Monika i Leszek K. Talko Wydanie II Warszawa 2005 Oifab Wróć do Rivoli Podobno wszystkie drogi prowadzą do Nash-ville. Nigdy nie zgadzałem się z tą tezą i skłonny byłbym powiedzieć, że wszystkie drogi prowadzą do Rivoli. W Nashville nigdy nie byłem, a w Rivoli byliśmy wiele razy. Z czasem pogodziliśmy się z faktem, że kiedy jedziemy do Francji, nieodmiennie trafiamy do Rivoli, i nawet pochwaliliśmy się Roszkowi. Wpadliśmy na chwilę, bo najlepsza z żon odkryła, że w sklepiku obok Roszków sprzedają jej ulubioną oranżadę w proszku. Roszko akurat perorował, jak trudno wybrać odpowiednie miejsce na wakacje, i nigdy nie wie, czy wybrać Dominikanę po okazyjnej cenie, czy może zdecydować się na stare, dobre Wyspy Kanaryjskie. - A może Ibiza - zastanawiała się głośno pani Roszko. - Ibiza jest na topie. - Po krótkiej naradzie z mojążonąpani Roszko zdecydowała jednak, że Ibiza nie będzie dobrym miejscem dla Roszka. Sądząc z gazet, na Ibizie mieszkają same modelki i Roszko niepotrzebnie by się rozglądał, zamiast wypoczywać. Kiedy już Roszkowie zdecydowali się na Dominikanę, padło nieuniknione pytanie: 5 -A wy? - A my byliśmy jak zwykle w Rivoli - rzuciła od niechcenia najlepsza z żon. - Wiecie, na włoskiej Riwierze. Roszkowie pokiwali ze zrozumieniem głowami. - Szczęściarze. Też bym chciała zobaczyć włoską Riwierę - westchnęła pani Roszko. Na szczęście Roszkom nigdy nie przyszło do głowy zapytać, co jest w Rivoli, ani tym bardziej pojechać do Rivoli. Nie wiem, co byśmy odpowiedzieli, bo skrywana przez nas od lat prawda jest taka, że w Rivoli nie ma nic. Za każdym razem, kiedy jedziemy do Francji, przejeżdżamy przez Rivoli. Poznaliśmy to miasteczko j ak żadne inne. Znamy wielkie blokowiska, takie same j ak w Nowej Hucie czy na Targówku, z tym że koloru brzoskwiniowego. Znamy długie rzędy blaszanych garaży, a najlepiej znamy polną drogę na obrzeżach Rivoli. Co roku poznajemy ją lepiej, mimo że wcale tego nie chcemy. Co roku najlepsza z żon przestrzega mnie przed wyjazdem: - Pamiętaj, żebyśmy nie wjechali do Rivoli. Za każdym razem obiecuję: -Nie wjadę, ale pamiętaj, żeby śledzić mapę. Im bardziej zbliżamy się do Rivoli, tym bardziej robimy się nerwowi. Najlepsza z żon gorączkowo sprawdza kilka map. Ja śledzę drogowskazy. Kiedy wreszcie, jak zwykle, przez pomyłkę wjeżdżamy do Rivoli, wpadamy w rozpacz. W Rivoli nie ma bowiem drogowskazów. Miejscowi sąbardzo mili. Niektórych nawet znamy z widzenia. Kiedy najlepsza z żon pyta ich o drogę, 6 rozpoczynają kilkuminutową przemowę, w której często pada imię niejakiego Giovanniego oraz pizza al tonno. Przez lata bywania w Rivoli nie nauczyliśmy się włoskiego, ale urosło w nas silne przekonanie, że mieszkańcy, chcąc nam oszczędzić kręcenia się po mieście, prowadzą nas na skróty i nakłaniają, żeby kierować się na dom, w którym mieszka nieznany nam Giovanni, a potem skręcić i udać się w kierunku miejsca, gdzie robią pizzę al tonno. Niestety, nie udało nam się nigdy znaleźć domu Giovanniego, za to miejsc, gdzie podają pizzę al tonno, odkryliśmy aż nadto. W zeszłym roku próbowaliśmy wziąć na litość napotkanego dziadka. - Francja. Paryż. W lewo czy w prawo? - zapytaliśmy głośno i wyraźnie, na wypadek gdyby był głuchy. Dziadek rozpoczął dziesięciominutową przemowę, z której wynikało niezbicie, że Giovanni nadal jest ważną postacią. Tym razem zwiedziliśmy dzielnicę przemysłową i duże pole zrujnowanych blaszanych baraków. Giovanniego natomiast ani śladu. Wracając od Roszków, byliśmy jak najgorszego zdania o inteligencji Włochów. Kiedy stanęliśmy na czerwonym świetle, z samochodu na gdańskiej rejestracji wychynął kierowca: - Którędy na Gdańsk? - zapytał rozpaczliwie. Nie było czasu na długie wyjaśnienia. Akurat zapaliło się pomarańczowe światło. - Trzeba zawrócić koło domu Roszka, a potem prosto aż do sklepu z oranżadkami - ryknąłem. Samochody z tyłu zaczęły trąbić, więc zakończyłem 7 rozmowę. Najlepsza z żon obserwowała naszego rozmówcę w tylnym lusterku. - Wcale nie zawrócił przy Roszku - zdenerwowała się. - Doprawdy nie rozumiem, skąd na świecie Merze się tylu idiotów. Przecież powiedziałeś wyraźnie: zawrócić przy Roszku. Jak znaleźć agenta? Dzień był paskudny: szaro, mokro i bez perspektyw na najbliższe pół godziny. Maszerowaliśmy z najlepszą z żon przez miasto, smętnie rozglądając się za jakimiś atrakcjami, ja na przykład za blondwłosymi. Niestety, odsetek blondwłosych atrakcji w dobie farb koloryzujących i mody na rude jest bardzo mały. - Napijmy się może kawy - zadecydowałem wreszcie, pociągając żonę za rękaw. Usiedliśmy przy stoliku w głębi, koło palmy, w zupełnej ciszy. - O, jest narzeczona Kazika - ucieszyła się najlepsza z żon. Narzeczona siedziała przy oknie i przeglądała książkę. Wyglądała bosko, choć piszę to z duszą na ramieniu, bo najlepsza z żon, zdarza się, sięga po słowo pisane. Miała na sobie coś, co wyglądało jak kostium małej syrenki, a było w istocie srebrnym komplecikiem z jakiegoś połyskującego materiału. Narzeczona popatrzyła na nas, jakby widziała nas pierwszy raz w życiu, i uśmiechnęła się do faceta w kącie, w którym najlepsza z żon rozpoznała modnego aktora. Niezrażeni tym faktem, podeszliśmy jednak z szeroko rozwartymi ramionami. 9 - Pracuję - syknęła narzeczona Kazika, me przestając uśmiechać się do aktora. - Spadajcie. - No cóż - skomentowała najlepsza z żon w domu. - Może bolała ją głowa. Na serio zaniepokoiliśmy się, kiedy spotkaliśmy narzeczoną Kazika dwa dni później pod Bristolem. Stała, udając, że nas nie zauważa, i uśmiechając się do znanego producenta telewizyjnego, który parkował właśnie swojego jaguara, udając, że go zupełnie nie obchodzi. Ten jaguar. Kiedy po kilku dniach zauważyliśmy ją pod Marriottem, zapytałem najlepszą z żon: - Czy nie powinniśmy porozmawiać z Kazikiem? Wydaje mi się, że jego narzeczona ma dziwną pracę. Kazik chyba nie wie, co ona robi? Zaprosiliśmy Kazika na sobotę. Powiedział, że wpadnie sam, bo narzeczona akurat pracuje. Kiedy przedyskutowaliśmy już zwycięstwo polskiej reprezentacji nad Białorusią zapadła krępująca cisza. Zastanawiałem się właśnie, j ak przedstawić nurtuj ący nas problem w sposób najmniej brutalny, gdy najlepsza z żon przedstawiła go, jak zwykle zwięźle i bezpośrednio: - Słuchaj, Kazik, a co właściwie robi twoja narzeczona pod hotelami i w knajpach? - Och, to - zbagatelizował Kazik. - Ona po prostu zabiega o rolę. Spojrzeliśmy z żonąpo sobie. W jednym zgodziliśmy się, rzeczywiście zabiegała. Kazik nasze miny zrozumiał na szczęście inaczej. -Myślicie, że rolę dostaje się tak, że trzeba pójść do biura, podpisać i już? - napadł. - Nie czytaliście, co opowiada Izabela Miko, nasza polska gwiazda, 10 wschodząca nad niebem Hollywood. Otóż ona powiedziała, że siedziała sobie w kawiarni, aż tu nagle podszedł do niej agent i zaproponował jej rolę. I co? - popatrzył na nas. -1 teraz ma dom, kabriolet, którym szybko jeździ po Los Angeles. Droga do kariery prowadzi przez kawiarnię, moi drodzy. Przez ka-wiar- nię. Przyznaję, że odetchnąłem, bardzo lubię Kazika. - Czy jednak ten agent wie, gdzie natknąć się na twoją narzeczoną? -wyraziłem dręczące nas wątpliwości. - Rozumiesz, co będzie, jeśli zajdzie nie do tej kawiarni? - Pomyśleliśmy o tym - Kazik z aprobatą skinął głową i wyciągnął kartkę papieru. - To jest spis najmodniejszych kawiarni. Uzgodniliśmy, że będzie w nich przesiadywała codziennie. W każdej co najmniej pół godziny, dziesięć godzin dziennie. To tylko kwestia prawdopodobieństwa. Liczymy, że trafi na jakiegoś agenta najpóźniej w końcu przyszłego tygodnia. - Sądzę, że pominąłeś pewien szczegół - najlepsza z żon sceptycznie pokręciła głową. - Bruce Willis całe lata jeździł wózkiem widłowym i w ogóle nie chodził do kawiarni. A Harrison Ford był stolarzem i agent zainteresował się jego meblami. Kazik zmarkotniał. - Nie wiem, czy to przejdzie - wyznał. - Ona nie ma pojęcia o mechanice i drewnie. Kilka dni potem natknęliśmy się na Kazika w Łazienkach. - Kawiarnie odpadają - wyszeptał konfidencjonalnie. - Narzeczona ma od tego siedzenia kłopoty z kręgosłupem. Ale jest inny pomysł: czatowanie w sklepie. Jest taki jeden modny, do którego przy- 11 chodzą wszyscy agenci i gwiazdy po świeżą bazylię i egzotyczne owoce. Chyba tam właśnie jest. Złapał komórkę i wystukał numer. -Tak-powiedział, kończąc rozmowę. -Już jest, stoi przy mięsie. Następnego dnia pojechaliśmy do sklepu po bazylię do spaghetti. Narzeczona Kazika chodziła z zamyśloną miną wśród półek. Zadecydowaliśmy z żoną, by nie przeszkadzać jej w pracy. Jeszcze tego brakowało, żeby brała przez nas nadgodziny. Nasze poświęcenie na wiele się jednak nie zdało. Narzeczona Kazika zadzwoniła do nas kilka dni później. - Nic z tego - wyznała, szlochając. - Spotkałam Marylę Rodowicz. Już szła w moim kierunku, myślałam, że weźmie mnie do chórku, ale ona zapytała tylko: ,,Pani tu pracuje? Szukam owoców". A przecież miałam w ręku książkę o aktorstwie, a z torby wystawała druga o sekretach makijażu. I podśpiewywałam pod nosem. Powinna się chyba była zorientować, że aspiruję do sztuki. - A może jednak napiszesz curriculum vitael -zasugerowałem. - Wykluczone. Myślicie, że Claudia Schiffer przebiłaby się, pisząc CV? Pewnie do tej pory by je wysyłała. Ona po prostu poszła na dyskotekę i tam ją zobaczył agent. Właśnie. To jest pomysł. Muszę już lecieć na dyskotekę. Popatrzyliśmy na siebie pełni podziwu. Co jak co, ale zapału narzeczonej nie brakowało. - Jeszcze naprawdę do czegoś dojdzie - powiedziałem z uznaniem. - Choć j a osobiście należę do tych, 12 którzy nie biegają za szczęściem. Po prostu to jest poniżej mojej godności. Wybiję się sam. - O, to, to - potwierdziła najlepsza z żon. -1 po co w ogóle człowiekowi kariera. - Właśnie. -Nawet jak narzeczonajązrobi... - To nic. My się nie zmienimy - powiedziała najlepsza z żon. Nim zdołałem jej odpowiedzieć, że i ja tak właśnie myślę, zabrzęczał telefon. - Mam dla państwa pewną propozycję - powiedział męski głos w słuchawce. - Jestem agentem. Przysłoniłem słuchawkę ręką. - To agent - wyszeptałem podekscytowany. Najlepsza z żon napisała mi na kartce: „Na nic się nie zgadzaj, najpierw musimy zadzwonić do prawnika. I koniecznie zaliczka!" - Jesteśmy do pana dyspozycji - powiedziałem. - Zarówno żona, jak i ja. - W jakim są państwo wieku? - zapytał agent. - Są dzieci? Samochód? Interesuje państwa długoletni kontrakt? Z entuzjazmem potwierdziłem i zamieniliśmy się w słuch. - Tylko powiedz, że chcę zachować prawa filmowe do tej powieści, którą piszę - wyszeptała najlepsza z żon. - Całkowite ubezpieczenie emerytalne plus ubezpieczenie samochodu, plus ubezpieczenie mieszkania. Przy składce jednorazowej gratis ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej - wyrzucił z siebie jednym tchem agent. 13 - Nie skorzystamy - odparłem dumnie i odłożyłem słuchawką. - W ogóle nie interesująnas agenci i niech pan już do nas nie dzwoni. - Oferował za niskie stawki - wyjaśniłem zdumionej żonie. - A teraz, kochanie, idę po bazylię. I nie martw się, jeśli długo nie będę wracał. Ty w tym czasie możesz skoczyć do kawiarni. Teoria chaosu Podobno wszystko jest ze sobą powiązane i każde działanie powoduje jakiś skutek - przeważnie nieoczekiwany. Tak przynajmniej głosi znana teoria chaosu, przedstawiając to na przykładzie motyla, który trzepotaniem skrzydełek w dżungli amazońskiej może spowodować potężne tornado w stanie Kansas. Kiedy pewnego jesiennego popołudnia Roszko wpadł z rozwianym włosem, wyglądał jak ten motyl po przejściu huraganu. - Spadły. Kawy, biszkopta, koniaku, papierosa, wódki - zaordynował. Przyzwyczailiśmy się, że kiedy Roszko wpada z rozwianym włosem i bez krawata, trzeba bez pytania spełniać jego zachcianki. Roszko zjadł, wypił, zapalił i załamał ręce. - Jestem bankrutem - załkał. - Mogę jeszcze biszkopta? - Nabrał sobie bez pytania dużą porcję, a resztę schował do teczki. - Bessa na giełdzie - wyznał z pełnymi ustami. - Wszystko spada. Moje lokaty leżą. Od rana straciłem co najmniej dobry samochód. - Może będzie lepiej, na giełdzie to już tak jest, że raz spada, a raz się podnosi - pocieszyła Roszka najlepsza z żon z właściwą sobie trzeźwą oceną sytuacji. 15 Roszko spojrzał na nią jak na durną: - Nie wiesz, kobieto, że się nie podniosą, bo raport skonsolidowany Intela wykazał zyski mniejsze od spodziewanych o półtora procent? Najlepsza z żon nie wiedziała. Ja zresztą też nie. -Przecież nie miałeś akcji Intela - zacząłem dedukować. - Miałeś akcje banków, przedsiębiorstwa budowy mostów i j akiej ś spółki telefonicznej. Co ma do tego Intel? Przecież on jest w Ameryce i robi procesory do komputerów. Procesory zawsze się przydadzą. -Pewnie zrobił mniej tych procesorów albo taniej sprzedał - zbagatelizowała najlepsza z żon. - Naprawdę nie rozumiecie? - Roszko wybałuszył na nas oczy. - Przecież to oczywiste. Inwestorzy amerykańscy, kiedy dowiedzieli się o spadku dochodów Intela, obniżyli swoje fiksingi dla całej branży TMT, Nasdaą poszedł w dół, wstrząsnął rynkiem w Warszawie. Na dodatek planowana fuzja banku singapurskiego z partnerem w Malezji zachwiała wiarygodnością banków na świecie i doprowadziła do przeceny walorów. Popatrzyliśmy z najlepszą z żon po sobie. Rzadko udaje się doprowadzić małżonkę do stanu, w którym nie powiedziałaby ani słowa, ale tym razem Roszkowi się udało. Nie odezwała się przez kilka minut. - A może spróbowałbyś zainwestować w budownictwo? - rzuciłem, bo cisza się przedłużała. - Budownictwo to pewna inwestycja, no i samochody. W końcu domy i samochody potrzebne są każdemu. To pewna lokata- zakończyłem dumny z analizy. Roszko pomyślał nad moimi argumentami i wybiegł, nie czekając na kawę. 16 Zadzwonił tydzień później: - Katastrofa, to już koniec - wyszeptał. - Wyobraźcie sobie tylko: zawalił się most w Burkina Faso. Sektor finansowy zareagował na to nerwowym wycofywaniem się z branży mostów i budownictwa na giełdach światowych. Ale tak naprawdę rozłożył mnie krach samochodowy. Akcje wszystkich fabryk samochodowych spadają na łeb, na szyję, kiedy okazało się, że pewna gospodyni domowa z Montany wyraziła publicznie niezadowolenie z jakości foteli w swoim samochodzie. - Zainwestuj w tego nowego producenta spodni. Mam dane, by sądzić, że pójdzie w górę - stanowczo stwierdziła najlepsza z żon i odłożyła słuchawkę. - A właściwie dlaczego producent spodni? -zapytałem nieśmiało. Żona spojrzała na mnie jak na głupiego: - Noszę te spodnie już dwa lata i się nie podziurawiły - wyjaśniła. - Skocz do sklepu i przynieś mąki, ale pamiętaj, kup Śnieżynkę, bo na innej nie wyrośnie. Piernik był pyszny. Właśnie dojadaliśmy resztki, kiedy do drzwi zastukał Roszko. Bez słowa położył na stole wycinek z gazety. „Masowy spadek akcji firm odzieżowych na giełdzie spowodowany brakiem popytu w Paragwaju". - Trzeba było kupić akcje producentów mąki -mruknął smutno Roszko. - Zostałbym milionerem. Analitycy oceniają, że trzy największe banki amerykańskie windują w górę akcje producentów mąki. Podobno dowiedzieli się z anonimowego źródła, że „Śnieżynka jest niezastąpiona". Niekiedy teoria chaosu przerasta człowieka. ^frak^ Król misiów Każdy, kto zna Edzia Obsta, zapoznanego krytyka filmowego, wie, że marzy on o wydaniu książki. - Pisanie to moja pasja - zwierzył się nam pewnego razu, gdy wpadł przeczytać początek swej kolejnej nowej powieści. Rozsiedliśmy siana sofie. - „Była plaża i była noc. Była tam też ona" -przeczytał Edzio. - A dalej nie wiem. Może by znalazła śmiecie na plaży, zakochała się w dzielnym ratowniku i razem uratowali orką? Wtedy byłaby to powieść ekologiczna. Albo spotkała tylko ratownika i mielibyśmy romans. Albo razem z ratownikiem schwytali szajką przemytników, wtedy byłaby to powieść kryminalna. - Albo coś dla chłopców - mruknąłem pod nosem, czego Edzio na szczęście nie dosłyszał. -Najgorsze, że współczesna literatura musi być o czymś - westchnął Edzio. - Tymczasem mnie się najlepiej pisze o niczym. - Jest gorzej - powiedziałem - wszystko już było. Przez następne trzy tygodnie nie mieliśmy od niego wieści. Nie przychodził i nie odbierał telefonów. 18 - Idź do niego - powiedziała wreszcie najlepsza z żon. - Może umarł i zostawił nam spadek? Nie umarł. Siedział w potoku kartek i zeszytów, z ołówkami założonymi za uszy i papierosem w zębach. Kłęby dymu rzuciły się na mnie jak bulteriery. - Wszystko już było - wyraził się zwięźle Edzio. - Ale mnie nie było. Nie byłem do końca tego pewien - wszystkie swoje recenzje Edzio zaczynał od słowa JA, ale nie chciałem się sprzeczać. - Literatura się skończyła - mówił tymczasem Edzio. - Teraz, żeby napisać książkę, nie trzeba mieć pomysłu. Wiesz, co odkryłem, patrząc na półki w księgarniach, pełne wspomnień różnych aktorów i piosenkarzy? Że JA jestem pomysłem. Piszę pamiętnik. I nie przeszkadzaj, bo cyzeluję właśnie okres przedszkolny. Sama prawda. Rzuciłem spojrzenie na kartkę: przedszkolak Edzio popisywał się właśnie przed wychowawczynią cytatem z Immanuela Kanta. - Historia jest prawdziwa - wyjaśnił Edzio, widząc moje zdumione spojrzenie. - Naprawdę powiedziałeś tej wychowawczyni: „Niebo gwiaździste nade mną prawo moralne we mnie"? - zdziwiłem się. - Oczywiście - naburmuszył się Edzio. - Rzecz jasna, wyraziłem to własnymi słowami: „Chcę iść na dwór, bo jest ładna pogoda i będę grzeczny". Ale jak sądzę, nie ma sensu zanudzać czytelnika takimi szczegółami. - Nie dziwię się, że pisze pamiętnik - powiedziała najlepsza z żon, ze spokojem wyrabiając 19 w dzieży ciasto drożdżowe, podczas gdy ja opowiadałem jej o naszym spotkaniu z Edziem. -Po pierwsze, znacznie łatwiej pisać post factum, że tak powiem, po drugie, teraz taka moda. Nie dalej jak wczoraj pani Roszko zapytała, co sądzę o jej pomyśle: chce napisać autobiografię. Coś o wrażliwej, inteligentnej, rozbudzonej intelektualnie kobiecie, która zostaje żoną pana Roszka, ale sienie poddaje. Dolej mi teraz masełka. Dolałem. - Swoją drogą też mógłbyś opublikować wspomnienia - kontynuowała najlepsza z żon. - Tylko zastanów się, kto miałby cię zagrać. Na George'a Clooneya, tego lekarza amanta, nie licz. Odrzucił właśnie scenariusz o mężczyźnie, który nie radzi sobie w życiu, bo, jak stwierdził, powinien tę rolę zagrać ktoś bardziej zwyczajny niż on. - Po pierwsze, JA nigdy nie opublikuję wspomnień. A po drugie, radziłem sobie - powiedziałem urażony i na dowód przyniosłem do kuchni bury notesik z wytłoczonym złotym napisem Pamiętnik. - „Poniedziałek, 26 kwietnia, 1976 rok. Dziś w szkole na trzeciej lekcji Pani znów powiedziała, żeby wszyscy pili mleko, a ja właśnie nie piję. Dziś czytałem Wojnę trojańską i wygrałem z Markiem w ping-pon-ga". Miałem wtedy dziesięć lat - przypomniałem najlepszej z żon. - Dobre - skomentowała żona, zaglądając mi przez ramię. - Ale lepsze jest to: „Dziś mamusia mnie niesłusznie zbiła, a potem tatuś też. Zrobiłem sobie tabelę drużyn, i misie to były Polska, a żołnierze NRF. Jutro doprowadzę do końca wojny Indianie - żołnierze 20 i zrobię jakąś rewolucję. Miś Ziarenko został królem misiów i Indian". Kto to był miś Ziarenko? - zapytała. Machnąłem ręką. Co kobieta może wiedzieć o dowodzeniu Indianami. Przejrzałem pozostałe kartki mojego dzienniczka. Była to pasjonująca lektura. Wieczorem zadumałem się nad nieco nieortograficznym cytatem z 1 maja 1977 roku: ,,0 wpółdo 11 zaczoł się pochód. Ale nie długo szliśmy bo babcia za późno wystartowała i nie mogła dogonić pochodu. Jutro jak zwykle służę do mszy". - Niby to jest dziecinny zapis, a spójrz, jaka głęboka metafora życia w PRL-u - uświadomiłem żonę. - Wiesz, w gruncie rzeczy, gdyby tak to opublikować... Niestety, pamiętnik skończył się na Wielkanocy 1978 roku zapisem: „Poszliśmy ze świenconką do kościoła. Babcia kupiła mi Stawkę większą niż życie. Martwię się, że mam za mało broni na lany poniedziałek". Całą noc starałem się odświeżyć wspomnienia. Gdy już w końcu zasnąłem, przyśniłem się sam sobie w stroju Zorro i z najładniejszą koleżanką z klasy u boku, tą która chodziła z tym głupim Markiem. We śnie to jednak ja z nią chodziłem, nie dość tego, za nami podążała gromada innych łasych na moje wdzięki młodego intelektualisty dziewczynek. Rano podjąłem decyzję. Siadłem przy biurku i napisałem pierwsze zdania: ,,- Proszę cię, bądź moim przyjacielem - powiedział ten wstrętny wielki łobuz, który bił wszystkie dzieci. - Wyzywam cię - odparłem. - Głupek". 21 Przez weekend udało mi się dojść do okresu liceum i właśnie pracują nad wspomnieniami ze studiów. Byłem wtedy u szczytu popularności, a raz na ulicy minął mnie nawet Daniel Olbrychski, co wycisnęło znaczące piętno na jego dalszej karierze. Jeśli chodzi o mnie małego, to może mnie zagrać jakieś ładne, inteligentne dziecko. Mnie dużego zagram sam albo poproszę George' a Clooneya. Uskrzydlony pędzel Rembrandta Każdy by chciał poznać mitycznych Wacusiów, ale nie każdy może. My na przykład nie, bo Roszkowie bronią do nich dostępu w myśl starej mądrości: wpuścisz znajomych do domu, to ukradną ci twoich przyjaciół, a zostawią własną żonę. Dlatego ilekroć urządzają kolację z Wacusiami, wyłączają telefon. Ale nie z nami te numery. - Pożyczcie szklankę cukru - zaatakowaliśmy Roszka od progu. Fakt, że mieszkamy na drugim końcu miasta, uznaliśmy za nieistotny. - O, macie gości -zdziwiliśmy się teatralnie, tak jakby sąsiad Roszków nie uprzedził nas o ich wizycie. - Mamy - burknął Roszko, tarasując drzwi, ale wyminęliśmy go zwodem. Na kanapie siedzieli Wacusie: pan Wacuś i pani Wacusiowa. Sami dokonaliśmy prezentacji, bo Roszko się opierał. Krótka lustracja salonu powiedziała nam wszystko: gdy my przychodzimy do Roszków, włączają Randką w ciemno i wyciągają stare pisma. A dla Wacków ubrali się wyjściowo i pożyczyli albumy malarstwa od sąsiada. 23 - Ten uskrzydlony pędzel Rembrandta daje wybitne efekty - kończyła myśl pani Roszko. - Rozmawiamy właśnie o malarstwie - rzuciła nam z wyraźną niechęcią. - Mamy wolny kawałek ściany nad kominkiem - uświadomił nas pan Wacuś, przeglądając albumy. - Zastanawiamy się, co może tam pasować. Może grafika Miró? Ale on nie współgra z sosnowymi półkami. Psułby efekt. - Podobno teraz modne jest wieszanie zdjęć przodków. Może też je gdzieś zdobędziecie. Będzie bardzo stylowo - zasugerowała najlepsza z żon. Zdegustowany Roszko polał ją w odwecie kawą i wygonił do łazienki. - Miró nie współgra z sosną - oświadczył z mocą. Pani Wacusiowa zgodziła się z nim na całej linii. - Poza tym, no cóż, wszystkie jego grafiki są w pionie, a my potrzebujemy czegoś w poziomie. Ostatecznie to jednak abstrakcja: gdyby obraz przekręcić, i tak by się nikt nie poznał. Wolałabym jednak Kandin-sky'ego. Jego czerwienie doskonale pasowałyby do dywanu. - Sądzisz? - popił wina pan Wacuś. W krótką przerwę wdarłem się ze spiczem o Kir-ku Douglasie, który nie dość, że aktor, to jeszcze znawca sztuki. Wszędzie kupuje obrazy Picassa, a jego żona - Roya Lichtensteina, i w ogóle nie przejmują się, że nie pasują im ani do ścian, ani do dywanu, ani do siebie nawzajem. Poparłem wykład ilustracjami ze starej gazety, którą Roszko upchnął przed wizytą Wacusiów za kanapą. 24 - Pamiętasz, jak się naśmiewaliśmy ze snobizmu? - zdemaskowałem Roszka. -Nie dalej jak wczoraj mówiłeś, że fotografowanie się przy Picassach to... - A ten Picasso jest taki ekscentryczny - przerwała mi rozpaczliwie pani Roszko. - Kochana, jest przede wszystkim za duży -powiedziała pani Wacusiowa. - Potrzebujemy czegoś o wymiarach sześćdziesiąt na czterdzieści. Gdyby taki Miró miał dużo białego przy brzegach, można by wprawdzie obciąć, ale wolałabym coś od razu odpowiedniego. Poza tym po co kupować oryginał, skoro kopia wygląda lepiej, jest trwalsza, nowsza, a efekt ten sam. - Naturalnie - zgodziła się pani Roszko - kiedy szukaliśmy jakiegoś obrazka do sypialni, ja też od razu pomyślałam o kopii. Nawet powiedziałam do męża: tylko kopia! - A poza tym Miró sześćdziesiąt na czterdzieści nie powinien kosztować więcej niż dwieście złotych -kończyła myśl pani Wacusiowa. - No wiesz! Tyle pieniędzy! Przecież umówiliśmy się, że nie kupujemy oryginału - nastroszył się Wacuś. Za pomysł, czy nie lepiej, wzorem Enriąue Iglesiasa przerabiającego mauretańskie drzwi na stolik, przemalować Miró na coś weselszego, Roszko wygnał nas ze świątyni sztuki jako profanów. Nie dał nawet tej obiecanej szklanki cukru. - Nie umiecie się zachować przy kulturalnych ludziach - dobił nas potem telefonicznie. Na szczęście pod pozorem wyjścia do ubikacji zdołałem wymienić telefony z panem Wacusiem. 25 •v ? ?? siebie. Roszkompowie-Ale obiektyw rzeczy w Jak zarobić na kocie Odkrywcą nie jest ten, kto pierwszy odkryje, ale ten, kto pierwszy odkrycie ogłosi światu. Choćby Ameryka. Odkrywała ją masa ludzi. Wikingowie, ponoć i Jan z Kolna, nie mówiąc o Indianach, a i tak cała chwała przypadła Kolumbowi. Odkrywcami kota Ptiszona jesteśmy my. Odkryliśmy go dwa miesiące temu w krzakach otaczających pole kempingowe w miasteczku St. Martin de Londres we Francji. Był mały, chory i chudy. Jedyny wysiłek, jaki podejmował, to przejście z legowiska do miski zjedzeniem i z powrotem. - Może jest i gnuśny, ale za to będzie nas kochał do szaleństwa - obwieściła najlepsza z żon. Jakże się myliła. Dziś po dawnym Ptiszonie nie ma śladu. Od obżarstwa zrobił mu się drugi podbródek, a nam wory pod oczami od jego nocnych szaleństw. Tydzień temu zagryzł pluszowego misia i zrzucił obraz e ściany. Trzy dni temu wyżarł dziurę w fotelu i rzu- ał w nas, śpiących, kuleczką kauczukową. W ostatni eekend rzucił się do miski z farbą i nabrał koloru agic mango (razem ze znaczną częścią podłogi, którą oleliśmy w poprzednim kolorze), przypalił sobie 27 wąsy, a nam koszulki żelazkiem. Nasze dwie kotki na jego widok ryczą wniebogłosy i nic dziwnego, skoro skacze na nie ze stołu, dosiada, chwytając zębami za kark. Świadkami szaleństw kota Ptiszona byli pewnego dnia Wacusiowie, którzy niespodziewanie odwiedzili nas w porze wieczornej. Sami raczej byśmy się do nich nie wybrali - każdą wolną chwilę poświęcamy na odsypianie nocnych gonitw za kotem. - Urocze stworzenie - powiedziała pani Wacu-siowa, patrząc, jak oszalały Ptiszon obgryza kanapę. - Czy on potrafi coś jeszcze? - Potrafi - powiedzieliśmy zgodnie. Opowieści o niegodziwościach Ptiszona popłynęły szeroką strugą. Gdybyśmy wtedy wiedzieli, jak cenne to były informacje, zdobylibyśmy się jedynie na komentarz: nie potwierdzam, nie zaprzeczam, a kota pokazywalibyśmy za pieniądze. Tydzień po wizycie zadzwonił do nas pan Wacuś. - I co nowego u Ptiszona? - zapytał ni stąd, ni zowąd. - Tak pytam, bo jeśli chodzi o spotkanie, to raczej nie teraz. Jesteśmy rozrywani towarzysko. - Ciekawe - powiedziała najlepsza z żon - kto ich tak rwie? - Wszyscy - powiedział stary Roszko, którego zagadnęliśmy o Wacusiów. - Robią furorę opowieścią o jakimś kocie. Szczegółów nie znam, bo mi nie chcieli powiedzieć. Z tego, co wiem, to kot sąsiadów czy coś takiego. W sobotę urządziliśmy małe party. Zaprosiliśmy Roszków, Kazika z narzeczoną i Edzia Obsta. Wacu- 28 siowie wymówili się zakontraktowaną wcześniej kolacją w innym eleganckim gronie. - A czy Ptiszon coś jeszcze zmalował? - zapytali przy okazji. - Nic oprócz tego, że ściągnął ze stołu obrus z zastawą, stłukł dwie filiżanki i zaklinował się głową w cukierniczce - odpowiedziałem. -1 co zrobiliście? - zainteresował się pan Wacuś. - Najpierw usiłowaliśmy ciągnąć za ogon, ale Ptiszon zaczął tak wierzgać, że stłukł pamiątkowy wazon - wyjaśniłem. - Zaczęliśmy podważać mu głowę, ale też się nie udało. W końcu sami rozbiliśmy tę cholerną cukierniczkę. Wacuś cicho zabulgotał ze śmiechu i się rozłączył. - To miło, że się dopytują o kotka - stwierdziła najlepsza z żon. - To takie bezinteresowne. Szkoda, że biedacy muszą chodzić na te eleganckie, nudne przyjęcia. Zgodziłem się z nią. - Takie już jest życie - skwitowałem. - Obowiązek to obowiązek. Na dłuższą rozmowę nie było czasu, bo dzwonek u drzwi obwieścił gości. Brakowało tylko Edzia Obsta. Przyszedł spóźniony, ale w świetnym nastroju. -Urwałem się z imprezy, gdzie byli Wacusiowie - opowiadał od progu. - Robią furorę. Kot ich sąsiadów dziś ściągnął ze stołu obrus, zbił dwa talerze i zaklinował się w cukierniczce. Kiedy Wacuś opowiadał, jak wyciągali tego kota, to boki można było zrywać. Wyobraźcie sobie tylko, najpierw ciągnęli go za ogon, potem podważali mu łeb, a w końcu stłukli tę cukierniczkę. 29 Po północy udało się nam wypchnąć gości. Edzio wyszedł obrażony, bo Ptiszon obgryzł mu buty. - Wstrętne zwierzę - powiedział. - Nie to co ten kot Wacusiów. - Daj spokój -powiedział Wacuś, gdy o północy wyrwaliśmy go ze snu naszymi pretensjami. - Nie opowiadam, że to wasz kot, bo to tylko komplikuje opowieść. W końcu coś powinieneś o tym wiedzieć, mistrzu puenty. Wiem. Co innego jednak, gdyja puentuję moich znajomych, a co innego, gdy oni puentująmnie. O! Takiego haka! Podobno najważniejsze jest, żeby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa. Przypuszczam, że brzmiało to jakoś podobnie, bo cytuję najlepszą z żon, która zasłyszała tę maksymę na mieście albo gdzieś przeczytała. Mądra ta myśl naszła mnie pewnego upalnego ranka, kiedy usiłowałem porozumieć się z mechanikiem samochodowym mówiącym w dziwnym narzeczu. W zasadzie chodziło mi o to, że gdy jadę, coś pika w silniku. Tak też opisałem problem mechanikowi. - Coś pika - powiedziałem. Sądziłem, że mechanik podniesie maskę, usunie przyczynę pikania, i udam się do pracy. Nic bardziej mylnego. Uczony ten człowiek zalał mnie potokiem wymowy, z którego wyławiałem pojedyncze znane mi słowa: wał... klucz... napęd... Niestety nie byłem w stanie połączyć ich w całość, z intonacji zrozumiałem jednak, że człowiek ów o coś mnie pyta. - Nie wiem - na wszelki wypadek rozłożyłem bezradnie ręce. Mechanik popatrzył na mnie dziwnie, sprowadził szefa i zalał go potokiem obco brzmiących terminów. Szef wysłuchał i zwrócił się do mnie. 31 - A więc nie wie pan, jak uruchomić samochód? - zapytał podejrzliwie. Olśniło mnie. Mechanik najwyraźniej chciał po prostu, żebym uruchomił samochód, aby wysłuchać pikania. - Pika - wyjaśniłem na wypadek, gdyby sami nie dojrzeli problemu. - Znaczy, problem z przeniesieniem napędu w łożyskach - stwierdził mechanik. - Pika - twardo trzymałem się kursu, nie mając pojęcia, co to są łożyska i jak się na nie przenosi napęd. Na szczęście szef przetłumaczył mechanikowi, o co mi chodzi, a ten raźno zabrał się do szukania przyczyny pikania. Nie będę zanudzać dalszymi szczegółami, a kiedy chciałem opowiedzieć całą historię najlepszej z żon, już po kwadransie zagroziła, że wystawi mi walizki za drzwi, jeśli nie przejdę do puenty. Puenta brzmi, że pikanie ustąpiło. Kiedy oburzony opowiedziałem historię Kazikowi, tylko się uśmiechnął. - Trzeba pokazać, stary. Pokazać! - pouczył mnie. - Kiedy idę kupić narzeczonej biustonosz, to zawsze pokazuję, że chcę, o, taki. - W tym momencie Kazik zaprezentował właściwy rozmiar. - W ten sposób nie muszę pamiętać tych wszystkich numerków - zakończył, zadowolony z siebie. Sposób Kazika zauroczył mnie prostotą. Zastosowałem go następnego dnia, kiedy to wolnym od pikania samochodem udaliśmy się do sklepu. Po obejrzeniu bajecznie pięknego mieszkania w najnowszym numerze magazynu z modnymi wnętrzami postanowiliśmy 32 równać do najlepszych i chcieliśmy na początek kupić kilka haków, na których zawisłyby elementy dekoracyjne. - Poproszę kilka haków, o, takich - powiedziałem do sprzedawcy, pokazując mniej więcej, jak sobie wyobrażam wielkość haka. - Ma pan na myśli czwórki czy szóstki? - zapytał uprzejmie sprzedawca. - O, takie - pokazałem dla pewności raz jeszcze, nie dając się zbić z pantałyku. - Rozumiem, chodzi o piątkę. Z gwintem ósemką czy dziewiątką? - indagował sprzedawca. Chciałem już oburzony opuścić sklep i udać się wmiejsce, gdzie człowiek władający językiem polskim sprzeda mi po prostu ,,o, takiego haka". Najlepsza z żon pociągnęła mnie jednak dyscyplinująco za rękaw, więc powiedziałem, dziwiąc się sile swojego spokoju: - Piątkę z dziewiątką. Sprzedawca wyjął coś z pudła, zapakował i wręczył nam z przebiegłym uśmiechem. Piątka z dziewiątką oczywiście nie nadawała się do niczego, ale stwierdziliśmy to dopiero w domu. -Niestety, wygląda na to, że nikt w tym kraju nie mówi po polsku - powiedziałem do najlepszej z żon. -Wszystkie klasy społeczne, z wyjątkiem nas, posługują się slangiem niezrozumiałym dla innych. Zanim zdążyłem rozwinąć myśl, zadzwonił telefon. Jakoś tak jest, że ilekroć piszę jakiś felieton, w kulminacyjnym momencie dzwoni telefon. Jest to dość monotonny sposób na podprowadzenie puenty, ale co ja na to poradzę: naprawdę dzwoni ten telefon. 