16788
Szczegóły |
Tytuł |
16788 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16788 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16788 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16788 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Monika i Leszek K. Talko
Wydanie II
Warszawa 2005
Oifab
Wróć do Rivoli
Podobno wszystkie drogi prowadzą do Nash-ville. Nigdy nie zgadzałem się z tą
tezą i skłonny byłbym powiedzieć, że wszystkie drogi prowadzą do Rivoli. W
Nashville nigdy nie byłem, a w Rivoli byliśmy wiele razy. Z czasem pogodziliśmy
się z faktem, że kiedy jedziemy do Francji, nieodmiennie trafiamy do Rivoli, i
nawet pochwaliliśmy się Roszkowi. Wpadliśmy na chwilę, bo najlepsza z żon
odkryła, że w sklepiku obok Roszków sprzedają jej ulubioną oranżadę w proszku.
Roszko akurat perorował, jak trudno wybrać odpowiednie miejsce na wakacje, i
nigdy nie wie, czy wybrać Dominikanę po okazyjnej cenie, czy może zdecydować się
na stare, dobre Wyspy Kanaryjskie.
- A może Ibiza - zastanawiała się głośno pani Roszko. - Ibiza jest na topie. -
Po krótkiej naradzie z mojążonąpani Roszko zdecydowała jednak, że Ibiza nie
będzie dobrym miejscem dla Roszka. Sądząc z gazet, na Ibizie mieszkają same
modelki i Roszko niepotrzebnie by się rozglądał, zamiast wypoczywać.
Kiedy już Roszkowie zdecydowali się na Dominikanę, padło nieuniknione pytanie:
5
-A wy?
- A my byliśmy jak zwykle w Rivoli - rzuciła od niechcenia najlepsza z żon. -
Wiecie, na włoskiej Riwierze.
Roszkowie pokiwali ze zrozumieniem głowami.
- Szczęściarze. Też bym chciała zobaczyć włoską Riwierę - westchnęła pani
Roszko.
Na szczęście Roszkom nigdy nie przyszło do głowy zapytać, co jest w Rivoli, ani
tym bardziej pojechać do Rivoli. Nie wiem, co byśmy odpowiedzieli, bo skrywana
przez nas od lat prawda jest taka, że w Rivoli nie ma nic. Za każdym razem,
kiedy jedziemy do Francji, przejeżdżamy przez Rivoli. Poznaliśmy to miasteczko j
ak żadne inne. Znamy wielkie blokowiska, takie same j ak w Nowej Hucie czy na
Targówku, z tym że koloru brzoskwiniowego. Znamy długie rzędy blaszanych garaży,
a najlepiej znamy polną drogę na obrzeżach Rivoli. Co roku poznajemy ją lepiej,
mimo że wcale tego nie chcemy. Co roku najlepsza z żon przestrzega mnie przed
wyjazdem:
- Pamiętaj, żebyśmy nie wjechali do Rivoli. Za każdym razem obiecuję:
-Nie wjadę, ale pamiętaj, żeby śledzić mapę.
Im bardziej zbliżamy się do Rivoli, tym bardziej robimy się nerwowi. Najlepsza z
żon gorączkowo sprawdza kilka map. Ja śledzę drogowskazy. Kiedy wreszcie, jak
zwykle, przez pomyłkę wjeżdżamy do Rivoli, wpadamy w rozpacz. W Rivoli nie ma
bowiem drogowskazów.
Miejscowi sąbardzo mili. Niektórych nawet znamy z widzenia. Kiedy najlepsza z
żon pyta ich o drogę,
6
rozpoczynają kilkuminutową przemowę, w której często pada imię niejakiego
Giovanniego oraz pizza al tonno. Przez lata bywania w Rivoli nie nauczyliśmy się
włoskiego, ale urosło w nas silne przekonanie, że mieszkańcy, chcąc nam
oszczędzić kręcenia się po mieście, prowadzą nas na skróty i nakłaniają, żeby
kierować się na dom, w którym mieszka nieznany nam Giovanni, a potem skręcić i
udać się w kierunku miejsca, gdzie robią pizzę al tonno. Niestety, nie udało nam
się nigdy znaleźć domu Giovanniego, za to miejsc, gdzie podają pizzę al tonno,
odkryliśmy aż nadto.
W zeszłym roku próbowaliśmy wziąć na litość napotkanego dziadka.
- Francja. Paryż. W lewo czy w prawo? - zapytaliśmy głośno i wyraźnie, na
wypadek gdyby był głuchy. Dziadek rozpoczął dziesięciominutową przemowę, z
której wynikało niezbicie, że Giovanni nadal jest ważną postacią. Tym razem
zwiedziliśmy dzielnicę przemysłową i duże pole zrujnowanych blaszanych baraków.
Giovanniego natomiast ani śladu.
Wracając od Roszków, byliśmy jak najgorszego zdania o inteligencji Włochów.
Kiedy stanęliśmy na czerwonym świetle, z samochodu na gdańskiej rejestracji
wychynął kierowca:
- Którędy na Gdańsk? - zapytał rozpaczliwie. Nie było czasu na długie
wyjaśnienia. Akurat
zapaliło się pomarańczowe światło.
- Trzeba zawrócić koło domu Roszka, a potem prosto aż do sklepu z oranżadkami -
ryknąłem. Samochody z tyłu zaczęły trąbić, więc zakończyłem
7
rozmowę. Najlepsza z żon obserwowała naszego rozmówcę w tylnym lusterku.
- Wcale nie zawrócił przy Roszku - zdenerwowała się. - Doprawdy nie rozumiem,
skąd na świecie Merze się tylu idiotów. Przecież powiedziałeś wyraźnie: zawrócić
przy Roszku.
Jak znaleźć agenta?
Dzień był paskudny: szaro, mokro i bez perspektyw na najbliższe pół godziny.
Maszerowaliśmy z najlepszą z żon przez miasto, smętnie rozglądając się za
jakimiś atrakcjami, ja na przykład za blondwłosymi. Niestety, odsetek
blondwłosych atrakcji w dobie farb koloryzujących i mody na rude jest bardzo
mały.
- Napijmy się może kawy - zadecydowałem wreszcie, pociągając żonę za rękaw.
Usiedliśmy przy stoliku w głębi, koło palmy, w zupełnej ciszy.
- O, jest narzeczona Kazika - ucieszyła się najlepsza z żon. Narzeczona
siedziała przy oknie i przeglądała książkę. Wyglądała bosko, choć piszę to z
duszą na ramieniu, bo najlepsza z żon, zdarza się, sięga po słowo pisane. Miała
na sobie coś, co wyglądało jak kostium małej syrenki, a było w istocie srebrnym
komplecikiem z jakiegoś połyskującego materiału. Narzeczona popatrzyła na nas,
jakby widziała nas pierwszy raz w życiu, i uśmiechnęła się do faceta w kącie, w
którym najlepsza z żon rozpoznała modnego aktora. Niezrażeni tym faktem,
podeszliśmy jednak z szeroko rozwartymi ramionami.
9
- Pracuję - syknęła narzeczona Kazika, me przestając uśmiechać się do aktora. -
Spadajcie.
- No cóż - skomentowała najlepsza z żon w domu. - Może bolała ją głowa.
Na serio zaniepokoiliśmy się, kiedy spotkaliśmy narzeczoną Kazika dwa dni
później pod Bristolem. Stała, udając, że nas nie zauważa, i uśmiechając się do
znanego producenta telewizyjnego, który parkował właśnie swojego jaguara, udając,
że go zupełnie nie obchodzi. Ten jaguar.
