Igor Newerly Leśne morze I KWIAT PEONII SZU - HAI Deszcz ustał, jak spadł - z nagła. Gwałtowny i ciepły nie grał jednak w smugach kolorami tęczy i pyłku kwiatowego, nie był tym razem deszczem barwnym jak inne ulewy czerwcowe w Mandżurii. Wiatr dmący zza gór, od Morza Żółtego, niósł chmury zwałami ciężkimi, nie do przebłysku. Słońce znikło bez żadnego znaku nad zachodnią sopką, nurtu Mutanciangu nie rozelśnił księżyc i noc, zapadająca z wolna w półcienie, półszmery leśne, zeszła na tajgę nie wiadomo kiedy, nie bardzo nawet inna niż dzień. Wysoko, koronami drzew, skołtunioną powierzchnią kniei chodził wiatr nie sięgając dna. Dno, mroczne i za dnia, sczerniałe na czarność zupełną, otchłanną, było niewzruszone. W powietrzu parnym, durzącym konwalią, czeremchą, różanecznikiem, wszystkie zapachy, zda się, tężały i stały jak mgła. Choć deszcz dawno ustał, krople spadając z wierzchołków w tę otchłań na mchy, na paprocie opite, nagrzęzłe, wciąż drążyły ciszę zewsząd i stale jednostajnym, drobniutkim plaskaniem. Przez ten szmer głuchy i ciągły, nieprzenikniony, zlewający się w ciszę pozorną jak poplusk fal, jak much brzęczenie - tylko tygrys mógł słyszeć. I słuchał rozeznając obok, w chaszczach różanecznych, ledwo uchwytne żywe szelesty. W taką noc ślepą tylko tygrys mógł widzieć. I widział wychyloną z zarośli głowę kozła. Rogacz chrupał w skupieniu swój przysmak, ogryzając skrupulatnie krzewy z lepkich pąków, z kwiatów aksamitnie rozkwitłych lubymi płatkami... Ale oto w różany, cierpkawo-słodki zapach wdarło się coś nieczystego. Targnął mordą i rażony prosto w rozwarte chrapy tygrysim odorem, prysł poszczekując z przerażenia, tylko echo w gęstwinie łomotnęło. Łapą skurczoną do skoku tygrysica rozdarła mchy raz i drugi, wyprostowała się, postała chwilę i ruszyła dalej. Wynurzając się spoza pni niespodzianie i miękko, sunęła przed się jak zjawa. Nasłuchiwała. Dziki gdzieś buchtowały, ale i one - ledwo się skradać poczęła - na fuknięcie maciory uciekły. Nie wiodło się dziś tygrysicy. Było za parno. Z daleka wietrzono jej fetor potęgowany karmieniem. Sutki miała nabrzmiałe i boki z lekka zapadłe. Zaczaiła się na krawędzi jaru. Na dole trudniej ją zwęszyć, a i skok z góry pewniejszy. Nawisła więc nad ścieżką jak głaz. Tylko ogon chodził wahadłowo, zdradzając hamowaną pasję. Czyhała na żywe jakieś mięso, na gorącą krew i oto... Nie byle jaka zbliżała się zwierzyna. Szli ludzie. Gęsiego szli. Przedni trzymał broń gotową do strzału, latarką co i raz to ślepił. Za nim miarowo kroczyła reszta z plecakami, z karabinami. Na końcu ludzie skrępowani w łokciach: kobieta i kulejący mężczyzna. I pastuch przy nich - żołnierz ostatni. Przesuwali się jeden po drugim drażniąco blisko, niczego nieświadomi, głupsi od najgłupszego warchlaka. Nie czuli, że śmierć dyszy tuż-tuż nad głowami - parę metrów zaledwie. I tak by uszli, ale ostatni przystanął. Za małą potrzebą, na chwilę tylko. Zdąży przecież dogonić. Nie zdążył... Rymnęło. Zdławiony krzyk z tyłu. Zamieszanie na przedzie: tygrys? chunchuzi? Aż wzbiła się komenda: - Jasume! Oczite! * [*Jasume, oczite! - komendy japońskie: stój, padnij!] I męski głos urywany, naglący po polsku: - Uciekaj! Dla Witka... Witka ratuj! A stamtąd biegła już nowa komenda: - Utte! * [*Utte (jap.) - ognia! ] Strzelanina zajadła, bezładna... Pruli rozrzutnie na wszystkie strony, zwłaszcza tam, gdzie w krzaki coś jak gdyby szurnęło. Z lasu żadnej odpowiedzi, to się uciszyli. Przedni pobiegł do tyłu, macał latarką, aż znalazł: czapka na ścieżce i krwi kałuża. A więc straż tylną tygrys porwał i więźniarka zbiegła. Szukać? Tajga wokoło, noc choć oko wykol... Przeszukali dla porządku z prawa i z lewa, nie wychodząc jednak z jaru, i ulżywszy sobie kolbami na więźniu - odeszli spieszniej, niż przyszli, częściej błyskając światłami na boki. Zapowietrzone prochem i człowiekiem smugi rozsnuwały się, wdzierały w oddech kwiatów, drzew i zwierząt. Ale było po wszystkim. Był znów mrok. Spokój utajony w głębinie. Cisza drążona kroplami. Tygrysica przeciągnęła się i wspiąwszy się na tylne łapy, przednimi zaczęła drapać korę drzewa, oczyszczając pazury. Uszaty puhnął w pobliżu „u-hu!”, las oddał z głębi „ja-tu!”, w krzakach na to hasło stróżowe zaskamlało proszalnie i urągliwie, ale jej już nie było. Obojętna na resztki, szła ociężale na szum górskiej rzeczułki, gdzie można nareszcie ugasić pragnienie. Gdy tak stojąc w nurcie prawie po kolana chłeptała chciwie lodowatą wodę - zaleciało człowiekiem. Z tyłu, od brzegu, od sterczącej samotnie jak wykrot skały: kuliła się tam kobieta ze związanymi w łokciach rękami. Widziała chyba tylko jarzące się zielonkawo ślepia i czarny, koci, rozpływający się w pomroce kształt olbrzymiego zwierza nad smugą rzeki. Spotkały się ich oczy, ich głosy: „Jezu, Jezu”... i - pomruk wzgardliwy. Tamta matka osunęła się bez czucia na ziemię, a ta przeszła w trzech susach na drugi brzeg i podążyła dalszą drogą przez spalony las, ciągle pod górę, wyżej i wyżej, do swej pieczary. Oblizała śpiące maleństwa i ułożywszy się wygodnie, grzbietem do wnętrza, pyskiem ku wylotowi, syta, ciepła, ciepluchna - drzemała, nie mogąc zasnąć. Bo ile kroć rozwierała znużone powieki, zawsze na czarnym wy łomie pieczary widziała tlącą się złotą iskrę. Ta iskierka mżyła i mżyła drażniąc jak giez, jak wspomnienie człowieka. Dopiero o świcie zdrzemnęła się na dobre. Gdy obudziwszy się wyszła przed pieczarę - zamiast iskry ujrzała dym. Daleko, za pagórkiem ostatnim, strzelała nad leśną do liną cieniuchna czarna łodyżka, purpurowiejąc w porannym słońcu stopniowo, by zakwitnąć zwiewną różą dymku. Widok stąd miało się na całą okolicę. Trudno o lepsze legowisko. Na południowym zboczu, wśród nieprzebytych krzaków aralii, przeplatanych dzikim winem i chmielem. Słońce świeci cały dzień nagrzewając granity. Strumyk niedaleko i stado dzików w pobliskiej dąbrowie, a nad dzikami tygrys chodzi przecie jak pastuch, dopóki wszystkich co do jednego nie wybierze. Spoglądała leniwie przed siebie - na więdnącą dymną różę, gdzie coś wyraźnie dogasało - to znów na ssące małe, mrużąc żółtawe, przepełnione blaskiem oczy. Udały jej się dzieci, zwłaszcza samczyk. Miesiąc zaledwie, a już dwukrotnie większy od kota. Za rok będzie jak matka, pręgi ściemnieją mu na grzbiecie i futro między nimi będzie odbijało czerwonawym złotem, a na piersi i bokach - srebrzyście. Zaszumiało w górze. Słońce skryło się na chwilę rzucając w dół skrzydlaty wielki cień. Tygrysica niespiesznie uniosła łeb - to sąsiad, orłosęp brodaty wyruszył jak co rano w oblot rewiru. Odprowadziła go wzrokiem. Leciał w tym samym kierunku, gdzie się w nocy paliło. Nie ruszając skrzydłami, szybował zawrotnie, tylko lotki furkotały z głośnym szelestem, i szczyty dzikie, szczerbate odpływały w tył, po nich mchy skrzące się jeszcze szronem, a dalej falowała już zieleń bezmierna, gdzieniegdzie poprzerzynana korytem potoków i rzek, mieniąca się wszystkimi odcieniami. Ciemna, uboga zieleń wysokogórskiej kosodrzewiny, nieco żywsza - modrzewia i sosny, soczysta - cedru, orzecha i dębu, jasna zieleń jodły, brzozy, korkowca... Drzewa iglaste, liściaste, drzewa północy i południa zeszły się tutaj w przedziwnej mieszaninie, tworząc rozchełstaną, szumiącą na setki kilometrów tajgę mandżurską, szu-hai, po polsku: Leśne Morze... Rozpostarty w dwu - i półmetrowym sięgu skrzydeł, orłosęp wisiał nad tym morzem, nad uciekającą spod niego panoramą lasów, gór i rzek. Żółtawo-biała głowa, nieco wyciągnięta i przechylona, z hakowatym dziobem, celowała w samo centrum zgliszcz na gołym, oskrobanym z tajgi pagórzu. Wczoraj jeszcze stała tu niewielka zagroda. Mieszkał człowiek ze swoją kobietą. Była mała, niegroźna, starego natomiast orłosęp unikał. Widywał, co ten robi z cietrzewiami na mszarach, z kozicami na górskich przełęczach. Raz go drasnął pod ogon ognistym dziobnięciem... Mieli młodego, ale on się zjawiał przelotnie, w lecie tylko. Nic tam teraz nie zostało, tylko sad i żuraw studzienny. Dym nie zasnuwał już popieliska i orłosęp, opadając po spirali niżej i niżej, szukał wzrokiem trupów, które często są tam, gdzie się pali. Na ziemi też ich widocznie szukano. Dwóch ludzi krzątało się po podwórzu. Jeden przygarbiony, w kolorze tutejszym. Niebieską wypłowiałą miał kurtkę, zapinaną z boku na guziczki, spodnie ściągnięte w kostce wstążką i stożkowy słomko wy kapelusz. A drugi to był właśnie od tamtych dwojga, ten młody, co się zjawiał przelotnie i zawsze w obcym kolorze. Nie biały ani czarny, ani niebieski jak ludzie po okolicznych wioskach, ale szarostalowy - takie miał spodnie i bluzę z paskiem. Przypadali do ziemi badając ślady na rozmokłym gruncie. Wszystkie wiodły z podwórza na zewnątrz i tu się rozciągały w sznurowany lisi trop biegnący do lasu. Zaczęli się sprzeczać. Chińczyk ciągnął młodego do arby, którą przybyli od strony kolei, a młody wyrywał się za tropem. W końcu Chińczyk podał mu, co leżało w arbie: plecak i długi pakunek. Młody rozciął w pośpiechu sznury, rozwinął, wyjmując skórzaną torbę i... Orłosęp dał w górę. Nieraz bywał ostrzeliwany, widział, jak wygląda broń i że ludzi można się nie bać, póki mają puste ręce. Uchodził w przestworza, śledząc z bezpiecznej wysokości, jak ci dwaj tam się żegnają, jak młody zarzuca strzelbę i torbę na ramię. Przywołuje łajkę, siedzącą przed ocalałą budą, puszcza przodem i biegnie za nią świeżym tropem... ŚWIADECTWO DOJRZAŁOŚCI ... Tutaj to się stało: ścieżkę pełną rozbieganych kroków ludzkich przecinają ogromne, wielkości talerza, ślady tygrysa. Skoczył z góry, prosto na kark. Zgniótł jednym rzutem. Jaga złapała już odwiatr i poszła w chaszcze. Zielony mrok na dnie parowu, jednak się widzi, klęcząc, zrytą ziemię i krew zakrzepłą, i szlak przetarty w poszyciu na drugą stronę, potem skośnie po stromiźnie w górę aż do ujścia w las... Zgniótł i powlókł. Kogo wlókł? Może ojca, matkę? Jaga szczeka skądsiś zajadle, pewnie, wzywająco. Biec nie można, przedzierać się trzeba przez krzaki, przez splecione liany, grzęznąc w mchach po kostki. Coraz bliższe ujadanie, słychać już spłoszonych kruków chrapliwy wrzask, to znaczy, że trupa Jaga znalazła. Może ojca, może... Nareszcie! Pod wykrotem kości bieleją. Kilka kości, but jeden, strzępy ubrania... Piaskowego koloru są te strzępy, drelich żołnierski. Jest i naramiennik. Z jedną gwiazdką, czyli szeregowiec w drugim roku służby. I na guziku herb sakury. Żołnierz japoński. A więc nie chunchuzi, nie policja mandżurska, ale Japończycy. Dlaczego właśnie oni? Czym się Japonii mógł narazić jakiś tam osadnik z koncesji leśnej, że zagrodę spalili, z żoną porwali? Na gałązce coś połyskuje matowo... Blaszka. Z urwanym rzemykiem blaszka mosiężna, jaką noszą na przegubie japońscy żołnierze. Zgnieciona, starta. Tygrys wypluł albo wilki... Personalii odczytać nie sposób, ale numer jednostki wyraźny: 731. Komary tną, meszka dopieka. Meszka parzy jak po krzywa. Rozpylona w powietrzu, osiada na twarzy, karku, na rękawach. Nie widać jej prawie, rozetrzesz - to krwawi. Na nic tu czapka. Ręcznikiem omotać głowę jak chustą tawydy * [*Tawyda - od chińskiego: ta-wei-ti - myśliwy.] i dalej za psem, który co innego już zwęszył i przywołuje natarczywie niegłośnym szczeknięciem. Mroczno i parno. Oprzałe od ciepła i wilgoci paruje podszycie. Pnie wiekowe, grubachne ociekają kroplami jak stalagmity w pieczarze. Ścieżka biegnie wąziutka, na stopę zaledwie, a głęboka prawie po kolana. Ile wieków chadzała tędy zwierzyna, że wyżłobiła taką koleinę? Szumi tajga imieniem swoim szu-hai. Po chińsku szumi. Mei jou pan-fa, na to nie ma rady. Tak było, tak będzie - siła prawem, gwałt ostoją... Dokąd biegniesz? Szli tym tropem zwierzęcym mocniejsi od ciebie, mądrzejsi, ponad lat dziewiętnaście. Szli i nie wracali. Kości ich wilki i rosomaki po kniei rozniosły, dusza weszła w tsa-oera *, [*Tsaoer - wąż z gatunku połozów (zamenis), który wieczorem wydaje jękliwie-melodyjne dźwięki. Do niedawna mieszkańcy tajgi mandżurskiej wierzyli, że dusza człowieka, który zginął w lesie, wciela się w taaoera. ] co to o zachodzie - wąż z wężów jeden jedyny - śpiewa jak ptak. Nie dożyte dośpiewuje, nie ziszczone... Odparzone stopy palą w miejskim obuwiu, plecak ciąży, ramię gniecie piękna broń. Strzelba wymarzona, obiecana od dawna. - A więc pamiętaj, Bebsztyku: będzie matura - będzie i flinta. Nieczęsto ojciec odzywał się w ten sposób. Ludzie go skrzywdzili, życie zawiodło. Zgorzkniał, zodludniał, przestając więcej z sobą. Innym udzielał się tyle, ile koniecznie trzeba, rodzinie nawet skąpiąc słów cieplejszych. A w tym przydomku było ciepło, była pamięć czasów, kiedy im się dobrze wiodło, był wścibski chłopiec sześcioletni mówiący „bebsztyk” na befsztyk smażony przez matkę. No, i masz oto nowiutką dwururkę angielską, lufa nad lufą - na kule i śrut. Czemu się nie cieszysz? Nawisie ciemne brwi całkiem się zeszły, na ustach opierzchłych grymas bolesny... Że tak wyglądają spełnione marzenia? Ojciec coś o tym wiedział gorzkniejąc. Kształcił syna w dalekim Charbinie, wyciskając z roboty srebrne dolary chińskie na stancję, gimnazjum, żeby się chłopcu przy najmniej ziściło, co samemu przez palce przeciekło. A na tę dwulufkę szły pewnie skórki lisów, popielic, soboli, za którymi chodził w zimowe niedziele. Może po udanym strzale, zgarniając szron z sumiastych wąsów, mawiał głośno i ciepło, jako że nikogo w pobliżu nie było: „Ano tak, Bebsztyk”... Napisał, żeby przed wyjazdem wstąpić do Siao, odebrać jak zwykle i przywieźć sprawunki, zlecone w swoim czasie kupcowi. Wiozło się potem koleją i arbą do domu nie wiedząc, co w tym pakunku i że domu już nie ma... Rzedną drzewa, słońce prześwieca, słońce oślepia... Z początku widzi się samą tylko trawę, nie zieloną na wet, ale jakby bieloną promieniami. Potem polanę, spienioną rzeczkę i wysmukłą skałę. Ze szczytu tej kolumny zrywa się na widok człowieka z bronią ogromny ptak, szybuje niechętnie oglądając się w dół, gdzie bury pies biega w kółko i skomlę, wprost się zanosi łkającym, rozdzierającym skowytem... Biec, biec, biec, toć to psisko złe od szczenięcia - tylko matkę kocha naprawdę! Matka leży podkulona na boku. Ręce wykręcone do tyłu i oplecione sznurami, zacisnęły się kurczowo w pięść. Krwi pod nią pełno. - Mamo!! Nie słyszy, nie widzi. Twarz obrzękła pod prażącym słońcem, usta spieczone, zęby z lekka oszczerzone... Rozciął więzy, odwrócił. Trafiono ją z tyłu - kulą przez brzuch. Wlokła się widać tym tropem, aż padła tu parę kroków od wody. Zarzucił plecak, wyszarpnął menażkę i skoczył ku rzece. Wrócił do matki. Uniósł ją, taką małą i drobną, przenosząc jak dziecko w cień i chłód zaskalny, gdzie słońce, opadające nad tajgą, nie sięgało wcale. Próbował wlać do ust trochę wody, nie udało się jednak rozchylić, więc tylko cucił mokrym ręcznikiem. Daremnie, jeno majaczyć zaczęła, rzucając się w strachu przed szczurami. Szczury jej się widziały niesamowite, spasione, całe mnóstwo, trzynaście tysięcy... Jak ratować? W harcerstwie wykładano ratownictwo, pierwszą pomoc w nagłych wypadkach - skaleczenia, złamania, zasłabnięcia... A tu postrzał brzuszny. Co się robi. na miłość boską, co się robi w takim wypadku?! W każdym razie przemyć, obandażować. Gorączkowo przebierał w plecaku szukając jakiejś czystej szmatki. Nie było. Postanowił już ręcznik przepłukać i podrzeć na bandaże, wtem usłyszał, raczej wyczuł jak powiew swe imię. Matka patrzyła na niego. Z natężeniem, z lękiem, jakby wychylona ku niemu z zawrotnej krawędzi. - Mamo! Matulu kochana! - Uciekaj... Nie pokazuj im się, bo ciebie też... Transport... Specjalny! Z takim przerażeniem wymówiła to słowo, jak gdyby zdradzała jakąś potworną tajemnicę, za którą życiem się płaci. Myśląc, że znów zamajaczy, spytał spiesznie, żeby choć coś wydobyć: - A ojciec, mamo, gdzie ojciec? - Tam... - słabym ruchem dłoni wskazała przed siebie. - Z Pingfanu nikt nie wraca... - Ale dlaczego to z nami zrobili? - Bagorny... Bagorny naprowadził. Przymknęła oczy. Zdawało się, że zemdlała. Chwycił menażkę, nie zdążył jednak przyłożyć kompresu, bo niespodziewanie uniosła powieki i choć z ogromnym wysiłkiem - spytała przytomnie: - Zdałeś? Skinął głową. Czy to jest teraz ważne... Ale matka wyszeptała: - Pokaż. Sięgnął więc do bocznej kieszeni po portfel i włożył jej do rąk, złożonych na piersi, duży sztywny papier. Przez mgłę schodzącą na oczy ujrzała, że Wiktor Janusz Domaniewski, syn Adama i Marty z Zawadzkich, ukończył gimnazjum polskie im. Henryka Sienkiewicza w Charbinie, uzyskując świadectwo dojrzałości z wynikiem: religia - bardzo dobry język polski - bardzo dobry chiński - dobry japoński... Na japońskim duży palec jej się zacisnął. Westchnęła leciutko, jak gdyby to było wszystko, o co prosiła. Potrzymał ją jeszcze, chcąc złożyć ostrożnie na trawę i zabrać się do opatrunku. Nagle Jaga, warująca u nóg, zadarłszy mordę zawyła i w tejże chwili poczuł, jak matka w ramionach mu ciężeje... Ledwo słońce na płonącym nieboskłonie, tknąwszy zielonego morza, roztopiło fiolety, ledwo Mutanciang, szypocząc z gór w doliny, zadymił oparami i w tajdze różanecznik wyprostował się nareszcie, rozchylając kwietny kielich na wieczorną rosę - z korony srebrzystej jodły, zdobnej w malinowe szyszki, spłynął metalicznie wibrujący podźwięk, jak gdyby ktoś raz po raz trącał w jedną jedyną wysoko nastrojoną strunę, odczekał chwilę i zawtórował fletem. Szła noc i tsaoer śpiewał. Szła noc i trzeba było gdzieś się skryć. Dźwignął się z matką na rękach. Ostrożnie stawiając kroki, wspinać się począł po stopniach, wykutych przez kogoś w skale. Tu złożył. Siadł. Ochrypła, drżąca Jaga legła obok. A tsaoer śpiewał nie dożyte, nie ziszczone... Malutka była, złotowłosa i z pięknych Skierniewic. Czym pięknych - tego nigdy nie mogła dokładnie powiedzieć. Tylko wszystko było w tych Skierniewicach piękne - ziemia, ludzie i niebo. Piękne po prostu i polskie - nawet wróble ćwierkały po polsku. W Mandżurii zawsze było jej obco, zimno i trochę straszno. Od pierwszej chwili, gdy ich, Zawadzkich, wyładowano na peron w Charbinie wraz z tłumem innych uchodźców z Polski w trzecim roku wielkiej wojny. Od pierwszego spojrzenia na to miasto, gdzie Rusków więcej niż w Skierniewicach i takie chińskie, że strach. I choć przeżyła w tym kraju dwadzieścia parę lat, choć tu została Domaniewską, wciąż się zżymała kuląc w sobie jak Martusia Zawadzka, patrząca spod dużej chusty i czternastu lat, że też tu ludzie na ludziach jeżdżą; stupajka bije żółtego, jak w Polsce konia się nie bije; po rzece statki płyną osłonięte workami z piaskiem, zza których można się bronić przed chunchuzami, i brudne obdartusy tłuką lustra i kryształy przydworcowej restauracji płacąc złotym ziarnem wypłukanym w tajdze. Ojciec pracował na kolei - i tamże pracował Adam Domaniewski, o rok młodszy od ojca. Przedtem na katordze dzwonił kajdanami za polską sprawę, za ostatni Proletariat. O co szło w tym Proletariacie - tego do końca nie zgłębiła. Był potem na zesłaniu żyjąc nieźle z myślistwa w tajdze zabajkalskiej, w końcu dostał się na kolej i tu całkiem mu się poprawiło, nawet domek zbudował. Wzięli ślub, jak nikt jeszcze z Polaków na Dalekim Wschodzie. O tym dniu opowiadała nieraz swemu chłopcu, zresztą wszyscy w Charbinie pamiętali. Mrowię Polaków obiegło biały, koronkowy kościół. Zeszła się cała kolonia polska, parę tysięcy ludzi. Przybył przecież niespodzianie z Hong-Kongu legat stolicy apostolskiej, ks. arcybiskup De Guebriant, miał mówić i przy sposobności pobłogosławić młodej parze. Tłoczyli się więc przed pięknie umajoną bramą powitalną, na stopniach świątyni i w samym kościele, udekorowanym zielenią, herbami polskimi i chorągwiami o barwach polskich, francuskich i papieskich. Wstrząśnięci, złączeni słuchali słów idących z wysokości tronu biskupiego, że starą francuską dewizę „Gesta Dei per Francos” należy teraz zmienić na „Gesta Dei per Francos et Polonos!” * [*Bóg przemawia przez Francuzów i Polaków. ] Wielka idea i potęga przemawiała do nich, znikało ich rozproszenie, zbędność, przeciwnie, odzyskiwali jakiś sens pozaosobisty, swą godność i misję potrójną wśród pogan na Dalekim Wschodzie - jako Polacy, jako katolicy i Europejczycy. A już do głębi wzruszyła wszystkich panna młoda w białym welonie, taka malutka, że mimo swoich dwudziestu lat wyglądała jak dziecko idące z ojcem do komunii. Młody miał przecie czterdziestkę murowaną i był - jak się dawniej mawiało - chłopem na schwał. Ilekroć potem rozpamiętywała ten swój wielki dzień, zawsze kończyło się chusteczką u spłakanych oczu i jej ulubionym „głupia jestem”... Czy dlatego, że wyszła za Adama? Był przecież dobrym mężem: nie pił, nie grał, za kobietami nie latał, pracował i kochał ją na swój sposób. To znaczy milcząco, z nawyku i dla siebie samego, za to, że pogodnie wzrusza, taka dziecinna, słaba i nieporadna, że dopiero przy niej człowiek czuje w pełni swą siłę, mądrość i „opiekuńcze instynkta”. Na dobrą sprawę nie wiadomo, kto się kim opiekował. Toć u niej właśnie, u tej „kruszyny”, szukał rady i ukojenia w ciężkich chwilach, a miewał ich niemało. Może pobrali się dlatego, że pewnego razu poszła z nim do sklepu i doradziła dobre koszule. Oboje przeżyli nie zwykłe chwile: on - że ktoś się nim zajmuje, ona - że może matkować temu niedźwiedziowi. „Tatuś - mawiała - był okropnie zaniedbany, jeśli chodzi o te rzeczy. Zawsze przepłacał i zawsze go nabierali. Na flintach, na skórkach, na psach to się znał, ale na skarpetkach, na ubraniu? I żeby w końcu wyglądać jakoś po ludzku? Głupia jestem, ale tego flejtuchostwa znieść nie mogłam”... Z początku dobrze im się wiodło. Porzucił kolej, zajął się skupem futer. Interes się rozwijał, mieszkali we własnym domku, odkładając pomału i pewnie do banku w nadziei, że jeszcze rok, jeszcze dwa, a wrócą do Polski z niezłym kapitałem. Aż przyjechali ludzie z Polski, zaczęli bajdurzyć o nowoczesnym handlu, o wielkich rynkach i obrotach... „Mówiłam, że niedobre są spółki”... Nie wierzył, no bo jakże - rodacy! Dopięli w końcu swego, zwłaszcza jeden z nich - Ryniewicz - największy rodak. Kiedy się z gotówką ulotnił, wszystko, nawet domek, trzeba było za długi i weksle oddać. Poszedł do konsulatu polskiego po sprawiedliwość, że by pomogli łajdaka odnaleźć. Gdzie tam, szukaj tatka latka... Naurągał wtedy konsulowi, a że wkrótce wypadła akcja stwierdzania obywatelstwa polskiego, więc dano szkołę rogatemu „proletariatczykowi”, żeby znał mores: „A gdzie dowody polskości szanownego pana?” Wprawdzie później jeden z urzędników konsulatu szepnął, że jak nie ma dowodów, to nie szkodzi, ale czy ma sto dolarów? „To ja mam dolarami polskość stwierdzać? A idź pan do cholery!” Bezpaństwowy... Co gorsza - bez zajęcia, bez grosza, bez dachu - z rodziną. Na kolei zatrudniano już tylko obywateli radzieckich albo chińskich. Trzeba się było panu Kowalskiemu pokłonić. Milionowe ma koncesje. Niech przyjmie bodaj na „kata leśnego” - tajgę mierzyć i ciąć. Dwanaście lat to robił z obrzydzeniem, wywożąc bezcenny starodrzew jak trupy. Rzetelnie i ponuro - niczym kat. Drwale szanowali go, ale nie lubili. Matkę tak. Z matką gadali po chińsku o żonach i dzieciach, o wszystkich radościach i smutkach - radziła im po polsku i jakoś się rozumieli. Choć ciągle mawiała „głupia jestem” i nie bez racji co do niektórych spraw, mądra była kobiecą mądrością kochania! Duże miała serce, a dziecko tylko jedno. Promieniowało to serce na wszystko dokoła: na męża i syna, na drwali, na ptactwo domowe, zwierzęta... Nawet Jaga, suka okrutnie zmyślna i zła od szczenięcia, ją jedną po rękach lizała. Czy tsaoer to wszystko wyśpiewał? Noc jasna i cicha. Nie ma tsaoera, nic nie ma, synu, i wszystko jest w tobie. Rzeka bełkocze na szypotach. Przed wiekami tak samo szumiała wokół napotkanej bryły granitu, tylko dziesięć metrów wyżej. Drążyła, zmywała szuter i piach i tak opadając łożyskiem w dół, wytoczyła tę skałę wysmukłą, rozszerzoną ku wierzchołkowi, podobną do ręki z zaciśniętą pięścią. W księżycowej poświacie ostro rysują się na niej czarne sylwety chłopca i psa. „Pusta noc” - tak się ponoć mawiało w Skierniewicach, kiedy się nie śpi czuwając nad zmarłym. Myśl przelotna, a jednak wie się już na pewno, że tę „pustą noc” i matczyny obraz Skierniewic będzie się niosło w sobie do końca. Jękliwe dochodzi miaukanie. To z prawa, to z lewa... I jeszcze bliżej, tym razem głębsze i bardziej gardłowe: a-o-ung! Potem długa, długa cisza, to znaczy, że się skrada, ośmiela... Niech się tylko ukaże! Księżyc odbija na lufie matowo, muszkę ledwo widać i to tylko nad lustrem wody. Ale jak się polowało z ojcem tyle lat, to i tygrysa, co się waży na matki ostatnią noc... Na drugim brzegu mrok się zmierzwią, kształtuje... Pierś i łapy jak gdyby, a więc - w głowę! Grzmotnęło. A tam - skok w górę i już tylko ryk zmykającej, trafionej bestii. Wtedy raz za razem w tamtą stronę, bezcelowo, wściekle, zapamiętale - precz! precz! precz! Strzały biją w górę i walą się zaraz z powrotem w dolinę na głuche pojedyncze łoskoty, rozpryskując się miazgą szumiącą czas jakiś nad rzeką i tajgą. W końcu i to cichnie. Znów jest pusto i księżycowo. Czas płynie, woda szemrze. Niebo blednie nad szczytami... Nożem kopał, garściami ziemię wyrzucał. Ziemię nawianą na skałę, tak że trafił wkrótce na granit i mogiła wypadła niegłęboka. Ułożył tam matkę, jak zmarła - z jego świadectwem dojrzałości w zwartej dłoni. Nie zabrał - bo i po co? Pracował dokładnie, bezwiednie, automatycznie. Aż wszystko było, co być powinno: kopiec niewielki z kamieni nad mogiłą, żeby zwierzęta nie rozkopały, krzyż z dwóch brzózek, nazwisko i data: 23.VI.1939. Ale kiedy chciał zmówić modlitwę o światłość wiekuistą i spojrzał machinalnie na uzbierane, na trzymane w ręku kwiaty - białe peonie i czerwone żarki - zdziwiło go, że myśli „żarki”... Że nie wie, jak się nazywają po polsku. I nigdy się chyba nie dowie. Nie ma matki, nie ma ojca. Ani ojczyzny... Bo gdzież ta ojczyzna? W Polsce czy w Mandżurii? Kim jest właściwie, z mową zruszczoną, z duszą schińszczoną, nikomu niepotrzebny - jednym tylko japońskim żandarmom... Co robić z sobą, jak żyć, gdzie się ratować? Nikt nie poradzi, matka nie pocieszy - odtąd jest sam. Sam w tajdze i na świecie. Sam na zawsze. Runął ścięty ogromem swej samotności. Padł na kopiec i objął jak matki kolana, żeby się choć przed nią ostatni raz wypłakać. Gdy odejdzie, na skale sterczącej jak pięść zaciśnięta zostanie tylko krzyż z polskim napisem, świadcząc niebu i lasom, że ktoś ze Skierniewic znalazł pokój wieczysty nad górnym Mutanciangiem w piątym roku panowania cesarza Kang-Te. WIKTORIA U TYGRYSIEGO BRODU W górze niebo olśniewało prześwietlonym, sperłowiałym od żaru południa błękitem. Z dołu, z zielonej głębiny, ciepły prąd płynął pod rozpostarte skrzydła i orłosęp szybował jak żagiel z posuwistą lekkością, pewnie jak myśl nie do zbicia. Krajobraz był ten sam i ta sama co zawsze widzialność. Najwyraźniej, bo najwyżej, na zboczu przed pieczarą, miało się tygrysią rodzinę. Stara półleżąc przyglądała się kociakom, jak tarmoszą żywego jeszcze zająca. Gdy go wspólnym wysiłkiem dodusiły, przeciągnęła się, ziewnęła szeroko, z ulgą leniwą, że może nareszcie wygrzewać się w słońcu. Małe czas jakiś baraszkowały, przewracając się i przebierając łapkami, potem jedno zajęło się ogonem matki, drugie zaszło ją z tyłu, od karku, przez który biegła czarnokrwawa pręga - od przestrzelonego ucha do łopatki. Rana błaha, ale bolesna. Póki mały lizał tylko, przynosiło to widać ulgę. Ilekroć jednak próbował ząbkami, tygrysica ruszała głową, odpędzając jak natrętną muchę. Wtedy odskakiwał, by po chwili znów się przysunąć, i wszystko zaczynało się od nowa. Nieco niżej, spod załomu skalnego tryskał zdrój. Migotliwa smużka leciała w powietrzu prosto na głaz, wydrążony wiekową pracą kropli na kształt misy. Woda przelewała się stamtąd na ziemię i dążyła po zboczu w połyskliwym biegu ku rzece, ginąc w krzewach i zaroślach, to znów wybłyskując szklistymi paciorkami wodospadów aż do tarasu, gdzie się zaczynał spalony, martwy las. Pożar przeszedł kiedyś tędy równią tarasową kilka dobrych kilometrów, wody nie przeskoczył, rzeka więc stała się granicą pomiędzy życiem a śmiercią. Na lewym, niskim brzegu nietknięta tajga żyła pełnią barw i dźwięków. Wysokie strome urwisko po drugiej stronie zdążyło już się okryć bujną roślinnością, ale cały płaskowyż, od nadbrzeżnej krawędzi do podnóży górskich był sinawo burym cmentarzyskiem. Drzewa nagie, sztywne, okaleczone, mech brodaty, strzępami zwisający z kikutów gałęzi, i pleśń na pniach zmurszałych, i trupi wapor gnicia, i cisza bezruchu, martwa cisza. W ukropach słońca kwietna dolina Mutanciangu leżała zwarzona, jak gdyby życie z niej uciekło, i nic się w tej spiekocie nie poruszy, nic się dziać nie może. A jednak działy się rzeczy niezwykłe. U Tygrysiego Brodu, gdzie w poprzek spienionego nurtu trzy kamienne płyty tkwią co pięć, co siedem me trów, w sam raz na dobry sus dla pręgowatego - wy legły skądsiś larwki ludzi i krzątały się nad wodą. Burzyły kopczyk na szczycie skały, dobierając się do trupa; inne pod skałą kogoś rozbierały skrupulatnie, z przeglądem wszystkiego, co tamten z siebie zrzuca - kurtka, spodnie, buty... Reszta leżała w cieniu drzew, odpoczywając. Jeden wstał, spojrzał w niebo spod dłoni i chwycił karabin. Orłosęp runął w dół. Pierzastą błyskawicą zleciał na spalony las, rozskrzydlił się, niemal że dotknąwszy piersią ościowych wierzchołków, i bezpieczny, kryty tu od ludzi całą krawędzią wyżu, pociągnął niskim lotem w górę Mutanciangu. Przelatując nad połoniną, dostrzegł człowieka. Tego samego, który wczoraj spłoszył go znad konającej kobiety, a przedtem na zgliszczach. Leżał w trawie nieruchomo, ale pies, trzymany na pasku, siedział obok i strzelba była - szuchnął więc w bok. Wiktor uniósł głowo, popatrzył za nim i opadł z powrotem w trawę ściskając skronie. Był u kresu sił - drugi dzień przecież na nogach, no i Jaga. Uszarpał się z nią, znosząc na rękach ze skały, i w czasie przeprawy, i potem na drugim brzegu... Byłby ją puścił, ale jakże w tajdze bez psa? Prowadził na pasku od spodni, uważając więcej na nią niż na osty i cierniska. Urwałaby się przy pierwszej sposobności, by wrócić i wyć nad mogiłą. Opadła go znowu samotność nie do dźwignięcia i taki targnął nim ból, taka rozpacz, że łkałby i łkał jak na kopcu niedawno, ale łez już nie było. Jęknął tylko ściskając mocniej bijące szumem skronie - a niechże go już złapią, niech skończą nareszcie! Wtem poczuł na ręku ciepłe liźnięcie, i pysk przytulony gdzieś za uchem. Co się suce stało? Nigdy tego nie robiła, przeciwnie... Może i ją zdławiło opuszczenie, a może u niego szuka ratunku, zmęczona i głodna. Uczuł raptem, że nie jadł od wczoraj. W plecaku miał obwarzanki charbińskie i pętko suchej kiełbasy moskiewskiej od Czurina. Dla domu... Wyjął i dzieląc uczciwie - kęs sobie, kęs psu - jadł i patrzył tępo przed siebie na. „jełań” - bo jakże się nazywa po polsku taki taras w górach porośnięty lasem? Ojciec również nie wiedział i kiedy zabrnęli w te strony przed rokiem polując na cietrzewie, nazwał z rosyjska „jełanią”: „Jak się jełań skończy, będzie fanza Trzeciego Ju, tak zwana Fanza nad Progami”... Lepiej byłoby skryć się u Lui-Tsina, ale skoro się nie wie, gdzie mieszka, trzeba szukać fanzy Trzeciego Ju, u którego raz się nocowało, z którym zresztą ojciec kiedyś, gdy miał firmę, handlował, biorąc skóry i panty. Jaga napięła pasek ciągnąc do rzeki. Puścił - niech się napije. Nie wróci, to trudno... Obojętny na wszystko, wstał, by spojrzeć raz jeszcze w tę stronę, gdzie został krzyż nad mogiłą. Krzyża nie było. Brzuścem dłoni otarł z potu powieki, bo