali rozbójnicy. — Co to była za karawana? Kto ją posłał i dokąd podążała? — Nic więcej nie wiem, panie. Obie kobiety znalazły u mnie bezpieczny azyl, przyznaję, że wymuszony. Ale czy mogłem po- stąpić inaczej? Ostrzeżono mnie, że bursztyn z kroplą krwi po- trafi czynić straszne cuda... Nie mogłem czekać, zdjąłem więc ten wisior z jej szyi. — Gdzie ta młoda kobieta przebywa obecnie? — Panie, .chętnie powiedziałbym, że zniknęła, albo że wy- wiozłem ją do Arrabony i -tam sprzedałem, ale już tego nie po- . wiem. Masz ją tutaj, panie. Masz ją tutaj i sam powiedz, czy nie jest piękna? Legat odwrócił się. W drżącym, migotliwym blasku lamp oliwnych dostrzegł smukłą postać, otuloną w wełniany płaszcz, narzucony na coś, co mogło imitować strój Rzymianki. Była mło- da i rzeczywiście jej rysy mogły zachwycić oko znawcy. Jako niewolnica zyskałaby w Rzymie na targowisku oszałamiającą ce- nę. Zauważył, że włosy nosiła ułożone na sposób rzymski, ale ozdoby we włosach były barbarzyńskie. Tuż za nią postępowała inna kobieta, nie tak strojna i nie tak piękna, chyba jej służebna. Legat zastanowił się, czy dziewczynie wolno było swobodnie poruszać się po wnętrzu domu, czy też zmyliła czyjąś czujność i korzystając z zamieszania wywołanego przybyciem gościa, we- szła wbrew zakazowi do biesiadnego pomieszczenia. Czego chcia- ła? Podeszła wolno do spoczywającego na sofie Rzymianina, sta- nęła tuż przed nim, aż poczuł kadzidlany zapach jej szat i po- wiedziała lekko drżącym głosem kilka słów w języku Horacego, chyba wyuczonych właśnie na podobną okazję. — Panie, zabierz mnie stąd. Jestem, tu bezprawnie więziona. — Kim jesteś? — spytał legat, siadając. — Nazywają mnie Silvaną, jestem Córką Północnych Lasów, krainy nad wielkim morzem, gdzie znajdują bursztyn. Podąża- łam z karawaną do króla Markomanów. W górach napadli na nas zbrojni ludzie kupca Idomena Luskusa. Ocalałam tylko ja i ta kobieta. Odeślij mnie, panie, do króla Marboda, któremu zostałam ofiarowana. — Może cię oddam królowi Marbodowi, ale nim to się stanie, zabiorę cię z sobą do Rzymu. Zobaczysz Rzym!... — Kiedy to nasitąpi,_j)anie? — spytała. — Jak długo mam cierpieć w niewoli? Zanim odpowiedział, odsłoniła energicznym ruchem palię uka- zując nagie ramię, na którym widniał wypalony gorącym żela- zem, nie zagojony jeszcze i ropiejący znak „I". W ten sposób za.- pewne sygnowano bydło Idomena Luskusa. — Nikt cię tu więcej nie tknie — powiedział legat, podno- sząc się z sofy. Zderzenie baśniowości z brutalną rzeczywistoś- cią było zbyt gwałtowne nawet dla niego, który wiele widział. Prowincjonalny tyran pozwalał sobie zapominać, że obszar ten podlega jedynemu prawu rzymskiemu i że dziewczyna ita nie była jego niewolnicą, należała do Rzymu. — Nikt cię już nie śmie tknąć... — powtórzył legat. — Znajdujesz się odtąd pod opieką rzymskiego senatu, a opiekę tę gwarantuję ci ja, legat tego sena- tu. Za samowolę wobec ciebie odpowie każdy stosownie do swo- jej winy. Zabrzmiało to groźnie. Kupiec poruszył się niespokojnie. Nie było mu w smak, że słowa legata słyszy jego służba, dla której był panem życia i śmierci. No więc sprawdzało się jego złe prze- czucie. Wizyta legata senatu to splendor, ale i kłopot, może na>- •wet przykrości. — Jadę teraz nad granicę, ale najdalej za dwa tygodnie zja- wię się tutaj ponownie, aby cię zabrać do Rzymu — powiedział legat. — Tam zdecydują, czy masz udać się do króla Marboda, czy pozostać w Rzymie. A równocześnie pomyślał, że