16741
Szczegóły |
Tytuł |
16741 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16741 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16741 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16741 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Igor Newerly
Leśne morze
I KWIAT PEONII
SZU - HAI
Deszcz ustał, jak spadł - z nagła. Gwałtowny i ciepły nie grał jednak w smugach kolorami tęczy i pyłku kwiatowego, nie był tym razem deszczem barwnym jak inne ulewy czerwcowe w Mandżurii.
Wiatr dmący zza gór, od Morza Żółtego, niósł chmury zwałami ciężkimi, nie do przebłysku. Słońce znikło bez żadnego znaku nad zachodnią sopką, nurtu Mutanciangu nie rozelśnił księżyc i noc, zapadająca z wolna w półcienie, półszmery leśne, zeszła na tajgę nie wiadomo kiedy, nie bardzo nawet inna niż dzień.
Wysoko, koronami drzew, skołtunioną powierzchnią kniei chodził wiatr nie sięgając dna. Dno, mroczne i za dnia, sczerniałe na czarność zupełną, otchłanną, było niewzruszone. W powietrzu parnym, durzącym konwalią, czeremchą, różanecznikiem, wszystkie zapachy, zda się, tężały i stały jak mgła.
Choć deszcz dawno ustał, krople spadając z wierzchołków w tę otchłań na mchy, na paprocie opite, nagrzęzłe, wciąż drążyły ciszę zewsząd i stale jednostajnym, drobniutkim plaskaniem.
Przez ten szmer głuchy i ciągły, nieprzenikniony, zlewający się w ciszę pozorną jak poplusk fal, jak much brzęczenie - tylko tygrys mógł słyszeć.
I słuchał rozeznając obok, w chaszczach różanecznych, ledwo uchwytne żywe szelesty.
W taką noc ślepą tylko tygrys mógł widzieć.
I widział wychyloną z zarośli głowę kozła.
Rogacz chrupał w skupieniu swój przysmak, ogryzając skrupulatnie krzewy z lepkich pąków, z kwiatów aksamitnie rozkwitłych lubymi płatkami... Ale oto w różany, cierpkawo-słodki zapach wdarło się coś nieczystego. Targnął mordą i rażony prosto w rozwarte chrapy tygrysim odorem, prysł poszczekując z przerażenia, tylko echo w gęstwinie łomotnęło.
Łapą skurczoną do skoku tygrysica rozdarła mchy raz i drugi, wyprostowała się, postała chwilę i ruszyła dalej.
Wynurzając się spoza pni niespodzianie i miękko, sunęła przed się jak zjawa. Nasłuchiwała. Dziki gdzieś buchtowały, ale i one - ledwo się skradać poczęła - na fuknięcie maciory uciekły.
Nie wiodło się dziś tygrysicy. Było za parno. Z daleka wietrzono jej fetor potęgowany karmieniem. Sutki miała nabrzmiałe i boki z lekka zapadłe.
Zaczaiła się na krawędzi jaru. Na dole trudniej ją zwęszyć, a i skok z góry pewniejszy. Nawisła więc nad ścieżką jak głaz. Tylko ogon chodził wahadłowo, zdradzając hamowaną pasję.
Czyhała na żywe jakieś mięso, na gorącą krew i oto...
Nie byle jaka zbliżała się zwierzyna.
Szli ludzie. Gęsiego szli. Przedni trzymał broń gotową do strzału, latarką co i raz to ślepił. Za nim miarowo kroczyła reszta z plecakami, z karabinami. Na końcu ludzie skrępowani w łokciach: kobieta i kulejący mężczyzna. I pastuch przy nich - żołnierz ostatni.
Przesuwali się jeden po drugim drażniąco blisko, niczego nieświadomi, głupsi od najgłupszego warchlaka. Nie czuli, że śmierć dyszy tuż-tuż nad głowami - parę metrów zaledwie.
I tak by uszli, ale ostatni przystanął. Za małą potrzebą, na chwilę tylko. Zdąży przecież dogonić.
Nie zdążył...
Rymnęło.
Zdławiony krzyk z tyłu. Zamieszanie na przedzie: tygrys? chunchuzi? Aż wzbiła się komenda:
- Jasume! Oczite! * [*Jasume, oczite! - komendy japońskie: stój, padnij!]
I męski głos urywany, naglący po polsku:
- Uciekaj! Dla Witka... Witka ratuj!
A stamtąd biegła już nowa komenda:
- Utte! * [*Utte (jap.) - ognia! ]
Strzelanina zajadła, bezładna...
Pruli rozrzutnie na wszystkie strony, zwłaszcza tam, gdzie w krzaki coś jak gdyby szurnęło.
Z lasu żadnej odpowiedzi, to się uciszyli. Przedni pobiegł do tyłu, macał latarką, aż znalazł: czapka na ścieżce i krwi kałuża. A więc straż tylną tygrys porwał i więźniarka zbiegła. Szukać? Tajga wokoło, noc choć oko wykol...
Przeszukali dla porządku z prawa i z lewa, nie wychodząc jednak z jaru, i ulżywszy sobie kolbami na więźniu - odeszli spieszniej, niż przyszli, częściej błyskając światłami na boki.
Zapowietrzone prochem i człowiekiem smugi rozsnuwały się, wdzierały w oddech kwiatów, drzew i zwierząt. Ale było po wszystkim. Był znów mrok. Spokój utajony w głębinie. Cisza drążona kroplami.
Tygrysica przeciągnęła się i wspiąwszy się na tylne łapy, przednimi zaczęła drapać korę drzewa, oczyszczając pazury.
Uszaty puhnął w pobliżu „u-hu!”, las oddał z głębi „ja-tu!”, w krzakach na to hasło stróżowe zaskamlało proszalnie i urągliwie, ale jej już nie było.
Obojętna na resztki, szła ociężale na szum górskiej rzeczułki, gdzie można nareszcie ugasić pragnienie.
Gdy tak stojąc w nurcie prawie po kolana chłeptała chciwie lodowatą wodę - zaleciało człowiekiem.
Z tyłu, od brzegu, od sterczącej samotnie jak wykrot skały: kuliła się tam kobieta ze związanymi w łokciach rękami. Widziała chyba tylko jarzące się zielonkawo ślepia i czarny, koci, rozpływający się w pomroce kształt olbrzymiego zwierza nad smugą rzeki.
Spotkały się ich oczy, ich głosy: „Jezu, Jezu”... i - pomruk wzgardliwy.
Tamta matka osunęła się bez czucia na ziemię, a ta przeszła w trzech susach na drugi brzeg i podążyła dalszą drogą przez spalony las, ciągle pod górę, wyżej i wyżej, do swej pieczary.
Oblizała śpiące maleństwa i ułożywszy się wygodnie, grzbietem do wnętrza, pyskiem ku wylotowi, syta, ciepła, ciepluchna - drzemała, nie mogąc zasnąć. Bo ile kroć rozwierała znużone powieki, zawsze na czarnym wy łomie pieczary widziała tlącą się złotą iskrę. Ta iskierka mżyła i mżyła drażniąc jak giez, jak wspomnienie człowieka.
Dopiero o świcie zdrzemnęła się na dobre.
Gdy obudziwszy się wyszła przed pieczarę - zamiast iskry ujrzała dym.
Daleko, za pagórkiem ostatnim, strzelała nad leśną do liną cieniuchna czarna łodyżka, purpurowiejąc w porannym słońcu stopniowo, by zakwitnąć zwiewną różą dymku.
