16742
Szczegóły |
Tytuł |
16742 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16742 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16742 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16742 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
TERESA MEDEIROS
Cisza
Przełożyła Maciejka Mazan
Dla Irwyna Applebauma za niezachwianą wiarę w pisarki i nieustanne upodobanie dla
literatury kobiecej.
Dla pań: Meriweather, Silvey, Truitt, Warren, Brown, Sharon. Wadę Holder, panny Almy
Ferguson, panów Fieldem, Johnsona, Jenta, pani Brendy Watson, pani Pat Mickel, pana
Darrisa Snodgrassa, pana Teda Parrisha, panny Mary Hart Finley, pani Amandy White,
pana Roberta Adkinsa, pani Lisy DiPasąuale, pani Becky Griffin, pana Davida Schuermera.
pani Patricii Ramsden, Melissy Bregenz.er i wszystkich nauczycieli, którzy potrafią zaszczepić
swoim uczniom zamiłowanie do nauki i czytania, a zwłaszcza dla pana Ernie go Da-visa,
który niegdyś dal mi troję zamiast dwójki, ponieważ, obiecałam, że nigdy więcej nie będę się
zajmować trygonometrią, i który wypowiedział nieśmiertelne słowa: ,,Złe ksiciżki nie istnieją.
Niektóre są tylko lepsze od innych".
Dla Michaela. Bóg obdarował mnie w tym życiu wieloma błogosławieństwami, ale nigdy
tak szczodrze jak w dniu, w którym mnie pokochałeś.
Prolog
Anglia, 1347 r.
Lady Willow z Bedlington czekała na tę chwilę przez całe życie. Mocno ściskała dłoń
papy i przestępowała z jednej nóżki na drugą, tak przejęta, że nie była pewna, czy się nie
zmoczy.
Wreszcie, po sześciu latach marzeń i modlitw, miała dostać zupełnie własną, prawdziwą
mamusię.
Zerknęła ukradkiem na papę. Był przystojny jak sam król Edward; stał na dziedzińcu ich
zamku, wysoki i smukły, ubrany w tunikę i spiętą pasem szkarłatną opończę. Opończa była
wytarta, a pochwa miecza odrapana, ale przed chwilą, zanim rozległy się fanfary,
obwieszczające przybycie panny młodej, Willow wdrapała się mu na kolana i starannie
uczesała jego rudozłotą brodę.
- Papo... - wyszeptała, gdy czekali, aż powóz z orszakiem rycerzy wtoczy się na wzgórze.
- Tak, księżniczko? - spytał, pochylając się ku niej.
- Będziesz kochał lady Blanche tak jak mamusię?
- Żadnej kobiety nie pokocham tak, jak miłowałem twoją mamę.
Ścisnęła jego dłoń, poruszona słodko-gorzkim wyrazem
7
TI:RI:SA MEDEIROS
CISZA
jego twarzy. Odpowiedział mrugnięciem, które miało być żartobliwe.
- Ale król będzie zadowolony, jeśli pojmę za żonę szlachetną wdowę, lady Blanche. Jej
małżonek zginął w tej samej bitwie, w której okaleczono mi rękę. Ona potrzebuje dobrze
urodzonego męża, ja szczodrego posagu, który da jej król. - Machnął ręką. - Pomyśl, jak
cudownie będzie znowu cieszyć się łaskami króla. Już nigdy nie będzie ci burczeć w
brzuszku. Na naszych stołach co wieczór znajdzie się świeża dziczyzna. Nie będziemy
musieli wyprzedawać skarbów twojej matki. Dochody z lasów Blanche wystarczą, by nasza
szkatuła znów się wypełniła!
Willow udała, że się cieszy, choć lasy ani szkatuła wcale jej nie obchodziły. Miała tylko
nadzieję, że lady Blanche tęskni za córeczką tak samo. jak ona tęskniła za mamusią. Już nie
będzie musiała się nudzić samiutka w zamku, jak wtedy, gdy papa wyjeżdżał na całe
miesiące, by zalecać się do lady Blanche.
Ta tęsknota za matką była jedyną tajemnicą, jaką miała przed ojcem. Właściwie była
zadowolona, że jest ukochaną córeczką papy. Lubiła cerować jego zniszczone stroje. Lubiła
go ganić, kiedy wychodził na śnieżycę bez opończy, a kiedy wracał, całowała go w
zlodowaciałą brodę. Lubiła, kiedy nazywał ją księżniczką i burzył jej ciemne loki. Nie
przeszkadzało jej skromne jadło, jeśli tylko mogła zasypiać w jego ramionach, gdy czytał jej
przypowieści z ręcznie spisanej Biblii, niegdyś należącej do mamy. Tylko tej księgi papa nie
zgodził się sprzedać.
Ale dopiero gdy siadała przed kominkiem, a zamkowe psy układały się przy niej,
przychodziło jej do głowy, że bardzo chciałaby mieć mamę, która głaskałaby ją po głowie i
usypiała kołysanką.
8
Znowu pociągnęła ojca za rękę.
- Czy lady Blanche mnie pokocha?
- Oczywiście, maleńka. Jak mogłaby nie pokochać mojej małej księżniczki?
Ale tym razem nie spojrzał na nią. Ścisnął jej rączkę tak, że prawie zabolało.
Zaniepokojona Willow wygładziła wolną ręką wełnianą spódniczkę. Sama uszyła sobie
kaftanik z resztek materiału z sukni matki. Pracowała przy płomyku świeczki tak długo, aż
oczy zaczynały ją piec, a pokłute palce krwawiły. Miała nadzieję, że nowa mamusia doceni
jej kunszt; wokół dekoltu wyhaftowała nawet różyczki. Choć wiatr wiejący z doliny pachniał
już śniegiem, wolała dygotać z zimna, niż ukryć swoje dzieło pod wytartą peleryną.
Uniosła dumnie głowę, na przekór wszystkiemu. Papa miał oczywiście rację. Czy można
jej nie kochać?
Ale gdy wspaniały biały powóz wtoczył się z turkotem na zwodzony most, a wraz z nim
pojawił się zastęp zbrojnych rycerzy, panika ścisnęła jej serce. A jeśli lady Blanche nie
zachwyci się jej sukienką? Jeśli nie zachwyci się nią?
Powóz zatrzymał się na dziedzińcu. Willow stała z otwartą buzią, chłonąc w zdumieniu
widok wspaniałych zasłon z haftowanego adamaszku oraz złoconych kół. Sześć śnież-
nobiałych rumaków stukało kopytami i potrząsało grzywami splecionymi w warkoczyki.
Dzwoneczki przy uprzęży dźwięczały ostro i tryumfalnie. Papa pochylił się ku niej.
- Lady Blanche ma dla ciebie cudowną niespodziankę. Drzwi powozu otworzyły się ze
skrzypnięciem. Willow wstrzymała oddech; z zachwytem patrzyła na wdzięczny ruch
odsłoniętej kostki, mignięcie rękawa, obszytego sobo-9
TERESA MEDEIROS
CISZA
lami, blask jasnych jak lód włosów, zebranych w siateczkę ze srebrnych nici.
Lady Blanche wyłoniła się z jedwabnego kokonu. Serce Willow zabiło mocniej. Nowa
mamusia była jeszcze piękniejsza, niż się spodziewała.