ktoś miał w tym określony cel, śląc taką piękność do Marboda. Ciekawe od jak dawna dziew- czyna przebywa w domu Idomena i skąd zna język Romy. Mo- że nauczono ją tutaj, ale może ktoś nauczył ją tego znacznie wcześniej? Należy dowiedzieć się czegoś więcej o całej spra- wie... Młoda kobieta podziękowała mu, skłaniając nisko głowę, od- wróciła się i odeszła. Idomen Luskus skulił się na swojej, sofie, najchętniej zamieniłby się w obłok pary. Po odejściu dziewczy- ny nie zmienił pozycji ani nie odezwał się. Zrozumiał, że będzie musiał przemyśleć, jak się przeciwstawić grożącemu mu nie- bezpieczeństwu. Mógł zostać oskarżony nawet o szkodzenie Rzymowi na jego rubieżach. Był zły za swoje gadulstwo, za brak czujności wobec dziewczyny, za to, że pokazał przybyszo- wi swoje skarby i ów bursztyn z kroplą krwi... Tak znakomicie rozwijająca się atmosfera biesiady została nagle zburzona... Legat dał znak służbie, że chce odejść, dając równocześnie do zrozumienia gospodarzowi, że nie powrócą już do tematu Ho- racego. Pogawędka została ostatecznie zerwana. Więc jednak ten lokalny satrapa pannoński, mimo złudzeń i poetyckich cy- tatów, był zwykłym, rabusiem pogranicznym! Gdy jednooki rabuś przyprowadził dziewczynę do swojej re- zydencji, pewnie zapragnął zatrzymać ją w charakterze konku- biny, a gdy opierała się, za karę kazał wypalić jej na, ramieniu znak własności. Potem zreflektował się i zmienił wobec niej tak- tykę. Dał jej rzymskie stroje i otoczył opieką. Ale uzyskał v/ za- mian tylko jej nienawiść. Co to była jednak za karawana, z którą młoda kobieta podró- żowała? „Z ujścia Yistuli do króla Marboda"... Co to oznacza- łc?... Marbod znał obyczaje rzymskie i nawet swojej armii pró- bował nadać pewne cechy zaobserwowane w Italii. A może, właśnie ta sytuacja skłoniła kogoś, znajdującego się w kraju nad bursztynowym wybrzeżem, aby wejść w porozumienie z Marbo- dem? Kogo jednak? Czy było prawdą, że w ujściu Yistuli do nieznanego morza znajdowali się jacyś Rzymianie? A może istot- nie był tam, jak mówiono, wnuk uczestnika spisku na Cezara Aulus Apollinaris, o przezwisku Lupus? Trzecie kury zaczynały już piać, kiedy legat rzymski zmru- żył wreszcie powieki, ale nawet wówczas nie zaznał spokoju. Zdawało mu się, że wędruje z legionami rzymskimi w stronę północnych krain, to znów, że barbarzyńcy napadli na naddu- najską strażnicę... Obudził się wreszcie. Wykąpał się w żołnierskiej łaźni i po- lecił sposobić swój orszak do odjazdu. Dzień zapowiadał się pogodnie, jednak wkrótce po wschodzie słońca gęsta mgła spowiła rzekę. Powiedziano mu wówczas, że nocą nieprzyjaciel dokonał napadu na sąsiednią strażnicę, nie- wiele więc brakowało, aby jego sen okazał się częścią rzeczy- wistości. Poinformowano go także, że napad nastąpił nie od prze- ciwległej strony rzeki, ale wyszedł z równin Pannonii. Wyglą- dało na to, że jakaś grupa barbarzyńców dokonała wcześniej wypadu w głąb prowincji i właśnie tej nocy wracała z łupami. Granica nie była tak 'Taezpieczna, jak przypuszczano nad Ty- brem. Pożegnał centuriona, obiecując nie zapomnieć o nim, a w głębi serca życząc sobie, aby udało się zabrać tego właśnie oficera na zaplanowaną wyprawę. Pragnął w drodze powrotnej zatrzymać się we dworze Idomena Luskusa, aby ostatecznie zbadać i za- mknąć sprawę karawany i Córki Północnych Lasów. Ale zamie- rzenia tego nie udało' mu się zrealizować. W rezydencji Idomena zastał wojsko i skrybów sądowych z Arrabony. Dwór został