Widok stąd miało się na całą okolicę. Trudno o lepsze legowisko. Na południowym zboczu, wśród nieprzebytych krzaków aralii, przeplatanych dzikim winem i chmielem. Słońce świeci cały dzień nagrzewając granity. Strumyk niedaleko i stado dzików w pobliskiej dąbrowie, a nad dzikami tygrys chodzi przecie jak pastuch, dopóki wszystkich co do jednego nie wybierze.
Spoglądała leniwie przed siebie - na więdnącą dymną różę, gdzie coś wyraźnie dogasało - to znów na ssące małe, mrużąc żółtawe, przepełnione blaskiem oczy.
Udały jej się dzieci, zwłaszcza samczyk. Miesiąc zaledwie, a już dwukrotnie większy od kota. Za rok będzie jak matka, pręgi ściemnieją mu na grzbiecie i futro między nimi będzie odbijało czerwonawym złotem, a na piersi i bokach - srebrzyście.
Zaszumiało w górze. Słońce skryło się na chwilę rzucając w dół skrzydlaty wielki cień.
Tygrysica niespiesznie uniosła łeb - to sąsiad, orłosęp brodaty wyruszył jak co rano w oblot rewiru.
Odprowadziła go wzrokiem. Leciał w tym samym kierunku, gdzie się w nocy paliło.
Nie ruszając skrzydłami, szybował zawrotnie, tylko lotki furkotały z głośnym szelestem, i szczyty dzikie, szczerbate odpływały w tył, po nich mchy skrzące się jeszcze szronem, a dalej falowała już zieleń bezmierna, gdzieniegdzie poprzerzynana korytem potoków i rzek, mieniąca się wszystkimi odcieniami. Ciemna, uboga zieleń wysokogórskiej kosodrzewiny, nieco żywsza - modrzewia i sosny, soczysta - cedru, orzecha i dębu, jasna zieleń jodły, brzozy, korkowca...
Drzewa iglaste, liściaste, drzewa północy i południa zeszły się tutaj w przedziwnej mieszaninie, tworząc rozchełstaną, szumiącą na setki kilometrów tajgę mandżurską, szu-hai, po polsku: Leśne Morze...
Rozpostarty w dwu - i półmetrowym sięgu skrzydeł, orłosęp wisiał nad tym morzem, nad uciekającą spod niego panoramą lasów, gór i rzek. Żółtawo-biała głowa, nieco wyciągnięta i przechylona, z hakowatym dziobem, celowała w samo centrum zgliszcz na gołym, oskrobanym z tajgi pagórzu.
Wczoraj jeszcze stała tu niewielka zagroda. Mieszkał człowiek ze swoją kobietą. Była mała, niegroźna, starego natomiast orłosęp unikał. Widywał, co ten robi z cietrzewiami na mszarach, z kozicami na górskich przełęczach. Raz go drasnął pod ogon ognistym dziobnięciem... Mieli młodego, ale on się zjawiał przelotnie, w lecie tylko.
Nic tam teraz nie zostało, tylko sad i żuraw studzienny. Dym nie zasnuwał już popieliska i orłosęp, opadając po spirali niżej i niżej, szukał wzrokiem trupów, które często są tam, gdzie się pali.
Na ziemi też ich widocznie szukano.
Dwóch ludzi krzątało się po podwórzu.
Jeden przygarbiony, w kolorze tutejszym. Niebieską wypłowiałą miał kurtkę, zapinaną z boku na guziczki, spodnie ściągnięte w kostce wstążką i stożkowy słomko wy kapelusz.
A drugi to był właśnie od tamtych dwojga, ten młody, co się zjawiał przelotnie i zawsze w obcym kolorze. Nie biały ani czarny, ani niebieski jak ludzie po okolicznych wioskach, ale szarostalowy - takie miał spodnie i bluzę z paskiem.
Przypadali do ziemi badając ślady na rozmokłym gruncie. Wszystkie wiodły z podwórza na zewnątrz i tu się rozciągały w sznurowany lisi trop biegnący do lasu.
Zaczęli się sprzeczać. Chińczyk ciągnął młodego do arby, którą przybyli od strony kolei, a młody wyrywał się za tropem. W końcu Chińczyk podał mu, co leżało w arbie: plecak i długi pakunek.
Młody rozciął w pośpiechu sznury, rozwinął, wyjmując skórzaną torbę i...
Orłosęp dał w górę.
Nieraz bywał ostrzeliwany, widział, jak wygląda broń i że ludzi można się nie bać, póki mają puste ręce.
Uchodził w przestworza, śledząc z bezpiecznej wysokości, jak ci dwaj tam się żegnają, jak młody zarzuca strzelbę i torbę na ramię. Przywołuje łajkę, siedzącą przed ocalałą budą, puszcza przodem i biegnie za nią świeżym tropem...
ŚWIADECTWO DOJRZAŁOŚCI
... Tutaj to się stało: ścieżkę pełną rozbieganych kroków ludzkich przecinają ogromne, wielkości talerza, ślady tygrysa. Skoczył z góry, prosto na kark. Zgniótł jednym rzutem.
Jaga złapała już odwiatr i poszła w chaszcze.
Zielony mrok na dnie parowu, jednak się widzi, klęcząc, zrytą ziemię i krew zakrzepłą, i szlak przetarty w poszyciu na drugą stronę, potem skośnie po stromiźnie w górę aż do ujścia w las... Zgniótł i powlókł. Kogo wlókł? Może ojca, matkę?
Jaga szczeka skądsiś zajadle, pewnie, wzywająco. Biec nie można, przedzierać się trzeba przez krzaki, przez splecione liany, grzęznąc w mchach po kostki.
Coraz bliższe ujadanie, słychać już spłoszonych kruków chrapliwy wrzask, to znaczy, że trupa Jaga znalazła.
Może ojca, może... Nareszcie!
Pod wykrotem kości bieleją. Kilka kości, but jeden, strzępy ubrania... Piaskowego koloru są te strzępy, drelich żołnierski. Jest i naramiennik. Z jedną gwiazdką, czyli szeregowiec w drugim roku służby. I na guziku herb sakury. Żołnierz japoński. A więc nie chunchuzi, nie policja mandżurska, ale Japończycy. Dlaczego właśnie oni? Czym się Japonii mógł narazić jakiś tam osadnik z koncesji leśnej, że zagrodę spalili, z żoną porwali?
Na gałązce coś połyskuje matowo... Blaszka. Z urwanym rzemykiem blaszka mosiężna, jaką noszą na przegubie japońscy żołnierze. Zgnieciona, starta. Tygrys wypluł albo wilki... Personalii odczytać nie sposób, ale numer jednostki wyraźny: 731.
Komary tną, meszka dopieka. Meszka parzy jak po krzywa. Rozpylona w powietrzu, osiada na twarzy, karku, na rękawach. Nie widać jej prawie, rozetrzesz - to krwawi. Na nic tu czapka. Ręcznikiem omotać głowę jak chustą tawydy * [*Tawyda - od chińskiego: ta-wei-ti - myśliwy.] i dalej za psem, który co innego już zwęszył i przywołuje natarczywie niegłośnym szczeknięciem.
Mroczno i parno. Oprzałe od ciepła i wilgoci paruje podszycie. Pnie wiekowe, grubachne ociekają kroplami jak stalagmity w pieczarze. Ścieżka biegnie wąziutka, na stopę zaledwie, a głęboka prawie po kolana. Ile wieków chadzała tędy zwierzyna, że wyżłobiła taką koleinę?