W głowie aż jej się zakręciło na samą myśl o tym, co będą robić razem: śpiewać i
recytować wiersze dla papy w długie zimowe wieczory, prząść na kołowrotku, który od
śmierci mamy stał porzucony na strychu, zbierać do fartuszka pierwiosnki i kaczeńce, gdy
łąki powloką się pierwszą zieloną mgiełką wiosennej roślinności.
A gdy piękna pani skłoniła głowę i powitała papę królewskim uśmiechem, Willow omal
nie zemdlała z uniesienia, nie mogąc się już doczekać, kiedy przytuli się do tej słodko
pachnącej piersi.
Nieświadomie zrobiła krok naprzód, ale znieruchomiała, gdyż w powozie wszczęło się
jakieś zamieszanie. Myślała, że to piesek - taki kudłaty, z płaskim pyszczkiem, ulubione
zwierzątko szlachetnych dam - ale postać wyprostowała się, odgarnęła z oczu grzywę jasnych
włosów i spojrzała na nią wyzywająco. Dziecko.
Willow pobladła. A więc lady Blanche jej nie potrzebuje. Już ma córeczkę. Szeroko
otwartymi oczami przyglądała się, jak z powozu gramoli się druga pulchna postać - tym
razem chłopiec, z rumianymi policzkami i nogami jak serdelki. A potem jeszcze jedno
dziecko, i następne! Usiłowała je policzyć. Trzy. Cztery. Pięć. Wszystkie jasnowłose i
energiczne, jak lady Blanche, ale pozbawione jej uroku. Skakały wokół matki jak stadko
białych wilczków, piszcząc, jęcząc i potykając się o jej tren.
- Mamo, pić!
- Do łóziećka!
10
- Siusiu!
- Musieliśmy przyjechać do tej strasznej ruiny? Chcę do domu!
W zamieszaniu rozległ się krzyk, który zmroził serce Willow.
- Papa Rufus!
Najstarszy chłopiec puścił suknię matki i popędził ku jej ojcu. Pozostałe dzieci ruszyły za
nim jak atakująca horda. Willow mocniej chwyciła papę za rękę, ale dzieci odepchnęły ją
bezceremonialnie i otoczyły jej ojca, skacząc i wrzeszcząc.
- Papa Lufus! Papa Lufus!
Jej ojciec musiał wziąć na ręce troje maluchów. Najstarszy chłopiec i dziewczynka, która
była chyba rówieśnicą Willow, chwycili go za szyję; pozostali przywarli do jego rąk i nóg.
Lady Blanche zbliżyła się z pobłażliwym uśmiechem. Trzymała w objęciach futrzane
zawiniątko.
- Stęskniły się za tobą. Bardzo przypadłeś im do serca, gdy bawiłeś w mym zamku. Mnie
także.
Miała słodki, jedwabisty głos, na dźwięk którego serce Willow ścisnęło się tęsknie.
Wspięła się na palce i zerknęła na zawiniątko w ramionach swej macochy. Może to ta
wspaniała niespodzianka?
Papa mocniej chwycił dzieci, by nie upuścić ich niechcący, i pocałował Blanche w
policzek.
- Ufam, pani. że podróż była przyjemna.
- Nie aż tak, jak nadzieja na to, co mnie czeka u celu. Willow czekała, aż nowa mamusia
ją zauważy, ale ona
jakby nie dostrzegała nic oprócz, papy. Wreszcie to on zwrócił na nią zbolałe spojrzenie.
- Willow, powiedziałem ci, że twoja nowa mama ma dla ciebie niespodziankę. Już nigdy
nie będziesz musiała wymyś-
11
TERESA MEDEIROS
CISZA
lać sobie przyjaciół. Teraz masz prawdziwe rodzeństwo, z którym możesz się bawić.
Dzieci znieruchomiały i zamilkły; w nagle zapadłe] ciszy słychać było tylko żarłoczne
cmoktanie dziecka ssącego kciuk. Pięć par lodowatych oczu spojrzało na nią. Dzieci lady
Blanche nie nosiły kaftaników. Były ubrane w miniaturowe wersje strojów dorosłych,
kremowe, ze szlakiem ze złotego brokatu. Najstarszy chłopiec miał nawet przy pasie mały
mieczyk w pochwie wysadzanej rubinami i szmaragdami. Jedwabiste jasne włosy przybyłych
były zupełnie proste, bez śladu tych kłopotliwych kędziorków, które dręczyły Willow.
Serce jej się ścisnęło, gdy zdała sobie sprawę, jak wygląda w ich oczach: brzydkie
dziecko w starych szmatach. Nawet haft wydał jej się bardziej podobny do pokrzyw niż do
róż.
Najstarsza dziewczynka oparła głowę na piersi jej papy i zatrzepotała jasnozłotymi
rzęsami.
- Jeszcze nigdy nie widziałam takich czarnych włosów! Mamo, czy ona pobrudziła się
sadzą?
Jej brat parsknął pogardliwie.
- A może końskim łajnem? To dlatego ma taką ciemną skórę.
Papa spojrzał na niego surowo.
- Słuchaj, chłopcze, nie pozwalaj sobie...
- Stefanie, nie żartuj z przyrodniej siostrzyczki - wpadła mu w słowo Blanche. - To
biedne dziecko nie jest winne, że tak wygląda.
- Willow? To chyba nie jest chrześcijańskie imię - powiedziała dziewczynka, nadal
przyglądając się jej podejrzliwie. - To poganka?
Zanim Willow zdołała wyjaśnić, że naprawdę nazywa się Wilhelmina, lady Blanche
roześmiała się cicho i gardłowo.
12
- Nie. Reanno, to nie poganka. Jej matka była Francuzką. Jej uśmiech się nie zmienił, ale
lekko zmrużone oczy
dodały mu złośliwości. Willow poczuła, że w środku robi się jej bardzo zimno.
- Francuzi zabili naszego papę - powoli wycedził Stefan i położył dłoń na gardzie małego
mieczyka.
Willow przytuliła się do nogi ojca i znów spróbowała wziąć go za rękę.
- Nie teraz - warknął, boleśnie skrzywiony, gdyż jedno z dzieci chwyciło go zębami za
ucho, a okaleczone ramię zaczęło słabnąć pod ciężarem Stefana. - Mam tylko dwie ręce.
Willow cofnęła się gwałtownie, zaczerwieniona ze wstydu. Ojciec nigdy dotąd nie karcił
jej tak ostrym tonem.
- Nie dąsaj się, kochanie, bo zrobisz się bardzo brzydka -szepnęła macocha. - Masz,
zajmij się czymś.
Wcisnęła jej w ręce futrzane zawiniątko. Willow nawet na nie nie spojrzała. Nie
spuszczała oczu z Blanche, która wzięła papę pod rękę i pociągnęła go za sobą w stronę
zamku. Dzieci pobiegły za nimi. Reanna odwróciła się, oparta o ramię papy, i pokazała
Willow język. Papa rzucił jej jedno przelotne, bezradne spojrzenie. Potem wszyscy zniknęli w
mrocznym wnętrzu zamku.