może pot, spływający z czoła, zamglił? Nie, z tej wyniosłości widział przecie wyraźnie granitową skałę - najwyżej kilometr w prostej linii. Na rów no ściętym wierzchołku nie było krzyża ani kopca. W dole za to majaczyli ludzie. Czarni ludzie. Pognał z powrotem przebytą drogą przez cierniska. Jaga dogoniła go po chwili, wysuwając się naprzód, ale obejrzawszy się na niego, jak biegnie - schylony, czyhający, ze strzelbą w pogotowiu - zaraz zwolniła i także poszła łowieckim, czujnym truchtem. Nie widział teraz Mutanciangu ani przybyszów pod skałą i oni go stamtąd widzieć nie mogli. Już nie biegł - przedzierać się musiał przez martwy las, oszczerzony kolcami uschniętych gałęzi. Przemykał pod zwisającą, osiepaną brodą mchów, co śniedziały wszędzie, darł białawe pnącza, przeskakiwał powały... Raz po takim skoku coś za nim westchnęło i zgrzybiały, grubopienny susz gruchnął jak długi rozpadając się w próchno. Należało posuwać się ciszej, uważniej, żeby to się nie powtórzyło. Mogli być już na tym brzegu. Po przymiętej gdzieniegdzie trawie rozpoznawał poprzedni swój trop i jego się trzymał, by wyjść na skraj lasu tuż nad brodem. Wczołgując się w leszczynę, porastającą urwisko od krawędzi do rzeki, kątem oka pochwycił, że Jaga też się obok czai. Spiczasta morda, wyciągnięta ku nieznanemu, jeszcze bardziej zeszpiczała i skrawki malutkich uszu sterczą ostro, nieruchomo. Nie darmo ojciec tak ją sobie cenił: „Ta suka w myślach czyta”... Rozsunął ostrożnie listowie i wyjrzał w dół. Kopczyk rzeczywiście znikł. Mogiła była rozkopana, trupa matki wyrzucono. Leżała na wznak, jedna ręka zwisała z brzegu skały. Pusta ręka... Gdy osłupienie - żeby tak zbezcześcić! - szloch i wściekły gniew gnały nawałnicą myśli - kto? czego te ścierwa szukały? świadectwa dojrzałości? - wzrok, z wolna przytomniejąc, rejestrował wszystko i ręka zgięta w łokciu prostowała się w posuwie broni do przodu. Pod sobą miał Tygrysi Bród, skalistą pięść na drugim brzegu i tych łotrów mogilnych, piętnastu łotrów. W czapkach szarozielonych - policja mandżurska... Znał ich dobrze. Karabiny mieli zazwyczaj poniemieckie, mauzery, a naturę po tchórzu czy szakalu. Dwóch tylko było piaskowatych i ci przewodzili - Japończycy. Rozmawiali we dwójkę odwróceni od gołego człowieka, kompletnie gołego. Kulił się jakby z zimna i ręce trzymał splecione na brzuchu. Wartownik stał za nim, lufą niemal że go bódł. Opodal siedział w kucki Chińczyk. To był Wu - jak mu się Wiktor przyjrzał - tak, ich robotnik Wu, z koncesji, do posług domowych u matki. Przywiózł go wczoraj arbą z kolei i nie powiedział, że wiezie na pogorzelisko, i za nic nie chciał puścić za tropem, zatrzymywał nie wiadomo po co... Wzięli go widocznie na przewodnika. Psy leżały przy nim. Dwa żółte kundle. Był jeszcze jeden pies, kudłaty, czarny, ale z nimi nie trzymał, garnąc się do golasa. Żaden głos stamtąd nie dochodził. Czujki - jedna na zakolu rzeki, druga pod lasem - czerniały nieruchomo w dali. Reszta Mandżurów porozkładała się w cieniu, czekając zapewne na rozkaz. Japończycy wciąż się naradzali. Starszy rangą, bo z lornetką na piersi, zdjął czapkę, wytarł chustką twarz i trzymając ją w ręku zwrócił się do nagusa. Spytał o coś, ale jakoś niedbale, od niechcenia, nie patrząc na niego. Ten odpowiedział. Japończyk nie poruszał ustami, a na usta jego spoglądali teraz wszyscy: rozebrany do naga, i Mandżurowie, i Wu. Nawet psy popodnosiły mordy. Skinął wreszcie wartownikowi chustką - w stroną rzeki. Goły zagadał, zagestykulował. Japończyk podszedł do niego, prawie do ucha coś rzucił i odwróciwszy się, ruchem dłoni powtórzył ten sam rozkaz. Nagi człowiek krzyknął, ale wartownik zdzielił go kolbą w plecy i pchnął przed siebie ku rzece. Ten poszedł bezwiednie i czarny pies za nim poszedł. Wartownik zawołał z tyłu wskazując na pierwszą płytę kamienną, wychyloną nad biało rwącą, huczącą topielą. Kilku Mandżurów wstało, by lepiej widzieć. Wu głowę wtulił w ramiona - nie chciał patrzeć. Czarny piesek pierwszy skoczył na płytę i zamerdał ogonem, czekając na pana. Ten się potknął. Wsparty na rękach, wolno, potwornie wolno zaczął się podnosić, wciąż obserwując swe duże, żywe jeszcze, wywrócone na zewnątrz jak u błazna stopy... Nie można było patrzeć na to z wysoka, nie można dopuścić - sto metrów przecież, nie więcej, i pierwszy spust w dwulufce jest kulowy! - a potem... Wszystko jedno, co potem! A człowiek na płycie już się wyprostował. I gdy tak stanął wreszcie nad topielą, z głupawym uśmiechem pod czarnym wąsikiem, przerażająco nagi i zawstydzony wobec śmierci swojej - wartownik podniósł karabin i w tejże chwili wyrzucił w górę, trafiony prosto w zielony otok czapki. Gołek targnął głową, skąd padł strzał, i majtnął do rzeki. Pies za nim. Zbałwaniony nurt ich nakrył, poniósł pod przykosę, gdzie dotknąwszy szutrowiska pomknęli ku leszczynie. Na przeciwnym brzegu Mandżurowie chwytali za broń, Japończyk wrzasnął podnosząc lornetkę do oczu, ale już się go wzięło na muchę pod te lśniące w słońcu szkła. Zwalił się jak pchnięty. Ostro bił ojcowy dar, bo i trzeci padł, Mandżur bez munduru - akurat się iskał. W ramie zdaje się trafiony - za ramie się złapał, upełzając na brzuchu pod osłonę drzew. Nikogo nie było już w polu widzenia, pochowali się wszyscy, tylko na murawie czerniał trup Mandżura, trup Japończyka piaskowiał i wystrzały w popłochu purchały z głębi tajgi. Rozgrzmiały się góry i lasy, sypkie echo bębniło daleko, lufa zdążyła się nagrzać, ale wciąż bił i bił w mściwym szale - za matkę, za ojca, za swe życie do szczętu zniszczone. Przebiegał z miejsca na miejsce, klękał za pniem, kulami wymacując w gąszczu te ścierwa... Niech mają! I niech go tu biorą, gdy panuje nad brodem, nad brodem zresztą tylko tygrysim, nie na ludzki krok... Rozległ się urwany wysoko skowyt. To czarny pies od skoczył, powitany przez Jagę kłami w klapkowate ucho. Za psem stał, ciężko dysząc, zbieg z płyty nad topielą. - Połotience... - błagał wyciągając rękę. - Dajtie połotience! Wiktor zerwał z głowy brudnoszary ręcznik, zawiązany dla osłony przed meszką, i rzucił mu. Ten chwycił w locie, rozdarł wzdłuż na dwa pasy i począł gorączkowo owijać skaleczone, krwawiące stopy. - Obchodiat - rzucił przez zęby wskazując w dół rzeki. Z prawa, na zakolu, gdzie przedtem tkwiły czujki, śmigali od drzewa do drzewa policjanci i psy wyskoczyły na brzeg szukając brodu. Bród tam rzeczywiście, sądząc po wodzie spokojnej, szeroko rozlanej - mógł być. Za daleko, żeby bronić, czterysta metrów co najmniej - strzał chybił. - Chodu! Szustnął w martwy las, gdzie byłby uwiązł w cierniach.. Dopiero na zawołanie Wiktora: „Da wy kuda? Za ninoj!” - opamiętał się i podążył z tyłu. Trzeba było biec przed nim, osłaniając go, nagiego. Toć nawet na tym dwukrotnie dziś przetartym tropie i nawet przez ubranie smagały pnącza i liany, dźgały końce ułamanych, obumarłych, podruciałych gałęzi. Nie zdążyli wymotać się z tego zasiecza, dopadły ich psy. - Strelajtie! Pierwsze, żółte psisko, jakie się napatoczyło, zwinęło się w ogniu. Z paru kroków przecie, całym ładunkiem śrutu, bo lufa kulowa była pusta... A drugiemu Jaga z miejsca skoczyła do gardła. Czarny kundel za jej przykładem również się rzucił i już nie sposób było strzelać do takiego kłębowiska. - Nożom nado... Dawajtie noż! Wyrwał z pochwy, podał mu. Przełamując broń, żeby nabić, dostrzegł tylko dwukrotny wybłysk stali w za machniętej pięści. Potem wszystko ucichło. Jaga i czarny siadły, wywiesiwszy ozory. - W poriadkie... Ruszyli dalej tak samo gęsiego, nieco jednak wolniej i oględniej. Na połoninie dopiero przystanęli nasłuchując, czy nie ma pogoni. Nie, wyglądało na to, że Mandżurowie po stracie psów zrezygnowali. A mogli tropić i bez psów. Tu, w miejscu otwartym, widziało się to szczególnie wyraź nie: ciągnął się za nimi w trawie ślad skropiony krwią. Stopy zbiega, w strzępach ręcznika, posoczyły. Łydki też. W ogóle cały był pokłuty, podrapany, nalepłych much i gzów siedziało na nim ssące mrowie... Cierpieć musiał okrutnie. Ręce mu drżały przy szmatach, z których miało być obuwie i opatrunek zarazem... Gdy się na nowo oszmacił, pociągnęli przez łąkę w tym samym ordynku: bura suka, czarny pies, chłopak rosły, płowowłosy, o niechłopięco skamieniałej twarzy i golec lat czterdziestu, utykający na obie nogi. W lesie, w który się potem zanurzyli, w lesie nareszcie żywym, zielonym i chłodnym, wycięli sobie laski i poszli o kiju, schodząc pomału z „jełani” do jaru, na dnie którego Mutanciang wyżłobił sobie łożysko. Tu się napili i zatrzymali się na chwilkę, żeby nagi towarzysz włożył wyjętą z plecaka bieliznę. Bodaj kale sony i koszulę - w każdym razie coś na ciało. Ubierając się spiesznie, zapytał po rosyjsku, dokąd właściwie idą. - Mieszka tu gdzieś tawyda jeden... Trzeci Ju. Żachnął się, jak gdyby to imię przejęło go wstrętem czy strachem, zaraz jednak zobojętniał. - Niech będzie Trzeci... Daleko? - Nie wiem. Gdzieś wyżej, nad progami. Wciągał właśnie koszulę przez głowę i kiedy, trzymając ręce nad sobą, wychylił swą drobną twarz, z obcym na niej wąsikiem Chaplina - spojrzał, jakby go dopiero teraz naprawdę zobaczył, i bardzo się zdziwił, że taki smarkacz. Długonogi, długoręki, wyrośnięty z mundurka szkolnego i już zakrzepły. Ubranie podarte, twarz spalona, ścierpła, nos nie wiadomo jaki, bo opuchnięty, u na sady brwi ciemne, nasępione i wzrok ranionego jastrzębia. - Przepraszam, a wy tu skąd właściwie? Nawet nie podziękowałem... - Z koncesji. Domaniewski Wiktor. - A, to przez was chcieli mnie... Ruszył ramionami, koszula opadając zdarła strupy na grzbiecie - skrzywił się z bólu. - Ładna wiktoria, nie ma co... Chodźmy, bo padnę. Poszli brzegiem wzdłuż mielizny, po kostki w wodzie, aby żadnych śladów nie zostało. - Zapomniałem powiedzieć: Ałsufjew, Paweł Lwowicz... Także, jak tu się mówi, tawyda. Za pantami szedłem, no i tego... Wpadłem. Niepożądany świadek. Mówił z trudem. Krwi z niego uszło sporo, rany piekły, każde stąpnięcie było wysiłkiem i bólem... Błękitne ważki goniły się w smugach światła i cieni od koron splecionych nad jarem. Strusie pióra olbrzymich paproci kaskadami spływały do rzeki i gdy obaj, jeden biały, drugi szary, wspierając się wzajem stanęli na zakręcie - zdało im się, że cały ten świat szmaragdowy wali się na nich z szumem Mutanciangu, pochłania na zawsze. Że nie ma stąd wyjścia i nie ma odwrotu... ZAKOPANY Gdy się obudził, fanza była pusta, jak ją wczoraj zastali, bez gospodarza. Trzeci Ju poszedł widać gdzieś daleko na łowy. Spali wieczór, noc całą i jeszcze tego dnia, co jaśniał za progiem, godzin nie wiadomo ile... Mogło być południe. Obok sapał postękując z cicha ten, jak go tam, Ałsufjew, Paweł Lwowicz... Koszula na barkach i grzbiecie przyschła do ran czarnymi plamami. Ostrożnie, by go nie urazić, opuścił nogi z k’angu na uklepaną ziemię i wyszedł. Jaga, drzemiąca u progu, rozwarła ślepia i zaraz przymknęła. Brzuch jej się wydatnie przez noc zaokrąglił, łapska były ubabrane. Nażarta, pełna po tym, co sama w tajdze zdobyła, całą postawą zdawała się mówić: daj spokój, wszystko w porządku... Czarny piesek, leżący przy niej, zamerdał ogonem. I pyskiem, tak samo skrwawionym, wodził od niej ku niemu, wyraźnie zakłopotany, kogo ma bardziej respektować - obcego czy wspaniałą sukę? Słońce stało wysoko, prześwitując między konarami nad ścieżką, wydeptaną w dół, skąd dochodził głuchy szum wodospadu. W światłocieniach burych, zielonych, złotawych trójkątny daszek, kryty korą modrzewiową, stare bale ścian, mchem i gliną poutykane na spojeniach, cała fanza, przyziemna jak piwniczka na kartofle i zlewająca się z tłem, wyglądała tak leśnie i na miejscu, że nawet polatucha, ze wszystkich wiewiórek najdziksza, miała ją za podnóżek, dla wygody tylko, zlatując na nią o zachodzie. Powinna była spać o tej porze, a jednak gapiła się z dziupli na niego jak w ten wieczór, przed dwoma laty, gdy ojciec ją wskazał: „Uważaj, zaraz sfrunie”... I tak samo jak wtedy zwisła teraz głową w dół. Wyciągnęła przednie łapki do nurkowania, napinając przeponę po bokach. Rozpłaszczyła się na kształt liścia klonowego i miękko, lotem szybującym śmignęła na drugą stronę polanki. Szarobury cień... Przemknął jak wspomnienie. Ałsufjew z fanzy zawołał: - Witia! Trzeba było wrócić do środka. - Nie śpicie, Pawle Lwowiczu? - Jakie tam spanie... Piecze - dźwignął się na łokciach, stęknął. - Pancerz, nie koszula... Może byś tak, bratku, wody zagrzał i te strupy spróbował jakoś odmoczyć? - Zaraz przyniosę. W kącie stały dwa wiklinowe kosze w kształcie konwi, uszczelnione gliną z krwią zwierzęcą. W jednym zostało jeszcze trochę oleju sojowego, drugi był pusty. Stromą ścieżyną zszedł po wodę na skalisty, do grobli podobny próg, aż do wyrwy, nad którą Ju przerzucił olbrzymie jodły łącząc oba brzegi. Odnoga Mutanciangu uchodziła wąskim lejem pod ten mostek i w kłębach rozpylonych bryzgów, z hukiem wodogrzmotu waliła w dół na drugi próg, stamtąd jeszcze raz, by się rozlać nareszcie spokojnie i płytko po rumowiu kamieni leżących pokotem. - Mój złociutki - powitał go Ałsufjew - czy nie ma tam czegoś do żarcia?, Półleżąc, ruchem głowy wskazywał na przykryte deszczułkami pniaki pod ścianą. Pnie były w środku wydrążone - na zapasy: mąkę, bób i gaolan. Z żerdzi pod powałą zwisały rzemykowate paski suszonego mięsa i wiązka czosnku. - Amico mio - ożywił się Ałsufjew - poszukaj jeszcze, może znajdziesz tytoń. Królestwo wieczne za szczyptę tytoniu! Wiktor obszedł k’ang, nieco niższy od stołu, a zajmujący jak każdy podobny piec co najmniej połowę fanzy. Nic na nim nie było prócz Ałsufjewa, skór, na których się spało, i niskiego taborka, przy którym się jadło. W rogu znajdowały się wnyki, sidła i potrzaski. Ołtarzyk, tak zwane „miao” - to tylko półeczka na ścianie, mosiężna miseczka do palenia świec ofiarnych. Kilka tych brązowych patyczków z masy papierowej, cytat z Konfucjusza na złocistym pasku - nic więcej. - Niestety, Pawle Lwowiczu. - Trudno. W każdym razie ogień potrzebny. Zrób, Witia, ten prometejski uczynek. Po kwadransie, gdy wrócił z chrustem i korą brzozową na rozpałkę, z tymi czarnymi zwijkami, co na brzozie w miejscach popękanych odstają, a palą się zawsze, nawet mokre - Ałsufjew siedział już na krawędzi k’angu, upychając fajeczkę z cienkim, długim cybuszkiem. - Gdzie pan to znalazł? - A nad wezgłowiem. Coś mnie tknęło. Sięgnąłem za belkę, macam - jest! Nie odrywał wzroku od tytoniowej krupki na dłoni, przenoszonej delikatnie jak diamenty do fajkowej piętki z błękitnego kamienia. Dolna warga wydłużyła mu się pożądliwie i palce z lekka drżały. Na trzask krzesiwa uniósł głowę i z błyskiem wdzięczności w ciemnych, koźlich z przekroju oczach, przyjął tlącą się zwijkę kory. Zaciągnął się, wchłaniając głęboko, do ostatka, upajający dym. Oczy aż przymknął z lubości. - Ech, żeby teraz choć pół gałeczki... Dużym palcem potarł o wskazujący, jak gdyby z miękkiej czekoladowatej masy kształtował rozkoszną gałeczkę opium. Ocknął się, spojrzał na klęczącego przed paleniskiem chłopaka, jak iskry krzesze, rozniecając ogień. - Zaradnyś, widzę. Bielizna na zmianę, kompas, kociołek i tyle naboi - o wszystkim pomyślałeś. - Nie ja - odparł chmurnie Wiktor - ojciec pomyślał. - Ten, co to go zabrali? Czekaj, nic właściwie nie wiem. Więc jak to było? Wiktor milczał. - No? „Puszczaj łuk mowy, coś go już napiął po żeleźce same”. Scocca, scocca! * [*Scocca (wym. skoka; wł) - puszczaj. ] - Mnie nie do skoków... Ja bym prosił bez żartów. - Ależ to nie są żarty, wybacz, to z „Boskiej Komedii”. Znałem kiedyś na pamięć. Papa był romanistą i najlepszym ponoć znawcą Dantego. Stąd owo, jakby to powiedzieć - złe przyzwyczajenie do dobrej włoszczyzny. Siedział teraz obok, pochylając się nad Wiktorem, drobny, dziwaczny, w bieliźnie upstrzonej krwawymi plamami. Ciemnoblond głowa, łysiejąca od wysokiego czoła ku ciemieniu, po bokach nietknięta, kudłata... Z daleka ujrzawszy można pomyśleć, że skrzydełka mu na głowie urosły albo różki. Było w nim coś ze smutnego fauna i coś z błazna. - Prosta historia, Pawle Lwowiczu. Zdałem maturę i pojechałem do domu. Domu już nie było. Dymiło jeszcze i ślady były świeże, złapałem więc plecak, torbę i strzelbę... - Ojca strzelbę? - Nie. Z naszych rzeczy nic przecie nie zostało. Przywiozłem ją z Charbina nie wiedząc, co wiozę. Ojciec kazał, żebym przed wyjazdem zabrał sprawunki dla domu. Jak zwykle... Trochę się domyślałem, bo mi przyrzekł pełny ekwipunek po maturze. Ja, widzi pan, strzelam od dzieciństwa, w tajdze chowany... - Widziałem, widziałem... Pięknie strzelasz, daj Boże każdemu. A więc pobiegłeś za tropem? - Tak. Dziesięciu ich było. Dziesięciu Japończyków. - Mandżurów chyba? - Nie, buty mieli japońskie. Zresztą znalazłem strzępy munduru tego żołnierza, którego tygrys porwał, i ten dowód. Podał blaszkę z rzemyczkiem. Ałsufjew obejrzał, obrócił w ręku. - Siedemset trzydzieści jeden... Jakaś jednostka, ale jaka i gdzie stacjonuje? W każdym razie ważna wskazówka. Schowaj. No i co dalej? - Znalazłem matkę. Postrzelili ją przy ucieczce. - Czy mówiła co? - Niewiele. Była już nieprzytomna. Żebym się ratował, mówiła, żebym gdzieś uciekł i o jakichś szczurach, i że Bagorny naprowadził. - Och, to zaczyna być ciekawe! Bagorny? - Z Bagornym, widzi pan, ojciec był kiedyś na zesłaniu. Bardzo się przyjaźnili, choć on był grubo młodszy od ojca. Dzięki pomocy ojca nawiał z zesłania. Jakiś bolszewik, dokładnie nie wiem. - Ten sam. Patrzcie, co za swołocz! - Zna go pan? - Ba! Studiowaliśmy razem. Ja, wiesz, nie zawsze byłem taki. Chciałem kiedyś świat odmienić - tak, tak, całkiem serio. Chciałem, uważasz, rozbić atom i wyzwolić dla ludzkości wszystką energię ziemi i słońca. Wiesz, co by to było? Gdyby nie ta ich rewolucja... Et, nie warto mówić. Wszystko, dranie, zniszczyli... A Bagornego dobrze znam. Z czasów studenckich, no i później, gdy nas ścigał. Byłem u Dzikiego Barona, rozumiesz? Barona rozbito, poszliśmy w rozsypkę i wpadliśmy na szwadron czerwonych. Bagorny dowodził tym szwadronem. No, myślałem, rozwali jak innych, a on mi życie darował, kanalia! Z taką nienawiścią powiedział to, jak gdyby darowanie życia było największą obelgą. - I co się z nim stało? - Słyszałem, że awansował u bolszewików, z Chińczykami się pęta. Musi być gdzieś niedaleko, skoro naprowadził... Jedźmy dalej. - Dalej wiecie: matkę pochowałem, szedłem tutaj, do Trzeciego Ju. Obejrzałem się, patrzę, kopca nie ma, krzyża nie ma... Zawróciłem. - Tak... No cóż, Witia, ja ci dziękować nie będę. Ałsufjew nie dziękuje, Ałsufjew pamięta! - Dajcie spokój, Pawle Lwowiczu. Woda gotowa. Od czego zaczniemy? - Od pleców. Podciągnął nogi na k’ang, odwrócił się ostrożnie, plecami do Wiktora. - Ten strup poniżej karku widzisz? No właśnie... Najgorszy. Nie daje głową ruszyć, więc ty od niego zacznij. Tylko pomalutku, cierpliwie. Niech dobrze odmięknie, wtedy koszula sama odejdzie. Wiktor przyłożył mokrą szmatkę, nawilżając stopniowo zakrzepłą skorupę rany. - Boli? - Nie. Nawet przyjemnie. Ciepło tak - ułożył się wygodniej, podbródek wsparł o dłonie, zamyślił się. - Prosta historia, powiadasz. Wcale nie prosta. Posłuchaj, co mi się przytrafiło... Trochę więcej wody, Witia, i rozcieraj, tylko delikatnie, jakbyś głaskał ukochaną. Nie miałeś? No to będziesz miał i to niezadługo, ja ci to przepowiadam... A ze mną tak było. Chodziłem za pantami, do połowy czerwca, jak sezon. Nie powiodło się. Wracając zbłądziłem i wyszedłem na mogiłę. Nie zdążyłem nawet dokładnie przeczytać, coś tam wyrył na krzyżu, bo to po polsku - i już tamci nadbiegli i zaraz do mnie: Skąd? co tu robię? co widziałem? Rozebrali, wszystko przejrzeli, jakbym brylanty miał albo tajne papiery. A potem znów: gdzie jest teraz Wiktor Domaniewski? - O mnie się pytali?! - Nie, o cesarza Kang-Te... Co ty sobie wyobrażasz? Ostatecznie potrafią zwięźle myśleć. Mogiła świeża, w ręku matki świadectwo dojrzałości syna, świadectwo, którego przedtem nie miała, więc kto pochował? Wiadomo kto. Ale czy zdążyła mu powiedzieć, czy nie. Bardzo ich to frapowało, jak mogłem zrozumieć z rozmowy. Na tyle przecież znam japoński. Może dlatego chcieli mnie spławić, bo kiedy spytałem: „za co?!” - to ten sierżant z lornetką podszedł i w samo ucho wycharkotał: „Chcesz wiedzieć? Za Broń Sekcji Tanaki! Każdy, kto się zetknie z Tanaki - musi umrzeć”... Czekaj, coś ty? Nie tak mocno. - Przepraszam, samo się jakoś zrobiło... - Prosiłem przecież, żeby jak z ukochaną... Odpocznij chwilkę. Zastanówmy się, co tu uderza? Primo, ni stąd, ni zowąd idą w nocy do zagrody jakiegoś osadnika czy brygadzisty, dwadzieścia kilometrów od stacji, palą zagrodę, rodzinę uprowadzają. Secundo, robi to oddział japoński, nie policja mandżurska, którą się zwykle wyręczają w podobnych sprawach. Tertio, kiedy jedna osoba ucieka i nie sposób jej odnaleźć po ciemku, dowodzący konwojem, ten właśnie sierżant, odstawia porwanego osadnika na kolejkę leśną, a sam z kapralem bierze Mandżurów, przewodnika z psami, natychmiast wraca i przezwyciężając strach przed partyzantami, dalej szuka. Quarto, chcą zniszczyć nie tylko syna, którego wtedy w domu nie było, ale i przypadkowego świadka ich poszukiwań. Wiesz, amico, jaki to wszystko nasuwa wniosek? Że rodzina ta znalazła się w posiadaniu tajemnicy stanu, tajemnicy wojskowej. - Jakiej tajemnicy? - Tego nie wiem. Ale że to nie byle jaki sekret, za to ci rączę. Sam zresztą słyszałem: „Tokui Atsukari”. - Transport Specjalny? - W dosłownym tłumaczeniu. Co się tak patrzysz? - A bo matka to samo powiedziała. - Ano widzisz... Licho wie, co za transport, tylko summa summarum ja bym za twoją głowę grosza złamanego nie dał. Ani za swoją. A już po tej wiktorii, kiedyś sierżanta utrupił - nie, kochanie, oni cię szukać będą do upadłego, całą tajgę przetrząsną! - Więc co? - Wiać, wiać jak najdalej. Najlepiej do mnie. Tam nikt nie trafi. Mieszkam wprawdzie z Chińczykiem, ale to chrystusowy Chińczyk, słowo daję, choć nazywa się Lui-Tsin. To jedno nam zostaje, l’amico mio e non delia ventura.* [*Z „Boskiej Komedii” Dantego: „Przyjaciel mój, ale nie losu”.] Tak, tak, nie losu, przyjacielu mój, nie losu... Jedźmy dalej, po tych strupkach koło łopatki. Znowu nadstawił plecy, a Wiktor, unosząc zwilżoną szmatkę wiedział już z całą pewnością, że ten l’amico - to człowiek zakopany. Pamięta przecież dzień, gdy po raz pierwszy zawitał do nich Lui-Tsin. To było bardzo dawno, dziewięć lat temu, ale pamięta. Niepodobna zapomnieć Lui-Tsina ani jego opowieści, jak mieszka i z kim. Można byłoby teraz, opatrując te plecy, powiedzieć: - W roku 1926 zabiłeś pan, Pawle Lwowiczu, ukochaną i zbiegłeś do starowierców wsi Borysówka przy stacji Chantaohetsy. Ale po co człowiekowi przypominać przeszłość? „Przeszłość w szu-hai - mawiał ojciec - to jak życie pozagrobowe...” - Czy dobrze? - spytał Wiktor. Łagodnie pocierał zwilżając strupy zbiega, którego rodacy nie przyjęli, bo palił tytoń i żegnał się trzema palcami. Musiałeś - opowiadał w myślach sobie i jemu - musiałeś sam polować, a że nie umiałeś, zacząłeś podkradać zwierzynę z potrzasków Trzeciego Ju, który mieszkał wtedy tam właśnie, niedaleko Chantaohetsy. Ju złapał pana na gorącym uczynku, z przyjaciółmi swymi sądził i na ścieżce tygrysiej zakopał po szyję, jak każe prawo tajgi. Szedł akurat Lui-Tsin, ulitował się i odkopał. Wolno mu było - takie jest prawo tajgi - pod warunkiem, że weźmie odkopanego na swoją odpowiedzialność i utrzymanie. I pod dachem starego poszukiwacza korzenia młodości mieszkasz odtąd, człowieku, co chciałeś rozbić atom... Nie trzeba się litować nade mną. Bo któryż z nas jest bardziej l’amico mio e non delia ventura? NOC ŚWIĘTEGO PAWŁA Jary księżyc stanął nisko nad przełęczą. Księżyc Azji, żółtolicy i ogromny, jak gong z korynckiej miedzi lśnił poświatą na drugą stronę Czang-pajszania i czarny kształt człowieka na przełęczy w blasku tym olbrzymiał sięgając głową gwiazd. Dziwnie jasną, świetlistą niemal głową. Między szczytami, w siodłatej wyrwie wypełnionej gwiezdnym niebem, tkwił nieruchomo jak wycinanka partyzanta: karabinek kawaleryjski na ramieniu, lufą w dół, watowana kurtka, pas amunicji, za pasem granaty. Japoński, zdobyczny chyba hełm, zrzucony na rzemyku w tył karku... Tylko włosy rozwiane na wietrze, włosy bujne, posiwiałe do czystej białości, świadczyły, że - nie brąz, nie kamień. Człowiek żywy. Poświatą ociekały zbocza i roztoki. Zimny wiew wysokogórskiej nocy smagał twarz, a on wciąż słuchał czujnie i badał mrok, cięty jasną, wklęsłą rysą. Rozwarte kleszcze cisnął ktoś na samo dno kotliny - tak połyskuje w dali Cinpohu, niedobre jezioro... Podniósł rękę, skinął i z ocienionej głębi przełęczy zaczęła wychodzić na światło księżycowe karawana. Szli ludzie jak tamten, tylko w chustkach na głowie, nieco pochyleni pod ciężarem plecaków, worków i dalekiej widać drogi. Przepuszczał obok sprawdzając, a może licząc: piętnastu towarzyszy, nosze z rannym, dwa muły... Na jednym mężczyzna dobrej tuszy, na drugim - dziecko czy dziewczątko; oboje o zasłoniętych twarzach. Na końcu - dziewczęta w spodniach, z karabinami. Trzy dziewczyny. Gwizdnął. Przystanęli. Podszedł do pierwszego muła i uniósł zasłonę na oczach jadącego. Ukazała się twarz pełna, nalana. Binokle w złotej oprawie, na sznureczku. Szmat okazałej brody, tchnącej Asyrią czy Mahometem - jakąś mistyką przepastną i zmierzwioną. - Cin tajfu tundży *. [* proszę, panie doktorze.] - Sie-sie *[(chińs.) - dziękuję.]- odrzekł grubas, z niespodziewaną lekkością zeskakując na ziemię. Kucnął raz i drugi, wyrzucając do przodu to jedną, to drugą nogę, jakby się miał puścić w hopakowe prysiudy. Ale zaraz się wyprostował i poprawiając torbę ruszył ku noszom. Srebrogłowy tymczasem uwolnił z zasłony figurkę na drugim mule, podlotka w harcerskim ubraniu. Przerzuciła nogę wyślizgując się z siodła wprost na dziewczęta straży tylnej. Nie poruszyły się. Chwilę tak stały oko w oko - partyzantki i panienka. Zawszone kurtki, piekące, zbite stopy, dumna gorycz życia idącego na zatracenie i - krawat skautowski, krzyżyk z lilijką, akselbancik wymykający się z lewego ramienia, dziecinna jeszcze w oczach łapczywość na wszystko, co nieznane, co odmienne... W spojrzeniu uzbrojonych dziewcząt nie było nienawiści. Była dal obcości niezmierzonej, niepojętej jak odblask innych światów z ugwieżdżonej ciemni nad głowami. Nie znalazły dla niej słowa ani uśmiechu. Milczały. Odwróciła się kładąc lejce na łęku i może zbyt spiesznie odeszła do brodacza, klęczącego nad rannym, nad ciężko rannym, bo w pierś i ramię, jak można się było domyślić z bandaży. - A więc jakże, towarzyszu Bagorny? Poznajecie mnie? - Poznaję. - No to już dobrze - ucieszył się brodaty i zaraz przetłumaczył białogłowemu: - Hen haola! t’ai haola... *[* Bardzo dobrze, bardzo dobrze]. A ciebie kto tu prosił? Słowo polskie, rzucone harcerce poprzez dźwięki mowy chińskiej i rosyjskiej, zabrzmiało tak dziwnie i znienacka, że ranny się zdumiał: - Polak? - Polak. - Dziwne... - Cóż w tym dziwnego? - Jeden uratował, drugi leczy... Dużo, widzę, jest tu was, Polaków. - Dużo, przyjacielu, dużo... Ot, podreperuję, to się znowu weźmiecie za nas, burżujów. Żeby mniej było. - Żartowniś z pana, doktorze. - Ba, toć życie... Proszę połknąć to obrzydlistwo i to - podał pigułki, potem flaszeczkę. - Łyknąć proszę, tak na wyczucie, łyżki dwie. Stołowe, jak się pisze na receptach... Toć życie, rzekł poeta, jak się rozejrzeć z chłodną rozwagą wokoło - to taki głupi żart i pusty. - Dla nas wcale nie pusty. - Ano zobaczymy jak Bozia zdrowie da... Tymczasem proszę łyknąć. Spać będziecie teraz spokojnie, snem szczęśliwym, bezklasowym... Jak Boga kocham, T’ao, uszu natrę - pójdziesz stąd czy nie? - Córka? - spytał ranny. - Córka, z charakteru chłopak. - A cóż ją pan tak po chińsku... T’ao? Brzoskwinka? - Brzoskwinka - nie widzicie? A zresztą po kądzieli Chinka. Proszę spojrzeć, mordkę ma przecież... Córka, nazwana T’ao, Brzoskwinka, nie poruszyła się, gdy prawie dotykając twarzy tłumaczył, że mordkę ma ona wprawdzie karnacji chińskiej, z kształtu - księżyc w pełni i brwi skośne, i usta maciupkie, ale oczy duże i chabrowe, polskie oczy, i nosek prosty... Ruchem zniecierpliwienia odsunęła rękę ojca. - Przestań. On wcale nie słucha. Ranny rzeczywiście przymknął powieki. Dwie pionowe bruzdy znaczyły się na czole głębokim zamyśleniem. - Towarzyszu Bagorny? - zagadnął z niepokojem lekarz. Otworzył oczy. Były przytomne, wnikliwe, nad wyraz wnikliwe. - Wy, Polacy, musicie się tu wszyscy znać - powiedział wolno, z widocznym wysiłkiem. - Chodzi mi o chłopaka jednego... Wiktor Domaniewski. - Na koncesji? Znam, znam... Operowałem go nawet kiedyś na wyrostek. Syn Domaniewskiego, co to go teraz spalono do szczętu. - Ten sam... Otóż, gdybyście go, doktorze, spotkali, proszę mu powiedzieć... Urwał, obrzucając wymownym spojrzeniem dziewczynę, która na dźwięk imienia Domaniewskiego przysunęła się bliżej. Ojciec znów ją ofuknął: - No i czego się pchasz? Zupełnie bez ambicji, drewno z lilijką! Odsunęła się więc na stronę i już nie słyszała, co ranny ojcu wyszeptał. Brodacz wstał w końcu. - Bud’tie spakojny! - przyrzekł, dając znak białogłowemu, że wszystko w porządku. Ten podniósł rękę i karawana ruszyła w tym samym ordynku: partyzanci, nosze z rannym, dwa muły, na nich jeńcy czy też goście honorowi o zasłoniętych twarzach... Tylko dziewczęta zostały. - Nen ban-ma? *[*Czy spełnicie ?] - Nen ban. *[* spełnimy] Pożegnał wszystkie trzy i poszedł za oddziałem. Dogonił swoich. Wyprzedził sunąc krokiem lekkim, bezszelestnym. Tak czujnie irbis idzie ciemną nocą, tak pewnie kozica chadza nad przepaścią. Biaława plama srebrzystej głowy majaczyła na przedzie i za nią jak za światłem na rufie holownika podążali inni, schodząc z przełęczy na drugą, Ocienioną stronę Czangpajszania. A na, tamtej, księżycowej - trzy dziewczyny szły z powrotem w seledynową mgłę poświaty i lżyły księżyc po żołniersku: - Mogłabyś się tak nie obnażać, ty stara klempo! - Nam dzisiaj mrok potrzebny, gęsty mrok... - Zasłoń się trochę, Czan-je, swoim zasłoń się zajączkiem! Kpiły sobie z bogini księżyca, z nefrytowego jej zajączka, co trze w moździerzu proszek nieśmiertelności. Dosyć świec wypaliły przed ołtarzem Czan-je, dosyć piernikowych księżyców zgody wypiekły w piętnastym dniu miesiąca tsiufen, a wioska spłonęła na węgiel i nic nie zostało z dawnego: ani domu, ani krewnych, ani bogów żadnych. Szły wolno pod górę niosąc w pamięci walkę ostatnią, łunę nad wsią i sztandar zdobywców, urągający swą bielą trupom i pożarzysku - biały sztandar ze słońcem pośrodku... Pamięć tych, co padli szczęśliwie od razu, i tych, co padli, a są jeszcze przytomni i proszą: „Siostro, dobij mnie, nie zostawiaj!” Wspinały się wąską drożyną wytartą w kamieniu stopami wędrowców wielu pokoleń i plemion, może jeszcze Kitani, a może nawet Suszenów. Bez słowa minęły przydrożne miao i nic nie złożyły bóstwu gór wykutemu w skale w kształcie tygrysa. Nie bały się. Tygrys nie człowiek: wszystkiego nie zniszczy i czego się dotknie - nie spodli... Oto i koniec przełęczy, jej wylot i szczyt. Dwa stosy drzewa leżą pośrodku tej bramy wystawionej na wiatry północy i południa. - Za jasno. Czy będą chcieli mówić? - Zobaczymy. Podpala. Drzewo zlane smołą zajmuje się z miejsca. Bucha ogień i na wietrze od razu łopoce grzywiasto. Dziewczęta patrzą w obie strony, wyglądają czegoś od północy, skąd przyszła ich karawana, i z południa, dokąd odeszła. Czekają. Naraz daleko, daleko na północy zatliła się złota iskierka. I po przeciwnej stronie, gdzie leży jezioro Cin-pohu, odezwała się podobna. Północna gaśnie, by po chwili rozszczepić się jaskrawiej na dwa światła. Jedno niknie, drugie błyska