Kiedy po kilku dniach zauważyliśmy ją pod Marriottem, zapytałem najlepszą z żon:
- Czy nie powinniśmy porozmawiać z Kazikiem? Wydaje mi się, że jego narzeczona
ma dziwną pracę. Kazik chyba nie wie, co ona robi?
Zaprosiliśmy Kazika na sobotę. Powiedział, że wpadnie sam, bo narzeczona akurat
pracuje. Kiedy przedyskutowaliśmy już zwycięstwo polskiej reprezentacji nad
Białorusią zapadła krępująca cisza. Zastanawiałem się właśnie, j ak przedstawić
nurtuj ący nas problem w sposób najmniej brutalny, gdy najlepsza z żon
przedstawiła go, jak zwykle zwięźle i bezpośrednio:
- Słuchaj, Kazik, a co właściwie robi twoja narzeczona pod hotelami i w knajpach?
- Och, to - zbagatelizował Kazik. - Ona po prostu zabiega o rolę.
Spojrzeliśmy z żonąpo sobie. W jednym zgodziliśmy się, rzeczywiście zabiegała.
Kazik nasze miny zrozumiał na szczęście inaczej.
-Myślicie, że rolę dostaje się tak, że trzeba pójść do biura, podpisać i już? -
napadł. - Nie czytaliście, co opowiada Izabela Miko, nasza polska gwiazda,
10
wschodząca nad niebem Hollywood. Otóż ona powiedziała, że siedziała sobie w
kawiarni, aż tu nagle podszedł do niej agent i zaproponował jej rolę. I co? -
popatrzył na nas. -1 teraz ma dom, kabriolet, którym szybko jeździ po Los
Angeles. Droga do kariery prowadzi przez kawiarnię, moi drodzy. Przez ka-wiar-
nię.
Przyznaję, że odetchnąłem, bardzo lubię Kazika.
- Czy jednak ten agent wie, gdzie natknąć się na twoją narzeczoną? -wyraziłem
dręczące nas wątpliwości. - Rozumiesz, co będzie, jeśli zajdzie nie do tej
kawiarni?
- Pomyśleliśmy o tym - Kazik z aprobatą skinął głową i wyciągnął kartkę papieru.
- To jest spis najmodniejszych kawiarni. Uzgodniliśmy, że będzie w nich
przesiadywała codziennie. W każdej co najmniej pół godziny, dziesięć godzin
dziennie. To tylko kwestia prawdopodobieństwa. Liczymy, że trafi na jakiegoś
agenta najpóźniej w końcu przyszłego tygodnia.
- Sądzę, że pominąłeś pewien szczegół - najlepsza z żon sceptycznie pokręciła
głową. - Bruce Willis całe lata jeździł wózkiem widłowym i w ogóle nie chodził
do kawiarni. A Harrison Ford był stolarzem i agent zainteresował się jego
meblami.
Kazik zmarkotniał.
- Nie wiem, czy to przejdzie - wyznał. - Ona nie ma pojęcia o mechanice i
drewnie.
Kilka dni potem natknęliśmy się na Kazika w Łazienkach.
- Kawiarnie odpadają - wyszeptał konfidencjonalnie. - Narzeczona ma od tego
siedzenia kłopoty z kręgosłupem. Ale jest inny pomysł: czatowanie w sklepie.
Jest taki jeden modny, do którego przy-
11
chodzą wszyscy agenci i gwiazdy po świeżą bazylię i egzotyczne owoce. Chyba tam
właśnie jest.
Złapał komórkę i wystukał numer.
-Tak-powiedział, kończąc rozmowę. -Już jest, stoi przy mięsie.
Następnego dnia pojechaliśmy do sklepu po bazylię do spaghetti. Narzeczona
Kazika chodziła z zamyśloną miną wśród półek. Zadecydowaliśmy z żoną, by nie
przeszkadzać jej w pracy. Jeszcze tego brakowało, żeby brała przez nas
nadgodziny.
Nasze poświęcenie na wiele się jednak nie zdało. Narzeczona Kazika zadzwoniła do
nas kilka dni później.
- Nic z tego - wyznała, szlochając. - Spotkałam Marylę Rodowicz. Już szła w moim
kierunku, myślałam, że weźmie mnie do chórku, ale ona zapytała tylko: ,,Pani tu
pracuje? Szukam owoców". A przecież miałam w ręku książkę o aktorstwie, a z
torby wystawała druga o sekretach makijażu. I podśpiewywałam pod nosem. Powinna
się chyba była zorientować, że aspiruję do sztuki.
- A może jednak napiszesz curriculum vitael -zasugerowałem.
- Wykluczone. Myślicie, że Claudia Schiffer przebiłaby się, pisząc CV? Pewnie
do tej pory by je wysyłała. Ona po prostu poszła na dyskotekę i tam ją zobaczył
agent. Właśnie. To jest pomysł. Muszę już lecieć na dyskotekę.
Popatrzyliśmy na siebie pełni podziwu. Co jak co, ale zapału narzeczonej nie
brakowało.
- Jeszcze naprawdę do czegoś dojdzie - powiedziałem z uznaniem. - Choć j a
osobiście należę do tych,
12
którzy nie biegają za szczęściem. Po prostu to jest poniżej mojej godności.
Wybiję się sam.
- O, to, to - potwierdziła najlepsza z żon. -1 po co w ogóle człowiekowi kariera.
- Właśnie.
-Nawet jak narzeczonajązrobi...
- To nic. My się nie zmienimy - powiedziała najlepsza z żon.
Nim zdołałem jej odpowiedzieć, że i ja tak właśnie myślę, zabrzęczał telefon.
- Mam dla państwa pewną propozycję - powiedział męski głos w słuchawce. - Jestem
agentem.
Przysłoniłem słuchawkę ręką.
- To agent - wyszeptałem podekscytowany. Najlepsza z żon napisała mi na kartce:
„Na nic się nie zgadzaj, najpierw musimy zadzwonić do prawnika. I koniecznie
zaliczka!"
- Jesteśmy do pana dyspozycji - powiedziałem.
- Zarówno żona, jak i ja.
- W jakim są państwo wieku? - zapytał agent.
- Są dzieci? Samochód? Interesuje państwa długoletni kontrakt?
Z entuzjazmem potwierdziłem i zamieniliśmy się w słuch.
- Tylko powiedz, że chcę zachować prawa filmowe do tej powieści, którą piszę -
wyszeptała najlepsza z żon.
- Całkowite ubezpieczenie emerytalne plus ubezpieczenie samochodu, plus
ubezpieczenie mieszkania. Przy składce jednorazowej gratis ubezpieczenie od
odpowiedzialności cywilnej - wyrzucił z siebie jednym tchem agent.
13
- Nie skorzystamy - odparłem dumnie i odłożyłem słuchawką. - W ogóle nie
interesująnas agenci i niech pan już do nas nie dzwoni.
- Oferował za niskie stawki - wyjaśniłem zdumionej żonie. - A teraz, kochanie,
idę po bazylię. I nie martw się, jeśli długo nie będę wracał. Ty w tym czasie
możesz skoczyć do kawiarni.
Teoria chaosu
Podobno wszystko jest ze sobą powiązane i każde działanie powoduje jakiś skutek
- przeważnie nieoczekiwany. Tak przynajmniej głosi znana teoria chaosu,
przedstawiając to na przykładzie motyla, który trzepotaniem skrzydełek w dżungli
amazońskiej może spowodować potężne tornado w stanie Kansas.