Willow stała jak wrośnięta w ziemię i mogłaby tak stać jeszcze długo, gdyby nagle nie
zdała sobie sprawy z dziwnego ciepła, rozprzestrzeniającego się na jej sukience. Węzełek się
poruszył. Willow ujrzała ze zgrozą, że spomiędzy futer wyłania się różowa głowa i
purpurowy pyszczek gremlina, skrzywiony w płaczliwym grymasie. Bezzębne usta otwarły
się szeroko i wydały rozdzierający wrzask.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że trzyma kolejne dziecko swojej macochy. I dopiero
teraz usłyszała złośliwe
13
TERESA MEDF. IRO S
chichoty rycerzy Blanche. Dopiero teraz zrozumiała też, co to za ciepło czuje na
sukience, którą szyła z takim poświęceniem.
Opanowała chęć, by ryknąć równie głośno jak niemowlak, uniosła głowę i przeszyła
rechoczących mężczyzn wyniosłym spojrzeniem.
- Na co się gapicie? Nie widzieliście obsiusianej damy?
Rycerze zamilkli. Willow uniosła rąbek przemoczonej sukni i ruszyła w stronę zamku,
starając się nie chwiać pod ciężarem swego wrzeszczącego brzemienia.
Oto synowie są darem Pana,
a owoc łona nagrodą.
Jak strzały w ręku wojownika.
tak synowie za młodu zrodzeni.
Szczęśliwy mąż,
który napełnił nimi swój kołczan
Psalm 127 Biblia Święta
1
Anglia, 1360 r.
Sir Bannor Śmiały pędził ciemnymi kamiennymi korytarzami zamku z czołem
opływającym potem i sercem bijącym jak bęben wzywający do boju. Wypadł zza rogu i skrył
się w niszy okna. Stłumił na chwilę ochrypły oddech, by sprawdzić, czy słyszy odgłosy
pogoni.
Przez jedną błogosławioną chwilę w zamku panowała cisza. Potem rozległ się tupot stóp
i dzikie krzyki.
Sięgnął drżącą dłonią do pasa. lecz przypomniał sobie, że to na nic. Był bezbronny.
Gdyby żołnierze, którzy od czternastu lat walczyli wraz z nim przeciwko Francuzom,
ujrzeli ten dreszcz przerażenia, wstrząsający jego potężnym ciałem, z pewnością nie
uwierzyliby własnym oczom. Przecież widzieli go, gdy wspinał się po murze zamku, unikając
strug wrzącego oleju, który lał się na nich jak ogień piekielny. Widzieli, jak wskakuje na
rumaka i pędzi wśród gradu strzał, by podnieść rannego i przywieźć go w bezpieczne miejsce.
Widzieli, jak nie mrugnąwszy okiem, wyrwał sobie z nogi francuski miecz, po czym
15
TERESA MEDEIROS
ClS7A
zabił nim człowieka, który go zranił. Król Edward radował się na wieść, że wrogowie
rzucali broń i poddawali się na samo wspomnienie Bannora Śmiałego.
Ale jeszcze nigdy nie spotkał wroga tak potężnego, całkowicie wyzutego z litości i
chrześcijańskich uczuć.
Kiedy pogoń minęła jego kryjówkę, przywarł do ściany, bezgłośnie odmawiając
modlitwę do Boga. który zawsze brał go pod swoją obronę.
Ale od czasu podpisania pokoju z Francuzami nawet Bóg go opuścił. Tryumfalny wrzask,
który rozległ się w chwilę potem, mógł wydrzeć się z gardła samego Lucyfera.
Znaleźli go! Zbyt przerażony, by myśleć o konsekwencjach, rzucił się w kierunku
przeciwnym niż ten, z którego przybył. Diabły następowały mu na pięty; były tak blisko, że
czuł ich oddech na plecach.
Wbiegł po schodach prowadzących do północnej wieży; modlił się, by dotrzeć na
miejsce, zanim go dopadną i rozedrą na strzępy jak zgraja głodnych kundli. Widział przed
sobą drewniane drzwi. Rzucił się do zasuwy, pociągnął - oby tylko nie wymknęła się mu ze
spoconych dłoni! Coś chwyciło go za kostkę. Przez jedną mrożącą krew w żyłach chwilę
przeraził się, że wszystko stracone. Potem drzwi się otworzyły.
Runą! przez próg. wydarł się drapieżnym dłoniom, zatrzasnął drzwi. Dopiero gdy zasuwa
znalazła się na miejscu, odważył się oprzeć o drzwi i nabrał głęboki haust powietrza. Ryki
wściekłości wybuchły głośniej, po czym raptem zamilkły. Zapanowała złowieszcza cisza.
- Błagam, Boże - wymamrotał. - Tylko nie to! Wszystko, tylko nie to.
Niegdyś przecierpiał cztery miesiące w lochach Calais,
16
przykuty do kamiennej ściany, mając za całe towarzystwo wszy i szczury. Przełykał
każdy kęs spleśniałego pożywienia, które mu rzucano, i prosił o dokładkę. Kiedy położono go
na łożu tortur, zadziwił swych prześladowców, ucinając sobie drzemkę. Gdy przypalali go
żelazem, zdławił bolesne wycie i roześmiał się im w twarz. Ale nawet najbardziej okrutny
wróg nie znalazł tortury tak diabolicznej, mogącej złamać wolę każdego człowieka...
- Papo! Bannor jęknął.
I znowu ten słodki, sepleniący głosik aniołka.
- Papo! Nie pobawis się z nami?
Zaklął pod nosem. Ten chytrus Desmond wysłał swoją sześcioletnią siostrę, by
wynegocjowała rozejm. Mała Mary Margaret była najpiękniejszym i najsłodszym z jego
dzieci.
A może Margaret Mary? Usiłował sobie przypomnieć, jak wygląda jego córka, ale przed
oczami stanęła mu tylko mglista wizja niebieskich oczu i złocistych kędziorków. Ojciec
Humphries, zamkowy duchowny, twierdził, że jest podobna do matki. Bannor zdał sobie
sprawę ze wstydem, że za czasów drugiego małżeństwa tak często pozostawał poza zamkiem,
że nie pamiętał także twarzy żony.
- Idź sobie, malutka - szepnął. - Tatuś nie chce się już bawić. - Ze wstrętem usłyszał we
własnym głosie błagalną nutę, ale nie potrafił się jej pozbyć.
- Bądź tylko nasym konikiem! Juz nigdy cię nie zwiążemy!
- 1 nie nasypiemy ci pieprzu do hełmu - dodał drugi głos, w którym brzmiały już nutki
nadziei.
- I nie podpalimy ci wąsów - włączył się trzeci.
17
TERESA MEDEIROS
CISZA
Bannor dotknął nędznych resztek swojego zarostu. Głosy zza drzwi narastały,
zwieńczone błagalnym „Plosę, tatusiu!" Mary Margaret.
Uzbroił się w odwagę i zagrzmiał:
- Zmykać mi stąd! Tatuś ma ważne sprawy na głowie!
- Ważniejsze od nas, to pewne. Pewnie chce siąść na nocniku.
Bannor zacisnął usta; to ostatnie zdanie padło z ust jego najstarszego syna i dziedzica.
Trzynastoletni Desmond miał niewyparzoną gębę. Bannor miał wielką ochotę dobrze mu
natrzeć tych brudnych uszu... ale w tym celu musiałby otworzyć drzwi.