bowiem napadnięty, a oszczepy, jakie znaleziono wskazywały, że ataku dokonali ludzie spoza granic rzymskich. Być może byli to ci sami, którzy ubiegłej nocy na- padli na pograniczny fort, wracając z Pannonii. Część służby i niewolników, którzy chwycili za broń, wybito. Ciał barbarzyń- ców nie znaleziono, a nie wydawało się możliwe, żeby nikt z nich w tej walce nie poległ. Czyżby wzięli ze sobą zarówno rannych, jak i zabitych? Wnętrze splądrowano, ale, co Rzymianinowi wydało się dziw- ne, żadnej niewolnicy nie zgwałcono, żadnej nie uczyniono krzywdy. Zrabowano trochę broni i ozdób, ale skarbiec ocalał. Co więc było celem napadu? Lub może kto? Legat domyślał się, ale nie miał zamiaru ułatwiać pracy sądowym skrybom. Zniknęła Córka Północnych Lasów i jej służebnica. Napastnicy okrutnie obeszli się z gospodarzem. Wydarto mu drugie oko, a całe jego ciało nosiło ślady przypaleń rozpalonym żelazem, takim samym, jakim znaczono jego bydło i jakim wypalono ini- cjał „I" na ramieniu porwanej dziewczyny. Żył jeszcze, kiedy przybył legat rzymski, ale nie mógł mówić. Zmarł około połud- nia, a jego ciało zaczęło natychmiast cuchnąć. Jedyną czynnością legata było zabranie notatek, na jakie natknął się w skarbcu, dotyczących bursztynowego szlaku. Oczy- wiście uczynił to w obecności sądowych skrybów. Później, już bez żadnych świadków, poszedł jeszcze raz do pustego skarbca (kufry zabrano już wcześniej do Arrabony), otworzył skrytkę w murze i wyjął magiczny amulet z bryłką bursztynu, w środku której pływała kropla czerwonej, żywej krwi... 5. Tyberiusz wodzem wyprawy — Jeżeli to prawda... — powiedział Oktawian August i po- wtórzył po chwili jeszcze raz. — Jeżeli to prawda, drogi Ty- beriuszu... Ktoś musi tam dotrzeć i zbadać wiarygodność tych plotek. Jeżeli bowiem istotnie człowiek imieniem Aulus Apolli- naris istnieje i jeżeli ma on coś wspólnego ze śmiercią Druzusa •w czasie jego powrotu z drugiego brzegu rzeki Albis... Jeżeli ponadto uciekł z grupą zdrajców i rozbił, jak mówią, obóz u ujścia rzeki Vistuli, u samej bramy do bursztynowej krainy, trzeba go odnaleźć i zabić. Powtarzam: zabić, drogi Tyberiuszu, bo dla tego człowieka litości mieć nie można. Pochodzi z rodu, który był zawsze przeciwny Rzymowi. Jego dziadek brał udział w spisku na życie Cezara, potem umknął i poległ w boju pod Filippi. Jego ojciec zginął jako stronnik Sekstusa Pompejusza. Warto byłoby prześledzić jego drogę życia, uniknął bowiem, na niej wielokroć mieczy sprawiedliwości. Na koniec jednak znalazł się podobno w armii Druzusa i z armią tą ruszył do Germanii. Tam, nad rzeką Albis jego ślad się urywa. Nie wierzę, by poległ w obronie Druzusa, ale skłonny jestem wierzyć, że miał coś wspólnego z jego śmiercią i że żyje nad Zatoką Wenedów w ujściu Vistuli, próbując wejść w kontakt z różnymi przebiegły- mi wodzami Germanów. Tymi słowami odezwał się boski princeps Oktawian August. Patrzył prosto w oczy stojącemu naprzeciwko pasierbowi, tak niedawno usynowionemu i wyraźnie wskazanemu na konty- nuatora linii boskich władców. Princeps leżał na sofie, a jego nagie stopy, z których ostatnio uciekało często czucie, maso- wał grecki eskulap. Między jednym a drugim zdaniem prin- ceps zajadał soczyste winogrona. W perystylu było cicho, tylko z ogrodu dochodził świergot wróbli Niebo było błękitne i czy- ste, a słońce jaskrawe, choć nie upalne, rzucało skośny cień. W tym cieniu znajdował się Oktawian August, pod kolumnadą czuwali służący, a w