Kiedy pewnego jesiennego popołudnia Roszko wpadł z rozwianym włosem, wyglądał
jak ten motyl po przejściu huraganu.
- Spadły. Kawy, biszkopta, koniaku, papierosa, wódki - zaordynował.
Przyzwyczailiśmy się, że kiedy Roszko wpada z rozwianym włosem i bez krawata,
trzeba bez pytania spełniać jego zachcianki. Roszko zjadł, wypił, zapalił i
załamał ręce.
- Jestem bankrutem - załkał. - Mogę jeszcze biszkopta? - Nabrał sobie bez
pytania dużą porcję, a resztę schował do teczki. - Bessa na giełdzie - wyznał z
pełnymi ustami. - Wszystko spada. Moje lokaty leżą. Od rana straciłem co
najmniej dobry samochód.
- Może będzie lepiej, na giełdzie to już tak jest, że raz spada, a raz się
podnosi - pocieszyła Roszka najlepsza z żon z właściwą sobie trzeźwą oceną
sytuacji.
15
Roszko spojrzał na nią jak na durną: - Nie wiesz, kobieto, że się nie podniosą,
bo raport skonsolidowany Intela wykazał zyski mniejsze od spodziewanych o
półtora procent?
Najlepsza z żon nie wiedziała. Ja zresztą też nie. -Przecież nie miałeś akcji
Intela - zacząłem dedukować. - Miałeś akcje banków, przedsiębiorstwa budowy
mostów i j akiej ś spółki telefonicznej. Co ma do tego Intel? Przecież on jest w
Ameryce i robi procesory do komputerów. Procesory zawsze się przydadzą.
-Pewnie zrobił mniej tych procesorów albo taniej sprzedał - zbagatelizowała
najlepsza z żon.
- Naprawdę nie rozumiecie? - Roszko wybałuszył na nas oczy. - Przecież to
oczywiste. Inwestorzy amerykańscy, kiedy dowiedzieli się o spadku dochodów
Intela, obniżyli swoje fiksingi dla całej branży TMT, Nasdaą poszedł w dół,
wstrząsnął rynkiem w Warszawie. Na dodatek planowana fuzja banku singapurskiego
z partnerem w Malezji zachwiała wiarygodnością banków na świecie i doprowadziła
do przeceny walorów.
Popatrzyliśmy z najlepszą z żon po sobie. Rzadko udaje się doprowadzić małżonkę
do stanu, w którym nie powiedziałaby ani słowa, ale tym razem Roszkowi się udało.
Nie odezwała się przez kilka minut.
- A może spróbowałbyś zainwestować w budownictwo? - rzuciłem, bo cisza się
przedłużała. - Budownictwo to pewna inwestycja, no i samochody. W końcu domy i
samochody potrzebne są każdemu. To pewna lokata- zakończyłem dumny z analizy.
Roszko pomyślał nad moimi argumentami i wybiegł, nie czekając na kawę.
16
Zadzwonił tydzień później:
- Katastrofa, to już koniec - wyszeptał. - Wyobraźcie sobie tylko: zawalił się
most w Burkina Faso. Sektor finansowy zareagował na to nerwowym wycofywaniem się
z branży mostów i budownictwa na giełdach światowych. Ale tak naprawdę rozłożył
mnie krach samochodowy. Akcje wszystkich fabryk samochodowych spadają na łeb, na
szyję, kiedy okazało się, że pewna gospodyni domowa z Montany wyraziła
publicznie niezadowolenie z jakości foteli w swoim samochodzie.
- Zainwestuj w tego nowego producenta spodni. Mam dane, by sądzić, że pójdzie w
górę - stanowczo stwierdziła najlepsza z żon i odłożyła słuchawkę.
- A właściwie dlaczego producent spodni? -zapytałem nieśmiało.
Żona spojrzała na mnie jak na głupiego:
- Noszę te spodnie już dwa lata i się nie podziurawiły - wyjaśniła. - Skocz do
sklepu i przynieś mąki, ale pamiętaj, kup Śnieżynkę, bo na innej nie wyrośnie.
Piernik był pyszny. Właśnie dojadaliśmy resztki, kiedy do drzwi zastukał Roszko.
Bez słowa położył na stole wycinek z gazety. „Masowy spadek akcji firm
odzieżowych na giełdzie spowodowany brakiem popytu w Paragwaju".
- Trzeba było kupić akcje producentów mąki -mruknął smutno Roszko. - Zostałbym
milionerem.
Analitycy oceniają, że trzy największe banki amerykańskie windują w górę akcje
producentów mąki. Podobno dowiedzieli się z anonimowego źródła, że „Śnieżynka
jest niezastąpiona".
Niekiedy teoria chaosu przerasta człowieka.
^frak^
Król misiów
Każdy, kto zna Edzia Obsta, zapoznanego krytyka filmowego, wie, że marzy on o
wydaniu książki.
- Pisanie to moja pasja - zwierzył się nam pewnego razu, gdy wpadł przeczytać
początek swej kolejnej nowej powieści. Rozsiedliśmy siana sofie.
- „Była plaża i była noc. Była tam też ona" -przeczytał Edzio. - A dalej nie
wiem. Może by znalazła śmiecie na plaży, zakochała się w dzielnym ratowniku i
razem uratowali orką? Wtedy byłaby to powieść ekologiczna. Albo spotkała tylko
ratownika i mielibyśmy romans. Albo razem z ratownikiem schwytali szajką
przemytników, wtedy byłaby to powieść kryminalna.
- Albo coś dla chłopców - mruknąłem pod nosem, czego Edzio na szczęście nie
dosłyszał.
-Najgorsze, że współczesna literatura musi być o czymś - westchnął Edzio. -
Tymczasem mnie się
najlepiej pisze o niczym.
- Jest gorzej - powiedziałem - wszystko już
było.
Przez następne trzy tygodnie nie mieliśmy od
niego wieści. Nie przychodził i nie odbierał telefonów.
18
- Idź do niego - powiedziała wreszcie najlepsza z żon. - Może umarł i zostawił
nam spadek?
Nie umarł. Siedział w potoku kartek i zeszytów, z ołówkami założonymi za uszy i
papierosem w zębach. Kłęby dymu rzuciły się na mnie jak bulteriery.
- Wszystko już było - wyraził się zwięźle Edzio. - Ale mnie nie było.
Nie byłem do końca tego pewien - wszystkie swoje recenzje Edzio zaczynał od
słowa JA, ale nie chciałem się sprzeczać.
- Literatura się skończyła - mówił tymczasem Edzio. - Teraz, żeby napisać
książkę, nie trzeba mieć pomysłu. Wiesz, co odkryłem, patrząc na półki w
księgarniach, pełne wspomnień różnych aktorów i piosenkarzy? Że JA jestem
pomysłem. Piszę pamiętnik. I nie przeszkadzaj, bo cyzeluję właśnie okres
przedszkolny. Sama prawda.
Rzuciłem spojrzenie na kartkę: przedszkolak Edzio popisywał się właśnie przed
wychowawczynią cytatem z Immanuela Kanta.
- Historia jest prawdziwa - wyjaśnił Edzio, widząc moje zdumione spojrzenie.
- Naprawdę powiedziałeś tej wychowawczyni: „Niebo gwiaździste nade mną prawo
moralne we mnie"? - zdziwiłem się.
- Oczywiście - naburmuszył się Edzio. - Rzecz jasna, wyraziłem to własnymi
słowami: „Chcę iść na dwór, bo jest ładna pogoda i będę grzeczny". Ale jak sądzę,
nie ma sensu zanudzać czytelnika takimi szczegółami.