- Wiem! - zawołał Desmond, nagle rozpogodzony. -Nalejemy oleju do płonącego
puddingu!
Zbolałe jęki w ułamku sekundy zmieniły się w radosny wrzask; Desmond i jego lojalni
giermkowie pogalopowali w dół jak horda przybyła z piekła.
Gdy ich kroki ucichły, Bannor oparł się bezwładnie o drzwi, do głębi upokorzony
sytuacją, w jakiej się znalazł. On, lord Bannor Śmiały, pan na Elsynorze, duma Anglii i
postrach Francji, był więźniem we własnym zamku, opanowanym przez bandę dzieciaków.
Jego dzieciaków.
Pokręcił głową; ruch rozpylił w powietrzu chmurę pieprzu z jego włosów. Kiedy przestał
kichać, wyprostował się i położył dłoń na gardzie miecza. Wyraz jego twarzy wystarczyłby,
by ściąć krew przeciwnika lodem. Nie przywykł poddawać się bez walki. Musiał udowodnić
swoim niesfornym dzieciom, że nie wolno z nim zaczynać. Umocniony w tym postanowieniu
pomaszerował do okna, uchylił drewnianą okiennicę i ryknął na swego rządcę.
Zasapany sir Hollis dotarł na górę, ponaglany grzmiącymi nawoływaniami swego pana. Z
zaskoczeniem przekonał się, że drzwi są zaryglowane na głucho.
Zaniepokojony martwą ciszą w komnacie, pochylił się i zawołał:
- Panie, jesteś tam?!
- Przyszedłeś sam? - odezwał się ochrypły szept.
Sir Hollis na wszelki wypadek obejrzał się przez ramię.
- Tak.
Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem. Ze szpary wystrzeliło muskularne ramię, chwyciło
go i wciągnęło do środka. Po chwili zasuwa znów znalazła się na miejscu.
Hollis nie zdążył ochłonąć, gdy jego spojrzenie padło na pana zamku. Bannor stał spięty
jak do skoku, zdyszany, z zaciśniętymi pięściami. Ciemne włosy wisiały mu wokół twarzy w
dzikim nieładzie, oczy były zaczerwienione i rzucały mordercze błyski. Ale najdziwniej
wyglądała jego
piękna czarna broda. A raczej to, co z niej zostało. Hollis
przysunął się i pociągnął nosem. Nie, nie zdawało mu się. Jego pan cuchnął spalenizną.
- Dobry Boże! Panie, kto cię zaatakował? - Hollis rozejrzał się gwałtownie. - Czy w
zamku jest wróg?
- Jest - warknął Bannor. - Dziesięciu. Wszyscy uzbro----- tylko w diabelski koncept i jęk,
zdolny wzruszyć kamień.
- Co? - Na twarzy Hollisa powoli pojawiło się zrozumienie. - A, dzieci.
- Dzieci?! - parsknął Bannor. - To zbyt piękne słowo dla tego czarciego pomiotu.
Gdybym sam nie policzył Desmondowi palców u rąk i nóg, przysiągłbym, że ma kopyta i
ogon!
Rządca rozważnie powściągnął uśmiech.
18
19
TERESA MEDEIROS
Cl S/A
- Tak, są nieco... rozbrykane. To chyba naturalny animusz młodych.
- Animusz? Złośliwość! - Bannor opadł na krzesło i zmiótł ze stołu parę pergaminów
oraz chmurę kurzu. Niech piekło pochłonie ten przeklęty pokój! Chciałbym, by wojna z
Francją trwała sto lat!
Hollis westchnął tęsknie. On życzył sobie tego samego. Gdyby król Edward nie podpisał
traktatu w Bretigny, obaj siedzieliby w tej chwili w namiocie na jakimś odległym polu bitwy i
świętowaliby zwycięstwo. Po latach wspólnej wojaczki, gdy walczyli jak równi sobie
towarzysze broni, los rzucił ich w niezręczną rolę pana i jego wasala. Hollis czuł się równie
kiepskim rządcą wielkiego zamczyska w El-synorze, jak kiepskim tatusiem był jego pan dla
swoich dzieci z piekła rodem.
Hollis zdmuchnął kurz z kielicha i nalał Bannorowi mocnego piwa z glinianej flaszy, by
nieco złagodzić jego wściekłość. Na wypadek, gdyby to nie poskutkowało, nalał także sobie.
- Byłeś niewiele starszy od Desmonda, gdyś zaczął tułaczkę po polach bitwy. Być może
dzieciom trzeba tylko silnej ręki.
- Nie rozumiesz. - Bannor oparł się o stół i zniżył głos do ochrypłego szeptu, jakby
wyznawał jakiś straszliwy grzech. - One się mnie nie boją.
Hollis musiał przełknąć solidny łyk piwa, by pogodzić się z tą wstrząsającą rewelacją. Od
ponad trzynastu lat walczył u boku Bannora i jeszcze nie spotkał człowieka, który nie
zbladłby z przerażenia na widok jego pana. Nie dalej jak dziś rano pewien paź uciekł we łzach
z komnaty, gdy Bannor wyszczerzył do niego zęby i życzył mu miłego dnia.
20
- No... nie możesz siedzieć w tej wieży do końca życia - powiedział z namysłem. -
Musisz nauczyć je moresu.
- Proszę bardzo, tylko jak? Mam je zamknąć w lochu? Poobcinać im główki? - Bannor
poderwał się z miejsca i wielkimi krokami podszedł do okna, rozlewając po drodze piwo.
Hollis podążył za nim. zaintrygowany radosnym wrzaskiem z zewnątrz.
W dole, na podwórcu, panował chaos. Mała Mary Mar-garet, śliczny aniołek, z
przejęciem wtłaczała olej do pud-dingu, jej dwie starsze siostry zaś zabawiały się ćwiar-
towaniem swoich lalek. Desmond wraz z trzema braćmi pochwycił młodego pazia i trzymał
go nad studnią, wiszącego głową w dół.
- Desmond! - krzyknął wychylony z okna Bannor. -Natychmiast puść tego chłopca!
Niefortunny dobór słów dotarł do niego równocześnie z pluskiem i głuchym krzykiem.
Jeden z rycerzy pospieszył na ratunek wrzeszczącemu paziowi. Tymczasem Desmond
skłonił się ojcu i krzyknął:
- Zawsze do usług! Bannor zgrzytnął zębami.
- To klątwa Elsynoru. Mój ojciec, łajdak bez serca. spłodził siedemnaścioro dzieci z
prawego łoża i trzydzieś-cioro sześcioro bastardów, w tym dwoje na łożu śmierci. Można by
pomyśleć, że nasza rodzina wzięła sobie na motto nie „Podbijaj lub giń", lecz „Kochajcie się i
rozmnażajcie".