Szumi tajga imieniem swoim szu-hai. Po chińsku szumi. Mei jou pan-fa, na to nie ma rady. Tak było, tak będzie - siła prawem, gwałt ostoją... Dokąd biegniesz? Szli tym tropem zwierzęcym mocniejsi od ciebie, mądrzejsi, ponad lat dziewiętnaście. Szli i nie wracali. Kości ich wilki i rosomaki po kniei rozniosły, dusza weszła w tsa-oera *, [*Tsaoer - wąż z gatunku połozów (zamenis), który wieczorem wydaje jękliwie-melodyjne dźwięki. Do niedawna mieszkańcy tajgi mandżurskiej wierzyli, że dusza człowieka, który zginął w lesie, wciela się w taaoera. ] co to o zachodzie - wąż z wężów jeden jedyny - śpiewa jak ptak. Nie dożyte dośpiewuje, nie ziszczone...
Odparzone stopy palą w miejskim obuwiu, plecak ciąży, ramię gniecie piękna broń. Strzelba wymarzona, obiecana od dawna.
- A więc pamiętaj, Bebsztyku: będzie matura - będzie i flinta.
Nieczęsto ojciec odzywał się w ten sposób. Ludzie go skrzywdzili, życie zawiodło. Zgorzkniał, zodludniał, przestając więcej z sobą. Innym udzielał się tyle, ile koniecznie trzeba, rodzinie nawet skąpiąc słów cieplejszych. A w tym przydomku było ciepło, była pamięć czasów, kiedy im się dobrze wiodło, był wścibski chłopiec sześcioletni mówiący „bebsztyk” na befsztyk smażony przez matkę.
No, i masz oto nowiutką dwururkę angielską, lufa nad lufą - na kule i śrut. Czemu się nie cieszysz? Nawisie ciemne brwi całkiem się zeszły, na ustach opierzchłych grymas bolesny... Że tak wyglądają spełnione marzenia? Ojciec coś o tym wiedział gorzkniejąc. Kształcił syna w dalekim Charbinie, wyciskając z roboty srebrne dolary chińskie na stancję, gimnazjum, żeby się chłopcu przy najmniej ziściło, co samemu przez palce przeciekło. A na tę dwulufkę szły pewnie skórki lisów, popielic, soboli, za którymi chodził w zimowe niedziele. Może po udanym strzale, zgarniając szron z sumiastych wąsów, mawiał głośno i ciepło, jako że nikogo w pobliżu nie było: „Ano tak, Bebsztyk”...
Napisał, żeby przed wyjazdem wstąpić do Siao, odebrać jak zwykle i przywieźć sprawunki, zlecone w swoim czasie kupcowi. Wiozło się potem koleją i arbą do domu nie wiedząc, co w tym pakunku i że domu już nie ma...
Rzedną drzewa, słońce prześwieca, słońce oślepia... Z początku widzi się samą tylko trawę, nie zieloną na wet, ale jakby bieloną promieniami. Potem polanę, spienioną rzeczkę i wysmukłą skałę. Ze szczytu tej kolumny zrywa się na widok człowieka z bronią ogromny ptak, szybuje niechętnie oglądając się w dół, gdzie bury pies biega w kółko i skomlę, wprost się zanosi łkającym, rozdzierającym skowytem... Biec, biec, biec, toć to psisko złe od szczenięcia - tylko matkę kocha naprawdę!
Matka leży podkulona na boku. Ręce wykręcone do tyłu i oplecione sznurami, zacisnęły się kurczowo w pięść. Krwi pod nią pełno.
- Mamo!!
Nie słyszy, nie widzi. Twarz obrzękła pod prażącym słońcem, usta spieczone, zęby z lekka oszczerzone...
Rozciął więzy, odwrócił. Trafiono ją z tyłu - kulą przez brzuch. Wlokła się widać tym tropem, aż padła tu parę kroków od wody.
Zarzucił plecak, wyszarpnął menażkę i skoczył ku rzece.
Wrócił do matki. Uniósł ją, taką małą i drobną, przenosząc jak dziecko w cień i chłód zaskalny, gdzie słońce, opadające nad tajgą, nie sięgało wcale.
Próbował wlać do ust trochę wody, nie udało się jednak rozchylić, więc tylko cucił mokrym ręcznikiem. Daremnie, jeno majaczyć zaczęła, rzucając się w strachu przed szczurami. Szczury jej się widziały niesamowite, spasione, całe mnóstwo, trzynaście tysięcy...
Jak ratować? W harcerstwie wykładano ratownictwo, pierwszą pomoc w nagłych wypadkach - skaleczenia, złamania, zasłabnięcia... A tu postrzał brzuszny. Co się robi. na miłość boską, co się robi w takim wypadku?!
W każdym razie przemyć, obandażować.
Gorączkowo przebierał w plecaku szukając jakiejś czystej szmatki. Nie było. Postanowił już ręcznik przepłukać i podrzeć na bandaże, wtem usłyszał, raczej wyczuł jak powiew swe imię.
Matka patrzyła na niego. Z natężeniem, z lękiem, jakby wychylona ku niemu z zawrotnej krawędzi.
- Mamo! Matulu kochana!
- Uciekaj... Nie pokazuj im się, bo ciebie też... Transport... Specjalny!
Z takim przerażeniem wymówiła to słowo, jak gdyby zdradzała jakąś potworną tajemnicę, za którą życiem się płaci. Myśląc, że znów zamajaczy, spytał spiesznie, żeby choć coś wydobyć:
- A ojciec, mamo, gdzie ojciec?
- Tam... - słabym ruchem dłoni wskazała przed siebie. - Z Pingfanu nikt nie wraca...
- Ale dlaczego to z nami zrobili?
- Bagorny... Bagorny naprowadził.
Przymknęła oczy. Zdawało się, że zemdlała. Chwycił menażkę, nie zdążył jednak przyłożyć kompresu, bo niespodziewanie uniosła powieki i choć z ogromnym wysiłkiem - spytała przytomnie:
- Zdałeś?
Skinął głową. Czy to jest teraz ważne... Ale matka wyszeptała:
- Pokaż.
Sięgnął więc do bocznej kieszeni po portfel i włożył jej do rąk, złożonych na piersi, duży sztywny papier.
Przez mgłę schodzącą na oczy ujrzała, że Wiktor Janusz Domaniewski, syn Adama i Marty z Zawadzkich, ukończył gimnazjum polskie im. Henryka Sienkiewicza w Charbinie, uzyskując świadectwo dojrzałości z wynikiem:
religia - bardzo dobry
język polski - bardzo dobry
chiński - dobry
japoński...
Na japońskim duży palec jej się zacisnął. Westchnęła leciutko, jak gdyby to było wszystko, o co prosiła.
Potrzymał ją jeszcze, chcąc złożyć ostrożnie na trawę i zabrać się do opatrunku. Nagle Jaga, warująca u nóg, zadarłszy mordę zawyła i w tejże chwili poczuł, jak matka w ramionach mu ciężeje...
Ledwo słońce na płonącym nieboskłonie, tknąwszy zielonego morza, roztopiło fiolety, ledwo Mutanciang, szypocząc z gór w doliny, zadymił oparami i w tajdze różanecznik wyprostował się nareszcie, rozchylając kwietny kielich na wieczorną rosę - z korony srebrzystej jodły, zdobnej w malinowe szyszki, spłynął metalicznie wibrujący podźwięk, jak gdyby ktoś raz po raz trącał w jedną jedyną wysoko nastrojoną strunę, odczekał chwilę i zawtórował fletem.