- Nie dziwię się, że pisze pamiętnik - powiedziała najlepsza z żon, ze
spokojem wyrabiając
19
w dzieży ciasto drożdżowe, podczas gdy ja opowiadałem jej o naszym spotkaniu z
Edziem. -Po pierwsze, znacznie łatwiej pisać post factum, że tak powiem, po
drugie, teraz taka moda. Nie dalej jak wczoraj pani Roszko zapytała, co sądzę o
jej pomyśle: chce napisać autobiografię. Coś o wrażliwej, inteligentnej,
rozbudzonej intelektualnie kobiecie, która zostaje żoną pana Roszka, ale sienie
poddaje. Dolej mi teraz masełka. Dolałem.
- Swoją drogą też mógłbyś opublikować wspomnienia - kontynuowała najlepsza z
żon. - Tylko zastanów się, kto miałby cię zagrać. Na George'a Clooneya, tego
lekarza amanta, nie licz. Odrzucił właśnie scenariusz o mężczyźnie, który nie
radzi sobie w życiu, bo, jak stwierdził, powinien tę rolę zagrać ktoś bardziej
zwyczajny niż on.
- Po pierwsze, JA nigdy nie opublikuję wspomnień. A po drugie, radziłem sobie -
powiedziałem urażony i na dowód przyniosłem do kuchni bury notesik z wytłoczonym
złotym napisem Pamiętnik.
- „Poniedziałek, 26 kwietnia, 1976 rok. Dziś w szkole na trzeciej lekcji Pani
znów powiedziała, żeby wszyscy pili mleko, a ja właśnie nie piję. Dziś czytałem
Wojnę trojańską i wygrałem z Markiem w ping-pon-ga". Miałem wtedy dziesięć lat -
przypomniałem najlepszej z żon.
- Dobre - skomentowała żona, zaglądając mi przez ramię. - Ale lepsze jest to:
„Dziś mamusia mnie niesłusznie zbiła, a potem tatuś też. Zrobiłem sobie tabelę
drużyn, i misie to były Polska, a żołnierze NRF. Jutro doprowadzę do końca wojny
Indianie - żołnierze
20
i zrobię jakąś rewolucję. Miś Ziarenko został królem misiów i Indian". Kto to
był miś Ziarenko? - zapytała. Machnąłem ręką. Co kobieta może wiedzieć o
dowodzeniu Indianami. Przejrzałem pozostałe kartki mojego dzienniczka. Była to
pasjonująca lektura. Wieczorem zadumałem się nad nieco nieortograficznym cytatem
z 1 maja 1977 roku: ,,0 wpółdo 11 zaczoł się pochód. Ale nie długo szliśmy bo
babcia za późno wystartowała i nie mogła dogonić pochodu. Jutro jak zwykle służę
do mszy".
- Niby to jest dziecinny zapis, a spójrz, jaka głęboka metafora życia w PRL-u -
uświadomiłem żonę. - Wiesz, w gruncie rzeczy, gdyby tak to opublikować...
Niestety, pamiętnik skończył się na Wielkanocy 1978 roku zapisem: „Poszliśmy ze
świenconką do kościoła. Babcia kupiła mi Stawkę większą niż życie. Martwię się,
że mam za mało broni na lany poniedziałek". Całą noc starałem się odświeżyć
wspomnienia. Gdy już w końcu zasnąłem, przyśniłem się sam sobie w stroju Zorro i
z najładniejszą koleżanką z klasy u boku, tą która chodziła z tym głupim Markiem.
We śnie to jednak ja z nią chodziłem, nie dość tego, za nami podążała gromada
innych łasych na moje wdzięki młodego intelektualisty dziewczynek.
Rano podjąłem decyzję. Siadłem przy biurku i napisałem pierwsze zdania:
,,- Proszę cię, bądź moim przyjacielem - powiedział ten wstrętny wielki łobuz,
który bił wszystkie dzieci.
- Wyzywam cię - odparłem. - Głupek".
21
Przez weekend udało mi się dojść do okresu liceum i właśnie pracują nad
wspomnieniami ze studiów. Byłem wtedy u szczytu popularności, a raz na ulicy
minął mnie nawet Daniel Olbrychski, co wycisnęło znaczące piętno na jego dalszej
karierze. Jeśli chodzi o mnie małego, to może mnie zagrać jakieś ładne,
inteligentne dziecko. Mnie dużego zagram sam albo poproszę George' a Clooneya.
Uskrzydlony pędzel Rembrandta
Każdy by chciał poznać mitycznych Wacusiów, ale nie każdy może. My na przykład
nie, bo Roszkowie bronią do nich dostępu w myśl starej mądrości: wpuścisz
znajomych do domu, to ukradną ci twoich przyjaciół, a zostawią własną żonę.
Dlatego ilekroć urządzają kolację z Wacusiami, wyłączają telefon. Ale nie z nami
te numery.
- Pożyczcie szklankę cukru - zaatakowaliśmy Roszka od progu. Fakt, że mieszkamy
na drugim końcu miasta, uznaliśmy za nieistotny. - O, macie gości -zdziwiliśmy
się teatralnie, tak jakby sąsiad Roszków nie uprzedził nas o ich wizycie.
- Mamy - burknął Roszko, tarasując drzwi, ale wyminęliśmy go zwodem.
Na kanapie siedzieli Wacusie: pan Wacuś i pani Wacusiowa. Sami dokonaliśmy
prezentacji, bo Roszko się opierał. Krótka lustracja salonu powiedziała nam
wszystko: gdy my przychodzimy do Roszków, włączają Randką w ciemno i wyciągają
stare pisma. A dla Wacków ubrali się wyjściowo i pożyczyli albumy malarstwa od
sąsiada.
23
- Ten uskrzydlony pędzel Rembrandta daje wybitne efekty - kończyła myśl pani
Roszko. - Rozmawiamy właśnie o malarstwie - rzuciła nam z wyraźną niechęcią.
- Mamy wolny kawałek ściany nad kominkiem
- uświadomił nas pan Wacuś, przeglądając albumy.
- Zastanawiamy się, co może tam pasować. Może grafika Miró? Ale on nie współgra
z sosnowymi półkami. Psułby efekt.
- Podobno teraz modne jest wieszanie zdjęć przodków. Może też je gdzieś
zdobędziecie. Będzie bardzo stylowo - zasugerowała najlepsza z żon.
Zdegustowany Roszko polał ją w odwecie kawą i wygonił do łazienki.
- Miró nie współgra z sosną - oświadczył z mocą.
Pani Wacusiowa zgodziła się z nim na całej linii.
- Poza tym, no cóż, wszystkie jego grafiki są w pionie, a my potrzebujemy
czegoś w poziomie. Ostatecznie to jednak abstrakcja: gdyby obraz przekręcić, i
tak by się nikt nie poznał. Wolałabym jednak Kandin-sky'ego. Jego czerwienie
doskonale pasowałyby do dywanu.
- Sądzisz? - popił wina pan Wacuś.
W krótką przerwę wdarłem się ze spiczem o Kir-ku Douglasie, który nie dość, że
aktor, to jeszcze znawca sztuki. Wszędzie kupuje obrazy Picassa, a jego żona -
Roya Lichtensteina, i w ogóle nie przejmują się, że nie pasują im ani do ścian,
ani do dywanu, ani do siebie nawzajem. Poparłem wykład ilustracjami ze starej
gazety, którą Roszko upchnął przed wizytą Wacusiów za kanapą.