głębi perystylu dwaj pretorianie. Nie by- ła to rozmowa ojca z synem, już raczej dowódcy z podwładnym. Tyberiusz stał w pełnym słońcu, lecz nie odczuwał jego żaru, raczej chłód, który przenikał go od kamiennej posadzki. Przez podeszwy sandałów, stopy, lędźwie i wzdłuż kręgosłupa mroził czaszkę. Rozumiał, że będzie to ważna dla niego próba. Musiał dowieść, że godny jest powierzenia mu w przyszłości władzy nad Imperium. Albo zostanie następcą boskiego, na co miał wiel- ką szansę, albo umrze, jak inni jego poprzednicy, śmiercią na- turalną, albo tajemniczą. Oktawian August lubił podkreślać, że jest kontynuatorem bo- skich cech Juliusza Cezara, bezpośrednim spadkobiercą jego myśli i jego czynów, a więc także bogiem. Syn boga nie może mieć tych samych cudownych cech, co jego ojciec. W rzecz.y- wistości Oktawian był adoptowanym przez Juliusza Cezara wnukiem jego siostry. Spadkobiercę swej boskiej władzy nad wciąż rozrastającym się obszarem Imperium Romanum (co zresztą nie było już zgodne z testamentem Cezara, nakazującego utrwalenie zdobyczy, a nie ich powiększanie) widział początko- wo w osobie Marcellusa, syna swej siostry, ale on niespodziewa- nie zmarł. Wówczas Oktawian August doszedł do wniosku, że linię władców rodu julijskiego mógłby podtrzymać znakomity wódz Agryppa, ożeniony z Julią, córką princepsa. Ale widocz^- nie tajemnicze fatum prześladowało ludzi wybranych na konty- nuatorów boskiej linii. Agryppa zmarł podobnie niespodziewa- nie, jak poprzednio Marcellus. Wówczas zaczęto mówić o Dru- zusie i Tyberiuszu, jako ewentualnych następcach, obaj byli bo>- wiem synami Liwii, aktualnej żony Oktawiana Augusta, choć zrodzonymi z jej poprzedniego małżeństwa. Kto z nich dwóch bardziej przypadł do serca princepsowi? Wkrótce okazało się, że Druzus. Nastąpiło to czternaście lat przed opisywanymi tu wypadkami. Ale zaledwie wybór Oktawiana Augusta stał się znany, Druzus poległ w bitwie z Germanami nad rzeką Albis, czyli współczesną nam Łabą. Śmierć Druzusa zmusiła legiony do cofnięcia się... Wydawało się, że Oktawian August wskaże następnie na Ty- beriusza jako na kontynuatora swojego dzieła... Ale nie wska- zał. A przecież Tyberiusz nie tylko był synem Liwii, ale oże- niono go z wdową po ukochanym przez princepsa wodzu, Agryp- pie. Wdową tą była córka Oktawiana Augusta. Boski władca raptownie odwrócił się od Tyberiusza, jakby pod wpływem ja- kichś podejrzeń. Ale czy Tyberiusz mógł mieć coś wspólnego ze śmiercią Druzusa? W ówczesnym Rzymie, który pogrzebał republikę, a wyniósł wysoko władzę policyjną, której instru- mentem niezawodnym stali się pretorianie, wszystko mogło się zdarzyć. Tak więc boski August wyznaczył na swych następców dwóch małoletnich synów Agryppy i Julii — Gajusza i Lucju- sza. Aż chęć bierze napisać, że „jak łatwo zgadnąć" obaj zmarli w bliżej nieznanych nam okolicznościach. Ot, po prostu: zacho- rowali jeden po drugim i zmarli. Coś dziwnego dziajło się z wy- znaczonymi przez Oktawiana Augusta, żaden nie żył długo po wskazaniu go jako kontynuatora rozpoczętego dzieła. I wtedy Oktawian August jakby nagle spostrzegł Tyberiusza, wyrażając gotowość usynowienia go. Adopcja i wyznaczenie go na kontynuatora dzieła odbyła się w warunkach dość niezwyk- łych. Równocześnie z obu decyzjami, boski imperator polecił Ty- beriuszowi adoptować syna Druzusa. Syn Druzusa nosił imię Ger- manik i cieszyła się już wówczas uznaniem Rzymu za swoje wo- jenne czyny. Czyżby w Germaniku upatrywał