Szła noc i tsaoer śpiewał.
Szła noc i trzeba było gdzieś się skryć.
Dźwignął się z matką na rękach. Ostrożnie stawiając kroki, wspinać się począł po stopniach, wykutych przez kogoś w skale.
Tu złożył. Siadł. Ochrypła, drżąca Jaga legła obok.
A tsaoer śpiewał nie dożyte, nie ziszczone...
Malutka była, złotowłosa i z pięknych Skierniewic. Czym pięknych - tego nigdy nie mogła dokładnie powiedzieć. Tylko wszystko było w tych Skierniewicach piękne - ziemia, ludzie i niebo. Piękne po prostu i polskie - nawet wróble ćwierkały po polsku.
W Mandżurii zawsze było jej obco, zimno i trochę straszno. Od pierwszej chwili, gdy ich, Zawadzkich, wyładowano na peron w Charbinie wraz z tłumem innych uchodźców z Polski w trzecim roku wielkiej wojny. Od pierwszego spojrzenia na to miasto, gdzie Rusków więcej niż w Skierniewicach i takie chińskie, że strach. I choć przeżyła w tym kraju dwadzieścia parę lat, choć tu została Domaniewską, wciąż się zżymała kuląc w sobie jak Martusia Zawadzka, patrząca spod dużej chusty i czternastu lat, że też tu ludzie na ludziach jeżdżą; stupajka bije żółtego, jak w Polsce konia się nie bije; po rzece statki płyną osłonięte workami z piaskiem, zza których można się bronić przed chunchuzami, i brudne obdartusy tłuką lustra i kryształy przydworcowej restauracji płacąc złotym ziarnem wypłukanym w tajdze.
Ojciec pracował na kolei - i tamże pracował Adam Domaniewski, o rok młodszy od ojca. Przedtem na katordze dzwonił kajdanami za polską sprawę, za ostatni Proletariat. O co szło w tym Proletariacie - tego do końca nie zgłębiła. Był potem na zesłaniu żyjąc nieźle z myślistwa w tajdze zabajkalskiej, w końcu dostał się na kolej i tu całkiem mu się poprawiło, nawet domek zbudował.
Wzięli ślub, jak nikt jeszcze z Polaków na Dalekim Wschodzie. O tym dniu opowiadała nieraz swemu chłopcu, zresztą wszyscy w Charbinie pamiętali.
Mrowię Polaków obiegło biały, koronkowy kościół. Zeszła się cała kolonia polska, parę tysięcy ludzi. Przybył przecież niespodzianie z Hong-Kongu legat stolicy apostolskiej, ks. arcybiskup De Guebriant, miał mówić i przy sposobności pobłogosławić młodej parze.
Tłoczyli się więc przed pięknie umajoną bramą powitalną, na stopniach świątyni i w samym kościele, udekorowanym zielenią, herbami polskimi i chorągwiami o barwach polskich, francuskich i papieskich. Wstrząśnięci, złączeni słuchali słów idących z wysokości tronu biskupiego, że starą francuską dewizę „Gesta Dei per Francos” należy teraz zmienić na „Gesta Dei per Francos et Polonos!” * [*Bóg przemawia przez Francuzów i Polaków. ]
Wielka idea i potęga przemawiała do nich, znikało ich rozproszenie, zbędność, przeciwnie, odzyskiwali jakiś sens pozaosobisty, swą godność i misję potrójną wśród pogan na Dalekim Wschodzie - jako Polacy, jako katolicy i Europejczycy.
A już do głębi wzruszyła wszystkich panna młoda w białym welonie, taka malutka, że mimo swoich dwudziestu lat wyglądała jak dziecko idące z ojcem do komunii. Młody miał przecie czterdziestkę murowaną i był - jak się dawniej mawiało - chłopem na schwał.
Ilekroć potem rozpamiętywała ten swój wielki dzień, zawsze kończyło się chusteczką u spłakanych oczu i jej ulubionym „głupia jestem”...
Czy dlatego, że wyszła za Adama? Był przecież dobrym mężem: nie pił, nie grał, za kobietami nie latał, pracował i kochał ją na swój sposób. To znaczy milcząco, z nawyku i dla siebie samego, za to, że pogodnie wzrusza, taka dziecinna, słaba i nieporadna, że dopiero przy niej człowiek czuje w pełni swą siłę, mądrość i „opiekuńcze instynkta”.
Na dobrą sprawę nie wiadomo, kto się kim opiekował. Toć u niej właśnie, u tej „kruszyny”, szukał rady i ukojenia w ciężkich chwilach, a miewał ich niemało.
Może pobrali się dlatego, że pewnego razu poszła z nim do sklepu i doradziła dobre koszule. Oboje przeżyli nie zwykłe chwile: on - że ktoś się nim zajmuje, ona - że może matkować temu niedźwiedziowi.
„Tatuś - mawiała - był okropnie zaniedbany, jeśli chodzi o te rzeczy. Zawsze przepłacał i zawsze go nabierali. Na flintach, na skórkach, na psach to się znał, ale na skarpetkach, na ubraniu? I żeby w końcu wyglądać jakoś po ludzku? Głupia jestem, ale tego flejtuchostwa znieść nie mogłam”...
Z początku dobrze im się wiodło. Porzucił kolej, zajął się skupem futer. Interes się rozwijał, mieszkali we własnym domku, odkładając pomału i pewnie do banku w nadziei, że jeszcze rok, jeszcze dwa, a wrócą do Polski z niezłym kapitałem. Aż przyjechali ludzie z Polski, zaczęli bajdurzyć o nowoczesnym handlu, o wielkich rynkach i obrotach... „Mówiłam, że niedobre są spółki”... Nie wierzył, no bo jakże - rodacy! Dopięli w końcu swego, zwłaszcza jeden z nich - Ryniewicz - największy rodak. Kiedy się z gotówką ulotnił, wszystko, nawet domek, trzeba było za długi i weksle oddać.
Poszedł do konsulatu polskiego po sprawiedliwość, że by pomogli łajdaka odnaleźć. Gdzie tam, szukaj tatka latka... Naurągał wtedy konsulowi, a że wkrótce wypadła akcja stwierdzania obywatelstwa polskiego, więc dano szkołę rogatemu „proletariatczykowi”, żeby znał mores: „A gdzie dowody polskości szanownego pana?” Wprawdzie później jeden z urzędników konsulatu szepnął, że jak nie ma dowodów, to nie szkodzi, ale czy ma sto dolarów? „To ja mam dolarami polskość stwierdzać? A idź pan do cholery!”
Bezpaństwowy... Co gorsza - bez zajęcia, bez grosza, bez dachu - z rodziną. Na kolei zatrudniano już tylko obywateli radzieckich albo chińskich. Trzeba się było panu Kowalskiemu pokłonić. Milionowe ma koncesje. Niech przyjmie bodaj na „kata leśnego” - tajgę mierzyć i ciąć.