33 - Halo, czy pan redaktor Talko, jaw sprawie tych artykułów - powiedział głos w słuchawce. Od razu się zirytowałem. Nie lubię, gdy ktoś nie rozumie, czym się zajmuję. - Po pierwsze, nie redaktor. Po drugie, to nie artykuły, tylko felietony - powiedziałem i rzuciłem słuchawkę. Doprawdy. Przecież to takie proste, nauczyć się tych kilku terminów. Grzeczność królów Pewien znany mi wyłącznie z literatury władca zwykł był mawiać, że wdzięczność jest grzecznością królów. Fakt, że tak naprawdę mówił o punktualności, a nie wdzięczności, jest mi znany, ale postanowiłem przejść nad nim do porządku dziennego, również dlatego, że wdzięczność bardziej mi pasuje, zwłaszcza w kontekście niniejszej historii. Siedzieliśmy właśnie z najlepszą z żon w domowych pieleszach, był piątek wieczór, kiedy zadzwonił telefon. - Halo - powiedziałem, bowiem jestem człowiekiem grzecznym. W słuchawce zabrzęczał męski głos: - Cześć, stary, co u ciebie? - No cześć, stary - wykrzyknąłem. Fakt, że głos z niczym mi się nie kojarzył, nie miał tu nic do rzeczy. - Wiesz, podobał mi się twój ostatni reportaż, a felietony twojej żony są boskie. - Och, no tak, udały się nam - odpowiedziałem, albowiem uważam, że nie należy przesadzać z fałszywą skromnością. - Wiesz, chciałem wpaść, ale jakoś się nie złożyło - tłumaczył dalej głos. - Jak mawiam ja sam, czyli Czesio, czasami tak się składa. 35 - Kto dzwoni? - zainteresowała się najlepsza z żon. - Czesio - zawiadomiłem ją lakonicznie. - Jaki Czesio? - zdziwiła się małżonka. Zastanowiłem się przez chwilę i ze zdumieniem odkryłem, że nie wiem, jaki Czesio. Nie pamiętałem żadnego Czesia. Czesio jednak musiał to wyczuć, bo niezwłocznie przystąpił do wyjaśnień. - Pamiętasz, jak pięć lat temu u Kazików poprosiłeś mnie o ogień? Stałem koło tego ich fikusa, a może to była palma, no, w każdym razie koło czegoś zielonego. Kazik ma przecież roślinę w salonie! No, stary, nie mów, że mnie nie pamiętasz, skoro miałem do ciebie wpaść, a nie wpadłem! Robisz, z tego, co wiem, w gazecie! Wtedy go sobie przypomniałem. Nie mam dobrej pamięci do twarzy ani do roślin. Ale to zdanie: „Robisz chyba w gazecie?", przypomniało mi się od razu. Tak, tak, najlepsza z żon, przysłuchująca się wtedy naszej rozmowie, wygłosiła swą słynną ripostę: „Nie, nie, proszę pana, mamy łazienkę". - Słuchaj, stary, miałbym do ciebie prośbę - kontynuował tymczasem Czesio. - Zlikwidowałem interesy i szukam pracy w mediach. Nie masz czegoś na oku? Tak się złożyło, że miałem. Ja w ogóle mam wiele na oku. Czesio przedstawił zaś taką listę nieszczęść, aż po niespłacony kredyt włącznie, że dopadłem Kazika, poręczyłem głową, dałem mu weksel na uczciwość Czesia i tak oto załatwiłem pracę. - Dzięki, stary, na ciebie zawsze można liczyć - ucieszył się, gdy mu o tym powiedziałem, Czesio. 36 _ Zapraszam was na kolację, tylko nie wymawiajcie się, że nie macie czasu. To pa, stary. Ledwo odłożyłem słuchawkę, telefon zadzwonił jeszcze raz. Ponieważ boimy się pewnego starego znajomego, zamęczającego nas opowieściami o swoim chomiczku, postanowiliśmy, że w małżeństwie będziemy się dzielić obowiązkami: raz odbiera żona, raz ja. Tym razem padło na żonę. - Tak, oczywiście. Kto? Zaraz... chwileczkę, a tak, jasne, że pamiętam. Po kilku minutach wróciła na kanapę. - Pamiętasz Zosię? - zapytała. - Spotkaliśmy ją w zeszłym roku na pokazie mody. Zapytała, czy nie wiem nic o pracy dla makijażystki. Dałam jej numer do narzeczonej Kazika. Obiecała, że się zrewanżuje. - Bliźnim trzeba pomagać - zgodziłem się z nią. - Gdyby nie to, Harrison Ford do dziś zbijałby meble, zamiast grać w filmach. Jak mówi stare przysłowie: dziś ja zbijam forsę, a ty robisz meble, za to jutro ty robisz forsę, a ja zbijam meble. Po tygodniu spotkałem przypadkiem Czesia na ulicy. Przynajmniej tak mi się wydawało, że to chyba jego widziałem pod palmą u Kazika. Ale to nie był Czesio. Ledwo do niego podszedłem, natychmiast się zezłościł. - Naprawdę bardzo się spieszę, nie mam czasu. Musimy się kiedyś umówić - po czym odjechał. Kiedy zrelacjonowałem zajście najlepszej z żon, objaśniając swe wątpliwości co do identyfikacji, wzruszyła ramionami. 37 - Skoro się tak zachował, na pewno jest to Czesio. Ja spotkałam w sklepie Zosię. Spojrzała na mnie jak na raroga. Przez cały wieczór zastanawialiśmy się, co takiego mogło się stać. Czyżby z tą nową pracą poszło coś nie tak? Jednak to nie było to. Od Kazika dowiedzieliśmy się, że zarówno Czesiowi, jak i Zosi idzie świetnie i dostali już podwyżki, a Czesio nawet służbowy samochód i telefon komórkowy. - Ciężar wdzięczności ich przygniótł - podsumowała najlepsza z żon. - Trzeba będzie schodzić im z drogi. Polak wdzięczny, Polak zły. Cóż, kiedy ponownie spotkałem Czesia w mojej ulubionej księgarni, zupełnie zapomniałem o tej radzie. Prostodusznie zamierzałem mu pogratulować sukcesów. Czesio na mój widok znów jednak warknął: - O co ci chodzi? Przecież obiecałem, że was zaproszę na kolację, nie musisz mi wciąż przypominać, że gdyby nie ty, tobym nie miał pracy. Uciekłem czym prędzej, ale personel i tak usłyszał. Wiem, bo przestali mi odkładać nowości, a raz znalazłem nowe motto, jak zrozumiałem, specjalnie dla mnie umieszczone nad głową kasjerki: „Wymuszenie wdzięczności jest jak wymuszenie rozbójnicze". Od tej pory postanowiłem unikać Czesia, żeby nie wprawiać go w zakłopotanie. Kiedy widziałem go na ulicy, przechodziłem na drugą stronę, w sklepie ustawiałem się przy innej kasie. Niestety, pewnego dnia los zetknął nas w publicznej toalecie. 38 - Tego już za wiele - wysyczał Czesio znad pisuaru. - Nigdzie nie mam spokoju. Dostaniecie ten cholerny obiad. Czy nigdy się od ciebie nie uwolnię? Przezornie nic już nie tłumaczyłem. Zwiałem gdzie pieprz rośnie, w strachu, jak zareagują na Czesia ci trzej duzi, korzystający w tym czasie z toalety. To była ostatnia przygoda z serii przygód z Czesiem. Innych nie ma z tej prostej przyczyny, że nigdzie już nie wychodzę. Siedzimy zamknięci w domu, żeby nie denerwować Czesia i Zosi. Nasze siedzenie ma jednak pewien pozytywny skutek. Wyświadczyliśmy pewną przysługę temu staremu znajomemu, który zamęczał nas telefonami o chomiczku. Od tej pory telefon milczy. Zadzwonił tylko Kazik i ostrzegł nas, żebyśmy, broń Boże, nie wychodzili w piątek do kina na premierę, na którą wybieraliśmy się już od miesiąca, bo Czesio też tam będzie. - Być może z Zosią - dodał. - Zdaje się, że są razem. Podobno to nawet wasza zasługa, ale nie wygadajcie się z tym, bo oni wolą o tym nie wspominać. Nie ma mocnych na Mańka Dobrze pamiętam ów dzień, kiedy to się zaczęło. Przeklinam każdą jego godzinę, ale nic to nie pomoże -już się zdarzyło, jak ślub z najlepszą z żon na przykład. W tej historii zresztą ona też nie jest bez winy: wyjechała mianowicie, a ja, opuszczony, dałem się skusić i poszedłem na jedno z tych snobistycznych przyjęć u Kazików. Już na progu narzeczona Kazika szepnęła, że jest tu ktoś, kto mnie zna. Stanął przede mną łysiejący grubasek, którego twarz z niczym mi się nie kojarzyła. - Maniek jestem - powiedział radośnie i trochę piskliwie. - Pamiętasz mnie? Kiedyś w szkole podstawiłem ci nogę i zabrałem z tornistra kanapkę. Z dalekiej niepamięci wynurzyła się pryszczata twarz szkolnego zabijaki. Nigdy nie zamieniłem z nim ani słowa i do tego dnia w ogóle nie pamiętałem, czy żyje. - Byłeś chyba dwie klasy wyżej - przypomniałem sobie uprzejmie. - Nazywaliśmy cię gruba dynia - powiedział trochę za głośno. 40 No cóż, prawdę mówiąc, nie lubię wracać do tamtych wspomnień. Zwłaszcza teraz, gdy udało mi się zdobyć najlepszą z żon, a moi przyjaciele wprost prześcigają się w wychwalaniu mego talentu kulinarnego. Jednym słowem: gdy stałem się człowiekiem sukcesu. I żeby była jasność: moja waga jest wprost idealna. Czym prędzej więc pożegnałem Mańka. Pod ścianą stała nieznana mi bujna piękność, którą natychmiast, ku niechęci reszty samców, oczarowałem wrodzonym wdziękiem i zabójczym spojrzeniem zdolnego felietonisty. Właśnie opowiadałem jej, wypróbowaną na innych pięknościach, anegdotkę o moim starym samochodzie, gdy tuż za moimi plecami rozległ się piskliwy głos: - W szkole nazywaliśmy go gruba dynia. Zabrałem mu kanapkę. Na mnie nie było mocnych. - Hi, hi - zaśmiała się piękność. - A z czym była ta kanapka? W sekundę zrozumiałem, że ją straciłem. Reszta wieczoru też była zmarnowana i jeszcze w drzwiach prześladował mnie rechot tych zazdrosnych samców: - Ze szczypiorkiem jadł kanapki, ha, ha. Miesiąc później zapomniałem o tym zdarzeniu - nie jestem przecież słoniem. Ale pewnego dnia jakaś pannica zaczepiła mnie w autobusie, piszcząc: - Pan Talko! Uwielbiam pańskie felietony. Zamierzałem przyjąć tę pochwałę, gdy gdzieś z końca autobusu doszedł nas głos: - W szkole nazywaliśmy go gruba dynia. Zabrałem mu kanapkę. Uciekłem przez zamknięte drzwi. W jednej chwili pojąłem, dlaczego Brad Pitt wozi za sobą pięciu 41 sobowtórów. W razie spotkania z takim Mankiem sobowtór zawsze może powiedzieć: „Nie znam cię, człowieku. Ja się wychowałem w Iowa". Brnąc ulicami, przyrzekłem sobie, że już nigdy nie będę śmiać się z Hugh Granta. Fani nieodmiennie pytajągo: jak to jest robić te rzeczy z prostytutką na tylnym siedzeniu wozu? Dotąd wydawało mi się to zabawne, ale to się zdarzyło kilka lat temu. Czy Hugh nie ma już prawa o tym zapomnieć, tak jak ja o Manku? Po tym incydencie przestałem jeździć autobusami. Na swoje nieszczęście dałem się skusić jednej z kolorowych gazet na szkolne wspomnienia. Opowiedziałem o moich pełnych sukcesu przygodach z piłką nożną (byłem bramkarzem w drużynie szkolnej). Dwa dni po publikacji zadzwonili z redakcji: -Przyszedł list od jakiegoś Mańka. Ponoć dobrze cię zna. Nazywali cię gruba dynia? To świetna anegdotka, wydrukuj emy j ą w następnym numerze. Decyzję o emigracji podjąłem po tym, jak koleżanka z pracy powiedziała: - Poznałam na imprezie Mańka. Z czym była kanapka, którą ci zabrał? Od tygodnia jestem już spakowany. Leticia Calderon twierdzi, że ucieka z Francji przed podatkami, ale ja swoje wiem. Na pewno ma jakiegoś Mańka, który pojawia się na imprezach i tej skończonej piękności przypomina: - Widziałem cię raz, j ak nosiłaś aparat na zębach i miałaś pryszcze. Co do mnie, przygotowałem sobie norkę w Prowansji, w której zamierzam się zaszyć. Wiem jednak, że któregoś dnia ujrzę sąsiada pogrążonego w rozmowie 42 z piskliwym grubaskiem, w którym rozpoznam Mańka, i usłyszę: - Podstawiłem mu nogę i zabrałem kanapkę. Wprawdzie Maniek nie zna francuskiego, ale on znajdzie sposób, by opowiedzieć tę historię. Sam mówił, że nie ma na niego mocnych. Ja mu wierzę. Miejsce z klimatem Łakomstwo sprawia, że cywilizacja rozwija się, a oszczędność chroni ją przed upadkiem. Już nie wiem, czy powiedział to Voltaire, czy inny mądrala. W każdym razie ta maksyma jest stuprocentowo trafna w przypadku państwa Roszków. Siedzieliśmy właśnie z najlepszą z żon, zapatrzeni w biszkopt nabierający rumieńców w piekarniku. - Tak ładnie rośnie - zauważyła z właściwą sobie inteligencją. - Może zaprosimy Roszków? Wypijemy herbatę, zjemy po kawałku biszkopta i jak zwykle po-obmawiamy znajomych. - Pójdę do sklepu po słone paluszki - zaoferowałem się. Moja wrodzona dobroć i gościnność ma pewne granice, których przekraczać nie wolno. Tą gra-nicąjest właśnie częstowanie gości biszkoptem najlepszej z żon. Od lat rosło we mnie niezłomne przekonanie, że mogę podać gościom awokado z krewetkami, ba, nawet kaczkę po pekińsku, ale biszkopt spożywam w ciszy i oderwaniu od świata. Zresztą - przekonuję siebie - goście z pewnością nie doceniliby jego finezji. - Nie bądź kutwa - podsumowała mnie naj lepsza z żon. -Nie zjedzą dużo. Pani Roszko jest na diecie. 44 - Ale pan Roszko nie - zauważyłem grobowo. Nic nie jest jednak w stanie przekonać kobiety, że błądzi, więc najlepsza z żon zadzwoniła do Roszków. - Nie przyjdą - zawiadomiła mnie. - Są już zaproszeni na uroczyste przyjęcie w Bristolu. Po biszkopcie dawno już nie było śladu, a Rosz-kowie wciąż wymigiwali się od naszych zaproszeń. Byli wcześniej umówieni w restauracji japońskiej, potem z wysokiej rangi dyplomatą w najlepszej knajpie francuskiej. - No cóż, skoro nas zapraszają, niegrzecznie byłoby odmówić - wyjaśniał telefonicznie Roszko. -Czy wiecie, jaki rachunek za nas zapłacili? Trzy tysiące złotych. Pokiwaliśmy ze zrozumieniem głowami. Nasz biszkopt nie miał szans. Następnego dnia Roszko wpadł do nas bez zapowiedzi, wyraźnie osowiały. - Ten ambasador znowu dzwonił, mówił, że chętnie spotkałby się ponownie w jakimś miłym lokalu - wyjaśnił ponuro Roszko. - Pytał, czy nie znam jakiejś eleganckiej restauracji w pobliżu. - Przecież otworzyli koło ciebie restaurację włoską - przypomniałem. - Czytałem, że jedzenie i obsługa są fantastyczne. Roszko spiorunował mnie z kanapy wzrokiem. - Tym razem to ja płacę. Czy wiecie, ile kosztuje kolacja w tej restauracji? Jeśli ambasador zażyczy sobie butelki wina, zostanę bankrutem. A jeśli przyjdzie mu fantazja i zamówi na koniec koniak? Czy wiesz, ile kosztuje najlepszy Hennessy? - W takiej sytuacji rozsądny człowiek z pozycją otwiera własną knajpę - myślałem głośno. 45 - ???? - Roszko otworzył lewe oko. - Czy istnieje inny powód, żeby Wampir-Jagielski, Tygrys-Michalczewski czy Halski-Kondrat zamieniali się w restauratorów i zachęcali do odwiedzenia swoich knajp? - przekonywałem. - To na pewno tańsze niż goszczenie znajomych u obcych. Nawet Arnold Schwarzenegger tak robi w Planet Hollywood. Zapraszasz gości do restauracji U Roszka i karmisz ich. Zrezygnowany Roszko machnął ręką. - Ambasador ma wolny wieczór jedynie jutro. A poza tym czytałem, że Arnold właśnie zbankrutował, mimo że podawał tylko hamburgery. - Musisz znaleźć restaurację kultową- strzeliła najlepsza z żon. - Tanią, ale taką, którą ambasador zapamięta do końca życia. W oczach Roszka błysnęła nadzieja. Wpadli z panią Roszko dwa dni później. - Wyobraźcie sobie, że ambasador był zachwycony - perorował Roszko. - Zjedliśmy wyborną zupę ziemniaczaną, potem był bryzol z pieczarkami, kompot, kilka butelek wina, szarlotka. Zaprosiłem jeszcze państwa W., wiecie, tych modnych aktorów, z przyjaciółmi. Zapłaciłem sto pięćdziesiąt złotych za osiem osób. A co tam, raz się żyje. Ambasador powiedział, że w życiu nie był w tak autentycznie zaaranżowanym miejscu. - Ubawiła go zwłaszcza bójka gości z sąsiedniego stolika - wtrąciła pani Roszko. - Bił brawo i nawet rzucał im monety. A pan W., ten aktor, był pod wrażeniem sceny z rozbijaniem krzesła na głowie. Powie- 46 dział, że chciałby zaangażować tę grapę do swojego następnego filmu. - To kultowe miejsce, musicie wpaść tam z nami, to tylko dwadzieścia kilometrów od Warszawy - żegnali się państwo Roszko wie. - Opłaciło się nam znalezienie tej restauracji GS. Stosunek partnerski Dzień był piękny i wprawił nas w optymistyczny nastrój. Nic więc dziwnego, że propozycję Roszka wyjazdu na działkę za miasto przyjęliśmy z entuzjazmem. Zjawiliśmy się w rezydencji przyjaciół Roszków pełni planów. - Grzyby, grzyby - powtarzała najlepsza z żon. - Z pewnością w pobliżu jest las. Rzeczywistość lubi zaskakiwać. Kiedy dojechaliśmy, kończyliśmy właśnie dyskusję, w trakcie której dobrowolnie uległem argumentom najlepszej z żon i samodzielnie zdecydowałem, że błądzenie po lesie z koszykiem jest dla mnie o wiele zdrowsze niż siedzenie przy ognisku z kaloryczną puszką piwa i jeszcze bardziej kaloryczną kiełbaską. - Jesteście wreszcie - powitali nas Roszkowie. - To jest Tomcio, to Albercik, a to Jagódka - wskazali trzy małe postacie, kompletnie niezwracające na nas uwagi. -Zaopiekujcie się na chwilę dziećmi, a my zaraz wracamy. No wiecie, opowiedzcie im jakąś bajkę czy coś takiego. Nim zdążyliśmy zareagować, Roszkowie pomachali nam na pożegnanie, wskoczyli z gospodarzami do samochodu i odjechali. 48 - Dzień dobry, dzieci - zagaiłem. Przywódca bandy, pięcioletni Albercik, zlustrował nas niechętnym spojrzeniem i rzucił: - Rodzice mówili, że nas zabawicie. - Oczywiście, że się z wami pobawimy - brnęła najlepsza z żon. - Może w chowanego? - Tacy starzy, a bawią się w chowanego -prychnął Albercik. - No, to może w coś innego - bąknęła zdezorientowana żona. - A lubicie bawić się w berka? - Nie lubimy - rzucił Tomcio. - A może opowiemy wam bajkę? - zagaiłem rozpaczliwie. - Opowiedzcie - zgodził się łaskawie Albercik. - Za górami, za lasami żył sobie, żył sobie smok... - zacząłem. - W Tatrach? - zapytał Albercik. - No, na Wawelu - wyjaśniłem. - To nie jest dobra odpowiedź - pokręcił głową Albercik. - Byłem. Mają jakąś kukłę, a nie smoka. - A znacie baśń o Kopciuszku? - wtrąciła się najlepsza z żon, żeby jakoś zapełnić ciszę. - Gadanie, same bzdury - podsumował Tomcio. -Umiesz się bawić Pokemonem? - Jagódka podeszła z nadzieją w oczach do najlepszej z żon. -Nie? To opowiedz mi harleąuina. - Mogę opowiedzieć o wróżkach - powiedziała najlepsza z żon. - Naprawdę w to wierzysz? - Jagódka wydęła pogardliwie usteczka. - No, wielu ludzi wierzy - odparłem dyplomatycznie. 49 - Wróżek nie ma - zamknęła dyskusję Jagódka. Sytuacja wydawała się bez wyjścia. Co się stało z tymi dziećmi? - zastanawiałem się rozpaczliwie. Ja na przykład uwielbiałem słuchać o smokach. Najlepsza z żon też pasjami wysłuchiwała baśni. Ale co tam my. Taka Britney Spears nadal bawi się lalkami, wiem, bo czytałem o tym duży reportaż. Ba, zdziwiła się nawet, że błyskawicznie urósł jej biust, i twierdziła, że to nie operacja plastyczna, ale skutki picia mleka. Już chciałem westchnąć, że nie mamy Britney Spears, która z pewnością wysłuchałaby wszystkiego, co chcę jej opowiedzieć o wróżkach, ale zerknąwszy na najlepszą z żon, zrezygnowałem z tego pomysłu. Kiedy gospodarze wrócili z Roszkami po pięciu godzinach, bawiliśmy się w najlepsze. Albercik grał z nami w paintball. Nawet mi się podobało, mimo że po kilku minutach zabił mnie kulką z farbą. Jagódka zasnęła, ukołysana przez najlepszą z żon, która opowiedziała jej książkę pewnej skandalizującej pisarki, znanej z tego, że w każdym zdaniu używała popularnego słowa na ,,k". Jagódce niezmiernie się to podobało. - Fajna książka dla dzieci - stwierdziła. - Nie to co te pieprzone krasnoludki. Najlepsza z żon, nauczona doświadczeniem, puściła tę uwagę mimo uszu. Na koniec zagraliśmy z chłopakami w grę komputerową, w której wygrywał ten, kto samochodem zabije najwięcej przechodniów. Przegrałem, bo w ostatniej chwili wcisnąłem hamulec, kiedy przez ulicę przechodziła miła staruszka. Albercik dodał gazu... 50 Tak, to był bardzo udany wieczór, a dzieci podobno dopytują się, kiedy wpadniemy. Ich rodzice też są nami zachwyceni i pytają, w jaki sposób zdołaliśmy je okiełznać. No cóż. Do dzieci trzeba mieć stosunek partnerski. Pozdrowienia z wakacji - Człowiek z moją pozycją nie może sobie pozwolić na wakacje w kraju - powiedział mi stary Roszko, gdy wspólnie siedzieliśmy na jego walizce. Wybierali się na tournee po Europie. Najlepsza z żon w tym czasie usiłowała domknąć kosmetyczkę pani Roszko - bez efektu. - Trzeba się pokazać światu - to była ich ostatnia kwestia. Kartki, które nam potem przysłali, były intrygujące. „Jestmydełko"-pisałRoszko. Albo: „Wreszcie widzimy ulicę". - Czy nie uważasz, że powinniśmy do nich zadzwonić? - zaniepokoiła się najlepsza z żon. - Oni chyba maj ą kłopoty. Wybiłem jej z głowy te telefony - nie ma co przeinwestowywać w przyjaźni. I miałem rację. Roszkowie wrócili wypoczęci i pełni wrażeń. - Już w pierwszej oberży, w której zatrzymaliśmy się we Włoszech, zauważyłem, że nie ma mydełka w łazience - westchnął Roszko w czasie powitalnej kolacji. - To była mała jednogwiazdkowa oberża, ale bardzo przepraszam, mydełko się należało. 52 - Okropne - westchnąłem z uczuciem. - Prawda? - powiedziała pani Roszko. - Zrobiliśmy koszmarną awanturę, bo ta Włoszka na dodatek nie znała polskiego. Dopiero jak jej pokazałam na migi, że się myję, to pojęła i przyniosła mydełko. Najlepsza z żon zauważyła przytomnie, że osobiście spakowała Roszkom żel pod prysznic, więc przecież mieli się czym umyć. - Warto było robić awanturę? - spytała. Stary Roszko popatrzył na nią jak na durną. -Nie ma co walczyć z uczuciami. Naomi Campbell, jak się zezłości, że w jej garderobie nie ma wody mineralnej, to bije koleżanki. Czyżbym ja nie miał prawa do wyrażenia emocji negatywnych? Chyba Naomi nie jest lepsza ode mnie. Przytaknęliśmy - na pewno nie jest lepsza. - Na dodatek - wtrąciła się pani Roszko - kiedy rano zeszliśmy na śniadanie, kelnerka, taka młoda siksa, stawiając dzbanek z wodą, chlapnęła mi na rękę. Zauważyłem, że w gorących Włoszech pewnie było to miłe. Roszkowie spiorunowali mnie wzrokiem. - No wiesz - powiedział Roszko. - Jak Ivanę Trump przypadkowo oblali w studiu telewizyjnym wodą, zażądała odszkodowania. Takie są światowe standardy zachowań. Nie można być pariasem Europy i znosić upokorzeń w milczeniu. Znieśliśmy tę uwagę w milczeniu. Oczami duszy zobaczyłem scenę sprzed lat. Byłem wtedy początkującym kelnerem w paryskiej pizzerii. Potknąłem się i pizza wylądowała w torebce j akiej ś paryżanki. Bardzo się przejęła tym wypadkiem, zapytała, czy żyję, i zaparła się, że zje tę pizzę, bo torebka była czysta, a ona 53 nie chce, żeby szef na mnie nakrzyczał. No, ale pewnie nie czytała o Ivanie Trump i nie znała standardów. Tymczasem Roszko już snuł opowieść o tym, jak na włoskiej autostradzie dopadła go policja, że sika na poboczu i na dodatek zatrzymał się w miejscu niedozwolonym. - Miałeś kłopot z pęcherzem? - wychyliła się najlepsza żon. - Pęcherz mam w idealnym porządku - zgasił ją Roszko. - Ale skoro książę Ernst, mąż Karoliny z Monako, obsikuje publicznie pawilon turecki na ????, to ja chyba mogę na poboczu? Zachowujesz się jak ci makaroniarze. Ja im mówię: princ Ernst. A oni nie chwytają podobieństwa. Mogę nawet zrozumieć, że barany nie rozumieją, jak im człowiek mówi wolno i wyraźnie: łapcie princa Ernsta, ale żebyś ty nie rozumiała? I mam do ciebie na koniec prośbę, Talko - powiedział stary Roszko. - Napisz do redakcji „lei Paris", że domagamy się odszkodowania za straty moralne. Kupiliśmy ten szmatławiec, bo zapowiadał jakieś niebywałe wyznania księcia Williama. Pani Roszko trzy dni tłumaczyła artykuł przy kiepskim świetle. I jedyne, czego się dowiedzieliśmy, to to, że William każe do siebie mówić znajomym: William. Uważamy osobiście, że to skandal. Gdyby taki Johnny Depp na przykład tak się naciął, to załatwiliby mu miesiąc pobytu w luksusowym hotelu. Nam wystarcza dwa tygodnie i nie musi być Sheraton, śniadania zaś poprosimy kontynentalne. Kto nie ma, ten płaci Wierzę w ludzką pomysłowość. Na przykład taki Edison wynalazł żarówkę, by nie tłuc się w ciemnościach w poszukiwaniu zapałek do świecy. Albo taki Bell - wymyślił telefon i natychmiast odłożył słuchawkę, żeby nie niepokoili go przyjaciele. Co się zaś tyczy Roszka, to sprawił sobie kilka kart bankomato-wych i kredytowych. Pamiętam dobrze ów dzień, gdy Roszko zadzwonił: - Taka piękna pogoda, koło was jest masa kawiarnianych ogródków, słowem, chodźmy na ciastko. To poszliśmy. - Od jutra przechodzę na dietę - wyznał Roszko znad trzeciego torciku czekoladowego. I zamachał na kelnera: - Dla mnie jeszcze szarlotka i bita śmietana z owocami. Na stoliku urosła góra talerzyków, kelner nie nadążał donosić kolejnych porcji, a Roszkowi strzelił guzik od spodni. Najlepsza z żon kopnęła mnie pod stołem. Tak, tak, j a też to dostrzegłem, ten sknera Roszko, który co najwyżej brał mineralną i awanturował się 55 z babcią klozetową, żeby wydała mu dwadzieścia groszy, zmienił się w hedonistę. - Trzeba korzystać z życia, póki można - zdobył się na refleksję. Rachunek po trzech godzinach uczty wyniósł dwieście złotych. Szperałem po kieszeniach, by zapłacić za pepsi żony i swoją kawę, gdy Roszko rzucił: - Przyjmujecie tu karty? Ludzie na moim stanowisku nie wypychają kieszeni gotówką - szepnął mi konspiracyjnie. - Nie, proszę pana, ale bankomat jest za rogiem - odpowiedział z godnością kelner. Roszko wygłosił krótki spicz - do kelnera o zacofaniu i do najlepszej z żon o nóżkach. - Nóżki mnie bolą. Kupiłem sobie właśnie buty Baileya i jeszcze ich nie rozchodziłem. Prędzej umrę, niż dojdę za róg. - Ach, ach - przejęła się żona. - Następnym razem ty nam postawisz. Następny raz zdarzył się po tygodniu. - Ja wybieram restaurację i ja stawiam - powiedział. Dobrze to pamiętam. Czy inaczej zamówiłbym kawior na przystawkę i zupę rybną? I tak bez przestrachu bym patrzył, jak Roszko pożera piąte danie? Gdy doszło do płacenia, Roszko wyciągnął kartę, a kelner się naburmuszył. - Tylko gotówka - powiedział. - Mówiliśmy to panu już wcześniej, gdy rezerwował pan stolik. I pan odparł: bardzo dobrze. Świetnie pamiętam, jak się pan ucieszył. 56 Mina Roszka wyrażała prawdziwą rozpacz, gdy z najlepszą z żon wyciągaliśmy z kieszeni, portfeli i skarpetek banknoty. Na napiwek już nie starczyło i kelner rzucił za nami talerzem. Udawał wprawdzie, że mu się wyślizgnął, ale bardzo precyzyjnie trafił mnie w nogę. - Kochani - giął się w przeprosinach Roszko -jestem waszym dłużnikiem do końca życia. Następnym razem ja stawiam. Na te słowa najlepsza z żon przestraszyła się na dobre. - Słuchaj - powiedziała, gdy pchaliśmy samochód do domu, bo nie starczyło nam już na benzynę. - Jak on nas tak będzie zapraszał, to pójdziemy z torbami. Może powinniśmy zaprzestać spotkań na jakiś czas? Nie chciałem zaprzestać. Roszko to Roszko, choć, prawdę mówiąc, drogo każe sobie płacić za możliwość spędzania z nim czasu. Nie bardzo wiedziałem jednak, jak rozwiązać problem. Szczera rozmowa z Roszkiem nie wydawała mi się pożyteczna. To tak jakby rozmawiać z krokodylem o diecie wegetariańskiej. Mimo to spróbowałem. Wbrew zaleceniom najlepszej z moich żon. - Roszko - rzekłem z mocą następnego dnia, gdy zaczaiwszy się przed biurowcem, w którym Roszko pracuje, zdybałem go wczesną porą. - Roszko, jesteś sknerą. - Ja? - zdumiał się Roszko. - No coś ty! -Ależ jesteś. -Nieeeejana pewno nie. 57 - Mówię. -Naprawdę? Coś ci się wydaje, przyjacielu. - Głupek - skomentowała mnie krótko najlepsza z żon. - To trzeba załatwić sposobem. Może po prostu bywaj z Roszkiem tam, gdzie przyjmują karty. Po prostu. Ten genialny w swej prostocie pomysł nie doczekał się realizacji. Raz nawet udało mi się zaciągnąć przyjaciela pod restaurację obklejoną znaczkami kart, ledwo je Roszko jednak zobaczył, natychmiast zaparł się przy wejściu. - Tam nie jem - powiedział z mocą. - Czuję, czuję, że chyba mam tu alergię. Aaaapsik. To tyle w kwestii negocjacji. Kolacja, którą potem zjedliśmy w innym przytulnym miejscu, była wyśmienicie płatna gotówką. - Lubię to miejsce - ucieszył kelnera Roszko. - Tak, bardzo je lubię. Wieczorem najlepsza z żon poszła pożyczyć od sąsiadki szklankę cukru - zabrakło nam pieniędzy w sklepie. Długo w noc zastanawiałem się, jak rozwiązać problem. O północy natchnęła mnie złota myśl: Roszka nie zmienię, ale mogę zmienić świat wokół Roszka. To wydawało mi się nawet łatwiejsze. Rano zaszedłem do budki z hamburgerami na sąsiedniej ulicy. Rozmowa była krótka i rzeczowa: - Idziemy do Europy? Idziemy. No idźmy, akceptując karty, do diabła. Nawet już nie pamiętam, ileż to razy powtórzyłem ten krótki spicz. Przez miesiąc poznałem moje miasto jak nigdy wcześniej. Ale udało się. Tak, chyba jednak powinienem zostać akwizytorem. 58 Niedawno umówiliśmy się z Roszkiem na kebab w blaszanej arabskiej budce, z jakimś miłym Turkiem w splamionym fartuchu w środku. - Czy przyjmujecie tu karty? -pro forma zapytał Roszko. -Karty welcome, si, si. Visa, Mastercard -wyszczerzył się w uśmiechu Turek. - A Dinners Club? - wyjąkał siny Roszko. -Noproblem - ucieszył się Turek. Od tego czasu minęły dwa tygodnie. Po Turku zdążyłem zainteresować ofertą bankową wszystkie okoliczne knajpki wokół mojego domu. Tylko pobliski magiel opiera się jeszcze przed akceptowaniem kart. Ale na razie Roszko nie chce się ze mną umawiać na polityczne dysputy Polaków. Niedziela na wsi Na stole pachniało już awokado z krewetkami, na patelni dochodziło do siebie vitello tonnato (dla profanów: cielęcina w sosie tuńczykowym), w lodówce chłodziło się wino z Wenecji. Słowem, zwykła niedziela w przeciętnej polskiej rodzinie. Najlepsza z żon, która z przyczyn patriotycznych odmawia jedzenia czegoś, co nie przypomina kotleta, kończyła właśnie suchą bułkę. Za oknem szalała wichura. Zadzwoniłem do Roszków - niech się pożywią przy moim gościnnym stole, w końcu i tak napiekło się więcej. Nie było Roszków. Podobnie jak Kazików, Wacków, Edzia Obsta, a nawet osobistej siostry mojej żony - Julii. Do północy zostawialiśmy na ich automatycznych sekretarkach rozpaczliwe informacje. Kiedy zrezygnowani kładliśmy się spać, a koty nieufnie wydłubywały krewetki z awokado, zadzwonił telefon. - Czego się czepiacie? Chodziliśmy po Łazienkach - powiedział godnie Roszko. - A wy? Niedzielna gnuśność w kapciach? 