Jednym z tych bastardów był zaś sam Bannor. Gdyby nie zasłużył się królowi, walcząc
dla niego mężnie i lojalnie, nadal byłby biedakiem bez grosza i nie mógłby nawet marzyć o
zamieszkaniu w jednym z najwspanialszych zam-21
TlRIiSA Mf.hFlRns
ków swego ojca. Zamku, który wydarł najstarszemu prawowitemu dziedzicowi z
gorącym błogosławieństwem króla. Na wieść, iż Bannor Śmiały, najodważniejszy i
najbardziej zaufany młody rycerz ze świty króla Edwarda, zbiera wojsko i przygotowuje się
do szturmu na Elsynor, jego brat uciekł wraz z resztą przyrodniego rodzeństwa do zamku ojca
na południu.
Bannor spojrzał z rozpaczą na Hollisa.
- Bóg mnie chyba karze za rozwiązłość. To mój jedyny grzech. Nigdy nie miałem
upodobania do napitków, nieopanowania w gniewie czy wzywania imienia bożego na-
daremno.
- Nie możesz brać na siebie wyłącznej winy za narodziny twych dzieci. Obie twe żony
cię uwielbiały. Nawet gdyś je chciał uwolnić od swych amorów, co noc zakradały się do
twego łoża i nalegały, byś wypełnił małżeński obowiązek. - Hollis rzucił swemu panu
spojrzenie zarazem współczujące i nieco zazdrosne. Bannor pokręcił głową z westchnieniem.
- Czemuż się nie urodziłem brzydki jak ty?
Hollis, który uważał się za nieprzeciętnie przystojnego -z zadzierżystym wąsem i
gęstwiną kasztanowych włosów -rzucił przyjacielowi obrażone .spojrzenie. Dopiero wtedy
dostrzegł łobuzerskie iskierki w jego oczach.
- Skoroś taki piękny, mój panie, tylko patrzeć, a sypną ci się nowe pociechy. Ledwie ci
stuknął trzydziesty drugi rok życia. Słyszałem, że niektórzy płodzili dzieci jeszcze jako
siedemdziesięciolatkowie!
Bannor wzdrygnął się mimowolnie.
- Niech Bóg broni. Prędzej sam się wytrzebię.
Ktoś zapukał do drzwi. Przez twarz Bannora przemknął wyraz paniki.
CISZA
- Dowiedz się, kto to, zanim otworzysz. Desmond jest przebieglejszy od Czarnego
Księcia. - W ten sposób nazywano syna króla Edwarda, który podstępem pojmał w Poitiers
francuskiego króla. - Może to pułapka?
Hollis spełnił jego życzenie.
- To Fiona.
Bannor skinął głową, zezwalając na otwarcie drzwi. Na progu stanęła stara irlandzka
niańka z zawiniątkiem w objęciach.
Bannor wychylił resztę piwa, oparł głowę na ręce i wymamrotał pod nosem:
- Boże wszechmogący, znowu?
- Niestety - odparła Fiona, wkraczając do komnaty. -To już drugie w tym tygodniu.
Znalazłam ją w koszyku za stróżówką.
- Jest list?
- Nie. Tylko kocyk.
Bannor pozostał na swoim miejscu, ale Hollis nie mógł się oprzeć ciekawości; odchylił
wytarty do osnowy materiał i spojrzał z zaciekawieniem. Dziecko miało twarzyczkę równie
pomarszczoną jak stara piastunka.
- Przecież to dziecko ma ledwie parę tygodni. Czy nie byłeś w Gaskonii z Edwardem,
gdy...
Bannor wpadł mu w słowo, jakby go nie słyszał.
- Poślij do wioski po mamkę. I powiedz księdzu, by ochrzcił dziewczynkę i dał jej imię.
Biedactwu należy się choć tyle. - Wycelował palec w rozpromienioną piastunkę. - Ale nie
Margaret. Ani Mary. Mamy już trzy Margaret, jedną Mary i jedną Mary Margaret. Wystarczy,
żeby się pogubić.
- Tak, mój panie. - Fiona dygnęła niezgrabnie i ruszyła do wyjścia. Dziecko przebudziło
się i zaczęło wierzgać.
22
23
TERESA MEDEIROS
ClS/A
Piastunka zakołysała je w objęciach, szepcząc do niego celtyckie słowa. Dziecko
uspokoiło się, jakby padł na nie jakiś słodki czar.
Bannor przyglądał się temu z bardzo dziwną miną.
- Może moim dzieciom nie trzeba silnej męskiej ręki -odezwał się w zamyśleniu - lecz
łagodnej kobiecej pieszczoty.
- Fiona jest kobietą - przypomniał mu Hollis.
- Tak, lecz już posuniętą w latach. - Przez twarz pana zamku przemknął tęskny cień. - I
nie ma to jak czuła dłoń matki.
Ale gdy odwrócił się do Hollisa i przeszył go palącym spojrzeniem, wszelki ślad tęsknoty
zniknął, jakby go nigdy nie było. Jego surowe rysy przybrały ten bezlitosny wyraz, który
zawsze miewał przy planowaniu ataku... lub zasadzki. Hollis cofnął się instynktownie o krok,
nie wiedząc, czy to nie on jest jej obiektem.
Jego obawy okazały się uzasadnione, gdyż Bannor ruszył ku niemu z drapieżnym
uśmiechem.
- Ha, coś mi mówi, że mam przed sobą właściwego człowieka, który znajdzie matkę dla
moich dzieci.
- Ja? - Hollis cofnął się, wpadł na stół i omal nie strącił flaszy. - A-a-ale, panie, czy
rozsądek nie nakazuje, byś to ty wybrał sobie małżonkę?
Bannor lekceważąco machnął ręką.
- W sprawach kobiet nie wiem, co to rozsądek. Gdybym polegał na sobie, znalazłbym
kolejną słodko pachnącą ślicznotkę, jak Mary lub Margaret. Zanimbym zdołał oprzytomnieć,
już bym miał nowy miot szczeniaków, które by mi weszły na głowę.
Energicznie podszedł do stołu i dopóty grzebał pomiędzy zwojami pergaminu, dopóki nie
znalazł czystego.
24
Zanurzył pióro w kałamarzu i zaczął coś gorączkowo gryz-molić.
- Ponoć król jest w Windsorze, dogląda odbudowy zamku. Jeśli przychylnie przyjmie mą
prośbę, uczynię cię moim przedstawicielem i dziewosłębem. Wybierz mi narzeczoną, dogadaj
się z jej rodziną i stań z nią przed ołtarzem.
Panika Hollisa sięgnęła szczytu.
- Mam poślubić twą żonę?
Bannor rzucił mu zniecierpliwione spojrzenie.
- Skąd! Bądź moim przedstawicielem przed obliczem Boga. - Zapieczętował pismo
woskiem i wstał. - Gdy wrócisz do Elsynoru z moją wybranką, będzie już po wszystkim.
Stanę się mężem tej kobiety w oczach Boga i króla. -Klepnął przyjaciela po ramieniu; Hollis z
trudem utrzymał równowagę. - Składam moją przyszłość w twe ręce. Znajdź mi jakąś dobrą,
poczciwą istotę, która nie skusi mych żądz.
Hollis zatknął pergamin za pas i westchnął z rezygnacją. Wiedział lepiej od innych, że
kiedy Bannor coś postanowi, nie można z nim dyskutować.
- Słyniesz w całej Anglii jako ulubieniec króla Edwarda. Nie będzie trudno znaleźć ci
narzeczoną.
Bannor uniósł ciemną brew.