albo oba razem w różnych odstępach czasu, jak gdyby ktoś ukryty w mroku ognistym ślepiem mrugał. - Mówią! - Co mówią? - Powtarzajcie! Jedna już tylko uważa i dyktuje: - Pościg za Srebrogłowym... Dwie pozostałe podnoszą na żerdziach tarcze z kory, zasłaniając i odsłaniając ogniska w miarę jak tamta dyktuje. Tajga bezkresna i omroczona pulsowała światłami. Sopki szczytom Czangpajszania niosły ostatnie wiadomości, szczyty przez gołą Przełęcz Siodłatą słały je ko muś nad jeziorem Cin-pohu, czyli Lustrzane Fale, komuś, kito potwierdzał ogniami, że czuwa, że słyszy: pościg za Srebrogłowym utknął u Jeleniej Sopki... Szuangpao zniszczono. Mieszkańcy wszystkich wiosek w szu-hai otrzymali rozkaz wysiedlenia, wioski się spali, żeby partyzanci nie mieli żadnego oparcia... List gończy: Japończycy szukają Domaniewskiego, tysiąc dolarów za Domaniewskie go Wiktora... Po szczytach, po sopkach łyskało. I tchnęło nadzieją. Nie wszystko stracone. Jest walka i są jeszcze bracia. Świetliki gasną. Dziewczęta znów zostają same, gdzieś pomiećmy knieją a gwiazdami. Milczą czas jakiś, siedząc przy ognisku wokół kociołka ze strawą. Jedna mówi: - Zejdę jutro do Fanzy nad Progami i zostanę żoną Trzeciego Ju. Ogień będzie tu zawsze. Druga mówi: - Pójdę do Szuangpao i będę wnuczką przewoźnika. Ogień będzie na Jeleniej Sopce. Trzecia: - Pójdę od osady do osady, szalona, z pomieszaną mową... Na „małe upały” błysnę do was z Wysokiego Kou, na „wielkie upały” - z Kudłacza, na „początek jesieni”... Tak sobie wyliczały przysięgając, gdzie i kiedy czuwać będą nad ogniem, a w pobliżu, trochę niżej, już po stronie tajgowej, wzmagał się pomruk i trzask. W jałowcu coś się ruszało szukając ujścia swej pasji, aż wybuchło rykiem i wielki kamień, ciśnięty jak z procy, furknął opodal, odbił się, łupnął w głaz pochylony nad wyschłym korytem strumienia. Razem potoczył się w dół z łomotem lawiny obalając wszystko po drodze. - Co to, Aszyche? - wzdrygnęła się jedna. - Niedźwiedzie się kochają. Dziś jest sia-czy *, [*Sia-czy - Przyjście Lata - dziesiąty okres z dawnego kalendarza chińskiego.] zapomniałaś? Cichną nasłuchując, jak zwierzę się męczy dręczone samotnością, jak pomstuje rycząc całą paszczęką, to znów się żali, przywołuje tęsknym, łkającym skowytem. - Chce się kochać? Ja mu pokażę! Podrzuca karabin mierząc do bryły, co się uniosła nad jałowcem, do tej mordy kosmatej, zadartej po ludzku na księżyc. Sąsiadka, ta mała Aszyche, podbija łokieć - strzał idzie w górę. - Daj spokój. Zazdrościsz mu trochę miłości? - Kłamstwo, nie ma miłości! - Jest... Czan-je, księżycowa bogini, oblała się poświatą, ale nie odeszła od tych dziewcząt pozbawionych kochania, spierających się o to, czy w ogóle miłość istnieje! Od dziewcząt, co w Święto Lata, gdy gad i owad traci całą moc swego jadu, nie zbierają traw chroniących na przyszłość przed ich ukąszeniem, ale czuwają z bronią przy ogniskach rozpalonych w górskich ostępach nie wiadomo dla kogo. Nie robią z piołunu tygrysów i nie zawieszają na domach, złym duchom na postrach. Zbyt dużo krzywd i śmierci widziały, by wierzyć w ciebie, Czan-je, w nieśmiertelność i zgodę. Bezdomne - utraciły po drodze i boga ogniska domowego, samego Tsao-wanga... Musisz to zrozumieć, dobra bogini, któraś była nad tym niezrozumiałym, nad Podniebnym Krajem Środka od początku. W coś jednak trzeba wierzyć, powiadasz. W lepsze jutro, jak w życie pozagrobowe? Za dużo walk, za dużo ofiar - będzie lepsze na pewno! Ale na dziś, ale dla siebie? Nic, tylko walka i tylko nienawiść?! Toć tak niedaleko stąd tygrysica nie z piołunu, nie strach na duchy - tygrysica prawdziwa bierze małe ostrożnie za kark i wynosi w pysku z pieczary, która stała się ostatnio niezupełnie bezpieczna. Uchodzi z okolicy, gdzie zjawili się ludzie, gdzie rozległy się strzały i psów ujadanie... Nie sama jednak uchodzi - z kociakiem. I choć od trzymania go napinają się mięśnie za przestrzelonym uchem, choć piecze ropiejąca rana, niesie mimo to wytrwale przez krzaki aralii, przez spalony las, aż do swego brodu... W trzech susach przebywa rzeczkę. Mały, znoszący dotąd wszystko cierpliwie, przy ostatnim skoku jęknął. Kładzie więc go u stóp skały, sterczącej jak pięść zaciśnięta, i liże, pomrukuje ciepło, pieściwie... Kocha. Tak, ale tygrys... Tygrys - nie człowiek. Nieprawda, człowiek kocha także! - O czym myślisz, Aszyche? - O tej mogile nad Mutanciangiem. Znowu jest tam krzyż i kopiec z kamieni. - No to co? - To znaczy, że syn jednak wrócił. O mało go tam nie zabili, a on jednak wrócił, żeby tę matkę, co zginęła dla niego, na nowo pochować i okryć kwiatami... Idzie miłość matczyna przez tajgę tygrysim krokiem, ostrożnie, węsząco, gdzie bezpieczniej, gdzie ciszej... Idzie miłość zmysłowa misiami durnymi, ślepa i głucha, pohukuje, trzaska, aż w fanzie przyziemnej i czarnej chłopak podnosi z posłania skołataną głowę. - Co to, Pawle Lwowiczu? - Niedźwiedzie. Dziś Piotra i Pawła. Zawsze się kochają o tej porze, ale na Piotra i Pawła zupełnie durnieją. - A więc pańskie imieniny, Pawle Lwowiczu? Nie wiem, czego życzyć, w każdym razie dużo dobrego... - E tam, imieniny... Zapomniałem. Po co jątrzyć? Bo ja, wiesz, nie zawsze byłem taki. W twoim wieku... Ile masz? Dziewiętnaście? Ja dziewiętnaście kończyłem na rok przed wojną, w tysiąc dziewięćset trzynastym. Mater Dolorosa, to dopiero były imieniny! Papa finiszował swe wykłady o Dantem jakimś fascynującym wtajemniczeniem, dantejską iluminacją, i jechaliśmy z Petersburga na wakacje do Ałsufjewa. Ałsufjewo... Widziałeś kiedy stary dwór szlachecki? No tak, na obrazku tylko... Pałacyk z czasów Katarzyny, altana z kolumn greckich na pagórzu, dołem rzeczka, park francuski, bo papa tylko bródkę miał rosyjską... Więc zawsze, powiadam, imieniny wyprawiano mi uroczyście, z kapelą, z ogniami bengalskimi, ale wtedy szczególnie. Wszyscy rozumieli: Paweł Lwowicz po półdyplomie, Paweł Lwowicz przed wojażem za granicę... Starali się. I naprawdę wypadło cudownie, zwłaszcza wieczór, zupełny Igor Siewierianin: „był tichij wieczer, wieczer bała, był letnij bał mież tiomnych lip”... Z wierszem melodyjnym i stareńkim jak walc na klawikordzie wionęło pałacykiem czasów Katarzyny. Światem samym w sobie, gdzie nieprzytulnie, dziwno i dostojnie. Gdzie minione nie umiera - żyje w meblach, legendach, na portretach: damy dworu, fligiel-adiutanci, prałaci i zgoła inne dziady, pokutujące na katordze, w sołdatach, święci starcy po pustelniach. - Doprawdy, jak arka Noego - wszystkiego do pary. Kogośmy to w rodzinie nie mieli! Jeden ze stryjów na przykład chodził po wsiach z nocnikiem. Takiego miał hysia. Kij wędrowny, plecak z książkami dla ludu i nocnik z tyłu jak menażka. Policmajster raz go zdybał: „A ty skąd w moim powiecie? Co za demonstracja?!” - „Przepraszam, żadna demonstracja - kultura” - powiada stryj i pokazuje, że w plecaku same książki. Ludziom rozdaje, uświadamia... „A to?” - wytyka policmajster nocnik. - „To cywilizacja”. - „Nie, ją poważnie.” - „Ja też poważnie. Bo co to jest cywilizacja?” Policmajster z oczywistą pewnością: „Wiadomo, nowsze czasy, gdy ma się porządek i święty kościół apostolski.” - „By najmniej. To wygoda i ogłada”. I dalej roztrząsa, co tej wygody i ogłady jest wykwitem, znakiem widomym i powszechnym w krajach cywilizowanych? Nocnik! To też go nosi i chłopom perswaduje, żeby nie chodzili za stodołę... Policmajster słuchał, słuchał, naraz jak nie wrzaśnie: „Da wy że sumasszedszyj!” - „Wozmożno - rzecze stryj - no u mienia jest z czego sojti, a u was niet”... Taki był wariat czy cudak... A papa był całkiem normalny, drobne tylko miewał szusy, przeważnie estetyczne... W fanzie duszno i dymno. Ałsufjew pali bez przerwy, dopala zapas znalezionej machorki Trzeciego Ju. Kopci i gada, gaduła bez umiaru, bez wyczucia, że ktoś może myśleć o własnym ojcu - gdzie się teraz znaj duje i czy żyje jeszcze? I co go obchodzi ten wybraniec losu, jakim był Lew Pietrowicz Ałsufjew, światowej sławy romanista, paryżanin z wychowania, liberał i pan na pięciu tysiącach dziesięcin rosyjskiego czarnoziemu... Że profesorskie honoraria oddawał biednym studentom, na cele postępowe, nawet na więźniów politycznych - za sługa żadna. I tak nie wiedział, co robić z pieniędzmi. Gdyby był oddał karabin i wszystkie naboje towarzyszowi jak Adam Domaniewski Bagornemu, kiedy ten pryskał z zesłania - gdyby oddał, wiedząc, że zostaje sam w tajdze na całą zimę i żywić się będzie tylko tym, co wpadnie do potrzasku - wtedy co innego. Wtedy rzeczywiście można byłoby powiedzieć, że szlachetny, że wrażliwy... - ...natura wrażliwa, esteta w każdym calu. Żebyś go widział, amico, jak we środy... Nasze środy były znane w Petersburgu. Zbierali się uczeni i pisarze, koledzy papy, artyści z otoczenia mamy - bo mama była pianistką - trochę młodzieży, ja przecież studiowałem fizykę. To był zaszczyt - bywać u Ałsufjewów. Dowód, że się jest kimś! Nad naszymi zebraniami unosiła się świadomość końca. Nie żałowaliśmy swej epoki, bynajmniej - niech przeminie, niech burza nadejdzie i wszystko oczyści! I unosiła się jak mgła wieczorna tęsknota Alighieri za Vita Nuova, za nowym lepszym życiem... Ta z Błoka tęsknota. Pamiętasz jego „Rawennę”, cmentarz stary z wieków średnich: „lisz po noczam skłoniass’ k dolinam, wiedia wiekam griaduszczym szczot, tień Dante s profilem orlinym o nowej żizni mnie pajot”... To się staje nie do zniesienia. Ałsufjew gada już mową wiązaną, z Błoka, nie zastanawiając się nad tym, że można wcale nie znać Aleksandra Błoka, nie słyszeć o nim, że można w ogóle wierszy nie lubić. Nawet polskich. Wiktor schodzi z k’angu, staje w drzwiach, patrzy na gwiazdy nad tajgą. Ałsufjew tego nie dostrzega. Mówi dalej, sobie i cieniom przeszłości, szczęśliwy, że mówić może po tylu. latach milczenia w fanzie Lui-Tsina. Wystarczy mu widać sama obecność kogoś, kto jest w stanie zrozumieć: - Byliśmy kwiatem narodu, byliśmy jego chlubą i kulturą! I ostatecznie byliśmy z ludem, wyglądaliśmy rewolucji, nowego życia... No i przyszedł lud. Ten mędrzec pokornego serca - jak go sobie wyobrażał hrabia Tołstoj. Żywioł wszystko harmonijnie organizujący - według księcia Krapotkina... To był rzeczywiście żywioł, niech go piorun trzaśnie! Chamstwo rozlane po horyzont. Jakaś powódź bezmyślności i okrucieństwa, jakaś zagłada wszystkiego, co wielkie, subtelne, czyste... Biali? Też swołocz, tylko z innej beczki. I nic nie zostało, amico... Głos uchodzi jak wydech. Pusta cisza. Ziewniecie, przewracanie się na drugi bok, i znów: „a ten cały ich światopogląd materialistyczny”... Na dworze widno. Księżyc w pełni. Wierzchołki drzew, obwiedzione gwiazdami, są nieprawdziwie blisko, teatralne. W lesie coś trzaska, pohukuje. Psy niepokoją się, zgadują każdy po swojemu: Żuk patrzy w tamtą stronę, Jaga nie patrzy - czyta nosem i uszami. Z wnętrza fanzy dochodzi ten sam wysoki, zrywający się głos. Można pomyśleć, że dopiero teraz, po czterdziestce, przechodzi mutację. Ałsufjew mówi dużo i spiesznie, jakby się chciał nasycić słowami za wszystkie czasy. Mówi, oglądając się na to, jak powiedział, czy ciekawie, czy ładnie - i to wszystko razem nuży. Nuży, denerwuje, razi. Zdawałoby się, człowiek inteligentny, z kulturą - a tak bez reszty zajęty sobą, swoją niepowtarzalną i jedyną osobą! Nic go nie obchodzi, że kogoś obok dotknęło nieszczęście. Że ktoś cierpi skrycie, bije się z myślami, czy ojciec jeszcze żyje i gdzie się teraz może znajdować... Jeżeli matka powiedziała: „Z Ping fanu nikt nie wraca” - to chyba tam. Pingfan pod Charbinem. Przejeżdżało się nieraz. Stacja jak wiele innych na Kolei Wschodnio-Chińskiej. Więc to tam... Więzienie, obóz czy po prostu miejsce straceń? Myśli kołują dookoła jednego: za co? Co za tajemnica, która zapadła jak potrzask nad całą ich rodziną? Matka w agonii majaczyła: „Transport Specjalny”... To się zgadza z tym, co Ałsufjew usłyszał od Japończyków: „Tokui Atsukari”... Ten sam transport, tylko po japońsku. Ale dlaczego, czym specjalny? Mają widać Japończycy sprawę, której strzegą okrutnie. Ałsufjew ledwo się o nią otarł, już go chcieli zgładzić. „Za co?” - spytał. - „Za Broń Sekcji Tanaki. Każdy, kto się zetknie z Tanaka, musi umrzeć”... Powie dzieli człowiekowi prawdę na pięć minut przed rozstrzelaniem, żeby zabrał z sobą w nurty Mutanciangu... Tanaka? Pewnie generał. Bombę wymyślił albo promienie, albo niewidzialny samolot... Ale skąd do tego ich rodzi na, tu, w głębi tajgi? Matka zdążyła wyszeptać, że „Bagorny naprowadził”. Nie bardzo to jakoś pasuje. Bagornego ojciec nie widział dwadzieścia lat. Więcej - dwadzieścia trzy: w 1915 roku został zesłany z Petersburga do Kraju Zabajkalskiego, spędził z ojcem w tajdze rok i uciekł przy jego pomocy w 1916, na rok przed rewolucją... - ...i człowiek w ich materialistycznym pojmowaniu dziejów już nie podmiot, nie twórca ani wolna wola, ale miazga rozmaitych procesów. Procesów ekonomicznych, politycznych, fizjologicznych, chemicznych... „Człowiek zawiera w sobie żelaza na jeden mały gwóźdź”... Przypomniało mi się - Bagorny to powiedział, na tych właśnie imieninach, mieszkał przecież u nas, korepetytor siostry. „Chciałbym tylko - dodał - by moje życie było jeszcze jednym gwoździem do trumny caratu.” Zdanko ze sznytem, co? I bardzo dla nich charakterystyczne. Najpierw jakaś ścisła prawda, skradziona burżuazyjnym uczonym, a potem licha publicystyka, coś ze szmatławca - na efekt. Bagorny już wtedy wiedział... No, a ty wiesz, po co żyjesz? - Nie wiem. - Masz jakie ideały? Marzenia? Że jesteś, na przykład, wielki i świat przewracasz do góry nogami? - Pawle Lwowiczu, ja was proszę, nie mówcie do mnie. - Co cię naszło? - Chciałbym się pomodlić... - Pardon, nie wiedziałem. Księżyc żółtolicy i ogromny stoi nisko nad szu-hai. Jak gong z korynckiej miedzi. Seledynowym chłodem przedwieczności dzwoni o żywą jeszcze ziemię. Albo jest jak oko czyjeś dzikie, patrzące chłonnie, z azjatycka... Na przełęczy ogień gaśnie. Dwie dziewczyny śpią. Trzecia malutka, stoi wsparta o karabin. Dziecinnie krągłą twarz wzniesioną ma ku księżycowi i jest już tylko dziewczyną. Tygrysica z małym w paszczy idzie górą spoglądając na ognisko. Przełęczą ciągnie tam, gdzie wysoko, cicho, gdzie nie ma człowieka. W kosodrzewinie czarny niedźwiadek himalajski już nie ciska się, nie ryczy. Zmachany, zachrypniemy, jeno się żali i zdaje na litość, na dobroć samicy. A na dole, gdzie Mutanciang wyrwawszy się z wąwozu, grzmoci falą skalne progi, dwa duże, bure misie, obłapiwszy się pijacko, walą nieprzytomnie za swą niedźwiedzicą na jodłową kładkę przerzuconą nad szaloną rzeczką - wniebowzięte, że walczyły niepotrzebnie! Że przed nimi sunie wolno i zalotnie i na obu się ogląda: oj, wy durne moje, durne... Psy dygocą z podniecenia. Ludzie nic nie widzą. Starszy wewnątrz fanzy, leżąc na skórach czarnych od kopcia, widzi białe noce petersburskie, świat baśniowy, w którym żył za młodu, który istniał nie wiadomo po co, przeminął bez pożytku dla nikogo, zginąwszy w katastrofie dwóch zderzonych epok. Świat elitarny, wyniesiony ponad pracę, ponad lud... Gdzie piękno kwitło jak oaza. Gdzie myśli pokoleń i narodów trwały Szczytnie, nagrobkowo, zakute w marmur dla wybranych, spowite w bluszcz wykwintu. I wszystko było tam łagodne, wypośrodkowane - ruchy, brzmienie głosu, życie w półsmutku, półradości, z niedowiarą, niedoczynem... Trujące słodko, azaliowo - na bezwład wzniosły, doskonały... Chłopak stoi w progu. Oczy ma otwarte, omglone łzami, w których gwiazdy drżą. Siedem gwiazd Wielkiego Wozu - siedem świec gorejących jak na roraty w adwencie. Zagubiony w tajdze, szumiącej mu bezmiarem lasów, spraw i namiętności, z dna mroku szuka Boga, jakiegoś znaku, błysku światła i nadziei. Całą duszą, całym bólem swoim, zmawia modlitwę poranną - słowa rośne męki i bezradności: - O, Panie Boże Wszechmogący, okaż mi miłosierdzie swoje i wszechmogącość swoją... KTO IDZIE... Mieli wyruszyć o świcie, ale stare uły Trzeciego Ju na Ałsufjewie puściły. Powinien był te kierpce zawczasu dobrze obejrzeć, czy szwy nie sparciały. Nie byłoby w ostatniej chwili kłopotu, jak zeszyć dziczą skórą nie mając igły ani szydła. Kiedy wreszcie sobie z tym poradzili i Ałsufjew w ułach i spodniach Ju, w koszuli Wiktora gotów był do wymarszu - zmitrężyło się sporo czasu, było już po chłodzie. Wiktor nie miał żadnych przedmiotów, z których mógłby zrezygnować zostawiając na stole - jak obyczaj tajgi każe - w upominku dla gospodarza. Położył więc ostatnie pieniądze, jakie znalazł w portfelu: pięć gobi. - Za dużo - odrzekł Ałsufjew. - W zupełności wystarczą dwa. - Nie szkodzi. - Ale ty go psujesz w ten sposób. Zresztą to nie jest hotel, żeby płacić... Stanowczo nie. - Jemu się przydadzą, a mnie po co? - Głupie gadanie, nam się też przydadzą. Wyciągnął rękę, by ująć ze stołu trzy gobi. Wtem Wiktor odezwał się tonem, jakiego Ałsufjew dotąd nie słyszał: - Przepraszam, Pawle Lwowiczu, ale ostatecznie to są moje pieniądze. Idąc pod górę za naburmuszonym po tym zajściu Ałsufjewem, który prowadził gdzieś wyżej, aby stamtąd dojrzeć drogowskaz, jakim był dla niego szczyt Rosochatej - Wiktor ważył w sobie, czy słusznie postąpił. Nie, niczego nie mógł sobie zarzucić. Od samego początku respektował wiek Ałsufjewa, zwracając się do niego z należnym szacunkiem: „Pawle Lwowiczu”... Ałsufjew natomiast mówił mu zwyczajnie „ty”. Mógłby być jego ojcem - w porządku. Ale ostatnio zanadto zaczął się nim wyręczać. Witia, przynieś, zrób, skocz no... Witia tu, Witia tam... Co u licha, ordynansa sobie znalazł? Ma się rozumieć, starszemu wypada usłużyć, ale nie można zejść na pachołka. Szli w milczeniu na Przełęcz Siodłatą, którą kiedyś profesor Koropka pokazywał na mapie, mówiąc, że Mandżurowie nazywali ją Przełęczą Nurchaciego. Poczciwe belfrzysko cierpiało na kompleks herosa. Żona Koropkę podobno tłukła, jako batalista wyżywał się na wykładach. Sienkiewicz bladł, gdy Koropka prowadził zastępy do boju. Jakże to wszystko grało barwami, gdy mówił, na przykład, o młodym księciu Nurchacim, który szedł i jednoczył Dżurdżenów... Kto wie, może ostatni w rodzie, z łaski Japończyków panujący cesarz Kang-Te zdążył już uczcić praszczura pomnikiem? Może tam stoi? Stała - gdy Wiktor wspinając się spojrzał w górę - stała dziewczyna. Pomiędzy głazami nawisłymi nad przejściem rysowała się ostro jak w bramie. Ubrana po żołniersku, z karabinem, malutka i lekka - końce chustki i czarne kosmyki igrały na wietrze. Patrzyła wprost na niego, czujnie lekka, niespodziana... Trącił Ałsufjewa. - A co? - ocknął się ten z zasępienia. - Na przełęczy. Dziewczyna. Uzbrojona... Lecz jej już nie było. - Nic nie widzę. Przywidziało ci się - burknął, ale lody zostały przełamane. Zaczęli rozmawiać zastanawiając się nad tym, czy na prawdę była tam jakaś dziewczyna. Do najbliższej wioski, do Szuangpao, ze trzydzieści kilometrów, do kolei najmniej osiemdziesiąt albo i całe sto... Czy możliwe, aby była zupełnie sama? - Dziewczyna ci się wszędzie widzi - zbagatelizował Ałsufjew. - Zaczynasz byczeć, amico. Posuwali się jednak ostrożniej, często nasłuchując. Wszystko jednak tchnęło spokojem, przejrzyste, słoneczne. Na przełęczy pomiędzy głazami znaleźli dwa czarne, ciepłe jeszcze popieliska. - Ktoś tu w nocy obozował. Tyki sterczą. Nad ogniem gotowali. - Ogniska ogromne. Dużo ich było, cały oddział... Może Srebrogłowy? Ałsufjew rozejrzał się trwożnie. Przesłonił dłonią oczy, spoglądając na panoramę kędzierzawych sopek. Porozrzucane w dole leżały jak owce, łagodne w kształtach i wełniste lasami. Rosochatej nie było. - Gdzie u czorta? Szedłem na południe, do jaru, potem na południowy zachód, stamtąd wzdłuż rzeki, potem... Nie, nic już nie wiem. Ja, widzisz, nigdy w tych stronach nie byłem - wyznał w końcu. - To co pan mówił, że dziś wieczorem będziemy u Lui-Tsina? - A tak, dla kurażu... Żebyś się nie załamał. - Ja nie z łamliwych. Więc jak: zna pan drogę, czy nie? - No mówię przecie, że zgubiłem kierunek. „Właśnie, nic innego nie potrafisz, tylko gubić kierunek, ofiaro jedna!” - sklął go w myśli Wiktor, zastanawiając się na głos: - I co teraz? Wypada wracać tam, gdzie pan zbłądził. - Do tego brodu? Do tej skałki, pod którą mnie rozstrzeliwali? Nie, nie, amico, to nie na moje nerwy. Zresztą jestem przekonany, że po prostu obszedłem od nogę Czangpajszania. Zwyczajnie obszedłem. Rosochata będzie po tamtej stronie, czyli dobrze idziemy. - A mnie się zdaje, że źle. Idziemy na południowy wschód. - Primo, Rosochata przed nami, secundo, Srebrogłowy za nami, tertio - zamykam dyskusję! Ruszył krokiem „zamykającym wszelką dyskusję”. Wąskie ramiona uniósł do góry, jak gdyby miał na nich naramienniki, i szedł przed frontem. „Pajac to on jednak jest. Napoleon mu się przypomniał, Napoleon w Alpach”... - Czemu pan sądzi, że akurat Srebrogłowy obozował? Dlaczego nie wypalacze węgla? - Za wysoko dla wypalaczy. Nie ma drzew. I w nocy onegdaj bulgotało, pamiętasz? Daleko, kilometrów ze dwadzieścia, ale ja się znam na frontowych odgłosach. To była tęga bitwa! Z kim, powiedz, mogli się tak bić? W tej okolicy istnieje tylko jeden większy oddział... A tu jeszcze świeże obozowisko. Dlatego powiadam - Srebrogłowy. Z czerwonych chunchuzów najbardziej czerwony. Droga lekko falując wiodła teraz przez sam środek siodła, leżącego na grzbiecie górskim krzywawo, bardziej ku przodowi, jak na dwugarbnym wielbłądzie. Psy biegnące przodem obwąchiwały teren skrzętnie I markotnie, z obowiązku, nie znajdując nic godnego uwagi. - Popatrz, ile lat toto sobie liczy? Stali przed miao na rozstaju, skąd trzy ścieżki biegły w różne strony. W ścianie skalnej naiwną techniką dziecięcą wykuto tygrysa bardzo okrutnego i zawieszono półeczkę z miseczką do palenia ofiarnych trociczek. Kto przejdzie, uklęknie, polecając się bogu gór, i co może zostawi: garść ryżu, miedziaka, szmatkę jakąś. W ostateczności rzuca włos swój lub z grzywy końskiej, byle tylko bóstwo czuło się uczczone i nie szkodziło. Ałsufjewa zainteresował napis wyryty nad miao. - A to co? Wiktor przetłumaczył. „Zatrzymaj się, przechodniu, i złóż ofiarę władcy. Jeżeli złego nie zamierzasz, a serce masz czyste, idź dalej bez obawy”... - Ciekawe... A co tam oni jeszcze uwiecznili? Wiktor spojrzał na drugi napis, wydziobany z boku ostrymi znakami. - Kto idzie - przeczytał - silniejszy jest od siedzącego w miejscu. - Och, jak trafnie! - zdumiał się Ałsufjew. - Kto idzie, ma siłę lawiny, racja. Siłę narastającą, miażdżącą wszystko po drodze. A stanie - to się i rozsypie w oka mgnieniu. Takie jest prawo stepów. Attyla, Dżyngis-chan, Nurchaci... Chodźmy. Rzeczywiście, kto idzie, silniejszy jest... Pytanie tylko, jak długo jest silniejszy od osiadłego? Na zakręcie Wiktor się obejrzał. Wydało mu się, że za wzniesieniem, gdzie znaleźli dwa popieliska, coś jakby uskoczyło i że to była ta sama dziewczyna. Czyżby śledziła? Nie był tego pewien, może mu się przywidziało. Ałsufjew znów skorzystałby z okazji do dowcipuszków na temat wiadomego popędu i dziewczyny, którą mu przepowiedział. Lepiej było zatem nic nie mówić i słuchać, jak się pociesza, że bolszewicy - to też horda, silna rozpędem, i też się w końcu rozsypią u podnóża wysokiej kultury. Jak każda dzika lawina. Było dobrze po południu, gdy znaleźli się nad stromem. Siedli na kamieniu. Ałsufjew już nie gadał. Zmachany, ocierał zdjętą z głowy szmatą pot z łysinki, patrząc tępo na zielone morze falujące pod nimi, tysiąc metrów niżej, coraz dalej i dalej, aż do wąskiej rozwartej kleszczowo tafli Cinpohu na widnokręgu. Sopki po tej stronie pięły się niewysoko, bardziej opływowe, i Rosochatej nie było. W zakłopotaniu pocierał spaloną, piekącą łysinkę. Należałoby mii ułatwić przykre wyznanie, że zbłądził. Ostatecznie każdemu może się zdarzyć. Ale Wiktor się zaciął. Mówił przecie, że nie tędy! I przez niego ranek zmarnowali, idąc w sam skwar bez odsapki i bez celu właściwie. - A jednak ona gdzieś tu powinna być... Wiktor wzruszył ramionami i dalej przyglądał się psom. Ziemia stała się dla nich fascynująca. Węszyły me z obowiązku, nie dla pana, ale zamierając z przejęcia. Na warstwicy wapiennej, nawianej tu z górnych masywów, znalazł ślady wielu ludzi i dwóch mułów, przydeptany niedopałek. Podniósł ze zdziwieniem. „Pall-mall”! Ludzie tajgi, partyzanci i chunchuzi palą fajki albo machorkę w skrętach. Noszą uły, wojłokowe bambosze, niekiedy buty - to mniej więcej odpowiadało śladom. Ale był wśród nich także odcisk zgrabnych półbucików. A więc przeszedł ktoś z miasta, ktoś zamożny, jeśli pali angielskie „pelmele”... Zaczęli się zastanawiać, co to za karawana, kiedy przeszła i dokąd? - Srebroglowy! - zatrwożył się znowu Ałsufjew. - Oberwał widać od Japończyków, zmyka w swoje strony. Wszystkie ślady wiodą w dół, do tajgi, popatrz... To my, amico, powinniśmy skręcić w bok, tym kozim tropem... - Wracajmy, Pawle Lwowiczu, do fanzy. Możemy tam zaczekać na Ju. Wcześniej czy później przyjdzie do fanzy i wytłumaczy drogę. - A coś ty ciągle z tym swoim Ju! Sama myśl, że mógłby się spotkać z Ju, przejmowała Ałsufjewa wstrętem. Wiktor rozumiał. Komu by tam było miłe spotkanie z człowiekiem, który go kiedyś - co tu owijać w bawełnę! - zdybał przy kradzieży i zakopał po szyję, tygrysowi na pożarcie! Ale czy z tego powodu mają się błąkać po górach i lasach i narażać się nie wiadomo na co? - Ju tyleż wie, co i ja! Nigdy nie był u Lui-Tsina. Nie, chodźmy górą, wzdłuż grzbietu, a znajdziemy... - Guzik znajdziemy... - Jak ty się odzywasz, szczeniaku! Do kogo? Do człowieka, który stracił przez ciebie całe mienie i prawo do życia?! Zawołał wprawdzie z aktorska, półżartem niby, ale te aluzje i przedtem już się przewijały. Jeszcze trochę, a naprawdę uwierzy. Wiktor ledwo się pohamował. - Dobrze. Zobaczy pan, co z tego wyniknie. - Bez obawy. Śmiałym bogowie sprzyjają... Prowadził znów pewny siebie, z odzyskanym humorem. Oddalali się od szlaku podejrzanej karawany, obchodząc tajgę górami, wiekowym tropem zwierzęcym, gdzie niepodobna ich dojrzeć z dołu, oni natomiast mają wszystko jak na dłoni. Myślami jednak podążał widać za karawaną. - Srebrna głowa, to wiesz... Jest teraz popyt na romantykę... Film można nakręcić - Właśnie, w Hollywood tylko na nas czekają. - Dajże pomarzyć! Marzenie uwzniośla... Trzydzieści tysięcy dolarów, na przykład, wziąłbyś? - Za co? - Za scenariusz. Ani centa taniej. Przebój murowany. Najpierw, uważasz, chaos. Muzyka wschodnio-zgiełkowa, kakofoniczna, bum-drum-zgrzytu-syku-fiuuu... Montaż migawkowy - biegnące stopy w bamboszach, słomkowe kapelusze, łaty, łokcie, rozdziawione gęby, oczy wytrzeszczone, skośne oczy... Z tego chaosu wyłania się glina drogi, domy z gliny, miasteczko chińskie, rynek. Zbiegowisko. Na pierwszym planie trzech żołnierzy. Je den dmie w trąbkę, drugi wali w bęben, trzeci woła: „Siedem dolarów miesięcznie, tłusty wikt, piękny mundur i karabin! Który z młodzieńców pragnie życia wesołego? Który, o czcigodni, wesprze Tygrysa Mandżurii, potężnego marszałka Czang-Tso-Linga!” Woła i sakiewką pobrzękuje, wprost się zwraca do chłopaka atletycznej... ma się rozumieć, że atletycznej budowy. Ten się waha. Jest wychudzony, nędznie odziany, dosyć ma harówki u kołodzieja... - Przepraszam, mówi pan tak sobie, czy to historia prawdziwa? - Najzupełniej prawdziwa. Autentyczny życiorys Srebrogłowego. Bohaterskiego towarzysza Srebrogłowego według wersji komunistycznej, a według japońskiej - bandyty spod najciemniejszej gwiazdy. - Ale skąd pan go zna? - Ja? Na oczy go nie widziałem i obym nigdy nie widział! Lui-Tsin zna tę rodzinę. Osiedliła się. w Szuang pao... A więc, powracając do naszej akcji - koszary w małym miasteczku. Brud, smród, niechlujstwo. Żołnierze łażą po dziedzińcu jak pluskwy, oficerowie grają w madżonga albo prowadzą interesy. Żołdu nie płacą. Ale ćwiczenia nie bardzo ciężkie, wikt możliwy, dla wy głodzonego chłopaka nawet dobry. Nie narzeka. Ma żarcie, snu pod dostatkiem, jest obrońcą ludności... A oto ta obrona: wysłannik chunchuzów ubija interes z pułkownikiem. Nazajutrz żołnierzom wydaje się po trzy naboje. Karabiny mają różne, więc żeby każdy dostał nabój pasujący do jego lufy, to już jest cała akcja. Trębacze grają dzień i drugi. Batalion wyrusza w pole. Po płoch po okolicznych wioskach. Chowanie kur, świń, bydła... Na próżno, wyprawa przy fachowej pomocy chunchuzów jest świetnie zorganizowana. Wracają tryumfalnie z grzmotem bębnów, z głowami dwóch włóczęgów na tykach i wozami żywności, zdobytej jakoby na chunchu zach. Sielanka trwa... Słuchasz? - Słucham, tylko to są znane rzeczy. - Jak dla kogo, nie przerywaj... Mija parę lat. Srebrogłowy jest sierżantem, dostaje żołd, ma kuferek. Wieczorami otwiera, liczy uciułane w woreczku dolary, marzy... Marzy mu się Szuangpao, chałupa, którą ojciec zaczął budować, pole kaoliangu. Wtem bum-dum-zgrzytu-fiuuu, muzyka kakofoniczna! Batalion zostaje przeniesiony w góry Małego Hinganu, niedaleko stacji Buhedu. Ludności, co kot napłakał, trochę tych pastuchów, trochę biedaków na porozrzucanych gdzieniegdzie poletkach. Rekwirować nie ma co. Żyć trzeba z tego, co daje intendentura, to znaczy obiecanką z instrukcją. Głód. Pułkownik, gracz i pijak, żołdu nie płaci już nawet podoficerom, o batalion nie dba. Zaczyna się handel bronią, dezercja. Z kompanii Srebrogłowego kilku ucieka do chunchuzów. Pułkownik oskarża go, że pomaga, że nawet organizuje! Areszt. Podczas rewizji znajdują w kuferku woreczek z dolarami. To jeszcze bardziej utwierdza pułkownika w podejrzeniu. Zabiera oszczędności i sprawę oddaje pod sąd wojenny. Ale Srebrogłowy jest lubiany. Miara się przepełnia. Wybucha bunt. Żołnierze zdobywają składy z amunicją, na rękach wynoszą z aresztu dobrego sierżanta, a pułkownika sądzą i zjadają. - E, tutaj pan już przeholował! - Ależ wiem od Lui-Tsina. Autentyczne! - Zjedli pułkownika? - No, nie całkiem. Tylko serce. Serce posiekali na drobne kawałki, ustawili się jak u nas do komunii. Każdy podszedł i spożył kruszynkę na dowód solidarnej odpowiedzialności, na przysięgę. - I Srebrogłowy został dowódcą? - Zgadłeś. Na wiecu okrzyknięto go dowódcą. Gubernator, ma się rozumieć, zorganizował wyprawę karną. Sam wyruszył z Cycykaru pociągiem pancernym. Przyrzekł amnestię pod warunkiem, że złożą broń i wydadzą przywódców. Nie zgodzili się. Wtedy przysłał wagon z wódką i żywnością, wypłacił po kilka dolarów na rachunek zaległego żołdu i ogłosił przebaczenie dla wszystkich. Większość poddała się, ale Srebrogłowy nieraz brał udział w rozbrajaniu zbuntowanych, wiedział, czym się to zwykle kończy. Marsz przez Hingan wydał mu się mniej ryzykowny. Poszło za nim kilkudziesięciu ludzi. Trzysta kilometrów szli lasami, przymierając głodem. - Mieli przecież broń. Mogli polować. - Tak. ty się dziwisz, boś wyrósł w tajdze. Ale kto się w niej znajdzie pierwszy raz... Ja też miałem broń i zdychałem z głodu. Chodzisz, chodzisz całymi dniami i nic. Wszędzie pełno śladów, a zwierzyny ani widu. Trzeba umieć... Umilkł, odsuwając gałęzie jak przykre wspomnienie. - Gdzie jesteśmy właściwie? Rozejrzeli się. Ścieżyna, którą szli w przeświadczeniu, że idą wciąż na tej samej wysokości, ciągnęła jednak niepostrzeżenie w dolinę. Tędy widocznie wędrowały kozice z tajgi w góry i z powrotem. Zaczynały się przy laski. - Cóż, kierunek dobry, na południowy zachód... Kiedy indziej Wiktor byłby mu przyciął co do tego kierunku. Teraz tylko rzemień plecaka wrzynający się w ramię przesunął, przypominając: - Nie skończyliście, Pawle Lwowiczu. Więc jak dalej było? Poszli przez Hingan? - Poszli. Na wschód, w dolinę Noni - podjął Ałsufjew, ale bez tej, co przedtem, werwy. Może odczuł już zmęczenie, może ćmiła go niepewność, czy aby dobrze idą, w każdym razie historia ta przestawała go