60 - Nie, skąd - wiła się jak węgorz najlepsza z żon. - Obejrzeliśmy właśnie bardzo wartościowy film dokumentalny na Discovery. Zawsze mogę liczyć na moją żonę. Czasem jednak posuwa się zbyt daleko. A jeśli Roszko zapyta, o czym był film? Wtedy wyda się, że najpierw byliśmy na zakupach, a potem oglądaliśmy film z Jean-Clau-de'em Van Dammem, który jak zwykle poradził sobie z armią przeciwników celnymi kopniakami. Roszko jednak nie zapytał. Zamiast tego postanowił nas zmiażdżyć. - Powinniście chodzić na spacery, zamiast siedzieć przed telewizorem. My na przykład uwielbiamy przechadzki po Starym Mieście i Łazienkach. Wyjeżdżamy do lasu, gdzie możemy pooddychać świeżym powietrzem. Poza tym, iluż ciekawych ludzi można spotkać w czasie niedzielnych spacerów! Dziś na przykład spotkaliśmy Wacusiów, Edzia i Kazika. Wypadniecie z towarzystwa, jeśli będziecie przesiadywali w domu - dobił nas na koniec. Jeszcze się nie otrząsnęliśmy, kiedy zadzwonił Kazik. Przysięgał, że cały dzień spędził w lesie. Po nim zadzwonił Wacuś. Wspomniał, że był właśnie na wernisażu. Długo w noc nie mogliśmy zasnąć. Nad ranem zdecydowaliśmy, że nie możemy dłużej tak żyć - na marginesie społeczeństwa. Kolejne weekendy zaplanowaliśmy więc z drobiazgową dokładnością. W sobotę wybraliśmy się na Stare Miasto, potem na wystawę malarstwa nowoczesnego w Zachęcie. Niedzielę spędziliśmy w Łazienkach, delektując się śpiewem słowików, karmiąc wiewiórki i słuchając koncertu fortepiano- 61 wego. Do pełni szczęścia brakowało tylko znajomych. Na nic zdała się nowa suknia mojej żony, którą chciała olśnić panią Wacusiową, a przywieziony z Paryża krawat, którym chciałem zabłysnąć przed panem Rosz-kiem, smętnie się przekrzywił. Dookoła przechodziły wycieczki szkolne, tłumy Japończyków, ale Roszków ani na lekarstwo. Kiedy zaszło słońce, daliśmy za wygraną. - Wracamy. Po drodze wpadniemy do supermarketu po jedzenie dla kotów - zadecydowałem. Zdążyliśmy przed zamknięciem. Kiedy pędziliśmy z wózkiem pełnym whiskasów, minęliśmy Kazika z narzeczoną. Szturmowali stoisko, gdzie hostessa częstowała kanapkami z tuńczykiem. Trochę dalej natknęliśmy się na Edzia Obsta, toczącego niczym żuk swój załadowany do pełna wózek. Udał, że nas nie poznaje. - A to świnia - syknąłem. Za kasami natknęliśmy się na Wacusiów. Objuczeni paczkami nie mieli szans umknąć. Dopadliśmy ich ze złowrogim błyskiem w oku. - A więc to tak! Długo tu jesteście? - zaczęła moja żona. - No, właściwie to nie - wydukały Wacusie. - Wpadliśmy rano, potem zjedliśmy obiad w centrum handlowym, no i tak zeszło. - My spędzamy weekendy na świeżym powietrzu - wyjaśniłem z wyższością. - Tak jak Roszkowie. Wiecie: koncerty, Stare Miasto... - Ach, Roszkowie - rozpromieniła się pani Wacusiową. - Przed chwilą ich tu spotkaliśmy. Teraz są w łazienkach. Pan Roszko w męskiej, a pani Roszko w damskiej. Drapieżca Informacja, że człowiek pochodzi od małpy, zawsze wydawała mi się podejrzana. A myśl, że krowy weszły do wody, wyrosły im płetwy i zostały słoniami morskimi, budzi we mnie po prostu śmiech. Drogi czytelniku, wielokrotnie wchodziłem do wody i nic mi nie wyrosło. Raz tylko użarła mnie meduza. - Drogi Roszko - poruszyłem ten temat w czasie jednego z naszych męskich piw w ogródku na Starym Mieście - ewolucja to kpina. Uwierzę Darwinowi dopiero wtedy, kiedy zobaczę jakiś gatunek, powiedzmy, drapieżnika... - i ledwo wypowiedziałem te słowa, przy naszym stoliku stanął zasapany Józinek. Czy ja kiedyś pisałem o Józinku? Roszko i ja poznaliśmy go lata temu, na uniwersytecie, gdy Józinek bez powodzenia podrywał panny, a w przerwach studiował chyba filmoznawstwo. I mówiąc szczerze, od tamtego czasu zupełnie straciliśmy go z oczu. Czas nie obszedł się z nim tak samo łaskawie jak z nami - przytył, wyłysiał, ale twarz pozostała dobroduszna i szczera. - No i co porabiacie, stare draby? - zapytał. Co porabiamy, wiesz, drogi czytelniku, od dawna, podobnie jak i my. Kwestią było raczej, co porabia Józinek. 63 - Od roku jestem kadrowym do wynajęcia i znakomicie sobie radzę - powiedział chełpliwie Józinek. - To znaczy zwalniam. Cóż, jestem w tym najlepszy. Dajcie mi człowieka, a ja pokażę wam, jak go zwolnić. Nawet teraz. Naganianie chętnych, którzy chcieliby być zwolnieni przez Józinka, okazało się nadspodziewanie proste. Józinek ze swej strony przyrzekł, że wystarczy mu ledwie garść informacji, by udowodnić, że pracownik się nie nadaje. - Jestem analitykiem finansowym - powiedział dziarsko pierwszy ochotnik. - Pracuję w mojej firmie od pięciu lat i często zostaję w pracy po godzinach. Mam żonę, dzieci, które kocham, i nie jestem masowym mordercą. - Oczywiście - uśmiechnął się przyjacielsko Józinek, ziewając jak najedzony lew. - Zostaje pan po godzinach zapewne do późna w nocy. A inni koledzy pewnie nie. -Nie. - Otóż to. Koledzy pewnie szybciej wykonują swoją pracę. A pana żona zapewne nie jest zadowolona? Może mi pan powiedzieć jak mężczyzna mężczyźnie. - Prawdę mówiąc, raz już się pakowała do mamy... - Rozumiem, to dla pana ciężkie. Po takim dniu pewnie chciałby pan wyciąć pół miasta piłą mechaniczną. - Jakby pan zgadł - ucieszył się analityk. - Pan to życie rozumie. No po prostu swój chłop! Józinek w jednej chwili przybrał kamienny wyraz twarzy. 64 - Cóż, nie nadąża pan z wykonywaniem obowiązków, a sytuacja rodzinna nie pozwala panu na zaangażowanie się w firmę. Oczywiście, jeśli nie będzie pan robił problemów z odejściem, nie powiadomimy nikogo o pana skłonnościach przestępczych. Dziękuję. Kto następny? Reszta chętnych na widok tej masakry czym prędzej dała nogę. Zgłosiła się przypadkowo kelnerka, która chciała tylko podać rachunek, ale została przez Józinka posadzona przed jego obliczem. Opowiedziała o identyfikacji z lokalem, o kłopotach finansowych i swojej przyjaźni z szefową, która mimo problemów nie zwalnia personelu, choć jest go za dużo. My tymczasem z przerażeniem patrzyliśmy, j ak zęby Józinka robią się coraz większe. -1 jak chciałaby pani pomóc szefowej cierpiącej na nadwyżki kadrowe i kłopoty finansowe? - To może ja się sama zwolnię - zaproponowała kelnerka i wyraźnie się ucieszyła, widząc aprobatę w oczach Józinka, który nawet powiedział: - Tego właśnie oczekiwaliśmy - czy coś takiego. Tamtego dnia wróciłem do domu i od progu oświadczyłem: - Pochodzę od małpy, krowy są słoniami morskimi, a dziś na własne oczy widziałem świeżo wyewoluowany gatunek. Nazywa się Józinek. To nowy drapieżca. Efekt j oj o Od wczoraj najlepsza pod słońcem żona przeżywa kryzys dietetyczny. Ma to związek z nowym lustrem, które wczoraj dumnie zamontowałem na ścianie w przedpokoju. Żona obejrzała swe boskie odbicie i jedyne, co zdołała potem wykrztusić, to: - Co najmniej pięć. Zrozumiałem, że chodzi o kilogramy. Wieczorem założyłem dziennik. Chciałem w ten sposób dać świadectwo prawdzie. Poniedziałek Ńa kolację była tylko sałata. Poprosiłem o łososia. - Rozumiesz, że teraz musisz mnie wspierać w walce o linię - powiedziała małżonka. - Nie będziesz chyba jadł na moich oczach łososia, bo będę zazdrosna! Nigdy nie myślałem, że w małżeństwie nastaje taki czas, że żona staje się zazdrosna o łososia. Powiedziałbym o tym jakiemuś dobremu felietoniście, ale żadnego nie znam osobiście. Szkoda. Postanowiłem poważnie porozmawiać z żoną. 66 Wtorek Wciąż jemy sałatę, a to nie sprzyja poważnej rozmowie. Jestem głodny. Tymczasem lodówka pełna jest tylko tej zieleniny i ani jednego kotlecika. Zniknęły soki pomarańczowe (kto by pomyślał, że są aż tak kaloryczne), chleb z pojemnika i lody sułtańskie z zamrażarki. Nocą, gdy żona-spała, wyżarłem starty parmezan z pudełka. Był jeszcze suchy makaron, ale narobiłem hałasu garnkami i żona się obudziła. Zostałem złajany - że jej nie wspieram. - Czy ty nie rozumiesz, że bez twojej pomocy nie poradzę sobie z tuszą?! Liz Taylor też się odchudziła. Widziałem zdjęcie. Wygląda jak za dawnych lat. Powiedziałem najlepszej z żon, że też wygląda jak za dawnych lat, i może byśmy zjedli wreszcie obiad. Naburmuszyła się i powiedziała, że przecież jemy obiad, a poza tym grozi jej Jojo. Kim jest ten Jojo? Zanotowałem, żeby zadzwonić do Kazika, trenował kiedyś karate, więc może się orientuje. Śnił mi się kotlet. Leżał ze mną w łóżku, cały w cebulce. Było ciemno. Rzuciłem się, by go ugryźć, lecz w tej samej chwili pojawiła się we śnie najlepsza z żon i przykryła go kołdrą, a potem się na tym wszystkim położyła. Dziwne. Środa Jest coraz gorzej, schudłem dwa kilo i zaczynają mi się chwiać zęby. Żona natomiast odmawia wstawania z łóżka. Twierdzi, że tylko tak - oglądając na leżąco telewizję - może przetrzymać głodówkę. 67 - Ty się przecież nie odchudzasz, więc mógłbyś się postarać o porządek w domu - twierdzi. Jest taka zła z głodu, że wolę się jej nie sprzeciwiać: sprzątam, prasuję, myję podłogi i gary. Żona wstaje tylko, żeby się zważyć, ale waga ani drgnie. Kazik powiedział, że jojo to efekt: po odchudzeniu. Człowiek wraca do poprzedniej wagi. Mnie to nie grozi. Po całodziennej harówce straciłem dziś kolejne pół kilo. Tej nocy miałem wizję zupy fasolowej. Obudziłem się na podłodze w kuchni z pustą paczką po ciasteczkach w dłoniach. Chyba od tego wszystkiego zostałem lunatykiem. Czwartek Żona jest zła. Zrobiła próbę spodni i spodnie nie były w ogóle luźniejsze. Gdybym wiedział, tobym je przerobił. Po południu wpadliśmy do Kazika. Najlepsza z żon zgodziła się wstać z łóżka. Było spaghetti i lody. Żona dzielnie odmówiła poczęstunku (tak na mnie popatrzyła, że powiedziałem, iż nie jestem głodny), ale nie potrafiła oderwać wzroku od talerza narzeczonej Kazika. Narzeczona miała od tego kłopoty z przełykaniem i trzeba było ją klepnąć w plecy. Siedziałem najbliżej, ale nie dałem rady. Na dodatek talerz narzeczonej był pod ręką. Po raz pierwszy dopuściłem się kradzieży. Ukradłem jeden długi makaron i schowałem w kieszeni. Niestety gdzieś mi zniknął. Mam podejrzenie, że to najlepsza z żon, ale boję się zapytać. 68 Wieczorem zadzwoniła pani Roszko. Chciała wiedzieć, co u Kazika. Zazwyczaj żona barwnie ich obgaduje. Tym razem była w stanie powiedzieć jedynie: - Na pierwsze było siedemset osiemdziesiąt kalorii, a na deser trzysta kalorii. Pani Roszko szybko skończyła rozmowę. Znalazłem swoje włosy na poduszce, choć ja stałem koło łóżka. Widać osłabiły się bardziej ode mnie. Piątek Mariah Carey, taka piosenkarka, też się odchudzała, i to z sukcesem: ma brzuch płaski jak deska i wybitny biust. Napisali, że biust jest dziełem chirurga plastyka. Nie wiem, dlaczego o tym piszę, pewnie to osłabienie głodowe mózgu. W każdym razie piersi robił jej chirurg. Aha, już o tym pisałem. To wszystko od odchudzania. Niedziela Przez cały dzień nic nie jedliśmy, bo wieczorem miało być ważenie. Dzwonił Roszko, chciał z nami iść do kina. Odmówiliśmy. To zbyt duży wydatek energetyczny. Wieczorem zważyliśmy się. Żona schudła o pół kilo. Ja straciłem pięć. - W sumie udało nam się schudnąć - oświadczyła zadowolona z siebie. W nocy nakryłem ją jak pożerała kotlet mielony. Rzuciłem się do lodówki. - Absolutnie nie możesz tego zjeść - ostrzegła mnie, zabierając mi kotlet. - Mnie to nie zaszkodzi, ale u ciebie może się pojawić efekt jojo. 69 Zadzwonił telefon. Byłem zbyt osłabiony, żeby odebrać. Słyszałem tylko perlisty śmiech żony. - Tak, oczywiście, że wpadnę, do was na kolację. Dieta? Ach, dieta, no, to prawdziwa rewelacja, efekt murowany. Kant z Kretem Podczas gdy nasze kobiety warzyły strawę, każda w swojej kuchni, my: to znaczy Kazik i ja, siedzieliśmy w pubie nad wspólnym piwem. Roszko miał nadejść lada chwila. Cóż, od czasu do czasu mężczyzna musi oderwać się od prozy życia i wznieść na intelektualne wyżyny w męskim towarzystwie. Grecy coś wiedzieli o tej przyjemności, choć może nieco przesadzali w pewnych aspektach. My w każdym razie tylko piliśmy piwo. - Pogoda dzisiaj kiepska - sięgał wyżyn intelektualnych Kazik. - Tak, straszne słońce - rzuciłem błyskotliwie. - Co sądzisz o Immanuelu Kancie i stwierdzeniu, że poznanie jest możliwe, bo umysł ludzki narzuca niepoznawalnym rzeczom... aprioryczne... kategorie... umysłu - ziewał Kazik. - Straszny kanciarz - wymamrotałem przez sen. Zasnęliśmy na trochę, i dopiero ryk starego Roszka wyrwał nas z drzemki. - Wiem, szydzicie ze mnie - huknął nam nad uszami - że zamiast czytać nudziarstwa w twardych okładkach, czytam kolorowe magazyny. Ale ile tam 71 prawdy z życia wziętej. Oto aktor mówi: idealną żoną byłaby Eskimoska. Mało mówi, dobrze się trzyma, bo jest zamrożona. Czyż nie jest to spostrzeżenie warte męskiego Nobla? Obudziliśmy się natychmiast. Roszko wyglądał dość egzotycznie: w fartuchu, ze śladami sadzy pod paznokciami i w gumowych rękawiczkach w zębach. - Nie macie pojęcia, co ja przeżyłem, żeby się tu do was wyrwać - rzucił. - Udawałem, że idę wyrzucić gazety, ale pani Roszko to czujna bestia. Kazała mi jeszcze przynieść mleko ze sklepu. Potem umyć piekarnik i przetkać zlew. Oficjalnie kupuję teraz w sklepie preparat Kret. - Kobieta powinna być inteligentna, ale nie cwana - wyrecytował Kazik. -Ty, Roszko, masz cwaną. Roszko potwierdził: - Pani Roszko ma wprawdzie wiele zalet, ale ta jej cwaność, ta chęć kontrolowania każdego mojego kroku doprowadza mnie do szaleństwa. Piwa! Nie wiem, czy ten Roszko jest znowu taki biedny. Najlepsza z żon na przykład gada bez przerwy, nawet przez sen. Na dodatek spodziewa się odpowiedzi. Na temat niestety i w każdej sytuacji. Ten aktor już coś o tym mówił. - Czy wyobrażacie sobie - żaliłem się - gram na komputerze, czyhają na mnie największe potwory świata, a tymczasem najlepsza z żon każe mi rozważać krój sukni pani Roszko. Piwa! - Trudne masz życie — zrozumiał Roszko. - On to śpi na różanym posłaniu w porównaniu z tym, co ja przeżywam w domu - wcisnął się Kazik. - Jak wam powiem, to nie uwierzycie. 72 Zapewniliśmy, że uwierzymy. - Moja narzeczona chce być jak Jennifer Lopez. Nie uwierzyliśmy. - Mają tyle samo lat, dwadzieścia dziewięć, i kiedyś pani z warzywniaka powiedziała jej, że jest podobna. Do Lopez. Potem było wielkie story w gazecie. O Lopez. Potem zdjęcia w sukniach bez pleców. Lopez. Wiecie, ile kosztuje suknia bez pleców? A cztery suknie bez pleców a la Lopez! Dla narzeczonej??? Piwa! Oddałem mu własny kufelek. - Dobrze chociaż, że pokazują te aktorki tak, że butów nie widać. Już i tak mam debet na koncie, a tak marzyłem, żeby sobie kupić nową wieżę stereo i głośniczki. - Niech zatem naszym bastionem pozostanie myśl: „Kobieta nie musi być idealna. Jakaś drobna wada z czasem może stać się ukochaną cechą bliskiej osoby" - wygłosił gładko Roszko. Po piwie zawsze mówi tak gładko. Więc piwa. Już się podnosiliśmy, gdy w drzwiach stanęła piękność: z nogami po szyję, oczami jak Eskimoska i w sukni z plecami. Nie powiedziała ani słowa. Nie wyglądała też na taką która wie, do czego służy Kret. Kazikowi błysnęły oczy, ale piękność minęła nas gładko, by paść w ramiona kopii Enriąue Iglesiasa. - Hej - powiedziała kopia. Spojrzeliśmy po sobie, my trzej muszkieterowie na dworze naszych najjaśniejszych pań. - Pamiętajcie o bastionie: nie ma ideałów, a ta w sukni to złudzenie - powiedział Roszko, nasz Aramis, i skoczył po Kreta. Zwierzenia Bombelka Czy nigdzie nie ma salonu z męską garderobą, na którego drzwiach, oprócz tradycyjnej wywieszki: „Akwizytorom dziękujemy", wisiałaby draga: „Żonom wstęp wzbroniony"? Marzę o takim sklepie i kiedy przeczytałem zwierzenia pewnego popularnego prezentera, że sam kupuje sobie garderobę, ogarnęła mnie dzika zazdrość. Ilekroć wchodzimy z żoną do sklepu, staram się ukryć gdzieś w ciemnym zaułku, ale i tak po chwili dobiega mnie głos mojej ukochanej: - Bombelku, znalazłam świetną koszulę. Nie cierpię, gdy się tak do mnie publicznie zwraca, ale to dopiero początek tortur. - Bombelku! - zawołała wczoraj żona. - Znalazłam wreszcie garnitur. No, gdzie ty się podziewasz? Zanim wygrzebałem się spod sterty swetrów, które tym razem posłużyły mi za schronienie, żona zdołała już opowiedzieć wszystkim ekspedientkom, że garnitur jest mi potrzebny, bo poprzedni zrobił się przyciasny w pasie. - Koniecznie musimy kupić coś nowego, bo te stare wyglądają zupełnie jak łachmany - wyjaśniała z przejęciem żona kilku paniom, które ze zrozumieniem 74 kiwały głowami. - Bombelek ma zwyczaj ucinania sobie w nich drzemki po pracy. - Ach, jesteś wreszcie - wykrzyknęła na mój widok. - Pani Dorotka znalazła dla ciebie wspaniały garnitur. Popielaty w lekki rzucik. Będziesz kropka w kropkę jak Kevin Spacey. - Bierzemy - powiedziałem, rzucając się do portfela. - Kochanie, przecież musisz go najpierw przymierzyć - rzekła dobrotliwie żona. - Nie bądź dzieckiem i nie wstydź się. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego muszę tłuc się w ciasnych klitkach, rozbierając się i ubierając, w czasach gdy każdy sklep przyjmuje zwroty w ciągu tygodnia od daty zakupu? A jeśli już, to czy żona nie mogłaby dokonać inspekcji w przebieralni, gdzie wszak też jest lustro? - Leży znakomicie - obwieściłem zza kotary. -Mogę już zdjąć? - Bombelku, wyjdź natychmiast i pokaż się nam. Przecież wiesz, że muszę cię zobaczyć w lepszym świetle - zawołała żona. - No i wyprostuj się, bo na plecach robi ci się garb. I wciągnij trochę brzuszek, bo jak się tak wypinasz, to wyglądasz jak Miś Yogi. Nie sądzi pani, że jest trochę grubaśny? - zapytała pani Dorotki. — Wszystko przez to, że też nie może się powstrzymać od podjadania z lodówki. Ekspedientka krytycznie zerknęła na zdjęcie w rozłożonej przed nią gazecie. - Bombelek bardzo mi przypomina tego pana -wskazała na jakiegoś paskudnego grubasa. 75 Nie miałem siły zaprotestować, z wciągniętym brzuchem i na baczność. Najlepsza z żon nie próżnowała. - No nie nadymaj się. Już dawno ci mówiłam, że masz nietypową sylwetkę. Przejdź się, stań. Nie rób min i zamachaj rękami. Przeszedłem się, machając rękami, dopóki jakiś dzieciak nie pokazał mi języka. - Powiedziałam, pomachaj - zezłościła się moja małżonka. - Muszę sprawdzić, czy nie pije cię pod pachami. No już, pomyśl, że jesteś ptaszkiem. Tymczasem pani Dorotka napłynęła z głębi sklepu z garniturem o numer większym, podpuszczając moją żonę, bym przymierzył jeszcze ten. - Będzie za duży - zauważyłem w przerwie między machaniem rękami, co zostało jednak całkowicie zignorowane, a ja sam odesłany do przymierzalni. Tak jak przypuszczałem, marynarka wisiała na mnie jak na kołku, a spodnie marszczyły się na butach w półmetrową harmonijkę. - Gdyby był wyższy, wszystko leżałoby wspaniale. Na moim narzeczonym identyczny garnitur leży doskonale. No i powinien poćwiczyć. Mój narzeczony całe dnie biega - krytycznie podsumowała pani Dorotka, najwidoczniej mnie nie dostrzegając. Zapadłem się w sobie. Oczami duszy zobaczyłem scenę, gdy z browningiem w ręce biegam po Nowym Świecie, mordując wszystkich dryblasów w garniturach rozmiaru XL, na których nic się nie marszczy. Stałem tak, zapadając siew sobie i niewidzącymi oczyma patrząc przed siebie, gdy nagle usłyszałem: 76 - No dość tego przeglądania się lustrze. Wiem, że uwielbiasz to robić, ale już przestań - to moja żona. -Absolutnie nie pozwolę ci kupić tego rozmiaru. Kiedy trzy garnitury później znaleźliśmy się na ulicy, żona czule objęła mnie w pasie. - Widzisz, jaką masz wspaniałą żonę - powiedziała. - Jak się troszczę, żebyś dobrze wyglądał i czuł się jak prawdziwy mężczyzna. Czy nie należy mi się za to jeden mały pocałunek? Jest to jedyny znany mi przypadek, kiedy ofiara odwdzięcza się katu za dobrze wykonaną robotę. « Mandat, proszę pana! Polska jest krajem, w którym wszyscy obywatele naprawdę ufają. Oczywiście zdarzają się drobne incydenty, gdy przyłapany na gorącym uczynku włamywacz, zamiast ufnie oddać swe losy w ręce służb mundurowych, zwiewa, gdzie pieprz rośnie, niegoniony nawet przez zdumionych tym zachowaniem policjantów, ale są to przypadki odosobnione i potępione. Ogólnie rzecz biorąc, obywatele w swej masie zdają jednak egzamin z zaufania. Moi przyjaciele na przykład ufają, że gdy zgłoszą na komisariacie kradzież auta, nie zaskoczy ich jakaś gwałtowna reakcja dyżurnego, wzywającego do poszukiwań wozy patrolowe, ale zostaną uspokojeni łagodnie wypowiedzianą kwestią: ,,I po co pan to zgłasza? Samochodu nie da się znaleźć". Z tego, co wiem, nigdy się w swej ufności nie zawiedli. Sam też wiem, o czym piszę, bowiem na własnej skórze przetestowałem podobną sytuację, gdy skradziono mi kierownicę z samochodu. Zaufałem zapewnieniom dyżurnego, że sprawa jest nie do wyjaśnienia, i proszę - miał rację. Nikt jej nigdy nie wyjaśnił. Historia, którą tu, czytelniku, zaraz opiszę, dowodzi, iż o ile społeczeństwo może spokojnie ufać 78 policji, bowiem ta niczym go nigdy nie zaskoczy, o tyle policję społeczeństwo wprawić może w niemałą konsternację. Bohaterem zdarzenia jest nasz przyjaciel, inżynier Hejmo. Pewnego czwartkowego wieczoru wracałem z nim jego samochodem z wydanego na cześć własną przez naszych kochanych Roszków przyjęcia, na którym inżynier nie powąchał nawet alkoholu, albowiem jest przeciwnikiem picia własnego alkoholu na cudzych przyjęciach. Roszko zażądał od gości, by przyszli z własnym barkiem, a tych, przy których po rewizji osobistej nie znalazł butelki, sadzał z dala od kieliszków. Tak więc inżynier Hejmo wracał swym samochodem, zły, obrażony i całkiem trzeźwy, gdy nagle nie wiadomo skąd wyskoczył nam przed maskę niebieski ford focus. - Ten to dziś pił - nie bez zazdrości powiedział inżynier Hejmo. I rzeczywiście. Ford tańczył przed nami walca to na jednym pasie, to na drugim, by w końcu popaść w jakiś ekstatyczny stan, co nam przypominało samochodowe pogo. W finale ford rzucił się na znak drogowy, otarł o niego bokiem i wylądował na środku jezdni. Inżynier Hejmo wykazał jednak zimną krew, na czerwonych światłach wyprzedził samochód, pognał ulicą w dół i ku własnej szczęśliwości zaraz za zatoczką autobusową zobaczył policjanta drogowego, przy którym zatrzymał się z piskiem opon. - Facet, ford focus, pijany i niebieski, trzeba go złapać. Wyprzedziłem go przed chwilą na czerwonych światłach. Zaraz tu będzie - wysapał policjantowi prosto w nos. 79 - Chwileczkę. A kto pan jest? - zapytał podejrzliwie policjant. - Inżynier Hejmo. Chciałem zgłosić przestępstwo. Wypadek, który dopiero będzie. - A co ma pan z nim wspólnego? - zainteresował się policjant. - Nic, ale ten człowiek... jedzie tu na nas, będzie nieszczęście, jak Boga kocham, no! - To znaczy był już wypadek? - Nie, ale zaraz będzie. Gdybym go na skrzyżowaniu nie wyprzedził... - Pomyślmy - zwolnił tempo policjant. - A pan na przykład, kim pan jest? - spytał mnie. -Przyjacielem. - Tego pana. -Tak. - A może tamtego pana w fordzie? - dociekał po icjant. - Tamtego pana nie znam - odparłem. - A może go pan zna i nie lubi? - spytał policjant. - Nie. Ja tu tylko stoję towarzysko. -Zatem co pan wie o zdarzeniu? W jakim charakterze pan tu występuje? Już miałem powiedzieć, że występuję w charakterze osoby towarzyszącej, gdy zdałem sobie sprawę, że moje tłumaczenie może być jednak zrozumiane opacznie. Postanowiłem więc wyjaśnić sprawę najprościej. - Występuję tu bez charakteru - rzekłem. Tymczasem inżynier Hejmo nie wytrzymał. Złapał policjanta za rękaw i wykrzyknął: - Człowieku, ten facet jest zagrożeniem dla ruchu! 80 - Teraz nie ma ruchu! - oburzył się policjant. -1 co mnie pan tu łapie! I w ogóle dokumenty poproszę. - Czyj e dokumenty? - zgubił się inżynier Hej mo. - Wszystkich. Dalej już nie słuchałem. W tym czasie właśnie w tanecznych pląsach przejechał obok nas niebieski ford focus i pognał w dół ulicy, w kierunku śródmieścia. Jeśli chodzi o finał naszego spotkania: pokazaliśmy nasze dokumenty oraz dmuchnęliśmy w balonik, a inżynier Hejmo został ukarany mandatem za wyprzedzanie na czerwonych światłach. Co do mnie, zostałem jedynie pouczony, że każdy ma jakiś charakter, a niektórzy to nawet czarny charakter, jak na przykład ja. Grill u Kazika Gość w dom - Bóg w dom, głosi stare przysłowie i powiedzmy to jasno na początku- wymyślił je z pewnością człowiek niezmiernie bogaty, bez wyobraźni, a może nigdy niezapraszający gości. W każdym razie anonimowy ów mędrzec nie znał narzeczonej Kazika. Siedzieliśmy właśnie z Roszkami w pewnym modnym lokalu, którego nazwy nie pomnę. Kawa była tu najdroższa w mieście, a coca-cola light, uparcie zamawiana przez najlepszą z żon, nie miała nawet pół kalorii, sądząc z ilości wody, którą do niej dolano. Nie o tym chcę jednak mówić i napiętnuję ten lokal przy innej okazji. - A co tam u narzeczonej Kazika? - zagadnąłem, żeby podtrzymać rozmowę. - Wzięła kilka dni wolnego, żeby odpocząć -wyjaśniła pani Roszko. -Przecież dopiero co wróciła z urlopu. Cały miesiąc w domku na Mazurach - najlepsza z żon głośno wyraziła zdumienie. - No właśnie - westchnęła pani Roszko. - Biedactwo. Prawie się zaharowała na śmierć. 82 Dwa lata temu Kazik kupił wiej ską chałupę z widokiem na czystą i nieskalaną naturę. Wiem, bo nawet wspominał mnie i Roszkowi, że moglibyśmy wpaść na weekend i pomóc w malowaniu. Zapewniliśmy go o naszej solidarności, niemniej ciąg nieprzewidywalnych zdarzeń i wypadających dzień po dniu przez dwa miesiące delegacji spowodował, że mogliśmy go odwiedzić dopiero po malowaniu. Narzeczona Kazika miała nadzieję, że tu właśnie odetchnie. Niestety z miesiąca na miesiąc zaczęli ich odkrywać od lat zapomniani krewni, przyjaciele ze szkoły, a kiedyś pojawił się nawet facet, który utrzymywał, że to właśnie on leżakował z Kazikiem w przedszkolu. Wszyscy zaczynali od przeprosin, że tak długo się nie odzywali, a następnie wykazywali niezwykłą chęć zadzierzgnięcia na nowo kontaktów - o ile to możliwe, w najbliższy weekend w chacie nad jeziorem. Zjawisko to występowało cyklicznie. W miesiącach zimowych krewni i znajomi zanikali, nieodmiennie zaczynali dzwonić w pierwsze ciepłe wiosenne dni, a w okolicach wakacji zjawisko przypominało epidemię. - W tym roku Kazikowie postanowili odciąć się od świata i nie odbierać telefonów - kontynuowała pani Roszko. - Niestety wszyscy dobrze wiedzieli, gdzie ich szukać. Drugiego dnia pod dom zajechał samochód dalekiego kuzyna Kazika, na stałe zamieszkałego zresztą na Śląsku. Kuzyn twierdził, że akurat przejeżdżał przypadkiem obok, z całą rodziną w poszukiwaniu kempingu, ale skoro już jest, to może napije się herbaty. Kazik nieopatrznie zaproponował, żeby zostali, aż znajdą coś odpowiedniego. Niestety okazało się, że kuzynowi 83 nigdzie nie podobało się tak bardzo jak u Kazika, i wyjechał po dwóch tygodniach, komplementując dom i zdolności kulinarne narzeczonej. - Ale to jeszcze nic - machnęła rękąpani Roszko. - Dwa dni po kuzynie przyjechała jego przyjaciółka z liceum z trójką dzieci, a potem jej znajoma z pracy, też z rodziną. Wpadli tylko na weekend, ale postanowili przedłużyć pobyt. - Biedna narzeczona Kazika - wtrąciła ze zrozumieniem najlepsza z żon. - Bywało, że musiała gotować dla piętnastu osób -pokiwała głowąpani Roszko. - Kazik pożyczył furgonetkę od sąsiada, żeby przywozić jedzenie ze sklepu. Ludzie naprawdę nie mają wyczucia. Przecież nie można się tak zachowywać. Zjawiać się u kogoś i go objadać. Pokiwaliśmy głowami nad ludzkim okrucieństwem. Oczywiście sytuacja Kazika byłaby niepomiernie gorsza, gdyby miał olbrzymi zamek, jak Jane Seymour, czy wielkie ranczo, jak Robert Redford. Goście prawdopodobnie zjeżdżaliby autokarami, a do obsługi ^trzeba by wynająć firmy cateringowe. - A gdyby tak wspomóc ich moralnie - zaproponował pan Roszko. - Nie możemy zostawić przyjaciół w potrzebie. Trzeba być solidarnym. Pomysł wydawał się niezły. Co prawda komórka Kazika milczała, ale zdecydowaliśmy, że wpadniemy do nich na grilla. Może mi się wydawało, ale narzeczona Kazika chyba zbladła, kiedy nas zobaczyła. Niestety sześć piw, które kupiłem po drodze, żeby nie wyjść na sknerę, skończyło się chyba jeszcze szybciej niż trzy kiełbaski przywiezione przez Roszka. 84 - Skoczę do sklepu - powiedział Kazik. - Skocz - powiedzieliśmy łaskawie. Bawiliśmy się przednio. Ja właśnie znalazłem zbunkrowaną pod tapczanem butelkę whisky, a narzeczona Kazika przygotowywała sałatki. Wyjechaliśmy po trzech dniach. Kazik i jego narzeczona wyglądali marnie. Chyba nie służyło im świeże powietrze. - A ty, moja droga, nie możesz tak wciąż siedzieć w kuchni i zmywać - pouczyła na wyjezdnym pani Roszko narzeczoną Kazika. - Musicie sobie kupić zmywarkę. Zaniepokojeni ich stanem, chcieliśmy wpaść również w ostatni weekend, ale niestety okazało się, że Kazikowie pojechali do pensjonatu nad morzem. Cóż, trochę im się dziwię. Mieć piękny dom nad jeziorem i spędzać weekend na zatłoczonej plaży... Siedem filarów mądrości W moim pozbawionym zasad życiu mam tylko dwieprawdy, którymi się kieruję: prawda pierwsza-po wizycie żony u fryzjera zawsze mów, że jej fryzura jest szałowa - fakty nie mają znaczenia. Prawda druga: bieliźniarka to nie jest dobra kryjówka dla nowości wydawniczych. Wyniucha je tam nawet najdurniejszy z twoich przyjaciół. Jak już mówiłem, stosuję się do tych zasad bezwzględnie, ale... Ale pewnego kwietniowego wieczoru wpadli na pogaduszki nasi Roszkowie. Rozmowa skrzyła się ^ dowcipem, a ploteczki o mniej udanych przyjaciołach wywołały nastrój tak szampański, że gdy stary Roszko rzucił niewinne: „Masz ostatni bestseller tego grafomana Stephena Kinga?", odparłem szczerze: -Mam. I zanim zdążyłem dodać: „Ale jeszcze nie czytałem", co nie było może do końca zgodne z prawdą, pani Roszko wykrzyknęła: - Marzę o tym, żeby rzucić na to okiem. Pożyczę, góra, do końca tygodnia. W sobotę spotkamy się u nas, to ją odbierzecie. Na kolację będzie kurczak a la Roszko. 