Dwanaście lat to robił z obrzydzeniem, wywożąc bezcenny starodrzew jak trupy. Rzetelnie i ponuro - niczym kat. Drwale szanowali go, ale nie lubili. Matkę tak. Z matką gadali po chińsku o żonach i dzieciach, o wszystkich radościach i smutkach - radziła im po polsku i jakoś się rozumieli. Choć ciągle mawiała „głupia jestem” i nie bez racji co do niektórych spraw, mądra była kobiecą mądrością kochania! Duże miała serce, a dziecko tylko jedno. Promieniowało to serce na wszystko dokoła: na męża i syna, na drwali, na ptactwo domowe, zwierzęta... Nawet Jaga, suka okrutnie zmyślna i zła od szczenięcia, ją jedną po rękach lizała.
Czy tsaoer to wszystko wyśpiewał?
Noc jasna i cicha. Nie ma tsaoera, nic nie ma, synu, i wszystko jest w tobie.
Rzeka bełkocze na szypotach. Przed wiekami tak samo szumiała wokół napotkanej bryły granitu, tylko dziesięć metrów wyżej. Drążyła, zmywała szuter i piach i tak opadając łożyskiem w dół, wytoczyła tę skałę wysmukłą, rozszerzoną ku wierzchołkowi, podobną do ręki z zaciśniętą pięścią.
W księżycowej poświacie ostro rysują się na niej czarne sylwety chłopca i psa.
„Pusta noc” - tak się ponoć mawiało w Skierniewicach, kiedy się nie śpi czuwając nad zmarłym.
Myśl przelotna, a jednak wie się już na pewno, że tę „pustą noc” i matczyny obraz Skierniewic będzie się niosło w sobie do końca.
Jękliwe dochodzi miaukanie. To z prawa, to z lewa...
I jeszcze bliżej, tym razem głębsze i bardziej gardłowe: a-o-ung!
Potem długa, długa cisza, to znaczy, że się skrada, ośmiela... Niech się tylko ukaże!
Księżyc odbija na lufie matowo, muszkę ledwo widać i to tylko nad lustrem wody. Ale jak się polowało z ojcem tyle lat, to i tygrysa, co się waży na matki ostatnią noc...
Na drugim brzegu mrok się zmierzwią, kształtuje... Pierś i łapy jak gdyby, a więc - w głowę!
Grzmotnęło. A tam - skok w górę i już tylko ryk zmykającej, trafionej bestii.
Wtedy raz za razem w tamtą stronę, bezcelowo, wściekle, zapamiętale - precz! precz! precz!
Strzały biją w górę i walą się zaraz z powrotem w dolinę na głuche pojedyncze łoskoty, rozpryskując się miazgą szumiącą czas jakiś nad rzeką i tajgą.
W końcu i to cichnie. Znów jest pusto i księżycowo. Czas płynie, woda szemrze. Niebo blednie nad szczytami...
Nożem kopał, garściami ziemię wyrzucał. Ziemię nawianą na skałę, tak że trafił wkrótce na granit i mogiła wypadła niegłęboka.
Ułożył tam matkę, jak zmarła - z jego świadectwem dojrzałości w zwartej dłoni. Nie zabrał - bo i po co?
Pracował dokładnie, bezwiednie, automatycznie. Aż wszystko było, co być powinno: kopiec niewielki z kamieni nad mogiłą, żeby zwierzęta nie rozkopały, krzyż z dwóch brzózek, nazwisko i data: 23.VI.1939.
Ale kiedy chciał zmówić modlitwę o światłość wiekuistą i spojrzał machinalnie na uzbierane, na trzymane w ręku kwiaty - białe peonie i czerwone żarki - zdziwiło go, że myśli „żarki”... Że nie wie, jak się nazywają po polsku. I nigdy się chyba nie dowie. Nie ma matki, nie ma ojca. Ani ojczyzny... Bo gdzież ta ojczyzna? W Polsce czy w Mandżurii? Kim jest właściwie, z mową zruszczoną, z duszą schińszczoną, nikomu niepotrzebny - jednym tylko japońskim żandarmom... Co robić z sobą, jak żyć, gdzie się ratować?
Nikt nie poradzi, matka nie pocieszy - odtąd jest sam. Sam w tajdze i na świecie. Sam na zawsze.
Runął ścięty ogromem swej samotności. Padł na kopiec i objął jak matki kolana, żeby się choć przed nią ostatni raz wypłakać.
Gdy odejdzie, na skale sterczącej jak pięść zaciśnięta zostanie tylko krzyż z polskim napisem, świadcząc niebu i lasom, że ktoś ze Skierniewic znalazł pokój wieczysty nad górnym Mutanciangiem w piątym roku panowania cesarza Kang-Te.
WIKTORIA U TYGRYSIEGO BRODU
W górze niebo olśniewało prześwietlonym, sperłowiałym od żaru południa błękitem.
Z dołu, z zielonej głębiny, ciepły prąd płynął pod rozpostarte skrzydła i orłosęp szybował jak żagiel z posuwistą lekkością, pewnie jak myśl nie do zbicia.
Krajobraz był ten sam i ta sama co zawsze widzialność.
Najwyraźniej, bo najwyżej, na zboczu przed pieczarą, miało się tygrysią rodzinę. Stara półleżąc przyglądała się kociakom, jak tarmoszą żywego jeszcze zająca. Gdy go wspólnym wysiłkiem dodusiły, przeciągnęła się, ziewnęła szeroko, z ulgą leniwą, że może nareszcie wygrzewać się w słońcu.
Małe czas jakiś baraszkowały, przewracając się i przebierając łapkami, potem jedno zajęło się ogonem matki, drugie zaszło ją z tyłu, od karku, przez który biegła czarnokrwawa pręga - od przestrzelonego ucha do łopatki. Rana błaha, ale bolesna. Póki mały lizał tylko, przynosiło to widać ulgę. Ilekroć jednak próbował ząbkami, tygrysica ruszała głową, odpędzając jak natrętną muchę. Wtedy odskakiwał, by po chwili znów się przysunąć, i wszystko zaczynało się od nowa.
Nieco niżej, spod załomu skalnego tryskał zdrój. Migotliwa smużka leciała w powietrzu prosto na głaz, wydrążony wiekową pracą kropli na kształt misy. Woda przelewała się stamtąd na ziemię i dążyła po zboczu w połyskliwym biegu ku rzece, ginąc w krzewach i zaroślach, to znów wybłyskując szklistymi paciorkami wodospadów aż do tarasu, gdzie się zaczynał spalony, martwy las.
Pożar przeszedł kiedyś tędy równią tarasową kilka dobrych kilometrów, wody nie przeskoczył, rzeka więc stała się granicą pomiędzy życiem a śmiercią. Na lewym, niskim brzegu nietknięta tajga żyła pełnią barw i dźwięków. Wysokie strome urwisko po drugiej stronie zdążyło już się okryć bujną roślinnością, ale cały płaskowyż, od nadbrzeżnej krawędzi do podnóży górskich był sinawo burym cmentarzyskiem. Drzewa nagie, sztywne, okaleczone, mech brodaty, strzępami zwisający z kikutów gałęzi, i pleśń na pniach zmurszałych, i trupi wapor gnicia, i cisza bezruchu, martwa cisza.
W ukropach słońca kwietna dolina Mutanciangu leżała zwarzona, jak gdyby życie z niej uciekło, i nic się w tej spiekocie nie poruszy, nic się dziać nie może.
A jednak działy się rzeczy niezwykłe.