24
- Pamiętasz, jak się naśmiewaliśmy ze snobizmu? - zdemaskowałem Roszka. -Nie
dalej jak wczoraj mówiłeś, że fotografowanie się przy Picassach to...
- A ten Picasso jest taki ekscentryczny - przerwała mi rozpaczliwie pani Roszko.
- Kochana, jest przede wszystkim za duży -powiedziała pani Wacusiowa. -
Potrzebujemy czegoś o wymiarach sześćdziesiąt na czterdzieści. Gdyby taki Miró
miał dużo białego przy brzegach, można by wprawdzie obciąć, ale wolałabym coś od
razu odpowiedniego. Poza tym po co kupować oryginał, skoro kopia wygląda lepiej,
jest trwalsza, nowsza, a efekt ten sam.
- Naturalnie - zgodziła się pani Roszko - kiedy szukaliśmy jakiegoś obrazka do
sypialni, ja też od razu pomyślałam o kopii. Nawet powiedziałam do męża: tylko
kopia!
- A poza tym Miró sześćdziesiąt na czterdzieści nie powinien kosztować więcej
niż dwieście złotych -kończyła myśl pani Wacusiowa.
- No wiesz! Tyle pieniędzy! Przecież umówiliśmy się, że nie kupujemy oryginału -
nastroszył się Wacuś.
Za pomysł, czy nie lepiej, wzorem Enriąue Iglesiasa przerabiającego mauretańskie
drzwi na stolik, przemalować Miró na coś weselszego, Roszko wygnał nas ze
świątyni sztuki jako profanów. Nie dał nawet tej obiecanej szklanki cukru.
- Nie umiecie się zachować przy kulturalnych ludziach - dobił nas potem
telefonicznie.
Na szczęście pod pozorem wyjścia do ubikacji zdołałem wymienić telefony z panem
Wacusiem.
25
•v ? ?? siebie. Roszkompowie-Ale obiektyw rzeczy w
Jak zarobić na kocie
Odkrywcą nie jest ten, kto pierwszy odkryje, ale ten, kto pierwszy odkrycie
ogłosi światu. Choćby Ameryka. Odkrywała ją masa ludzi. Wikingowie, ponoć i Jan
z Kolna, nie mówiąc o Indianach, a i tak cała chwała przypadła Kolumbowi.
Odkrywcami kota Ptiszona jesteśmy my. Odkryliśmy go dwa miesiące temu w krzakach
otaczających pole kempingowe w miasteczku St. Martin de Londres we Francji. Był
mały, chory i chudy. Jedyny wysiłek, jaki podejmował, to przejście z legowiska
do miski zjedzeniem i z powrotem.
- Może jest i gnuśny, ale za to będzie nas kochał do szaleństwa - obwieściła
najlepsza z żon.
Jakże się myliła. Dziś po dawnym Ptiszonie nie
ma śladu. Od obżarstwa zrobił mu się drugi podbródek,
a nam wory pod oczami od jego nocnych szaleństw.
Tydzień temu zagryzł pluszowego misia i zrzucił obraz
e ściany. Trzy dni temu wyżarł dziurę w fotelu i rzu-
ał w nas, śpiących, kuleczką kauczukową. W ostatni
eekend rzucił się do miski z farbą i nabrał koloru
agic mango (razem ze znaczną częścią podłogi, którą
oleliśmy w poprzednim kolorze), przypalił sobie
27
wąsy, a nam koszulki żelazkiem. Nasze dwie kotki na jego widok ryczą wniebogłosy
i nic dziwnego, skoro skacze na nie ze stołu, dosiada, chwytając zębami za kark.
Świadkami szaleństw kota Ptiszona byli pewnego dnia Wacusiowie, którzy
niespodziewanie odwiedzili nas w porze wieczornej. Sami raczej byśmy się do nich
nie wybrali - każdą wolną chwilę poświęcamy na odsypianie nocnych gonitw za
kotem.
- Urocze stworzenie - powiedziała pani Wacu-siowa, patrząc, jak oszalały Ptiszon
obgryza kanapę. - Czy on potrafi coś jeszcze?
- Potrafi - powiedzieliśmy zgodnie. Opowieści o niegodziwościach Ptiszona
popłynęły szeroką strugą. Gdybyśmy wtedy wiedzieli, jak cenne to były informacje,
zdobylibyśmy się jedynie na komentarz: nie potwierdzam, nie zaprzeczam, a kota
pokazywalibyśmy za pieniądze.
Tydzień po wizycie zadzwonił do nas pan Wacuś.
- I co nowego u Ptiszona? - zapytał ni stąd, ni zowąd. - Tak pytam, bo jeśli
chodzi o spotkanie, to raczej nie teraz. Jesteśmy rozrywani towarzysko.
- Ciekawe - powiedziała najlepsza z żon - kto ich tak rwie?
- Wszyscy - powiedział stary Roszko, którego zagadnęliśmy o Wacusiów. - Robią
furorę opowieścią o jakimś kocie. Szczegółów nie znam, bo mi nie chcieli
powiedzieć. Z tego, co wiem, to kot sąsiadów czy coś takiego.
W sobotę urządziliśmy małe party. Zaprosiliśmy Roszków, Kazika z narzeczoną i
Edzia Obsta. Wacu-
28
siowie wymówili się zakontraktowaną wcześniej kolacją w innym eleganckim gronie.
- A czy Ptiszon coś jeszcze zmalował? - zapytali przy okazji.
- Nic oprócz tego, że ściągnął ze stołu obrus z zastawą, stłukł dwie filiżanki i
zaklinował się głową w cukierniczce - odpowiedziałem.
-1 co zrobiliście? - zainteresował się pan Wacuś.
- Najpierw usiłowaliśmy ciągnąć za ogon, ale Ptiszon zaczął tak wierzgać, że
stłukł pamiątkowy wazon - wyjaśniłem. - Zaczęliśmy podważać mu głowę, ale też
się nie udało. W końcu sami rozbiliśmy tę cholerną cukierniczkę.
Wacuś cicho zabulgotał ze śmiechu i się rozłączył.
- To miło, że się dopytują o kotka - stwierdziła najlepsza z żon. - To takie
bezinteresowne. Szkoda, że biedacy muszą chodzić na te eleganckie, nudne
przyjęcia.
Zgodziłem się z nią.
- Takie już jest życie - skwitowałem. - Obowiązek to obowiązek.
Na dłuższą rozmowę nie było czasu, bo dzwonek u drzwi obwieścił gości. Brakowało
tylko Edzia Obsta. Przyszedł spóźniony, ale w świetnym nastroju.
-Urwałem się z imprezy, gdzie byli Wacusiowie - opowiadał od progu. - Robią
furorę. Kot ich sąsiadów dziś ściągnął ze stołu obrus, zbił dwa talerze i
zaklinował się w cukierniczce. Kiedy Wacuś opowiadał, jak wyciągali tego kota,
to boki można było zrywać. Wyobraźcie sobie tylko, najpierw ciągnęli go za ogon,
potem podważali mu łeb, a w końcu stłukli tę cukierniczkę.
29
Po północy udało się nam wypchnąć gości. Edzio wyszedł obrażony, bo Ptiszon
obgryzł mu buty.
- Wstrętne zwierzę - powiedział. - Nie to co ten kot Wacusiów.
- Daj spokój -powiedział Wacuś, gdy o północy wyrwaliśmy go ze snu naszymi
pretensjami. - Nie opowiadam, że to wasz kot, bo to tylko komplikuje opowieść. W
końcu coś powinieneś o tym wiedzieć, mistrzu puenty.