bawić. Mówiąc co i raz to zerkał na uchodzące pochyło w dal zielone, jasnopopielate, liliowe migoty trawiastych i mchowych wypustów, pozacierane zaroślami, na kępy drzew, odpryśnięte od ciemnoprzepastnej powierzchni tajgi. Kombinował. - Tak, w kierunku Noni chyba, dokładnie nie powiem. Wojska rządowe zaczęły go przyciskać. Może by i osaczyły, ale rządy akurat się zmieniały, wojsko miało ważniejsze kłopoty. Pamiętasz przecież rok tysiąc dziewięćset dwudziesty ósmy... Prawda, nie możesz pamiętać, byłeś dzieckiem. Otóż Czang Kai-szek ruszył na Tygrysa Mandżurii. Był bałagan i Srebrogłowy pomaleńku posuwał się w rejony Anda, Charbina, Aszyche. Wszędzie były już silniejsze szajki. Dopiero na terenie koncesji leśnych Szytouhetsy przepędził miejscową bandę, sam zaczął pobierać odstępne od koncesji. Miał gest. Tu komuś pomógł, tam kogoś ukarał za krzywdę - taki Rinaldo Rinaldini w chińskim wydaniu. - Podobno uciekł przed samą egzekucją. Czy naprawdę uciekł? - Owszem, ale najpierw musimy się Wydostać na otwarte. Wchodzili w gąszcz świerczyny i brzeźniaka. Kozi trop pomykał susami, raz w prawo, raz w lewo, niekiedy zupełnie ginął pod drzewkami, to znów się rozszerzał i pogłębiał, jakby tu była mijanka albo miejsce spotkań. Wyszli na polankę, płosząc głuszycę z młodymi, żerujące wśród borówkowatych krzewów łochyni. Całe stadko pierzchło, tylko kogutek spróbował poderwać się w górę i zaraz skołował. Wiktor strzelił, nie celując, z przyrzutu, ledwo się rozległ trzepot skrzydeł. - Strzał godny Tartarena. Błyskawica! - pochwalił Ałsufjew podnosząc ptaka. Obejrzeli. Był już wielkości kury. - Nie mogłeś, mnie, amico, bardziej uszanować niż tym rosołkiem na obiad. Wiktor podał mu strzelbę do potrzymania i przyklęknął patrosząc. Ałsufjew siadł z bronią na kolanach. - Piękna flinta... Sprawdził znakowanie na lufach, mruknąwszy z uznaniem „angielska”... Ujął rzeźbioną, pistoletową osadę, jak się bierze dzieło sztuki albo dłoń upragnionej kobiety. Złożył się raz i drugi. - Na dobrą sprawę toś mi ją powinien oddać. Wiktor puścił to mimo uszu. Pakował właśnie oczyszczone podróbka z powrotem, rozglądając się za pnączem łomonosa czy inną lianą, żeby ptaka przytroczyć. Głupi żart - pomyślał. Tymczasem Ałsufjew, ośmielony milczeniem czy też rozpalając się do tego, co mu zaświtało, ciągnął serio: - Primo, jestem starszy. Czy wypada, żebyś ty, co mógłbyś być moim synem, chodził z bronią, a ja za tobą niby pętak jakiś? Secundo, jesteś mi winien strzelbę. Przez ciebie swoją straciłem... Uczuł chłodek w sercu: Ałsufjew trzymał jego broń i spojrzenie miał ostre, pożądliwe.. - Kilka razy jużeście mi to wypominali - zaczął uważając na nóż, aby tak nie drżał, gdy wyciera o trawę. - No, bo co ty sobie wyobrażasz? - parł do kłótni Ałsufjew, nie mogąc jakoś zrobić świństwa na zimno. - Za pieska twego będę czy za naganiacza? Wstyd było patrzeć na tego człowieka, na człowieka z kulturą, od Dantego, jak się brzydzi siebie, a jednak nie może się opanować i wysila na łajdactwo, i robi to nieudolnie, jak mazgaj... W uszach zabrzmiał niski, monotonny głos ojca, jakby stał tuż obok, powtarzając swe ulubione: Bez nerwów, Bebsztyk. Nerwów nie ma - alboś mazgaj, albo nie”... Wstał, cały prężąc się w sobie, - Przeze mnie stracił pan flintę, to prawda... Ale gdybym w porę nie przybiegł, to byście życie stracili. Kwita. Wziął, prawie wyrwał strzelbę. - A z niej tylko ja będę strzelał. Pamiątka. Rzucił głuszca Jadze, żeby niosła i poszedł nie oglądając się na Ałsufjewa. Było mu wszystko jedno, idzie czy został tam - nie potrzebował takiego kompana! Po co? Ucieszył się kiedyś, garnął do niego w swoim osamotnieniu i rozpaczy: towarzysza los mu zesłał! Towarzysza starszego, doświadczonego, do tegoż tawydę. Teraz nie było już żadnych złudzeń. Niewiele umie i potrafi, jeśli chodzi o tajgę, w każdym razie nie więcej od niego, Wiktora. A znów jako przyjaciel... Nie, liczyć niepodobna. Gdyby to był człowiek tajgi, dajmy na to Trzeci Ju. Prosty, ograniczony sobą, swoim gatunkiem - jak ryba, która nie frunie, albo jeleń, co zawsze pójdzie pod wiatr. Wiadomo, czego się po nim spodziewać, jak postąpi w każdej konkretnej sytuacji, a czego nie zrobi w żadnym wypadku. Ale taki z kulturą - cholera go wie, co może! Giętki, znajdzie argumenty na wszelkie primo, secundo, tertio... Przegada wszystkich, wszystkie skrupuły i sam w końcu uwierzy, że słusznie postąpił albo się ześwinić musiał, wprost się poświęcił, biedaczek! Uczuł ulgę. Wszystko było jasne. Jest znowu sam i basta. Parł przed siebie, jakby się wyrwał z niewoli i uchodził w swoje strony. Dopiero nad bajorkiem opamiętał się. Potoczek zamulał tu niewielką kotlinkę. Przeciwległy brzeg był czarny i grząski, ocieniony już knieją, a ten w ławicy otoczaków połyskiwał jak łuska. Idąc brzegiem, wspiął się na tarasowate wzniesienie pomiędzy urwiskiem a potokiem. Żółta brzoza mandżurska sterczała z brzegu pochyło do wody, jakby wypięta w białawą kępę olbrzymich krzewów bagna, bagulnika po rosyjsku, i górskie wino rosło nad głową po całym zboczu, co tak stromo tu nagle opadło. Chciał uciąć kawał pnącza, przytroczyć do plecaka głuszca, podanego przez Jagę i dalej iść. Ale spojrzawszy na słońce, bliskie zejścia, postanowił, że nie warto. Tu go dopędził Ałsufjew. - No i czego tak wyrywasz, czego? Pożartować nie można... - Dziękuję za takie żarty. - Daj spokój. Nie myślałeś chyba, że ci flintę zabiorę? Wiktor nic nie odpowiedział, kopiąc dalej nożem dołek. - Dzieciak z ciebie, doprawdy... Chodźmy, późno już. - Dlatego właśnie nie idę. Miejsce dobre, zanocuję, a jutro wracam do Ju. - Nie, to nie ma sensu. - A tak się błąkać nie znając drogi, co za sens? Panu się śpieszy, ja to rozumiem, nie chce pan spotkać się z Ju, ale ja... - Czekaj, co ty pleciesz? Dlaczego miałbym nie chcieć? - Ależ proszę pana, znam dobrze Lui-Tsina. I u Trzeciego Ju raz nocowałem z ojcem... Ałsufjew zmieszał się. Zrozumiał, że i tamtą sprawę Wiktor zna. Wie, kto był na ścieżce zakopany. Od razu jakoś oklapł, Wiktor to widział, ale nie popuszczał - takiego trzeba mocno po głowie. Ciągnął brutalnie, łamiąc suchą gałąź na ognisko: - Ale ja nie mam powodu. Wolę mieszkać na fanzie i czekać na Ju. Rozpalił, poszedł po drzewo, a gdy wrócił z naręczem, Ałsufjew siedział przy ognisku z fajeczką. Minę miał niewyraźną, odpowiednią do sytuacji, w jakiej się znalazł. Bo jeśli Wiktor naprawdę jutro zawróci, zostanie tu sam, bez broni, bez noża nawet. Pójść za Wiktorem - to zetknąć się oko w oko z Ju, a ten nie wiadomo, jak się zachowa. Może dyskretnie przemilczeć wstydliwą sprawę przeszłości, a może zwyczajnie z fanzy wyprosić. Wiktor udał się na poszukiwania. Znalazł dziko rosnący, konwaliowaty z kształtu czosnek, znalazł nad potokiem i glinę, dostatecznie mastką. Przyniósł to wszystko do ognia, którego Ałsufjew pilnował, usprawiedliwiając tym niejako swoją obecność. Natarł głuszca wewnątrz czosnkiem, posolił i zabrał się do oblepiania gliną. - Najlepszy sposób - przyznał z uznaniem Ałsufjew. - Można już chować. Usłużnie rozgarnął dogasające drzewo, aby Wiktor mógł spuścić w dołek, w rozżarzony popiół, glinianą kulę nadziewaną w środku ptakiem. Pozostało trzymać nad nim ogień, wolniejszy tym razem, zawieszając jednocześnie kociołek z wodą na herbatę. - W porządku. Za małe pół godziny będziemy mieli pieczyste - buzi dać... Tymczasem możemy skończyć ze Srebrogłowym. Na czym żeśmy stanęli? - A jak został chunchuzem, szlachetnym chunchuzem - po chwili wahania podpowiedział Wiktor, dziwiąc się w duchu - co za człowiek! Udaje, że niby nic nie zaszło, czy naprawdę zapomniał, zmienny jak dziecko? - Aha... Otóż w tym czasie natknął się na czerwoną bandę, na niewielki oddziałek rozbitków. Jacyś robotnicy z Mukdenu, jacyś studenci, co się skompromitowali w strajku. Po rozgromieniu musieli pryskać do lasu. Jak oni go przerobili, tego nie wiem. Lui-Tsin na ten temat nie powiedział nic konkretnego, tylko gdy nastał rok trzydziesty drugi, to Srebrogłowy był już czerwony i bronił Szytouhetsy. Prawda, miał to być przecież scenariusz. A więc, co tu zaważyło? W wersji francuskiej - kobieta, w amerykańskiej - rozdwojenie jaźni, w wersji bolszewickiej - mowa towarzysza Stalina przez radio... Tajga, proszę cię, wnętrze fanzy, lumpenproletariusze u głośniczka... Rozruszał się albo chciał za wszelką cenę rozruszać siebie i Wiktora, w każdym razie bajdurzył plastycznie, na sposób filmowy i z tego wszystkiego, po odciśnięciu fantazji, zostawało niewiele ścisłego, tyle tylko, że gdy Japończycy zajęli Mandżurię, tworząc Mandżukuo, to Srebrogłowy był już w szeregach Północno-Wschodniej Ochotniczej Armii Antyjapońskiej. Był dowódcą batalionu, broniąc Szytouhetsy. Kuomintangowskie oddziały, wbrew porozumieniu, nie przyszły na odsiecz, został rozbity i wzięty do niewoli. Poddano go torturom. Po nich właśnie ma głowę jak gołąbek białą. Uciekł w nocy na parę godzin przed egzekucją, w mundurze oficera, który go badał, zostawiając mu na pamiątkę swoje kajdany. Jak to zrobił - następowała wersja francuska, amerykańska, bolszewicka, aż Wiktor przypomniał sobie o głuszcu. - Starczy, na pewno ma dosyć. Wyjął z ogniska kulę, rzucił. Gliniana skorupa, opalona na cegłę, trzasła, uwalniając ptaka. Pierze spaliło się do czysta, mięso uprużone samo w sobie, bez dostępu powietrza, uderzyło takim aromatem, że psy zaskomlały i Ałsufjew wzniósł oczy ku niebu w teatralnym zachwycie. - O, mój dzielny Tartarenic! - zawołał z emfazą i Wiktor już wiedział, że jeśli będą razem, to do poprzedniego przydomka amica przybywa mu drugi - tego nemroda z Taraskonu. - O, mój dzielny Tartarenie! Skoro masz ofiarować, nie zwlekaj, albowiem kto zaraz daje, ten po dwakroć daje! Jedli chciwie, w milczeniu, pamiętając o psach. Po głuszcu zabrali się do placków z czumizy, które upiekli sobie w fanzie na drogę. Popijając herbatę, jako tako nasyceni, ociężali rozleniwieniem, rozglądać się zaczęli za noclegiem. - Pan gdzie się położy? - Z tej strony... Wartować jednak trzeba. - Trzeba. Ja będę do północy. - Dobra. - Odymić się musimy. - A tak, całkiem nas zjedzą. Dołożyli listowia do ognia, żeby choć trochę osłonić się dymem przed robactwem, unoszącym się chmarami w powietrzu. Była ta nieuchwytna pusta chwila po zachodzie, pomiędzy dniem a nocą, gdy ze świata wyjęto, zda się, kliszo i zostaje sam okular, rozwarty, nieruchomo. Aż gdzieś w przestworzach leciutko drgnie omroczę i wszystko traci wymiar trzeci. Nie ma grubości, nie ma głębi - jest tylko kształt niejasny jak cień, jak domysł czegoś. I nowe, nocne chwyta się odgłosy, ruchy; nocne już powietrze i zapachy. Rosi się trawa i dziki rozmaryn mocniej wydziela swe eterki. Rozmaryn odurza. - Bagulnik... - mruczy Ałsufjew. - Niedobre miejsce. Zatruć się można. Wiktor wie, że nie wolno obozować w siedliskach rozmarynu, ale że sam wybrał to miejsce - powątpiewa: - Nie słyszałem o czymś takim. - Mnie się raz zdarzyło. Zemdlałem i potem cały dzień chodziłem z bólem głowy. Zupełnie jak zaczadzony. Po drugiej stronie potoku błędne ogniki, zapalając się nad próchnem wiekowych powałów, pomykają zwodniczo między drzewami. - Można pomyśleć, że duchy... Ałsufjew na to głucho i stanowczo: - Nie kpij. Istnieją. - Widział pan? - Nie raz. W Petersburgu miewaliśmy seanse. - Po co? - No, wiesz... Głód, mróz, rewolucja... To był przecież osiemnasty rok. Kompletny chaos. A profesor Potanin, ten od filozofii starożytnej, kolega papy, znał się na spirytyzmie i był akurat subiekt jeden, świetne medium. - I co się wam ukazywało? - Różne zjawy, najczęściej człowiek pierwotny. Wrażenie wstrząsające! Bo to było, powtarzam, w Petersburgu, w strasznym roku. Mieszkanie dawno nie opalane, zlodowaciałe, sople na żyrandolach, salon jak ciemna jaskinia, ludzie głodni, skuleni, w futrach... A tu nagle stolik zaczyna dygotać, płomyk się zrywa, taka świetlna kula. Unosi się, pulsuje jak ciemiączko noworodka, pyk-pyk, więcej, szerzej, widzisz już widmo kosmate, pół ludzkie. Niskie czoło, płaski nos, oczodoły małpie... „Co się z nami stanie?” - pytamy. A ten wypukuje: „morte sua mori... morte sua...” - Człowiek pierwotny - po łacinie? Ale was nabrali! - Żadnego nabierania nie było, nie mogło być, kontrola była świetna. Mieliśmy zdjęcia i odlewy w para finie. - Odlewy czego? - Rąk i nóg wszystkich zjaw. Przecież to jest też nauka, nauka o duchownictwie, nie rozumiesz? - Nie. Studiował pan fizykę, chciał rozbić atom, więc jak to pogodzić z duchami? Albo atom, albo duchy. - Bynajmniej. To są tylko dwa sposoby ujmowania, dwa kąty widzenia tej samej rzeczy. Atomistyczna budowa materii czy pierwiastkowy płyn powszechny, „fluide universel”, jak mówią Francuzi... Tylko spirytualiści ujmują szerzej, bo widzą materię bierną i materię rozumną, czyli ducha. - I można to ujrzeć? - Naturalnie. Duch jest otoczony lekką, mglistą substancją, pozamaterialną powłoką, tak zwaną uźroczą. - Dziwne słowo. Skąd się bierze ta uźrocza? - Z płynu powszechnego każdej kuli planetarnej. Dlatego jest różna w różnych światach. Kiedy duch przechodzi z jednego świata na drugi, zmienia powłokę jak ubranie... Mówi o duchach z głęboką znajomością, swobodnie, jak się mówi o koniach czy gatunkach tytoniu: o naturze duchów, o ich płci i rodzajach. Że są duchy lekkie, czyli chochliki, duchy nijakie, duchy pukające i wichrzące, duchy fałszywie uczone i naprawdę mądre, wreszcie duchy wyższe albo geniusze... Dziwny człowiek, pogmatwany, sam nijaki i fałszywie uczony! Wiktor nie może oprzeć się uczuciu zażenowania za niego i że nie są sami. Że ktoś słyszy te bzdury o związkach sympatycznych i niesympatycznych między duchami, o połowicach wieczystych - i śmieje się w kułak. Wydało mu się nawet, ze słyszy szelesty w zaroślach na zboczu, dźwięk nad głową, jak gdyby parsknięcie śmiechem, stłumione zaraz dłonią... Dziwne, psy są niespokojne. Podnoszą mordy, węszą bezradnie, nie mogąc złapać wiatru tak wysoko. - Czy psy czują ducha? - Owszem. - To spojrzyj pan na Jagę... Duch? Ałsufjew bierze to za kpiny. - Primo, pies wtedy ucieka, skowycze z przerażenia. Secundo, to są żarty zupełnie nie na miejscu. Tertio - ty się jeszcze przekonasz! Przysuwa się do ognia, dokłada. Jest wyraźnie urażony. - Bagulnik... - skarży się znowu. - Zaczadzimy się tutaj, zobaczysz... Wiktor nie odpowiada, bo i po co? Nie mają sobie nic do powiedzenia. Czas płynie gwiezdną tarczą nieba. Psy wciąż strzygą uszami czując coś, czyjąś obecność. Wiktor czuwa. Czuwa ostatnim wysiłkiem woli. Powieki ciążą, w skroniach szumi - ten rozmaryn, ten eter przeklęty! Patrzy na Ałsufjewa. Oparty o brzozę objął kolana oburącz i drzemie z głową na piersi, obmiękły jakiś, bezkostny, po prostu tłumok porzucony... I naraz widzi siebie gdzieś z boku, z wysoka, jak wstaje od ogniska, taki chłopięcy, a już mocny. Ałsufjew zostaje na miejscu, a on idzie. Jest silniejszy, więc idzie... UŹROCZA Idzie, nie dotykając stopą ziemi. Lekki, bez ciała, w samej tylko uźroczy... Jaga z kimś się szamoce jazgotliwie, a jemu jest wszystko jedno. Jak pod chloroformem. Doktor Cięgło pochyla się nad nim, asyryjską brodą kłuje badając i po chińsku klnie, że przytomny, żeby dali jeszcze... „Ale nic mu nie zrobisz? Ale nic nie zrobisz?” Kto się tak ujmuje i po co? Ślepa kiszka dawno operowana. Cięgło wlać się musiał na amen. Doktorze, doktorze, drugi raz chcecie ciąć?! Jak się szarpnie, jak pójdzie - tylko wiatr świszczę w uszach i duchy pierzchają na wszystkie strony. Jeden chce go ucapić za kołnierz, więc nura na ziemię! Do łódki, za wiosła! Rzeka niesie na łeb, na szyję po bystrzach, po szypotach, podziemnym korytem... Migają korytarze, pieczary, rośnie szum wodospadu i łódź leci w dół, na drobne trzaski. Wstaje. Jest cicho. Tak cicho, że słychać, jak krople spadają. Miarowo, z podźwiękiem kryształu drobią wodę studzienki. Koralowa grota w niej się przegląda. Wszystko bladoczerwone: sklepienie, sopleńce i stożkowate stalagmity, olbrzymy rumowiskowe, cmentarne... Bladą czerwienią odbijają świece woskowe i dymne smugi nad urną, i opończe dwóch łamów bosych, zakapturzonych. Splótłszy ręce wokół urny, mamroczą monotonnie, z buddyjska: „om mani padme hum... om mani padme hum”... Na czarnym postumencie za nimi widać postać niewieścią. Spowita w srebrzystą gazę siedzi nieruchomo po turecku - kapłanka czy posąg bogini?. - Z czym przychodzisz, chłopaku samotny? - pyta głucho lama gruby. Po polsku pyta - to się widać tylko śni, we śnie wszystko możliwe. - Życiem płaci, kto staje samowolnie przed córką Tung-jue-ta-ti. Ale bogini dla ciebie łaskawa. Mów, jaki nosisz w sercu żal, co wiedzieć chcesz? - Chcę wiedzieć, co się stało z rodzicami. Co zaszło w naszym domu? Mieszkaliśmy na koncesji, niedaleko... - Nie tłumacz wszystkowiedzącym... Lamowie chylą się przed postumentem, szepcą, szepcą wznosząc dłonie, jakby podawali jego prośbę, by została wysłuchana. I oto daje się słyszeć dźwięczny, współczuciem tchnący głos z wysokości: - Pokój ci, Wiktorze, i łaska. Niech się spełni. Unosi się gaza, mały palec z niej się wychyla. Gruby lama ujmuje spiesznie i jakby prąd przez niego przeszedł - zakołysał się, zamamrotał: - Przyszedł człowiek obcy, nie z Krainy Środka, choć mówiący i ubrany jak czungkuo-żeń. Stracił swych ludzi, dwóch ludzi mu zabito, sam szedł, z kulą i tajemnicą Nipponu - do polskiego domu na wzgórzu. Wiedział - mieszka tam przyjaciel. Był z nim w niewoli u białego cara, nie wyda. I stary przyjaciel nie wydał, nie opuścił. Ale kula trawiła ogniem, ramię sczerniało, oćma zaszła na oczy... Powiedział tej rodzinie, co innym miał powiedzieć, by nie przepadło z jego śmiercią. Przyjaciel poszedł w góry, sprowadził męża o srebrnej głowie i ten zabrał rannego... - Ranny - to Bagorny? - Milcz, milcz - szarpie z tyłu Ałsufjew i Wiktor się dziwi, czemu ten bladawiec tak się trzęsie, skąd się tu wziął? - Nie wolno przerywać, on w transie! - ... sługa doniósł. Przyszli, badali. Ojciec wytrzymał, ale matka... Matka też wytrzymała, gdy bili, ale gdy zaczęli grozić, że syna zabiją... Wszystkich zgubiła. Nie może żyć, kto zna tajemnicę Nipponu. - Ja się nie boję. Powiedzcie! Lama gruby zanurza ręce w urnie, bierze pełne dłonie dymu, lama wysoki odbiera, podrzuca... Patrzą, jak się rozchodzi, i szemrzą, szemrzą ciemnymi słowami „om mani padme hum”... Wszystko wokoło ciemnieje od tego i chwiać się zaczyna, i dech zapiera. - Jeszcze nie wolno. Za młodyś. - A ojciec? Gdzie się znajduje? - W Pingfanie. - Wyjdzie? - Z Pingfanu nikt nie wychodzi. - Czy mogę się spotkać z Bagornym? - Nie na tym świecie. - Nie żyje? Myślałem, że pomoże. Przez niego przecież to się stało. - Nikt nie pomoże. Jesteś sam, jesteś zdany na siebie... Co poczniesz? - Muszę zabić tego, kto doniósł. Zniszczył nas, więc go zabiję! - Chłopaku, śmierć krąży nad twą głową! Listy gończe ścigają Domaniewskiego! Tysiąc dolarów otrzyma każdy, kto wyda Wiktora Domaniewskiego! Nie próbuj ratować ojca, nie szukaj zemsty. Myśl tylko o sobie. Padnij przed córką Tung-jue-ta-ti i błagaj o ratunek, i mów, mów najskrytsze, najtajniejsze, jakbyś stał przed swoim bogiem... Może szukasz ludzi walczących z Nipponem? Czy nie zamierzasz przyłączyć się do nich, do Sre - brogłowego, na przykład? - Nie. - Sprawa Chin jest ci zatem obca? - Nie, nie jest mi obca. Innego kraju przecież nie znam. Gdyby to była walka tylko o wolność Chin, tobym naturalnie poszedł. - A co to jest? - Wojna domowa. Dwa obozy, Czang Kai-szek i komuniści, a ja się nie chcę mieszać do polityki. - Mógłbyś się jeszcze ratować ucieczką za rzekę Czarnego Smoka, do ludzi sierpa i młota, gdybyś ich nie nienawidził. - Nienawiści nie czuję, ale znowuż luLić nie ma za co. - To co ci zostaje, niedolatku znękany? O czymś jednak musiałeś marzyć, widziałeś jakąś drogę życia. - Nie bardzo. Inni w klasie wiedzieli, wybierali się na medycynę, na prawo, na politechnikę... Ja nie. Nie lubię miasta. Kocham las. Ojciec chciał, żebyśmy wrócili do Polski i żebym poszedł tam na studia. Zostałbym nadleśniczym. - A więc spełnij wolę ojca. - Musiałbym zdobyć parę pantów i wtedy miałbym na podróż. Mieszkałbym u Lui-Tsina. Właśnie idę do niego, ale drogi nie znam. Zbłądziliśmy. Lamowie szepcą, naradzają się. Krople spadają. Spadają na barki, na głowę, w mózgu odbija się każde plaśnięcie. Ałsuf jew nie puszcza ramienia, drżączki dostał od tego wszystkiego. - Pójdziesz brzegiem potoku z powrotem, jak woda płynie, do rozwidlenia. Ścieżka będzie od prawej odnogi ku szczytom. Ujrzysz stamtąd Rosochatą. Czterdzieści li *... [*Li - miara długości równa 576 m.] Obejdziesz ją od jeziora i nad ostatnią zatoką znajdziesz fanzę Lui-Tsina. Czekaj cierpliwie. Przyjdzie przyjaciel, poda ci kwiat peonii. Z mogiły matki kwiat. Zaufaj mu... A teraz idź. Sam. Bo ten tu zostanie. Ałsufjew kuli się, zasłania: „Nie, nie, ja także... Ona sama chciała!” - Precz! Nie wyciągaj rąk ku bóstwu. Na twoich rękach krew, morderco, krew kobiety! A ten klęczy łkając, ręką, rozczapierzoną ręką coś sprzed oczu odsuwa. - Nigdy, nigdy... Czy mógłbym ją. moją jedyną, moją wieczystą? Ja człowieka nie mogłem zabić. Mdliło mnie na egzekucjach. Papierowe Tygrysy* [*Papierowe Tygrysy - tak przezwano oddziały wojskowej hołoty na żołdzie wielkiego kapitału w Kantonie. Korzystając z poparcia Anglików, Papierowe Tygrysy urządziły w 1924 roku zbrojne powstanie przeciw rządowi Sun Jat-Sena. Zostało ono stłumione.] śmiały się ze mnie... - Człowieku, byłeś u Papierowych Tygrysów i jeszcze żyjesz?! - Och, jacyście... Byłem głodny, byłem rozbitkiem. Nie miałem ojczyzny ani majątku, ani drogi życia... Mojej wiedzy, moich studiów nikt nie potrzebował. Jak długo można być na utrzymaniu kobiety? A z Kantonu pisali, że potrzebują wojskowych. Że oficerów, kadrowych oficerów od Dzikiego Barona Papierowe Tygrysy chętnie przyjmują. Do walki z motłochem - tak pisali. Dużo wtedy wyjechało z Charbina i ja z nimi, choć byłem inny. Oni zawsze mną pogardzali. „Cyplonok” mówili na mnie albo nawet „Cyp-Cyp”‘ - podporucznik Cyp-Cyp... Mieli znów dobry wikt i żołd, mieli wódkę i dziewki, i władzę, i pułk jak zakon, jak dom! Nie myśleli. Do strajkujących strzelali jak do bażantów. Zakładali się nawet, w jaki sposób upadnie. Złamałem kontrakt, uciekłem. Byłem dezerterem, kryłem się u Leny. A Lena śpiewała po knajpach, po szantanach. Musiała się sprzedawać. Już nie można było udawać, że się nie wie, trzeba było pilnować, gdy tam ona z jakimś gościem... Ludzie, czy można tak żyć? „Już jestem tylko prostytutką, a ty jesteś sutenerem... Umrzyjmy, Pawlik”... - Mów, mów najskrytsze, najtajniejsze! - Ale mówię, jakbym stał przed moim bogiem - czy nie widzicie? Lena chciała, żeby to było po komunii, po mszy. Wyszliśmy z kapliczki... A było akurat Święto Lata. Kwiaty, wszędzie kwiaty, wiecie sami, rozbawiony tłum i dzieci z latawcami, sama radość życia wokoło... Szliśmy trzymając się za ręce - przez całe miasto. Spieszyć nie było do czego. Kupiliśmy sobie kasztanów i Lena oddała wszystkie pieniądze. „O piękna pani - wykrzyknęła kobieta - niech się spełni, czego pragniesz, niech się dzisiaj spełni!” Lena bardzo się śmiała z tego, z tej dobrej wróżby... Leżeliśmy w polu. Krzak dzikiej herbaty płonął nad nami kolorami i było tak cicho, tak dobrze... Rozmawialiśmy. Nie, wcale nie smutnie ani poważnie. Mówiliśmy głupstwa, które kochamy, z którymi całe życie trzeba się kryć... Zapomniałem, po cośmy tam przyszli. Ale gdy słońce zaczęło opadać, zrobiło mi się straszno. Wtedy sama wetknęła mi rewolwer... Och, dosyć, dosyć, dosyć! Ja już nie mogę i nie chcę! Podnosi się jak pijany. Oczy ma błędne, niewidzące. - Strzeliłeś? - Tak. Ale gdy wziąłem lufę do ust i głowa miała się rozlecieć... Miała się rozlecieć jak stłuczony garnek... Nie, to było ponad moje siły! Rzuciłem pistolet i biegłem, biegłem... A uciec nie można, nonsens, nie ma ucieczki! Słowa rozedrgane, ucięte, tłuką się o sklepienie groty, o stalaktyty. Martwym odgłosem zamierają gdzieś w ciemnościach. Lamowie stoją nieruchomo. Nieprzeniknione pod zasłoną jest oblicze bogini. - Kimkolwiek jesteś, jesteś kobietą i nie powiesz jak oni: morderca! Mówią, że stąd nie wyjdę? Ależ dobrze, dobrze... Widzicie, jestem spokojny, zupełnie spokojny. Nie będę się bronił. Nawet wdzięczny wam będę, doprawdy... Tylko kończcie od razu, wam przecież wszystko jedno... I żebym nie widział tego, czym to zrobicie! Prostuje się, oczy przymyka, unosząc głową, jakby po dawał do pocałunku. I w tym ruchu wspinania się dziwnie smukleje, młodnieje - już nie włóczęga dawno nie golony, z brudnawym zarostem, tkniętym gdzieniegdzie siwizną. W pulchnych ustach i zadartym nosie nie ma nic z błazna. I nic z fauna w smutnych, koźlich oczach, w kędziorach sterczących jak porostki po obu stronach łysinki... Jest znów dziecko salonu, rozmarzone i przeraźliwie samotne, podające czółko chłodnej mamie na dobranoc. Drgnęła srebrzysta mgła wokoło bóstwa, welon się mieni, odsłaniając drobną, białą dłoń, która przywołuje, z której spłynie zaraz łaska albo kara... Nic nie spływa, wszystko nieruchomieje. Rozlega się pukanie. Nie o drzewo ani o kamień. Nurt napiera, pluszcze o cienką jakąś przeponę albo jakby bańki pękały: pykpyk-pyk... Lamowie wznoszą ramiona: „Idzie trzecie, idzie trzecie!” Świece gasną. Coś się toczy z łoskotem i zimny podmuch bije w twarz. Wiktor czuje czyjąś obecność przy sobie. Leciuchne muśnięcie po włosach, usta na skroni, szept: „Niczego się nie bój, myślę o tobie”... Wyciąga ręce - nic. Powietrze. A tam w mroku, gdzieś przy samej ziemi, puka wciąż natarczywiej, dobija się do nich... Ałsufjew szamani: „Tak, tak, ja chcę, ja czekam!” Ognista kula polatuje lotem rozchwianym, nietoperzowym, pulsując zielonkawym światłem. Szybuje wyżej, rozjarza się w zjawę omgloną i promienistą. Widać ludzki kształt przygarbiony, krępy, twarz kredowo bladą... Odblask pada na Ałsufjewa. Jest zaskoczony - to nie ona, to on! A zjawa doprasza się czegoś... Usta się poruszają - nie słychać. W końcu można poznać, o co prosi, zarywając twardo, z syberyjska: - Wybacz, Pawle... Zła radość i chciwa ciekawość, i smutek poddania się; jest w głosie Ałsufjewa: - A widzisz... Istnieje? - Istnieje. Módl się za mną... Czy wciąż nienawidzisz? Smutek zwycięża: - Teraz to już bez znaczenia, Sasza... Kiedy odszedłeś’” - W noc św. Pawła., - Czy to tak straszne? - Wcale. Chwila zawrotu, chybnięcie. I ciało opada... Pochowaj je, Pawle. - Gdzie zostało? - Pod Szuangpao. Idź wąwozem Mutanciangu do Fanzy Trzeciego Ju. Żona Ju zaprowadzi. Ałsufjew próbuje uchylić się, zasłania: - Ju gdzieś powędrował. Dopiero co byłem u niego. - Ju wrócił. - Ale Ju nie ma żony. To starzec. - Dziś się ożenił... Pochowaj ciało moje, Pawle, a dam ci skarby Dzikiego Barona. Czy tak ci jestem wstrętny? - Och, Sasza, zawsze cię podziwiałem. Jeśli nienawidziłem, to najwięcej przez zawiść, żeś taki cały, bez zwątpień, masz cel... - Ty również będziesz miał. Dam ci skarby Dzikiego Barona na doświadczenia, na laboratoria w Paryżu czy Londynie, żebyś rozbił atom, jak marzyłeś. Nową, szczęśliwą otworzysz epokę... Pochowaj ciało moje, Pawle.. - Pochowam. - Jawię ci się w poprzednim wcieleniu i wszystko wyjaśnię nad mogiłą z napisem. - Cc mam napisać? - Prawdę. Aleksander Bagorny, pułkownik Armii Czerwonej, pogodzony z Bogiem... Śmiech uderza w nich i leci dalej - perlisty, niepowstrzymany. Śmiech jak piorun, jak ziemi trzęsienie. Zjawa ginie, wszystko się mroczy, kołuje. Popłoch i lament. Rozpacz zawodzi na wszystkie głosy - po chińsku, po polsku, po rosyjsku: - Biada, biada! - Bóstwo się śmieje, ziemia zapłacze! - Oczyszczenia, oczyszczenia! Szponiaste ręce chwytają Wiktora i wloką, i chylą nad czyśćcem. Cuchnie stamtąd, że w głowie się mąci. I żarem bucha piekielnym. Wiktor topnieje, paruje jak bałwan śnieżny. Znikają ręce, nogi, tułów, głowa - wszystko posykując ulatuje przez szyber. Jest już tylko obłoczkiem. Białym, pierzastym obłoczkiem, sunącym wysoko nad ziemią rozsłonecznioną i obojętną. Nikt się temu nie dziwi, nie zauważa nawet. Tylko T’ao, patrząc w niebo, mówi do Cięgły bez ogródek, jako że ojca ma po prostu za kumpla: - Swoją drogą to świństwo, coście z nim zrobili! MIJANKA Obłoczek nie jest biały, jest różowy. Różowo pierzy się na słońcu wstającym zza gór. Chłodno i wilgotno. Ogniami zorzanymi gra obrosa. Ta sama żółtoczerwień drży w powietrzu. Komary brzęczą. Bażanty gdzieś swawolą, kokocząc jeden przez drugiego. Wiktor leży przy wygasłym ognisku, jak się ułożył z wieczora: z głową na plecaku i strzelbą pod ręką. W głowie mu się mąci. - Dur jakiś - otrząsa się. - Ten bagulnik rzeczy wiście... Ałsufjew, stojący plecami do niego, z twarzą w dłoniach, jakby się modlił czy płakał, odwraca się - jest inny. Trudno powiedzieć, czym inny, tylko zamiast oczekiwanego „a mówiłem przecież”, wskazuje na imbryk: - Musimy się pośpieszyć. Wiktor idzie do potoku. Jaga się nie rusza. Dziwne. Odkąd została z nim w tajdze, na krok nie odstępuje, jakby się bała bo stracie swej budy i pani, że i jego utraci. A teraz nic. Gdyby nie powiodła za nim okiem, można byłoby pomyśleć, że śnięta. Lodowata woda trochę orzeźwiła, ale ból głowy nie ustał. Kiedy wrócił z napełnionym imbrykiem, ogień już trzaskał. Ałsufjew klęcząc pilnował. Krzątali się każdy przy swoim, potem zjedli resztki zapasów, mdły niesmak czując w ustach, herbatą popili - wszystko prawie milczkiem, bez niepotrzebnych słów, tyle tylko, że nie na migi. Noc stała między nimi. - Ano czas. Możemy iść. „Dokąd?” - mało nie spytał Wiktor, ale w porę sobie uprzytomnił - do fanzy oczywiście! Zdziwił się nawet, że mógł mieć co do tego jakiekolwiek wątpliwości. Ma się rozumieć, wracają do Ju. Sam tak wczoraj postano wił. Poszli za potokiem, jak woda płynie. Ałsufjew wy sunął się na czoło. Prowadził! Gdy znaleźli się na wprost bajorka, wcale nie skręcił na wczorajszy szlak ku przełęczy. - Pawle Lwowiczu, nie tędy... - Właśnie tędy, do rozwidlenia, potem prawą odnogą, a tam już ścieżka zaprowadzi na szczyt. Wiktor stanął jak wryty. - Zdaje mi się, żeśmy obaj mieli jednakowy sen. Czy panu też się śniło... Ałsufjew drgnął, rękami zamachał. - Cicho, cicho! O tym się nie mówi! Nie wolno! Chodźmy. Wiktor zawahał się, ale ciekawość przemogła. Ostatecznie niczym nie ryzykuje. Jeśli rzeczywiście ujrzą Rosochatą, do fanzy można będzie dostać się i przez wąwóz. Znikło całe rozemdlenie, całe rozmemłanie, jakie czuł w sobie po durmanie tej nocy. Kubeł zimnej wody lepiej by nie zrobił. Myślał intensywnie. Było nad czym. Jedno z dwojga: albo to wszystko tylko mu się śniło - w takim razie, czy możliwe, aby dwóch ludzi śniło jednakowy sen? Albo też działo się naprawdę... Wtedy gdzie się to działo, u licha, skoro całą noc przesiedział przy ognisku? On, Wiktor, wyszedł ze swego ciała w uźroczy jak w nocnej koszuli i powędrował sobie gdzieś w podziemia? Toć pamięta grotę czy świątynię buddyjską, lamowie tam byli, czyli ludzie żywi. Ale bogini? Kapłanka, wcielenie czy duch? A już ta zjawa z tamtego świata, zjawa Bagornego - tu się rozum wzdryga. Jak przyjąć ten świat nadprzyrodzony, z płynu powszechnego kuli planetarnej! Bzdury, bełkot jakiś... Chociaż z drugiej znów strony biorąc logicznie, świat nadprzyrodzony nie ulega wątpliwości. Bóg przecież istnieje. Są aniołowie, jest szatan, Kościół wcale nie zaprzecza jego istnieniu, przeciwnie... Czemu więc nie miałyby istnieć duchy inne? Myśli pięły się, szamotały w kurczowych oplotach nad krawędzią otchłani. Otchłani straszliwej, gdzie rozum bezradny, gdzie ginie cała jak dotąd droga ludzkości. Po co chemia, fizyka, matematyka, tysiąclecia dochodzenia praw ścisłych sprawdzalnych, kiedy uźroczą można w jedno mgnienie... Coś szurnęło przed nimi. Wiktor odruchowo