86 Kiedy przyjaciele wyszli, moja żona spioru-nowała mnie wzrokiem. Wiem, wiem, wiem. Od lat uzupełnialiśmy nasz księgozbiór co ciekawszymi nowościami, aż w końcu zupełnie pogubiliśmy się w ich nadmiarze. To niebezpieczny moment - łatwo bowiem stracić pożyczoną komuś książkę raz na zawsze i uzyskać wśród przyjaciół status darmowej biblioteki. Swego czasu w ramach przyrzeczeń noworocznych postanowiłem, że wszystkie książki, co do jednej, podpiszę swoim nazwiskiem (najlepsza z żon zaproponowała nawet podpis „Ukradzione z domu Leszka i Moniki Talko"), ale nigdy jakoś nie zdobyłem się na ten heroiczny wysiłek. Oczywiście moj a kulpa. Ale kiedy j ednak naj lepsza z żon po wyjściu Roszków patrzyła na mnie z wyrzutem, udałem beztroskę. - Najwyżej w czasie tej kolacji wezmę w niewolę którąś z ich książek i Roszko będzie się musiał wymienić - machnąłem ręką. Niestety kolacja nie spełniła pokładanych w niej nadziei, choć atmosfera była doskonała, a gospodyni zabłysnęła panierowanymi nóżkami kurczaka a la Roszko wprost z Burger Kinga (papierowy kubek wystawał zdradziecko spod taboretu w kuchni). Za to każda moja próba zbliżenia się do ubogiego regału, na którym stało tych kilka książek, była w zarodku tłumiona przez gospodarza. Ostatni szturm, który przypuściłem już w trakcie pożegnania, zakończył się wyprowadzeniem mnie za drzwi pod pretekstem, że lada moment zgaśnie światło na klatce schodowej. W domu żona posłała mnie na kanapę z komentarzem: 87 - Jesteś tchórz i oferma. Ja bym to załatwiła lepiej. Dobre sobie. Kilka dni później podczas mojej nieobecności sama pożyczyła pani Roszko wcześniejsze dzieła tego modnego grafomana (sztuk sześć). - Rozmawiałyśmy przy drzwiach - tłumaczyła skruszona. - Poprosiła o wydanie książek i już jej chciałam odmówić, gdy ktoś zapukał, i się okazało, że to Roszko z podziękowaniem za naszą uczynność, z torbą na książki w ręce. Ale obiecuję, odbiję je, gdy tylko nas do siebie zaproszą. Tego dnia ja posłałem żonę na kanapę. Bez komentarza. Sytuacja z tygodnia na tydzień robiła się jednak coraz bardziej dramatyczna. Roszkowie zwlekali z zaproszeniem nas do siebie (chora babcia dwa razy, awaria rur jeden raz), które to zaproszenie mogłoby być okazją do odbicia książek. Sami natomiast wpadali coraz częściej i pod byle jakimi pretekstami, w końcu i bez pretekstów. Któregoś dnia, na pewnym wernisażu, zaczepił mnie przyjaciel Edmund. - T^ wiesz - zaczął bez przywitania - j akąbiblio-tekę ma ten Roszko? Tylko skurczybyk nic nie chce pożyczyć. A widziałem u niego Nowe Ateny księdza Chmielowskiego! Zadrżałem - jak ten Roszko zgadł, że ukryłem Chmielowskiego w twardych okładkach po Kapitale Marksa? - Na miłość boską, zrób coś z tym, bo zostanie nam tylko romans, który napisałeś pod pseudonimem -powiedziała moja żona. Ale co było robić. Nie pomogło 88 niezapalanie świateł, siedzenie w kompletnej ciszy i nocne seanse w kinach. Nasi przyjaciele zawsze w odpowiednim momencie pojawiali się na naszej drodze i przyjmowali zaproszenie na herbatę. Jedno im trzeba przyznać - nigdy nie siedzieli zbyt długo - ot, tylko tyle, żeby zdjąć tych parę tomów z półki. Po trzech miesiącach pogodziliśmy się z sytuacją. Ocalały z pogromu romans mojego autorstwa oprawiliśmy w twarde okładki. Na pustych półkach żona rozstawiła fotografie, na honorowym miejscu moje zdjęcie, gdy siedząc w fotelu, udaję, że czytam Siedem filarów mądrości Lawrence'a z Arabii. Już nawet nie chcieliśmy odbierać Roszkom książek. Niech u nich żyją. Chcieliśmy tylko prawa do odwiedzin raz w miesiącu i wspólnych wyjazdów na wakacje co drugi rok. W końcu jednak tęsknota wzięła górę. Powód nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu musiałem ukraść parę celnych myśli, które nadałyby głębi moim artykułom. Wdarłem się do domu naszych przyjaciół, podając się za listonosza, i stanąłem olśniony. Dzięki naszym książkom ich mieszkanie zmieniło się nie do poznania. Byle jaki salon przeistoczył się w pyszną bibliotekę, a zamiast ubogiego regałku stały prawdziwe, wielkie, oszklone szafy. Gospodarz pozwolił mi zaglądnąć do moich książek. Pracowałem w natchnieniu, do późnych godzin, głuchy na uwagi gospodyni: - Niech on się wreszcie wyniesie. Chciałabym zasnąć. Po północy mój przyjaciel Roszko przyszedł powiedzieć dobranoc i poprosił o zamknięcie drzwi zapasowymi kluczami. Po klucze wpadną do nas następnego dnia. Klucze!!! To mnie olśniło. Od miesiąca nasi przyjaciele próbują się z nami zobaczyć. Niestety dwa razy chorowała nam babcia i raz pękły rury w ścianie. Za to ja bywam u nich często, mam własny komplet kluczy, który dorobiłem, by nie zmuszać ich do codziennego biegania do drzwi. Z domu przyniosłem sobie radio i leżankę - lubię bowiem czytać na brzuchu. Staram się być gościem niekłopot-liwym, sam sobie robię herbatę i interweniuję tylko wtedy, gdy Roszko zbyt głośno chrapie. Trzeba być przecież tolerancyjnym dla słabostek naszych przyjaciół. Pożegnanie przyjaciela Kiedy znajomi pytają mnie, co ostatnio drukuję, mówię szczerze: pożegnania. Czytali może państwo te pełne patosu i liryzmu wspomnienia o drogich zmarłych, od jakich roją się ostatnio gazety? Osobiście pożegnałem już wszystkich moich krewnych do piątego pokolenia, krewnych żony, a także pewnego Jasia, kolegę z dzieciństwa, z którym mogłem chodzić do podstawówki, gdyby nie to, że rodzice przenieśli go do innej szkoły, gdzie wyzionął ducha na lekcji matematyki. W każdym razie był na liście obecności w mojej klasie. Ten genialny w swej prostocie pomysł na literacką działalność nie jest niestety mój. Pewnego dnia zadzwoniła po prostu redakcja znanego dziennika z propozycją, bym na ich łamach przypomniał i pożegnał felietonistę Juliusza Fryka, zmarłego dziesięć lat wcześniej. - Dysponujemy zdjęciem, na którym niesie pan trumnę - ucięła moje protesty redakcyjna przedstawicielka. - To przecież nie przypadek, prawda? Więc czekamy jutro na tekst - powiedziała panienka i odłożyła słuchawkę. 91 ft Czyż miałem wyjaśniać temu miłemu głosowi, że stało się tak przez przypadek? Po prostu nagle potrzebowali kogoś i wyciągnęli mnie z tłumu. Przyznam szczerze, że niezbyt dobrze znałem Juliusza Fryka: pisał felietony w miesięczniku literackim, ale odszedł, zanim ja zacząłem umieszczać tam własne. Dwa razy widziałem go w restauracji w większym gronie. Raz byłem świadkiem, jak podszczypywał kelnerkę. No, ale tego akurat nie mogłem napisać. Kiedy po godzinie zajrzała do mnie żona, zobaczyła pusty ekran komputera, niedopałki papierosów i mnie pogrążonego w twórczej niemocy. - Zacznij od waszego pierwszego spotkania - podsunęła litościwie. - Na przykład tak: „Kiedy szedłem do redakcji magazynu literackiego z moim pierwszym felietonem w garści, na Nowym Świecie natknąłem się na Juliusza Fryka". „Felietonistą chciałem być od dziecka - pisałem w natchnieniu. - Odkąd mój dziadek, stary, posiwiały kombatgnt wszystkich ostatnich wojen, wziął mnie na kolana i powiedział: «Wnusiu, ty tak cudownie kradniesz powiedzonka twoich kuzynów i przedstawiasz jako własne, że chyba będziesz felietonistą»". Przywołałem z pamięci obraz dziadka, starego kutwy, który żałował mi cukierków. To cud, że nie popadłem przez niego w kompleksy. - Bardzo dobrze - oceniła mój wysiłek żona. -1 dalej w tym duchu. Zabrałem się do pracy. Plastycznie opisałem dzieciństwo, młodość, pierwszą miłość oraz spotkanie w redakcji miesięcznika literackiego, którą błyskotliwość mojego stylu już pierwszego dnia rzuciła na kola- 92 na. Tak, tak, ówczesny sekretarz redakcji uścisnął mi dłoń, mówiąc: „Gratuluję, kolego". W tym momencie przyszło mi do głowy, że powinien wspomnieć jeszcze o Juliuszu Fryku. Ostatecznie to jego pożegnanie. „Nie był Juliusz może tak jak ja naturą bujną i rozwichrzoną - napisałem. - Przeciwnie, szedł przez życie prostą, oczywistą drogą. Podobne zasady przyświecały mu jako felietoniście. Ja natomiast wierzyłem w spontaniczność". Do północy miałem już cały tekst, razem z puentą, gdy oszołomiony odbieram nagrodę dla felietonisty maja i wspominam wszystkich tych, którzy przywiedli mnie na ten Olimp. „Dziękują Ci, Juliuszu Fryku. Dobranoc". Rano poddałem tekst tylko drobnej korekcie: zmieniłem nieco scenę naszego spotkania. W końcu nieważne, na kogo wpadam na Nowym Świecie. Ważne, co czuję, gdy pierwszy raz, z felietonem, idę rozjaśnionym Nowym Światem, myśli zaś kłębią się w mojej głowie jak mrówki w trawie. Zmieniłem też zakończenie. Jakie znowu podziękowania — nie ma komu dziękować, tymi rękami doszedłem do wszystkiego. Około pierwszej tekst był gotowy i przesłałem go do red; kcji. Nazwisko Juliusza Fryka pojawiło się w nim raz - i wystarczy. Następnego dnia moje pożegnanie znalazło się w gazecie, a wieczorem odebrałem telefoniczne gratulacje od przyjaciół. - Zwłaszcza ten fragment z dziadkiem był wzruszający - pogratulował mi Roszko. Mój przyjaciel Edmund Obst, też literat, podsumował mnie krótkim: -Dobry styl. Kolego. 93 Przez następne kilka tygodni dzwoniły różne redakcje z propozycją, bym napisał dla nich równie dobre pożegnanie. I koniecznie z dziadkiem. Nieustanny popyt uświadomił mi, jak popularny jest to w naszym kraju gatunek dziennikarski. Ze zdumieniem odkryłem, że ma on swoją specyfikę, uznane nazwiska i genialne pomysły. Zanim wpadłem na to, by żegnać się z moimi ulubionymi przedwojennymi aktorami, i obszedłem z tym pomysłem redakcje, okazało się, że niejaki Filipiński, ten chytry mysz, wszystkich ich hurtem już pożegnał. Żeby nie dać się wypchnąć z rynku, zacząłem szukać nowych pomysłów. Obdzwoniłem krewnych i starych przyjaciół z obłudnym pytaniem, jak zdrowie. lnic. - Weź encyklopedię - podsunęła mi pewnego dma żona. - To kopalnia tematów. To był strzał w dziesiątkę. Moje pisanie szerokim echem odbiło się w kraju. Byłem popularny. Pewnego wieczoru zadzwonił do nas Edzio Obst. Nie było mnie w domu, więc porozmawiał z żoną. - Pytał, czy to prawda, że jesteś sto dwudziestą trzecią ofiarą grypy w tym roku. Podcbno masz jakieś poważne powikłania. Więc Edmund też? Niedoczekanie przyjaciół, żeby mnie żegnali! Już miesiąc temu złożyłem u notariusza tekst mojego pożegnania. Ma być niezwłocznie rozesłane po rr dak- cjach, gdy wydam ostatnie tchnienie. I będzie to jedyne wspomnienie, w którym bohaterem będzie tylko zmarły. Czyli ja. Jak zostałem równym gościem Sytuacja zrobiła się beznadziejna w piątek, gdy najlepsza pod słońcem żona spakowała walizkę: - Naprawdę nie rozumiem, dlaczego ukrywałeś przede mną ten wielki spadek po wujku. Po roku małżeństwa mam się o tym dowiadywać od pani Roszko?! - Przysięgam, że to jakaś plotka - powiedziałem z mocą. - Udowodnij! - odparła żona. Aferę rozpętał dwa tygodnie wcześniej niespodziewany telefon od Roszka. Chciał pożyczyć forsę. - Dzwonię, bo wiem, że dostałeś jakieś ekstra pieniądze w robocie. Podobno premia gigant czy coś takiego. Na mieście mówią, że opływasz w forsę. Nie uwierzył, kiedy zaprzeczyłem. Czy usłyszałem: sknera? - Zostaw to - pocieszała mnie wtedy żona. -Jakaś głupia plotka. Bądź ponad to. Ci, którzy nie mają nic na sumieniu, plotkami się nie przejmują. Mój Boże, ale jak się tu nie przejąć, gdy dzień po Roszku zadzwonił Edzio. - Wiem, że nie dałeś nic Roszkowi z tego spadku - powiedział. -1 dobrze, boby ci oddał za dwa lata. Ja to 95 inna sprawa. Potrzebuję na gwałt siedmiu tysięcy. Żona mi marznie w paletku i marzy o futrze. Nie bądź kutwą. - Edziu, to j akieś plotki - uświadomiłem przyj a-ciela. -Nie mam grosza. Spłacam samochód, żona chce balowej sukni, a koty nie mają na whiskasa. Ty natomiast nie masz żony. - Ale mógłbym mieć - zastrzelił mnie Edzio. Przyznałem mu rację, mógłby. -1 mogłaby marzyć o futerku! - No, mogłaby - potwierdziłem. - Więc, kurczę, pożycz mi forsy - ryknął Edzio. Na próżno przekonywałem go, że żyję z tej samej pensji co zwykle, czyli za niskiej, a wieści o moich pieniądzach są tylko oszczerstwami. - O komunizmie też mówili, że nigdy nie upadnie, i co, upadł! - odpowiedział zagniewany Edzio. Jak zrozumiałem, była to jakaś aluzja. Niestety nie zrozumiałem, do czego. Żona, gdy się jej poskarżyłem, machnęła ręką: przejdzie mu. Niestety z dnia na dzień robiło się coraz gorzej: wieść o moich wielkich pieniądzach, za każdym razem mających inne źródło, obiegła całą Polskę. Kioskarka przestała mi wydawać resztę: - Jak się wygrało w Milionerach, to można by mieć większy gest - powiedziała. Po drodze do pracy dostałem trzy mandaty za zbyt szybką jazdę. Zaczajeni za krzakiem policjanci triumfalnie pokazali mi radar. - Sześćdziesiąt pięć na godzinę - wycedzili -a jest znak, że dopuszczalne sześćdziesiąt kilometrów. Jak dla pana, trzysta złotych. Pan śpisz na pieniądzach, i do tego nielegalnych, Talko. 96 Przysięgam: kiedy odjeżdżałem, nadawał przez radio do następnego patrolu, że to czerwone renault już jedzie. - Hmm - powiedziała żona, wysłuchawszy sprawozdania po tym, jak wyrwałem jej z rąk walizki Brakowało jej tylko fajki, żeby wyglądać całkiem jak Sherlock Holmes. - Pomyślmy.... tak, to by się zgadzało. Tylko Kazik nie zadzwonił z prośbą o pożyczkę Hmmm... jeśli ktoś za tym stoi, to on. Kazik chyba wisiał na aparacie, bo podniósł słuchawkę po pierwszym sygnale. - Od dwóch tygodni spodziewałem się tego telefonu - powiedział. - To moja zemsta za to, co nagadałeś Roszkom, plotkarzu. Że zamierzam się oświadczyć Od miesiąca narzeczona czeka na pierścionek. Teściowa kupiła suknię na wesele! Przypomniałem sobie j ak przez mgłę: j akaś kola-cja u Roszków, rozmowy o polityce, potem o nowej zmywarce, o mojej niechęci do sklepów jubilerskich które nadmiernie eksponują tak kosztowny towar Coś tam wtedy chyba mówiłem o tym biednym Kaziku - Czekam jeszcze dwa dni - warknął tymczasem do słuchawki Kazik. - Masz odkręcić sprawę z zaręczynami. Jak nie, rozpowiem ludziom, że marzysz o nowym kotku. Gwarantuję: znajdziesz na wycieraczce dziesięć ślicznych, maleńkich sikadełek. - I odłożył słuchawkę. Podsłuchująca małżonka wyglądała jak panna ????? z powieści Agaty Christie. - Ta sprawa przypomina mi historię pewnej naszej sąsiadki - zaczęła. - Och, nie będę cię zanudzać 97 szczegółami. Po prostu trzeba zadzwonić do pani Roszko. - Halo! - złapała słuchawkę. - Słonko, mieliśmy większą sumę, to prawda, ale mąż po cichu pożyczył wszystko Kazikowi. Nie mów, błagam, nikomu. Kazik chce urządzić ślub na Bali. Część znajomych poleci na jego koszt. Zrujnuje się biedaczek, ale on bardzo kocha tę narzeczoną. Rozumiesz, albo ślub na Bali, albo nic. Pani Roszko coś tam powiedziała, na co żona odparła: - Tak, to absolutna tajemnica. Rozumiesz, nie będziemy chyba psuć przyjemności narzeczonej Kazika, zdradzając przed czasem niespodziankę. Tak, kochana, mówię to tylko tobie. Dotychczas nie wierzyłem w moją małżonkę. Ale to było wielkie zagranie [jakie skuteczne. Już następnego dnia spłoniona narzeczona Kazika siedziała na naszej kanapie. - Jesteś wspaniałym facetem, Talko - mówiła. - Ale odbierz Kazikowi tę pożyczkę. Wystarczy mi, że mnie kocha. Nie chcę jego ruiny z powodu czegoś tak nieistotnego jak papierek ze ślubu. Zadzwoń, proszę, do niego. Zadzwoniłem z prawdziwą przyjemnością. Dzień później policjanci zaczepili mnie przy światłach. - Po mieście nie można jeździć setką - napomnieli mnie łagodnie. -Ale co tam, darujemy, jedź pan. Jest pan równym facetem, panie Talko. I proszę pozdrowić Kazika. Ach, jak ja kocham policję za stosunek do obywateli. Na przykład Jaca Siedziałem w fotelu, zastanawiając się, co jeszcze dobrego mógłbym uczynić dla ludzkości. Nie było tego wiele: najlepsza z żon jest już uszczęśliwiona mną do granic wytrzymałości, a czytanie moich tekstów sprawia szefowej niezwykłą przyjemność. Myślałem sobie o tych wszystkich zadowolonych ludziach wokół mnie, gdy poraziła mnie myśl, ze jeszcze dla starych Roszków niczego nie zrobiłem. Ich życie zasadniczo jest nudne - myślałem - pranie, prasowanie, rytualne kłótnie, rytualne pojednania. Żadnego oddechu, żadnego szaleństwa. A gdyby tak wprowadzić mały element zazdrości? Tak oto narodził się Jaca. Stworzyłem go, czerpiąc obficie z krynicy, jaką okazały się kolorowe magazyny. Ileż tam było pięknych twarzy! Mnie na przykład najbardziej podobała się pewna pyzata blondynka w stroju tak skąpym, że go wcale nie było. Co do mężczyzn, nikogo o odpowiedniej aparycji nie znalazłem i po godzinie szukania nie byłem zdziwiony -jakoś żadne pismo nie zamieściło mojego zdjęcia. Tak więc Jaca został przystojnym brunetem, z zielonymi oczami smoka i inteligencją bijącą gdzieś 99 z dna tych zielonych kamyków, z mocnym podbródkiem i ładną linią ramion - tyle zauważyłem w lustrze, bo jest ono małe. Jaca zadebiutował krótkim SMS-em na komórkę pani Roszko: „Jestem w Katowicach, niedługo wrócę do Warszawy - Jaca". O tym, co się po tym działo u Roszków, wiem z najlepszego źródła, czyli od samego Roszka. Spotkaliśmy się dwa dni potem w kawiarnianym ogródku na Nowym Mieście, bowiem Roszko chciał wyznać mi bulwersującą tajemnicę. Do tego czasu Jaca zdołał już panią Roszko poinformować, że wrócił do Warszawy, że tęskni i że maizy ojej niebieskich oczach. - Ma a#)ratora - zniżył głos Roszko. - Zaczęła malować oczy jakimś niebieskim tuszem. Na dodatek śpiewa w łaziei ce. Sądzisz, że powinienem się wyprowadzić? - Walcz z tym Jacą- podniosłem go na duchu. Nie było trudno wybadać, jakich mężczyzn Roszko boi się najbardziej. - Przystojniaki - powiedział Roszko. - Wiesz, tacy, co to kręcą na palcu kluczyki od alfy romeo, a potem ciągną do domu, robią kolację przy świecach i sami zmywaj ą. Nie znoszę ich. Jeszcze tego samego dnia Jaca napisał: „Moja alfa czeka na ciebie, a potem kolacja przy świecach i ja zmywam". Kiedy tydzień później wpadłem do Roszków, Jaca żył już swoim życiem. Pani Roszko kwitła dosłownie i w przenośni: miała na sobie coś, czego nigdy przedtem u niej nie widziałem, jakiś komplet ze spodniami, za to cały w kwiaty. Nie powiem, wyglądała szykownie. 100 - Wyprasuj pranie, kochanie. Jaca na pewno by wyprasował - zawołała pani Roszko. - Jaca na pewno nie potrafi zrobić takiego spaghetti j ak j a - odpowiedział z kuchni Roszko. Wieczorem dołączyła do nas najlepsza z żon. - Kochanie, i co tam nowego u Jacy - zagadnęła od progu panią Roszko. - Tak ci zazdroszczę tego adoratora. Następnego dnia wybrałem się z Roszkiem po nowe perfumy, żeby zakasować zapachem Jacę. Uznałem samowolnie, że Jaca będzie pachniał Davi-doffem i natychmiast poinformuje o tym panią Roszko w SMS-ie: „Mój Davidoff pachnie tylko dla Ciebie". Roszko kupił jakiś silny męski zapach plus komplet świec, a potem skoczyliśmy jeszcze obejrzeć zmywarki. - Ten Jaca zawyża mi domowy standard -jęczał Roszko. - Takich facetów nie ma! Po miesiącu uznałem, że już uszczęśliwiłem najlepszych przyjaciół, i ukatrupiłem JaC(? ~ ?? posłał już pani Roszko ani jednego SMS-a. Tydzień później najlepsza z żon z satysfakcją pokazała mi swoją pocztę elektroniczną. - ,,Masz piękne, inteligentne oczy. Cudownie wyglądałyby na Hawajach" - przeczytałem. Mail podpisany był: „Twój Banderas - Jaca". - Widzisz, kochanie - powiedziała najlepsza z żon. - Nie będziesz ty, to będzie inny. Choćby Jaca. Taki Jaca na pewno kupiłby swojej kobiecie nowe klapeczki i zabrał na Hawaje. Zamarłem. Kim jest ten Jaca, skoro to ja nim byłem? Czyżby stary Roszko się domyślił? Przez dwie 101 godziny, na kawie, usiłowałem wydobyć z Roszka zeznania. - Ja mam pisać do twojej żony? - dziwił się, wznosząc oczy do nieba. Najwyraźniej powołany przeze mnie do życia Jaca wyrwał się spod mojej kurateli i rozpoczął całkiem normalny, zdrowy żywot. Przez tydzień głowiłem się nad tą zagadką. Jaca tymczasem zarzucał najlepszą z żon takimi komplementami, jakie mnie nawet nie przyszłyby do głowy. Czyjej oczy sąnaprawdęjak dwa węgielki, a jej kuchnia zawsze taka czysta? Nie znalazłem innego wyjścia i kupiłem najlepszej z żon kla-peczki. Potem pojechaliśmy do Juraty (Hawaje to już przesada), a tam powiedziałem jej, że jej usta są jak dwa bursztyny. Wtedy Jaca zamilkł. - Jaca to cudowny wynalazek - z błyskiem w oku wyznała po powrocie do Warszawy najlepsza z żon. - Mam nadzieję, że sięjeszcze odezwie. Niedawno Jaca dał znak: „Zawsze starannie zmywam podłogę, po której stąpa ukochana, i odkładam brudne skarpetki do kosza" - napisał. . Co za bufon. Nie znoszę tego faceta. Potęga telefonu Stwarzając niebo i ziemię, Dobry Bóg nie zapomniał o żadnej, najmniejszej nawet istocie. Kotu dał pazury, by miał czym straszyć myszy, wróbelkowi skrzydła, by mógł uciec, a jaszczurce ogon, żeby miała co zostawić wrogowi, na przykład najlepszej z żon. O mnie też pomyślał: dał mi urok osobisty, który przyciąga przyjaciół i odstrasza zawistników. Jeśli zaś chodzi o Roszka - to dostał on komórkę. Nie od razu na to wpadliśmy. - Czy naprawdę uważasz, kochanie, że wypada prosić Roszka, by pomógł nam pomalować pokój? - zapytała pewnej soboty najlepsza z żon, szukając torebki. Wybieraliśmy się właśnie do Roszków na kolację. Podejrzewałem, że nasza prośba nie zostanie przyjęta entuzjastycznie. Ale czy Roszko, to bezbronne stworzenie, może się oprzeć mojemu urokowi osobistemu i odmówić (o uroku żony nie ma co na razie wspominać)? - Zostaw Roszka mnie - powiedziałem. - A sama lepiej poszukaj mojego krawata. Roszko przyjął nas po królewsku. W pokoju stół zastawiony był jadłem i napitkiem, z głośników 103 dyskretnie buczał Enriąue Iglesias, sam zaś Roszko pachniał Hugo Bossem. Od pierwszych chwil Roszko był mój: kwadrans bombardowałem go najlepszymi kawałami, pół godziny wspominałem nasze młode lata i całą godziną opowiadałem, jakim byłem fajtłapą w kontakcie z policją drogową i pewną zmyśloną na poczekaniu ślicznotką. No, jednym słowem: czy można nie lubić takiego gościa jak ja? Kiedy poczułem, że grunt już jest przygotowany -zaatakowałem. - Zaczynamy remont pokoju - powiedziałem pewnie - i chciałbym cię prosić o drobną przysługę. - Zdaje się, żl dzwoni telefon - powiedział Roszko, wstając od stołu. - Przepraszam na chwilę... Zniknął w sypialni, a po chwili dołączyła do niego pani Roszko. Czekaliśmy cierpliwie, dojadając makowiec. Po półgodzinie najlepsza z żon przysnęła, odurzona aromatem herbaty. Roszka nie było jeszcze przez następną godzinę, a może i dłużej, bo kiedy skończył rozmowę, spaliśmy już oboje. - Przepraszam - sumitował się.-Ciociaz Łomży. Musiała nam opowiedzieć, co nowego w jej ogródku warzywnym. No, widzę, że jesteście zmęczeni. Pogadamy innym razem. Pa. Tydzień później zaprosiliśmy ich do siebie: obiad rzucił ich na kolana. Dyskutowaliśmy o tym i owym, świat znów wydawał mi się piękny. Gdy jednak tylko zacząłem opowiadać o remoncie, pani Roszko zniknęła w łazience razem ze swoją torebką, a Roszkowi zadzwoniła komórka. 104 - Wiecie, na moim stanowisku liczne telefony to codzienność - powiedział, przysłaniając telefon ręką. - To szef. - Roszko mówił tylko jakieś ,,yhm" albo ,,no", szef zaś gadał jak najęty. Byłem zły. Mój misternie ułożony plan, zbudowany na wprowadzeniu Roszka w dobry nastrój, zawiódł na całej linii. Po rozmowie z szefem nikt nie ma ochoty na dodatkowe zlecenia, do tego bezpłatne. Roszko najwyraźniej właśnie z jakichś dodatkowych zadań się wycofywał, chrząkając i ymkając bez ustanku. Tymczasem z łazienki wyszła pani Roszko - bardzo z siebie zadowolona. - Czas na nas - powiedziała i wyciągnęła zatopionego w rozmowie Roszka na korytarz. Nie myśl, czytelniku, że jestem takim sknerą, by oszczędzać na malarzach i gonić do roboty przyjaciół. Do takiego wniosku nie upoważnia cię nawet to, że jestem sknerą. Nigdy nie domyślilibyśmy się, na czym polega historia z telefonem, gdyby tego samego wieczoru pani Roszko nie wróciła do nas po swoją komórkę: zapomniała jej zabrać z łazienki. Kiedy wyszła, spojrzeliśmy po sobie z najlepszą z żon. - Czyja wiem, co i ty wiesz? - zapytałem. - Ty wiesz, co i ja wiem, ale oni nie wiedzą -odpowiedziała najlepsza z żon. Tydzień później wpadliśmy do Roszków. Opowiedzieliśmy, jak własnymi siłami odmalowaliśmy pokój. - Doprawdy, powinniście nam powiedzieć. Z pewnością byśmy pomogli - pani Roszko była niepocieszona. - A tak przy okazji: musimy dziś zawieźć lodówkę na działkę. Moglibyście pomóc? 105 - Przepraszam, nie dosłyszałem - zagrałem na zwłokę. W tym momencie komórka zadzwoniła mi w kieszeni. - Tak, oczywiście, że to pilne. Już jadę - rzuciłem do słuchawki. - Dobra robota - pochwaliłem na schodach najlepszą z żon. Uwielbiać ją za to, że nigdy nie zostawia w cudzych łazienkach śladów przestępstwa. Bank Myśl, że są rzeczy na tym świecie, o którym się filozofom nie śniło, uznawałem dotąd za idiotyczną. Mnie się już wszystko śniło. Historia, na wskroś autentyczna, którą tu opiszę, kazała mi jednak zmienić poglądy. To się wam nie śniło, filozofowie. Bohaterką zdarzenia jest najlepsza z żon, pani Kasia z banku oraz sam bank, którego nazwę litościwie pominę. Co do mnie, byłem tylko statystą. Czas akcji: wieczór, jakiś czas temu. - Rozumiem, że chce pani zmienić dyspozycje na wspólnym państwa koncie - powiedziała do najlepszej z żon pani Kasia. Była to prawda - najlepsza z żon po latach zwłoki postanowiła uporządkować swoje sprawy bankowe. Proszę przeciągnąć kartę identyfikacyjną i wstukać PIN - zaordynowała pani Kasia. Najlepsza z żon podrapała się zafrasowana po głowie. - Kartę mam, ale zapomniałam PIN-u - wyznała szczerze. - Pamiętam, że chowałam kartkę z numerem w takim miejSCu, żeby ją łatwo znaleźć, no i zgubiła mi się. 107 -Zdrętwiałem - był to czwarty z kolei PIN, który dotychczas udało się zgubić żonie. Pani Kasia była bezradna. - Nic się pani nie kojarzy? - dociekała. - Żadna liczba? > - Koj arzy mi się data moich urodzin, ale to chyba nie było to - przyznała najlepsza z żon, kręcąc blond włosy na palcu. Moje doświadczenia z bankami nie są najlepsze - w sekundę wyobraziłem sobie panią Kasię ryczącą wielkim głosem: „To do widzenia i głowy mi nie zawracać", ale nie. Pani Kasia, rzuciwszy żonie współczujące spojrzenie, wzięła się do wydawania nowej karty z nowym kodem. - Kochanie - wykorzystałem ten czas na dydaktykę - powinnaś być ostrożniej sza i bardziej uważać. - To tylko jeden kod - zignorowała mnie najlepsza z żon. Tymczasem pani Kasia uporała się ze swoim zadaniem i zażądała dowodu osobistego żony. Zdrętwiałem, ale dowód na szczęście miała. Moja radość nie trwała j ednak długo. - Ooo - powiedziała pani Kasia - w moich dokumentach pani mieszka na Franciszkańskiej, ale w dowodzie nie ma zameldowania! Jest pani bezdomna? Najlepsza z żon nie przejęła się ani trochę. - Zapomniałam się zameldować, ale naprawdę z nim mieszkam na Franciszkańskiej - oznajmiła i wskazała na mnie. - Co miałabym nie mieszkać, skoro to mój mąż? Pani Kasia biła się z myślami przez chwilę. 108 - No dobra, wpiszę, jak pani mówi - skapitulowała. Nie dane jej było zaznać jednak spokoju. Zbladła i zapadła się w krześle. - A dlaczego pani ma konto na jedno nazwisko, a dowód na inne? - wydusiła po chwili. - Jakoś tak wyszło - powiedziała najlepsza z żon. - W każdym razie cały czas chodzi o mnie. Proszę spojrzeć na moje usta i porównać ze zdjęciem w dokumentach. Usta się nie zmieniają. No, chyba że mówimy o Melanie Griffith, bo ona zrobiła sobie operację ust, i rzeczywiście trudno je poznać. Nerwowo rozejrzałem się dookoła. Czy strażnik już zamierza nas złapać jako oszustów i oddać policji? Ale nie - strażnik spokojnie stał przy drzwiach i kontemplował auta na parkingu. Tymczasem najlepsza z żon wydymała usta, rzuciwszy od niechcenia do pani Kasi: -No widzi pani, że to te same? -No widzę- skapitulowała pani Kasia. Przyznam, że dalej nie miałem już siły słuchać, zwłaszcza że wynikła kwestia dwóch dowodów mojej żony. W starym, tym, którego ksero było w banku, miała oczy szare i wzrost niski, w nowym oczy niebieskie i wzrost wysoki. Opadłem na skórzaną kanapkę i pomyślałem, że śnię, gdy żonie i z tej opresji udało się wyjść cało. Chyba zresztą rzeczywiście przysnąłem, bo gdy się ocknąłem, najlepsza z żon smarowała coś na kartce papieru, a pani Kasia kręciła przecząco głową. - Kochanie - powiedziała żona. - Mój podpis się nie zgadza. Nie pamiętasz, jak się ostatnim razem podpisałam tu w banku? Właśnie ćwiczę różne wersje. 109 Kartka zapisana była od góry do dołu, ale pani Kasia załamywała ręce, żaden nie był podobny. #- Nie mogę go pani pokazać, bo to niezgodne z przepisami, ale gdyby on wyglądał j akoś tak - powiedziała i uchyliła kartkę ze starym podpisem żony. - Ach tak! - ucieszyła się najlepsza z żon i machnęła właściwy podpis. - To teraz załatwiliśmy już wszystko. Strażnik przy drzwiach ukłonił się nam na do widzenia. Tej nocy miałem sen. Śniło mi się, że jesteśmy bogaci. Ona, strzelając naokoło niebieskimi oczami, przekonała bank, że jest Billem Gatesem, i oczyściła mu konto. Drobne niezgodności w danych nie stanowiły przeszkody. Pozdrowienia dla cioci Miarą sukcesu współczesnego Polaka jest pokazanie się w telewizji. Oczywiście mało kto ma szansę dostać się na Woronicza, nawet jako sprzątacz, bowiem posady sprzątaczy podlegaj ą dziedziczeniu w linii prostej i zasada ta wpisana już została do postulatów związków zawodowych. Istnieje jeszcze coś takiego, jak społeczna lista oczekujących na pokazanie się, obejmująca mniej znanych polityków, dziennikarzy, nieme-dialnych profesorów, kucharzy z jajem oraz zwykłych przechodniów, którzy chcieliby tylko pozdrowić ciocię. Jednak ostatni z tej listy ma szansę na występ dopiero w 2052 roku i dla tych jedyną nadzieją jest nabór do roli eksperta od czegokolwiek, ewentualnie do programu Wybacz mi, który ostatnio cierpi na braki kadrowe: wszystkośmy sobie już niestety wybaczyli. Co do mnie - to byłem już w telewizji jako ekspert. Nie będę się tym chwalił. Ot, po prostu zadzwoniła miła pani i w prostych słowach powiedziała, jak ceni moją wiedzę i medialność i jak chętnie widziałaby mnie następnego dnia rano w roli eksperta, i jak ważnym dla programu jestem ekspertem. Od czego, to już nie ma, 111 drogi czytelniku, żadnego znaczenia, po prostu jestem znawcą. Nigdy nie ukrywałem, że mierzi mnie to umiłowanie telewizji wśród moich rodaków, dlatego dopiero po dwóch sekundach odpowiedziałem: „Tak, oczywiście, że będę", po czym chwyciłem telefon i wykręciłem numer Roszka. Tak tylko chciałem mu powiedzieć, że jadłem na obiad burritos, a teraz siedzę wygodnie w fotelu i w ogóle mnie nie interesuje, co u niego nowego. Aha, i byłbym zapomniał: telewizja znów zaprosiła mnie do programu, ale to nieważne, po prostu te propozycje sypią się zewsząd. - Hmmm - powiedział Roszko. Myślę, że chciał dodać coś jeszcze, ale przykro mi, nie mam czasu. Musiałem przecież obdzwonić rodzinę z wiadomością o burritos i tej tam nieważnej telewizji, która pod postacią miłej pani tak po prostu zadzwoniła i powiedziała, jak ważnym dla programu jestem znawcą. Ale o tym chyba już pisałem. W każdym razie następnego dnia wylądowałem w studiu telewizyjnym z grupą młodzieży oraz kilkoma profesorami, którzy napisali coś na pewno i pewnie to wydali, aleja głównie kojarzę ich z telewizją. Jako ekspert zająłem specjalny fotelik, niestety gdzieś w tylnych rzędach. Miła pani dzwoniąca do mnie okazała się prowadzącą ten program i bardzo mi się spodobało, że tak od razu do mnie podeszła. - Kiedy pana o coś spytam, proszę mówić w stronę kamery - powiedziała. - Pan jest panem, panem, panem... wszystko jedno. Dostanie pan pytanie, to wtedy się pan przedstawi. 