Wiem. Co innego jednak, gdyja puentuję moich znajomych, a co innego, gdy oni
puentująmnie.
O! Takiego haka!
Podobno najważniejsze jest, żeby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli
głowa. Przypuszczam, że brzmiało to jakoś podobnie, bo cytuję najlepszą z żon,
która zasłyszała tę maksymę na mieście albo gdzieś przeczytała.
Mądra ta myśl naszła mnie pewnego upalnego ranka, kiedy usiłowałem porozumieć
się z mechanikiem samochodowym mówiącym w dziwnym narzeczu. W zasadzie chodziło
mi o to, że gdy jadę, coś pika w silniku. Tak też opisałem problem mechanikowi.
- Coś pika - powiedziałem.
Sądziłem, że mechanik podniesie maskę, usunie przyczynę pikania, i udam się do
pracy. Nic bardziej mylnego. Uczony ten człowiek zalał mnie potokiem wymowy, z
którego wyławiałem pojedyncze znane mi słowa: wał... klucz... napęd... Niestety
nie byłem w stanie połączyć ich w całość, z intonacji zrozumiałem jednak, że
człowiek ów o coś mnie pyta.
- Nie wiem - na wszelki wypadek rozłożyłem bezradnie ręce.
Mechanik popatrzył na mnie dziwnie, sprowadził szefa i zalał go potokiem obco
brzmiących terminów. Szef wysłuchał i zwrócił się do mnie.
31
- A więc nie wie pan, jak uruchomić samochód?
- zapytał podejrzliwie.
Olśniło mnie. Mechanik najwyraźniej chciał po prostu, żebym uruchomił samochód,
aby wysłuchać pikania.
- Pika - wyjaśniłem na wypadek, gdyby sami nie dojrzeli problemu.
- Znaczy, problem z przeniesieniem napędu w łożyskach - stwierdził mechanik.
- Pika - twardo trzymałem się kursu, nie mając pojęcia, co to są łożyska i jak
się na nie przenosi napęd. Na szczęście szef przetłumaczył mechanikowi, o co mi
chodzi, a ten raźno zabrał się do szukania przyczyny pikania.
Nie będę zanudzać dalszymi szczegółami, a kiedy chciałem opowiedzieć całą
historię najlepszej z żon, już po kwadransie zagroziła, że wystawi mi walizki za
drzwi, jeśli nie przejdę do puenty. Puenta brzmi, że pikanie ustąpiło.
Kiedy oburzony opowiedziałem historię Kazikowi, tylko się uśmiechnął.
- Trzeba pokazać, stary. Pokazać! - pouczył mnie. - Kiedy idę kupić narzeczonej
biustonosz, to zawsze pokazuję, że chcę, o, taki. - W tym momencie Kazik
zaprezentował właściwy rozmiar. - W ten sposób nie muszę pamiętać tych
wszystkich numerków
- zakończył, zadowolony z siebie.
Sposób Kazika zauroczył mnie prostotą. Zastosowałem go następnego dnia, kiedy to
wolnym od pikania samochodem udaliśmy się do sklepu. Po obejrzeniu bajecznie
pięknego mieszkania w najnowszym numerze magazynu z modnymi wnętrzami
postanowiliśmy
32
równać do najlepszych i chcieliśmy na początek kupić kilka haków, na których
zawisłyby elementy dekoracyjne.
- Poproszę kilka haków, o, takich - powiedziałem do sprzedawcy, pokazując mniej
więcej, jak sobie wyobrażam wielkość haka.
- Ma pan na myśli czwórki czy szóstki? - zapytał uprzejmie sprzedawca.
- O, takie - pokazałem dla pewności raz jeszcze, nie dając się zbić z pantałyku.
- Rozumiem, chodzi o piątkę. Z gwintem ósemką czy dziewiątką? - indagował
sprzedawca.
Chciałem już oburzony opuścić sklep i udać się wmiejsce, gdzie człowiek
władający językiem polskim sprzeda mi po prostu ,,o, takiego haka". Najlepsza z
żon pociągnęła mnie jednak dyscyplinująco za rękaw, więc powiedziałem, dziwiąc
się sile swojego spokoju:
- Piątkę z dziewiątką.
Sprzedawca wyjął coś z pudła, zapakował i wręczył nam z przebiegłym uśmiechem.
Piątka z dziewiątką oczywiście nie nadawała się do niczego, ale stwierdziliśmy
to dopiero w domu.
-Niestety, wygląda na to, że nikt w tym kraju nie mówi po polsku - powiedziałem
do najlepszej z żon. -Wszystkie klasy społeczne, z wyjątkiem nas, posługują się
slangiem niezrozumiałym dla innych.
Zanim zdążyłem rozwinąć myśl, zadzwonił telefon. Jakoś tak jest, że ilekroć
piszę jakiś felieton, w kulminacyjnym momencie dzwoni telefon. Jest to dość
monotonny sposób na podprowadzenie puenty, ale co ja na to poradzę: naprawdę
dzwoni ten telefon.
33
- Halo, czy pan redaktor Talko, jaw sprawie tych artykułów - powiedział głos w
słuchawce.
Od razu się zirytowałem. Nie lubię, gdy ktoś nie rozumie, czym się zajmuję.
- Po pierwsze, nie redaktor. Po drugie, to nie artykuły, tylko felietony -
powiedziałem i rzuciłem słuchawkę.
Doprawdy. Przecież to takie proste, nauczyć się tych kilku terminów.
Grzeczność królów
Pewien znany mi wyłącznie z literatury władca zwykł był mawiać, że wdzięczność
jest grzecznością królów. Fakt, że tak naprawdę mówił o punktualności, a nie
wdzięczności, jest mi znany, ale postanowiłem przejść nad nim do porządku
dziennego, również dlatego, że wdzięczność bardziej mi pasuje, zwłaszcza w
kontekście niniejszej historii.
Siedzieliśmy właśnie z najlepszą z żon w domowych pieleszach, był piątek wieczór,
kiedy zadzwonił telefon.
- Halo - powiedziałem, bowiem jestem człowiekiem grzecznym. W słuchawce
zabrzęczał męski głos:
- Cześć, stary, co u ciebie?
- No cześć, stary - wykrzyknąłem. Fakt, że głos z niczym mi się nie kojarzył,
nie miał tu nic do rzeczy.
- Wiesz, podobał mi się twój ostatni reportaż, a felietony twojej żony są
boskie.
- Och, no tak, udały się nam - odpowiedziałem, albowiem uważam, że nie należy
przesadzać z fałszywą skromnością.
- Wiesz, chciałem wpaść, ale jakoś się nie złożyło - tłumaczył dalej głos. -
Jak mawiam ja sam, czyli Czesio, czasami tak się składa.
35
- Kto dzwoni? - zainteresowała się najlepsza z żon.
- Czesio - zawiadomiłem ją lakonicznie.
- Jaki Czesio? - zdziwiła się małżonka. Zastanowiłem się przez chwilę i ze
zdumieniem
odkryłem, że nie wiem, jaki Czesio. Nie pamiętałem żadnego Czesia. Czesio jednak
musiał to wyczuć, bo niezwłocznie przystąpił do wyjaśnień.
- Pamiętasz, jak pięć lat temu u Kazików poprosiłeś mnie o ogień? Stałem koło
tego ich fikusa, a może to była palma, no, w każdym razie koło czegoś zielonego.
Kazik ma przecież roślinę w salonie! No, stary, nie mów, że mnie nie pamiętasz,
skoro miałem do ciebie wpaść, a nie wpadłem! Robisz, z tego, co wiem, w gazecie!