- Może będzie trudniej, niż się spodziewasz. To przeze mnie zginęły moje poprzednie
żony.
- Nie z twojej winy!
Bannor podszedł do okna z rękami założonymi na plecach i wyjrzał na dziedziniec.
Słyszał dziecięcy śmiech - niewinny i słodki. Jego rysy złagodniały; spod opryskliwości
wyłonił się smutek.
- Znajdź mi ją, Hollis. Znajdź mi kobietę, która pokocha moje dzieci jak własne.
25
TERESA MEDEIROS
Hollis spojrzał na zatroskanego przyjaciela, najlepszego, jakiego kiedykolwiek miał, i
serce wezbrało mu oddaniem.
- Znajdę, mój panie. - Przyklęknął na jedno kolano, położył dłoń na rękojeści miecza. -
Przysięgam na własne życie.
2
Bannor go zabije.
Hollis wlókł się przez omszały las, prowadząc zmęczonego wierzchowca i ponuro
przewidując najokropniejsze sposoby, w jakie przyjaciel może pozbawić go życia. Zwykły
cios mieczem byłby zbyt miłosierny. Zasługiwał na to. by powoli go zanurzyć w kadzi
wrzącego oleju, rzucić na pożarcie szczurom w lochach, posłać na nocne spotkanie z katem...
Być może w ostatnich słowach powinien poprosić, by Bannor przybił jego głowę nad
zwodzonym mostem jako ostrzeżenie dla innych rycerzy, jeśli okażą się na tyle głupi, by się
podjąć równie niemożliwej misji.
- Panie - odezwał się któryś z żołnierzy. - Ten dąb minęliśmy już cztery razy.
- Może zgubiłeś drogę? - dodał drugi.
- Zgubiłem - wymamrotał pogrążony w zamyśleniu Hol-lis. - Zgubiłem siebie.
Samo poruszanie nogami wydawało mu się wyczerpującym wysiłkiem. Wraz ze swymi
ludźmi przeczesywał angielskie ziemie już od dwóch miesięcy. Odwiedził wszystkie
27
TERESA MEDEIROS
CISZA
szlacheckie dwory od Windsoru po Walię, ale jeszcze nie znalazł odpowiedniej wybranki
dla swego pana.
Mimo czarnych proroctw Bannora, wszyscy ojcowie byli gotowi wepchnąć swe córki w
ramiona pana na Elsynorze. Ale kiedy najstarsza z ich pociech była zbyt słodka i piękna,
najmłodsza okazywała się zbyt ponura i brzydka. Jedne wyznawały, że nie lubią dzieci,
podczas gdy inne klepały się po brzuchu i obiecywały, że dadzą jego panu wielu krzepkich
synów. Na jakiś czas na duchu podniósł go widok córki lorda, dziewczyny o bujnej kibici i
wąsie gęstszym od jego zarostu, lecz radość minęła, gdy panna złapała go za kolano pod
stołem, zatrzepotała rzęsami i powiedziała, że taki przystojny zdrowy mężczyzna sam
powinien znaleźć sobie żonę. Przerażony wizją Bannora zmiażdżonego w uścisku jej
potężnych ud, uciekł z zamku pod osłoną nocy.
Westchnął, zgnębiony. Pod stopami szeleścił im gruby dywan zeschłych liści. Wkrótce
pokryje go pierwszy śnieg. Nie miał wyboru; musiał wrócić do Elsynoru i przyznać się
Bannorowi do porażki. Być może bez głowy będzie mu do twarzy.
Zatrzymał się i spojrzał w mrok; dopiero teraz zdał sobie sprawę, co żołnierze usiłowali
mu powiedzieć. Zabłądzili. w dodatku już jakiś czas temu. Stare drzewa wznosiły się nad
nimi, ponure i dostojne. Złotoszkarłatne korony rozpraszały słoneczny blask.
Tuż przed sobą dostrzegł lukę w zaroślach. Pewnie nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby z
daleka nie dobiegło go echo cienkiego chichotu.
Żołnierze cofnęli się nieco i wymienili niepewne spojrzenia.
- Może byście, panie, dobyli miecza - odezwał się jeden z nich. - To może być drzewny
duszek.
28
- Albo elf - dodał drugi, kreśląc krzyż na piersiach.
- Właśnie. Ich kobiety porywają śmiertelników do podziemnego świata, by skraść im
nasienie.
Hollis parsknął pogardliwie.
- Nas by wyrzuciły i posłały po naszego pana. Bannor mógłby sam jeden zaludnić całe
królestwo elfów.
Przykląkł i rozgarnął lśniące listowie. Przed nimi pojawiła się dolina zdobna w cienie
chmur i promienie słońca. Jej mieszkańcy pędzili i tarzali się w zbrązowiałej trawie, radośni,
jasnowłosi i szybcy. Początkowo Hollis sądził, iż rzeczywiście odkrył królestwo elfów - lecz
wkrótce potem jedna z małych istot potknęła się o korzeń i przewróciła. Ryk wściekłości
dowodził niezbicie, że istotka należy do grona śmiertelników.
Ledwie Hollis zdążył pomyśleć, że należałoby ratować chłopca, od brykającego stadka
dzieci odłączyła się ich pasterka, która pobiegła ku zbłąkanej owieczce. Przygarnęła do siebie
ryczące dziecko. Hollis obserwował ją z coraz większą ciekawością. Światło raziło go w
oczy, więc nie dostrzegał jej rysów. Choć ruchy pasterki miały w sobie dziewczęcą grację i
płynność, jej strój nie zdradzał wieku. Włosy miała schowane pod wełnianym czepkiem, a
brzydki kaftanik i fartuch były strojem zapewne służącej lub chłopki.
Ale to nie jej wygląd go zaintrygował, lecz opiekuńcze pochylenie ramion nad
dzieckiem, które tuliła do piersi. Byli za daleko, by mógł usłyszeć jej głos, lecz potrafił sobie
wyobrazić łagodne słowa, którymi usiłowała uspokoić chłopca.
Hollis przysiadł na ziemi. Być może podszedł do sprawy nie z tej strony, co trzeba.
Bannor nigdy nie twierdził, że jego nowa żona ma pochodzić ze szlachetnego rodu. Może
przedstawić mu młodą Fionę - jakąś nieśmiałą, krzepką
29
TERESA MEDEIROS
ClS/A
wieśniaczkę, która zajmie się jego rozdokazywaną gromadką i nie będzie niczego
wymagać od swego męża i pana?
Powoli jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Żołnierze podkradli się bliżej, z niepokojem
spoglądając w dół. Jeden przesunął mu dłonią przed oczami. Hollis nawet nie mrugnął.
- Panie, co się stało? Miałeś wizję?
-- Jakbyś zgadł. Oto odpowiedź na moje modły. - A gdy mężczyźni wymienili
zaniepokojone spojrzenia, dodał z błogim uśmiechem: - Madonna.
Miał ochotę zjechać po stromym zboczu prosto w dolinę, ale bał się, że spłoszy
dziewczynę i jej podopiecznych. Najprościej będzie znaleźć najbliższą wioskę lub zamek.
Ktoś na pewno powie mu, kim jest owo dziewczę i gdzie mieszka.
Znów rozgarnął zarośla, nie mogąc pohamować ciekawości. Jeszcze tylko jedno
spojrzenie.