112 Chciałem się dopytać, z jakiej to dziedziny zostanę odpytany, ale pani już sobie poszła, i nagle okazało się, że jesteśmy na wizji, a cały program ma dziesięć minut. Niestety przez pierwsze pięć mówiła ta pani, a potem mikrofon przejął profesor, który przyszedł jeszcze przed świtem i zajął miejsce w pierwszym rzędzie. Jedyne, co mnie pocieszało, to to, że siedzę tuż za nim, więc na pewno mnie widać. Przybrałem więc marsowy wyraz twarzy, gotów odpowiedzieć na najtrudniejsze pytanie tego świata i mrugnięciem pozdrowić ciocię. Miła panienka już, już podsuwała mi mikrofon, ale niestety: dwoje młodych niesubordynowanych osobników, którzy w życiu zapewne robią coś ważnego, ale ja znam ich tylko z telewizji, rozpoczęło swój własny show, skacząc po ławkach, i zupełnie odsunęło mnie w cień. Wykorzystałem ten czas, myśląc o kolejnym felietonie, a potem o tym, co bym powiedział, gdyby po moim telewizyjnym występie jakaś gazeta chciała zrobić ze mną wywiad. I koniecznie ze zdjęciem. Mówiąc szczerze, nie wiem, dlaczego o tym właśnie pomyślałem. Może dlatego, że słyszałem w dzieciństwie, że jestem fotogeniczny, a zwłaszcza mój lewy profil jest po prostu zabójczy. To uświadomiło mi, że nie eksponuję go należycie, i czym prędzej przekręciłem głowę. Tymczasem do końca programu zostały jeszcze trzy minuty. Tak się zamyślić. Byłem na siebie zły, że pogrążyłem się w labiryntach myśli, zamiast skupić się na pani prowadzącej i jakoś przyciągnąć jądo siebie. Do głowy przychodziły mi różne pomysły. Ponieważ z dotychczasowych wypowiedzi przedmów- 113 ców nie wydedukowałem, o czym jest program, doszedłem do wniosku, że wszystko jedno, który z licznych moich talentów zaprezentuję. Mógłbym na przykład zaśpiewać. Nie zaśpiewałem jednak, bo los mi sprzyjał. Młodzi krzykacze uspokoili się na tyle, że wystarczyło głośne chrząknięcie, bym zdołał zwrócić na siebie uwagę prowadzącej. W duchu podziękowałem też najlepszej z żon, że zasugerowała mi czerwony sweter - bardzo korzystnie odbijałem od tła. Niestety, gdy prowadząca już szła z mikrofonem, a ja witałem się z gąską profesor, który siedział przede mną, zażądał prawa do repliki i przejął mikrofon. Czytelniku, to była bujda i to ja, ja powinienem był dostać ten mikrofon, bo on miał go już przecież raz, a ja wcale! Oczywiście, że nie miał prawa do repliki, bowiem nikt się z nim nie spierał. Ci młodzi ludzie tylko skakali po ławkach! Cóż, musiałem jednak uznać jego doświadczenie, w końcu tyle razy był już w telewizji, że wiedział, jak się zachować. Tymczasem zaczął replikować. Prawdę mówiąc, nie bardzo już wiedziałem, o czym w ogóle jest mowa. Postanowiłem się tym jednak nie przejmować, czekając na pytanie, które zada mi miła panienka. Miała na to jeszcze dwie minuty. - Cóż, dyskusja jest gorąca - powiedziała nagle, ustawiając się na tle mego czerwonego swetra. - Ale niestety czas dobiegł końca. Dziękujemy i zapraszamy na nasz kolejny program. W tym czasie młodzi krzykacze podnieśli raban, ale panienka nie zwracała już na nich uwagi. Oto podeszła wreszcie do mnie. Spojrzałem dyskretnie na 114 zegarek - miałem jeszcze minutę na wypowiedź. Miła panienka otworzyła usta. - Jak się pan nazywa? -Talko. - Talko - powtórzyła panienka, odfajkowując mnie na jakiejś liście. - Program się już skończył. Wyjście jest po lewej. Szczęśliwie trzymała mikrofon przed sobą i zdołałem do niego wyszeptać: - Pozdrawiam cię, ciociu. W domu na wideo obejrzałem mój telewizyjny show. Wypadłem nieźle. „Ciociu" wprawdzie nie zmieściło się na wizji, ale za tym profesorem wyglądałem bardzo dostojnie. Mam bardzo ładną postawę. Tak, chyba złapałem bakcyla telewizyjnego. Tak to się chyba w światku bywalców telewizyjnych nazywa. Historia z Jadzią Życie jest jak Sobieski King Size Light - ani takie długie, ani takie light. Złota ta myśl nasunęła mi się kiedyś po wiekopomnej kwestii z Forresta Gumpa, że życie jest jak pudełko czekoladek - nigdy nie wiesz, co jest w papierku. Związku z historią, którą zamierzam tu opisać, moja złota myśl nie ma, ale musiałem się pochwalić. Tak więc był uroczy piątkowy wieczór. Najlepsza z żon bębniła na komputerze kolejny reportaż, j a zaś oddawałem się bardziej relaksującym zajęciom - mianowicie relaksowałem się. Nagle drzwi otworzyły się z hukiem i razem z klamką wpadł stary, dobry Roszko. Wzrok miał dziki, włos rozwiany, a myśli szalone - doskoczył do najlepszej z żon z okrzykiem: - Co ty tam piszesz? Chyba nie o mnie? -I niemal zdemolował klawiaturę. Najlepsza z żon nie przejęła się wcale. - Tak, koszula jest w szafie - odpowiedziała mu. To jej normalna reakcja, gdy pisze. Roszko miotał się jeszcze kilka minut, wykrzykując coś niedorzecznie, i dopiero moja nalewka z pomarańczy i kawy przywróciła mu rozum. 116 - Edzio Obst, ta kreatura, pisze wspomnienia - wyrzęził, wychylając kieliszek. - Tak, coś o tym słyszeliśmy. - Będzie tam o mnie i o Jadzi - rzekł Roszko. Tego nie wiedzieliśmy. - A pamiętacie Jadzię? - spytał retorycznie Roszko. Ach, Jadzia... Cóż to była za historia. Zobaczyłem we wspomnieniach jej wspaniały biust sopranistki i roziskrzone spojrzenie. Roszko zupełnie stracił dla niej głowę, a niewątpliwie straciłby i rozum, gdyby go tylko miał. Zakochany śpiewał pod jej oknem, a że Jadzia mieszkała na dziesiątym piętrze, po dwóch występach zupełnie stracił głos. Przemierzał targi staroci w poszukiwaniu słoników z trąbą do góry, które Jadzia ukochała ponad wszystko. Jeden egzemplarz, jak dobrze pamiętam, ukradł nawet Edziowi - pewnie Edzio nie może mu zapomnieć i dlatego pisze. Wygłosiłem tę supozycję forte, ale Roszko zaprzeczył. - To bydlę odkryło modę na pamiętniki zupełnie samo. Ale skądinąd wiem, że gdy do nich siadł, szybko się okazało, że niestety żadnych pikantnych szczegółów nie ma do opisania. Wiem, bo sam mi o tym powiedział. W czasach, gdy nazywałem go jeszcze przyjacielem. Łobuz kradnie moje wspomnienia. To mnie zaciekawiło. Edzio nigdy nie wspominał mi o kłopotach pisarskich, wręcz odwrotnie: - Same smaczki - zapewniał. - Same smoczki chyba - prychnął Roszko. - No, powiedz, stary, czy to nie jest największe świństwo tych czasów, w których informacja jest cenniejsza niż złoto? Och, gdyby mi ukradł złoto, tobym jeszcze zrozumiał. 117 - Och - powiedziałem. Oczami duszy zobaczyłem pazernego Edzia, jak przelicza znajomych na tantiemy za autobiografię. Rozsierdzony Roszko postanowił zakończyć mocnym akcentem: - No i Edzio też postanowił opisać jakiś ładny romans. Tyle że ta kreatura nie miała w życiu żadnego romansu, więc pisze o moim! Do najlepszej z żon coś z tej przemowy musiało dotrzeć, bo zareagowała uwagą: - Cukier stoi na stole. Zlekceważyliśmy j ą. - Edzio jest jak ten szczur James Hewitt, co zarabia na księżnej Dianie - nabzdyczał się Roszko. - To jest tak nieetyczne, że po prostu pani Roszko nic o Jadzi nie wie i zabije mnie! A więc o to chodziło. No fakt, przez tyle lat przyjaźni zachowaliśmy Jadzię we wspólnej tajemnicy i rzeczywiście nigdy nie daliśmy się podpuścić pani Roszko na opowiedzenie jej o życiu przed śmiercią, czyli o czasach kawalerskich Roszka. Przyznaję, drogi czytelniku, że żal mi było mojego przyjaciela, choć jakoś tak przypomniało mi się, że sprzątnął mi tę Jadzię sprzed nosa. Ja też lubię sopranistki. Wspiąłem się jednak na wyżyny przyjaźni i powiedziałem, co następuje: - Och! To przecież historia sprzed waszego małżeństwa. Pani Roszko ją zrozumie. Roszko rzucił okiem na najlepszą z żon - wciąż pisała jak oszalała i nic nie wskazywało, by orientowała się, o czym rozmawiamy. 118 - A czy ty - wyszeptał Roszko - powiedziałeś jej o wszystkich narzeczonych? O Kasi też? - Też - odpowiedziała najlepsza z żon, ani na moment nie odrywając się od klawiatury. Ach, ten jej niezawodny instynkt reportera, który zawsze wie, gdzie mówią coś ciekawego! Użaliłem się nad Roszkiem do tego stopnia, że dałem mu dolewkę nalewki, choć, wierzcie mi, rezerwuję ten gest wyłącznie dla koronowanych głów. Chciał jeszcze spróbować szarlotki najlepszej z żon, ale moja gościnność ma pewne granice. - Uważam, że powinieneś się uspokoić - zaoferowałem radę zamiast szarlotki. - Nie wiesz, że w Polsce spada czytelnictwo? Kto będzie chciał czytać życiorys Edzia, zapoznanego krytyka? Najwyżej wykupisz ten marny nakład i sprawa załatwiona. - Niedoczekanie, żebym dał zarobić Edziowi - zaperzył się Roszko. - Prędzej zginę od patelni, kiedy ona to przeczyta. Kiedy po kilku nalewkach żegnaliśmy się jak bracia, Roszko wybełkotał: - Dobrze, że chociaż na ciebie mogę liczyć. Ty jesteś swój chłop. Ty o Jadzi nie. I żadnych autobiografii ty też nie. - Nie - powiedziałem, po czym siadłem i napisałem niniejszy felieton. Niedoczekanie, żeby Edzio pierwszy zarobił na historii z Jadzią. Do łososia? Tędy! Pewnego dnia, w porze koktajlowej, stałem przy drzwiach mieszkania, w najlepszym garniturze, jaki mam, i drżąc z podniecenia, czekałem na odgłos pukania, na które to pukanie zamierzałem odpowiedzieć: - Ach, to ty, Roszko, zupełnie zapomniałem, że to dzisiaj idziemy na bankiet. I tak właśnie zrobiłem. Niestety. Roszko nie okazał zaskoczenia, klepnął mnie jedynie w plecy, mruknął: - No dobra, stary draniu - i ukłoniwszy się zdawkowo najlepszej z żon, wyprowadził mnie z domu, od razu udzielając pierwszych dobrych rad. - Trzymaj się mnie - rzekł dobrodusznie. - Na początku przetrwamy jakieś pół godziny przemówień, a potem już tylko dopchać się do stołu i jesteśmy w domu. Pamiętaj o najważniejszym, obojętnie, jak znaną personę spotkasz na drodze do stołu, potraktuj ją tak, jak na to zasługuje, jest tylko rywalem do kawioru. Przyznam, że wyobrażałem sobie wystawne przyjęcie z mnóstwem gwiazd każdego formatu i w każdej dziedzinie bardziej jako intelektualny panel niż walkę o upieczonego mamuta, ale być może było 120 tak dlatego, że na podobnej uroczystości nie byłem. W każdym razie zamierzałem jedynie nawiązać kilka pożytecznych kontaktów, przydatnych w mojej karierze, i tylko dlatego błagałem Roszka, by mnie ze sobą zabrał. Przed hotelem Roszko chwycił mnie za rękaw, bo inaczej wpadłbym na grasującego przed wejściem umundurowanego osobnika, którego bywały Roszko zdiagnozował jako boya, a ja jako policjanta, i chwilę później wkroczyliśmy na salę bankietową. Większość zaproszonych była już obecna. Stali półkolem przed poważnym starszym jegomościem, który zapowiadał innego jegomościa, z tego, co się zorientowałem, mającego być wkrótce nagrodzonym. Trochę żałowałem, że wcześniej nie odpytałem Roszka, na jaką to uroczystość idziemy. Wprawdzie zadałem mu to pytanie kilka dni wcześniej, ale zbył je krótko: - Twarze i wyżerka - a mnie jakoś wydało się to wystarczające. Dech mi zaparło, gdy rozejrzawszy się, rozpoznałem twarze gości. Ujrzałem przed sobą WSZYSTKICH, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Roszko tymczasem zlustrował sale, wypatrzył szwedzki stół, stojący nieco w głębi po prawej, i szturchnął mnie w bok. - Zapamiętaj, że jest na drugiej - powiedział. Może nie wszystkim wydaje się to jasne, dodam tylko, że Roszko i ja bardzo lubimy filmy akcji, co w jakimś sensie nas tłumaczy. Tymczasem do mikrofonu dorwał się nagrodzony. Nie miałem pojęcia, kim jest, ale był to chyba człowiek kultury, może poeta, dużo bowiem mówił o pokarmie duchowym, i najwyraźniej była to myśl płynąca 121 z jego głębi: za każdym razem, gdy wymieniał słowo „pokarm", przełykał ślinę i burczało mu w brzuchu. Dostrzegłem też, że tęsknie rzuca okiem na stół, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że jednak jest to poeta, oni zawsze przecież niedojadali i nawet, jeśli pamiętam, któryś umarł z głodu, co zapewne zostało zapisane w genach. Jak słusznie przewidział Roszko, nagrodzony błyskawicznie skończył podziękowania. - Limit pięciu minut - wyj aśnił tonem fachowca. - Jak przekroczysz, to cię za karę już nigdy nie nagrodzą. Potem nastąpiła niezręczna cisza, którą Roszko uznał za strategiczne wyciszenie przed chwilą dla reporterów, i zanim się zorientowałem, pociągnął mnie w stronę pewnego reżysera. Błysnęły flesze. Niestety Roszko jest ode mnie niecowyższy i to jemu, nie mnie, udało się wcisnąć głowę w kadr z reżyserem. Musiał jednak ostro pracować łokciami, bo takich jak on było wielu. Przyznam, że nie znałem przyjaciela od tej strony. Precyzja i refleks, z jakąobskoczył co ważniejszych gości, zachodząc ich od tyłu i wciskając swą fizys między nich a ich połowice, zrobiła na mnie wrażenie. Mnie zaś Roszko wepchnął w ramiona biznesmena z pierwszych stron gazet, niby to przypadkiem, ale akurat na moment zdjęcia. Następnie przeprosił naburmuszonego przedsiębiorcę, mnie zaś szepnął do ucha: - OK. Będziesz przynajmniej w prasie gospodarczej. Mówiąc szczerze, atrakcyjniejszy wydawał mi się pewien siwowłosy wydawca, którego chciałem oczarować swoim talentem, ten jednak wśród oślepiających błysków fleszy zniknął mi z oczu. Opuszczo- 122 ny przez walczącego o zdjęcia Roszka, stałem w samym środku tłumu, popychany raz w jedną, raz w drugą stronę. Nagle ni stąd, ni zowąd stanąłem oko w oko z jakimś fotoreporterem. Spojrzeliśmy po sobie niepewnie. Za rozegranie tej sceny najlepsza z żon powinna być ze mnie dumna. Podczas gdy w oczach fotoreportera, jak w telewizorze, pojawiły się napisy zakończone mnóstwem pytajników: „Czy ten w prążkowanym garniturze to też jest ktoś znany???? Kurczę, oszaleć można z tymi elitami! !!!!", ja uśmiechnąłem się zwycięskim uśmiechem sukcesu. Fotoreporter już, już podniósł aparat, aby uświetnić kliszę moją osobą, gdy nagle jak na zawołanie pojawił się Roszko i migawka uchwyciła nas obu splątanych w przyjacielskim uścisku. Obejrzałem kilka dni później to zdjęcie. Zdumiewające: nogi Roszka znajdowały się wprawdzie niemal półtora metra ode mnie, ale jego głowa jakimś cudem była tuż nad moim ramieniem. I niech mi teraz ktoś powie, że rozciąganie ciała to strata czasu. Tymczasem siwowłosy wydawca, na którego tak bardzo liczyłem, zupełnie zniknął mi z oczu. Dopiero kiedy padła komenda: „Zapraszamy do stołu", zauważyłem go przy misce z kawiorem, w pierwszym szeregu. Najwyraźniej czaił się tam od dłuższego czasu, bowiem jak zdążyłem się zorientować, ten właśnie kawałek podłogi stał się naraz marzeniem wszystkich. Rachityczny poeta, świeżo nagrodzony, bez skutku usiłował się tam dostać, torując sobie drogę staromodnym: „Przepraszam". Paradne. 123 Wydawca najwyraźniej nie zamierzał opuścić raz zdobytej pozycji i trwał tam, zaparty rękami o stół. Próbowałem się do niego dostać i nawet coś tam krzyknąłem ponad głowami: - Bariccio ekstremalizuje ascetyzm Hemingwaya - ale on obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem. - Nie ma pan nawet talerza? I kto pan w ogóle jest? W istocie, nie miałem talerza, bo i skąd, gdy tłum napierał na stół, natomiast wiedziałem, kto jestem, jestem Talko mianowicie, aktualnie samotny. Roszko w tym bowiem czasie toczył walkę z aktorem o sztućce i dostęp do łososia. Padł jednak na pewnym zwalistym sportowcu, który sfaulował go przy jesiotrze. Ja sam zamierzałem ponownie dopaść wydawcy, widziałem bowiem, że opuścił kawior i zmierza do łososia, a talerz wyładowany ma po brzegi, ale nie mogłem patrzeć bezczynnie na cierpienia przyjaciela. Zaatakowałem sportowca od tyłu, kopiąc go boleśnie pod kolanem, aż ? j ęknął i opuścił talerz, który natychmiast przej ąłem. Na talerzu leżał pokaźny kawałek nadziewanego bażanta, o którego resztki trwała właśnie gorąca walka u końca stołu. Mnie natomiast szturchnął w zemście ktoś, kto sądząc z postury, również był sportowcem, i nagle znalazłem się dziesięć metrów od stołu na plecach stłam-szonego poety. Z daleka widziałem jeszcze piękny rzut Roszka do pieczywa, choć patrzyłem na to bez entuzjazmu, przeżywając klęskę z wydawcą, którego już i tak nigdzie nie widziałem. I nagle odezwał się obok mnie męski głos: - Widziałem akcję ze sportowcem. No, gratuluję odwagi i refleksu. Pan może coś pisze? - Przy mnie stał 124 wydawca. Spoglądał z uznaniem na mojego bażanta i uśmiechał się zachęcająco. - Widać od razu, że z niejednego pieca, że tak, ehm khm, powiem, pan jadł. Pogadajmy o interesach. Drogi czytelniku - pogadaliśmy. Rozwód załatwi wszystko No i stało się: przestaliśmy być atrakcyjni dla naszych przyjaciół. A żona przestrzegała: „Nie kupuj nowego odkurzacza". Historię starego kurzojada opowiadaliśmy przyjaciołom przez dwa lata, do końca zachowując świetną słuchalność. A już rekord padł, gdy doszliśmy do momentu, jak z resztką ułamanej rurki czołgałem się pod stołem, usiłując posprzątać kurze, żona zaś powiedziała: „Przecież nie mamy kury". Niestety. Kiedy trzy tygodnie temu zadzwonił Roszko z zaproszeniem na imieniny pani Roszko i pytaniem, co nowego z odkurzaczem (zawsze ubarwialiśmy jego imprezy tą opowieścią), odrzekliśmy prawdomównie: - Mamy nowy. Natomiast nasze koty... Nim skończyliśmy, Roszko ziewał jak hipopotam. - Fantastyczne - podsumował. - Zadzwonię jeszcze, co z imieninami. Nie zadzwonił: od proszącego o anonimowość informatora o imieniu Jacek, zamieszkałego pod Roszkami (numer mieszkania 12), dowiedzieliśmy się, że zamiast nas był Kazik - jako atrakcyjny posiadacz 126 nowej narzeczonej. Nasz upadek towarzyski następował w zastraszającym tempie. W desperacji zadzwoniliśmy do Kazika z opowieścią, jak kupowaliśmy mu prezent na urodziny. - Czytałem już o tym dwa tygodnie temu w waszym felietonie - oświadczył sucho. A dwa dni później powiedział publicznie: - Talkowie to nudziarze. To mnie dobiło. Można o mnie powiedzieć wszystko, ale nie to, że jestem nudziarzem. Na przykład ta historia z odkurzaczem. Czy już ją opowiadałem, jak tej kurze i nie mamy kury... Tak. Właśnie załamany wieszałem się w łazience, gdy żona otworzyła drzwi, odcięła mnie od rurki i powiedziała: - Rozwód załatwi wszystko. - Po czym przedstawiła mi swoją teorię. W istocie pomysł zasadzał się na prostym stwierdzeniu, że nic tak ludzi nie cieszy, jak nieoczekiwany zwrot akcji w monotonii codzienności. Wpadli już na to amerykańscy reżyserzy, przynajmniej dwa razy obracając akcję o sto osiemdziesiąt stopni, co razem daje trzysta sześćdziesiąt stopni, czyli historia zatacza koło. W naszym domowym scenariuszu nic się na razie nie obróciło. -1 najwyższy czas - powiedziała najlepsza z żon. Początkowo sądziłem, że dla efektu rzeczywiście gotowa jest się z mną rozwieść, ale szczęśliwie nie. Miał to być rozwód na niby. Żeby dobrze przygotować nasz wielki towarzyski ???? back, najlepsza z żon założyła sobie dzienniczek zatytułowany Kryzys i co dalej? Rozwód oczywiście. Było jasne, że nasza smutna historia nie może ot tak, pojawić się na jednym zebraniu 127 towarzyskim (na które zdecydowaliśmy się wedrzeć pomimo braku zaproszenia) i od razu się zakończyć. Należało budować napięcie. W tym celu przeprowadziliśmy szereg prób karczemnych awantur. Zrezygnowaliśmy jednak, gdy sąsiad nasłał na nas policj ę. Po tym incydencie skupiliśmy się na ćwiczeniu małżeńskich problemów. - Co na przykład powiesz na to, że chcę iść do pracy? - zapytała najlepsza z żon podczas jednego z takich seansów. - Oczywiście nie zgadzam się - odparłem. - Jak to się nie zgadzasz, skoro ja cały czas pracuję? - zdenerwowała się najlepsza z żon. - To co mam robić? - No właśnie, co masz robić? To pytanie dręczyło nas przez kilka dni, postanowiliśmy więc porzucić ten małżeński problem i skupić się na robieniu bałaganu. Plus odmienne podejście do wychowywania naszych kotów. Po tygodniu byliśmy już mistrzami rozwodu. - No dobra, robimy tak - rzuciłem do żony po miesiącu wytężonej pracy. - Ty dzwonisz do pani Roszko i narzekasz, że ja oddalam się od ciebie, a ja w tajemnicy zadzwonię do Kazika i powiem mu w tajemnicy, że nie chcesz już dłużej wychowywać naszych kotów. Kazik jest niezawodny, gdy chodzi o tajemnicę. Jeszcze tego samego dnia mieliśmy trzy telefony i zaproszenie na męskie piwo. Żona wcisnęła mi wycinek zatytułowany Luciano Pavarotti, najszczęśliwszy rozwodnik świata. - Na pewno będą cię pytać o takie rzeczy -przekonywała. 128 Rzeczywiście. Roszko nie owijał w bawełnę: -Ile? Zajrzałem do ściągi (Pavarotti buli żonie dziesięć milionów dolarów, aleja nie jestem taki hojny). - Tysiąc złotych - rzuciłem. Jak mi potem zrelacjonowała najlepsza z żon, i jej poszło znakomicie z panią Roszko. - Kochanie, dobrze, że to z siebie wyrzuciłaś -powiedziała pani Roszko po spektaklu, jaki dała moja żona. - Powinniśmy bardziej zbliżyć się do siebie. Wiesz, myślę, że czas, byście bywali u nas częściej. Będziemy walczyć o wasze małżeństwo. I tak w tydzień odzyskaliśmy olimpijską formę towarzyską. Znajomi prześcigają się w zaproszeniach. Kochani są ci nasi przyjaciele. Wreszcie pewnego spokojnego wieczora żona powiedziała: - Wiesz, mężu, do puenty brakuje nam tylko tego, żeby nas ktoś zdemaskował. - Dla puenty, kochanie, wszystko. Udałem się do kuchni z telefonem komórkowym. Wykręciłem nasz domowy numer. - Zdemaskowałem cię, manipulantko towarzyska. Rozwód to lipa. - Ach, ach - wykrzyknęła z uczuciem żona. I rozłączyła się. Rozmowy przez komórkę są bowiem bardzo drogie. Łono natury Uwielbiam czystą i nieskażoną naturę. Mam to od dzieciństwa, kiedy to rodzice zabrali mnie nad pobliską rzeczkę, nad którą opalała siętopless sąsiadka. Mimo że od tego czasu minęło już sporo lat, a i sąsiadka dawno się wyprowadziła, zew natury i wspomnienie pięknych widoków są nadal silne. Gdy tylko mam okazję, staram się wyrwać z dusznego, zatłoczonego miasta i pełną piersią odetchnąć czystym powietrzem i podziwiać piękne widoki. Nadeszło lato, jak zwykle w kwietniu, i jak zwykle chciałem ruszyć w świat. - Moglibyśmy się wyrwać za miasto - kusiłem najlepszą z żon. - Pomyśl tylko: my i bezkresna natura, nieskażone cywilizacją mazurskie jeziora, odwieczne puszcze, pamiętające naszych przodków, albo urocze miasteczka, niezepsute jeszcze stechnicyzowaną cywilizacją. - No dobra - mruknęła najlepsza z żon, niechętnie odrywając się od opowiadań tułaczy eh. Ma już ona taki zwyczaj, że najchętniej tuła się, czytając literaturę podróżniczą na własnej kanapie. 130 Szybko, żeby się nie zdążyła rozmyślić, zadzwoniłem do Roszków. Przedstawiłem im uroki małego wypadu za miasto. - Ale czy będzie ciepła woda? - przytomnie zapytała pani Roszko. -1 zimne piwo? - dodał pan Roszko. Jak można zajmować się takimi drobiazgami - pomyślałem w duchu. Są wszak rzeczy ważniejsze. Nie można przecenić wpływu świeżego powietrza na organizm, nie wspominając o wapniu czy może jodzie unoszącym się w powietrzu. Nie wiedzieć czemu, te tajemnicze pierwiastki, które, jak pamiętałem z dzieciństwa, znajdowały się w pozamiejskim powietrzu, niezmiernie mnie frapowały. Kazik z narzeczoną najpierw kręcili nosami. Dopiero gdy dodałem, że podczas takich wyjazdów można poznać wielu znakomitych ludzi, gotowych ułatwić nam karierę, dali się skusić. - Jak ty na to wpadłeś? - spytała mnie najlepsza z żon, gdy tylko odłożyłem słuchawkę. Zbyłem to pytanie: bystrość umysłu to moja wrodzona cecha. Wyjazd nastąpił w sobotę. Długo nie mogliśmy rozstrzygnąć, gdzie się udać. Wyspa St. Barth odpadała. Żony stwierdziły, że za dużo tam towarzyszek księcia, a my z Roszkiem, że za daleko i za drogo. Po krótkiej naradzie zrezygnowaliśmy z Giewontu i Kazimierza Dolnego jako miejsc obleganych przez turystów. Już prawie byliśmy pewni, że ruszymy na Mazury, ale krótka migawka w telewizji, pokazująca dziesiątki tysięcy ludzi rozpaczliwie usiłujących dopchać się do wody, kazała nam jeszcze raz przemyśleć plany. Koniec końców ruszyliśmy do lasu. 131 - Las, borówki, grzyby, zimne strumienie z czystą wodą - przekonywałem żoną, pakując ją do samochodu. Najlepsza z żon spojrzała na mnie trochę dziwnie, zwłaszcza kiedy podejmowałem temat grzybów w kwietniu, ale nie protestowała tak mocno, bym nie zdołał zatrzasnąć drzwi, i w ten oto sposób ruszyliśmy na łono natury. Rzeczywistość jak zwykle odbiegała od oczekiwań. - Dlaczego przy lasach nie robią parkingów. To skandal! - wysapał Roszko, kiedy wreszcie udało się nam zaparkować na poboczu w tłumie innych samochodów. Nasze poszukiwania lasu, przy którym nie parkowałyby samochody, spełzły na niczym. - Cóż, wszędzie są ludzie - powiedziałem filozoficznie. - Ale na pewno uda się znaleźć jakiś skrawek wolnej przestrzeni. Skrawek okazał się mniejszy, niż sądziłem. - Im dalej w las, tym więcej ludzi - rzuciłem w przestrzeń, kiedy stwierdziliśmy, że każdy kawałek trawy czy mchu był oblężony przez tłumy ludzi. Niestety, okazało się, że ogary także poszły w las - narzeczona Kazika odczuła to bardzo boleśnie, gdy zdarzyło jej się przysiąść pod drzewem. Wokół kręciły się hordy rowerzystów, a nawet kilka osób na hulajnogach. Między drzewami krążyli sprzedawcy lodów, a na motorowerach ludzie sprzedający hot dogi i piwo. Piwo było nawet zimne, co Roszko przyjął z uznaniem. Po kilkunastu minutach zjawił się sprzedawca prasy, zaspokajając nasze potrzeby kulturalne. W sumie nie było tak źle, gdyby nie to, że dzieci pary siedzącej dwa metry od nas obrzucały nas piaskiem, a po mnie przej echał rowerzysta. Na szczęście się 132 nie przewrócił. Kierowcy, którzy jeździli po lesie, również nie przekraczali dozwolonej prędkości i imprezę zgodnie zaliczyliśmy do udanych. Zwłaszcza że narzeczona Kazika wypatrzyła kogoś, kto wyglądał jak prezenter programu pierwszego TV, ten brunet, i dała wyraz swej radości głośnym: - Prezenter, prezenter, chowa się za drzewem, a teraz ucieka. Mimo iż Kazik natychmiast rzucił się za nim, by na własne oczy przekonać się, czy rzeczywiście jest to prezenter, brunet dał susa w krzaki i zniknął na dobre. - Chyba to był prezenter - powiedział Kazik. Najlepsza z żon wreszcie skończyła książkę, Roszko wypił piwo, a ja kupiłem słoik borówek od pana, który sprzedawał je przy drodze. Następną imprezę na łonie natury postanowiliśmy jednak urządzić przed naszym blokiem. Na ów bezpretensjonalny pomysł wpadłem, gdy w sobotni ranek wyrzucałem śmieci. Tłum obładowany kocami, termosami, koszykami i materacami strumieniem płynął po chodniku w stronę samochodów. Naraz, gdy przeminęli, zrobiło się cicho i lirycznie. Miasto opustoszało. Wszyscy wyruszyli szukać spokoju i ciszy w górach, lasach i nad jeziorami. Pustymi ulicami nie jeździły samochody, a ciszę na naszym placyku z piaskownicą mącił tylko świergot ptaków. Sprosiliśmy przyjaciół. Kazikowie rozłożyli się na kocu pod kasztanem. Roszko rozpalił nawet ognisko z resztek gałęzi wyzbieranych pod drzewami, a pani Roszko uwiła wianek z takich żółtych kwiatów. 133 - W następny weekend spotkamy się przed naszym blokiem - wyszeptała rozmarzona z wiankiem na głowie. Zawsze mówiłem, że nie ma to jak odpoczynek na łonie natury. A na trawniku przed domem jod czy też może wapń, jak się okazało, wchłania się znakomicie. Kolej rzeczy Czy słyszałeś, czytelniku, ten liryczny refren piosenki, że po nocy przychodzi dzień? A słyszałeś, że po tobie przyjdą następni i zajmą twoje biurko? No właśnie. - Ech, to nasze życie - westchnął Edzio Obst, krytyk, w scenerii wiosennych Łazienek. Sam nie wiem, jak się tam znaleźliśmy, wśród mam, babć i zakochanych melancholików - my, dwaj młodzi przystojniacy z błyskiem w oku. Usiedliśmy na ławeczce, z niepokojem obserwując szturm kaczek na nasze kanapki, i oddaliśmy się wspomnieniom. - Wiesz - zaczął nostalgicznie Edzio - ostatnio przypomina mi się mój początek w branży. To pewnie dlatego, że niedawno przyszedł do redakcji taki młody wilczek, zapalony do zawodu, zupełnie jak ja przed laty. Czy ty mnie słuchasz? - Tak - odpowiedziałem przytomnie, przerywając drzemkę. Tę pożyteczną umiejętność nabyłem dzięki wieloletniemu obcowaniu z najlepszą z żon i jej wywodami na temat literatury iberoamerykańskiej. Wiem, że wszyscy już o tej pasji wiedzą i mają dość zanudzania ich tym tematem, ale co z tego? Ja to słyszę w dzień 135 i w nocy - ci Iberoamerykanie są, niestety, strasznie płodni. - Więc mówiłeś o sobie - nawiązałem tymczasem bezpiecznie do tematu: krytycy mówią tylko o sobie, to ich kompleks zrodzony z recenzowania dzieł innych. - Coś sobie przypomniałeś? Edzio łyknął moją uwagę bez problemu. - Pamiętam - zaczął - gdy po raz pierwszy zjawiłem się w redakcji pewnej poważnej gazety. Miałem dwadzieścia lat i talent widoczny w oczach. Pierwszą recenzją powaliłem szefa na kolana. Ach, to było mistrzowskie pomieszanie humoru, fantazji, prawdy i, co będę ukrywał, szczypty geniuszu, który we mnie drzemał. Wszyscy ci starzy krytycy, kinowi i teatralni wyjadacze, patrzyli na mnie wilkiem jak na dynamit pod ich stołkami. - Bo nim byłeś - przerwałem mu bezwzględnie. - To musiało być dla nich frustrujące. - Uważam, że istnieje naturalna kolej rzeczy. Nowi zastępują starych - zdeklarował się Edzio Obst. - Tymczasem ja nijak nie mogłem nikogo zastąpić. Trafiłem w redakcji na mur niechęci. Szef wyznaczył mi opiekuna, starego wygę. Czego on nie robił, żeby się mnie pozbyć. Odsuwał od pisania, podrzucał fałszywe informacje, żebym robił błędy w tekstach, a na koniec poszedł do szefa i stwierdził, że się nie nadaję. Tak bał się mojego talentu i pasji. Westchnąłem. Biedny Edzio tyle wycierpiał. To tłumaczyło jego ataki niechęci do świata, kiedy potrafił jednym ruchem rozbić kieliszek o ścianę. Mój kieliszek naturalnie, bo kieliszków Edzia ataki jakoś nie dotykały. 136 - Choć rzeczywiście zająłem jego miejsce, żal pozostał - rozczulił się tymczasem Edzio. - Straciłem wtedy wiarę w ludzi. Ludzie to wilki, mówię ci. A teraz przyszedł do nas ten nowy, zdolny, młody, pełen zapału i wiary w ludzi. Ma talent, umie więcej niż niejeden bardziej doświadczony krytyk. A ja zostałem jego opiekunem. - No - rozluźniłem się, bo opowieść najwyraźniej dobiegła końca.-To przynajmniej wiesz, jak się wobec nowego zachować. - Oj, tak - odparł Edzio. - Wczoraj odsunąłem go od recenzji, podłożyłem fałszywą informację i wmówiłem, że mam wiarygodne informacje o ekranizacji Pamiętników Paska. Cała redakcja turlała się ze śmiechu, kiedy dzwonił do Hoffmana i Pasikowskiego i dopytywał o obsadę. A jutro chyba pójdę do szefa, żeby powiedzieć, że nowy się absolutnie nie nadaje. W końcu taka pomyłka dyskwalifikuje krytyka. Jak ci już powiedziałem, straciłem wiarę w ludzi, w tym także w siebie. Ja natomiast wierzę w Edzia. Pipsa w ziołach Mój stary przyjaciel Roszko uważa, że prawie wszystko można wyrazić jednym słowem, popartym odpowiednią mimiką i mową ciała. Tym słowem jest ,,no", które zależnie od okoliczności może być aprobatą, dezaprobatą, wyrazem zachwytu, obrzydzenia, oczekiwania, a nawet skierowaną do kelnera prośbą o kolejnego drinka. Przyznam się, że przez długi okres nie zdawałem sobie z tego sprawy. Sądziłem, że przyjaciel mój dysponuje szerokim zakresem słownictwa. W końcu ileż to gorących debat odbyliśmy, zajmując się stanem świata, sztuki, literatury czy nawet młodego kina urugwajskiego (konkretnie chodziło nam, jeśli sobie przypominam, o to, czy istnieje kino urugwajskie, a jeśli tak, to czy istnieje również młode kino urugwajskie). Kwestia nie doczekała się rozstrzygnięcia, odniosłem j ednak wrażenie, że dyskusja przesiąknięta była duchem oryginalności i intelektu. Przynajmniej jeśli chodzi o nas dwóch, bo najlepsza z żon i pani Roszko zdawały się całkowicie niezainteresowane prądami intelektualnymi i rozprawiały, jeśli pamiętam, o przygotowywaniu ciasta drożdżowego. Dopiero po powrocie do domu zdałem 138 sobie sprawę, że udział Roszka w dyskusji sprowadzał się do tego, że we właściwym momencie wtrącał ,,no". Wszystko to jednak przyszło mi do głowy później, przy okazji partyjki scrabble'a. Do scrabble'a zasiedliśmy pewnego długiego, zimowego wieczoru. Przyznam się, że liczyłem na łatwe zwycięstwo. Bądź co bądź jestem człowiekiem oczytanym i au courant. A wiele osób nawet nie wie, co to znaczy. Już w pierwszym rozdaniu zdarzyła mi się niemiła przygoda. Wszyscy, nawet Roszko, ułożyli wyrazy. Co prawda wyraz Roszka - MATA - nie należał do błyskotliwych, jednak był. Ja natomiast nie potrafiłem ułożyć żadnego słowa. Na swoje usprawiedliwienie dodam tylko, że niewiele osób zmierzyłoby się z posiadanymi przeze mnie literkami. Cóż bowiem można ułożyć z Ź, H, C, Ń, G, Ę, Ó? Wymieniłem literki, ale szczęście nadal mi nie sprzyjało. Cóż bowiem z tego, że na wyrywki znam bohaterów wojny stuletniej, jeśli nie są dozwolone nazwiska ani imiona. Oczywiście trafiło mi się kilka sukcesów. Raz dołożyłem T do ONA i wyszła mi TONA. Byłem bardzo dumny z odkrycia, dopóki najlepsza z żon nie podliczyła punktów. Dostałem ich tylko pięć, co uznałem za skrajną niesprawiedliwość. W dodatku najlepsza z żon nie uznała mi słowa GĘŹ. Skoro istnieje czasownik „gzić", to naturalnym trybem rozkazującym będzie GĘŹ - argumentowałem. - Nie istnieje słowo GĘŹ - stwierdziła stanowczo najlepsza z żon i ułożyła GALAS. - A cóż to takiego - zadumał się Roszko. - Galas to... Zresztą nieważne - machnęła ręką najlepsza z żon. - Jest w słowniku. Możesz sprawdzić. 