Wtedy go sobie przypomniałem. Nie mam dobrej pamięci do twarzy ani do roślin.
Ale to zdanie: „Robisz chyba w gazecie?", przypomniało mi się od razu. Tak, tak,
najlepsza z żon, przysłuchująca się wtedy naszej rozmowie, wygłosiła swą słynną
ripostę: „Nie, nie, proszę pana, mamy łazienkę".
- Słuchaj, stary, miałbym do ciebie prośbę - kontynuował tymczasem Czesio. -
Zlikwidowałem interesy i szukam pracy w mediach. Nie masz czegoś na oku?
Tak się złożyło, że miałem. Ja w ogóle mam wiele na oku.
Czesio przedstawił zaś taką listę nieszczęść, aż po niespłacony kredyt włącznie,
że dopadłem Kazika, poręczyłem głową, dałem mu weksel na uczciwość Czesia i tak
oto załatwiłem pracę.
- Dzięki, stary, na ciebie zawsze można liczyć - ucieszył się, gdy mu o tym
powiedziałem, Czesio.
36
_ Zapraszam was na kolację, tylko nie wymawiajcie się, że nie macie czasu. To pa,
stary.
Ledwo odłożyłem słuchawkę, telefon zadzwonił jeszcze raz. Ponieważ boimy się
pewnego starego znajomego, zamęczającego nas opowieściami o swoim chomiczku,
postanowiliśmy, że w małżeństwie będziemy się dzielić obowiązkami: raz odbiera
żona, raz ja. Tym razem padło na żonę.
- Tak, oczywiście. Kto? Zaraz... chwileczkę, a tak, jasne, że pamiętam.
Po kilku minutach wróciła na kanapę.
- Pamiętasz Zosię? - zapytała. - Spotkaliśmy ją w zeszłym roku na pokazie mody.
Zapytała, czy nie wiem nic o pracy dla makijażystki. Dałam jej numer do
narzeczonej Kazika. Obiecała, że się zrewanżuje.
- Bliźnim trzeba pomagać - zgodziłem się z nią. - Gdyby nie to, Harrison Ford do
dziś zbijałby meble, zamiast grać w filmach. Jak mówi stare przysłowie: dziś ja
zbijam forsę, a ty robisz meble, za to jutro ty robisz forsę, a ja zbijam meble.
Po tygodniu spotkałem przypadkiem Czesia na ulicy. Przynajmniej tak mi się
wydawało, że to chyba jego widziałem pod palmą u Kazika. Ale to nie był Czesio.
Ledwo do niego podszedłem, natychmiast się zezłościł.
- Naprawdę bardzo się spieszę, nie mam czasu. Musimy się kiedyś umówić - po czym
odjechał.
Kiedy zrelacjonowałem zajście najlepszej z żon, objaśniając swe wątpliwości co
do identyfikacji, wzruszyła ramionami.
37
- Skoro się tak zachował, na pewno jest to Czesio. Ja spotkałam w sklepie Zosię.
Spojrzała na mnie jak na raroga.
Przez cały wieczór zastanawialiśmy się, co takiego mogło się stać. Czyżby z tą
nową pracą poszło coś nie tak? Jednak to nie było to.
Od Kazika dowiedzieliśmy się, że zarówno Czesiowi, jak i Zosi idzie świetnie i
dostali już podwyżki, a Czesio nawet służbowy samochód i telefon komórkowy.
- Ciężar wdzięczności ich przygniótł - podsumowała najlepsza z żon. - Trzeba
będzie schodzić im z drogi. Polak wdzięczny, Polak zły.
Cóż, kiedy ponownie spotkałem Czesia w mojej ulubionej księgarni, zupełnie
zapomniałem o tej radzie. Prostodusznie zamierzałem mu pogratulować sukcesów.
Czesio na mój widok znów jednak warknął:
- O co ci chodzi? Przecież obiecałem, że was zaproszę na kolację, nie musisz mi
wciąż przypominać, że gdyby nie ty, tobym nie miał pracy.
Uciekłem czym prędzej, ale personel i tak usłyszał. Wiem, bo przestali mi
odkładać nowości, a raz znalazłem nowe motto, jak zrozumiałem, specjalnie dla
mnie umieszczone nad głową kasjerki: „Wymuszenie wdzięczności jest jak
wymuszenie rozbójnicze".
Od tej pory postanowiłem unikać Czesia, żeby nie wprawiać go w zakłopotanie.
Kiedy widziałem go na ulicy, przechodziłem na drugą stronę, w sklepie ustawiałem
się przy innej kasie. Niestety, pewnego dnia los zetknął nas w publicznej
toalecie.
38
- Tego już za wiele - wysyczał Czesio znad pisuaru. - Nigdzie nie mam spokoju.
Dostaniecie ten cholerny obiad. Czy nigdy się od ciebie nie uwolnię?
Przezornie nic już nie tłumaczyłem. Zwiałem gdzie pieprz rośnie, w strachu, jak
zareagują na Czesia ci trzej duzi, korzystający w tym czasie z toalety.
To była ostatnia przygoda z serii przygód z Czesiem. Innych nie ma z tej prostej
przyczyny, że nigdzie już nie wychodzę. Siedzimy zamknięci w domu, żeby nie
denerwować Czesia i Zosi. Nasze siedzenie ma jednak pewien pozytywny skutek.
Wyświadczyliśmy pewną przysługę temu staremu znajomemu, który zamęczał nas
telefonami o chomiczku. Od tej pory telefon milczy. Zadzwonił tylko Kazik i
ostrzegł nas, żebyśmy, broń Boże, nie wychodzili w piątek do kina na premierę,
na którą wybieraliśmy się już od miesiąca, bo Czesio też tam będzie.
- Być może z Zosią - dodał. - Zdaje się, że są razem. Podobno to nawet wasza
zasługa, ale nie wygadajcie się z tym, bo oni wolą o tym nie wspominać.
Nie ma mocnych na Mańka
Dobrze pamiętam ów dzień, kiedy to się zaczęło. Przeklinam każdą jego godzinę,
ale nic to nie pomoże -już się zdarzyło, jak ślub z najlepszą z żon na przykład.
W tej historii zresztą ona też nie jest bez winy: wyjechała mianowicie, a ja,
opuszczony, dałem się skusić i poszedłem na jedno z tych snobistycznych przyjęć
u Kazików.
Już na progu narzeczona Kazika szepnęła, że jest tu ktoś, kto mnie zna. Stanął
przede mną łysiejący grubasek, którego twarz z niczym mi się nie kojarzyła.
- Maniek jestem - powiedział radośnie i trochę piskliwie. - Pamiętasz mnie?
Kiedyś w szkole podstawiłem ci nogę i zabrałem z tornistra kanapkę.
Z dalekiej niepamięci wynurzyła się pryszczata twarz szkolnego zabijaki. Nigdy
nie zamieniłem z nim ani słowa i do tego dnia w ogóle nie pamiętałem, czy żyje.
- Byłeś chyba dwie klasy wyżej - przypomniałem sobie uprzejmie.
- Nazywaliśmy cię gruba dynia - powiedział trochę za głośno.
40
No cóż, prawdę mówiąc, nie lubię wracać do tamtych wspomnień. Zwłaszcza teraz,
gdy udało mi się zdobyć najlepszą z żon, a moi przyjaciele wprost prześcigają
się w wychwalaniu mego talentu kulinarnego. Jednym słowem: gdy stałem się
człowiekiem sukcesu. I żeby była jasność: moja waga jest wprost idealna.