ściągnął flintę z ramienia. Załopotało po drugiej stronie łączki, którą szli, pod lasem. Kilka bażantów wykwitło naraz jaskrawym bukietem. Strzelił jednego, nie bardzo trafnie, bo znurkował ukośnie w zarośla. Puścił Jagę. Poszła ospale. Gmerała w pokrzywach, gmerała w leszczynie, tak że w końcu sam znalazł postrzałka. - Ale się spasł na mrówczych jajach - pomacał Ałsufjew tłustą zdobycz. - Coś ty taki kwaśny? - Zastanawiam się, co się z Jagą stało. Przeszła obok i nie poczuła. Taka suka? Wierzyć mi się nie chce. Węch straciła czy co? Pytanie, rzucone z zamyślenia, znów się kojarzyło z zagadką nocy, której Ałsufjew bał się tknąć. Podjął spiesznie: - Wiesz, tak bywa z psami. Nie przejmuj się, to minie. Strąć lepiej jednego, do pary. Bażanty, na które wskazywał, wprost się o to prosiły. Spłoszone przed chwilą porozsiadały się, głuptaki, na drzewach opodal. Wiktor posunął się do nich skrajem lasu i podszedł zza cypla na strzał. Wzbiły się, odlatując tym razem, jeden został na ziemi. Wyrzucił patrochy, potem wyrwawszy - ze skrzydła lotkę związał ptaki stosiną przez nozdrza i przewiesił przez ramię obie sztuki, mieniące się barwiście metalicznym. połyskiem ciemnej zieleni, purpury i brązu. Trzy kilo niósł - nie zmorę jakąś. Zmora nocy wprawdzie pozostała, ale już nie dusiła. Oddaliła się po strzałach. Duch jednak dużo traci na niesamowitości, gdy patrosząc ubitą dziczyznę trzeba uważać na wnętrzności, by żółci nie naruszyć. Można było myśleć trzeźwiej, uważać spokojniej, wyczekująco i przyjąć bez lęku, że istotnie jest ścieżka od prawej odnogi potoku. Że odtąd schodzili, a teraz się wspinają - jota w jotę, jak podał gruby lama. - Pawle Lwowiczu, czy pan w to wierzy? - Nie pytaj, Witia, nie pytaj... O tym się nie mówi. - Ale o skarbie chyba można? Wierzy pan w ten skarb? - Przecież byłem wtedy przy Baronie, widziałem całą ekspedycję. A gdy nas czerwoni rozbili, tośmy szli przez stepy do Hailaru śladami Characzynów. I ten sam szwadron, który ich porąbał, później nas wziął do niewoli. Jego szwadron. Nie wymówił imienia Bagornego - stało się widać także jakimś tabu. - W takim razie on - wtrącił oględnie Wiktor wpadając mimo woli w ton i nastrój Ałsufjewa - on musiał znaleźć całe złoto. - Właśnie że nie. Characzynowie polegli wszyscy co do jednego - żaden się nie poddał. Skądże miał wiedzieć, że przedtem wieźli skarb i gdzieś schowali? Dopiero ode mnie się dowiedział. - I za to darował panu życie? - Nie, nie dlatego... Po prostu nie uważał mnie za wroga, z którym trzeba się liczyć, którego stać na jakiś czyn... Pogardzał. Mówił o Bagornym bez nienawiści, nawet bez niechęci. Bagorny był już tylko zjawą, cierpiącym duchem W tamtym bycie. - Inaczej to by nie zważał na to, że szwagier. - Jak to, szwagier?! - No tak, korepetytor siostry, potem maż... Poszła za nim w rewolucję, wszędzie, aż do Chin. - I co się z nią stało? - Podobno zginęła, dokładnie nie wiem... Lepiej, zdaje się tędy. Skrócimy sobie trochę. Słońce prażyło, droga stawała się cięższa. Ałsufjew jednak lazł i lazł pod górę bez wytchnienia. Oczami duszy widział już chyba za górami, za wąwozem, skarby Dzikiego Barona i sławę swoją w Europie. Ten skarb... Wiktor uśmiechnął się krzywo. Pomyśleć tylko, ile razy wybuchła w Charbinie złota gorączka na wiadomość, że zjawił się ktoś, kto był z baronem Ungern-Sternbergiem do końca w Urdze, wie z całą pewnością, gdzie leży skarb, i wskaże za niewielką opłatą, bo sam jest ciężko chory albo że odchodzi od ziemskich spraw, polecając się Bogu w klasztorze. Ile było wypraw i tragedii! W stepach Bargi szukał daremnie kapitan Rumiancew z kolegami i biedny Łyczko, z którym żona tak po świńsku postąpiła, i kilku kleryków z seminarium duchownego... Nawet Siao, kupiec na ogół rozsądny, dał się wciągnąć do spółki z ograniczonymi udziałami, już już miała się rozpocząć eksploatacja spadku po Baronie. Za każdym razem wysuwano niezbite argumenty, w jakich dokładnie okolicznościach władca Mongolii Wewnętrznej, gdy go czerwoni przyparli, zdecydował się na ucieczkę, którą trasą wysłał swe złoto na kolej do Hailaru, dlaczego wybrał do tego Chińczyków. Na wpół wariat, na wpół Krzyżak z urojenia i sadysta skończony - swój rozum miał, mówiono. Słusznie nie ufał carskim oficerom, wolał Azjatów. Dlatego wybrał Characzynów, szesnastu jeźdźców z Dzikiej Dywizji, która dowodził od dawna. Z wypiekami rachowano: dwadzieścia cztery skrzynie, po trzy i pół puda w każdej, nie licząc kufra, tak, nie licząc oczywiście kufra Barona, wagi siedmiu pudów. Teraz proszą pamiętać, że monety były próby i że cena puda takiego złota wynosi w walucie amerykańskiej dziewięć tysięcy pięćset dolarów, co daje już osiemset tysięcy plus kosztowności kufra, no bo tam musiały być rzeczy nadzwyczaj cenne, jeśli obito blachą cynkową... Słowem - milion jak uciął. Milion - nie rubli, nie złotych ani franków - ale dolarów amerykańskich! Było czym zachłysnąć się, odurzyć... Rozłożywszy mapę wodził palcami po stepach Bargi, od Urgi do Hailaru, szukając szlaku, po którym w dwudziestym pierwszym roku posuwał się oddział Characzynów, eskortujący mongolskie dwukółki. Szybkimi marszami zdążał na wschód, do kolei, ale tu gdzieś, kilometrów dwieście od Hailaru, natknął się na szwadron czerwonych. Jeźdźcy Dzikiej Dywizji mieli świetne konie i wypoczęte, mieli też i luzaki - tym razem uszli. Ale czerwoni nie odpadli. Zaczęła się gonitwa przez stepy, utarczki-, w ktorvch padło kilku Characzynów, kilku ciężko rannych sami dobili, żeby się nie dostali do niewoli. Po dwóch dniach zrozumieli, że ze złotem nie ujdą pościgu. W nocy więc zakopali skarb, ruszyli dalej w rozsypkę, aby porozrzucać po stepie swoje arby. Potem znów się zjechali, pewni, że są uratowani. Ale w kilka godzin po wschodzie spadł na nich czerwony szwadron. Tylko dwóch dotarło do Hailaru. A i ci chyba zginęli, zgładzeni przez swoich, w każdym razie nikt tego skarbu nie zabrał, bo słyszano by o tym. Złoto Dzikiego Barona leży pewnie w piaskach stepowych po dziś dzień, ale co z tego? Dziwne, że Ałsufjew tego nie rozumie. Powiedzmy nawet, że zjawa Bagornego - niech i tak będzie! - wskaże mu miejsce. Przecież nie weźmie na plecy półtorej tony złota! Nie pójdzie sobie chyłkiem do najbliższej stacji po bilet kolejowy do jakiegoś portu. A kiedy zorganizuje wyprawę - przede wszystkim za jakie pieniądze? - ale dajmy na to, że mimo wszystko zorganizuje, to Chińczycy zauważą i położą łapę. Powiadają, że złoto do nich należy. I słusznie. Baron im zabrał, rabując najzwyczajniej w świecie chiński bank państwowy w Urdze. - Szkoda - żałuje Ałsufjew. - Kijów żeśmy nie wycięli. Teraz zacznie się alpinistyka, przydałyby się kije. Odpoczywali stojąc na upłazku. Niewiele zostało do wierzchołków grzebieni, metrów dwieście, ale tu zbocze stromiało, łyse zupełnie - tylko mchy skalne i pączki mizernego krzewu gdzieniegdzie. Nie szli już, ale drapali się po klamrach, podciągali na rękach, podsadzając jeden drugiego. Psy trzeba było nieraz podawać. Rozpłaszczeni żabio, wymacując oparcia dla stopy, piersią zdobywali wysokość, piędź po piędzi, aż w pewnej chwili poczuli, że góra od piersi odchodzi, opada, że można się już wyprostować. Jeszcze trochę pod górę - i byli u celu pierwszego etapu, na tej samej mniej więcej wysokości, co przełęcz przebyta wczoraj, tylko sporo kilometrów na zachód. Widzieli srebrzystą smużkę Mutanciangu, niknącą w wąwozie, w szczelinie, którą masyw górski pękł od wierzchu do dołu. Miało się wrażenie, że są nad cichą zatoką, że Mutanciang - to molo, za którym wznoszą się fale zielonego oceanu, idą na przewal do widnokręgu, gdzie w błękitnej mgle dwie fale się zderzyły, odskakując od siebie grzywami - tak ta sopka wyglądała dwugłowo. - Masz Rosochatą - powiedział Ałsufjew tonem, jakby on ją stworzył i Wiktorowi oddawał. Ciężko dysząc, pobladły, chłonął wzrokiem dal przed sobą w uniesieniu bliskim ekstazie. Wiktor go rozumiał. Wszystko się spełniało z nocnej przepowiedni, więc i reszta się spełni. Nie będzie miał więcej nędzy, której się brzydził jak wszy. Nie będzie więcej żył bez celu, bez swoich książek i aparatów, z czarnym sumieniem i chorą ambicją, że niedojda, pajac i zbrodzień - bo się z niego przecież w pułku naśmiewali. Bo zabił, a sam się zabić nie potrafił. Podkradał zwierzynę, żył z łask: dobrego Chińczyka, chciał się odegrać na nim, Wiktorze, jemu przewodzić, imponować, ale i to się nie udało. Tak, tak, to wszystko zostanie po tamtej stronie gór - cały Podporucznik Cyp-Cyp. A naprzód pójdzie Paweł Lwowicz Ałsufjew, przedtem chwilowo nieobecny. Po bogactwo, które mu się należy z urodzenia i kultury. Po sławę, jaką na uniwerku już wróżono! - A więc idziemy! Kto idzie, silniejszy jest., i tak dalej. - Ale dokąd, Pawle Lwowiczu? - Naprzód, amico, tylko naprzód. Do Mutancicngu naturalnie. Tam się rozejdziemy. Ty przejdziesz na drugi brzeg. Rosochatą widzisz, więc trafisz do Lui-Tsina. A ja pójdę wąwozem, sam wiesz dokąd... Wiktor nie oponował. Dosyć miał tej ustawicznej gadaniny, galopujących jakichś stanów i nastrojów, dziwności, niespodzianek. Pragnął zostać sam z sobą, z własnym bólem, najwyżej żeby się tylko czuło czyjąś obecność, kogoś życzliwego, kto rozumie bez słów. Ale obecność człowieka, który co chwila jest inny, w którym wszystko gotuje się i gmatwa... Dajcie święty spokój! A zresztą po co? Jeśli naprawdę za tą dwugłową sopką, nad ostatnią zatoką jeziora, mieszka Lui-Tsin, to i tak go znajdzie. A jeśli nie, Ałsufjew nie pomoże. Trzeba będzie wracać tą samą drogą do Fanzy nad Progami. Szedł pierwszy, wynajdując dogodniejsze zejścia. Zbocza po tej stronie były na ogół łagodniejsze, poza jedną rozpadliną, którą właśnie obchodzili. W pewnej chwili wyjrzał tam zza uskoku i padł na ziemię. Ałsufjew chciał zapytać, co się stało, ale Wiktor dał znak ręką, żeby nie gadał, i podczołgał się do niego. Na dole były tygrysy. Patrzyło się stąd, jak z czwartego piętra na małe podwórze. Wapienna ściana, na której krawędzi leżeli, załamana pod kątem, zamykała dwa boki niewielkiej, równej przestrzeni, do usypiska z odłamów i drobnego piargu... Pomiędzy nim a ścianą był otwarty stok w dolinę, i tu, odcinając wyjście, czuwała stara. Małe walczyły z borsukiem. Walka trwała widać od dłuższego czasu. Grunt był zryty, zbroczony krwią. Borsuk stał na trzech łapach, jedna przednia zwisała jak przetrącony badyl. Ale wciąż się bronił, ba! - atakował. Mniejsze z kociąt, samiczka zapewne, co już dostała, sądząc po rozdarciu nad łopatką, nie bardzo szła na zwarcie się z kąśliwym przeciwnikiem, za każdym razem unikała. Natomiast samczyk, jeszcze miękki w kształtach, prężył się i drgał pasją zbudzonej bestii. Ledwo borsuk ruszył z półobrotu ku niemu - wzbił się wspaniałym susem, ale trafił na pazury. Borsuk, zwyczajem wszystkich jaźwców w trudnej chwili, padł na grzbiet i teraz młynkował w powietrzu łapami, dra~ piąć po brzuchu, po piersi kociaka, który się zwinął z bólu i capnąwszy za spiczasty pysk, aż borsuk skowytnął, wyszarpnął się pod skałę. Borsuk miał wyrwane oko, jednak mruczał groźnie i wodził za wrogiem ocalałym ślepiem, przechylając pstrą czarno-białym deseniem głowę. Podrapane, rozjątrzone tygrysiątko chodziło wokoło, bijąc z wściekłości ogonkiem. Tygrysica podniosła się, podeszła bliżej. Ośmielony bliskością matki - runął, odbił wyszczerzone znowu pazury i wpił się zębami w krzyż borsuka. Ten go złapał za ogon, ściągając z siebie i tak się zaczęły szamotać, turlać, że nie można było rozpoznać, kto kogo i na kim. Wymknął się spod nich ogonek odgryziony w połowie, ale tygrysiątko nie puszczało, kleszczyli dalej szczękami. Dopiero gdy chrupnął kręgosłup i borsuk znieruchomiał, mały odskoczył i zaczął się kręcić w kółko, oglądając się z żałosnym miaukaniem na resztę ogonka. - Ale rasa! Bestia! - nie wytrzymał z podziwu Ałsufjew. - Prawdziwy Wang. Wiktor wzrokiem skarcił go za ten szept, żeby nie psuł - raz się przecież widzi taką gratkę. Stara, przytrzymawszy łapą kręcącego się kociaka, liznęła krwawiący koniuszek ogona. Lizała delikatnie, cierpliwie, pomrukując nisko - na pomstę, to znów cieniej - na pocieszenie. Tymczasem samiczka, niewiele sobie robiąc z kalectwa brata, chłeptała w najlepsze posokę, potem tarmosiła borsuka, jakby chciała samo mięso wytrząsnąć ze skóry. Po pewnym czasie tygrysica przyszła jej z pomocą. Łapą i paszczą rozdarła borsuka na części. Samiczka, odciągnąwszy kawał ścierwa, zabrała się do pożerania. Samczyk też się poderwał, ale zaraz jęknął i obrócił się za ogonkiem, który mu widać bardzo dokuczał. Skulił się w kłębek i lizał, i zerkał na mięso - krwiste, dymiące mięso. Ten zapach, ten zew krwi był silniejszy niż ból. Tygrysiątko wstało i poszło po swoją część. Teraz żarły i żarły we dwoje, brzuchy im się w oczach zaokrąglały pęczniejąc. Matka wykończyła resztki i przygarnąwszy małe powróciła do przerwanego opatrunku. Pod ogromnym pręgowatym cielskiem leżały w słońcu złotawe kociaki z brzuchami jak bębny. Ałsufjew poruszył się, jakaś grudka potoczyła się w dół. Tygrysica podniosła głowę i jednym rzutem znalazła się na nogach - zjeżona, targana furią, bezradnością, przerażeniem. Poczwary ziejące śmiercią nawisły nad nią, nad dziećmi, i były poza doskokiem, nie do zmiażdżenia. Zakrążyła, zabiegała, odpędzając małe. Pomknęły przez usypisko ku wylotowi pieczary. Kikut ogonka sterczał kociakowi sztorcem, śmieszny i - żałosny kikucik. - Strzelaj! - naglił Ałsufjew. Kosmaty dreszczyk przebiegł Wiktorowi po plecach - tygrys! Pierwszy i może jedyny w życiu tygrys na rozkładzie. Kto wie, czy się kiedy nadarzy podobna okazja. Złożył się. Tygrysica przysiadła, rwąc ziemię z wściekłości. Zaraz ją ubije i... Zawahał się. I co? Tak sobie ubić i odejść? - Najpierw matkę! Matkę - między oczy! Wiktor opuścił broń. - Nie będę strzelał. Nie ma sensu. - Ach ty, czorcie sentymentalny! Dawaj prędzej, daj, ja w takim razie... - Powiedziałem już, że z tej broni tylko ja będę strzelał. Uciekajmy. Może obejść z drugiej strony, na wszystko gotowa w tym stanie. Pociągnął Ałsufjewa za sobą. Uchodzili póki czas, skacząc po kamieniach, po występach. Zmykali czym prędzej, jak tylko mogli na tym zboczu. W sporym już oddaleniu zwolnili. Ałsufjew zagderał: - Taki majątek! Jak mogłeś przez głupie sentymenty... - Daj pan spokój. Ale ten nie dawał. - Trzynaście lat jestem w tajdze i pierwszy raz miałem tygrysa na strzał. Wiesz, ileśmy stracili? - Pawle Lwowiczu, no niechże się pan zastanowi. Po kiego licha było strzelać? W tygrysie przecież najcenniejsze mięso. - No tak, mięso - potwierdził przytomniejąc. - Jak pan dostarczy je aptekarzom w takie upały? Do Ningania stąd najmniej trzy dni drogi, do Emu - ty dzień, a mięso już by jutro zaśmierdło. - Ale skóra! Za skórę wzięlibyśmy 200 dolarów jak leci - Nie mamy soli, żeby zakonserwować. Po drugie... Może pan by ją niósł, bo ja się nie podejmuję. To było tak oczywiste, że nie wziąć pod uwagę mógł tylko w zamęcie myśliwskim na widok tygrysa, w łowieckim zapędzie. Jednak się nie przyznawał i wciąż rozpamiętywał: - A tygrysiątko! Będzie z niego wspaniały Wang. Na pewno będzie miał znak Wanga na głowie. Szkoda, że bez ogona... Rozmawiali, zdając sobie sprawę z tego, że wspólna ich wędrówka dobiega końca. Co mieli sobie dać - dali, nie trzeba więc przedłużać. Rozeszli się, rozminęli z tygrysią rodziną, schodzą niżej i niżej, by nad brzegami Mutanciangu przystanąć: - Adieu, mój najdzielniejszy Tartarenie! - Szczęśliwej drogi, Pawle Lwowiczu! Uścisną sobie ręce i pójdą, każdy innym szlakiem. Ałsufjew podąży za swym urojeniem - przez wąwóz, przez wodospady. Z młodziutką żoną Ju znajdzie trupa na pobojowisku pod Szuangpao, pochowa wraz z torbą. W nocy zjawi mu się chan Nurchaci, poprzednie wcielenie Bagornego, wskaże, gdzie mieszka ostatni Characzyn z eskorty Dzikiego Barona. Pójdzie z nim daleko, w stepy bargińskie, pod samą granicę radziecką, będzie szukał skarbu jak zbawienia. Wiele przemyśli, wiele przeżyje, nie wiedząc, że Japończycy są nad mogiłą Bagornego, wertują szyfrowane papiery z jego torby, coś postanawiają - i to wszystko zaważy na losie jego i Wiktora. Wiktor za jeziorem, za sopką Rosochatą dotrze wreszcie do fanzy pachnącej dobrymi ziołami. Stary, zeszłowieczny Lui-Tsin, z mysiurkowym warkoczykiem, ukłoni mu się w progu: „Och, jakże dobrze, synu, żeś zechciał wejść pod nędzny dach mojego domu”... i zamknie się nad Wiktorem świat stworzony przez człowieka bez bojaźni, bez pogardy, świat prosty, wrażliwy i jednaki, gdzie wszystko myśli, czuje - trawy, drzewa, ptaki i zwierzęta - gdzie żyją w zgodzie wesoły burunduczek i ogromny, szczeciniasty Gwiazdeczka. A mały Wang w tym czasie będzie ssał, żarł i rósł w mięśnie, kły, pazury. MŁODY WANG Rana zagoiła się po paru dniach. Zapomniał. Nawet się bawił za przykładem siostry kawałkiem swego ogonka, co został na placu walki. Puszysty i długi leżał jak zwierzątko, skradające się do białych kości borsuczych. Nowa pieczara, do której przeniosły się po strzelaninie u Tygrysiego Brodu, była ciepła. W najchłodniejsze noce nie czuło się tutaj zimna i, co dziwniejsze, im dalej się w nią zapuszczało, tym robiło się cieplej, zwłaszcza w samym końcu pieczary, gdzie była szczelina. Buchała stamtąd gorąca para, skraplając się na kamieniach sklepienia i ścian. Spały na nawozie po kozicach. Miał ponad metr grubości i wiele stuleci istnienia, dolne warstwy zdążyły skamienieć. W tej okolicy, na tej wysokości, widziało się tylko kozice i orłosępy. Raz tylko, gdy zza uskoku nad rozpadliną wyjrzały dwie głowy, spokój został zakłócony. Matka długo potem krążyła wokoło, przeglądała teren. Ale czas płynął, ślady wietrzały i nic się nie działo takiego, co by mogło zachwiać w poczuciu, że nowe legowisko jest bardziej od dawnego bezpieczne. A co do niewygód, to woda była daleko i znacznie dalej leżały tereny łowów. Matka na dłużej zostawiała je same, przepadając w tajdze. Przynosiła stamtąd mięso, niekiedy żywe jeszcze mięso, i nowe, nieznane zapachy. Zawsze potem rzucała się na ziemię, tarzając się opętańczo, zapamiętale. Gniotła o kamienie kleszcze i robactwo, które ją oblazło, zwłaszcza uszy i baki. Cała głowa po takim zabiegu mierzwiła się czerwonymi sopelkami, nurzana jakby w wytłokach wiśni czy żurawiny. Małe zlizywały, iskały, nie rozumiejąc. Tutaj, w rozrzedzonym powietrzu wysokogórskich regionów, tej plagi nie było. Coraz częściej pod nieobecność matki wymykały się z pieczary na wędrówki w promieniu kilku kilometrów wokół legowiska. Widziały zielony świat nizinny, drażniący ciepłymi podmuchami, odwiatrem nieznanych istot, innego życia. Widziały siwawe, zwiewne mgły na poszarpanych rysach gór, kozice skaczące zawrotnie i orłosępa, który miał gniazdo na samym szczycie nad przełęczą, pod skalnym, daszkowato nawisłym wyskokiem. Jego się bały. Przysiadały na zadach - szczerząc pazury i kły, ilekroć czarny, skrzydlaty cień padał na ziemię i wielkie ptaszydło, nie ruszając skrzydłami, z głośnym szelestem lotek szybował nad nimi. Na ich oczach przecież uderzył z wysokości w kozła i strącił skrzydłami w przepaść. Potem sam zleciał, opadając po spirali i podszedł w podskokach, by zabitego rozdziobać i ochłap zanieść do gniazda. Pewnego razu natknęły się na koźlą rodzinę. Samiec stał na czatach, wysmukły i czujny. Kozica leżała w dołku na mchu, a małe pasły się obok. Wang zamerdał nerwowo kikutkiem ogona, przejęty bliskością pastwy. Obejrzał się na siostrę. Ta przywarowała, nie zdradzając chęci do zaatakowania. Zgrabniejsza, o bardziej delikatnej budowie, była mniej odważna i zawsze szukała raczej podstępu. Począł więc sam skradać się do koźlątka. Podpełzł, uwieszony wzrokiem u cienkiej, kruchej szyi. Już mu zostało parę metrów, już się prężył do skoku, wtem kozioł go zwietrzył. Obrócił się raptem - i jak nie świśnie, nie zatupocze! Całe stadko poderwało się, zamarło, czekając na drugi świst, by prysnąć na przełaj. Ale kozioł pochylił łeb i łupnął Wanga z rozpędu, że ten miauknąć nie zdążył lecąc w dół na zbity pysk. Odbił się o karłowate drzewko i rozciągnął w krzakach. To go ocaliło. Gdyby był z takiej wysokości spadł na kamienie, toby siostra nie miała co przy nim robić. A tak lizała, tarmosiła, aż się ruszył. Wstał potłuczony, z głową całkiem rozbełtaną i nie bardzo mógł chodzić. Matka, idąc świeżym śladem, znalazła je wieczorem śpiące na dnie rozpadliny. Obwąchała i przyłożyła się tak cicho, że nie poczuły. Mijały skwarne dni, upały letnie, przerywane niekiedy deszczami. Południowo-wschodnie musony niosły ulewy, mieniące się kolorami tęczy i pyłku kwiatowego, barwne ulewy mandżurskie, po których wszystko świeżało, pięło się i żyło całą pełnią. Rześkie wstawały zorze nad ziemią sytą ciepła i wilgoci. Opita roślinność w promieniach południowego słońca pieniła się, szumiała bujnością nowych pędów, szaleństwem kwiecia, wonią soków dostałych, burzących się w sobie. Miało się ku jesieni. Pewnej księżycowej nocy matka wyprowadziła małe z pieczary. Szły za nią przez góry, na drugą stronę, ścieżkami krętymi po stromych uboczach. Były głodne, nic im przedtem nie dała, ostrzej czuły zapachy i podrażnione wytężały wzrok, szukając wśród kształtów i cieni czegokolwiek, czym można się najeść. Za potokiem, otrząsnąwszy się z lodowatej kąpieli, weszły w las. Struchlały. Tam u nich na wysokościach było przejrzyście, chłodno i kamiennie. A tu panował mrok, było parno i miękko, podstępnie w ogromnej ciasnocie pni, gałęzi, krzewów; wszędzie coś szeleściło, odzywało się, pachniało - nie wiadomo co i gdzie. Ale matka sunęła wśród drzew tak samo swobodnie jak po skałach, bez szelestu nurkowała w gąszczu podszycia i Wang z siostrą podążał za matką coraz śmielej naśladując jej ruchy. Przystanęła, on także przystanął: coś w oddali chlupotało. Przypadła do ziemi, posunęła niepostrzegalnie zwolnionym, płynnym ruchem płazozwierza - on za nią tak samo. W bajorku rozwidnionym księżycową poświatą telepały się dziki. Matka chwilę mierzyła zwężoną źrenicą, podała się nieco ku tyłowi i Wang ujrzał jej skok - łukowaty wybłysk zwartego ciała prosto na kark, miażdżony samą wagą, samym uderzeniem takiej masy. Zakotłowało się w błotku. Wataha rwała z kopyta na wszystkie strony. Warchlaki i przelatki - z kwikiem, maciory, odyńce - z gniewnym dmuchaniem, kłapiąc głośno bezsilnymi tym razem kłami. Tłusta loszka była w sam raz na ich rodzinę. Zjadłszy przeprawiły się na drugi brzeg i po niedługim przechodzie zaległy w gęstym bagulniku pod brzozą, rosnącą pochyło nad potokiem. Wang nie od razu się ułożył. Trafił na wypalony dołek po ognisku. Wprawdzie wszystko stamtąd wywietrzało, ale popiół miał pierwszy raz pod łapą i skrzydło ptaka, i zapach rozmarynu w nozdrzach. Pachniało mocno dzikim rozmarynem. Przedrzemały tu w sytej błogości do świtu, a po wschodzie zjawili się ludzie. Wang nigdy ich przedtem nie widział. Wtedy, po walce z borsukiem, mignęły mu co prawda dwa kształty, ale matka zaraz go przepędziła, zresztą za bardzo był rozjątrzony i obolały. Teraz mógł się im przyjrzeć dokładnie. Schodzili z urwiska, pod którym Wang leżał z rodziną. Szli na tylnych nogach, pewnie i prosto. Nad potokiem ściągnęli z siebie do połowy szarą skórę, połyskując w słońcu brązowym, gołym mięsem. Przykucnęli i przednimi łapami brali wodę. Nie pili - wciąż bryzgali na siebie. Potem tarli czarne włosy, u wszystkich czarne, jeden tylko był białogłowy. Zalatywało od nich wstrętnie jak od żadnego zwierza, ale wyglądali krucho, niegroźnie. Dzik albo bodaj kozioł wydawał się bardziej niebezpieczny, trudniejszy do powalenia. Matka jednak, pożerając ich wciąż ślepiami, poczęła się wycofywać, upełzać przez zarośla pod górę. Obejrzawszy się z oddalenia, ujrzały, że nad miejscem noclegu, na pewnej wysokości, jest wejście podobne do ich pieczary. Coś tam w głębi łopotało ogniście i ludzie krzątali się przy tym - ludzie mieli tam swe legowisko. Od tego czasu matka już nie brała ich na łowy. Wychodziła z pieczary dobrze po zmroku, wracając przed brzaskiem i z jeszcze większą czujnością penetrowała okolicę. Byli tu jednak ludzie. Nie blisko, ale byli. W grotach nad potokiem mieszkało ich sporo i w fanzie za przełęczą dwoje. Po nocach niekiedy mrugali do siebie ogniami. Coraz trudniej jej było utrzymać dzieci przy sobie. Ledwo się zdrzemnie po całonocnych podchodach, już ich nie ma. Wyrastały z bezradności, z legowiskowej przestrzeni. Wang był przecież wielkości wilka, nawet trochę większy. Ciągnęło go w doliny - na nowe, dopiero co zaznane życie. A las wabił wszystkimi kolorami późnej jesieni, byki ryczały walcząc o łanie - pora najlepsza na łowy. Należałoby się przenieść do tajgi i tygrysica zapewne o tym myślała, ale to się stało zupełnie znienacka i pomimo jej woli. Pewnego razu w końcu pieczary, gdzie szczelina buchała ciepłą parą, zadzwoniło o kamień żelazo. Bryła runęła i w przepaści ukazał się białogłowy człowiek. - A więc mamy drugie wyjście! Za nim wynurzyło się z mroku jeszcze kilku. Jeden uniósł wysoko pochodnię: - Uwaga, tu zdaje się tygrysy! Za późno - tygrysica natarła. Pochodnia zgasła. Rozległy się krzyki, strzały na oślep, ale ona z małymi już wyskoczyła, zdążając stokami ku lasom. Wędrowały przez tajgę do zmroku. Stara, dla której osiemdziesiąt kilometrów było normalnym dziennym etapem, szła tym samym wyciągniętym, bezszelestnie elastycznym krokiem, ale Wang połowy tej odległości miał dosyć i wlókł się łapa za łapą. Na szczęście błysnęła woda, wielka woda, której nie było końca. Ugasiły pragnienie, chłodząc łapy w jeziornej fali, i pociągnęły za matką na tajboły pod sopką, na suchy płaskowyż, pokryty wrzosem i leśnymi kępami - jedno wielkie wrzosowisko, ciągnące się nie wiadomo jak daleko, zawyspione mieszanymi laskami z przewagą iglastych, pełne łączkowych zatok i wysokich cypli starodrzewu. Na tajbołach ryczały jelenie. Ryczały po kilka na raz, okropnie i wszędzie, jak gdyby wszystkie byki z tajgi, ociekając namiętnością, zeszły się na wesele doroczne, na walki śmiertelne, i piżmem swych zmysłów zapowietrzyły wszelkie podmuchy, rośliny, drzewa. Wang chwycił nosem te smużki piżmowe i zadrżał. Znikło zmęczenie, pobiegłby zaraz za nimi. Ale wiatr był od tyłu. Matka skręciła w bok, obchodziła tak długo, aż się znalazł pod wiatrem, na niewielkim pagórku, przed rozległym pasem wrzosu. Księżyc świecił i w jego blasku widziało się dwa stadka, dwie chmary po brzegach lasu. Łanie i cielaki skubały spokojnie, byki, oganiając je, porykiwały do siebie przez wrzosy z wzrastającą zaciekłością. Jelonek odbił się od jednej chmary, stał najbliżej i jego Wang brał nieruchomym, zgłodniałym pozieraniem. Jeden z byków wysunął się na otwarte, zadarł łeb, kładąc wieńce na grzbiecie. Gorący wydech zakłębił się białawo przed pyskiem rozwartym na chłód jesiennej nocy i poszło w las z tym obłoczkiem niskie, przeciągłe wołanie, w którym była tęsknota ogromna i cierpienie, i pomsta. Jakaś łania z przeciwnej chmary zawróciła do niego, ale jej pan, jej byk, doskoczył i zaczai zaganiać z powrotem, okładając po bokach rogami. Wtedy pierwszy ryknął na niego, jakby wymyślał: „Chamie jeden, jak ty postępujesz z łanią?!” Drugi odciął mu się groźnie i bardzo widać szpetnie, bo ten parsknął gniewnie, i tak się zaczęły wyzywać, jątrzyć, zbliżając się do siebie drobnym kroczkiem. Wrzosy wokoło zryły racicami do szczerej ziemi, tańcując z irytacji, i wieńcami sobie wygrażały, tak że zdawało się, zderzą zaraz i któryś padnie trupem. Ale żaden nie padł - zwyczajnie ryknęły raz jeszcze na siebie i zawróciły każdy do swej chmary z tryumfalnym trąbieniem - niech wiedzą, kto tu panem! Były równej siły, znały się nie od dziś. Chodziło tylko o prestiż. Walcząc tylko by straciły, bo chłysty, młode byczki krążące wokół każdej chmary, poczęły się zbliżać do ich łań. Trzeba było czym prędzej przepędzić. Chłysty pouciekały i już z ukrycia lżyły tych dwóch egoistów, tamte nie mogły nie odpowiedzieć - i oto zewsząd biegły po tajbołach głosy jelenie, pełne bólu, tęsknoty, żądzy i pasji, grające echem stokrotnym nad jeziorem i knieją. Nagle w całe to roztętnione rykowisko wdarło się jakieś zamieszanie, jakby popłoch. Środkiem wrzosowego pasa szedł samotny byk. Szedł niespiesznie, nie kryjąc się wcale - mocny i odrażający. Jedną tylko niósł tykę na głowie, wielką i ostrą jak szydło. Druga mu się podwinęła pod brodę, jakby się złapał za grzywę. Był kaleki i straszny bez tych wieńców rozłożystych, koronnych, co w walce splatają się jednak z innymi jak gałąź z gałęzią i rzadko kiedy kaleczą śmiertelnie. Miał jeden tylko róg, ale taki, który przebija na wylot, i tym swoim szydłem, idąc, złowieszczo potrząsał - morderca znany widać w okolicy. Szedł, pąchając gniewliwie chrapami, i gdzie pachnął, tam milkły strwożone byki. Gasił je wszystkie po kolei, aż stanął sam jeden w ciszy zupełnej pośrodku polany i łbem wodził na prawo, na lewo - gdzie chętny do walki? kto się odważy? Wang niewiele z tego wszystkiego rozumiał. Obchodził go tylko jelonek, pasący się beztrosko opodal, i do niego Wang począł się skradać. Był już w połowie odległości. Wtem z tyłu, tam gdzie została matka, odezwał się byk. Wang nie od razu zdał sobie sprawę, co się dzieje. W pierwszej chwili miał wrażenie, że matka stała się jeleniem - to było okropne! Na sposób jeleni zadarła głowę, jak gdyby kładła rozłożyste rogi, paszczę wyciągnęła w ciup i zamiast jej miękkiego, gardłowego poryku „aoung” kłębiło się z parą przeciągłe, basowe „ocoaah”, zamykające się na „ah”. Matka wabiła szydlarza i ten obrócił się raptownie na to wyzwanie, podjął z miejsca złym wzgardliwym parsknięciem. Matka też parsknęła. Szydlarz ruszył w jej stronę, zaryczał, żeby wychodziła z zarośli na otwarte. Ona jednak trzaskała ogonem po gałęziach, że niby się przedziera do niego, i dalej go drażniła, aż się rozjuszył na dobre, racicami w ziemię zakopał i ryknął tak, że jelonek rzucił się w bok, prosto na Wanga. Wang tylko wybłysnął skokiem, podpatrzonym u matki na bajorku, i już było po jelonku. Głos, przed którym wszystko w tajdze drży, rozdarł nocną ciszę. To Wang wsparty łapami na pierwszej zdobyczy, oznajmiał sobie, że jest potężnym Wangiem, i lasom, że tygrys się narodził. Szydlarz znikł nie wiadomo kiedy. Nie ma przecież na świecie nic bardziej szybkiego jak przerażony jeleń. Tajboły zamarły na chwilę, a potem wszczęła się panika. Młode łańki, ciołki, chłysty sadziły w skok, aż im śledziona grała - stare sztuki uchodziły w gąszczu chyłkiem mądrymi tropami. Tygrysica była wściekła na kociaka. Rozpędził całe rykowisko i byka jej wystraszył sprzed nosa. Ale z drugiej znów strony zdobył jelonka, sam jeden, sporego jelonka. Przyłączyła się więc do dzieci, które rwały i żarły. Szły potem dosyć długo przez polany i kępy, przez coraz gęstsze lasy, aż zaległy w jakimś ostępie pod wykrotem. Zbudził Wanga głos jelenia. Matka znów wabiła. Gdzieś z bardzo daleka odpowiadał jej byk, jakieś ogromne byczysko, sądząc po tym, jak ryczało. Podążyły w tamtym kierunku, ale przed niedużą polaną doszedł je głos ludzki i chełst zeschłego listowia. Przyczaiły się. Ukazał się człowiek. Był wysoki i stary. Miał siwy, mysiurkowaty warkoczyk, twarz cokolwiek różowawą i lekki, leśny chód. Przed nim kroczył dzik. Wang nigdy takiego odyńca nie widział, nie przypuszczał nawet, że coś podobnego może istnieć. Matka pewnie tak samo. Ślepia jej rozbłysły na widok tej niespotykanej, nieprawdopodobnej wprost stalowoczarnej tuszy. Ważył chyba tyleż co ona, z pewnością miał tygrysią wagę i szable mu z pyska sterczały trzykrotnie większe niż u każdego normalnego odyńca - ogromne, trójgraniaste półksiężyce. Przystanął pod dębem, rozgarniając ryjem liście w poszukiwaniu żołędzi. Stary człowiek