139 Naturalnie, sprawdziłem. Galas rzeczywiście był. Bez cienia wyjaśnienia, kim lub czym jest. W krańcowej desperacji ułożyłem BUN. - Nie ma czegoś takiego - najlepsza z żon strąciła moje literki. - Sprawdź w słowniku - zażądałem. Sprawdziła. Nie było. Nie będę ukrywać. Partia zakończyła się moją sromotną klęską. Roszka zresztą też. Nie podam wyniku, bo mógłby on zasugerować czytelnikowi, że nie jestem tak inteligentny, jak by to wynikało z tych felietonów. Dość, że powiem, iż suma punktów uzyskanych przeze mnie i Roszka stanowiła ćwierć sumy punktów pani Roszko, którą najlepsza z żon pobiła na głowę. Rewanż miał nastąpić w najbliższy weekend. Wyznam, że postanowiłem zabłysnąć. Nocami, kiedy najlepsza z żon smacznie spała, ja w łazience wkuwałem słówka. Czy mogłem się spodziewać, że naprawdę istnieją takie wyrazy, jak NAGOSZ, KRĘTAK czy MADA? Niestety, nic mi to nie pomogło. Moje literki nadawały się tylko do tego, żeby ułożyć DROPCIKA. - A cóż to takiego? - najlepsza z żon popatrzyła na mnie podejrzliwie, jakby sama nie ułożyła przed chwilą ORCYNY (która niestety była w słowniku, choć nikt nie miał pojęcia, co to było). - Dropcik to gatunek kiełbasy - stwierdziłem. - Wszyscy to wiedzą - i popatrzyłem wymownie na Roszka, który entuzjastycznie przytaknął i ułożył PIPSĘ. - Protestuję - uniosła się pani Roszko. - Nie ma takiego słowa. 140 - Ależ jest - uniosłem ze zdziwieniem brwi. -Pipsa to rodzaj schabu w ziołach. - A jest w słowniku? - pani Roszko podejrzliwie spoglądała na nas. - Nie ma. Ale trudno oczekiwać od słownika, żeby nadążał za trendami gastronomicznymi. Tym razem prawie wyszliśmy na remis. - Ale ja jeszcze sprawdzę tę pipsę - mruczała najlepsza z żon. Następnego dnia w sklepie niewinnie zapytała: - A może weźmiemy trochę pipsy? - Oczywiście - zgodziłem się. - Poproszę dziesięć deka pipsy i kilka plasterków dropcika - poprosiłem sprzedawczynię. Odebraliśmy zakupy i wróciliśmy do domu. Przysięgam, że niekiedy mały kwiatek wręczony wcześniej sprzedawczyni czyni cuda. A pipsa? Jak to pipsa. Z pomidorem - doskonała. Wiwat różnica Niełatwo być prawdziwym mężczyzną w dzisiejszych czasach. Teza ta nie jest może bardzo nośna w sensie intelektualnym, niemniej jednak spodobała mi się i jestem do niej przywiązany. Wymyśliłem ją na poczekaniu, ale wydarzenia, które zaszły od naszej rocznicy ślubu, zdają się ją potwierdzać. - Powinniście zorganizować jakąś imprezkę -rzucił od niechcenia Kazik któregoś dnia. - Co prawda rocznica nie jest okrągła, a w dodatku minęła miesiąc temu, ale zawsze to okazja do spotkania. Przyznaliśmy mu rację i sporządziliśmy listę gości. Nie pamiętam, co nas podkusiło, żeby wpisać na nią pewnego dobrze zapowiadającego się Reżysera wraz z aktualną Reżyserową. Do dziś jestem przekonany, że za zaproszenie jest odpowiedzialna najlepsza z żon, ona*jednak zaprzecza. Prawdopodobnie nikt już nie dojdzie prawdy i pytanie przejdzie do kategorii nierozwiązanych zagadek ludzkości razem z pytaniem, kim był Kaspar Hauser. Dość, że tego wieczoru Reży- serostwo stawili się punktualnie o ósmej i zaskoczyli mnie przy garach. 142 - Cudownie - rozczuliła się Reżyserowa. - Widzisz, Dudusiu, inni mężowie pomagają swoim żonom w kuchni - zwróciła się do męża z lekką naganą w głosie. Zanim zdążyłem zaprotestować przeciwko tej jawnie seksistowskiej uwadze - przecież to najlepsza z żon pomaga mi w kuchni, a nie ja jej - Reżyser nadciągnął z przedpokoju z dwoma pakuneczkami i wręczył nam po elegancko zapakowanej paczuszce. - To z okazji szczęśliwego pożycia i tak dalej - mruknął. Stara maksyma Talków głosi, że darowanym prezentom nie zagląda się w zęby, więc rzuciliśmy się do rozpakowywania. Ze swojej paczki wyciągnąłem talię kart, natomiast najlepsza z żon ze zdumieniem oglądała książkę. - Książka kucharska - pospieszyła z wyjaśnieniem Reżyserowa. - Tutaj masz, kochaniutka, wszystkie przepisy. Nie wiem jak ty, ale ja miałam wciąż kłopoty z ciastem na pierogi. - Lubię pierogi - odpowiedziała najlepsza z żon, Tctóra potrafi się znaleźć w każdej sytuacji, nawet beznadziejnej. A ta właśnie na taką wyglądała. Najlepsza z żon jest marną kucharką. Właściwie nie jest nią w ogóle, odkąd nakryłem ją na tym, że nie odróżnia oleju od oliwy. - Musimy się kiedyś umówić na jakiegoś męskiego pokerka - mrugnął do mnie Reżyser. Tymczasem do drzwi zadzwonili kolejni goście, zwalniając mnie z obowiązku wymyślenia błyskotliwej riposty i ukrycia, że jedyną grą karcianą, w której czuję się mocny, jest wojna, ale nawet w niej wciąż mi się myli, czy to król bije damę, czy może odwrotnie. 143 Wieczór przebiegł uroczo, nie licząc tego, że Reżyserostwo kilkakrotnie skomplementowali najlepszą z żon za wspaniałego kurczaka w estragonie, mimo że niedwuznacznie dawałem do zrozumienia, iż autorem rzeczonego kurczaka byłem ja. - Naprawdę wspaniały, kochaniutka - wyszeptała Reżyserowa najlepszej z żon do ucha. - Musisz mi dać przepis. Najlepsza z żon dawała mi rozpaczliwe znaki, nie mogłem jej jednak pomóc, bo do mnie przysiadł się Reżyser i rozpoczął dyskusję o prądach w literaturze iberoamerykańskiej, jakoś skorelowanej z pokerem. - No więc jeśli chodzi o mnie, to robię łososia w papilotach - kontynuowała opowiadanie Reżyserowa. - Zgodzicie się chyba ze mną, że realizm magiczny nie tylko u Marąueza, ale i u innych pisarzy tego nurtu... - mówił Reżyser do mnie i do Kazika. - A ja robię łososia z grilla - pochwaliłem się ponad głowami w kierunku pań. Reżyser zignorował moją uwagę i popatrzył na mnie wyczekująco: - Chociażby kwestia rozwiązań narracyjnych w Miłości w czasach zarazy... - Znakomite! - wykrzyknęła najlepsza z żon z drugiego końca pokoju, ale Reżyser najwidoczniej nie usłyszał. -A skoro już jesteśmy przy Ameryce Łacińskiej, to znam ciekawy przepis na kurczaka z bananami -usiłowałem ratować sytuację. 144 - Oczywiście, to bardzo ciekawa teza - zastanowił się Reżyser. - Borgesowska metafora, świat jako wielka kuchnia. Muszę się nad tym zastanowić. Niezupełnie o to mi chodziło, niemniej jednak zrobiło mi się przyjemnie. - Koncepcja łączenia mięsa z owocami to temat rzeka - rzuciłem skromnie. - Tak, tak - Reżyser był olśniony. - Przenikaj ące się wszechświaty. Szkatułkowa budowa bytu... Kiedy goście nas opuścili, wreszcie mogłem zagłębić się w studiowanie książki kucharskiej, a najlepsza z żon przejęła karty i umawiała się z panią Roszko na pokera. Jak mawiająFrancuzi, wiwat ta maleńka różnica. Choć jak powiedziała mi żona, mają na myśli coś zupełnie innego. Kombatanci Stare przyjaźnie są jak stare drzewa - przestają owocować. Zdanie to najlepsza z żon wygłosi w dalszej części tekstu. Postanowiłem umieścić je również i tutaj, by można je było dobrze zapamiętać. - Znam to na pamięć - ziewnął niestosownie Edzio, rozciągając się na eleganckiej kanapie Roszka. Niestosownie, bo to ja opowiadałem anegdotkę, najlepszą w moim repertuarze -jak to, idąc polaną, wdepnąłem w zarośnięty rzęsą staw i umoczyłem się po szyję. Reszta starej gwardii: Kazik z narzeczoną i Ro-szkowie, słuchała mnie rozłożona, każdy gdzie popadnie, z nudą w oczach. Jedynie najlepsza z żon zachowywała pozory - siedząc wyprostowana i maskując ziewanie gazetą. Tymczasem ja właśnie dochodziłem do puenty, gdy to wyszedłszy z bajorka pokryty rzęsą, rzekłem: - Zawsze chciałem mieć gęściej sze rzęsy - wyziewał Roszko. - O matko, ile razy to już słyszałem. Ja już nie mogę słuchać tych starych historyjek. - Przedyskutujmy tę sprawę: ostatnio wielu aktorów angażuje się w działalność pozaartystyczną- 146 zaproponowała narzeczona Kazika. - Na przykład... no różni. Co o tym sądzicie? - Nie chce mi się o tym sądzić - zgasił j ą Roszko. - A pamiętacie, jak Roszko chodził w tureckich sweterkach, a Talko miał te poplamione dżinsy? - ratowała nastrój pani Roszko. - No - powiedziałem i zamilkliśmy na dobre. Pytanie: czy nie jesteśmy czasem sobą znudzeni, zawisło nad nami jak zeznanie podatkowe. Po tylu latach przyjaźni nuda zżerała nas jak stare, dobre małżeństwo. - Sądzę, że powinniśmy wpuścić w nasz związek trochę świeżej krwi - powiedziała najlepsza z żon, odkładając gazetę na stół. Ta myśl nas ożywiła. Do końca wieczoru sporządzaliśmy listę kandydatów, których moglibyśmy dołączyć do kółka. Kryteria postawiliśmy ostre - dowcip, inteligencja, poczucie humoru ponadprzeciętne - więc ostatecznie sprostali im pan Roszko z panią Roszko, Kazikowie, Edzio, ja i najlepsza z żon po kłótni, że wszyscy o niej zapominają. Rozstaliśmy się w nastrojach minorowych. W sobotę, tydzień później, zadzwonił jednak Roszko z fantastyczną wiadomością. - Znalazłem świeżą krew - ryczał do słuchawki. - On z agencji reklamowej i ona psychoterapeutka. Zapraszam na dziś wieczór. - Wiesz... - powiedziała najlepsza z żon, maki-jażując się wieczorowo przed wizytą - myślę, że stare przyjaźnie są jak stare drzewa: przestają owocować. Dlatego powinniśmy założyć jakiś nowy sad. Kiedy weszliśmy do Roszków, Nowi siedzieli, wcinając czipsy i opowiadając. 147 -1 nagle, jesteśmy wciąż na tym safari, wypada lew. Biegnie prosto na nasz samochód. Rzuca się do okien i zaczyna tłuc pazurami w szyby - to były słowa Nowego. Nowa, psychoterapeutka, rozpoczęła opowieść o pacjencie, któremu wydawało się, że wszyscy go podrywają, tak mężczyźni, jak i kobiety. Spojrzałem na starą gwardię - słuchali, ale jakby bez przekonania i z grzeczności. A kiedy Nowy rzucił się, by opowiedzieć o karate z pewnym Afrykańczykiem, Edzio przerwał mu dość brutalnie. - A pamiętasz, Talko, jak wpadłeś do bajora z rzęsą? To jest historia - zaśmiał się tubalnie. Czy oszalały lew mógł dorównać tej historii, zwłaszcza że przy bajorze byliśmy wszyscy, a przy lwie tylko Nowi? Nowy usiłował jeszcze raz wyjechać z tym karate, ale, mój Boże, co to za historia w porównaniu z tą jak nosiłem poplamione dżinsy. Roszko ryczał ze śrhie-chu, gdy ją przypomniałem. Bawiliśmy się świetnie. W przerwie na uzupełnienie zapasu czipsów Nowi jakoś zniknęli, mówiąc chyba, że są gdzieś umówieni. Zupełnie nam to nie przeszkadzało, bo właśnie znów opowiadałem o bajorze z rzęsą. - Ach, byliśmy wtedy tacy młodzi i biedni - rozczuliła się na koniec pani Roszko. - I takie mieliśmy śmieszne samochody. - I żony nie były jeszcze naszymi żonami -przypomniało się Roszkowi. Natychmiast powstała kwestia sweterków tureckich. Czy aby były bardziej zielone, czy bardziej niebieskie. Pani Roszko była przekonana, że tak czy siak, oba miały złote guziki. 148 Wróciliśmy do domu podniesieni na duchu, zaśmiewając się do łez. Na automatycznej sekretarce nagrali się Kazikowie. Chętnie urządziliby jakieś party w doborowym gronie: na przykład oni, Roszkowie i my plus Eddzio. - Ech - powiedziała mądrze najlepsza z żon. -Ech. Co roku jest to samo Co roku jest to samo. Na tydzień przed Wigilią najlepsza z żon rozpętuje domowe piekło, wyrzucając zawartość wszystkich szaf, by ją trochę wymieszać i pognieść, a następnie wrzucić z powrotem: To samo z kuchnią. W prawdziwym szale wygarnia z szafek kubki, kieliszki, talerze, łyżeczki, przyprawy, garnki i stare sery z lodówki. Pucuje sery, wyrzuca garnki i pierze kieliszki. Po trzech dniach przenosi się z poduszką do łazienki - najlepsza z żon tak się bowiem spala w polerowaniu kafelków, że nie ma już siły dojść do łóżka, układa się więc z poduszką w wannie. Co roku efekt jest ten sam. W Wigilię najlepsza z żon przypomina wszystko, tylko nie siebie: ręce przeżarte płynem do podłogi, kolana poobtłukiwane od chodzenia na czworakach w poszukiwaniu brudu, a oczy same się zamykają - przy barszczu już poświstuje sennie, a przy karpiu mówi przez sen. W ubiegłym roku zasnęła na stojąco w czasie składania życzeń między „wszystkiego" a „najlepszego". Obudziła się drugiego dnia Świąt. - Kochanie, ratuj -powiedziała, gdy tylko otworzyła oczy. - Jeśli tak dalej pójdzie, to w przyszłym roku prześpię sylwestra. Najpierw myślałam, że porządki 150 przedświąteczne to po prostu tradycja, a więc nic złego, ale wiesz, to już chyba przeszło w nałóg... Co roku sobie mówię, że odpuszczę, i co roku nie mogę się powstrzymać. Czy jestem uzależniona? Czy jest dla mnie nadzieja? - Ja cię powstrzymam - powiedziałem butnie. Przez cały rok udawało mi się to znakomicie, najlepsza z żon gorliwie zapuszczała całe mieszkanie, a kurze snuły się po kątach. I pięć dni przed Świętami... - Czy pamiętasz, kochanie, że koniec z porządkami? - zapytałem. Od tygodnia obserwowałem, jak się łamie, jak ucieka do kuchni pod pozorem zrobienia herbaty i po cichu pucuje kieliszek po kieliszku. - Ależ oczywiście - odparła natychmiast, z widocznym wstydem odrywając się od lustrowania boków szafek: czy aby czyste. - Myślałam tylko, żeby może lodówkę... albo nie, no ostatecznie nic sienie stanie, jeśli jej nie uprzątnę, z drugiej strony jednak... No dobrze, tradycja jest dla ludzi, a nie ludzie dla tradycji. Nie do końca wierzę w takie deklaracje, wygłoszone blaszanym głosikiem nałogowca, postanowiłem więc działać: jeszcze tego samego wieczoru zabrałem żonę do kina na horror, w którym krwiożerczy duch siedział w kuchennych szafkach i mordował każdego, kto chciałby tam posprzątać. Cztery dni przed Wigilią urządziłem dla niej zabawę w podchody pod hipermarketem - ona do mnie podchodziła z siatami pełnymi zakupów, by mi je wręczyć, a ja uciekałem, byle dalej. Kiedy wieczorem dotarliśmy do domu, była nieżywa, ale i tak zdołała wytrzeć półkę w łazience i wypucować lustro. Trzy dni 151 przed Wigilią wywabiłem ją z domu (stała właśnie z głową w szafie, mrucząc pod nosem: „No, nie żebym chciała ułożyć te ręczniki, tak tylko patrzę") pod pozorem niespodzianki. Niespodzianką było szukanie wiosny w grudniu. - Dopóki nie znajdziesz pierwszego śladu wiosny, nie wracamy do domu - oświadczyłem i na wszelki wypadek odebrałem jej klucze. -1 nie mów, że zwariowałem, bo od lat się trąbi o anomaliach pogodowych i ociepleniu klimatu. Ach, co to była za noc. Najlepsza z żon, powłócząc nogami, przemierzała Żoliborz, Wolę i Ochotę, by wypatrywać pączków na drzewach i pierwiosnków. Po północy odtrąbiłem powrót, po tym jak wdarła się do sklepu nocnego i grożąc kontrolą NIK-u, zażądała okazania nowalijek. Dwa dni przed godziną zero zachorowałem. Miałem 36,6, ale popadałem w gorączkowe majaczenia, zwłaszcza gdy na horyzoncie pojawiała się najlepsza z żon. - Umrę, j eśli nie będziesz mnie trzymać za rękę -wołałem, rzucając się po łożu boleści. - Albo za dwie ręce - zmieniłem zdanie, gdy odkryłem, że najlepsza z żon wolną ręką cichcem ściera kurze z książek. Wieczorem żona się załamała. - Nie mogę nie sprzątać - rozszlochała się. - Tra-dycja mnie ciśnie. Cały czas myślę o tym, że szafka pod oknem była sprzątana już dwa tygodnie temu, a pościel woła o prasowanie. Po prostu muszę do niej zajrzeć i, och... zamęczyć się, prasując ją tylko po to, by się zaraz wygniotła. 152 Długo w noc, z najlepszą z żon przywiązaną do mojej ręki, żeby się nie wyrwała i nie wróciła do zgubnego nałogu sprzątania, zastanawiałem się, co robić. Takie właśnie myśli nawiedzały mnie nocą, gdy tymczasem najlepsza z żon smacznie spała, od czasu do czasu mrucząc przez sen: - Wydaje mi się, że warto spojrzeć na szafę... tam zawsze zbiera się kurz. A kaloryfer?... Tak, jeszcze tam zajrzę. Mówi się, że człowiek się nie zmieni, jeśli sam tego nie chce. Z drugiej strony, jeśli zmiana jest korzystna dla zdrowia, powinna być przeprowadzona nawet siłą. Gdyby chociaż piła - mógłbym schować wódkę i już. Ale jak schować lodówkę? I czy w ogóle warto? Rano obudziłem się z silnym przekonaniem, że warto i że jest tylko jeden sposób. Żwawo zabrałem się do roboty. Wypucowałem podłogę, kafelki i okna. Kiedy najlepsza z żon otworzyła oczy, pot spływał ze mnie strumieniami, ale mieszkanie lśniło. - Nie będziesz sprzątać, bo już posprzątane -powiedziałem. Dziś, dzień przed Wigilią, najlepsza z żon wygląda kwitnąco. Ja natomiast jestem tak zmęczony, że chyba nie dokończę tego felietonu i z pewnością zasnę w czasie składania życzeń. Już teraz ziewam od ucha do ucha. Widać tradycji nie da się złamać do końca. Strach ma wielkie oczy, czyli ślub Kazika Kazik nie lubi tematu: ślub. Uściślając: ślub Kazika. A jeszcze dokładniej: ślub Kazika z jego wieloletnią narzeczoną. Powiedział nam o tym już na samym początku kolacji. - Jak ktoś o tym wspomni, to się zabiję - tak brzmiały jego słowa. - Szanuję twoją decyzję - odparła najlepsza z żon, która dużo ostatnio czytała o politycznej poprawności. - Nie będę poruszała tej drażliwej kwestii. Ale słuchaj, Kazik, dlaczego ty właściwie nie chcesz się żenić z narzeczoną. Nie kochasz jej? Zebrałem ze stołu noże i widelce, żeby Kazik nie miał czym skrócić swego żywota, i schowałem kabel od bliżej mi nieznanego urządzenia elektrycznego, które gdzieś zniknęło, a kabel po nim pozostał. Przygotowałem też pasy, gdyby trzeba było związać miotającego się Kazika, ale nic takiego się nie stało. Kazik, jak gdyby nigdy nic, wsadził w buzię chlebek arabski umaczany w hummusie i przełknął. - Jak miło, że zapytałaś - powiedział. - Bo jeśli już o tym mówimy, to poważnie się nad tym zastana- 154 wiałem. Nie dalej jak wczoraj pytałem chińską księgę wróżb / Ching, co powinienem zrobić, ale według wyroczni „drzewo nad, a ziemia pod", więc rozumiesz, to niejednoznaczna rada. Bo gdyby na przykład był „ogień w", to miałbym jasność. W każdym razie... nie mam kasy. Odłożyłem noże na miejsce. - Limuzyna, garnitur dla mnie, suknia ślubna dla niej, suknia na wesele, fryzjer dla mnie, fryzjer dla niej, kosmetyczka, przyjęcie, kwiaty, obrączki, zespół muzyczny - wyliczał tymczasem Kazik. - Oprawa rzecz ważna. Bo inaczej p0 co urządzać imprezę i słuchać komentarzy, że u Roszkó^było lepiej. Catherine Zeta-- Jones i Michael Douglas na swój ślub wydali chyba ze dwa miliony dolarów, więc sama rozumiesz, jakie to ważne. Na dodatek narzeczona nie opływa w forsę, nie mamy kompatybilnych portfeli, więc to z moich zarobków... Najlepsza z żon gorliwie przytakiwała tym bredniom. Nie chciałem być złośliwy i nie powiedziałem Kazikowi, jak poradziła sobie z problemem kompatybilności Claudia Schiffer - wymieniła mianowicie biednego narzeczonego na bogatego narzeczonego - lecz odśpiewałem Kazikowi tQ nowinę. - Głosu to ty nie m^sz ~ zrozumiał aluzję Kazik. Kiedy sobie poszedł' napadłem najlepszą z żon. Nasz ślub trudno uznać 2a wystawny: ona poszła piechotą, z jedną różą zamian bukietu, w garniturze, który i tak już miała, więc nie iflusiała nic kupować. Ja miałem nowy, ale Armani to nie był. Impreza odbyła się w niewykończonym cud^Y™ domu bez podłogi i sam 155 dla siedemdziesięciu gości nagotowałem zupy. Pieczone ziemniaki zrobiła przyjaciółka. Do roli didżejów zagnaliśmy gości. - I ty, ty, kobieta z różą za dziesięć złotych -grzmiałem - ty wierzysz, że ślub to impreza, która powinna zakasować inne? To co sobie myślisz o naszym? Żałujesz. Najlepsza z żon popatrzyła na mnie swoim słynnym spojrzeniem: „Mój matołku, jaki ty jesteś słodki i głupi". - No przecież zakasowała wszystkich - wyjaśniła po prostu. - Bo to ja mam ciebie, a nie żadna inna. Nie na darmo nazywam jąjednak najlepszą z żon. Grafik spóźnień Punktualność jest grzecznością królów. Przyznam się, że nigdy nie chciałem być królem. Przez całe lata miałem wyrzuty sumienia z powodu bezustannego spóźniania się do szkoły. Aż do chwili, kiedy wydaliśmy huczne przyjęcie dla przyjaciół. Najlepsza z żon cały dzień ścierała kurze i pucowała kieliszki, ja opracowywałem menu. O ósmej byliśmy gotowi. Sztućce rozłożone, w garnkach dochodził do siebie kurczak z estragonem, ratatouille i ryż z szafranem. - Myślisz, że przyjdą punktualnie? - zapytałem najlepszą z żon, przełykając ślinkę. - Trzy razy mówiłam Roszkowi, że podajemy kolację punkt ósma - odparła. - Obiecał, że się nie spóźnią. Kiedy minęła dziewiąta, zaczęliśmy się niepokoić. Kurczak wystygł. Komórka Roszka odpowiadała, że abonent jest niedostępny. O wpół do dziesiątej nakryłem najlepszą z żon, jak wykrada kiełbasę z lodówki i potaj emnie j ą zj ada. - Nie mogę już wytrzymać z głodu - wyznała, odprowadzając kiełbasę tęsknym wzrokiem. 157 - Czy Roszko myśli, że jest Marilyn Monroe? - zastanawialiśmy się. - Ona spóźniała się nieustannie, czasem nawet o kilka dni. O dziesiątej się załamałem. Zamknąłem się w łazience i właśnie dojadałem Prince Polo, kiedy żona mnie nakryła i zabrała batonik. Już miałem kontratakować, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi i wkroczyli Roszkowie. - Nie spóźniliśmy się chyba za bardzo? - zatroszczyła się pani Roszko. - Wiecie, mamy tyle na głowie. Właśnie wracamy z przyjęcia w Sheratonie, po drodze spotkaliśmy jeszcze państwa G., wiecie, tych znanych aktorów. Nalegali, żebyśmy wypili z nimi kawę. - Ależ skąd, dopiero skończyliśmy przygotowania - wyjaśniła najlepsza z żon z właściwym sobie wdziękiem i brakiem skrupułów. - Nie trzeba było sobie robić zachodu - powiedziała pani Roszko. - Jesteśmy, prawdę powiedziawszy, po kolacji, ale może coś przekąsimy. Prawie nie rozmawialiśmy. Rzuciliśmy się na jedzenie, nieprzyzwoicie mlaszcząc, a na koniec nie mogliśmy sobie odmówić dyskretnego wylizania talerzy. Kiedy Roszkowie wyszli, znaleźliśmy na tapczanie czarny notes. Zwykle nie przeglądamy cudzych notesów. Czynimy tak tylko w uzasadnionych wypadkach. Ten z pewnością był uzasadniony. Na okładce widniał enigmatyczny napis: „Grafik spóźnień". Na pierwszej stronie Roszko wpisał: „Prezydent - w razie zaproszenia być pół godziny wcześniej. Minister - dziesięć minut wcześniej. Stu najbogatszych w Polsce - 158 0 czasie (dotyczy tylko aktualnej listy), redaktorzy naczelni - spóźnienie dziesięć minut, Kazik - do godziny'. - Zaraz, dlaczego Kazik do godziny? - zdziwiłem się. -1 gdzie jesteśmy my? - Kazik ostatnio dostał jakąś nagrodę - stwierdziła najlepsza z żon po krótkim namyśle. - A my jesteśmy tutaj - wskazała palcem na ostatnią stronę z napisem: „Pozostali - do dwóch godzin (podawać ważne powody!!!)". Roszko bardzo się ucieszył, kiedy zwróciłem mu notes. - Rozumiesz, stary, że trzeba się cenić. Pierwszy lepszy dyrektor mógłby się poczuć nie wiadomo kim, gdybym pokornie czekał w poczekalni. Nie wiesz, że Leonardo DiCaprio spóźnia się wszędzie i zawsze. 1 zawsze na niego czekają! Od tej pory z drżeniem serca, licząc minuty, oczekiwaliśmy na kolejne odwiedziny Roszków. Kiedy redaktor naczelny pochwalił nasze felietony, Roszkowie pojawili się na umówionej wcześniej kawie z opóźnieniem zaledwie czterdziestu pięciu minut. A kiedy rozeszła się wieść, że zadzwonił do nas znany reżyser, Roszkowie przyszli zaledwie pół godziny po czasie. Poczuliśmy, że robimy karierę. W ostatni czwartek Roszkowie spóźnili się jednak aż trzy godziny. Pan Roszko długo opowiadał, jak najpierw złapali gumę, potem zabrakło im benzyny, a w końcu pani Roszko stwierdziła, że zapomniała wyłączyć gaz i musieli wrócić do domu. Brzmiałoby to nawet wiarygodnie, gdyby nie to, że Roszkowie mająkuchenkę elektryczną. Stało się coś, o czym Roszkowie już wiedzą, a my jeszcze nie. Na wszelki wypadek nie odbieramy telefonów z redakcji. 159 Zaprosiliśmy ponownie Roszków. Jest już dwie godziny po czasie. Najlepsza z żon właśnie opróżniła butelkę likieru i poszła spać. Ja przypaliłem całą kolację i zalałem przez nieuwagę łazienkę. Ale w obecnej sytuacji to już nie ma znaczenia. Po prostu nie Stara maksyma Kubusia Puchatka mówi, że człowiek nie może cały czas mówić „tak". Powinien przynajmniej od czasu do czasu mówić „nie". Puchatek radził sobie, wtrącając „nie" od czasu do czasu -ot tak, dla kondycji. Kubusia Puchatka przypomniała mi najlepsza z żon pewnego poranka, po telefonie, który wyrwał nas ze snu. - Nie możesz wciąż mówić „tak" - powiedziała poważnie. - Tak, masz rację - potwierdziłem natychmiast. Najlepsza z żon westchnęła ciężko. - W takim razie dlaczego powiedziałeś znowu „tak"? - Ja? - zdziwiłem się, pragnąc zyskać na czasie. - Naprawdę tak powiedziałem? - Dziesięć minut temu zadzwonił telefon - wyjaśniła małżonka spokojnie. - Dzwonił agent, chciał nas ubezpieczyć. Powiedziałeś „tak". Mam duże doświadczenie z rannymi telefonami. Od kilku miesięcy agenci namawiają mnie do kupna polisy na życie. Dzwonią rano. Mówię „tak", bo rano zawsze mówię „tak". Po południu okazuje się, że 161 powiedziałem „tak" pięciu różnym towarzystwom, które w związku z tym dzwoniły ponownie, nie wiem czemu wnioskując z mojego porannego „tak", że zgodzę się podpisywać różne papierki. - Musisz zobaczyć się z narzeczoną Kazika -zadecydowała żona. - Ona jest kobietą wyzwoloną. Zawsze mówi ,,nie". - Kazikowi też? - zainteresowałem się. Małżonka spiorunowała mnie wzrokiem i następnego dnia umówiła się z narzeczoną Kazika w kawiarni. - Patrz i ucz się - syknęła najlepsza z żon, gdy narzeczona Kazika przekroczyła próg knajpy i od razu odmówiła zostawienia płaszcza w szatni, odesłała kelnera do kuchni, a w końcu powiedziała, że się spieszy, i wybiegła, nie płacąc rachunku. - Tak powinieneś się zachowywać - stwierdziła najlepsza z żon. - Tak - potwierdziłem, płacąc za sałatkę narzeczonej Kazika. Zadzwoniła komórka. Jakaś pani upierała się, że obiecałem jej, że dziś właśnie się ubezpieczę. - Redakcja wysłała mnie do Kostaryki - tłumaczyłem się - żeby napisać o uprawie bananów. Kiedy wracam? Myślę, że za miesiąc... Oczywiście, że może pani wówczas zadzwonić. Najlepsza z żon spiorunowała mnie wzrokiem. - Powiedz „nie". Przecież ona zadzwoni za miesiąc i co wtedy? Komórka zadzwoniła ponownie. -O, już panjest-ucieszył się męski głos. Bałem się, że wciąż jest pan w Mozambiku. To kiedy się spotkamy i sfinalizujemy umowę? 162 Rozejrzałem się przerażony. - Połączenie zostało anulowane - powiedziałem do słuchawki i wyłączyłem komórkę. Wieczór spędziłem przy świeczce W zeszłym tygodniu jakiś agent dzwonił do drzwi, kiedy zobaczył światło. Nie pamiętam, co mu powiedziałem, ale obawiałem się, że umówiłem się z nim na dzisiaj. Znów zadzwonił telefon. - Patrz i ucz się - powiedziała najlepsza z żon. Podniosła słuchawkę i chwilkę posłuchała. - Mąż nie jest zainteresowany ubezpieczeniem. Ja również nie. Do widzenia. Odłożyła z trzaskiem słuchawkę i popatrzyła na mnie triumfująco. - Czy to takie trudne? - zapytała. Zadzwoniłem do Roszka. Zbagatelizował moje problemy. - Przygotuj się, że będzie gorzej - ostrzegł. -Ostatnio dzwonili i pytali, czym pracuję. Powiedziałem, że głową. Zaproponowali kompleksowe ubezpieczenie od obniżenia wydolności umysłowej. Zaciekawiłem się. - Powiedziałem, że jestem na Madagaskarze, ale zadzwonili ponownie. Umówiłem się z nimi na przyszły tydzień. Odłożyłem słuchawkę. Ileż to razy wyśmiewałem się z Jennifer Lopez. Ubezpieczać swoją pupę na milion dolarów i nogi na dwa razy tyle? Albo taka Dolly Parton, która ubezpieczyła swój wielki biust na pięć milionów. A Naomi Campbell? Ona to chyba ubezpieczyła wszystko. Teraz nagle je zrozumiałem. Lepiej ubezpieczyć sobie pupę niż żyć w nieustannym koszmarze telefonów od agentów. 163 Poddaję się - pomyślałem. Ubezpieczę nawet koty od nagłego porwania przez rzadkie, występujące tylko w Ameryce Południowej ptaki drapieżne, byle dali mi święty spokój. Otworzyłem cicho drzwi do pokoju. Moja małżonka właśnie rozmawiała z kimś przez telefon. - Chce pani rozmawiać z mężem? Ach, ze mną. Niestety, w tej chwili lecę do Ugandy. Tak, mam opisać pewne nieznane obyczaje Hotentotów. Oczywiście, kiedy wrócę, możemy rozważyć pani propozycję. Odłożyła słuchawkę i otarła pot z czoła. - Gdyby był do mnie jakiś telefon, powiedz, że wyjechałam. A ja za to pozmywam. Zadzwonił telefon, podniosłem słuchawkę. To był agent i pytał o żonę. - Żony nie ma. A nawet jakby była, nie jest zainteresowana - rzuciłem do słuchawki. To prawda. Mówienie za kogoś „nie" jest całkiem proste. Komplementuj adekwatnie Poderwać dziewczynę nie jest łatwo. Znam to w teorii, bowiem z najlepszą z żon poszło mi wyjątkowo łatwo - zaprosiła mnie mianowicie na randkę i tam wyznała, że bardzo siej ej podobam i czuje się poderwana. Wyznanie to znacznie uprościło nasze dalsze kontakty - wziąłem ją do kina, o co sama się zresztą na-praszała, a potem ona poprosiła mnie o rękę, na co ja wyraziłem zgodę. No i tak oto stałem się człowiekiem żonatym. Gorzej z Edziem. Mimo licznych prób nie ma żony ani nawet narzeczonej. W równym tempie uciekają od niego kasjerki z supermarketów, księgowe po kursie manikiuru i doktoryzowane filolożki. - Spójrz na mnie, czy ja jestem brzydki? - zapytał mnie z rozpaczą Edzio. - Oczy zielone, głębokie - zacząłem, wpatrując się w niego. - Przebłyski inteligencji. Włosy sztywne, o pięknym połysku, usta ładnie wykrojone. Nogi toczone. No, ale dość o mnie. A ty, Edziu, też taki najgorszy niejesteś. Była to prawda - taki najgorszy nie jest. Mogę sobie wyobrazić krótkowzroczną, a właściwie bardzo krótkowzroczną kobietę, której mógłby się spodobać. 165 - Więc co ja robię nie tak? - kontynuował Edzio. - Powiedziałem pracownicy z ksero, że w tej bluzce z bazaru wygląda jak Toni Braxton na rozdaniu Grammy. A trzeba było zobaczyć Toni, suknia z pasków, piękny brzuch, no, słowem, był to wielki komplement, a ona się obraziła. Próbowałem ratować sytuację, mówiąc coś o nogach Jennifer Lopez, że ma podobne, ale to tylko pogorszyło sytuację. - Rozumiem, że ona nie przypominała Toni ??????? z nogami Lopez - powiedziałem. - Zatem komplement był przesadzony. Dziewczyna ma przecież lustro. Mogła poczuć się ośmieszona. Kobiety komplementuj adekwatnie. - Po tej niebywale celnej uwadze, dzięki której poczułem się olśniony sam sobą, zostawiłem Edzia - musiałem w samotności przeżywać zachwyt nad swoją inteligencją. Nie dany mi był jednak czas. Tydzień później miałem Edzia na karku. - Spróbowałem adekwatnie - żalił się. - Powiedziałam pewnej konduktorce, że gdyby schudła, przypominałaby Geri Haliwell w czasach nadwagi. Konduktorka rzuciła we mnie legitymacją i nazwała imper-tynentem. Cóż, nie każda dobra rada przynosi efekt. Gdybym to ja mówił tak do konduktorki moim pięknym, modulowanym głosem, na pewno byłaby zachwycona. Ale Edzio? Naprędce poradziłem mu, by skupił się na mniej wyeksploatowanych, a też ważnych częściach kobiecego ciała. Kciuk na przykład albo palec u nogi. - Trochę inwencji twórczej - wykrzyknąłem, biegnąc do autobusu. Wieczorem najlepsza z żon powiedziała, że był do mnie dziwny telefon. Dzwonił Edzio, że kciuki się nie sprawdzają. 