Czym prędzej więc pożegnałem Mańka. Pod ścianą stała nieznana mi bujna piękność,
którą natychmiast, ku niechęci reszty samców, oczarowałem wrodzonym wdziękiem i
zabójczym spojrzeniem zdolnego felietonisty. Właśnie opowiadałem jej,
wypróbowaną na innych pięknościach, anegdotkę o moim starym samochodzie, gdy tuż
za moimi plecami rozległ się piskliwy głos:
- W szkole nazywaliśmy go gruba dynia. Zabrałem mu kanapkę. Na mnie nie było
mocnych.
- Hi, hi - zaśmiała się piękność. - A z czym była ta kanapka?
W sekundę zrozumiałem, że ją straciłem. Reszta wieczoru też była zmarnowana i
jeszcze w drzwiach prześladował mnie rechot tych zazdrosnych samców:
- Ze szczypiorkiem jadł kanapki, ha, ha. Miesiąc później zapomniałem o tym
zdarzeniu
- nie jestem przecież słoniem. Ale pewnego dnia jakaś pannica zaczepiła mnie w
autobusie, piszcząc:
- Pan Talko! Uwielbiam pańskie felietony. Zamierzałem przyjąć tę pochwałę, gdy
gdzieś
z końca autobusu doszedł nas głos:
- W szkole nazywaliśmy go gruba dynia. Zabrałem mu kanapkę.
Uciekłem przez zamknięte drzwi. W jednej chwili pojąłem, dlaczego Brad Pitt wozi
za sobą pięciu
41
sobowtórów. W razie spotkania z takim Mankiem sobowtór zawsze może powiedzieć:
„Nie znam cię, człowieku. Ja się wychowałem w Iowa".
Brnąc ulicami, przyrzekłem sobie, że już nigdy nie będę śmiać się z Hugh Granta.
Fani nieodmiennie pytajągo: jak to jest robić te rzeczy z prostytutką na tylnym
siedzeniu wozu? Dotąd wydawało mi się to zabawne, ale to się zdarzyło kilka lat
temu. Czy Hugh nie ma już prawa o tym zapomnieć, tak jak ja o Manku?
Po tym incydencie przestałem jeździć autobusami. Na swoje nieszczęście dałem się
skusić jednej z kolorowych gazet na szkolne wspomnienia. Opowiedziałem o moich
pełnych sukcesu przygodach z piłką nożną (byłem bramkarzem w drużynie szkolnej).
Dwa dni po publikacji zadzwonili z redakcji:
-Przyszedł list od jakiegoś Mańka. Ponoć dobrze cię zna. Nazywali cię gruba
dynia? To świetna anegdotka, wydrukuj emy j ą w następnym numerze.
Decyzję o emigracji podjąłem po tym, jak koleżanka z pracy powiedziała:
- Poznałam na imprezie Mańka. Z czym była kanapka, którą ci zabrał?
Od tygodnia jestem już spakowany. Leticia Calderon twierdzi, że ucieka z Francji
przed podatkami, ale ja swoje wiem. Na pewno ma jakiegoś Mańka, który pojawia
się na imprezach i tej skończonej piękności przypomina:
- Widziałem cię raz, j ak nosiłaś aparat na zębach i miałaś pryszcze.
Co do mnie, przygotowałem sobie norkę w Prowansji, w której zamierzam się zaszyć.
Wiem jednak, że któregoś dnia ujrzę sąsiada pogrążonego w rozmowie
42
z piskliwym grubaskiem, w którym rozpoznam Mańka, i usłyszę:
- Podstawiłem mu nogę i zabrałem kanapkę.
Wprawdzie Maniek nie zna francuskiego, ale on znajdzie sposób, by opowiedzieć tę
historię. Sam mówił, że nie ma na niego mocnych. Ja mu wierzę.
Miejsce z klimatem
Łakomstwo sprawia, że cywilizacja rozwija się, a oszczędność chroni ją przed
upadkiem. Już nie wiem, czy powiedział to Voltaire, czy inny mądrala. W każdym
razie ta maksyma jest stuprocentowo trafna w przypadku państwa Roszków.
Siedzieliśmy właśnie z najlepszą z żon, zapatrzeni w biszkopt nabierający
rumieńców w piekarniku.
- Tak ładnie rośnie - zauważyła z właściwą sobie inteligencją. - Może zaprosimy
Roszków? Wypijemy herbatę, zjemy po kawałku biszkopta i jak zwykle po-obmawiamy
znajomych.
- Pójdę do sklepu po słone paluszki - zaoferowałem się. Moja wrodzona dobroć i
gościnność ma pewne granice, których przekraczać nie wolno. Tą gra-nicąjest
właśnie częstowanie gości biszkoptem najlepszej z żon. Od lat rosło we mnie
niezłomne przekonanie, że mogę podać gościom awokado z krewetkami, ba, nawet
kaczkę po pekińsku, ale biszkopt spożywam w ciszy i oderwaniu od świata. Zresztą
- przekonuję siebie - goście z pewnością nie doceniliby jego finezji.
- Nie bądź kutwa - podsumowała mnie naj lepsza z żon. -Nie zjedzą dużo. Pani
Roszko jest na diecie.
44
- Ale pan Roszko nie - zauważyłem grobowo. Nic nie jest jednak w stanie
przekonać kobiety, że błądzi, więc najlepsza z żon zadzwoniła do Roszków.
- Nie przyjdą - zawiadomiła mnie. - Są już zaproszeni na uroczyste przyjęcie w
Bristolu.
Po biszkopcie dawno już nie było śladu, a Rosz-kowie wciąż wymigiwali się od
naszych zaproszeń. Byli wcześniej umówieni w restauracji japońskiej, potem z
wysokiej rangi dyplomatą w najlepszej knajpie francuskiej.
- No cóż, skoro nas zapraszają, niegrzecznie byłoby odmówić - wyjaśniał
telefonicznie Roszko. -Czy wiecie, jaki rachunek za nas zapłacili? Trzy tysiące
złotych.
Pokiwaliśmy ze zrozumieniem głowami. Nasz biszkopt nie miał szans. Następnego
dnia Roszko wpadł do nas bez zapowiedzi, wyraźnie osowiały.
- Ten ambasador znowu dzwonił, mówił, że chętnie spotkałby się ponownie w
jakimś miłym lokalu - wyjaśnił ponuro Roszko. - Pytał, czy nie znam jakiejś
eleganckiej restauracji w pobliżu.
- Przecież otworzyli koło ciebie restaurację włoską - przypomniałem. - Czytałem,
że jedzenie i obsługa są fantastyczne.
Roszko spiorunował mnie z kanapy wzrokiem.
- Tym razem to ja płacę. Czy wiecie, ile kosztuje kolacja w tej restauracji?
Jeśli ambasador zażyczy sobie butelki wina, zostanę bankrutem. A jeśli przyjdzie
mu fantazja i zamówi na koniec koniak? Czy wiesz, ile kosztuje najlepszy
Hennessy?
- W takiej sytuacji rozsądny człowiek z pozycją otwiera własną knajpę - myślałem
głośno.
45
- ???? - Roszko otworzył lewe oko.
- Czy istnieje inny powód, żeby Wampir-Jagielski, Tygrys-Michalczewski czy
Halski-Kondrat zamieniali się w restauratorów i zachęcali do odwiedzenia swoich
knajp? - przekonywałem. - To na pewno tańsze niż goszczenie znajomych u obcych.
Nawet Ar