oparł się o niego, prawie że siadł na nim. Dłoń podniósł na wysokość oczu i przebierając w powietrzu palcami - mówił. Dzik chrupał żołędzie, słuchał, od czasu do czasu rechtał. Tygrysica posunęła ku przodowi skurczoną łapę, potem drugą. Niedostrzegalna w swych barwach ochronnych, zlewających się z tłem, gdzie jej pręgi wyglądały jak pnie młodych drzewek, jak ich cienie - zbliżała się z wolna i niechybnie. A człowiek rozmawiał z dzikiem.” NA SPLĄTANYCH ŚCIEŻKACH Masz sto kości, Gwiazdeczko, dziesięć otworów i pięć wnętrzności - mówił Lui-Tsin. - Ale z tego wszystkiego obchodzi cię tylko przełyk, a już żołędzie to byś jadł dzień i noc, w drugim i czwartym wcieleniu, choćbyś nawet został słowikiem albo przednią żabią nóżką. Od tego właśnie chorujesz. Oba pierwiastki, czynny i bierny, są w tobie skłócone od nadmiaru żołędzi i oto masz zatwardzenie. Kiedy robiłeś ostatnio? Nie rechtaj, Gwiazdeczko, nie zarechtuj mnie, gdy mówię z tobą poważnie. O ciało należy dbać, powierzono nam je bowiem na tymczasem i całe, czyste musimy w końcu zwrócić. Patrzysz, widzę, mętnym wzrokiem, poprzez brudny jakiś osad - oj, Gwiazdeczko, Gwiazdeczko, to już chyba... od tygodnia? Wa, wa, no i jakżeś tak zapuścił? Każdy dzik w podobnym stanie jada bulwy tataraku i to mu dobrze robi na żołądek. Tak, tak, jada się tatarak i inne soczyste, żołędzi trzeba wtedy zupełnie zaniechać - ty o tym dobrze wiesz. Cóż, kiedy wiedząc - ulegasz. Ulegasz, dogadzasz pragnieniom wygodnie, zupełnie po ludzku. Czyżby obcowanie z człowiekiem osłabiło w tobie nakazy rozumu? A może taka jest istota każdego popędu? Choćby księga Fa-jen po dwakroć ostrzegała: „Przekroczenie miary jest nadużyciem”, to jednak pokusa nieprzeparta nadal tkwi w rozkoszy właśnie ponad miarę i złudę siły, złudę wyzwalania się daje każde przekroczenie, i na to nie ma rady, mei ju fa-za, z naturą jeszcze nikt nie wygrał. Nie masz pojęcia, bo to w ogóle jest nie do pojęcia - ile wszędzie podobnych sprzeczności. Na dobrą sprawę wszystko tylko przechodzi od jednej sprzeczności w drugą, tam i z powrotem, jak niebo nad nami. Odkąd okrągłe niebo zaczęło się obracać i słońce nauczyło się wspinać codziennie po cudownych gałęziach fu-sangu w górę nad ziemią nieruchomą i kwadratową, oblaną czterema morzami... Och, to tylko metafory! Tak trudno się od nich wyzwolić. Nie jestem przecież prawdziwym mędrcem, który pija rosę, sypia bez snów i jawę ma bez troski, którego oddech jest tak równy i głęboki, że wychodzi aż z pięt. Nie, nie jestem mędrcem, który się wyzwolił ze wszystkiego, co ludzkie, zrozumiał ład wszechświata i zrozumiawszy, zobojętniał w błogim niedziałaniu. Nie, wciąż drepcę, kocham śmiesznie... Kocham niepotrzebnych ludzi, ciebie, Gwiazdeczko, ze wszystkich odyńców najbardziej chyba żarłocznego, kocham mego burunduczka, moje zioła, jezioro, leśne zapachy, wszystkie sześć żywiołów i nasze piękne, stare metafory... A czas by już... Zestarzeliśmy się, Gwiazdeczko, nie wiadomo kiedy, tak jakoś razem i równo. Bo twoje dwadzieścia lat i moje siedemdziesiąt, to jak na wiek dzika i człowieka, wypada jednakowo... Pomyśl tylko: dwadzieścia lat chodzę za tobą, a ty chodzisz za mną - od tyciuśkiego warchlaczka! Doprawdy, kiedy czasem pomyślę, że mogę odejść przed tobą, to mi ciebie ogromnie żal. A co do samej ostatniej przemiany, to cóż, mei ju fa-za, chcę czy nie chcę - nadejdzie. Szkoda oczywiście, ale jak mówi Czuang Tsy „To samo, co sprawia, że życie nasze jest dobre, sprawia, że nasza śmierć też jest dobra.” I jeszcze coś ci powiem z przypowieści mistrza: Pewnego razu Czuang Czou śniło się, że jest motylem, radosnym motylem, który lata swobodnie nie wiedząc, że jest Czuang Czou. Nagle zbudził się i znów był rzeczywistym Czuang Czou. I teraz nie wiadomo, czy motyl był snem Czuang Czou, czy też Czuang Czou był snem motyla. A przecież Czuang Czou i motyl stanowczo różnią się od siebie. To się nazywa przemiana istoty... My z tobą obaj jesteśmy snem. I ja, który mówię, że jestem snem, snem też jestem. Takie słowa nazywają się paradoksami. Jeżeli... Gwiazdeczka drgnął. Lui-Tsin spojrzał na niego przez palce, do których przedtem mówił, które zaginał i odginał wyliczając, którymi wreszcie mądry cytat z mistrza podnosił. Gwiazdeczka niuchał ostro, ruszając krótkim ryjem. Półleżąc na jego karku Lui-Tsin czuł, że dzik drży. Szczecina mu się jeży i czarny chyb, biegnący środkiem grzbietu, staje sztorcem, całą długością włosa do góry. - Co ci się stało, malutki... - zaczął był łagodnie, ale rzucony o drzewo ujrzał nagle, że Gwiazdeczka otrząsa się i wściekłym wejrzeniem roziskrzonych ślepków mierzy tygrysicę, przyczajoną w porostach polany, zupełnie blisko, piętnaście kroków od nich. Fuknie zaraz i rzuci się na nią - to było jasne. Zawsze pierwszy uderza, cholernik okropny, na każdego, kto mu się pod szable nawinie, wszystko jedno kto - wilk, ryś czy rosomak. Dotąd jednak były to tylko wilki, rysie, rosomaki. Lekko dawał sobie z nimi radę. Ale z tygrysem? Widziało się jednak, że jest pewny siebie, swych szablisk. które nie zawiodą, gdy wbije z rozpędu ciosem straszliwym, prującym bebechy od dołu do góry. Tygrysica także widziała, szacując, te kły ponad dziczą miarę, ten ogrom czarnego zwierza, wstrząsanego nie strachem, ale furią. To nie był dzik jak wszystkie, co wieją, ledwo zaleci tygrysem. To był zapaśnik wytrawny, nie ulękły, sam atakujący. Z takim zawsze lepiej oględnie i nie od razu. Gwiazdeczka fuknął, w tejże, jednak chwili Lui-Tsin wysunął się przed niego. Lewą ręką głaszcząc za uchem kosmatym - „nie trzeba, Gwiazduniu, nie trzeba...” - prawą zdjął z głowy futrzaną czapkę. Uśmiechnął się zmieszanym uśmiechem, w którym była bojaźń i było zażenowanie. Tyle lat przecież nie czapkował przed tygrysem. Czyżby teraz, po pół wieku bez mała, przyszło mu zginąć za wszystkie tygrysy, w ten sposób właśnie - czapką i siecią - żywcem złowione za młodu? Tygrysica uniosła się na łapach, zdumiona i zgniewana, że człowiek również jej się nie boi. Spojrzała, gdzie dzieci. Tam wszystko było w porządku: zachodziły zwierzynę od tyłu. Ą Lui-Tsin pochylony, z czapką w garściach przyciśniętych do piersi, zbliżał się do niej pomału i uniżenie, przepraszając niejako za to, co za chwilę uczyni. Gdy parę kroków dzieliło go od gotującej się do skoku bestii, przystanął i machnął czapką, jak się macha piłką przed podaniem. A potem rzucił prosto w mordę oszołomionej tygrysicy. Złapała w locie odruchowo i kłapnęła zębami, zatrzaskując paszczę na ostatni kieł. O to właśnie chodziło. Gdyby się miało sieć, można byłoby omotać tygrysicę, bo raz zwartej z całej pasji i mocy paszczęki nieprędko, w każdym razie nie od razu rozewrze. Targała głową i darła łapami resztki czapki, wystające z paszczy, a Lui-Tsin skoczył na Gwiazdeczkę, chwycił się karku i ciągnąc prawe ucho do siebie, zabębnił piętami po brzuchu, jak zwykle, gdy domagał się galopu. Gwiazdeczka obrócił się w tył, ale gdy ruszył - mignęło zza drzewa pręgowate cielsko, więc tylko dmuchnął i z impetu dał szablami tygrysiątku pod gardło. Małe, wielkości wilka, wyleciało w powietrze, Lui-Tsin od tego zderzenia rymnął na ziemię, a tygrysicy na widok dziecka, szarpanego przez dzika, rozwarła się paszczęka. Ryknęła, aż w lesie trzasło i Lui-Tsin jęknął: „No, to już po nas, Gwiazdeczko”... Jak młot, jak sama furia i zemsta, spadła na Gwiazdeczkę, ale ten uskoczył i w uskoku tym, przechyliwszy z lekka gwizd, przejechał się po jej boku, rozpruwając jedną pręgę między żebrami. Obróciła się w miejscu, cięła łapami - on znów uniknął... Nie do uwierzenia, ile się znajdzie, gdy trzeba, zwinności w takiej szczeciniastej bryle! Tygrysica - zbroczona krwią, ziejąca parą i rozjuszeniem - krążyła wokół białodrzewu, za którym przyczaił się Gwiazdeczka, wypatrując chwili do wypadu. Wtem z gąszcza za nim buchnął nowy kształt znaczony pręgami. Lui-Tsin zachwiał się, oparł o pień. Gwiazdeczka miał na sobie tygrysiątko, jakieś nie wiadomo skąd spadłe tygrysiątko bez ogona. Zajadłe i chwytkie, wgryzało mu się w kark. Stara, pewna już ścierwa, majtała się jak sędzia na ringu za tą rozmiotaną masą, by uderzyć na dobicie, a małego przy tym nie uszkodzić. To był już koniec. Lui-Tsin przymknął powieki. Wtedy właśnie padł strzał. Daleki strzał odbił się w szybkach nikłym pobrzękiem. Ałsufjew spojrzał przez okno, mętne jeszcze od porannego szronu. „Pewnie Wiktor - pomyślał - znów ubił jelenia” - i powrócił do przerwanej lektury. To, co czytał, było silniejsze od wszystkich dotychczas oddanych strzałów na świecie - było rozbiciem atomu. Wstrząśnięty, spojrzał raz jeszcze na okładkę, czy mu się nie pomyliło. Ale publikacja była zupełnie świeża jak na tajgę - luty, 1939 rok, Paryż. Niejaki Fryderyk Joliot-Curie wprowadzał laików w nieosiągalne, zdawało się, tajniki fizyki jądrowej tak przystępnie, zwyczajnie, jak za jego, Ałsufjewa, lat sztubackich opowiadano w „Zaduszewnom Słowie” czy „Niwie” o urządzeniu lokomotywy: „Pocisk neutronowy powoduje w masie materii uranowej pierwsze rozszczepienie jądra uranu”... Ałsufjew ściągnął brwi, przypominając sobie JoliotCurie... Curie? Mąż Marii? Nonsens. Primo, to był przecież Piotr, secundo, dawno zginął pod kołami, konie go, zdaje się, stratowały... Nie, tego Fryderyka w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć. W ogóle nikogo z wyczytanych uczonych. Poza Rutherfordem, oczywiście. Nie zapomina się człowieka, którego miało się za mistrza. A Rutherford był nim już wtedy, za jego, Ałsufjewa, czasów. Ale Joliot-Curie, Fermi, Anderson, Urey, Cocrofft i Walton... Nowe nazwiska, nowe gwiazdy. Całe konstelacje: Chadwick, Hahn i Strassman, Mitner i Eritch, Piccard, Regener, Van de Graaf, Iwanienko... Może to Froł Iwanienko? Roześmiał się na samą myśl, że ten nocny stróż uniwersytetu, do którego po rewolucji trzeba było mówić „towarzyszu komendancie” - jako że co drugi Lymp został komendantem - że to mętne, zapijaczone indywiduum mogło pierwsze wysunąć hipotezę protonowo-neutronowej budowy jądra atomowego! Oczywiście - ktoś z emigracji. Jeden Rosjanin na okrasę w całej konstelacji. Dobre i to. A mogło być inaczej. Niewiele brakowało. Gdyby tylko wtedy, w osiemnastym roku, był prąd i gdyby nie było rewolucji... Obaj oni przecież - stary Rutherford w Manchesterze i on, dopiero co doktoryzowany w Petersburgu Ałsufjew - wpadli na pomysł bombardowania jądra azotu cząstkami alfa. Ale Rutherford na wyspie wolnej od wojen światowej i domowej miał zawsze prąd dowolnego napięcia i wszystkie potrzebne urządzenia. Tymczasem on… Ałsufjew zżymnął się: zima roku siedemnastego, zima roku osiemnastego! Zawsze, ilekroć wspominał te lata, pamięć niosła najpierw zimno, potem głód i na koniec Iwanienko. Iwanienko urastał do symbolu rewolucji, rewolucja patrzyła na Ałsufjewa mętnym okiem Iwanienki, uśmiechała się doń jego płaską i zachłannie tępą twarzą. - Urządzenia? Ależ tak, z początku wszystko było, czego dusza zapragnie. Papa nie żałował. Miał gest, miał z czego zresztą... Chcesz, synu, nowy transformator dla uniwersytetu? - proszę bardzo; inni wyciągają na kokoty, na karty, ty przynajmniej na laboratorium... Spektograf masowy? - masz spektograf, oto czek... Rury próżniowe? - masz rury... W końcu jednak zaczął pół żartem wymawiać: „Atom atomem, fundacja fundacją, rozumiem, to wszystko po nas w alma mater zostanie, ale gdybyś miał najszykowniejszą w Petersburgu kokotę, choćby i Zorską, toby mniej kosztowało niż te twoje rury próżniowe..." A gdy przyszła rewolucja i klejnoty zaczęto wymieniać na opał, na mąkę, wtedy papa stanowczo się sprzeciwił. „Dosyć, niech teraz bolszewicy rozbudowują, unowocześniają"... Tak było z tymi urządzeniami. A prąd? Prąd w roku siedemnastym, osiemnastym! Działał jak pogoda. Nieobliczalnie. Światła wyglądało się jak deszczu: będzie czy nie będzie? Jest! To się biegło na złamanie karku i jeśli tymczasem nie zgasło, to się szło do Iwanienki, żeby zezwolił cichcem po kryjomu popracować trochę dla ludzkości, mówiąc stylem przedpaździernikowym. Klucze od pracowni miał Iwanienko. Uniwersytet był przecież zamknięty. Za każdym razem Iwanienko oznajmiał, że wszystko drożeje. Do tegoż on głową odpowiada za cały gmach. No niech wypadnie jakiś sabotaż? Kogo przymkną? Sukinsyn, Iwanienko - powiedzą władze ludowe - jak mogłeś kryć obszarniczego syna? Bo klasowo biorąc Ałsufjew, choćby i doktor wszystkiej fizyki, to jednak obszarnik i tyle. A nauka ma być teraz robotniczo-chłopska. Dopiero gdy dostał w łapę, to podzwaniając kluczami puszczał do laboratorium z obleśnym uśmiechem, jak się puszcza gacha do dziewki. Żył z jego, Ałsufjewa, namiętności, wyciskał ostatnie pieniądze i jeszcze potem szantażował, że doniesie, bo z pracowni to i owo zginęło, trzeba odkupić! Rzeczywiście ginęło. Wynosił na bazar, kanalia, wszystko, co się dało wymienić - rury, kable, narzędzia, surowce... A jednak trwało się, pracowało... Próbowało się do ostatka bombardować atom azotu cząstkami alfa, a potem cisnęło się to wszystko i poszło za innymi do białej gwardii, psia ją mać, by ratować ojczyznę, kulturę, a naprawdę to się sprowadziło do tego, że został podporucznikiem Cyp-Cyp. A Rutherford na spokojnej wyspie dalej sobie eksperymentował, bombardował, aż mu w tymże roku dziewiętnastym atom pękł. To bardzo bolało, ale już mniej niż parę dni temu. Parę dni temu, przed wieczorem, wróciwszy z połowu, znalazł w pustej fanzie paczkę dla siebie na stole. Wcale się nie zdziwił. O to przecież prosił Bagornego, gdy mu się jawił ostatni raz w stepach Bargi, i Bagorny to przyrzekł. Zabrał się więc do przestudiowania, co przez ten czas zaszło w fizyce. Ale gdy się natknął na wzmiankę, że Rutherford dwadzieścia lat temu... - rzucił te książki i czasopisma naukowe, tak bardzo czuł się okradziony. Teraz mógł już czytać, mógł myśleć o świecie, o sobie z jakim takim dystansem i czul się nie tyle okradzionym, ile przebudzonym ze snu. Po dwudziestu dwu latach wracał oto do świata tych spraw i badań, w których ongiś poruszał się tak pewnie, ba-tuszył sobie, że nie on będzie szedł za ich biegiem, lecz one zawrócą za biegiem jego myśli! Teraz czytał i nie poznawał - tak się stare zmieniło. Czytał i nie rozumiał - tyle przybyło nowego. Teoria względności zapanowała wszechwładnie. Teoria kwantów powstała - co to jest? Odkryto neutron. Odkryto pozytron. Czy to ten sam element, który jeszcze Dirac z teorii wywodził? W promieniach kosmicznych, o których za jego, Ałsufjewa, studiów nie wiedziano nic ponad to, że przenikają nawet przez płyty stalowe i ołowiane grubości metra - odkryto mezony. Odkryto wreszcie deuterium i ciężką wodę... Rozbijając atomy, uczeni tu i tam tworzą już nieznane dotąd pierwiastki albo przemieniają jedne w drugie. Wydało mu się, że się zbudził z wiekowego snu. Nie po dwudziestu dwu, ale po dwustu latach. Był z innej zgoła epoki, z epoki pary i elektryczności, a tu się zaczyna era a-to-mo-wa! Ale czy zdają sobie sprawę z tego, co to wszystko znaczy? Może tylko on, patrząc z głębi tajgi po długim niewidzeniu, ogarnia tak ostro, bo za świeża, wszystkie perspektywy... Bo co to znaczy - rozbić atom? Ałsufjew, krążący dotąd po fanzie, przystanął drżący w kącie. To znaczy - myślał, odsuwając od twarzy pęki ziół zwisające z pułapu - można tworzyć źródła ciepła bogatsze od słońca, dziesięć i sto tysięcy stopni powyżej Celsjusza! Źródła energii mocy dziesiątków milionów koni mechanicznych. A więc można budować samoloty mknące z szybkością dźwięku i jeszcze prędzej. Statki, lokomotywy, przeróżne środki lokomocji, silniki wreszcie - wszystko pracujące na wiecznym prawie paliwie, a więc tak tanio, że można powiedzieć za darmo... Nawadniać pustynie, by zakwitły podzwrotnikową roślinnością. Znieść góry, gdzie przeszkadzają, a gdzie słońce szwankuje - w krajach dajmy na to podbiegunowych - zapalać i gasić słońca atomowe, jak się zapala i gasi latarnie uliczne! Jakże nędznie wygląda to ich prostackie dążenie ku lepszemu życiu przez równanie wszystkich do poziomu Iwanienkowych, cały ten komunizm, wylęgły z rosyjskiego głodu, z rosyjskiej ciemnoty - wobec dobrobytu ery atomowej! Człowiek nareszcie uwolni się od prymatu materii. Jedzenie, ubranie, dach nad głową - furda, każdy będzie miał. Ale władzę? O, co to, to nie! Będzie jak w Egipcie. W starożytnym Egipcie dobrobyt zależał przecież od wylewów Nilu, a że tajemnicę nawadniania i obliczeń astronomicznych posiadali kapłani, więc oni rządzili. W epoce atomowej, w atomizmie powiedzmy, tym życiodajnym źródłem będą fantastyczne wprost co do wielkości i precyzji ogniska ciepła i energii. Toteż rządzić będą nie gę by sprzedajnych posłów ani legitymacje partyjne komisarów, ale umysły. Najtęższe umysły, jakie tylko wyda ludzkość - elita fizyków, chemików, matematyków... Och, ma się rozumieć - snuł gorączkowo wątek dal szych wniosków i wizji - ma się rozumieć, upłynie jeszcze sporo czasu. Atom przecież rozbito dopiero w warunkach laboratoryjnych, ogromnym nakładem wysiłków i kosztów. Jakiekolwiek zużytkowanie uzyskanej, znikomej na razie energii jest obecnie całkowicie nieopłacalne. Ale co się raz przełamało, każda tajemnica dziś teoretycznie wydarta przyrodzie, dostaje się jutro w tryby robocze praktycznego zastosowania. Tak zawsze było, takie jest prawo postępu. Eksperymentowanie w tej dziedzinie wymaga przede wszystkim nie byle jakich funduszów. On je ma. Ma na doświadczenia milion dolarów w złocie. Drgnął. Wydało mu się, że słyszy cichy, jadowity chichot nad sobą. Obejrzał się. Nie, to tylko Ping, wesoły burunduczek Lui-Tsina, wśliznął się przez uchylone drzwi i szurnął po ścianie na żerdzie, szeleszcząc ziołami. To było oczywistym złudzeniem, ale złudzenie czyjegoś chichotu dreszczem go przejęło i w głowie lekko mu się zakręciło, jak gdyby stanął nad przepaścią. Skąd ta pewność, że ma? A jeśli - jak to przecież bywa pod wpływem samotności i jakiegoś silnego pragnienia - jeśli jest maniakiem albo i zgoła wariatem?! Chwilę stał, ocierając rękawem pot kroplisty z czoła, potem wolno, jakby się bał sparzyć, wsunął rękę do kieszeni. Wyjął szmatkę, rozsupłał. Błysnęły trzy złote monety. Brzęknął nimi, podrzucając z lekka na dłoni - oto są! Nie milion jeszcze, na razie tylko trzy z tego miliona, ale są! Leżały w piasku nad miejscem, gdzie jak twierdził Characzyn, zakopali oni skarb Barona. Jedną skrzynię - mówił - przedtem rozbili i każdy dostał parę garści. Kilka monet spadło widocznie przy tym na ziemię - dowód najlepszy. Jakie zresztą mogą być wątpliwości, skoro wszystko się spełniło! „Żona Ju zaprowadzi” - powiedział Bagorny za pierwszym razem. Rzeczywiście zaprowadziła do lasu pod Szuangpao, gdzie bił się ich oddział z Japończykami, gdzie w czasie ucieczki padł Bagorny, trafiony granatem. Ledwo pozbierali do kupy, co po nim zostało. Powiedział mu potem Bagorny w nocy nad swoją mogiłą, jak znaleźć w Hailarze ostatniego Characzyna z eskorty Dzikiego Barona, i hasło dał? Dał. Podziałało na Characzyna? Jeszcze jak! Bez słowa poszedł za nim w stepy. Szukali, szukali, aż znaleźli. A że zaszły potem rzeczy nieprzewidziane i z wykopaniem skarbu trzeba zaczekać, to trudno. Nie uciecze. Albo ta paczka z książkami... „Przez ten czas, Sasza, chciałbym przestudiować wszystko, co zostało w fizyce dokonane, podciągnąć się trochę, przysposobić”... - „Do staniesz”. I oto nie wiadomo jak i skąd - dostał. Nie - zagrzewał siebie Ałsufjew - wszystko się spełniło, więc i ostatnie się ziści: „nową, szczęśliwą otworzysz epokę...” Ale chichot nie ustawał. Ktoś w nim samym, Ałsufjowie, bluzgał kpiną: ty? właśnie ty?! Patrzcie go, ani Joliot, ani Fermi, ani Iwanienko... Masz talent, żeby się z nimi zmierzyć? Tak. w tej dziedzinie na pewno! Dowody? Ależ cale jego życie jest tym dowodem! Pasja od dzieciństwa do fizyki i matematyki, „cudowne dziecko” - mówiono o nim... Wszystkie studia, nadzieje profesorów, praca dyplomowa, która była przecież wydarzeniem naukowym i gdyby nie ta zafajdana rewolucja... - Mamy przykłady genialnych idiotów... - zabrzmiało mu nagle w uszach Skąd to? kto to powiedział? - szukał bezładnie w pamięci, aż z mgławicy rozedrganych zdarzeń wyłoniła się wytwornie koścista twarz Delonais i podsłuchana rozmowa. Znakomity psycholog, którego papa, zaniepokojony dziwnym dzieckiem, zaprosił na konsultację, mówił wolno - to było w ich parku na ławeczce w wieczór letni, przy cygarach - mówił z akademicka akcentując każde słowo, trochę w nos. - Mamy nieraz przykłady genialnych idiotów... Nie, pan niepotrzebnie się żachnął. Wcale nie chcę przez to powiedzieć, że Pawlik nim jest. Proszę tylko zrozumieć, że talent a to, co pospolicie zwiemy mądrością, to są zupełnie różne rzeczy. Otóż Pawlik ma wyjątkowe, zaryzykowałbym - fenomenalne uzdolnienia w dziedzinie dociekań fizyko-matematycznych, ale tylko w tym jednym kierunku. Poza tym jest całkiem przeciętny i życiowo bardzo naiwny... Niech i tak będzie. Więcej - niech będzie idiotą we wszystkim poza fizyką jądrową, poza opanowaniem materii biernej, bo co do rozumnej... Szybki w oknach znów leciutko brzękły odbiciem dalekiego strzału. Ałsufjew ocknął się nasłuchując. To był strzał karabinowy, niewątpliwie. Na tajbołach, dokąd o brzasku wybrał się Wiktor. Ale Wiktor ma dwulufkę, przy czym jedna lufa jest na śrut, więc... Chwycił wiszący na ścianie karabin Bagornego i ładując w biegu pognał w tę stronę, gdzie coś się stało z Wiktorem. Szarzało na dzień, gdy Wiktor idąc za Jagą przez tajboły stanął na przesmyku, którym chadzał zwykle „krakowiak”. Odbezpieczył broń i czekał za drzewem. Od kilku dni już podchodził tego byka i to zaczynało Wiktora nie na żarty irytować - migał mu tu, migał tam między porostami, a najczęściej na tych wrzosach. Wczoraj tędy ciągnął. Dobry byk, najmniej dwieście kilo. Szydlarz wprawdzie, ale szydlarz z fantazją: jeden róg nad głową, drugi pod brodą, zupełnie jak w którejś tam figurze krakowiaka, gdzie się tylko przytupuje w miejscu, obracając raz w tę, raz w tamtą stronę, z lewą ręką wzniesioną wysoko, z prawą zgiętą w łokciu, przy piersi, obejmując zda się jeszcze niedawną partnerkę. „Krakowiak” będzie piątym - kalkulował Wiktor. Za poprzednie cztery jelenie przewiezione łódką do Hanszou dostał ciepłą czapkę, watowaną kurtkę, spodnie, uły dla siebie i sól, ryż. mąkę, soję, różne zapasy potrzebne im na zimę, z machorką dla Ałsufjewa włącznie. I jeszcze się sklepikarz kłaniał, prosząc o nowy towar. Toć to było pół tony najlepszego mięsa, nie licząc skór i rogów. Łódka Lui-Tsina nie mogła udźwignąć, trzeba było dwa razy rumać jeziorem osiemdziesiąt li - czterdzieści kilometrów w jedną stronę. Piątego też się przewiezie do tej wsi, do Hanszou, ale za niego Wiktor chciałby tylko chałat. Ciepły chałat, na którym jedna z córek kupca niech wyhaftuje feniksa z rozpostartymi skrzydłami. To są przecież znane wzory. Takie hafty na piersi nosili mandaryni przez dwadzieścia cztery wieki do końca bogdychanów. I tyleż chyba wieków nosił tę suknię najstarszy w rodzinie Lui-Tsina. - Podawałem ją ojcu, gdy wychodził z domu. Myślałem, że będzie mi kiedyś tak samo podawał mój syn. Ale minęły czasy mandarynów i nie trzeba żałować, że minęły, bo to nie były dobre czasy. Zresztą nie mam syna ani rodziny, w ogóle nikogo prócz Gwiazdeczki i ciebie, Wei-tou. Dlatego nie noszę sukni, o jakiej marzyłem w dzieciństwie. To było niedawno. Zbierali w lesie jagody cytrynowca. Wiktor czy też obecnie Wei-tou, podług Lui-Tsina, przedzierał się przez liany ku zwisającym gronom i podawał staremu czerwone jagody, które dla człowieka tajgi, jeśli nie chce chorować na szkorbut, są tym, czym czosnek, cebula i inne rośliny o dużej zawartości witamin. Wtedy właśnie Lui-Tsin, tak zawsze powściągliwy w wynurzeniach na temat przeszłości, rozgadał się i opowiadając o dzieciństwie, zdradził, że pochodzi z rodu mandarynów. W stosunkowo młodym wieku zdał ówczesne egzaminy maturalne, uzyskując tytuł siu-tsai, a więc nie mógł już dostać bambusem w pięty, bo kto miał ten tytuł, wolny był od kar cielesnych. Potem składał na trzeci stopień naukowy cin-żen. Ciekawe, że przedtem zrewidowali go od stóp do głów, czy nie ma gdzie ukrytej ściągaczki lub skryptu. Rewidowali według rytuału ustalonego od dwudziestu czterech wieków, to znaczy, że ściąganie i podpowiadanie znane było w Chinach na długo przed Chrystusem - doprawdy kraj starej kultury. - Zamknęli mnie potem na całą dobę w komórce, gdzie miałem napisać wierszem, wypracowanie na temat trzeciej księgi Konfucjusza. Przed komórką stała warta. Lui-Tsin nie powiedział, czy zdał, tylko - że wszystko to działo się za panowania cesarzowej wdowy Tsu-hsi, co tak krwawo, angielską ręką i francuską bronią, stłumiła chłopskie powstanie tajpingów n, nad jedną tylko rzeką Kuang-Tung ścinając sto tysięcy głów w imieniu nieletniego bogdy-chana. Imię jego było dziwne, ciężkie i niepotrzebne jak tamte czasy: Tsu-hai-tuan-yn-kangi-chao-yn-chuang-cherg-szaukung-chin-hsien-chung-hsi... Kwadrans upłynął, nie więcej, jak Wiktor stanął na przesmyku, a przez ten kwadrans rozwidniło się zupełnie. Na końcach tegorocznych pędów brzózek zalśniły zamarznięte krople i one przede wszystkim rzucały się w oczy. Cieniuchne, kasztanowate pędy zlewały się z tłem, ale te szkliste kuleczki Wiktor widział wszędzie, przez roje tych bąbelków-kolczyków patrzył na ciemnobrunatny pas wrzosów pociągnięty fioletem, na cedr, za którym uchodziła w las jelenia ścieżyna. Nie słychać było jednak, żeby „Krakowiak” się zbliżał potrzaskując rogiem o gałęzie. Co dziwniejsze - i tu Wiktor zdał sobie sprawę, dlaczego ta godzina wydała mu się jakaś nienaturalna: nie słyszało się jelenia. Żaden nie ryczał. Tu gdzie schodziły się byki z okolicznych sopek, w taki ranek wymarzony, gdy szron roziskrzył się po drzewach i przymrozkiem ścięta ziemia dzwoni pod noga mi - powinny ryczeć na potęgę, kilkadziesiąt naraz. Tymczasem... Co się stało? Wyjął zza pazuchy wab w kształcie tuby własnej robo ty z dwóch kawałków topoli, szczelnie oplecionych łykiem. Nie był jeszcze pewien swego kunsztu - dopiero jednego byka podwabił, dlatego przedtem nie chciał pierwszy zaczynać. Czekał, niech one zaryczą, niech podadzą ton. Od tego tonu należy przecież brać o jedną tylko nutę wyżej, sugerując, że ryczy byk trochę jednak słabszy. Bo jeśli się weźmie za wysoko, to poważny byk zlekceważy w przeświadczeniu, że to jakiś chłyst, do którego iść nie warto, bo i tak zaraz w strachu ucieknie. Jeśli natomiast, wydać głos zbyt niski i potężny, to się byk może przestraszyć - jej, jej, taki bombardon! - i wcale się nie odezwie. Podniósł wab do ust, przymknął oczy i skupiając się wyobraźnią na zadartej głowie jelenia, na tonacji jego głosu - wydmuchnął dwa leniwe poryki, dwa w prze kładzie na ludzkie dźwięki kaszlnięcia, jakie od czasu do czasu wydaje byk chodzący ze swą chmarą na znak, że czuwa, żeby się nikt nie ważył... Jaga drgnęła, obróciwszy się żywo mordą ku niemu, to znaczy, że się udało. A jednak żaden byk nie odpowie dział. Tajboły były ciche, wymiecione ze zwierzyny. Gdyby się wiatr odwrócił, toby się dało wytłumaczyć: zwierzyna pociągnęła pod wiatr. Ale powiewy, ledwo wyczuwalne zresztą, nic się nie zmieniły, jak przedtem tchnęły od jeziora. Coś się zatem w nocy stało. Może wilki rozpędziły rykowisko, może tygrys, w każdym razie stać tu dłużej nie było po co. Wiktor poszedł w stronę rzeczułki, którą Lui-Tsin nazwał Przekorną Siostrzyczką. Wypływała z jeziora, jak Mutanciang, i po kilkunastu kilometrach wpadała do niego. Może w widłach Mutanciangu i Przekornej schroniła się teraz zwierzyna? Tak bardzo chciałby ubić jeszcze jednego byka - na chałat dla Lui-Tsina. Ciepły chałat zawsze mu się przy da. Obruszy się co prawda, ujrzawszy na piersi feniksa mandarynów - bo to i koszt, powie, i wielkie nic, dziecinne mrzonki. W głębi serca jednak będzie wzruszony. Nie może się nie wzruszyć. Od pięćdziesięciu lat nikt mu nie złożył podarku na Nowy Rok. Ałsufjewowi, który mieszka z nim trzynaście lat, do głowy to jakoś nie przy szło. Dlatego pewnie, że - chiński, nie całkiem zatem prawdziwy Nowy Rok. A może dlatego, że - Chińczyk? Niepełny mimo wszystko człowiek, obejdzie się bez tych tam konwencjonalii... W ogóle życie ich obu płynęło z osobna i Lui-Tsin nadal był samotny ze swą tęsknotą za bliskim człowiekiem. Dopiero z nim, Wiktorem, zna lazł upragniony kontakt. Wyraził to pewnego razu w sposób sobie właściwy, dziecinnie i dostojnie, stylem zapomnianych ksiąg: - Odkąd jesteś ze mną, Wei-tou, zawsze mam mięsa pod dostatkiem. Drzewo zawsze narąbane, woda przynie siona z jeziora i w ogródku naszym już tylko najlżejszą znajduję dla siebie pracę. Gdy wychodzę, żegnasz mnie troską, dokąd idę i aby nie za daleko. Gdy przychodzę, witasz mnie radością i ciepłą strawą. Doprawdy, jaśniej jest w mej fanzie i w moim sercu, odkąd jesteś ze rnną, Wei-tou, jakbym znalazł w tobie syna. W pełni to się już nie da. Za późno na to, by kogoś mógł pokochać tak samo jak rodziców. Ale wszystko, co po nich zostało - tak. Niech przyjmie. I całą podziękę za dobroć, za mądre serce niech przyjmie stary Lui-Tsin wraz z tym chałatem, który mu się poda, jak sobie nie gdyś wymarzył w dzieciństwie - na Nowy Rok. A że chiński rok zaczyna się gdzieś w początkach lutego, jest sporo czasu, sklepiczarskie córki w Hanszou zdążą wyhaftować feniksa, za jelenia naturalnie... Oby się tylko trafił jakiś przyzwoity byk. Wiktor szedł niespiesznie, tajgowo. Co pewien czas przystawał, nieruchomiejąc, tylko nos, uszy, oczy pracowały po zwierzęcemu. Potem znowu ruszał bezwiednie czujnym krokiem, czubkiem stopy jak racicą dotykając bezszelestnie ziemi. Purpurowo-granatowe słońce wstawało chłodno nad lasem - musiała być siódma. Wiktor spojrzał na zegarek: piąta? Podniósł do ucha - nic tam nie cykało. Chciał nakręcić, ale zaraz sobie uświadomił, że to nie ma sensu, skoro nie można nastawić. Nie wie, która dokładnie godzina. Stracił czas. Odtąd będzie musiał żyć, jak wszystko w tajdze, podług słońca, gwiazd i rosy. Zrobiło mu się niewymownie przykro i ciężko, jakby spotkało go nieszczęście. Aż się musiał zreflektować: wielka rzecz, miliony ludzi nie mają zegarków, a żyją... Dojmujące uczucie straty czy krzywdy mimo to nie przechodziło. Nie dlatego, że matka mawiała: „Kiedy zegar staje, to na niedobre”... On w takie przesądy nie wierzył. Ale zegarek był od rodziców. Podarowali, gdy zdał do siódmej klasy. I odtąd chodził niezawodnie. Stanął - i jakby coś, co jeszcze było stamtąd - stanęło. Znajomy ból, tęsknota ostatnio przytępiona - wszystko odżyło z dawną siłą. Patrzył ze wzgórza nawilgłymi oczami na las, na t rzeczkę, a widział ojca, matkę, jak odchodzą, oddalają się w nieuchwytne - i nie ma na to sposobu. Rwie się nić za nicią, wszystko, co łączy z drogim i bliskim, obcość zewsząd nadchodzi... Co zostanie z ich więzi rodzinnej? Mowa sama. Ale i ona... Wzdrygnął się na myśl, że i mowę rodziców może utracić. A może. Od czterech miesięcy słowa po polsku nie powiedział - z Lui-Tsinem rozmawia po chińsku, a z Ałsu fjewem po rosyjsku. Jak żywy, z jakiejś gawędy przy ognisku wychynął ojciec, kłujący tym swoim niewesołym uśmiechem pod sumiastym wąsem: - Na zesłaniu, Bebsztyk, latami słowa naszego nie słyszało się. W tajdze, bywało, taki strach człowieka obleci - Jezu, a jak zapomnę?! Wtedy, bracie, idziesz i głośno sam z sobą po polsku rozmawiasz albo mówisz z „Pana Tadeusza”, no wiesz co... Ja z wierszy tylko to jedno umiem na pamięć: „Dziś dla nas, w świecie nie proszonych gości...” Wiktor w poezji również nie gustował; rymy go, jak Greków za Homera, śmieszyły. Wydawało mu się zawsze, że dźwięk przedrzeźnia dźwięk i mowa w równych od stępach na jedną zgłoskę utyka - kulawa