U Tygrysiego Brodu, gdzie w poprzek spienionego nurtu trzy kamienne płyty tkwią co pięć, co siedem me trów, w sam raz na dobry sus dla pręgowatego - wy legły skądsiś larwki ludzi i krzątały się nad wodą. Burzyły kopczyk na szczycie skały, dobierając się do trupa; inne pod skałą kogoś rozbierały skrupulatnie, z przeglądem wszystkiego, co tamten z siebie zrzuca - kurtka, spodnie, buty... Reszta leżała w cieniu drzew, odpoczywając. Jeden wstał, spojrzał w niebo spod dłoni i chwycił karabin.
Orłosęp runął w dół. Pierzastą błyskawicą zleciał na spalony las, rozskrzydlił się, niemal że dotknąwszy piersią ościowych wierzchołków, i bezpieczny, kryty tu od ludzi całą krawędzią wyżu, pociągnął niskim lotem w górę Mutanciangu.
Przelatując nad połoniną, dostrzegł człowieka. Tego samego, który wczoraj spłoszył go znad konającej kobiety, a przedtem na zgliszczach. Leżał w trawie nieruchomo, ale pies, trzymany na pasku, siedział obok i strzelba była - szuchnął więc w bok.
Wiktor uniósł głowo, popatrzył za nim i opadł z powrotem w trawę ściskając skronie. Był u kresu sił - drugi dzień przecież na nogach, no i Jaga. Uszarpał się z nią, znosząc na rękach ze skały, i w czasie przeprawy, i potem na drugim brzegu... Byłby ją puścił, ale jakże w tajdze bez psa? Prowadził na pasku od spodni, uważając więcej na nią niż na osty i cierniska. Urwałaby się przy pierwszej sposobności, by wrócić i wyć nad mogiłą.
Opadła go znowu samotność nie do dźwignięcia i taki targnął nim ból, taka rozpacz, że łkałby i łkał jak na kopcu niedawno, ale łez już nie było. Jęknął tylko ściskając mocniej bijące szumem skronie - a niechże go już złapią, niech skończą nareszcie! Wtem poczuł na ręku ciepłe liźnięcie, i pysk przytulony gdzieś za uchem. Co się suce stało? Nigdy tego nie robiła, przeciwnie... Może i ją zdławiło opuszczenie, a może u niego szuka ratunku, zmęczona i głodna.
Uczuł raptem, że nie jadł od wczoraj. W plecaku miał obwarzanki charbińskie i pętko suchej kiełbasy moskiewskiej od Czurina. Dla domu...
Wyjął i dzieląc uczciwie - kęs sobie, kęs psu - jadł i patrzył tępo przed siebie na. „jełań” - bo jakże się nazywa po polsku taki taras w górach porośnięty lasem? Ojciec również nie wiedział i kiedy zabrnęli w te strony przed rokiem polując na cietrzewie, nazwał z rosyjska „jełanią”: „Jak się jełań skończy, będzie fanza Trzeciego Ju, tak zwana Fanza nad Progami”...
Lepiej byłoby skryć się u Lui-Tsina, ale skoro się nie wie, gdzie mieszka, trzeba szukać fanzy Trzeciego Ju, u którego raz się nocowało, z którym zresztą ojciec kiedyś, gdy miał firmę, handlował, biorąc skóry i panty.
Jaga napięła pasek ciągnąc do rzeki. Puścił - niech się napije. Nie wróci, to trudno...
Obojętny na wszystko, wstał, by spojrzeć raz jeszcze w tę stronę, gdzie został krzyż nad mogiłą.
Krzyża nie było.
Brzuścem dłoni otarł z potu powieki, bo może pot, spływający z czoła, zamglił?
Nie, z tej wyniosłości widział przecie wyraźnie granitową skałę - najwyżej kilometr w prostej linii. Na rów no ściętym wierzchołku nie było krzyża ani kopca. W dole za to majaczyli ludzie. Czarni ludzie.
Pognał z powrotem przebytą drogą przez cierniska. Jaga dogoniła go po chwili, wysuwając się naprzód, ale obejrzawszy się na niego, jak biegnie - schylony, czyhający, ze strzelbą w pogotowiu - zaraz zwolniła i także poszła łowieckim, czujnym truchtem.
Nie widział teraz Mutanciangu ani przybyszów pod skałą i oni go stamtąd widzieć nie mogli. Już nie biegł - przedzierać się musiał przez martwy las, oszczerzony kolcami uschniętych gałęzi. Przemykał pod zwisającą, osiepaną brodą mchów, co śniedziały wszędzie, darł białawe pnącza, przeskakiwał powały... Raz po takim skoku coś za nim westchnęło i zgrzybiały, grubopienny susz gruchnął jak długi rozpadając się w próchno.
Należało posuwać się ciszej, uważniej, żeby to się nie powtórzyło. Mogli być już na tym brzegu. Po przymiętej gdzieniegdzie trawie rozpoznawał poprzedni swój trop i jego się trzymał, by wyjść na skraj lasu tuż nad brodem.
Wczołgując się w leszczynę, porastającą urwisko od krawędzi do rzeki, kątem oka pochwycił, że Jaga też się obok czai. Spiczasta morda, wyciągnięta ku nieznanemu, jeszcze bardziej zeszpiczała i skrawki malutkich uszu sterczą ostro, nieruchomo. Nie darmo ojciec tak ją sobie cenił: „Ta suka w myślach czyta”...
Rozsunął ostrożnie listowie i wyjrzał w dół.
Kopczyk rzeczywiście znikł. Mogiła była rozkopana, trupa matki wyrzucono. Leżała na wznak, jedna ręka zwisała z brzegu skały. Pusta ręka...
Gdy osłupienie - żeby tak zbezcześcić! - szloch i wściekły gniew gnały nawałnicą myśli - kto? czego te ścierwa szukały? świadectwa dojrzałości? - wzrok, z wolna przytomniejąc, rejestrował wszystko i ręka zgięta w łokciu prostowała się w posuwie broni do przodu.
Pod sobą miał Tygrysi Bród, skalistą pięść na drugim brzegu i tych łotrów mogilnych, piętnastu łotrów. W czapkach szarozielonych - policja mandżurska... Znał ich dobrze. Karabiny mieli zazwyczaj poniemieckie, mauzery, a naturę po tchórzu czy szakalu. Dwóch tylko było piaskowatych i ci przewodzili - Japończycy. Rozmawiali we dwójkę odwróceni od gołego człowieka, kompletnie gołego. Kulił się jakby z zimna i ręce trzymał splecione na brzuchu. Wartownik stał za nim, lufą niemal że go bódł.
Opodal siedział w kucki Chińczyk. To był Wu - jak mu się Wiktor przyjrzał - tak, ich robotnik Wu, z koncesji, do posług domowych u matki. Przywiózł go wczoraj arbą z kolei i nie powiedział, że wiezie na pogorzelisko, i za nic nie chciał puścić za tropem, zatrzymywał nie wiadomo po co... Wzięli go widocznie na przewodnika. Psy leżały przy nim. Dwa żółte kundle. Był jeszcze jeden pies, kudłaty, czarny, ale z nimi nie trzymał, garnąc się do golasa.
Żaden głos stamtąd nie dochodził. Czujki - jedna na zakolu rzeki, druga pod lasem - czerniały nieruchomo w dali. Reszta Mandżurów porozkładała się w cieniu, czekając zapewne na rozkaz.
Japończycy wciąż się naradzali. Starszy rangą, bo z lornetką na piersi, zdjął czapkę, wytarł chustką twarz i trzymając ją w ręku zwrócił się do nagusa. Spytał o coś, ale jakoś niedbale, od niechcenia, nie patrząc na niego. Ten odpowiedział.