W tej samej chwili chłopczyk wyrwał się z objęć dziewczyny i wdrapał się po sękatym
pniu jabłoni. Dziewczyna podniosła się i stanęła pod drzewem z wyciągniętymi rękami, jakby
po to, by go złapać, gdyby się pośliznął lub stracił oparcie dla stóp. Szerokie biodra nadawały
jej sylwetce ociężały wygląd.
Hollis westchnął ze szczęścia i sięgnął po cugle. Już sobie wyobrażał jej słodki,
melodyjny głos.
- Jeśli w tej chwili nie zejdziesz, ty mały podły trollu, wejdę za tobą i cię ściągnę.
- Nieprawda.
- Prawda.
- Nieprawda! - Nadgniłe jabłko spadło spomiędzy liści i trafiło Willow w głowę z
głośnym łupnięciem. Pozostałe dzieci wybuchnęły urągliwym śmiechem.
30
Willow zagryzła wargi i oparła stopę o pień, gotowa zrealizować swoje groźby.
Dziesięcioletni Harold ześliznął się w dół z miauknięciem. Prawie stał już na ziemi, gdy
stopa zaplątała mu się w spódnicę Willow. Po raz drugi tego dnia upadł na twarz.
Powietrzem wstrząsnął świdrujący pisk. Willow zakryła uszy rękami; zanim
zdecydowała, co robić - udusić smarkacza czy pomóc mu wstać - mały przetoczył się na plecy
i usiadł.
- Podstawiła mi no-o-o-gę! - ryknął. Nabrał powietrza, a jego pyzate policzki
poczerwieniały bardziej niż jabłka, które zbierała do kieszeni fartucha. - Willow podstawiła
mi no-o-o-ogę! Powiem papie!
Ośmioletnia Gerta z powiewającymi lnianymi warkoczami galopem ruszyła mu na
pomoc.
- Widziałam, wszystko widziałam! Brzydka, podła dziewczyna, wszystko powiem papie!
- I mamie! - pisnęły unisono dziewięcioletnie bliźniaczki. - Powiemy mamie! Znowu
pośle ją do łóżka bez kolacji.
Willow nie przestraszyła się dobrze znanych pogróżek. Oparła się tylko o pień drzewa,
splotła ręce na piersi i zmrużyła oczy. Na widok jej złowróżbnego uśmiechu dzieci zamilkły.
Nawet Harold przestał wyć.
- Mam nadzieję, że poślą mnie do łóżka bez kolacji -powiedziała cicho. - Bo wtedy
bardzo zgłodnieję... A gdy zgłodnieję, w środku nocy wyjdę z łóżka i zacznę szukać
czegoś do zjedzenia. - Powoli opuściła spojrzenie na biały brzuszek, wystający spod
rąbka koszuli Harolda, przesunęła językiem po lśniących zębach. - Czegoś pulchnego,
mięciut-kiego i soczystego...
Zdanie zakończyło się niskim warknięciem. Harold z wrza-
31
TERESA MEDEIROS
CISZA
skiem przerażenia zerwał się na równe nogi. Bracia i siostry runęli za nim, krzycząc na
całe gardło, i co sił popędzili przez dolinę, ku bezpiecznemu zamkowi.
Willow osunęła się na ziemię, zanosząc się śmiechem. Gdy atak wesołości minął, usiadła
i wyjęła z fartucha jabłko. Chwile samotności zdarzały się jej rzadko i były błogo-
sławieństwem. Nie ma sensu prosić, grozić, tłumaczyć i przekonywać, kiedy wszystkie jej
wysiłki, by wychować przyrodnie rodzeństwo, spełzają na niczym z powodu pobłażliwości
macochy.
Wbiła zęby w chrupkie jabłko. Przypomniała sobie, z jaką niecierpliwością oczekiwała
narodzin Harolda. Po trzech latach służenia za niańkę swoim wypieszczonym przyrodnim
braciom i siostrom wreszcie miała mieć rodzeństwo z jej własnej krwi. Ale Blanche nawet w
tym wielkim dniu sączyła truciznę do ucha swego męża. Przypomniała mu. że to ona. nie
matka Willow, dopełniła swojego świętego obowiązku i dała mu syna.
Willow odgryzła kolejny kęs jabłka. Początkowo Harold był dobrym dzieckiem,
podobnie jak trójka młodszego rodzeństwa, ale starsze dzieci wkrótce nauczyły go pogardy do
niej. Przepaść między nimi była zbyt wielka na małe nóżki dziecka.
Oni byli krępi, ona smukła. Oni mieli jasne włosy, ona ciemne. Oni byli niebieskoocy,
kolor jej oczu zaś przypominał burzliwą szarość morza. W ich żyłach płynęła lodowata
saksońska krew, natomiast w jej pulsowała ciepła, namiętna krew Francuzów. Oni mieli
miłość. Ona...
Odrzuciła niedojedzone jabłko, raptem tracąc apetyt. Już od dawna nie była małą
księżniczką swego ojca. Od chwili swego przybycia do Bedlington Blanche z bezlitosną kon-
32
sekwencją odsunęła Willow od ojca, by osadzić na tronie własnych dziedziców.
Początkowo Willow była zbyt zdziwiona, by pogodzić się z klęską. Usiłowała szukać
schronienia na kolanach ojca, lecz zawsze znajdowała na nich Reannę lub szyderczo
uśmiechniętego Stefana. Stawała pomiędzy innymi dziećmi wokół ojca. gdy opowiadał im
baśnie. Ale w chwili, gdy papa wyciągał do niej rękę, dłoń Blanche spadała na jej ramię
niczym biały pająk.
- Jesteś już za duża na te bzdury, kochanie - szeptała macocha, a jadowita słodycz jej
głosu paraliżowała Willow o wiele skuteczniej niż boleśnie mocny chwyt. - Biegnij na górę,
sprawdź, czy nie trzeba zmienić pieluszki Beatrix.
Willow odchodziła, rzucając ojcu tęskne spojrzenie. Bardzo często widziała w jego
oczach odbicie własnej paniki. Papa otwierał usta. ale zanim zdążył ją zawołać, dzieci
Blanche obsiadały go ze wszystkich stron i natarczywie domagały się jego uwagi. Wreszcie
słowa, których nigdy nie wypowiedział, zmieniły się w ciszę tak głuchą, że nie dawała się już
rozproszyć.
Czasem myślała, że wolałaby nie pamiętać czasów, gdy papa ją kochał. Być może wtedy
nie spędzałaby tylu godzin na marzeniach o kimś, kto mógłby dać jej miłość.
Oparła się o pień drzewa, ukołysana słodko-gorzkimi myślami. Zamykając oczy, widziała
nie ojca, lecz twarz innego, mężczyzny. Nazwała go swoim księciem - wtedy była jeszcze
mała i na tyle głupia, że wierzyła w takie mrzonki.
Miał włosy ciemne i lśniące jak brokat, a rysy mocne i silne. Nieważne, w jakim kolorze
miałby oczy, byleby tylko malowała się w nich miłość do niej. Tylko do niej. Nie kochałby jej
przez chwilę, przez jeden rok, lecz na wieki.