jakaś mowa. „Pana Tadeusza” naturalnie czytał w szkole, na sto pień. Owszem, brało, zwłaszcza gdzie o łowach i o Zosi. Teraz słuchał, jak w duszy brzmi, a brzmiało jak modlitwa. Matczyna mowa grała mu najsłodszą nutą pierwszych snów, miłości, wyobrażeń, upajającą mocą dźwięków swojskich, od których serce w klatce piersiowej zamie rało białoskrzydłym trzepotem tęsknoty - dźwięków, które tłukły się po wnętrzu, narastały hucząco, organnie, aż wypełnił go całego ten chorał mowy twardobrzmiącej i pieściwej na przemian, mowy polskiej, tak pięknej i bogatej, że ubogo było jej w nim samym i ciasno było tylko w nim! Począł - schodząc ze wzgórza - na głos zmawiać wolno wiersz Mickiewiczowski, wiersz ojcowy: Dziś dla nas, w świecie nieproszonych gości, W całej przeszłości i w całej przyszłości, Jedna już tylko jest kraina taka, W której jest trochę szczęścia dla Polaka: Kraj lat dziecinnych... W bury las ojesieniały, dogasający późną czerwienią klonów i dzikiego wina, rzucał słowa, które pachną czymś najdroższym... Obrazy, które nie rozpływają się tak sobie - unoszą się zawsze nad człowiekiem. Marzenia, które umacniają. Już tylko smutek w nim pozostał, ten cichy, dobry smutek, w którym jest i małość swego ja, i oddalenie. Z dala słyszał, jak idzie piękna polszczyzna przez chińskie tajboły - głos jego, Wiktora, w tajdze mandżurskiej, jak niegdyś głos ojca w zabajkalskiej, obija się, kołacze tą samą tułacza tęsknotą: I tylko krajów tych obywatele Jedni zostali wierni przyjaciele, Jedni dotychczas sprzymierzeńcy pewni! Bo któż tam mieszkał? - Matka, bracia, krewni, Sąsiedzi dobrzy... Ci z poematu mieli przynajmniej krewnych, sąsiadów. Wspomnienia o nich, o Polsce ponieśli na wygnanie, tymczasem on, Wiktor... Uśmiechnął się i dziwną drętwość poczuwszy na twarzy, sięgnął ręką zgarniając pajęczynę, te jesienne mandżurskie pajęczyńska, porozwieszane wszędzie, a grube, że można rozsuwać, przesuwać, przenosząc z krzaku na krzak bez obawy urwania. Cały osnuty był tym obrzydlistwem, zakokoniony; starł je z siebie, mimo to nadal czuł się w pajęczynach. Przyklęknął więc nad Przekorną i opłukał twarz. Jaga chłeptała obok. Przez jej chłept, przez bełkot wody na kamieniach doszło go z daleka tchnienie zwierza. Wsłuchał się. Nie ulegało wątpliwości, za rzeczką ryczał byk. Dziwne, że tak późno, ale i to się zdarza. Chwycił wab i posłał odzew, zbyt spiesznie może - wypadło za nisko. Tamten się nie zląkł, przeciwnie, odpowiedział równie bombardonowym porykiem – sztuka... widać kapitalna. W kilku susach, skacząc po kamieniach, Wiktor przesadził rzeczułkę, wyciął kija i ruszył na głos jelenia. Ten szedł naprzeciw, zbliżanie słyszało się wyraźnie. Tak porykując nawzajem podchodzili coraz bliżej do siebie. Wiktor zaczął popukiwać kijem po gałęziach, naśladując idącego jelenia, ale ten umilkł. Wiktor parsknął raz i drugi - nic. Posunął się dalej w tym samym kierunku i zawabił przeciągle. Żadnej odpowiedzi. Trzeba było stać i czekać. Mógł być zupełnie blisko. Jeden nieostrożny ruch i - przepadł byk, przepad Tthałat... Czekał długo, nieruchomy jak pień, aż tam, gdzie las przeświecał niebem, rozległ się tupot. Miało się wrażenie, iż swoim wabieniem ściągnął nie jednego, ale dwa byki, że zeszły się właśnie na polanie i zagrzewają do walki. Zdjął strzelbę, skradając się pod wysoki modrzew. Gdzieś za tym modrzewiem miały być jelenie, ich tupot i trzask sczepionych rogów. Zamiast tego usłyszał najpierw głos Lui-Tsina, a potem tygrysa. Brzegiem Przekornej Siostrzyczki, w kierunku fanzy Lui-Tsina, szedł Trzeci Ju z żoną. Rozmawiali półgłosem, jak to zwykle w tajdze. - Cztery byki? Skąd wiesz, że ubił cztery? - Widziałam, jak wiózł łódką do Hanszou. Dwa razy po dwa jelenie. - Cie, jak mu idzie - cmoknął Ju. - Dzielny chłopak. Czy nie uważasz, Aszyche, że jest, jak mówię? - Bardzo dzielny - potwierdziła Aszyche. Jeszcze mniejsza, jeszcze bardziej chłopięca w tajgowych spodniach ze skórzanymi nakolankami, z karabinem na ramieniu, podążała za Ju, długowarkoczym i bezbronnym - wnuczek, zdawało się, odstawia dziadzia ciupasem. Stary Ju był przecież łowcą, nie myśliwym. Na zwierzynę miał ze padnie, żelaza, sidła, samopały i jak przystało na tawydę z ubiegłego wieku, chodził po tajdze z nożem tylko i pieskiem. - Gdybyśmy zapolowali po mojemu, z zasieką i zapadnią, tobyśmy także mieli parę jeleni, ale z tym twoim karabinem... - Mogliby się natknąć na zasiekę i od razu by się domyślili. W ten sposób tylko ty polujesz. - Idziemy przecież do nich. - Dzisiaj. Ale że jesteśmy tutaj od kilku dni, o tym oni nie powinni wiedzieć. Ani tego, że ja te książki pod rzuciłam. - Temu chłopakowi? - Nie, Zakopanemu. - Po co? - Nie wiem. Tak trzeba. Ju przystanął, zdawało się po to, by - jak to czynił co pewien czas - lepiej się wsłuchać, rozejrzeć wokoło. Tym razem jednak nasłuchiwał głosów sprzecznych w nim samym, widział tylko siebie, starego Ju i młodziutką Aszyche, ich dwoje, w dziwnym związku pośrodku szu-hai. - Nie wiem, powiadasz, tak trzeba... Nieraz to słyszę i o nic nie pytam, Aszyche. Pamiętam cię przecież, gdy byłaś maleńka i słaba jak sarenka, w siao-mań *[* Siao-mań (chińs.) - Dojrzewająca Ziarno - nazwa ósmego okresu w kalendarzu chińskim, przypadającego mniej więcej na połowę maja.]... Byłem u was w tym dniu, kiedy Sroczy Kuo zabrał wam pole za długi i ciebie za trzy tany*[* Tan - 60 kilogramów.] prosa... - Nie byłam słabą sarenką, Ju. Wróciłam, chociaż Kuo sprzedał mnie do miasta. - Wiem, wiem... Miałaś zdrowie, miałaś rozum, no i trochę szczęścia z tą Ing od Polaka. Uczyłaś się nawet, słyszałem, żeby innych potem uczyć, ale nastały takie czasy... Spotkałem cię raz z ludźmi Srebrogłowego... I oto przyszłaś do mej fanzy: „Ju, będę teraz twoją żoną”. - „Aszyche, przeżyłem bez tego sześćdziesiąt lat, nie wiem, co to kobieta ani jak się z nią obchodzić...” Czy nie mówiłem tak? - Nie chciałeś się zgodzić, Ju, to prawda. - I nigdy bym się nie zgodził. Ale mówiłaś, że musisz pilnować przełęczy i pokazałaś mi... - Ju pokazał rozwidliwszy palce, duży i wskazujący, w kształcie litery V.- Zrozumiałem. Nie uczyłem się w mieście jak ty, by innych uczyć, i po dawnemu noszę warkocz, ale rozumiem. To są przecież proste rzeczy, nasze chińskie... Dobrze, bądźmy mężem i żoną, jeśli tak trzeba. Kto się ma tu śmiać ze starego Ju? Sąsiadów nie ma, a brat? Jak się dowie, to niech sobie myśli: „Biedny Ju, polatucha widać przez głowę mu w nocy przebiegła, że się ożenił przed śmiercią. I to z Aszyche, z Aszyche, która starych porządków nie szanuje, włosy nosi obcięte, której idzie dopiero na dziewiętnasty”... - Czemu mówisz z taką goryczą? Czy nie gotuję, nie piorę, nie dbam o ciebie jak prawdziwa żona? - Owszem, gotujesz, pierzesz i dbasz o mnie jak prawdziwa żona. - Czy nie jest ci lepiej ze mną? - Tak, jest mi lepiej z tobą. - Więc skąd ten żal? Powiedz, o co ci właściwie chodzi? - Powiem... Otóż, zostałaś u mnie i w dwa dni potem przyszedł Zakopany. Tygrysa bym się prędzej spodziewał u siebie, a ty nie - tyś wiedziała, że przyjdzie! Zaraz zaczęłaś się zbierać w drogę. „Dokąd?” - „Nie wiem. Tak trzeba.” I poszłaś z nim do Szuangpao, chociaż było doszczętnie spalone. I nie było cię pięć dni. Wróciłaś i znów jak gdyby nigdy nic - za dnia w fanzie, wieczorem biegłaś na przełęcz... - Wiesz po co. - Toteż nic nie mówię, Aszyche. Przywykłem do ciebie, było mi nawet dobrze. Ale oto powiedziałaś, że trzeba iść do Lui-Tsina, wstąpimy niby przypadkiem wracając z rykowiska... Wzięłaś książki, które podał ci ktoś na przełęczy, taką ciężką pakę. Nie podzieliłaś, niosłaś sama całą drogę. Jak irbis krążyłaś potem wokół ich fanzy, by się wśliznąć po cichu i zostawić podarek Zakopanemu. Teraz znów idziemy do niego... - Ju, czyżbyś myślał?! - Tak. Jesteś młoda, jesteś ładna, każde młode stworzenie szuka miłości i to jest chyba dobre. Nie wiem, nie przechodziłem... Ja bym ci słowa nie powiedział, Aszyche, gdyby to był kto inny, Wei-tou na przykład. Szczeniak jeszcze, a jak już pomścił rodzinę! Tysiąc dolarów dają za niego, ale mnie się widzi, on im tak jeszcze dopiecze, że dadzą dziesięć razy po tysiąc i też bez skutku. To jest dopiero mężczyzna. Ale Zakopany? Ju strzepnął palcami krzywiąc się przy tym, jakby strząchał pluskwę czy zajadka. - Nie, nie... To nie człowiek, to jaszczurka. Ja bym nie mógł mieszkać obok ciebie, Aszyche, gdybyś takiego, co go kiedyś zakopałem, sprawiedliwie zakopałem, to mi każdy przyzna... - Zaczekaj - poprosiła Aszyche. - Popatrz na mnie, Ju. Zasępiony i nieco zmieszany popatrzył z ukosa. Widział drobne dłonie, które wspinając się po dziecięcemu położyła mu na ramionach - zadarty podbródek - oczy w skupionym spojrzeniu, wyczekujące i czyste czarnością wody w głębokiej zdrowej studni. - Nigdy nie kłamię, czy wierzysz? - Toteż nigdy o nic nie pytam, ale... - No więc uwierz - nie szukam miłości. Nie znam jej, ty też - i dobrze nam razem. - Ja to co innego... Jesteś młodą dziewczyną. - Och, Ju, taki łowca! - gdzie masz oko? Czy nie widzisz, że jestem tylko człowiekiem z karabinem, jak tysiące, tysiące z Jenanu - A wiesz, co przeszłam? Niejedno życie, zapewniam cię... Jestem starsza od ciebie, Ju, i niczego nie pragną, tylko żebym była taka, jak bracia z Jenanu. Chodźmy, szkoda czasu na puste słowa. Ju ruszył. Idąc słyszał z tyłu tuż-tuż jej krok, jej równy, trochę śpiewny głos, jak gdyby mówiła bajkę albo dzieciom czytała z dużej, kolorowej księgi: - Idziesz przede mną, bo znasz drogę, bo jesteś w lesie mądrzejszy. Idę za tobą i myślę tylko o tym, aby dobrze iść za tobą. Tak jest ze mną. Ktoś mówi: „Zaprowadź Zakopanego do Szuangpao, gdzieśmy się bili z Japończykami. Tam będzie towarzysz taki a taki.” Prowadzę i myślę tylko o tym, aby dobrze zaprowadzić. Ktoś mówi: „Podrzuć te książki Zakopanemu”. Podrzucam, starając się o to, by zostały dobrze podrzucone. Potem słyszę: „Idź do polskiego chłopca, powiedz mu to i to...” Więc robię i to mi wystarcza. A tobie teraz, po tym, co powiedziałam? - Tak, Aszyche, to mi wystarcza. Wszystko teraz jasne. - Ale żeby już było całkiem, całkiem jasne i żebyśmy nigdy więcej do tego nie wracali... Posłuchaj. Kiedy coś robię dla ciebie, igłą czy przy piecu, zdaje mi się czasem, jakbym to ojcu robiła. A ojca, wiesz, już nie mam, jak nikogo zresztą z moich, rozumiesz? - Byłaś dobrą córką. Ja bym nie chciał innej. - I jeszcze chcę ci powiedzieć, żebyś się nie obawiał, że zachowam się niegodnie. Nigdy bym sobie nie pozwoliła na jakąś tam bliskość z człowiekiem, którego zakopałeś. Ani z żadnym innym. Z nikim i nigdy, póki jestem pod twoim dachem - słyszysz? Jakbym naprawdę była twoją żoną. Ciemnokorowata twarz Ju poruszyła się zmarszczkami na kościach policzkowych, to znaczy, że się uśmiechnął. Rozmowa dobrze mu widać zrobiła. Poruszał się żwawiej, zerkał chętniej na boki, czy nie ma czego godnego uwagi, na słońce jesienne, niemrawe w porannej godzinie, pod nogi wreszcie... Ziemia była już po wierzchu lekko przemarznięta, ścięte szronem poszycie chrzęściło pod krokami, ale szli letnimi jeszcze ścieżkami, które jak wiadomo, są dłuższe od zimowych... - Już nie wyglądał na dziadzia, którego wnuczek odstawia ciupasem. Raczej na takiego, co wnuka prowadzi, osłania, oszczędza, bo - jak rzekła Aszyche - w lesie jest mądrzejszy, a już z pewnością bardziej czujny. W każdym razie gdy pies stanął, z mordą wyczekująco zwróconą ku niemu - Ju dostrzegł to samo jednocześnie z psem, może nawet sekundę wcześniej. Aszyche natomiast, zatrzymana ruchem jego ręki, widziała tylko bury głaz w oddali na zakolu rzeczki i że Ju, śmiejąc się bezgłośnie samymi zmarszczkami, wskazuje w stronę wody połyskującej tuż między drzewami. Coś się działo z wodą dziwnie rozpluskaną. Nie od razu można się było połapać - co. W pierwszej chwili miało się wrażenie, że nurt popłynął wspak, w górę rzeki, i Przekorna zawróciła do jeziora. Tak się naturalnie tylko zdawało. Przyjrzawszy się, można było zobaczyć wyraźnie, że nie woda idzie w tamtą stronę - to keta idzie! Rzeczułka cała zajaziła się rybami. Wypełniwszy ją od brzegu do brzegu - ławicą zwartą jak ruchome dno sunął łosoś na tarło. Było coś niesamowitego w tej nieprzebranej masie, spiesznie i tłoczno dążącej ku śmierci. W tym ciągłym, ślepym ruchu istot kończących swą wędrówkę. Wiedzione instynktem, gdy przyszła ich pora, ruszyły z głębin oceanu drogą raz kiedyś przebytą w zaraniu życia i oto ciągną z powrotem od wysp japońskich i jakichś tam jeszcze archipelagów w ujście Amuru, potem pod prąd, całą silą płetw i skrzeli, ciągle pod prąd Amurem, Sungari, Mutanciangiem, aż do tego potoku, by złożyć ikrę na ojczystym dnie i zginąć tu, gdzie się urodziły... - Spójrz - trącił Ju zapatrzoną Aszyche - spójrz, jak on to robi. Bury głaz na zakolu poruszył się właśnie i Aszyche rozpoznała niedźwiedzia. Siadłszy sobie na kamieniu, łowił ketę z potoku. Gdy mu która z tej ławicy podpadła bliżej pod łapę, wyrzucał jak czerpakiem. W powietrzu co i raz to łyskało. Spora kupa piętrzyła się srebrzyście na brzegu. Miał widać dosyć, bo się napił, potem zaczął brać z tej kupy. Nie zjadał jednak ryby, tylko głowę odgryzał i rzucał akuratnie w jedno miejsce... Zupełnie jakby orzeszki łuskał: chrup - i pod chojak, chrup - i pod chojak! A gdy już wszystką rybę tak przebrał, to się zwalił na drzewko, pod które ją przedtem ciskał. Połamał całe i choiną swój kopczyk poprzykrywał, kamieniami przywalił... Obejrzał się. Ju krzyknął zza drzew: - Ty głupi, ja i tak wszystko widzę! Niedźwiedź zląkł się umykając. - Przyjdź na Święto Zimy, to ci może trochę zostawię! - wołał za nim Ju. - A kiedy on naprawdę przyjdzie po te swoje zapasy? - No, jak już dobrze zaśmierdnie... Rybę lubi z zapaszkiem. Poszli w kierunku niedźwiedziej spiżarki. Aszyche chciała obejrzeć. - Powiedz - spytała po drodze - kiedy keta wraca? - Po siedmiu latach. Siedem lat żyje w wielkiej słonej wodzie, potem wraca na słodką i małą i składa ikrę. - Jak składa? - Zwyczajnie, w dołku. Zrobi sobie dołeczek, pochodzi nad tym miejscem, pilnując dzień czy dwa, czy trzy i umiera. Żeby się nowe narodziło, stare musi umrzeć, tak jest z ketą. Aszyche chciała sprostować, że nie tylko z ketą... Ale za rzeczką, gdzieś zupełnie blisko, zaryczał jeleń. Drugi skądsiś mu odpowiedział. Ju bardzo się zdziwił. Jakaś nuta w tych głosach wydała mu się fałszywa. A byki wciąż ryczały, przy czym pierwszy wyraźnie się od nich oddalał, drugi natomiast zbliżał do niego - szły sobie na spotkanie. Ju słuchał, słuchał z niezwykłym natężeniem, wreszcie coś pojąwszy zatrząsł się, zaniósł wewnętrznym chichotem, bełkocąc, że można oszukać jelenia, można oszukać tygrysa, ale nie Ju! Ju zna się na tym lepiej niż na ludzkiej mowie! Wtem jakąś myślą tknięty - spoważniał. - Niedobrze, Aszyche, niedobrze - zaniepokoił się. - Nic prócz nieszczęścia z tego nie wyniknie. Chodźmy tam, chodźmy prędzej, może jeszcze zdążymy. - Ju, co się stało?! Ale Ju chwycił ją za rękę ciągnąc za sobą. - Prędzej! Tygrys wabi człowieka, człowiek wabi tygrysa - obaj udają jelenia... SPOTKANIE Pierwsza wypadła na polanę Jaga. Ledwo Wiktor, usłyszawszy urywany skowyt, pomyślał, że jeśli suka skuczy, to pewnie tygrys atakuje i podniósł broń do ramienia, a już Jaga kulnęła się z powrotem, niemalże pod nogi. I rozchylone świerczki ukazały w prześwicie najpierw tygrysią głowę, potem Lui-Tsina w oddali, jak okłada kijem tygrysiątko na grzbiecie Gwiazdeczki. Gwiazdeczka walił nim o drzewo, jakby się czochrał, ale to-to zajadłe i chwytkie, gryzło, darło i nie puszczało. To było na linii strzału, można było trafić Lui-Tsina - drgnął na tę myśl w ostatnim mgnieniu, naciskając spust. Od huku tygrysiątko spadło z Gwiazdeczki. Stara miotnęła się nad świerczkami, wypalił więc odruchowo, śrutem na poprawkę, tak samo mierząc między oczy i już nie zdążył uskoczyć. Zawadziła łapą o lufę. Strzelba wyleciała - majtnął zbity za chojaki. Zerwał się, rzucił w bok, biegnąc od drzewa do drzewa. Gdy się w końcu obejrzał - co się stało, czemu go nie ściga? - tygrysica tarzała się z bólu po ziemi. Ogonem biła - suche liście, gałęzie leciały w powietrze - i łapami tarła, zdzierając noc, spadłą jej nagle na oczy, na złotawo rozjarzone przed chwilą, a teraz pęknięte, posoczące gałki. Ruchy z wolna kurczyły się zamierając. Ustały. Leżała nieruchoma. Czyżby ją jednak kulą trafił? Śrutem wykończył? Nie, ogon żył. Ogon dygotał. Tknęła się nosem w to miejsce, gdzie stał w chwili jej doskoku. Ruszyła paszczą, zanurzając w smugę ciepłego jeszcze od wiatru i poczęła sunąć za nim - zrazu wolno, potem szybciej, coraz pewniej, z tym swoim okropnym pojękiem „uang... uang”, w którym były taki ból i taka żądza jego krwi, że do reszty stracił głowę. Pognał przez polanę, ale tygrysica wyczuła otwartą przestrzeń - sadziła susami, doganiała... Wiktor znów zakołował między drzewami. Może - ratował się teraz tą myślą - może uda mu się zaplątać tropy i wymknąć się w końcu po cichu... Nie, słuch miała lepszy i nogi mocniejsze, i niuch - niuchem uczepiła się jego, nurkując w gąszczu nieomylnie pręgowatymi migotami to tu, to tam, zawsze trafnie, wciąż szybciej i bliżej. W łomocie serca, w drżeniu kolan poczuł, że nie wygra z nią w ciuciubabkę. Nie ujdzie. Oszalała, ślepa tygrysica, tak oto kapiąc na ślady krwawymi kapkami z pustych oczodołów, będzie biegła za nim trop w trop, bez wytchnienia, do ostatka, dopóki nie padnie on albo ona. Nawet na drzewo nie można się było wdrapać, same grube stały dokoła, nie objąć. Nie było ratunku. Tylko pędzić co tchu po strzelbę i nabić czym prędzej nabojem, który się przecież ma, który się trzyma w garści kurczowo. Pomknął w stronę, gdzie stracił flintę - żeby tylko nie zaryła się lufą w ziemię, żeby się nie zatkała! Musiała być niedaleko, gdzieś za ehojakami, może trochę w prawo - rozglądał się za nią w biegu, a w oczach już mżyło, naraz... - Na drzewo, Wei-tou! - wołał skądsiś Lui-Tsin. - Tygrys za tobą! Rzucił okiem za siebie - tygrysiątko skradało się do niego od polany. Skoczył na brzozę, szczęście, że nie była zbyt gruba. Jeszcze się piął, jeszcze nie sięgnął gałęzi, już się pień zatrząsł od dwóch kolejnych uderzeń. Stara i mały dopadły brzozy prawie jednocześnie z obu stron. Wspiąwszy się na tylnych łapach, przednimi waliły w drzewo, darły korę. Z paszczęką zadartą do góry chłonęły go - kociak wzrokiem, matka węchem. Był blisko, czuła go nad sobą i podatność przeszkody, drzewo się przecież poddawało pod ciężarem jej cielska, trzęsło się od uderzeń. Szarpnęła zębami raz i drugi. Tygrysiątko w te pędy za nią. Gryzły, wżerały się z tej i tamtej strony. Kłaki drewna leciały. Na gałęzi, przytulony do pnia, Wiktor ciałem odbierał te wstrząsy drzewa, drzewa jego życia, które nie wytrzyma, musi w końcu paść. Chrupot miazgi brzozowej w tygrysich zębach czuł skórą, całym sobą i już nie panował nad nerwami. Przyłapał się nagle, że jak zwykle w ciężkich chwilach, powtarza w myśli ojcowskie: „Bez nerwów, Bebsztyk, nerwów nie ma”... Tak w kółko i machinalnie... Spróbował świadomie, całą siłą woli - że naprawdę nerwów nie ma, są tylko tchórze i mazgaje... Nic jednak nie wychodziło. Dygotał tak samo, w głowie miał zamęt i patrzył jak urzeczony w dół, na bestie drapieżne, zgodnie gryzące, gryzące jego drzewo, które się zwali niechybnie, przez które biegną już coraz silniejsze dreszcze wstrząsów. Sięgnął odruchowo po nóż. Naturalnie dziecinada - co nożem można tygrysowi? Ale dotknięcie zimnej stali, świadomość, że nie jest całkiem, tak do naga bezbronnym - podziałało trzeźwiąco. Czy aby nie skoczyć? Siedząc, zginie na pewno, a tak, to jednak... Jakaś tam szansa. Tylko nie na tę stronę, gdzie tygrysiątko. Zobaczy i ca pnie. Raczej przez głowę starej, skoczyć na nią - i zaraz na dąb obok. Jest grubszy, z gałęzią, której można się chwycić i wciągnąć jednym podrzutem, a potem wyżej... Niech gryzą od nowa. Uczepił się tej myśli i już gorączkowo precyzował, że w ten sposób to się nie da. Nie zdąży. Dopadnie go któreś. Trzeba wpierw czymś oszołomić. Jak Lui-Tsin w młodości, gdy łapał tygrysy. Rzucić coś, uły na przykład. Dziczą skóra, czuć ją ostro potem ludzkim... Cisnąć w głowę małemu - musi złapać! Zatarmosi. Matka, nie widząc, bezwarunkowo rzuci się ku szamotaniu dziecka... Przewiesił nogę przez gałąź zdejmując obuwie, wtem huknął strzał. Pień leciutko drgnął. Zza modrzewia naprzeciw ktoś mierzył starannie, wystawiwszy lufę i nogę. Trzeci Ju, wychodząc na polanę, zatrzymał:: - Wystarczy, szkoda naboju. Spójrz na ogon. Tygrysica zwarłszy szczęki na nadgryzionej brzozie, stała jak przedtem na tylnych łapach, ale ogon odwaliła. Leżał prosto, drągowa to. Małego nie było - umknął nie wiadomo kiedy. Przed modrzew wyszedł chłopak z karabinem - tak się Wiktorowi wydało, dopóki Ju nie zawołał: - Pięknie strzeliłaś, Aszyche, lepiej nie trzeba. Oboje szli ku brzozie, poczciwy Ju i dziewczyna, ta sama, co niegdyś mignęła na przełęczy w pobliżu miao. Wiktor poznał ją teraz: mała, z karabinem i w chustce, zawiązanej na sposób tajgowy. Wciągał spiesznie obuwie, a od drugiego brzegu polany szedł Lui-Tsin. Spotkali się pośrodku. Trzeci Ju jako młodszy ukłonił się niżej i pierwszy pozdrowił: - Czy jadłeś już dzisiaj? - Tak - odpowiedział pogodnie Lui-Tsin - jadłem dzisiaj, a ty? Było coś głęboko wzruszającego w spotkaniu tych dwóch zeszłowiecznych Chińczyków. Tyle dostojeństwa i spokoju, że Wiktor patrząc na nich z wysokości, cały jeszcze roztrzęsiony, nie mógł jednak tego nie odczuć. Tu jeszcze tchnienie śmierci, co przeszła obok, tu martwy tygrys i taka niespodzianka, że się zetknęli w tajdze raptem po latach, a oni nic. Żadnego okrzyku ani zdziwienia. Kłaniają się sobie, tradycyjnie przyciskając ręce do piersi, witają tym samym pytaniem, jakie niegdyś, trzysta lat temu, w czasie potwornego głodu, było jedyną troską, wyłącznym pragnieniem: czy jadłeś? Gdy się pozdrowili, wypytali o zdrowie, przyszła kolej na dziewczynę. Ju przedstawił: - To mój człowiek wewnętrzny. * [*Człowiek Wewnętrzny - dosłowne tłumaczenie chińskiego: nei-żeń - żona. ] A więc była jego żoną. Wiktor zsunął się, przed paszczą tygrysicy zawahał. Stała jak żywa - niesamowita i ślepa. Spadł na ziemię i gdy ruszył po strzelbę z nawyku leśnego, bez broni czując się w tajdze jak bez ubrania, musiał się zaraz o coś oprzeć. Nogi się uginały i głowę miał zupełnie rozbełtaną. Całe szczęście, że wtedy nie zdążył... W żaden sposób nie mógłby wykonać zamierzonej przed chwilą wolty z owym skokiem nad żrącymi bestiami, z błyskawicznym podrzutem na inne drzewo... A ci troje szli w jego stronę, nie dostrzegając go między porostami. Może zresztą nie chcieli go widzieć w tak żałosnym stanie, zwlekali, aby miał czas ochłonąć. Znalazł bez trudu strzelbę za świerkami, kilkadziesiąt kroków od brzozy, i zawrócił ku zbawcom. Oglądali tygrysiec. - Kulą przez ucho. Jakby piorun trząsł w nią... Czy nie uważasz, Lui-Tsin, że mówię, jak jest? - Ładna zdobycz, ładny strzał... Ileż stąd będzie do tego modrzewia? Ho-ho, trzydzieści, a to i czterdzieści czanów... * [*Czan - miara długości równa 3,5 metra.] Widział przygarbione plecy obydwóch i świeżą twarz przybyłej. Patrzyła na niego. Pod jej spojrzeniem ocknął się zupełnie, poczuł, że stoi bez czapki. Leżała obok. Podniósł, otrzepał, nadal czując na sobie ten jej spokojny czytający wzrok. Ona właśnie uratowała go i jej w pierwszym rzędzie należało podziękować, ale była tylko „człowiekiem wewnętrznym” Trzeciego Ju. - Tsiu-wei, tsiu-wei * [*Tsiu-wei (chińs.) - jedna z form powitania, dosłownie: „dawno w rozłące” (byliśmy).] - skłonił się przed Ju. - Lai-la * [*Lai-la (chińs.) - jedna z form powitania, dosłownie „przyszedłeś”.] - odrzekł ten życzliwie i spiesznie, potrząsając przed piersią zwartymi dłońmi... - jesteś już wielki jak ojciec. Czcigodny ojciec twój zaszczycał mnie przy jaźnią. Jak się ma? - Nie wiem. Spalili nas Japończycy, ojca porwali. - Na pewno wróci - pocieszał Ju, nie pytając dalej, jakby obyczaj nakazywał, o matkę. Z pewnością wszystko wiedział. - Taki człowiek nie zginie. - Wtedy przede wszystkim przyjdzie do ciebie i podziękuje lepiej, niż ja to potrafię. Ja bym przecież nie żył gdyby nie ten celny strzał. - Och, zbytek łaski! Dałbyś sobie radę. Toć widziałem, jak zdjąłeś uły. Po co zdjąłeś? - Chciałem cisnąć tygrysowi i skoczyć na tamten dąb. Tego by one nie przegryzły. - A widzisz, widzisz... Od razu pomyślałem: to prawdziwy tawyda. I bardzo się dziwiłem, skąd tak młody zna nasze stare sposoby? - Od Lui-Tsina, który mnie przyjął i jest mi drugim ojcem. - A więc jakże, mając takiego mistrza, przy twojej dzielności, dałbyś się tygrysowi? Z pewnością sam byś się uratował. - Wątpię. Serce mi się całkiem zamotało na supełek. * [*Serce się zamotało na supełek - chiński zwrot na określenie przestrachu.] - On tylko tak mówi, tylko tak mówi - prostował żywo Lui-Tsin. - Nie wierz mu, Ju. Jego serce nie zna supełków. Starzy, rumianolicy Lui-Tsin i Ju, okropnie brzydki, o twarzy jak dębowa kora - obaj szczerze się cieszyli, każdy czym innym mile połechtany. Trzeci Ju, że Wiktor mówi po chińsku prawie jak Chińczyk, taki obyczajny, a Lui-Tsin - że chłopak nazwał go jednak drugim ojcem. W tej coraz żywszej ocieplającej się rozmowie tylko malutka z karabinem nie brała udziału, obserwując wciąż Wiktora. Ukłonił się jej: - Bardzo, bardzo dziękuję. - Pu jao sie...* [* (chińs.) - grzecznościowy zwrot w odpowiedzi na podziękę. ] Trafiłam przypadkiem. Wiktor się spodziewał, że zaraz Ju to potwierdzi, pomniejszając w jakiś tam sposób zasługę żony. Żona należy do męża, jej cnota czy zasługa przede wszystkim jego opromienia, toteż chwalić nie wypada, trąciłoby to samochwalstwem. Tak przynajmniej było w dawnych Chinach, a Ju należał do tamtych Chin. Układał więc ewentualną replikę, która by ponownie i jeszcze lepiej wyraziła jego podziękę. Tymczasem Ju niczego nie pomniejszał, prostując za przykładem Lui-Tsina: - Ona tylko tak mówi. Nie zdarzyło mi się widzieć, żeby kiedyś chybiła. - Tym bardziej podziwiam twoją żonę, Ju... Wiktor mówiąc „żona” powiedział jak trzeba: „lin-czen”, czyli wysoka, prawdziwa”. Ale widział tę małą, tak dziecinnie nieprawdziwą w tej roli, tak komiczną pod narzutką staromodnego tytułu, że utknął przy tym słowie nie mogąc pohamować uśmiechu. Ona również się uśmiechnęła, zewnętrznie jakoś, na znak zrozumienia - oczy nadal pozostały chłodne i poważne. - Czemu się oni śmieją? - spytał Ju Lui-Tsina. Nie mogli pojąć. Dla nich podobne tradycyjne meta fory dawno zatraciły swój pierwotny sens, i „lin-czen” nie była „wysoką, prawdziwą”, była zwyczajnie i po prostu „żoną”. Ale Wiktor, jako cudzoziemiec, mówiący po chińsku dosłownie, nie mógł nie zakrztusić się śmiesznością kontrastu, Aszyche znów - skoro w lot odgadła - musiała być inteligentną dziewczyną i to, poza wzrostem i karabinem, było pierwsze, co Wiktora w niej uderzyło. - A gdzie Gwiazdeczka? - spytała uprzedzając Wiktora, żeby już nie dziękował. - Jak się ma twój Gwiazdeczka, Lui-Tsin? - Gwiazdeczka poszedł ode mnie nareszcie. I widząc, że młodzi nie rozumieją, czemu mówi to z taką radością, wyjaśnił: tygrys Gwiazdeczkę bardzo poszarpał... Lui-Tsin zapłakał nawet, oglądając okrutnie zharatany grzbiet. Zaczął opatrywać, ale Gwiazdeczka nurchnął i wolno, noga za nogą, pociągnął w chaszcze. Tego właśnie należało pragnąć. Znajdzie tam żywicę, błoto, zioła, jakich mu potrzeba na rany. - Gdyby czuł koniec, nigdy by mnie nie opuścił. - Wróci? - Jak się wyleczy. Zawsze wraca. On się wstydzi leczyć przy mnie. Jemu się wydaje, że choroba, w ogóle Wszelka słabość - poniża. Gwiazdeczka jest bardzo ambitny. Psy zaszczekały w oddali. - Może wytropiły kociaka? Poszli wszyscy razem w tym kierunku. Po drodze natknęli się na tygrysiątko w kałuży krwi. Podgardle miało przeorane, tętnicę przeciętą. - To inne - wyjaśnił Lui-Tsin. - Gwiazdeczka je zabił, od tego wszystko się zaczęło. A tamto uciekło. Było bez ogona. Teraz i Wiktor sobie przypomniał, że gdy ujrzał tygrysiątko na grzbiecie Gwiazdeczki, miał wrażenie, jako by to był ten sam kociak z gór, kociak - walczący z borsukiem, co mu ogon w końcu odciapał... nie mógł rozpoznać dokładnie. A potem, już na brzozie, tak się przejął, że nie zdawał sobie sprawy - z ogonem czy bez ogona. Psy, które przedtem umilkły, rozszczekały się znowu. - Oho, chodźmy prędzej. Lui-Tsin został, a oni we trójkę dalej się przedzierali. Miejsce było dzikie, pełne po wałów, suszu i grubych świerków z nawisłymi łapskami gałęzi, świerków ośniedziałych mchami, posępnie stojących jak bose dziady w strzępach zgrzebnej koszuli. „Tygrysie miejsce” - szepnął Ju. Trzasło coś przed nimi, zaszamotało się i pies rozdzierająco dziawknął. - To Luipa - rozeznał Ju, rzucając się naprzód - to mój Luipa! Kiedy się tam dostali, tygrysiątka nie było, natomiast pies Trzeciego Ju, rzucony na świerczynę, wisiał podarty - ruda szmata, jak spojrzeć z daleka. Jaga była ostrożniejsza, Jaga ocalała. Ju milcząc zaczął zbierać, co po Luipie zostało. Nie można było patrzeć na jego rozpacz. - Ju - powiedział Wiktor, żeby coś powiedzieć - Jaga będzie miała szczeniaki, to sobie wybierzesz. Zawsze ma znakomite szczeniaki. U nas myśliwi latami czekają na psa od Jagi. Ju machnął ręką. - Będzie miała od Żuka, który przecież też jest dobrym psem. - Idźcie - rzucił im Ju przez ramię. - Ja potem przyjdę. Chciał jeszcze zostać ze swoim Luipą. Wracali z tych ostępów we dwoje. Wiktor posuwał się pierwszy nie oglądając się na nią. Wiedział, że jest zwinna i silna, nie potrzebuje jego pomocy. Jaga stuliwszy uszy szła cichym pechem przed nimi w zakosy, to znów wracała, by obwąchać przyległości z prawa i z lewa. W pewnej chwili wydało im się, że coś się zbliża, ale to tylko wiewiórki się goniły. - Nie, on jest już daleko. Teraz tutaj nie przyjdzie. - Na pewno nie przyjdzie. Ale wciąż udawali, że nasłuchują. - Widziałem cię już raz, Aszyche. Wiesz gdzie? - Wiem. Ja cię też wtedy widziałam. - Obawiałaś się nas? - Nie, przywykłam chodzić sama. Rozmawiali w czasie dalszej drogi o tym, jak się rozminęli wtedy na przełęczy. Niedaleko polany smagnął ich odgłos strzału, pospieszyli więc do Lui-Tsina. Dzień wypadł widać z ruskiego kalendarza i coś tam znowu zaszło. Zobaczyli Ałsufjewa z karabinem. Oglądał obok Lui-Tsina tygrysicę przy brzozie. Czarny Żuk asystował im w przyzwoitej od strasznego zwierza odległości. Mijali właśnie ofiarę Gwiazdeczki. - Zanieśmy. - Niech będą w jednym miejscu. Wiktor wziął za przednie łapy, Aszyche za ogon - powlekli ku brzozie młodą tygrysiczkę, ważącą już tyleż co dobra łania. Ałsufjew na ten widok zbaraniał. - No wiecie... - wyjąkał, zapomniawszy nawet przywitać się z Aszyche, którą przecież znał z podróży do Szuangpao. - Nigdy bym nie przypuszczał... - Czemu? Jak trafił, to i padła na miejscu - odrzekł Wiktor mając na myśli Gwiazdeczkę. - Naturalnie, naturalnie... Ale mi się udało, co? Otrząsnął się pomału ze zdumienia i patrzył już czekając na ich podziw, gratulacje. - To pan strzelał, Pawle Lwowiczu? - Pa-wei, Pa-wei - potwierdził stojący za nim Lui-Tsin. Zrozumiał pytanie rzucone z przyzwyczajenia po rosyjsku i skulił się od śmiechu czymś ogromnie ubawiony. - A jak to się stało? - pytał dalej Wiktor, przechodząc znów na chiński. Ałsufjew jednak był zbyt wzburzony, żeby tak barwne przeżycie cedzić swą ubogą chińszczyzną. - Jak się stało? Zwyczajnie, mój dzielny Tartarenie. Czytałem sobie przy okienku, wtem bach-bach... A po pewnym czasie jeszcze raz. Ileście oddali strzałów? - Trzy. - Wszystkie pudła? No nic, zdarza się... A ja wtedy pomyślałem, że coś się z tobą stało. Złapałem karabin i pobiegłem z Żukiem. Podchodzę, a Żuk cały się jeży. E, bratku, to tu gdzieś musi