Japończyk nie poruszał ustami, a na usta jego spoglądali teraz wszyscy: rozebrany do naga, i Mandżurowie, i Wu. Nawet psy popodnosiły mordy.
Skinął wreszcie wartownikowi chustką - w stroną rzeki.
Goły zagadał, zagestykulował. Japończyk podszedł do niego, prawie do ucha coś rzucił i odwróciwszy się, ruchem dłoni powtórzył ten sam rozkaz.
Nagi człowiek krzyknął, ale wartownik zdzielił go kolbą w plecy i pchnął przed siebie ku rzece.
Ten poszedł bezwiednie i czarny pies za nim poszedł.
Wartownik zawołał z tyłu wskazując na pierwszą płytę kamienną, wychyloną nad biało rwącą, huczącą topielą.
Kilku Mandżurów wstało, by lepiej widzieć. Wu głowę wtulił w ramiona - nie chciał patrzeć.
Czarny piesek pierwszy skoczył na płytę i zamerdał ogonem, czekając na pana. Ten się potknął. Wsparty na rękach, wolno, potwornie wolno zaczął się podnosić, wciąż obserwując swe duże, żywe jeszcze, wywrócone na zewnątrz jak u błazna stopy... Nie można było patrzeć na to z wysoka, nie można dopuścić - sto metrów przecież, nie więcej, i pierwszy spust w dwulufce jest kulowy! - a potem... Wszystko jedno, co potem!
A człowiek na płycie już się wyprostował. I gdy tak stanął wreszcie nad topielą, z głupawym uśmiechem pod czarnym wąsikiem, przerażająco nagi i zawstydzony wobec śmierci swojej - wartownik podniósł karabin i w tejże chwili wyrzucił w górę, trafiony prosto w zielony otok czapki.
Gołek targnął głową, skąd padł strzał, i majtnął do rzeki. Pies za nim. Zbałwaniony nurt ich nakrył, poniósł pod przykosę, gdzie dotknąwszy szutrowiska pomknęli ku leszczynie.
Na przeciwnym brzegu Mandżurowie chwytali za broń, Japończyk wrzasnął podnosząc lornetkę do oczu, ale już się go wzięło na muchę pod te lśniące w słońcu szkła. Zwalił się jak pchnięty.
Ostro bił ojcowy dar, bo i trzeci padł, Mandżur bez munduru - akurat się iskał. W ramie zdaje się trafiony - za ramie się złapał, upełzając na brzuchu pod osłonę drzew.
Nikogo nie było już w polu widzenia, pochowali się wszyscy, tylko na murawie czerniał trup Mandżura, trup Japończyka piaskowiał i wystrzały w popłochu purchały z głębi tajgi.
Rozgrzmiały się góry i lasy, sypkie echo bębniło daleko, lufa zdążyła się nagrzać, ale wciąż bił i bił w mściwym szale - za matkę, za ojca, za swe życie do szczętu zniszczone. Przebiegał z miejsca na miejsce, klękał za pniem, kulami wymacując w gąszczu te ścierwa... Niech mają! I niech go tu biorą, gdy panuje nad brodem, nad brodem zresztą tylko tygrysim, nie na ludzki krok...
Rozległ się urwany wysoko skowyt. To czarny pies od skoczył, powitany przez Jagę kłami w klapkowate ucho. Za psem stał, ciężko dysząc, zbieg z płyty nad topielą.
- Połotience... - błagał wyciągając rękę. - Dajtie połotience!
Wiktor zerwał z głowy brudnoszary ręcznik, zawiązany dla osłony przed meszką, i rzucił mu. Ten chwycił w locie, rozdarł wzdłuż na dwa pasy i począł gorączkowo owijać skaleczone, krwawiące stopy.
- Obchodiat - rzucił przez zęby wskazując w dół rzeki.
Z prawa, na zakolu, gdzie przedtem tkwiły czujki, śmigali od drzewa do drzewa policjanci i psy wyskoczyły na brzeg szukając brodu. Bród tam rzeczywiście, sądząc po wodzie spokojnej, szeroko rozlanej - mógł być.
Za daleko, żeby bronić, czterysta metrów co najmniej - strzał chybił.
- Chodu!
Szustnął w martwy las, gdzie byłby uwiązł w cierniach.. Dopiero na zawołanie Wiktora: „Da wy kuda? Za ninoj!” - opamiętał się i podążył z tyłu.
Trzeba było biec przed nim, osłaniając go, nagiego. Toć nawet na tym dwukrotnie dziś przetartym tropie i nawet przez ubranie smagały pnącza i liany, dźgały końce ułamanych, obumarłych, podruciałych gałęzi.
Nie zdążyli wymotać się z tego zasiecza, dopadły ich psy.
- Strelajtie!
Pierwsze, żółte psisko, jakie się napatoczyło, zwinęło się w ogniu. Z paru kroków przecie, całym ładunkiem śrutu, bo lufa kulowa była pusta... A drugiemu Jaga z miejsca skoczyła do gardła. Czarny kundel za jej przykładem również się rzucił i już nie sposób było strzelać do takiego kłębowiska.
- Nożom nado... Dawajtie noż!
Wyrwał z pochwy, podał mu. Przełamując broń, żeby nabić, dostrzegł tylko dwukrotny wybłysk stali w za machniętej pięści. Potem wszystko ucichło. Jaga i czarny siadły, wywiesiwszy ozory.
- W poriadkie...
Ruszyli dalej tak samo gęsiego, nieco jednak wolniej i oględniej.
Na połoninie dopiero przystanęli nasłuchując, czy nie ma pogoni. Nie, wyglądało na to, że Mandżurowie po stracie psów zrezygnowali. A mogli tropić i bez psów. Tu, w miejscu otwartym, widziało się to szczególnie wyraź nie: ciągnął się za nimi w trawie ślad skropiony krwią. Stopy zbiega, w strzępach ręcznika, posoczyły. Łydki też. W ogóle cały był pokłuty, podrapany, nalepłych much i gzów siedziało na nim ssące mrowie... Cierpieć musiał okrutnie. Ręce mu drżały przy szmatach, z których miało być obuwie i opatrunek zarazem...
Gdy się na nowo oszmacił, pociągnęli przez łąkę w tym samym ordynku: bura suka, czarny pies, chłopak rosły, płowowłosy, o niechłopięco skamieniałej twarzy i golec lat czterdziestu, utykający na obie nogi.
W lesie, w który się potem zanurzyli, w lesie nareszcie żywym, zielonym i chłodnym, wycięli sobie laski i poszli o kiju, schodząc pomału z „jełani” do jaru, na dnie którego Mutanciang wyżłobił sobie łożysko.
Tu się napili i zatrzymali się na chwilkę, żeby nagi towarzysz włożył wyjętą z plecaka bieliznę. Bodaj kale sony i koszulę - w każdym razie coś na ciało.
Ubierając się spiesznie, zapytał po rosyjsku, dokąd właściwie idą.
- Mieszka tu gdzieś tawyda jeden... Trzeci Ju.
Żachnął się, jak gdyby to imię przejęło go wstrętem czy strachem, zaraz jednak zobojętniał.
- Niech będzie Trzeci... Daleko?
- Nie wiem. Gdzieś wyżej, nad progami.