166 - Nikt tak jak kobieta nie wie, jak poderwać inną kobietę - wykrzyknęła dziesięć minut potem, gdy zrelacjonowałem jej problem Edzia. - Muszę pogadać z Edziem. Tydzień później Edzio przyszedł do nas, i to nie sam. Towarzyszyła mu bujna piękność o posągowych kształtach, nad którymi nie śmiałem dłużej się zastanawiać, bo najlepsza z żon czyta w moich myślach. Najgorsze jednak, piękność wpatrywała się w Edzia tak intensywnie, że o szwindlu nie mogło tu być mowy. - Co mu powiedziałaś? - napadłem najlepszą z żon, gdy Edzio odpłynął z posągiem do swojego raju. - Kochany - powiedziała żona - kazałam mu się posłużyć twoim starym grepsem. Pamiętasz, jak pierwszy raz poszliśmy kupić sobie w pracy obiad? Powiedziałeś, że uwielbiasz kobiety, które tak inteligentnie mówią o tak banalnym temacie, jak pogoda i zimna herbata. Poczułam, że jesteś facetem mojego życia. Dotąd każdy bredził o nogach Lopez albo brzuchu Braxton. Ty doceniłeś moją inteligencję. Ten wieczór spędziłem z mieszanymi uczuciami. W ogóle nie pamiętam tej uwagi o herbacie, inteligencji i pogodzie. Pamiętam za to, że bredziłem coś o pięknych palcach, kropka w kropkę jak u Claudii Schiffer. I kto to mówił, że świat jest pełen niespodzianek? Chyba ja. Prawo lornetki Przyjaciele są jak lornetki. Patrzą na ciebie raz jedną stroną, a raz inną. Fenomen lornetki poznałem w dzieciństwie dzięki małemu urządzeniu wyprodukowanemu w NRD. Ku mojej uciesze raz pokazywało ludzi jako olbrzymów, by po chwili zrobić z nich karły. Muszę się przyznać, że robiłem z lornetki zgoła odmienny użytek niż większość ludzi. O ile bowiem ludzie używają lornetki, by sobie coś przybliżyć, ja używałem jej, żeby oddalić. Z niekłamaną satysfakcją obserwowałem kolegów z podwórka - na co dzień znacznie większych, a w lornetce malutkich. Lornetka przypomniała mi się przy okazji spotkania z Roszkiem. - Mój mąż dostał właśnie nagrodę za internetowe reportaże, szefowa go pochwaliła i na dodatek kupuje mieszkanie - powiedziała Roszkowi najlepsza z żon. Roszko łyknął kawy, popatrzył w okno, zerknął na zegarek, strzepnął pyłek z mankietu i dłuższą chwilę milczał. - A ta nagroda to duża? - zapytał wreszcie. - Duża - entuzjastycznie wyjaśniła żona. 168 - Kto ją przyznaje? - Roszko wyglądał na zupełnie niezainteresowanego. - W dzisiejszych czasach każdy dostaje jakąś nagrodę - wyjaśnił na wypadek, gdybyśmy nie pojęli. - Ostatnio znajomy kierowca dostał tytuł „Transportowca roku". Kiedy najlepsza z żon szczegółowo zaznajomiła Roszka ze znakomitym składem jury, ten pokiwał głową nieprzekonany. - Też mogłem j ą dostać - wyznał. - Ale mi się nie chciało. Trzeba tyle zachodu, wysyłania, kserowania. Może jakoś się zbiorę w przyszłym roku. Natomiast ja dostałem właśnie zaproszenie na kolację. - Ściszył głos, rozejrzał się bacznie i wyszeptał mi do ucha nazwisko pewnej znanej osobistości. - Eeeeee - skrzywiłem się. - On jest passe. Nikt już nie chce chodzić na te jego kolacje. Nie dalej jak tydzień temu wymówiliśmy się pod pozorem bólu głowy. Roszko naburmuszył się i szybko wyszedł pod pozorem załatwiania pilnych spraw. - A to prosię - zauważyła chwilę po tym, gdy zniknął, najlepsza z żon. - Co on sobie myśli? Że jest Woody Allenem. Allen też udaje, że go nic nie obchodzi. Kiedy tylko mająmu dać Oscara, to on sobie jakby nigdy nic gra na saksofonie w swoim klubie. - Myślisz, że jak jakiś znajomy Allena dostał Oscara, to też się dowiaduje, że ta nagroda to nic takiego? - zainteresowałem się. Najlepsza z żon nic nie odpowiedziała, ale z jej miny niezbicie wynikało, że gdybym nawet dostał Oscary we wszystkich kategoriach, nie zrobiłoby to żadnego wrażenia na Roszku. 169 - A pamiętasz, jak się cieszyliśmy, kiedy dostał tę świetną fuchę dwa lata temu - przypomniałem z rozmarzeniem. - Tak, tak - pokiwała głową najlepsza z żon. -Ale nic nie chciał pożyczyć. Wymawiał się potrzebami pani Roszko. Następnego dnia spotkaliśmy na spacerze Kazika z narzeczoną. - A mój mąż dostał nagrodę - powiedziała najlepsza z żon prosto z mostu. - Tak, tak. Słyszeliśmy już coś od Roszka -machnął ręką Kazik. - Podobno nieduża i jacyś przypadkowi ludzie dostali. Ale gratulujemy, gratulujemy. Po powrocie do domu siedliśmy na kanapie. Najlepsza z żon zrezygnowała nawet z zadzwonienia do Edzia Obsta. Pewnie Roszko dzwonił już do niego wcześniej. - Może jednak pójdziemy na tę elegancką kolację - zamyśliła się najlepsza z żon. - Tam z pewnością będzie ktoś, kto cię doceni. Kiedy przybyliśmy na przyjęcie, zabawa trwała w najlepsze. W największej grupie brylował Roszko. Już od drzwi słyszeliśmy jego uniesiony głos. - I właśnie niedawno dostał nagrodę, bardzo prestiżową. Oczywiście wiążą się z tym ogromne pieniądze - perorował Roszko. Kiedy nas zobaczył, cały się rozpromienił. - Przyjacielu! - zawołał. - Proszę państwa, to właśnie mój przyjaciel, zdobywca pisarskiego Oscara. - Przesada - mruknąłem skromnie. - Zawsze jest taki skromny - ciągnął Roszko. - A przecież nikt nie zaprzeczy, że oboje to talenty na 170 miarę Marqueza. Co ja mówię. Przecież Marąuez to pieśń przeszłości. Poczułem się jak Russell Crowe fetowany za Gladiatora i przedstawiany do kolejnych Oscarów. - Och, a ja jestem zachwycona karierą Roszka - bąknęła najlepsza z żon. - To kariera w iście amerykańskim stylu. Reszta imprezy należała do nas. Kółka wielbicieli ustawiały się obok nas i Roszków. Jak mówi stare przysłowie - prawdziwych przyjaciół poznaje się na eleganckim przyjęciu. W końcu jeśli nie doceni cię przyjaciel, to kto? De gustibus itd. Słowo wylatuje ptaszkiem, a wraca wściekłą krową, zwykła mawiać najlepsza z żon. Ta wielka prawda dotarła do mnie w pełni dopiero przy okazji kolejnej wizyty u Kazików. Kiedy do nich przychodziliśmy, podziwialiśmy w mieszkaniu wypieszczone detale -nową komódkę wyszperaną przez narzeczoną Kazika na pchlim targu albo zastawę stołową, która biła wszystkie inne na głowę. Zapukaliśmy do ich drzwi i zaraz poczuliśmy, że coś się zmieniło. Nasze przeczucie zamieniło się w pewność, kiedy narzeczona Kazika zapytała: - No i co sądzicie o nowym wystroju? Rozejrzeliśmy się dookoła. Stół był, szafa była, dywan - ten sam. Wreszcie odkryłem nowy element. Na ścianie wisiało wielkie lustro w złoconej ramie. Rzuciłem okiem na najlepszą z żon. Ona rzuciła okiem na mnie. Jej wzrok mówił: ależ paskudztwo. Mój wzrok dawał do zrozumienia: skąd im przyszło do głowy wieszać tę potworność w eksponowanym miej scu. Skoro już się porozumieliśmy, byliśmy gotowi do wydania sądu. 172 - Fantastyczny pomysł - powiedziała najlepsza z żon. - Prawdziwa rewelacja - powiedziałem z uznaniem. - Gdzie wam się udało zdobyć taki rarytas? - Wiedziałam, że się wam spodoba - narzeczona Kazika aż pokraśniała z zadowolenia. - Bardzo się naszukałam. Rozumiecie, musiałam mieć lustro, które byłoby dostatecznie reprezentacyjne. Jeszcze raz popatrzyliśmy na lustro. Niewątpliwie czego jak czego, ale braku reprezentacyjności nie można mu było zarzucić. Po wyrażeniu jeszcze kilku opinii i westchnień zachwytu wróciliśmy do domu. - Straszne to lustro - powiedziała najlepsza z żon. - W ich mieszkaniu wyglądało jak wielka Mechagodzilla w malutkim Tokio. Pokiwałem ze zrozumieniem głową. Na tym się nie skończyło. Kazikowie zaprosili nas tydzień później, żeby zaprezentować komplet krzesełek a la Ludwik, ale nie pamiętam który, bo nie mam pamięci do numerków. Przez dwie godziny wpatrywaliśmy się w krzesełka z przerażeniem. Wśród reszty mebelków z Ikei ludwiki wołały o pomstę do nieba. - Bardzo eklektyczno-postmodernistycznie -powiedziała najlepsza z żon z uznaniem. - Utrafiliście w najnowsze trendy - podjąłem wątek. - Widziałem mieszkanie Kirka Douglasa na zdjęciach. Też połączył różne style. A w domu Davida Copperfielda również nowoczesność sąsiaduje z tradycją. - Bardzo amerykańskie - najlepsza z żon kiwała energicznie głową. 173 Wróciliśmy do domu zlani zimnym potem. Najwidoczniej Kazikowie uznali, że dalszy rozwój ich gniazdka będzie szedł w kierunku szeroko pojętego technobaroku i, co gorsza, szukali naszej akceptacji. - A gdyby tak zasugerować im, że ludwiki się trochę kłócą z resztą? - Chyba żartuj esz - naj lepsza z żon popatrzyła na mnie jak na głupiego. - De gustibus i tak dalej. No i nie pamiętasz, jak to się skończyło w zeszłym roku? Pamiętałem. Narzeczona Kazika zapytała mnie, co sądzę o nowej solniczce. Najlepsza z żon defensywnie powiedziała, że solniczka jest interesująca. Ja natomiast uczciwie stwierdziłem, że solniczka jest klasycznym przykładem turpizmu, mając nadzieję, że narzeczona Kazika nie zrozumie tego terminu, ale niestety zrozumiała. - Od razu tak podejrzewałam - w oczach narzeczonej Kazika zapaliły się wojownicze błyski. - Ale Kazik mówił, że ładna. Co było potem, wiemy tylko z relacji Roszków, którzy opowiedzieli o wyprowadzce Kazika i jego powrocie po tygodniu, kiedy zgodził się wyrzucić solniczkę. - Skoro solniczka spowodowała taką awanturę, co byłoby w przypadku ludwików? - argumentowała najlepsza z żon. Przyznałem jej rację. Kilka dni później spotkałem Edzia Obsta. Popatrzył na mnie dziwnie i minął bez słowa. Dopiero Roszko puścił parę z ust. - Podobno podobały się wam te paskudztwa u Kazików - zeznał. Roszkowie poszli do Kazików kilka dni po nas. Pani Roszko wyśmiała lustro, pan Roszko natomiast stwierdził, że ludwiki są.demode. 174 - Nie mogłem przecież skłamać przyjaciołom. Te nowe meble były po prostu wstrętne. - Obrazili się na was? - zapytałem z nadzieją. - Nie. Na was. Kazik stwierdził, że okłamywanie przyjaciół jest obrzydliwe. Edzio też tak uważa. Chyba że naprawdę ci się podobały te maszkary? Razem z najlepszą z żon obiecaliśmy sobie nie wydawać opinii. Ale skoro nie rozmawiać o gustach, to o czym? Paryski szyk - Napiwek dla kelnera to rzecz święta - mawiają kelnerzy. Na szczęście zawsze można ich nie dosłyszeć. Prawda? Roszko zawsze lubił dobrze zjeść. Nie było więc dla nas niespodzianką, że zadzwonił pewnego dnia i zaproponował wizytę w modnej francuskiej restauracji. Restauracja nie należała do tanich, rezerwacja była obowiązkowa, ale Roszko przysięgał, że doznania będą niezapomniane. Przed sobotą zadzwonił jeszcze trzy razy, przypominając, że stolik mamy na godzinę ósmą i powinniśmy ubrać się godnie. Tak to właśnie sformułował, wprawiając najlepszą z żon w popłoch. Całą sobotę spędziła, przymierzając suknie, kostiumy i co jej wpadło w rękę. - Czy myślisz, że bardziej godny będzie kostium, czy może balowa suknia na ramiączkach? - indagowała mnie nieustannie. - Tak - odparłem. - Ale co tak? - zirytowała się najlepsza z żon. -1 powiedz, jak wygląda taka elegancka restauracja? Najlepsza z żon wie, że uwielbiam wspominać pracę w paryskiej restauracji opodal Łuku Triumfalne- 176 go. Zrobiłem tam oszałamiającą karierę, która niechybnie skończyłaby się awansem na szefa sali. Do dziś pozostały mi w pamięci rady właściciela (poparte krzykiem, że wszystkich powyrzuca, jeśli nie będą przestrzegane). Po pierwsze, gość nie może długo czekać na zamówienie. Po drugie, jeśli goście zamawiają różne potrawy, niedopuszczalne jest, żeby nie dostali ich jednocześnie. Po trzecie, pusty talerz nie ma prawa stać na stoliku dłużej niż pół minuty. Po czwarte, klient ma zawsze rację. Kiedy wreszcie dotarliśmy pół godziny przed czasem do restauracji, Roszkowie już niecierpliwie przebierali nogami. Sala była prawie pusta, ale kelner zlustrował nas spojrzeniem i zabronił siadania przy kominku. - Zarezerwowane - wyjaśnił, choć na stole nie było żadnej karteczki. Następnie zniknął i pojawił się dopiero po dziesięciu minutach z menu. Stał nad nami, dopóki czegoś nie zamówiliśmy. Ceny nie były niskie. Prawdę mówiąc, można było sądzić, że jesteśmy w Planet Hollywood, a w kuchni krząta się któryś z właścicieli: Arnie Schwarzenegger albo Bruce Willis. Ale raz się żyje! Nasz wybór był imponujący - Roszko, upewniwszy się, że sami zapłacimy za kolację, zamówił kurczaka po burgundzku, najlepsza z żon wzięła kotleciki jagnięce w sosie diaelle - zafrapowała ją bowiem ta nieznana nazwa - ja zaś skromnie zrezygnowałem z przystawki i wziąłem jedynie solę w sosie cytrynowym. Co jadła pani Roszko - nie mam pojęcia, bo nie zwykłem zaglądać ludziom w talerze. Czekanie miały nam umilić aperitify. Jakie - nie powiem, żeby nie 177 popaść w sprzeczność z ustawą antyalkoholową. Powiem jedynie, że zamówiłem Kir Royal, bo i tak nikt nie będzie wiedział, co to jest. Długo nie działo się nic, aż wreszcie przybył kurczak dla Roszka. - Przecież nie będę czekał, bo mi wystygnie - powiedział rezolutnie Roszko i zabrał się do konsumpcji. Nie dał się nabrać nawet na sprytne zagranie najlepszej z żon, które dobrze na mnie przetrenowała. „A co to takie ładne?" - ma zwyczaj pytać najlepsza z żon, a gdy zaskoczony konsument zapyta: „A które?", najlepsza z żon wyciąga błyskawicznie wskazany kawałek z jego talerza i natychmiast zjada. Kiedy Roszko dojadał swojego kurczaka, dostałem solę, którą oczywiście zjadła najlepsza z żon. Za to wszyscy dostaliśmy wreszcie aperitify, które miały pobudzić apetyt. I tak wypił je Edzio Obst, któremu z głodu oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Zanim wszyscy zjedli, minęły trzy godziny, na stole piętrzyła się sterta brudnych talerzy. Przełożyłem je na sąsiedni stolik. Kelner popatrzył na mnie z potępieniem i zapisał coś w notesie. Kiedy Edzio dojadał swoje scallopine, Roszko poczuł, że znowu zrobił się głodny, ale bał się złożyć następne zamówienie, bo kelner demonstracyjnie patrzył na zegarek i głośno robił uwagi o rozpasaniu gości, którzy zamiast zjeść i wyjść, siedzą bez sensu. Zapłaciliśmy rachunek i umknęliśmy. Roszko dodał pięć złotych napiwku, co spotkało się z groźnym zmarszczeniem brwi kelnera. Szybko dorzucił jeszcze dziesięć złotych, co kelner powitał przychylnym uśmiechem. Ja nie dorzuciłem nic. Kelner znowu coś zapisał w notesie. 178 - Przynajmniej byliśmy w prawdziwie francuskiej restauracji - podsumował Roszko. - W Paryżu taki obiad kosztowałby fortunę. Już chciałem mu opowiedzieć o swojej karierze, awansie, który na mnie czekał, i zasadach, których nie można łamać, oraz o tym, że w Paryżu taki obiad kosztowałby dwa razy mniej, a kelnerzy są wdzięczni za każdy napiwek - ale zrezygnowałem. W końcu Roszko to przyjaciel, a przyjaciołom nie burzy się złudzeń. Houston, mamy problem Jakiś starożytny mędrzec, z pewnością chiński lub hinduski, wypowiedział kiedyś wiekopomną myśl: „Żaden problem nie jest tak wielki, jak się wydaje". Jestem jednak pewien, że mędrzec ów nie znał najlepszej z żon. Z pewnością nie wygadywałby wtedy takich głupot. Przez lata życia z najlepszą z żon nauczyłem się wychwytywać ów specyficzny ton w jej głosie, który pojawił się i tego ranka. Był to ton Toma Hanksa w filmie Apollo 13, kiedy informował centralę: „Houston, mamy problem". Z tym że oczywiście kłopot Toma Hanksa uwięzionego w popsutym statku kosmicznym gdzieś w przestrzeni należał do kategorii trywialnych. W przeciwieństwie do problemów najlepszej z żon. - Kochanie, mamy problem - powiedziała. - Tak - odparłem zachęcająco i sięgnąłem z przyzwyczajenia po gazetę. - Nie będziesz teraz czytał tej głupiej gazety -oznajmiła najlepsza z żon, wyrwała mi gazetę i wrzuciła do kosza. - Ależ słucham cię cały czas - skłamałem gładko, wpatrując się nad jej ramieniem w telewizor, gdzie agent Mulder właśnie tropił złych kosmitów. 180 - Wydaje mi się, że jestem za gruba - kontynuowała małżonka. - Chyba nie chcesz oglądać telewizji, kiedy ja mam problem? - zapytała. Oczywiście, że nie chciałem. Potulnie wyłączyłem telewizor. - Tak, rzeczywiście to poważny problem. A więc sądzisz, że jesteś za graba. Popatrzmy. Ważysz czterdzieści osiem kilogramów. Nie sądzę, żebyś była za graba - wyrzuciłem z siebie jednym tchem i włączyłem telewizor. Agent Mulder miał właśnie problem, który wydawał mi się znacznie bardziej istotny. Musiał wydostać się z zamkniętego pomieszczenia, żeby ratować agentkę Scully, do której już zbliżał się tajemniczy morderca. - A poza tym nikt mnie nie lubi - ciągnęła najlepsza z żon, wyłączając telewizor. - Czy możesz mi wskazać choć jedną osobę, która mnie lubi? - Wszyscy cię lubią - przekonywałem z uczuciem najlepsząz żon. - Roszko cię lubi... - A skąd wiesz? - przerwała. - Masz na to jakiś dowód? Zastanowiłem się przez chwilę. Czy Roszko kiedykolwiek dawał do zrozumienia, że lubi najlepszą z żon? Chyba nie. Ale przecież nigdy nie wspominał też, że lubi mnie. Wpadłem w lekką panikę. Nie dowiedziałem się, czy Mulder uratował Scully, ale następnego dnia umówiłem się z Roszkiem na męskie piwo. Wyglądał na zmarnowanego. Długo nic nie mówił i wpatrywał się pustym wzrokiem w sufit. - Mamy problem - wyznał wreszcie. - Pani Roszko jest w depresji. Uważa, że powinna się ubierać w tonacji pomarańczowej. 181 - ??? - wtrąciłem współczująco. - A wszystkie sweterki ma brązowe albo szare - ciągnął Roszko. - Nie dalej jak w sobotę kupiliśmy masę ciuchów, ale wszystkie były szare albo brązowe. No i teraz pani Roszko mówi, że jeśli nie będzie miała pomarańczowych sweterków, to nie wyjdzie z domu. W milczeniu zastanawialiśmy się nad tym fenomenem kobiecej natury. Właściwie mieliśmy rozważyć kilka błahostek, o których nigdy nie udało nam się porozmawiać z żonami. Ja myślałem nad kredytem na samochód, Roszko wahał się, czy wziąć sto tysięcy dolarów kredytu w banku i czy stać go będzie na spłaty. Mieliśmy przedyskutować obecną sytuację ekonomiczną na świecie i ruchy na giełdzie w Nowym Jorku, a także spróbować przewidzieć kurs dolara w nadchodzącej przyszłości, od czego zależało powodzenie planów Roszka. Roszko nie miał jednak czasu. Musiał obejść wszystkie butiki w poszukiwaniu pomarańczowych sweterków. Pognał, zanim zdążyłem go zapytać, czy lubi najlepszą z żon. W domu postanowiłem podzielić się kłopotami z najlepszą z żon. - Mamy problem, kochanie - zacząłem. - Co zrobić z kredytem samochodowym? - Chciałem wyłączyć telewizor, ale najlepsza z żon porwała pilota. - Ani mi się waż. Bierz albo nie bierz. Wszystko jedno. Jakie to w końcu ma znaczenie w porównaniu z kłopotami Ally - odparła najlepsza z żon nieobecnym tonem, śledząc akcję. Ally McBeal właśnie miała problem - powiększyć sobie usta czy nie? 182 Zerknąłem na ekran. Ally z powiększonymi ustami wyglądała koszmarnie. Resztę wieczoru spędziliśmy przed telewizorem. Udało nam się rozwiązać problem. Ally nigdy, ale to przenigdy nie powinna sobie powiększać ust. Oda do parkometru Siedzę w kawiarni i mam jeszcze dwadzieścia jeden minut, dlatego, drodzy czytelnicy, będę się streszczał. Od trzech tygodni w moim życiu i w moich felietonach nic już nie jest takie jak dawniej. Jestem innym człowiekiem. Zasługę tę w całości przypisuję parko-metrowi, któremu z tego miejsca pragnę złożyć hołd. Jak wygląda parkometr, każdy chyba wie, a opisanie go zajęłoby mi cztery bezcenne minuty, więc tego nie zrobię. Do czego służy, też chyba wiadomo. Osiemnaście minut. Odkryliśmy go z najlepszą z żon niedawno, to jest w momencie, kiedy nasze świeżo wykupione mieszkanie zaczęło się domagać kafelków, farb i kranów oraz przynajmniej jednego piekarnika. Wszystko to można nabyć w centrum właśnie. Pierwszą osobą, na której parkometr zrobił piorunujące wrażenie, była najlepsza z żon. Stało się to w pewien poniedziałek, gdy w sklepie z akcesoriami łazienkowymi przez dwie godziny stała nad kranem, który chciała zamontować nad naszą wanną. Czy kurki powinny mieć niebieskie, czy zielone przyciski? Odpowiedź na to pytanie wciąż nie nadchodziła. 184 A parkometr tykał. Ja też ją tykałem, żeby się pospieszyła, ale w natłoku myśli nie zwracała na to uwagi. - Kochany, to jest jednak decyzja strategiczna -powiedziała. - Na całe życie. To oczywiste, że potrzebuję czasu, by ją przemyśleć. Parkometr skasował jej myślenie na cztery osiemdziesiąt. - Mój Boże - zdumiała się na ten widok najlepsza z żon. - Więc to prawda, że czas to pieniądz! Jak bardzo ta prawda nią wstrząsnęła, udowodniły wydarzenia następnego tygodnia. Ona, która niefrasobliwie gubiła każdą ilość powierzonego jej bilonu, teraz zaczęła zbierać go do woreczka. Zrobiła też ekspedientce awanturę w sklepie, że zapomniała wydać jej pięćdziesiąt groszy. - To piętnaście minut parkowania - wykrzyknęła. - Każdy grosz się liczy. Byłem dumny z jej asertywności. Tego samego dnia wieczorem sama rozebrała odkurzacz i wybebeszyła worek na śmieci. Znalazła tam trzydzieści groszy, które następnego dnia dumnie dorzuciła do parkometru, gdy pojechaliśmy po wannę. Ja natomiast mam jeszcze dwanaście minut. Gdy idzie o moje iluminacje parkometrowe, nastąpiły one na nieco innym polu. Ostatecznie, że jest to pożeracz pieniędzy, przecież wiedziałem. Ale po tygodniu walk z parkometrami w różnych częściach miasta odkryłem niespodziewanie, że pojęcie upływającego czasu nabrało dla mnie nagle zupełnie innego znaczenia. Do czasów przedparkometrowych dzieliłem dzień na: do Faktów w TVN o godzinie dziewiętnastej 185 i po nich. Czas płynął mi przez palce niezauważony i nienazwany, aż tu nagle: - Kochany, dochodzi godzina szesnasta pięćdziesiąt dwie: czas wrzucić pieniążek do parkometru. - To najlepsza z żon. Zawsze zastanawiałem się, co zrobię, gdy pewnego razu, jak w każdym filmie kryminalnym, policjant zapyta mnie: - A co pan robił wczoraj o godzinie jedenastej dwadzieścia trzy? Dzięki parkometrowi mogłem wyspowiadać się z każdej przeżytej minuty, zwłaszcza kiedy odkryłem, że najtaniej wychodzi mi parkowanie, gdy dopadam parkometru co piętnaście minut. Prawdziwego objawienia doznałem jednak dwa tygodnie temu, gdy przypadkiem natknąłem się na Chmielnej na Edzia. Edzio jak to Edzio, raz ucapionego człowieka nie puści przez czterdzieści minut, i przez łata przyjaźni nigdy nie udało mi się wyrwać z jego szponów. Teraz jednak nastąpił przełom. - Muszę wrzucić pieniądze do parkometru -powiedziałem po trzech minutach i na te słowa Edzio zareagował nad wyraz pozytywnie. - Rozumiem. No to nie zatrzymuję. Od tej rozmowy widzieliśmy się na mieście wielokrotnie. Za każdym razem Edzio przyjacielsko machał do mnie, krzycząc: -Nie zatrzymuję. Parkometr, prawda? Mam jeszcze siedem minut postojowych. Więc może nie będę się zagłębiał w to, jak bardzo zyskała na tym moja przyjaźń z Edziem, i skoncentruję się na sztuce. Otóż dzięki temu, że Kazik i jego narzeczona mieszkają z dala od stref parkowania, wybraliśmy się do niego na kolejne snobistyczne przyjęcie. Do tej pory 186 nie doceniałem go od tej strony: to taki bezpłatny, bezparkometrowy przyjaciel z przedmieść. Oby więcej takich. Na przyjęciu rozmowa, jak zawsze, toczyła się wokół spraw najwyższego lotu, to jest literatury. Dotychczas rzadko zabierałem głos w dyskusji, bowiem uważam się za praktyka, a nie za teoretyka. Poza tym Kazik miał brzydki zwyczaj zapraszać na spotkanie gości, którym błyskotliwe porównania przychodziły równie łatwo, jak mnie przyrządzenie kaczki w pomarańczach. I skąd oni je w ogóle brali? Jednak podczas tego przyjęcia, kiedy mecenas W. zapytał, co sądzę o najnowszych polskich powieściach, nagle spłynęło na mnie wspomnienie. Był to obraz pewnej sceny okupionej ponad dwoma złotymi, rozgrywającej się w śródmiejskim empiku, gdy usiłowałem przedrzeć się przez pierwsze kunsztowne zdanie obiecującego debiutanta i nie zdążyłem, bo czas parkowania minął. - Uważam - powiedziałem mecenasowi - że zawiłość formy i długość frazy jest anachroniczna w czasach, gdy zewsząd dochodzi nas staccato sekund odmierzanych przez parkometry. - Oklaskom nie było końca. - Jak pan na to wpadł - wykrzyknął mecenas W. - To przełomowe stwierdzenie. W istocie. W tym miejscu powinna być jak zawsze - błyskotliwa puenta. Niestety czas parkowania właśnie mi się skończył. Mąż mojej żony Z rozmową jest jak z grzybem: nie rośnie, gdzie mu każą, ale tam, gdzie chce - wiem, bo ostatnio cały niedzielny poranek uganiałem się za nimi po chaszczach. Myśl ta przyszła mi do głowy kilka godzin po spacyfikowaniu lasu, gdy brudni, w łachmanach, z pajęczynami we włosach wracaliśmy do domu, niosąc triumfalnie dwa podgrzybki, a drogę przecięli nam Roszkowie. Roszko, spocony jak lekkoatleta, niósł arbuzy. Zazwyczaj jest tak, że gdy przychodzimy do nich z wizytą, najlepsza z żon i pani Roszko patrzą melancholijnie w sufit. Ale tym razem było inaczej. - Kochana! - wykrzyknęła pani Roszko. - Nie uwierzysz, do czego dziś doszłam! - Witaj! - ucieszyła się najlepsza z żon. - Zaraz ci opowiem, jak znalazłam grzyba! Mówiąc szczerze, wolałbym, żeby przygotowała kąpiel i herbatę, ale nie udało mi się dojść do słowa. - Ślicznie wyglądasz - powiedziała pani Roszko. - Ale najpierw ja ci powiem, do czego doszłam. Mina starego Roszka ujawniła, że on już wie, do czego doszła pani Roszko, i wcale się z tego nie cieszy. 188 - No więc wyobraź sobie, stoimy w tym supermarkecie, kolejka, przecena oleju, jedna kobieta miała fajną kurtkę, no i stoimy sobie - zaczęła pani Roszko. - Nagle słyszę, że ktoś woła: „Gałązka, to ty?" - Fantastycznie - odezwał się stary Roszko - ale może Talki przyjdą do nas na kolację i wtedy opowiesz. - „Gałązka, to ty?" - zignorowała go pani Roszko. — Odwróciłam się, bo zawsze jestem ciekawa, kto tak głośno woła, a tu patrzę: kolega ze studiów. Cudo, przystojny, męski brunecik, no mówię ci, cudo. Roszko zachwiał się i arbuz z hukiem spadł na chodnik, obryzgując mu spodnie. Tylko ja się tym przejąłem. Podałem mu chusteczkę, on ściągnął mi pajęczynę z włosów i zaczął wyskubywać igły ze swetra. -1 to był kolega ze studiów - ciągnęła opowieść pani Roszko. - Ach, wyobraź sobie, szukał mnie nawet po latach, ale nie wiedział, jak się teraz nazywam. Wcześniej nazywałam się Gałązka, a on nic nie wiedział o panu Roszku. Ach, gdyby mnie odnalazł... - Niebywałe - wykrzyknęła najlepsza z żon. Dobrze ją znam, wiem, że chciała przejść już do podgrzybka, ale pani Roszko doszła właśnie do konkluzji: - Czy wyobrażasz sobie, żeby Liz Taylor zmieniła nazwisko? Ośmiu mężów przeżyła i została przy swoim. Albo Sharon Stone. Też ma jakiegoś męża, ale wszyscy ją znają pod jej nazwiskiem. Już chciałem się wtrącić i wygłosić wiekopomną uwagę, że skoro planuje się posiadanie większej liczby mężów, to logiczne jest pozostanie przy swoim nazwisku, ale uznałem, że bezpieczniej będzie nie przeszkadzać. Dalszej części rozmowy już nie wysłuchałem. Wziąłem Roszka pod pachę i poszliśmy do nas do 189 domu. On zrobił mi kąpiel, ja mu herbatę. Po trzech godzinach przyszły żony. Trzy dni później wpadł Roszko. - Rany boskie! - powiedział. - Dzwonię do siebie do domu, a tam głos mojej żony. ,,Pani Roszko?" -pytam, a ona mówi: „Nazywam się Gałązka, Ewa Gałązka". A dalej: „Jest u mnie Zuza Gracz". Kim jest Zuza Gracz? Nie miałem pojęcia, dopóki wieczorem nie zadzwoniła narzeczona Kazika. - Zuza Gracz mówi - oświadczyła. - Jeżeli jeszcze raz nazwiesz mnie narzeczoną Kazika, wyleję na ciebie barszcz. - Ależ się tym kobietom porobiło - podsumowałem. - Dobrze, kochanie, że chociaż ty nie robisz zamieszania i dalej jesteś najlepszą żoną swojego męża i nie zależy ci na tym, żeby używać innych nazwisk. W przekonaniu tym trwałem do wczoraj. Najpierw zadzwonił telefon i jakaś miła pani chciała ubezpieczyć na życie pana Piątkowskiego, a chwilę później zapukał listonosz. - Pan Piątkowski? - ucieszył się na mój widok. - Pan Talko - burknąłem. Roznosiciel przyjrzał mi się z uwagą. - Ja tam się nie mieszam w cudze sprawy - powiedział. - Ja chcę tylko, żeby pan podpisał. A swoją drogą, panie Talko, czytałem, że ma pan żonę. To już panjejniema? Chciałem sprostować, ale zerknąłem na druczki. Adresat - niejaki pan Piątkowski - został obciążony mandatem, karą za nieopłacenie abonamentu telewizyjnego i rachunkiem od fryzjera. A co tam, podpisałem. Niech sobie ten Piątkowski płaci. Wystarczy być Bohaterem niniejszego felietonu jest nasz stary, dobry przyjaciel Muniek, który opowiadając mi tę historię, bardzo prosił o anonimowość, dlatego będę go nazywał po prostu Muniek, bez wzmianek o naszych przyjacielskich stosunkach. Tydzień temu spotkałem się z nim w czasie pewnego towarzyskiego spotkania, którego charakter nie ma tu nic do rzeczy. Muniek nie wyglądał najlepiej, w zamyśleniu moczył krawat w kawie i skubał niedogoloną brodę. - Nie uwierzysz, jakie nieszczęście mnie spotkało - powiedział Muniek na powitanie. - Jeszcze trochę, a zostanę posłem. Osobiście uważam, że zdarzają się większe nieszczęścia niż wygodny parlamentarny fotel. Ba, chętnych nań jest tylu co na wydział psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, i niejeden kandydat sprzedałby diabłu własną żcnę, byle tylko zająć swoje poselskie miejsce. - Na dodatek - uświadomiłem Muńka - wymieniono niedawno obicia z czerwonych na zielone. Muniek jednak nie był zachwycony, bo jak wyznał, polityki akurat nie lubi i cała ta kończąca się 191 poselskim fotelem kariera napawa go grozą. Jak wynikało z jego niezbornych wyjaśnień, miesiąc temu, późnym popołudniem, Muniek udał się do miejscowego domu kultury, by zapisać synka Franka na zajęcia z plastyki. Spotkanie zainteresowanych rodziców i pana od rysunku miało odbyć się - jak zapamiętał -o godzinie siedemnastej na parterze budynku w salce numer trzy. - Tylko nie zapomnij dodać, że mały sięga już po farby - przypomniała Muńkowi pani Muńkowa, wręczając teczkę z genialnymi rysunkami synka. Widziałem kiedyś te rysunki. Ich oryginalności niewiele można zarzucić. Zapamiętałem zwłaszcza jeden, przedstawiający wielką teczkę niesionąprzez chudego skrzata i podpisany „Tata". Po kilkuminutowym błądzeniu w zupełnie już pustym domu kultury Muniek trafił do salki numer trzy i dosiadł się do czterech brodatych mężczyzn, z których naj starszy od razu skoj arzył mu się z panem od plastyki, miał bowiem poplamione farbą dłonie. - Cały dzień malowałem transparenty: „Damy wam wszystko" - powiedział plastyk. Muniek przyjął to ze zrozumieniem, bowiem zupełnie nie znał się na sztuce, ale słyszał, że jest coś takiego jak sztuka nowoczesna. - Wszystko wszystkim, coś słyszałem o tym kierunku - godnie zmyślił Muniek. Ostatecznie nie każdy musi wiedzieć, że interesuje go tylko sport z pozycji fotela. - Genialne - zapalił się brodacz z lewej. -Wszystko wszystkim. Krótko i medialnie. Na takich ludzi jak pan właśnie czekamy. Pan jest... 192 - Muniek - powiedział Muniek - Z polecenia prezesa Kowalskiego? To Muńka zdumiało. Czy bycie z polecenia prezesa Kowalskiego pomoże synkowi w plastycznej karierze, czy też wręcz odwrotnie, załamie jąjuż na starcie? Po kilku nabrzmiałych wyczekiwaniem chwilach Muniek zdecydował powiedzieć:,, Jestem z polecenia". - Cóż... - zaczerwienił się Muniek, gdy mi to opowiadał. - Pomyślałem, że widocznie teraz trzeba protekcji nawet przy zapisywaniu dzieciaka na plastykę. Skąd mogłem wiedzieć, że jedno małe bąknięcie wywróci moje życie do góry nogami. Brodacz z lewej otworzył zeszyt i wpisał w wolnym miejscu „Muniek". - Zebraliśmy się, żeby opracować listę - zagaił tymczasem brodacz z prawej. - Prezes Kowalski to oczywiście numer jeden, pan Muniek uplasowałby się gdzieś na jedenastej pozycji. - Zaraz - naburmuszył się Muniek. - Wszystkie dzieci powinny mieć szansę rozwijać swe zainteresowania. - Genialne - podchwycił ten z poplamionymi rękami. - Wprawdzie program to ostatni punkt naszego programu, ale skoro pan już zaczął... „Równe szanse dla dzieci", koniecznie musimy to zapisać. No, panie kolego, jeszcze parę takich postulatów, a można by pogadać z prezesem Kowalskim. Zasadniczo cierpimy na brak, hmm, że tak powiem, pomysłów. - Może wydzieranki - zaprodukował się lewy, któremu przypomniała się szkoła podstawowa. - Wydzieranki ogólnopolskie znakomicie nas rozpropagują - zainspirował się brodacz z prawej. 