33
TERESA MEDEIROS
ClS/A
Nie wiedziała, jak długo została na łące, wsłuchana w szept traw, w których
rozbrzmiewał jego głos, poddając się jego pieszczotom w podmuchu wiatru. Nie wiedziała
nawet, że wysunęła wargi do pocałunku, dopóki nie spadła na nie pierwsza kropla deszczu.
Marzenie o księciu rozwiało się jak tęcza.
Willow wstała pospiesznie, zaniepokojona. Była zbyt dorosła, by można ją było posłać
do łóżka bez kolacji, ale nie wątpiła, że Blanche znajdzie dla niej subtelniejszą karę. Wsunęła
pod czepek niesforne pasmo włosów. Ostatnio, gdy odważyła się sprzeciwić swej macosze,
Blanche zagroziła, że ogoli jej te rozczochrane kędziory.
Podkasała fartuszek, by nie zgubić jabłek, i puściła się pędem przez łąkę ku zamkowi,
który kiedyś był jej domem.
Wpadła w stęchły mrok kuchni w chwili, gdy deszczyk zmienił się w prawdziwą ulewę.
Obeszła miejsce, w którym z sufitu lała się woda, i wzdrygnęła się z zimna: ogień na kominku
znów wygasł. Widząc zimne palenisko i pusty rożen, można się było domyślać, że nie tylko
Willow może dziś nie dostać kolacji. Być może powinna zachować jabłka na czarną godzinę.
Wydatki Blanche rujnowały szkatułę jej męża. Pękate kufry, o których niegdyś marzył,
pokazały dno. Dopóki Blanche mogła się stroić w klejnoty i futra, swoje rozpieszczone
maleństwa zaś ubierać w brokat i wełnę, nie dbała o gnijącą palisadę zamku, nie chciała
słyszeć, że rycerze i żołnierze opuszczają jej męża, szukając lepszego i majętniejszego pana.
Gniew króla spadłby na nich już dawno, gdyby nie wydała dwóch swoich najstarszych córek,
Reanny i Edwiny, za bogatych baronów. Ci, nie wytrzymując nie-
34
ustannych jęków swoich małżonek, zgodzili się spłacić podatki zamku. Przed przybyciem
nowej pani Willow i jej ojciec byli biedni, lecz mieli siebie. Teraz łączyła ich już tylko uraza i
napięte milczenie.
Willow ruszyła po schodach; chciała niepostrzeżenie obejść wychodzący na wielki hall
krużganek i schronić się w komnacie, którą dzieliła z siostrami, zanim macocha ją zauważy.
Nie miała wątpliwości, że Harold wypaplał wszystkie jej przewinienia. Ale nie spodziewała
się usłyszeć surowego dźwięku męskich głosów.
Podkradła się do balustrady balkonu i wyjrzała w zadymioną przestrzeń. Dziwne, ale na
dole nie było żadnego dziecka. Trzej obcy przybysze stali przed podestem, na którym papa za
namową Blanche przyjmował wszystkich gości. Jej ojciec siedział zgarbiony pod
baldachimem; złoto-rude włosy posiwiały mu i straciły blask, niegdyś dumnie wyprostowane
ramiona opadły pod ciężarem długów i trosk. Blanche spoczywała wyciągnięta na złoconej
ławeczce niczym legendarna saksońska królowa.
Mężczyzna, który przemawiał, nosił złote ostrogi rycerza.
- Jeśli nie pora wspominać o posagu, mój pan jest gotów zaproponować hojny wykup za
pannę młodą.
- To barbarzyństwo! Nie chcę o tym słyszeć! - krzyknął papa i uderzył pięścią w oparcie
fotela.
- Jak hojny? - spytała Blanche, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Obcy przyjrzał się jej bacznie; jego sumiaste wąsy poruszyły się z rozbawieniem.
Wystarczająco. Mój pan już uzyskał błogosławieństwo króla. Bardzo mu spieszno do
zawarcia tego związku.
- Tak, lecz. dla nas jest ona cenniejsza od złota - odparła Blanche, nie dając dojść do
słowa papie.
35
TERESA MEDEIROS
Willow zacisnęła dłonie na balustradzie. Z pewnością chodzi o zaręczyny najmłodszej
córki Blanche z poprzedniego małżeństwa. Ale Beatrix ma dopiero czternaście lat! Blanche
musi być zdesperowana, skoro postanowiła sprzedać swoje dziecko temu, który oferował jej
najwięcej. Willow pomyślała z ulgą, że chętnie pożegna się ze swoją przyrodnią siostrą. Od
czasu, gdy mała obsiusiała ją na oczach rycerzy, wyrządziła jej wiele innych nieprzyjemności.
Willow przyłożyła dłoń do brzucha. Być może to bolesne ukłucie, które tam poczuła, to
zwyczajna zazdrość o szczęście Beatrix. Na pewno nie będzie tęsknić za tą małą piekielnicą.
Papa strząsnął z siebie dłoń Blanche i zmierzył rycerza podejrzliwym spojrzeniem.
- Dlaczego wasz pan tak bardzo spieszy się do żeniaczki? Willow wytężyła słuch,
ciekawa odpowiedzi, lecz w tej
samej chwili po jej karku przesunęło się coś mokrego. Jęknęła z odrazą, poznając dotyk
języka.
Odwróciła się i stanęła oko w oko ze swoim prześladowcą.
- Lepiej schowaj tę żmiję, zanim ci ją wyrwę. Przyrodni brat zachichotał i uniósł brew z
uśmieszkiem
zadowolenia.
- Chętnie, lecz schowam ją w twoich ustach, bo są słodsze od moich.
Na widok lśniącego bogactwa gęstych jasnych włosów Stefana i jego potężnych mięśni,
służącym kręciło się w głowie, lecz w oczach Willow pozostał tym samym niedobrym
chłopcem, który od pierwszego spotkania bezlitośnie ją wyśmiewał. Z tą różnicą, że teraz
nosił o wiele większy miecz.
- Nawet najsłodsza jagoda może być trująca - warknęła, podparłszy się pod boki.
Stefan zmarszczył jasne brwi.
Cl S/A
- A niektóre jagody z czasem robią się zbyt cierpkie. -Skinął głową w stronę hallu. -
Zanim pozwolisz sobie na więcej, pozwól mi powiedzieć, że ten oto tajemniczy pan chce cię
kupić sobie na nałożnicę, jak zwykłą wioskową dziwkę.
Willow zamarła, zbyt wstrząśnięta, by zareagować na obelgę.
- Mnie? - Uniosła dłoń do piersi, nie mogąc powściągnąć zachwytu. - Ten pan prosi mnie
o rękę?
Z twarzy Stefana zniknął złośliwy uśmiech, a na jego miejsce pojawił się grymas.
- Tylko się tak nie ciesz! Mama cię nie puści. Rzeczywiście, tak właśnie mogło się stać.
Radość Willow
rozwiała się jak dym.
- Tak, nie puści. Musiałaby znaleźć inną piastunkę dla swoich dzieci.
Ruszyła do komnaty. Nie chciała słyszeć, jak ojciec odmawia dzielnemu młodemu
rycerzowi. Stefan stanął jej na drodze.
- Mama nie da cię żadnemu, bo wie, że cię pragnę. Cofnęła się ze wstrętem. Stefan