Wciągał właśnie koszulę przez głowę i kiedy, trzymając ręce nad sobą, wychylił swą drobną twarz, z obcym na niej wąsikiem Chaplina - spojrzał, jakby go dopiero teraz naprawdę zobaczył, i bardzo się zdziwił, że taki smarkacz. Długonogi, długoręki, wyrośnięty z mundurka szkolnego i już zakrzepły. Ubranie podarte, twarz spalona, ścierpła, nos nie wiadomo jaki, bo opuchnięty, u na sady brwi ciemne, nasępione i wzrok ranionego jastrzębia.
- Przepraszam, a wy tu skąd właściwie? Nawet nie podziękowałem...
- Z koncesji. Domaniewski Wiktor.
- A, to przez was chcieli mnie...
Ruszył ramionami, koszula opadając zdarła strupy na grzbiecie - skrzywił się z bólu.
- Ładna wiktoria, nie ma co... Chodźmy, bo padnę.
Poszli brzegiem wzdłuż mielizny, po kostki w wodzie, aby żadnych śladów nie zostało.
- Zapomniałem powiedzieć: Ałsufjew, Paweł Lwowicz... Także, jak tu się mówi, tawyda. Za pantami szedłem, no i tego... Wpadłem. Niepożądany świadek.
Mówił z trudem. Krwi z niego uszło sporo, rany piekły, każde stąpnięcie było wysiłkiem i bólem...
Błękitne ważki goniły się w smugach światła i cieni od koron splecionych nad jarem. Strusie pióra olbrzymich paproci kaskadami spływały do rzeki i gdy obaj, jeden biały, drugi szary, wspierając się wzajem stanęli na zakręcie - zdało im się, że cały ten świat szmaragdowy wali się na nich z szumem Mutanciangu, pochłania na zawsze. Że nie ma stąd wyjścia i nie ma odwrotu...
ZAKOPANY
Gdy się obudził, fanza była pusta, jak ją wczoraj zastali, bez gospodarza. Trzeci Ju poszedł widać gdzieś daleko na łowy. Spali wieczór, noc całą i jeszcze tego dnia, co jaśniał za progiem, godzin nie wiadomo ile... Mogło być południe.
Obok sapał postękując z cicha ten, jak go tam, Ałsufjew, Paweł Lwowicz... Koszula na barkach i grzbiecie przyschła do ran czarnymi plamami.
Ostrożnie, by go nie urazić, opuścił nogi z k’angu na uklepaną ziemię i wyszedł.
Jaga, drzemiąca u progu, rozwarła ślepia i zaraz przymknęła. Brzuch jej się wydatnie przez noc zaokrąglił, łapska były ubabrane. Nażarta, pełna po tym, co sama w tajdze zdobyła, całą postawą zdawała się mówić: daj spokój, wszystko w porządku... Czarny piesek, leżący przy niej, zamerdał ogonem. I pyskiem, tak samo skrwawionym, wodził od niej ku niemu, wyraźnie zakłopotany, kogo ma bardziej respektować - obcego czy wspaniałą sukę?
Słońce stało wysoko, prześwitując między konarami nad ścieżką, wydeptaną w dół, skąd dochodził głuchy szum wodospadu.
W światłocieniach burych, zielonych, złotawych trójkątny daszek, kryty korą modrzewiową, stare bale ścian, mchem i gliną poutykane na spojeniach, cała fanza, przyziemna jak piwniczka na kartofle i zlewająca się z tłem, wyglądała tak leśnie i na miejscu, że nawet polatucha, ze wszystkich wiewiórek najdziksza, miała ją za podnóżek, dla wygody tylko, zlatując na nią o zachodzie.
Powinna była spać o tej porze, a jednak gapiła się z dziupli na niego jak w ten wieczór, przed dwoma laty, gdy ojciec ją wskazał: „Uważaj, zaraz sfrunie”... I tak samo jak wtedy zwisła teraz głową w dół. Wyciągnęła przednie łapki do nurkowania, napinając przeponę po bokach. Rozpłaszczyła się na kształt liścia klonowego i miękko, lotem szybującym śmignęła na drugą stronę polanki. Szarobury cień... Przemknął jak wspomnienie.
Ałsufjew z fanzy zawołał:
- Witia!
Trzeba było wrócić do środka.
- Nie śpicie, Pawle Lwowiczu?
- Jakie tam spanie... Piecze - dźwignął się na łokciach, stęknął. - Pancerz, nie koszula... Może byś tak, bratku, wody zagrzał i te strupy spróbował jakoś odmoczyć?
- Zaraz przyniosę.
W kącie stały dwa wiklinowe kosze w kształcie konwi, uszczelnione gliną z krwią zwierzęcą. W jednym zostało jeszcze trochę oleju sojowego, drugi był pusty.
Stromą ścieżyną zszedł po wodę na skalisty, do grobli podobny próg, aż do wyrwy, nad którą Ju przerzucił olbrzymie jodły łącząc oba brzegi. Odnoga Mutanciangu uchodziła wąskim lejem pod ten mostek i w kłębach rozpylonych bryzgów, z hukiem wodogrzmotu waliła w dół na drugi próg, stamtąd jeszcze raz, by się rozlać nareszcie spokojnie i płytko po rumowiu kamieni leżących pokotem.
- Mój złociutki - powitał go Ałsufjew - czy nie ma tam czegoś do żarcia?,
Półleżąc, ruchem głowy wskazywał na przykryte deszczułkami pniaki pod ścianą.
Pnie były w środku wydrążone - na zapasy: mąkę, bób i gaolan. Z żerdzi pod powałą zwisały rzemykowate paski suszonego mięsa i wiązka czosnku.
- Amico mio - ożywił się Ałsufjew - poszukaj jeszcze, może znajdziesz tytoń. Królestwo wieczne za szczyptę tytoniu!
Wiktor obszedł k’ang, nieco niższy od stołu, a zajmujący jak każdy podobny piec co najmniej połowę fanzy. Nic na nim nie było prócz Ałsufjewa, skór, na których się spało, i niskiego taborka, przy którym się jadło. W rogu znajdowały się wnyki, sidła i potrzaski. Ołtarzyk, tak zwane „miao” - to tylko półeczka na ścianie, mosiężna miseczka do palenia świec ofiarnych. Kilka tych brązowych patyczków z masy papierowej, cytat z Konfucjusza na złocistym pasku - nic więcej.
- Niestety, Pawle Lwowiczu.
- Trudno. W każdym razie ogień potrzebny. Zrób, Witia, ten prometejski uczynek.
Po kwadransie, gdy wrócił z chrustem i korą brzozową na rozpałkę, z tymi czarnymi zwijkami, co na brzozie w miejscach popękanych odstają, a palą się zawsze, nawet mokre - Ałsufjew siedział już na krawędzi k’angu, upychając fajeczkę z cienkim, długim cybuszkiem.
- Gdzie pan to znalazł?
- A nad wezgłowiem. Coś mnie tknęło. Sięgnąłem za belkę, macam - jest!
Nie odrywał wzroku od tytoniowej krupki na dłoni, przenoszonej delikatnie jak diamenty do fajkowej piętki z błękitnego kamienia. Dolna warga wydłużyła mu się pożądliwie i palce z lekka drżały.
Na trzask krzesiwa uniósł głowę i z błyskiem wdzięczności w ciemnych, koźlich z przekroju oczach, przyjął tlącą się zwijkę kory.
Zaciągnął się, wchłaniając głęboko, do ostatka, upajający dym. Oczy aż przy