193 - Ale o tym pomyśleliśmy już wcześniej. Wydzieranki na pewno tak. Ma pan może jeszcze jakieś pomysły? - Och - rozmarzył się Muniek. - Chodzi mi raczej o sprawy finansowe. Gdyby na przykład koszty tych zajęć można odliczać od podatków... Chyba nikt w Polsce nie zaprzeczy, że podatki u nas są za wysokie. I do tego jeszcze te ceny: żeby kalafior kosztował trzy złote! No i warunki lokalowe, jeśli to możliwe, należałoby poprawić. Kto to widział, żeby nasze kochane dzieci, przyszłość narodu, gnieździły się w takich ponurych lochach jak ten! Brodacz spojrzał po twarzach pozostałych mężczyzn. Widać wyczytał w ich twarzach aprobatę, bowiem klepnął Muńka w kolano i powiedział: - No dobrze, dobrze. Świeża krew. To zawsze jest w cenie. Reszty pomysłów Muniek zapomniał chwilę po tym, jak opuścił zebranie. - Ten brodacz z lewej obiecał też porozmawiać jeszcze z prezesem Kowalskim na temat naszego miejsca na liście chętnych - poinformował panią Muńkową już od progu. - Chwała Bogu - ucieszyła się pani Muńkową. - Teraz bez koneksji ani rusz. Dwa tygodnie później do skrzynki Muńka trafił list gratulacyjny prezesa Kowalskiego. Donosił, że z okazji zbliżających się wyborów parlamentarnych świeżo utworzona partia Wszystko Wszystkim wpisała go na piąte miejsce na liście krajowej dzięki wybitnym zasługom w tworzeniu programu partii. Do listu załączony był program partii z najważniejszymi postulatami: równe szanse dla dzieci, obniżka podatków, ulgi 194 podatkowe na kształcenie dzieci i regulacja cen produktów spożywczych, takich jak na przykład kalafior. „Chciałbym panu osobiście pogratulować odwagi sądów i konsekwencji przekonań. Ludzie tacy jak pan wprowadzą naszą partię do parlamentu, a naród do Europy" - dopisał odręcznie prezes Kowalski. O tym, co się działo dalej, wiem od Muńka. Pomimo wnikliwego śledztwa nie ustalił, kim jest prezes Kowalski i gdzie mieści się siedziba partii. - Na mieście mówią, że to partia kanapowa, ale skąd ja mam wiedzieć, gdzie jest ta kanapa - rozpaczał Muniek. - Tymczasem moje nazwisko wciąż tkwi na tej liście i jeśli nie zdarzy sięjakiś cud, zostanę posłem. Osobiście uważam, że cud się nie zdarzy. Wyścig szczurów Podobno szczury to bardzo inteligentne stworzenia. Potrafią znaleźć drogę w labiryncie, czego nie potrafi wielu ludzi, i wiedzą, jak odróżnić trutkę od jedzenia, czego nie potrafi zrobić żaden miłośnik fast foodów. Niewiele wiem o szczurach, ale z jakiegoś niewyjaśnionego powodu wydawały mi się stworzeniami niezwykle ambitnymi. Moje przypuszczenia potwierdziły się pewnego dnia, gdy spotkałem na mieście Kazika. Nie wyglądał najlepiej, miał podkrążone oczy, wymiętą koszulę. Uznałem, że muszę mu pomóc wyj ść z depresji i dać się zaprosić do restauracji. - Stary, nie wyobrażasz sobie, jaką mam jazdę - westchnął Kazik znad sałatki. - WTK? - uśmiechnąłem się porozumiewawczo, żeby wykazać swą przynależność do kręgu konsumentów kultury masowej. Kazik najwyraźniej nie chwycił lotnej aluzji, bo tylko machnął ręką. - Szczury, szczury, wszędzie szczury - wymamrotał ze złością. 196 Zaniepokoiłem się nie na żarty. Oglądałem kiedyś film, w którym bohater widywał białe myszki, i nie zapowiadało to niczego dobrego. - W moim biurze jest co najmniej osiem szczurów - kontynuował tymczasem Kazik, nie zauważając moich wątpliwości. - Osiem... to ciekawe - zaryzykowałem uwagę. - A skąd wiesz, że akurat osiem, a nie, dajmy na to, siedem. - No j ak to? - Kazik spojrzał na mnie ze zdumieniem. - Policzyłem je. Byłem kiedyś w biurze u Kazika. To apartament na n-tym piętrze w jednym z tych nowych biurowców. Nigdy bym nie przypuszczał, że szczury potrafią dojść tak wysoko, a jednak. Zastanowiła mnie też technika liczenia tych szczurów, zakładam bowiem, że nie ustawiają się w dwuszeregu. Zapytałem o to Kazika. - Baranie - powiedział, najwyraźniej nie mogąc skończyć z zoologicznymi fascynacjami. - Ludzie szczury. Wszyscy, począwszy od szefa, a skończywszy na sekretarce. Czuję ich oddech na plecach. Jest taki j eden Witek i tylko czeka, żeby wskoczyć na moj e miej -sce. Czy ty wiesz, że nawet usiadł mi na fotelu, gdy wyskoczyłem na lunch? A ten Piotrek, z którym siedzę biurko w biurko... Robi wszystko, żeby przejąć moją premię. Jak tak dalej pójdzie, to nie będzie mnie stać w tym roku na nowy samochód, a wiesz dobrze, że moj a narzeczona bardzo to odczuje. Pokiwałem głową. Teraz już wszystko zrozumiałem. 197 - W dodatku być może nie wybierzemy się na Dominikanę, a sam wiesz, że tam właśnie nawiązuje się odpowiednie znajomości. Ponownie pokiwałem głową, choć w życiu nie byłem na Dominikanie i tylko raz widziałem film o Gwadelupie, która, jak sądziłem, leżała gdzieś w pobliżu. - No cóż, zdarza się - usiłowałem zbagatelizować sprawę. - Teraz nawet w szkole się nie podpowiada, bo ten w ławce obok to nie kolega, ale konkurent. Kazik nic nie odpowiedział, tylko zapatrzył się smętnie w szybę, po czym zerknął na zegarek, złapał się za głowę i mrucząc pod nosem: - O rany, Piotrek będzie przede mną w biurze - wybiegł bez pożegnania. - Dziwni są ci ludzie, nad prawdziwe wartości przedkładają karierę - zagaiłem następnego dnia, kiedy tradycyjnie już spotkaliśmy się z Roszkami w supermarkecie. Braterstwo dusz każe nam bowiem robić zakupy w tym samym sklepie o tej samej porze, mimo że wcale się nie umawiamy. - To straszne - zgodził się Roszko, bo braterstwo dusz każe ??? się zgadzać w tematach ogólnoludzkich. Wypiliśmy kawę, powspółczuliśmy Kazikowi i wyścigowi szczurów, w którym najwyraźniej znajdował się w okolicach ogona, i umówiliśmy się na sobotę. Kiedy wróciliśmy do domu, z radością zapadłem się w fotel i zażądałem od najlepszej z żon, żeby ściągnęła z najwyższej półki Odyseję. - Dobrze, że w społeczeństwie są jeszcze ludzie mający odwagę iść pod prąd - podkreśliłem. - Czytający Senekę i... 198 - To Homer - zauważyła najlepsza z żon mimochodem, zmywając naczynia. Nie wiem, skąd u kobiet bierze się taka irytująca drobiazgowość. Istotnie. Sprawdziłem na okładce, autor tak właśnie się nazywał, ale nie o tym przecież mówiłem, tylko o konsumowaniu kultury wysokiej. Zamierzałem właśnie rozwinąć myśl, którą sam byłem zachwycony, kiedy zadzwonił telefon. - To szef- powiedziała najlepsza z żon. - Pyta, czy zrobisz temat w sobotę, czy ma go dać Andrzejowi. - Temu beztalenciu, które właśnie dostało niezasłużoną podwyżkę - uniosłem się honorem. - Nigdy w życiu. Biorę. - Ale przecież jesteśmy umówieni z Roszkiem - szepnęła najlepsza z żon. - Roszko może poczekać - odpowiedziałem. Miałem niewielkie wyrzuty sumienia, które jednak zniknęły, kiedy kwadrans później zadzwonił Roszko. Kajał się długo i prosił o odwołanie spotkania. Musiał spędzić weekend w pracy nad bilansem kwartalnym. - Oczywiście, mógłby zrobić to kto inny, ale sam rozumiesz - powiedział na koniec. Jasne, że rozumiem. Przecież ten Odyseusz też sam popłynął pod Troję. Nie był w ciemię bity. Samochód sprzedam Podobno można sprzedać nawet most Brooklyń-ski. Nie pomnę już, ile uzyskał ów sławny jegomość, który opchnął przyjezdnym kolumnę Zygmunta. Suma w każdym razie była znaczna. Kroniki nie notują zaś, co stało się ze szczęśliwym nabywcą. W każdym razie nie zabrał kolumny ze sobą, wciąż stoi. Wspomnienie genialnych sprzedawców naszło mnie pewnego dnia około godziny piątej rano. Nie jest to pora, kiedy nachodzą mnie jakiekolwiek myśli. Myśleć bowiem zaczynam zwykle dopiero po południu. Tym razem jednak nie miałem wyjścia. Zadzwonił telefon, nieprzytomny wysunąłem rękę spod kołdry, podniosłem słuchawkę i wyrzęziłem: -Halo. - A ten samochód to jeździ? - usłyszałem raźny głos w słuchawce. - Jaki samochód? - powiedziałem ostrożnie po minucie zastanowienia, albowiem rano kojarzę fakty niezmiernie powoli. - No ten, co pan ogłoszenie dawał - kontynuował głos w słuchawce. 200 - Jeszcze wczoraj jeździł - odparłem ostrożnie. -A co? - A nic - odparł głos. - No to dziękuj ę. - Co się stało? - zapytała sennie najlepsza z żon. - Jakiś facet chciał wiedzieć, czy samochód jeździ - streściłem rozmowę. - Bardzo mądrze, kochanie - pochwaliła najlepsza z żon. - Ale dlaczego on chciał to wiedzieć o piątej rano? Zanim zdążyłem odpowiedzieć na to niepozba-wione sensu pytanie, telefon zadzwonił ponownie. - A ten samochód to zepsuty, no nie? - powiedział następny głos. - Wcale nie - zaprzeczyłem z oburzeniem. - No to pewnie zaraz się zepsuje - kontynuował niezrażony głos. - Wszystko może się zepsuć - powiedziałem filozoficznie. - Aha, a nie mówiłem! - głos był najwyraźniej usatysfakcjonowany. - No to dziękuję. Cała historia zaczęła się kilka dni wcześniej. Dzień był słoneczny i nic nie zapowiadało horroru, który miał nastąpić. Wstąpiliśmy do biura ogłoszeń, żeby dać anons o pilnej sprzedaży naszego starego citroena. W końcu codziennie ukazują się tysiące ogłoszeń. Nasze nie było ani lepsze, ani gorsze. Nie spodziewałem się w każdym razie, że wywoła tak szeroki odzew społeczny. W dniu ukazania się ogłoszenia mieliśmy jeszcze dwadzieścia osiem telefonów. Szesnaście osób już na wstępie zastrzegło, że nie zamierza kupować tak starego i z pewnością zepsutego samochodu, dzwoni wyłącznie z ciekawości; siedem osób byłoby zaintere- 201 sowanych, o ile cena byłaby dziesięć razy mniejsza; trzy sugerowały, że przyjęłyby samochód w prezencie. Dwóch mężczyzn obiecało przyjechać i zobaczyć samochód, nigdy się jednak nie pojawili. W jaki sposób ów nieznany nam z nazwiska geniusz sprzedał kolumnę Zygmunta? - zastanawiałem się. Skonsultowałem się nawet w tej sprawie z Rosz-kiem, który stwierdził, że zapewne powodem była bardzo korzystna cena. W następnym ogłoszeniu obniżyłem cenę. Telefony zaczęły dzwonić już o czwartej rano. - Za połowę ceny to może bym kupił - zastanawiał się pierwszy głos. - Ale to już j est połowa ceny - argumentowałem najlepiej, jak potrafię o czwartej rano. - A ten samochód to nowy? - dopytywał drugi dzwoniący. - Nie? Stary? Eeee, starego to ja nie chcę. Trzeci chętny zadzwonił, żeby powiedzieć, że na pewno coś knuję, piąty powiedział, że kiedyś widział citroena, ale mu sienie podobał, ósmy zapewnił, że jeśli mu dopłacę, chętnie weźmie ode mnie grata, a poza tym ogląda właśnie Klan i nie ma dla mnie czasu. Kiedy zadzwonił osiemnasty chętny, dostałem histerii. Najlepsza z żon przyłożyła mi ręcznik do czoła. - Bądź dzielny - powiedziała optymistycznie. - To już na pewno wkrótce się skończy. Przy dwudziestym ósmym kliencie, który wygłosił tylko jedno zdanie: - Francuskie samochody to kiepskie są, niemieckie trzeba kupować - sama się załamała. - Kochanie - oceniła - prawdopodobnie przeliczyliśmy się z kosztami psychicznymi. Może po prostu podarować komuś ten samochód? 202 Przed północą, kiedy zadzwonił trzydziesty piąty chętny, skłonny byłem dać mu auto w prezencie. Chciałem tylko, żeby powiedział mi coś miłego. - A co, ukradłeś go pan, że tak tanio oddajesz? -powiedział jednak klient i rzucił słuchawkę, zanim zdążyłem wyjąkać wszystkie przekleństwa świata. Chwilę później kolejny telefon wyrwał nas z odrętwienia. Właśnie wybiła północ, godzina duchów. - Do widzenia - wrzasnąłem do słuchawki na dzień dobry. -1 proszę przestać zawracać mi głowę. Nic nie sprzedaję, nawet za dziesięć razy więcej nie sprzedam. Odczepcie się ode mnie. W końcu najważniejszą rzeczą jest honor. A obrazić mój samochód to tak jak obrazić mnie. Piesi na księżyc! Nie chciałbym być źle zrozumiany. Nie jestem ksenofobem, rasistą, a nawet wręcz przeciwnie. Chcę to wyraźnie podkreślić, żeby nie być źle zrozumianym. Uważam, że wszyscy ludzie są równi, niezależnie od tego, czy są pomarańczowi, czy fioletowi. Nienawidzę tylko jednego gatunku - pieszych mianowicie. Moja nienawiść pogłębiła się jeszcze w zeszłym tygodniu, kiedy to, jak zwykle, jechałem z przepisową prędkością j edną z ulic, gdy wtem zza drzewa wypadła nieznana mi kobieta, najwyraźniej z zamiarem rzucenia się pod koła. Zdołałem ją ocalić nagłym skrętem kierownicy, ona jednak, zamiast podziękować, zaczęła mi wygrażać parasolką i rzucać słowami powszechnie uznawanymi za obraźliwe. - Czy ty ją znasz, kochanie? - zainteresowała się najlepsza z żon, do tej pory czytająca gazetę na siedzeniu obok. - Nie wydaje mi się - odparłem zgodnie z prawdą, starając się tak manewrować samochodem, żeby uniknąć trafienia pomidorami, którymi rzucała kobieta. Wreszcie się udało i usłyszeliśmy tylko na pożegnanie okrzyki niewiasty: 204 - Ja ci dam, łobuzie, samochodem zachciało się jeździć. Droga to nie miejsce dla samochodów! Wykrzyczaną przez kobietę myśl rozważyliśmy wieczorem w większym gronie. Zjawili się Roszkowie i Kazik z narzeczoną. Każdy dysponował niezliczonymi opowieściami o perfidii i złośliwości pieszych. - Jadę sobie spokojnie, zielone światło, aż tu nagle jakiś facet wbiega mi pod koła - relacjonował Roszko. - Nawet nie popatrzył, prawie zderzyłem się z latarnią. - A mój samochód niemal staranowała jakaś kobieta - gorączkował się Kazik. - Nie uwierzycie czym. Wózkiem. Opowieści o niegodziwościach pieszych zajęły cały wieczór. W ogóle nie dziwiliśmy się porywczości ????'? Tysona. Pobił on pieszego, przez którego rozbił swój piękny samochód. - Ale ten pieszy miał podobno sześćdziesiąt pięć lat i był raczej słabowity - nieśmiało wtrąciła się pani Roszko. - Tym gorzej dla niego - zgasiłem ją. - Trzeba było ćwiczyć. Pod koniec wieczoru byliśmy pewni jednego. To skandal, że od kierowców wymaga się prawa jazdy, a nikt nie żąda od pieszych prawa chodzenia. - Każdy kretyn może sobie chodzić nie po pasach i na czerwonym świetle, a ja muszę przestrzegać przepisów - gorączkował się Roszko. Późnym wieczorem byliśmy stuprocentowo przekonani, że to sprawa na miarę trybunału w Strasburgu, zajmującego się nierównym traktowaniem obywateli. 205 - Po pierwsze, należy wsadzać wszystkich, którzy chodzą po ulicy i mają więcej niż 0,2 promila alkoholu - grzmiał Roszko. - Po drugie, żadnych niesprawnych technicznie ludzi na drodze. Jak ktoś złamał nogę i ma gips, to do łóżka i czekać, aż się zrośnie, a nie pałętać się po drodze. Po trzecie, wszystkie dzieci do przedszkola. Na drodze mogą się pojawić, kiedy skończą osiemnaście lat, chyba że rodzice zgodzą się, żeby chodziły już po skończeniu szesnastego roku życia. Kilka dni później ruszyliśmy z najlepszą z żon na zakupy do centrum. Droga jak zwykle była najeżona trudnościami. Piesi, nie wykazując ani odrobiny instynktu samozachowawczego, pchali się nam pod koła, nie spojrzawszy w lewo i prawo. Wreszcie udało nam się dotrzeć do parkingu i oddaliśmy się zakupom. Wracaliśmy objuczeni ciężkimi siatkami. - Potwory - perorowałem. - Piesi to potwory i powinni natychmiast przesiąść się do samochodów. Sami by zobaczyli, jakimi są potworami. Mój wywód przerwało gniewne trąbienie. Tak się zapaliłem, że nie zauważyłem, iż stoję na jezdni. -1 co tak trąbisz, idioto! - zawołałem i pogroziłem pięścią. - Jeździć nie umiesz! Nie widzisz, że mam zielone światło? - To on ma zielone światło, mój drogi - powiedziała najlepsza z żon. - My mamy czerwone od mniej więcej minuty. - No i co z tego? - wzruszyłem ramionami. -Spieszy mu się gdzieś czy co? Nie musi tak trąbić. Właśnie doszedłem do wniosku, że tamtym samochodem kierował zapewne jakiś pieszy, kiedy najlepsza z żon szarpnęła mnie za ramię i pociągnęła 206 do tyłu, a przede mną przeleciał błyskawicznie jakiś samochód, gwałtownie hamując. Chwyciłem dorodnego pomidora z siatki, żeby zrewanżować się pieszemu za kierownicą. -Jakjeździsz,baranie! -zawołałem. - Ty kretynie, jak leziesz - wrzasnął kierowca, spuściwszy szybę. Zza szyby wyłoniła się pyzata twarz Roszka z oczami, które na mój widok zrobiły się okrągłe ze zdumienia. - Ty tutaj? Pieszo? - zapytał. Taniec z wężem „Królestwo za konia" - wołali starożytni Anglicy, i można to zrozumieć - byli jeszcze nierozwinięci cywilizacyjnie i nie znali traktorów. Jednak w dzisiejszych czasach zarówno koń, jak i królestwo nie jest niczym godnym pożądania. Koń zbyt dużo je, podobnie jak - zdaniem Brytyjczyków - brytyjska rodzina królewska. Nikt więc nie proponuje tak niedorzecznej transakcji. Nikt z wyjątkiem Edzia. - Konia za pomysł - ryknął Edzio pewnego poniedziałku w warszawskim kinie, którego nazwy nie wymienię, bo zapomniałem. Staliśmy z Edziem w holu, czekając na polski film, o którym wiedzieliśmy tylko tyle, że nas rozczaruje, ale tego właśnie pragnęliśmy. - Gdy zobaczę tę szmirę, nie będę miał wyrzutów, że sam mam zapaść twórczą- powiedział Edzio. Wiedziałem o tym - od miesiąca Edzio nosił się z zamiarem napisania powieści, która rzuciłaby krytyków na kolana, a czytelników do księgarń. Problem polegał na tym, że nic nie przychodziło mu do głowy. - Kochany - powiedziałem wtedy mądrze, jak to ja. - Książki można pisać niezwykle łatwo. Wystarczy poznać trzy żelazne reguły Milionerów. Recepta 208 pierwsza: telefon do przyjaciela. Dzwonisz i pytasz, czy nad czymś pracuje. On ci mówi, ty wyrażasz zachwyt i natychmiast zaczynasz pisać to samo. Pół na pół: do połowy tego, co już napisałeś przy innych okazjach, dodajesz połowę tego, co napisali inni przy innych okazjach, i wydajesz. Pytanie do publiczności: „Na co, droga publiczności, chciałabyś dać trochę kasy?" Oczywiście na to, co już zna. Piszesz amerykański bestseller z polskimi realiami. Proste? Myśl tę wygłosiłem bez obawy o kradzież intelektualną. Edzio wie, że wszystko, co do niego mówię, jest już złożone w redakcji w postaci kolejnego felietonu i ukraść mi tego nie zdąży. Jedyne, czego Edzio nie wiedział, to to, że i ja od pół roku nosiłem się z zamiarem napisania książki. Niestety, nawet zarys fabuły nie przychodził mi do głowy. Ostatni pomysł, jaki miałem, to opisać historię Edzia dręczonego brakiem pomysłu, i tylko dlatego poszedłem z nim do kina. W holu oprócz nas stała bileterka i staruszek portier zatopieni w cichej rozmowie. Usiłowałem natchnąć Edzia opowieściami o niespodziewanie wybujałym biuście pewnej aktorki, ale zlekceważył moją uwagę. - Gdybym chociaż miał żonę, mógłbym ją spokojnie opisać i byłaby nowa Bridget Jones - powiedział. -Nie chcesz opisać swojej żony? - Kiedy nie mam pomysłu na felieton, zazwyczaj to robię - wyrwało mi się. Niestety, słowo ptaszkiem wyleci, a wołem wróci. Oczy Edzia zabłysły, a usta powtórzyły moj ą myśl. -Nie obraź się, ale to sobie zapiszę - powiedział Edzio. - Dołączę to do moich... pamiętników, które planuję jako trzecią książkę po dwóch bestsellerach. 209 Wypadło to trochę nieszczerze, ale nie to jest ważne. Ważne jest to, co nastąpiło później. Otóż to ja stałem bliżej staruszka portiera i jako pierwszy usłyszałem, o czym rozmawia z bileterką. Opowiadał o czasach, kiedy jako tancerz egzotyczny przemierzał PRL z żoną tancerką i wężem boa. Opowiadał o prostytutkach, cinkciarzach, znikających wężach i kelnerkach topless. Mój Boże, ten człowiek opowiadał bestseller, a ja stałem bliżej niż Edzio i - daję słowo - od czasu do czasu staruszek odwracał się w moją stronę. Zupełnie jakby mnie, a nie komuś innemu, a zwłaszcza Edziowi, powierzał tę historię. Gdy skończył, spojrzeliśmy po sobie z Edziem z minami rewolwerowców. Seans dawno się zaczął, bez nas oczywiście, ale obaj czekaliśmy, niezdolni zakończyć dręczącą scenę. - Zamierzałem napisać powieść o tym, jak nie masz pomysłu. Dlatego poszedłem z tobą do kina - powiedziałem powoli. -1 ja zamierzałem napisać powieść o tym, jak nie masz pomysłu, dlatego zapisałem sobie twoje zdanie. I też poszedłem do kina - powiedział Edzio. - Ja stałem bliżej staruszka - dodałem. - Ale ja pierwszy go zauważyłem - ripostował Edzio. - Za to ja bliżej mieszkam - powiedziałem i zanim Edzio coś wykrztusił, pognałem do domu, włączyłem komputer i wpisałem tytuł Taniec z wężem. Piszę to od wczoraj, jakiś drab stoi pod moimi oknami i jestem przekonany, że przysłał go Edzio, żeby mnie wykończył. Ja natomiast moje prawa deponuję w twoich rękach, czytelniku. Jeśli zobaczysz w księgarni dwie powieści zatytułowane Taniec z wężem, nie miej 210 wątpliwości, którą kupić. Nie pisz do mnie, że powinniśmy z Edziem połączyć wysiłki. Nie z tym beztalen-ciem, który na dodatek stał dalej od staruszka. Poza tym Krzyżaków też miały kręcić dwie ekipy, więc precedens już był. Gdyby się okazało, że zginąłem w tajemniczych okolicznościach, popełniając samobójstwo przez zaka-towanie się, to nie miejcie wątpliwości, że stoi za tym Edzio. On jest gotów na wszystko, żeby ukraść komuś dobry, dochodowy pomysł. Fachowiec wczesną porą Pacta sunt servanda -umów się dotrzymuje. Oto wskazanie, którym -jak naiwnie sądziłem - kieruje się rzesza fachowców w naszym kraju. Niestety, odsetek fachowców biegle władających łaciną drastycznie się zmniejszył w ostatnich czasach. Zupełnie nie wiem, co nas podkusiło, żeby pewnego wiosennego poranka zadzwonić po fachowca. Nie ciekła żadna rura, tynk tkwił dalej na suficie, jednym słowem, fachowiec zdawał się zbyteczny. A jednak jakaś odwieczna siła, która pchała naszych przodków do upiększania swoich jaskiń, skłoniła nas do upiększenia drzwi. Zapragnęliśmy bowiem, by białe do tej pory drzwi wyciszyć, a do tego by stały się granatowe. - Cóż, nie jesteśmy Valem Kilmerem, z hacjendą na dwudziestu czterech hektarach, i nie damy fachowcowi pracy na zawsze. Ale na pewno jest masa rzetelnych fachowców, którzy podejmą się tej drobnej roboty - powiedziała najlepsza z żon. - Znajdziemy jednego z ogłoszenia. Okazało się to jednak trudniejsze, niż sądziliśmy. Mimo że ogłoszeń było bardzo dużo, trzech pierwszych, dowiedziawszy się, że nie oferujemy im pracy 212 na cały rok, w ogóle nie chciało rozmawiać, czterech pozostałych chciało coś pomalować, zamiast obijać drzwi, aj eden całkiem biegle rozmawiał po łacinie z żoną i nie miał czasu na obgadywanie zlecenia. Dziewiąty powiedział, że jest do naszej dyspozycji. Fachowiec zjawił się o szóstej rano w poniedziałek. Przyjęliśmy go w piżamach, bowiem byliśmy pewni, że umówiliśmy się na dziesiątą, ale fachowiec zapewnił nas, że nie przeszkadza mu nasz niedbały strój. - Pan by się tylko ogolił i jakąś kawkę byśmy strzelili - powiedział, życzliwie oglądając drzwi. -Położy się brązowego skaju i będzie cacuś - ocenił. Najlepsza z żon wypadła z łazienki, owijając się szlafroczkiem, w sam raz na tę kwestię. - Ale my chcemy granatowe - wyjąkała. - Jakie? - fachowiec rzucił niedopałek na podłogę i fachowo przydeptał. - Jak żyję, cały czas robiłem skajowe brązowe i się podobało. Ale klient nasz pan, no nie? Kawka jest? Podałem kawę w naszym najlepszym serwisie. Fachowiec wypił, otarł usta ręką i wstał. - No to ja przyjdę jutro, bo teraz mam robótkę gdzie indziej - powiedział. Następnego dnia wstaliśmy o piątej rano, ale fachowiec przyszedł dopiero o pierwszej. Z zadowoleniem zauważyliśmy, że od razu wyjął drzwi i przyłożył do nich kawał granatowego skaju. - Gwoździki pan ma? - zaskoczył mnie pytaniem. -Nie ma pan? No to jak to tak? Skoczy pan i kupi. Wszędzie je można dostać. 213 Skoczyłem i kupiłem dopiero na drugim końcu miasta. Kiedy wróciłem, dochodziła godzina czwarta, a fachowiec dojadał obiad uwarzony przez żonę. - Fajno - ocenił gwoździki fachowiec. - To jutro zabieramy się do roboty. - Jak to jutro? - ośmieliłem się wyrazić zdumienie. - Przecież nie mamy drzwi. - Koc się założy i będzie ekstra - fachowiec popatrzył z ukosa. - Lecę do innej robótki. Następnego dnia fachowiec się nie zjawił. Koc zamiast drzwi nie spełniał swoich zadań, bo podwiewał go wiatr. Przybiłem go więc gwoździkami i zostawiłem tylko szparę u dołu, przez którą wyczołgiwałem się na zakupy. - Zrób coś - zażądała po trzech dniach najlepsza z żon. - Nie możemy tak żyć. Drugi fachowiec przyszedł w piątek rano, zerknął na koc, zerknął na drzwi i obwieścił: - Nie kalkuluje się. Popadliśmy w ponure zwątpienie. Słyszeliśmy, że są w Polsce ludzie, których mieszkania mają nawet kilkaset metrów kwadratowych. Ileż to musi być drzwi. I jak oni je obili? Na szczęście znaleźliśmy telefon trzeciego fachowca. Fachowiec przyszedł następnego dnia punktualnie, szybko dokończył obijanie drzwi, wstawił je w futrynę, wypił nasze piwo, zjadł nasz obiad, zainka-sował niewygórowaną należność i miło się pożegnał. Kilkanaście minut podziwialiśmy nasze piękne drzwi. - To zbyt piękne, żeby było prawdziwe - zawyrokowała najlepsza z żon. Miała rację. Próba zamknięcia 214 drzwi zakończyła się niepowodzeniem. No, nie zamykały się po prostu. Zadzwoniłem do trzeciego fachowca, który przestał być miły i dał wyraz swojej niechęci do ponownego przyjścia i naprawienia zamka. - A idź pan - powiedział mianowicie. Niekiedy mężczyzna musi być mężczyzną, i czułem, że taki czas właśnie nadszedł. W pół godziny wymontowałem drzwi, odkręciłem zamek, naprawiłem i wstawiłem drzwi. Mówiąc szczerze, do dziś nie wiem, jak to zrobiłem. W każdym razie zdążyłem tuż przed przyjściem Roszków. Kiedy wychodzili, z dumą przekręciłem kilka razy zamek, ale chyba nie pojęli aluzji. W poniedziałek o ósmej obudził nas dzwonek. Za drzwiami stał pierwszy fachowiec, najwyraźniej pełen chęci do pracy. Wyglądał na zawiedzionego, kiedy wyjaśniłem, że drzwi już obite. - Było mówione, że mam robić, to przyszłem - wyrzucił z siebie rozczarowany. - A pan mówisz, że na darmo tyle drogi jechałem? Obiję panu cokolwiek. Rozejrzeliśmy się z niepokojem - właściwie poza wejściowymi żadnych innych drzwi nie mamy. Powiedzieliśmy o tym fachowcowi. Stropił się. - To coś pan wymyśl - wymyślił w końcu. - Ja zawsze dotrzymuję umów, nie? Nie chcieliśmy łamać kręgosłupa moralnego naszego fachowca. Od trzech dni obija drzwi naszych sąsiadów. Na nasz koszt oczywiście. Koc też im wczoraj pożyczyliśmy. Kochanie, jestem zmęczony Dożyliśmy czasów, gdy dzięki poradnikom astrologia naprawdę trafiła pod strzechy. Każde chyba, nawet tycie dziecko wie o niej przynajmniej tyle, że kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa, nawet jeśli oboje mają na sobie spodnie uniseks. To, czy Ziemia nie jest jednak płaskim dyskiem wspartym na czterech krokodylach, na razie nie zaprząta nikomu głowy. W końcu Ziemia nie ma tu nic do rzeczy. Być może doczekam nawet tej wielkiej chwili, gdy na podwórku miast dzieci bawiących się rozdzielnopłciowo w kogutki i kurki, jak to bywało za moich młodych lat (swoją drogą ciekawe, jakie poradniki nam wtedy podsuwano!), zobaczę jakąś miłą pięcioletnią stworę z kucykami, wykrzykującą do kolegi: - Marsjańcu, nie wiesz, że ja komunikuję swoje potrzeby inaczej niż ty i pod warstwą tekstową mojego słownego przekazu zawsze kryją się dodatkowe emocje, które powinieneś odkryć?! A na to ów szczerbaty kolega odpowie: - Ja komunikuję swoje potrzeby wprost i każdy przekaz odbieram literalnie: mówię tylko to, co mówię, i słyszę tylko to, co się do mnie mówi. 216 Na razie, drogi czytelniku, jest to jednak utopia. Dlatego cały ten felieton j est wielką prośbą do autorów poradników: kochani, piszcie jaśniej, żeby takie sytuacje jak ta, którą tu opiszę, nie miały już miejsca. Byłem świadkiem rozmowy Wenusjanki po lekturze poradników i pewnego bardzo spokojnego i przystojnego Marsjanina. Wcale to przecież nie znaczy, że chodzi o najlepsząz żon i mnie, ale akurat chodzi. Wróciłem niedawno z pracy bardzo zmęczony (tu dodam, że zdarzyło mi się to po raz pierwszy od wielu miesięcy) i położyłem się na kanapie z gazetą, podczas gdy najlepsza z żon wykonywała bliżej mi nieznane czynności domowe, coś, co wygląda jak przestawianie rzeczy z jednego miejsca w inne, w którym nie można ich odnaleźć, i co ona nazywa sprzątaniem. - Kochanie, jestem zmęczony - powiedziałem. Najlepsza z żon natychmiast przerwała pracę. - Ale dlaczego? - Tak po prostu, jestem zmęczony. - Kiedyś nie bywałeś taki zmęczony, czy wszystko w porządku między nami? - Tak, jestem tylko zmęczony. -Nie mów mi, że jesteś zmęczony, skoro kiedyś NIGDY nie bywałeś zmęczony. Przecież widzę, że coś się dzieje. - Nie, jestem tylko zmęczony. - Mam na sobie nową bluzkę, a ty nie dość, że tego nie zauważasz, to mówisz, że jesteś zmęczony. Nie podoba ci się ta bluzka? - Podoba mi się. Jestem tylko zmęczony. 217 - Więc pewnie chodzi o to, że tydzień temu ścięłam włosy. Od tego czasu ciągłe jesteś zmęczony. Chcesz mi przez to powiedzieć, że źle zrobiłam? -Nie, nie, nie. Naprawdę jestem tylko zmęczony. - Kochanie, ja cię proszę, nie ukrywaj swoich emocji, jeśli coś jest nie tak między nami. Chcę to wiedzieć. -Jestem po prostu strasznie zmęczony, nic więcej. - A no widzisz, skoro tak mówisz, to znaczy, że coś ukrywasz! Więc o co chodzi, przechodzimy kryzys? Już od dwóch tygodni jesteś jakiś dziwny. Nie myśl, że ci się nie przyglądałam. Przecież kobiety czują więcej niż mężczyźni. A może chodzi o tę blondynkę, z którą tak często rozmawiasz na papierosie? Może po prostu już ci się nie podobam! - Błagam, jestem tylko zmęczony. - Więc o to chodzi! Wiedziałam! Zawsze jesteś jakiś nieswój po tych papierosach. I jeszcze moja nowa fryzura ci się nie podoba. Za dużo wydaję, tak? - Błagam, naprawdę jestem zmęczony. - Gdybyś naprawdę był zmęczony, tobyś tyle nie gadał. - To ty gadasz. Ja jestem zmęczony. - Dobrze. Jeśli nie chcesz rozmawiać o kryzysie w naszym związku, to nie. Ja w każdym razie jestem na to przygotowana. -Nie, kochanie. No, naprawdę jestem zmęczony. Przepraszam, że nie zauważyłem tej bluzki. - Więc o bluzkę chodzi. WIEDZIAŁAM. 218 -Oj aką znowu bluzkę... Ja j estem... - Tylko mi nie mów, że jesteś zmęczony. To ja jestem zmęczona tym, że tak wszystko muszę z ciebie wyciągać. Więc chodzi o bluzkę czy o włosy... ? /A Spis treści Wróć do Rivoli Jak znaleźć agenta? Teoria chaosu Król misiów Uskrzydlony pędzel Rembrandta Jak zarobić na kocie O! Takiego haka! Grzeczność królów Nie ma mocnych na Mańka Miejsce z klimatem Stosunek partnerski Pozdrowienia z wakacji Kto nie ma, ten płaci Niedziela na wsi Drapieżca Efekt j oj o Kant z Kretem Zwierzenia Bombelka Mandat, proszę pana! Grill u Kazika Siedem filarów mądrości 86 Pożegnanie przyjaciela 91 Jak zostałem równym gościem 95 Na przykład Jaca 99 Potęga telefonu 103 Bank 107 Pozdrowienia dla cioci 111 Historia z Jadzią 116 Do łososia? Tędy! 120 Rozwód załatwi wszystko 126 Łono natury 130 Kolej rzeczy 135 Pipsa w ziołach 138 Wiwat różnica 142 Kombatanci 146 Co roku jest to samo 150 Strach ma wielkie oczy, czyli ślub Kazika 154 Grafik spóźnień 157 Po prostu nie 161 Komplementuj adekwatnie 165 Prawo lornetki 168 De gustibus itd. 172 Paryski szyk 176 Houston, mamy problem 180 Oda do parkometru 184 Mąż mojej żony 188 Wystarczy być 191 Wyścig szczurów 196 Samochód sprzedam 200 Piesi na księżyc! Taniec z wężem Fachowiec wczesną porą Kochanie, jestem zmęczony ISIS 204 208 212 216 Książki oraz bezpłatny katalog Wydawnictwa W.A.B. można zamówić pod adresem: ul. Łowicka 31,02-502 Warszawa tel. (22) 646 05 10,646 05 11,646 01 74,646 01 75 wab@wab.com.pl www.wab.com.pl Redakcja: Donata Lam Korekta: Magdalena Stajewska, Maciej Korbasiński Redakcja techniczna: Urszula Ziętek Projekt okładki i stron tytułowych: koniec_kropka Zdjęcia wykorzystane na I stronie okładki: © Getty Images/ Flash Press Media, © Jacek Pitrowski/ Agencja Gazeta Wydawnictwo W.A.B. ul. Łowicka 31, 02-502 Warszawa tel. (22) 646 05 10, 646 05 11, 646 01 74,646 01 75 wab@wab.com.pl www.wab.com.pl Skład: Komputerowe Usługi Poligraficzne Piaseczno, ul. Żółkiewskiego 7 Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A., Kraków ISBN 83-7414-150-6