być tygrys! I cichutko, pomału, pomału... Patrzę, tygrysy! Mały łasi się do matki, przymila, jak to kociak, a ona już mnie zwietrzyła, już się na łapach unosi, unosi, więc ja do niej z przerzutu - trach! Zwinęła się w ogniu i tylko zębami za drzewo z pasji! z bezsilnej pasji! Tak właśnie zastygła. W samo ucho dostała, popatrz... Tknął palcem. Zbliżyli się i przekonawszy się, że to ten sam otwór po kuli Aszyche - odsunęli. - Czy mówiłeś, jak strzelałeś do tego tygrysa? - spytała Aszyche. Tu dopiero się połapał, że Aszyche nie zna rosyjskiego, a Lui-Tsin umie zaledwie kilkadziesiąt słów z rosyjsko-chińskiego żargonu. Zabrał się więc do przekładu, który brzmiał jak objaśnienia pod obrazkami w elementarzu. - Tak mówiłem. Tu stały dwa tygrysy. Matka i kociak. Strzeliłem. Matka została na miejscu, mały podskoczył. Małego teraz przynieśliście. Jedną kulą ubiłem dwa tygrysy. I dając upust rozpierającej go dumie, skończył z ulgą po rosyjsku, z ręką na ramieniu Wiktora: - To był dopiero strzał godny Tartarena, mój dzielny Tartarenie! Za przykładem Lui-Tsina, który przypalił od Ju - wyjął kapciuch, fajeczkę. Lui-Tsin odezwał się z zakłopotaniem: - Ano, najtrudniejsze zrobiłeś. Przysłowie bowiem mówi: „Pójść w góry i złapać tygrysa - łatwo, opowiedzieć o tym ludziom - trudno”. Zapadło milczenie. Ałsufjew zaciągnął się głęboko i odrzuciwszy głowę w tył, puścił kłąb dymu jak fanfarę. Starzy kurzyli z oczami na Julkach, jakby się wstydzili. Wiktor byłby kopnął tego pajaca - coś podobnego, tak się zbłaźnić. - Czy to jest twój pierwszy tygrys? Nie wiadomo, jakby wypadła odpowiedź Ałsufjewa, gdyby to pytanie zadał kto inny, nie Lui-Tsin, u którego mieszkał trzynaście już lat. A tak to tylko nonszalanckim gestem zdradził, że - nie pierwszyzna dla niego. - Ano... jeśli chodzi o grubszą zwierzynę... pierwszy. Dwa pierwsze. - W takim razie odwróć się i zaraz wracaj do fanzy - rzekł poważnie Lui-Tsin. - Pierwszego tygrysa nie wolno samemu patroszyć ani nawet tknąć, albowiem pierwszy będzie ostatnim. - Nie słyszałem o takim zwyczaju. - My tu skóry zdejmiemy, wszystko zrobimy za ciebie. Idź, idź... Może być nieszczęście. I już oddalającemu się dosłał prośbę: - Och, żebyś zechciał pokazać swój kunszt i zrobić tymczasem makaron. Mamy gości przecież. Gościa wita się makaronem, żegna - pierożkami... Wszyscy odetchnęli swobodniej. Jak to dobrze, że Lui - Tsin pozbył się go jakimś na poczekaniu zmyślonym za bobonem! - A jak on teraz poluje? - zapytał Ju z ledwo ma skowaną pogardą. - Zdarza mu się co ustrzelić czy po dawnemu nie ma szczęścia? - Naturalnie, że się zdarza - zaczął wolno Lui-Tsin, ale zaraz sobie uświadomił, że mówi o tym, za którego on, Lui-Tsin, jest odpowiedzialny. Zaprzeczył żywo: - Nie, nie, Ju, wcale nie żałuję, że go odkopałem. To bardzo dobry, cichy człowiek. Pomaga mi, gotuje. Co praw da, nie zawsze mu się chce, ale kiedy chce, to gotuje, jakby się urodził w Suczou. Sami się zresztą przekonacie. - W takim razie bierzemy się do roboty - uciął Ju. - Najpierw oporządzimy twego tygrysa. - Jak to mojego? - Twój Gwiazdeczka ubił, więc twoje. - Ale gdybyście nie przybyli, toby nie było Gwiazdeczki ani mnie. Zaczęli się certować, w końcu Lui-Tsin przemówił Trzeciemu Ju do rozumu: - Zastanów się. Czy masz mąkę, ryż, sól i wszystko, co potrzeba na zimę? - Nie, jeszcze nie mam wszystkiego. - A ja mam dzięki Wei-tou na całą zimę i na potem, Wei-tou pójdzie do lasu i znów będę miał... Czy masz wszystkie rzeczy, jakie potrzebne są młodej mężatce? Nie jesteś sam teraz, Ju, nie jesteś sam! Czy pomyślałeś o dziecku, które może się narodzić - oby wam się jak najrychlej narodziło! - ale dziecko potrzebuje! - Rzeczywiście, dziecko potrzebuje - bąknął Ju zupełnie zmieszany. - A więc nie mamy o czym mówić. Bierzmy się za twoje tygrysy, za obydwa twoje. Ju i Lui-Tsin pracowali przy starej, Wiktor i Aszyche - przy małej tygrysiczce. Przy robocie rozmawiali szacując obie sztuki. Za skóry Ju mógł dostać paręset dolarów, za mięso natomiast - parę tysięcy. Aptekarze jak kruki czekają na tygrysie mięso, by rozdziobać na drobne kawałki. - Bez tygrysa - mówił Lui-Tsin prując skórę na podbrzuszu - co by aptekarze tarli w swoich moździerzach, co by przyrządzali? Lewy szmat z tygrysiej wątroby, która jest siedzibą gniewu i woli, przepojony ki-jungiem, reguluje krwi krążenie i życie znakomicie przedłuża. Serce, które jest siedzibą radości, naparzane kwiatem jasnoty białej, co ma liście jak pokrzywa, najskuteczniej leczy melancholię. Śledziona, która jest siedzibą pożądania, zwłaszcza śledziona młodego tygrysa, gdy ją rozetrzeć z miękiszem świeżych rogów jelenia plamistego - starców odmładza i młodość przywraca. Bez tygrysiego woreczka żółciowe go, który jest siedzibą odwagi, żaden lek na choroby czwartego i szóstego zmysłu, to znaczy umysłu i języka, nie będzie dobrym lekiem... Na rany nie ma, jak wiadomo, lepszej maści nad tygrysie sadło z odwarem kikengu. A już korzeń człowieczy, korzeń żeń-szeń, wzmocniony szpikiem tygrysa, leczy każdą chorobę. Ju nie będzie miał żadnego kłopotu z towarem, musi się jednak zastanowić, do jakiego miasta się udać i do kogo tam pójść - tłumaczył dalej Lui-Tsin. Na całym świecie nie ma bardziej solidarnych kupców jak Chińczycy, a wśród nich najlepiej trzymają się razem aptekarze. Lui-Tsin zna się na nich, sprzedając im zioła od niepamiętnych czasów. Czasy się zmieniły, ale aptekarze pozostali ci sami. Kiedy rusza do miasta, to wie z góry, że jeśli nie dojdzie do ładu z pierwszym aptekarzem, to potem żadna apteka w tym mieście nie weźmie. Gdziekolwiek idzie, już wiedzą, że był u tamtego, jest jego klientem, nich wraca do niego. Najwyżej dadzą tyleż, co pierwszy dawał. - To dokąd radzisz pójść? - Ja bym ci radził do Emu. - Nie byłem. Daleko? - Wodą osiemdziesiąt li i potem jeszcze drogą dwa razy tyle. Popłyniesz moją łódką do Hanszou i na to zejdzie ci pierwszy dzień. Stamtąd arbą jeszcze dwa dni. Na szczęście jest chłodno, mięso się nie popsuje, a Emu to duże miasto i jest tam jeden nowy, zupełnie ludzki aptekarz. - W takim razie muszę łódkę wyszykować - wtrącił Wiktor. - Cieknie. Trzeba uszczelnić, zasmołować. Aszyche wyrwała się z pomocą. Stanęło na tym, że do obiadu popracują tu wszyscy razem. Potem starzy zostaną przy ubitych sztukach, a Wiktor i Aszyche zajmą się łodzią. - Mało brakowało, a byłby jeszcze jeden tygrys. Gdy by zamiast Ałsufu wyszedł na niego Wei-tou - czy nie uważasz, Lui-Tsin, że mielibyśmy trzeciego tygrysa? - Nie. Wei-tou nie mógłby strzelić. Stałem niedaleko, widziałem, jak było. Mały tygrys wrócił. Krążył wokół polany, bał się, bo tu strzelano, czuć było jeszcze psami i nami, ale to był dobry syn, ten mały tygrys. Nie mógł tak sobie odejść od matki. Rozglądał się, wąchał, ale wiatr był na mnie, więc nic nie poczuł i zbliżył się do starej. Och, Ju, żebyś ty widział, jak on prosił, aby spojrzała na niego, aby poszła stąd z nim. Ale ona stała nie czuła, bezwładna i bez oczu, matka - ty to rozumiesz? - matka najmądrzejsza, najbliższa, była zupełnie obca, inna niż on. To było straszne, Ju. Nie, nie można strzelać do tygrysa, gdy płacze jak człowiek. - Ałsufu strzelał. - Widzisz, on się bał tygrysa i bardzo, bardzo chciał pokazać, że jest tawydą. Ale Wei-tou... Nie, nigdy by nie strzelił i w żadnym wypadku nie mielibyśmy trzeciego-tygrysa. - Teraz i ja tak uważam. - Ju, chociaż ten kociak poszarpał mi Gwiazdeczkę, a tobie zagryzł Luipę, to jednak musimy powiedzieć sprawiedliwie, że jest to bardzo dzielny kociak. - To prawda, bardzo dzielny. - Wyrośnie na wanga. Już mu pręgi na głowie ciemnieją. Za rok, dwa zobaczysz, będzie miał znak bogów, wyraźne znaki „wang” i „ta”...* [*Wang, ta - hieroglify, do których podobne są pręgi na głowie wyjątkowo silnych tygrysów, w przekładzie znaczą: „wielki władca”.] - Krzywda mu się stała. - A stała... Stracił matkę, stracił siostrę i został sam w obcych stronach. Bo on jest z gór, ten mały tygrys. Nigdy nie był na tajbołach. Teraz idzie przez szu-hai i nie wie, co to znaczy - iść przez szu-hai! Tyle barwy było w słowach Lui-Tsina, tyle ciepła w głosie, że oboje przestali na chwilę pracować nożami, widząc tygrysiątko, które zostało sierotą na obcych tajbołach. - Czy w twojej ojczyźnie, Wei-tou, są tygrysy? - Ja nie znam mojej ojczyzny, Aszyche... PTAKI LECĄ NA POŁUDNIE Łódź była gotowa do drogi, mogli spuścić na wodę, ale wciąż marudzili - Wiktor przy ostatniej łacie, Aszyche ze szpachlą - tak się dobrze gadało. Właśnie opowiadała, jak ją wzięła do siebie piękna Ing od Polaka. - Od którego Polaka? - Od doktora Cjengo. - Cięgło? Taki gruby, z wielką czarną brodą? - Tak, tak! Wesoły, śmiał się grubym głosem. A na mnie wołał: „Chodź no ty, sprzedana Trzytany!” Bo mnie Kuo zabrał z domu za trzy tany prosa... Okazało się, że Kuo, przez swą chciwą ruchliwość przezwany Sroczym, zabrał ją od rodziców za resztę długów i sprzedał do Szytouhetsy Dużemu Fu, który z kolei odprzedał ją wraz z innymi dziećmi pani Ma w Charbinie i ta je wszystkie, a było ich u niej pod kluczem siedemnaścioro, wysłała gdzieś daleko. Jedna tylko Aszyche uciekła i błąkając się po mieście trafiła na Ing od Polaka. Mimo strojów, bogactwa i miłości doktora piękna Ing nie zapomniała, że też jest chłopską córką. Aszyche zamieszkała u nich, razem z ich dzieckiem. - T’ao na imię tej dziewczynce. - Znam ją z gimnazjum. Była w młodszej klasie. - Spotkałam ją niedawno. Nie poznała mnie. Nic dziwnego, tyle czasu. Miała wtedy pięć lat, a ja dziewięć. - A jak to się stało, że stamtąd odeszłaś? - Bo Ing umarła. Zaraziła się od chorych. Była pielęgniarką u doktora Cjengo, ale bardzo lubiła swoją pracę i chociaż została potem jego kobietą, to jednak dalej pracowała z nim w jego lecznicy. Tam się zaraziła. A kiedy umarła, to doktor zaczął znowu okropnie pić i rządziły różne kobiety, które chciały zająć miejsce Ing. Nie było już domu. T’ao chciała się utopić w wannie, wtedy doktor przegnał wszystkie kobiety, sam się zajął dzieckiem, a mnie oddał do sióstr franciszkanek. - No, a tam? - Trochę się uczyłam, trochę stałam. - Stałaś? - Tak. One chciały, abym stała przy nich w kapliczce, kiedy się modlą albo śpiewają. Że na mnie coś spłynie i oczyści. Nie wiem. Nie chciałam oczyszczenia i bałam się, bo mówiły, że to będzie jak ogień, który pożre moje grzechy. Wzięłam sobie obrazek z gołąbkiem, co wisiał nad moim łóżkiem, taki biały gołąbek w promieniach jak korona... - Duch Święty. - Możliwe. Bardzo lubiłam tego ptaszka... Poszłam na kolej. - Żeby się dostać do domu? - Nie, do domu bałam się wrócić, boby mnie Kuo znów zabrał. Poszłam na kolej do wydziału oświaty. Od dzieci słyszałam, że w tamtych ochronkach, przy kolei, jest dobrze. Koleją, mówiły, rządzi naczelnik Czankuan, który mieszka w pięknym domu z kamienia przy ulicy Wielki Prospekt. - Zgadza się. A niedaleko jest nasze gimnazjum im. Sienkiewicza. - A więc poszłam do dyrekcji i pokazałam ten obrazek, żeby mnie przyjęli do swej ochronki. - No, wiesz... Przyszłaś do sowietów ze świętym obrazkiem?! - Ależ, Wei-tou, to nie były dla mnie sowiety. To byli Europejczycy, Rosjanie, którzy mają piękne ochronki, ale chińskich dzieci nie przyjmują. Umilkła, a kiedy znowu się odezwała, ironia w jej głosie pobrzmiewała jakąś niewesołą wiedzą: - Pewnie zrobiłam się jednak trochę wierząca. Siostry ciągle mówiły: „Módl się, dziecko! Ten święty obrazek to tapiao do raju”... O, byłam chińskim dzieckiem, znałam wojnę, znałam policję i co znaczy tapiao, przepustka! Co może dobra przepustka! Wiktor widział ją, takiego szkraba, jak stąpając poważnie wchodzi do gmachu Kolei Wschodnio-Chińskiej i katolicką gołębicę Ducha Świętego pokazuje sowieckiemu urzędnikowi: „Jao-pu-jao?” - „Eto czto że, dietka?” - „Tapiao”...* [*Jao-pu-jao? (chińs.) - Czy chcesz? Eto czto że, dietka? (ros.) - Co to, dziecinko? - Tapiao (chińs.) - przepustka. ] I patrzy swymi czarnymi jak agatowe paciorki oczami z ufnością, że teraz, po okazaniu takiej przepustki, otworzą się przed nią nareszcie drzwi europejskiej ochronki. - Czemu się tak przyglądasz, Wei-tou? - A bo wszystko jest w tobie takie dziwne. - Co na przykład? - Wszystko. Nawet imię. Dlaczego nazwano cię od tej stacji? - Bo tam się urodziłam. Rodzice moi jechali wtedy z Czanli. Pochodzimy zza Muru, z Chin zaściennych... Pierwszą działkę w Mandżurii ojciec dostał niedaleko stacji Aszyche i ledwo wysiedli z wagonu, jak mnie matka na dworcu powiła. Dlatego tak nazwano. Wiesz przecież, że niekiedy dajemy dzieciom imiona od różnych miejscowości. - Tak. ale przeważnie chłopcom, i to są mleczne imiona. Do szkoły tylko. - W domu nie chodziłam do szkoły. W Szuangpao nie było szkoły, więc tak zostało - Aszyche i już. - A w ochronce? - O, tam byłam krótko, dwa miesiące. Wybuchła wojna z sowietami, pamiętasz? - Nie bardzo. Pamiętam tylko, że ojciec zaczął sprowadzać gazety, a przedtem nigdy nie czytywał. Wojna, tłumaczył, jest nieunikniona... Ale co to wszystko ma wspólnego z tobą? - A ma. Zostałam przyjęta przez urzędników radzieckich bez żadnej podstawy, jak twierdzili chińscy urzędnicy. I słusznie. Nie byłam z kolejarskiej rodziny ani z wypadku na kolei, więc niby dlaczego? Ot, tak sobie, przez słabość, byłam przecież ładnym dzieckiem... „I wyrosłaś na ładną” - pomyślał Wiktor, a na głos: - To znaczy, że był wielki spór o ciebie? - Okropny. Radzieccy postawili na swoim, przyjęli mnie, ale wkrótce zaczęła się wojna. Wszystkich radzieckich ludzi wyrzucono z kolei, z wydziału oświaty, no i mnie wyrzucono z ochronki. - I jakże sobie radziłaś? - Różnie. Przez jakiś czas byłam kukułeczką w Niebiańskiej Podróży. - A niech to jasny piorun - zaklął po polsku. - Powiedziałeś co, Wei-tou? - Nic. Wesoło, mówię, wesoło musiało ci tam być w tym przedsiębiorstwie pogrzebowym. I wrzucając do łodzi niepotrzebne już pakuły, gwoździe, młotek: - Myślałem, że znam Chiny! Bzdury. Żyjemy z osobna, my sobie, wy sobie... Czy możesz mi dalej opowiedzieć? Nie jest to pusta ciekawość. Odkąd zostałem sam, dużo myślę o różnych sprawach. Ale jeśli sprawi ci to przykrość, to... - Nie, Wei-tou, nie sprawia mi to przykrości... Czy mamy tu jeszcze co do roboty? - Nie, można wypłynąć. - W takim razie wypróbujmy ją. Ja nigdy jeszcze nie byłam na jeziorze. Siądę sobie tu, a ty... Ruchem ręki, który w Europie oznacza „idź precz!” - przywołała do siebie. Wiktor wparł się nogami w ziemię i pchnął na wodę łódź wraz z Aszyche. - Jesteś bardzo silny, a będziesz jeszcze silniejszy... Ile możesz uradzić? - A bo ja wiem. Jelenia, co mi się udało ubić ostatnio, to przyniosłem na plecach, ale to nie był duży byk. Siadł przed nią, ujmując wiosła. - A więc byłaś w Niebiańskiej Podróży... Gdzie to się mieściło? - W Fudziadzianiu * [*Fudziadzian - dzielnica chińska w Charbinie, nazwa w żargonie chirisko-ros. (od Fu-kia-kiang).], niedaleko przystani. Znasz Fudziadzian? Wiktor skinął głową. Oczywiście znał chińską dzielnicę, te wąskie i kręte uliczki, upstrzone czarno-złotymi szyldami, po których sypią się w dół rozedrgane hieroglify. Dzielnicę, gdzie się dopiero widzi szczery Wschód, uderzający zgiełkiem tłumów, rikszami, kulisami, bogactwem nieprzebranym i ostatnią nędzą, zapachem oleju sojowego, wrzaskliwą muzyką, odorem rynsztoków, płynących niekiedy pod lustrzaną taflą wystawy... - Czy miałaś biegać tylko w obrębie Fudziadziania? - Przeważnie w Fudziadzianiu, ale potem również po całym Charbinie. Ki-Tang mówił, żebym tylko omijała Madziagon * [*Madziagon - Ma-cia-kou. ] i Artyleryjską... To było całkiem rozsądne, bo co by ona wykukała w rosyjskiej czy żydowskiej dzielnicy? Słuchając Aszyche, Wiktor znów widział ją, dziewczynkę dziesięcioletnią, jak w szatkach pierzastych, zrobiona na wieszczą ptaszynę, krąży po mieście i przypomina żyjącym nieuniknioną podróż pośmiertną do Szanhaikuana. Biegnie zawsze tą samą trasą przez Fudziadzian, potem ulicą Diagonalną, Chińską... O tej samej zawsze porze przystaje przed świątynią taoistyczną, przed gmachem firmy Tung-fa-lung, przed biurem kolejowym prowincji cycykarskiej, przed restauracjami, a w dni wielkich świąt, gdy są jarmarki - przed świątynią buddyjską Niezmiernej Rozkoszy za miastem. Przystaje, by wydać głos kukułczy i powtórzyć, co ma wypisane na piersi: - „Żyj długo, ale kiedy nadejdzie pora ostatniej przemiany, wracaj na ziemię przodków!” Potem odwraca się i powtarza, co ma napisane z tyłu: - „Niebiańska Podróż tych, którzy powracają. Charbin - Szanhaikuan. Obsługa synowska i niedroga, Własne parcele na cmentarzach.” Tak dzień w dzień, od ósmej do ósmej, w skwar czy deszcz, czy mróz - bez różnicy... - I coś ty za to miała? _ - Jedzenie rano i wieczorem. I spanie. Ze wszystkich dzieci, jakie pracowały u Ki-Tanga, tylko ja miałam spanie. Byłam najlepszą kukułeczką. Ludzie podobno bardzo się wzruszali. - A kiedyż w takim razie zaczęłaś naukę? - W czasie powodzi. Kiedy Charbin zalało, wówczas. - Mówisz o powodzi w trzydziestym drugim roku? - To ty także pamiętasz? - No jakże, łódkami jeździliśmy wtedy po ulicach. To był mój pierwszy rok na stancji w Charbinie. - A więc nie było gdzie nas posyłać, całe miasto znalazło się pod wodą. I nie było po co. Tyle ofiar, że KiTang nie nadążał z wysyłką, a Hen-Lu z napisami. - Kto to Hen-Lu? - Nie mówiłam? Hen-Lu była studentką medycyny, ale miała pismo piękne jak Wang Si-czy * [*Wang Si-czy - twórca swoistego stylu w kaligrafii chińskiej (IV wiek n.e.). ], więc zarabiała u Ki-Tanga. Na trumnie powinny być przecież wszystkie godności obok nazwiska, a na wieczku u wezgłowia - życzenia długich lat pozagrobowego życia i szczęśliwości. Pędzelkiem to ładnie wypisywała albo jak kto zapłacił - rylcem ryła. - Medycyna, nie ma co! - Dobre i to. Niejeden student albo i skończony doktor zazdrościł jej, że ma zajęcie, kiedy oni chodzą bez roboty... Otóż Ki-Tang, gdy zbrakło dla mnie roboty, posłał do szopy, gdzie pracowała Hen-Lu. Mieszałam farbę, tłukłam kredę, nosiłam wodę i przyglądałam się tym znakom, co Hen-Lu tak lekko, pryskając pędzelkiem, maluje, no i w ten sposób zaczęłam się uczyć... - Na nieboszczykach? Ależ masz życiorys, Aszyche! - Prosta chińska historia, nic więcej. Potem może mniej prosta. - Kiedy potem? - A już po Anszaniu * [*Anszan - miasto w południowej Mandżurii, przy Kolei Czanczuńskiej, około 300 000 ludności; wielki ośrodek metalurgu i przemysłu chemicznego, rozbudowany przez Japończyków z nastawieniem na potrzeby armii. ]. Wyjechaliśmy do Anszania. Wie mogłam żyć bez Hen-Lu, a Hen-Lu beze mnie, choć była starsza ode mnie o siedem lat. Kiedy więc ją we zwano, zabrała mnie z sobą. Razem z nami zamieszkały jeszcze dwie jej przyjaciółki, też studentki. Hen-Lu i one pracowały w fabryce chemicznej. Ja im prowadziłam gospodarstwo, gotowałam, a one mnie uczyły, wszystkie trzy - jedna pisania, druga rachunków, trzecia o świecie. Były dla mnie jak prawdziwe matki. - Dlaczego mówisz - były? - Bo zginęły. - Jak zginęły? - Przyszli japońscy żandarmi, zabrali... Wei-tou, ja nie chcę dzisiaj o tym mówić. - Rozumiem. Wiosłował cicho, jakby się bał pluskiem spłoszyć zadumę Aszyche i tę skupioną, przedwieczorną godzinę, gdy wszystko czeka zamierając, po prostu stygnie kolorami. - A dzień to wypadł jaki... Spojrzała za jego wzrokiem na niebo jasne i chłodne, na odrzewioną wyspę w oddali, sterczącą z wody bukietowo. - Tak, najładniej jest u nas jesienią. - W Polsce, jak mi rodzice mówili, również. Tam się mówi: złota polska jesień. - Złota? Ja bym o naszej powiedziała - ognista. Mandżuria na jesieni płonie. - Chciałbym ci pokazać coś ładnego, tylko nie wiem, co. Jezioro? Jest przed nami, zaraz za wyspą. Ale jutro i tak będziesz płynęła przez nie od rana do wieczora. A jak skręcimy na lewo, w oczerety, to pokażę - ci gęsi, a może i łabędzie. I lilie, jakich nigdzie nie zobaczysz. Kwiaty wprawdzie już opadły, ale liście zostały. Na liściu mogłabyś usiąść! - Gęsi, mówisz? U nas tego ptactwa nie ma. - Zatem kurs na tłustą gęś! Zawrócił w bok od cieśniny, za którą zaczynało się właściwe jezioro Cinpohu. Dotychczas płynęli czystą wodą prosto ku przejściu między wyspą a brzegiem. Wiatr i fale idące tędy od jeziora wytarły w sitowiu zatoki ten szlak. Teraz okrążali wyspę, zbliżając się do skraju sitowia. Wysokie, choć nie gęste, falowało zbożowo wyblakłą, żółknącą zielenią i kresu jak spojrzeć nigdzie nie było. - Dalej tak gładko nie pójdzie, musimy inaczej - wyjął wiosła z dulek. - Masz jedno, a ja z drugim staną na rufie. Pchnął łódź w tę rozchwianą roślinną cienistość, w suchy chełst zmieszany z lekkim popluskiem. Przez twarz stojącej na dziobie Aszyche pobiegły nikłe prążkowate migoty od trzcin nad głową. Zarabiała wiosłem jak on, po flisacku, długimi pociągnięciami, bez wysiłku i dosyć sprawnie, choć pierwszy raz, przyjrzawszy mu się dopiero, wiosłowała w ten sposób. Parę razy zrywały się przed nimi kaczki i zatoczywszy koło wracały z powrotem na te same oczka czystej wody w sitowiu, na swe łyse, zaciszne halawki. Na ogół jednak wolały przeczekać, odpłynąwszy trochę na stronę, i dalej się kaczkały z niegłośnym, gospodarskim kwakaniem. Przy samym brzegu trzcina jak kra puściła. Ukazała się spora, podłużna halawka, cała w zielonych, okrągłych plamach. - Stąd wypływa Przekorna, a to... Nachylił się nad jedną taką plamą, podważył ręką od spodu i zaczął wydobywać z wody liść, który się ciągnął i ciągnął, zakrył łódkę na szerokość i jeszcze brzegi z burty zwisały. Co najmniej metr średnicy. - A to ten listek, o którym mówiłem... Zmieściłaby się? - Za duży, zmieścilibyśmy się oboje... A czy lilia jest tak samo wielka? - Owszem, kwiat duży, piękny, ale w stosunku do liścia nie tak bardzo wielki. - I te olbrzymy rosną tylko tu? - Tylko u nas, w dorzeczu Sungari. - Dlaczego? Wiktor nie mógł wytłumaczyć. W dorzeczu Sungari, jak słyszał, kłącza trzciny, którymi żywią się gęsi, zawierają sodę, dlatego gęsi w czasie przelotu walą chmarami na Sungari, żeby się trochę odżywić, podtuczyć. Ale czy sodą pasą się również lilie wodne, czy ona ma jaki wpływ na wzrost, na wielkość roślin i czemu woda tutaj jest zasodowiona - tego dalibóg nie wiedział.” - Mniejsza o to. Grunt, że można się nimi dobrze zamaskować. Wyciągnął znowu liść, związał łodyżką z poprzednim i obie te, sercowate z kształtu płachty zarzucił na ramiona Aszyche. Ozielenił ją całą, tylko głowa sterczała czarno jak pniaczek. Przykrył łódkę jeszcze jednym liściem i jeszcze jednym... Bezkształtna, trawiastozielona kępa sunęła teraz z prądem Przekornej. Prąd niósł wolniutko, ale niósł. Rzeczułka była nieszeroka, do przeskoczenia na upartego, i bez reszty uwikłana w gęstym lesie. Choć jesień przerzedziła liściaste sklepienie, wciąż płynęli tunelem, pod pstrym baldachem zamiast nieba, o barwach mocnych i ognistych całą gorącością jaskra, krwi i złota. Było cicho, tylko liście szeleściły, gdzieniegdzie spadały na wodę i w ciszy tej słyszało się wyraźne już po gęgiwanie. Aszyche spojrzała na Wiktora, uśmiechnęła się doń samymi oczami, pierwszy raz, nie wiadomo czemu: że tak tu ładnie? Czy też. że słowa dotrzymał i oto naprawdę słychać gęsi. Sięgnęła po swój karabin, ale Wiktor na migi powstrzymał, aby dała spokój i wzięła jego dwulufkę. Wzięła niewprawnie, nie mając widać nigdy do czynienia z bronią myśliwską, łamaną, więc odłożywszy na chwilę wiosło, podszedł i pokazał, - gdzie bezpiecznik, a gdzie przełącznik na kulę. Szepnął: „Najpierw kulą do siedzących, a jak się poderwą, to śrutem”... I zaraz się odsunął. Nie dlatego, żeby już-już miały się ukazać gęsi. Nie, do nich było jeszcze paręset metrów i dwa zakręty. Ale - gdy to szeptał, nachylony nad czarną jej grzywką, ustami przy ciepłym, brzoskwiniowo opuszonym karku - wionęło dziewczyną. Dziewczyną w ogóle, która się śni czasami, czasami w myślach nawiedza. Raz jest taka, że serce zamiera białoskrzydłym trzepotem tęsknoty, jak za mową polską, jak za matką, to znów - zła, dręcząca niezaznanym, i wtedy ma się w głowie męt, krew się burzy ciemnym warem i człowiek głupieje jak jeleń w czasie rykowiska. Przykucnął na rufie zanurzając wiosło, którym dotąd sterował. Trzeba było przyhamować: zbliżał się zakręt końcowy, za nim ujście i Gęsie Jezioro. U wylotu nic nie było. Aszyche stała na dziobie, jak zielony głaz. Wiktor klęczał z tyłu, z wiosłem wpartym w zamulone dno. Spod ostatnich drzew patrzyli na Przekorną niknącą w jeziorku, które przebija na wylot, by z drugiego brzegu wyskoczyć silniejszą strugą, o bardziej wartkim biegu. W tamtych właśnie stronach, na tajbołach, spotkali się z tygrysią rodziną. Jezioro było czyste. Z trzciny na lewo dochodził jednak plusk, chlapnięcia, szczypaczące odgłosy żerowania. Czekali nasłuchując: gęsi czy kaczki? Gęgnęło. Wiktor wyjął z mułu wiosło. Łódź ruszyła za wodą i przy ujściu stanęła. Po chwili, trącona ostatnim tchnieniem nurtu, poczęła się obracać i Aszyche, coś ujrzawszy, złożyła się do strzału. Wiktor nie widział, ale po dźwiękach poznał, że to nie był pusty strzał. Z trzciny, gdy w nią trzasło, podskoczyły w górę gęsi. Aszyche znów strzeliła. Wtedy już wszystkie szuwary roztrzepotały się skrzydłami, rozbrzmiały gęgotem na trwogę, na ratuj się kto może i gęsi rwały zewsząd w powietrze tak blisko, tak gęsto, że Wiktor chwycił karabin Aszyche pewien, że i kulą w locie trafi. Ale zamek się zaciął, ptaki znikały, ścigane polskim słowem: „Cholera z taką bronią!” - Co mówisz, Wei-tou? - Nie wiem, mówię, jak możesz strzelać... To jakiś grat! - Dobry karabin i zdobyczny. Trzeba tylko wiedzieć, co mu jest, zaraz ci pokażę... - Dobra, przepadło... Jedźmy lepiej po trofea. Jedną sztukę wyłowili bez trudu, drugą nie od razu znaleźli. Trafiona śmiertelnie, uszła jednak w sitowiu parę metrów i tak się zaszyła, że tylko przez przypadek dostrzegli. Obie sztuki były młode. Aszyche oglądała je na wszystkie strony. Po strzale do tygrysa tak się nie cieszyła: - W naszych stronach tego nie ma, a Ju bardzo lubi gęsinę. Wiktor jakby się ocknął - Ju! Nie istniał przedtem. A oto padło zapomniane imię i pierzchła złuda, że Aszyche to rówieśnica, sama jedna... Mężatka przecież! Ma tego Ju, myśli o nim, cieszy się zawczasu, jak dogodzi gęsiną mężowi, o którego dba, z którym żyje... Wzdrygnął się ujrzawszy pożycie tej pary: prostaka Ju, o cienkiej starczej szyi - i ją, która jest młoda i piękna, i pełna powabu kobiecości mimo spodni, karabinu, mimo że patrzy surowo, z wielkiego oddalenia... Co ją złączyło z Ju? Poczciwy, to prawda. Ale brzydki jak zmurszały pień i brudny. Okropnie brudny. Dotyka ją głaszcząc, śpi z nią... To było wstrętne. Aszyche od tych myśli brudniała i nie była już tą Aszyche, za którą przed chwilą wyrywało się głupio łopoczące serce. - Nie ma sensu stać - powiedział ruszając wiosłem. - Gęsi poszły, nic tu więcej nie ubijemy. Popłynęli z powrotem. Znów był półmrok, tunel borowy, tylko barwy sklepienia przygasły i cienie nad Przekorną zgęstniały. Aszyche, wychylona za burtę, patroszyła ubite ptaki, twarzy jej Wiktor nie widział. Gnał łódź na pych pod prąd, całą siłą ramienia, byle prędzej do fanzy. Kiedy jednak wydostali się na otwarte, Aszyche chciała zobaczyć Cinpohu, pociągnął więc ku cieśninie, za którą czerwonymi ognikami szeroko paliła się toń. - Na wiatr zachodni - zauważył Wiktor. - Będzie fala. Pojadę z wami jutro. - Nie, Wei-tou. Jesteś bardzo lekkomyślny. Już się tam niepotrzebnie pokazywałeś. - Ale nikt mnie nie zna. Kogo w Hanszou może obchodzić, kim jestem, skąd jestem... Byłby się sprzeczał, ale Aszyche odpowiadała spokojnie, rozsądnie i to go najbardziej irytowało - ten jej spokój, zaradny na wszystko rozsądek, jak u starego Ju. Ludzie w małżeństwie, w zgranym małżeństwie stają się ponoć do siebie podobni. - Zresztą zobaczysz sama, jaki będzie jutro wiatr. Nie poradzicie sami na takiej fali. Aszyche milczała. Urzekła ją widać ta woda rozmigotana i bezkresna, gdzie było tak swobodnie i widno, i cicho. Łabędzie za wyspą knerały w sitowiu, zmawiając się do odlotu. Jeden wypłynął na jezioro i patrolował łódkę z daleka, różowy od łuny zachodu. - Przyrzekłeś, Wei-tou - powiedziała w końcu, nie odrywając wzroku od łabędzia - przyrzekłeś, że będziesz posłuszny, będziesz czekał cierpliwie. - A ty skąd wiesz? - spytał nieruchomiejąc, z uniesionymi nad wodą wiosłami. Chwilę zwlekała, jakby żal jej było rozstać się z różowym łabędziem. Odwróciła się jednak od niego, rozpięła kurtkę i wyjąwszy coś zza pazuchy, podała Wiktorowi ruchem pożegnania. Na drobnej dłoni leżał zasuszony kwiat peonii. - Czekałem... - bąknął zmieszany. - Liczyłem dni, tygodnie. Nie miałem pewności, czy naprawdę ktoś przyjdzie, to był przecież sen... Chwycił ją za rękę. - Powiedz, ty musisz wiedzieć! - Co mam ci powiedzieć? - Jak było naprawdę? Co to było: sen? uźrocza? Jeśli sen, to czy dwóch ludzi może śnić jednakowo, no powiedz sama, czy może? - Mnie się zdaje, że nie. - W takim razie co - uźrocza, duchy? Aszyche, ja się z tymi myślami uszarpałem jak dziki osioł i nie mogę dłużej, i nie mam tu nikogo. Ałsufjew boi się mówić o tym, twierdzi, że nie wolno. - O co ci chodzi? Mów wyraźnie. - Co się działo z nami tamtej nocy przy ognisku? - Ja nie wiem, jak było z wami naprawdę. - Nie wierzę! - Ja nigdy nie kłamię, Wei-tou. Nie umiem. Jakby się przyznawała, że szyć nie umie albo nie umie algebry. Wiktor, trzymając wciąż za rękę, widział jej twarz nad sobą, jeszcze bardziej dziecinną z bliska i od dołu. I ten kontrast pomiędzy malutką, mądrą dziewczynką z wyglądu a jakąś ogromnie ciężką wiedzą życia przebijającą w głosie, w spojrzeniu - to zaczynało być dręczące. - Kim jesteś? - spytał cicho. - Skąd przychodzisz? Ręką wolną od jego uścisku uczyniła znak jakiś, ni to wideł, ni to rogów. Widząc, że nie rozumie, skinęła w stronę gór. - Jestem stamtąd... Ale wtedy nie było mnie przy waszym ognisku. Dlatego nie wiem. A przysłał mnie przyjaciel. - Jak się nazywa - wiesz? - Wiem, ale teraz nie mogę powiedzieć. - Dlaczego? - Bo to byłoby tylko ciężarem dla ciebie, niepotrzebnym ciężarem. Dowiesz się później, kto się tobą opiekuje z daleka i dlaczego w tej chwili nie może wysłać do ojczyzny. - A więc nie? - Jeszcze nie. Trzeba zaczekać. To potrwa rok, może dwa, ale pojedziesz na pewno. Człowiek, który kazał ci to powiedzieć, nigdy jeszcze słowa nie złamał. „Powiedz - mówił - żeby był o to spokojny i nie robił głupstw. Niech będzie ostrożny i nigdzie się nie oddala. Japończycy nie zapominają.” - Wszystko? - Tak. Prosił spytać, czy nie potrzebujesz czego. - Dziękuję, mam strzelbę, naboje, psa, mam Lui-Tsina... I po to tylko przyszłaś? Specjalnie? - Ma się rozumieć. - I pójdziesz z powrotem taki szmat drogi, sto li z powrotem? - Pójdę z powrotem zadowolona, że spełniłam, co trzeba było spełnić. I będę myślała o tym, kiedy znów poniosę nasz kwiat * i podam go tobie: „Wei-tou, możesz wracać, twoja ojczyzna jest wolna.” - A czyżby nie była wolna? Tobie się chyba pomieszało, Aszyche. Pewnie chciałaś powiedzieć - droga wolna? Pogłaskała go lekko po włosach. - Naturalnie... Droga będzie wolna i pojedziesz do kraju, gdzie nie ma tygrysów ani Japończyków. - No, jak możesz dla mnie chodzić setki li przez tajgę, tam i z powrotem, to ja cię mogę przewieźć przez jezioro. Tak, tak. jadę z wami jutro do Hanszou. Tylko przewiozę, we wsi nie pokażę się wcale, zgoda? I pozwól, że potem przyniosę ci do Fanzy nad Progami... Zaszumiało za wyspą. - Popatrz, Wei-tou, odlatują! Nad pociemniałym jeziorem wzbiły się, ciężko robiąc skrzydłami, łabędzie. Dopiero wysoko nad zorzą sylwety ich nabrały lekkości, długie szyje wyprężyły się strzałowo, zgodny szum rytmiczny wionął stamtąd i smukłe cienie poleciały ślizgając się po powierzchni wody, karbowanej drobnymi falami, jak pancerna blacha karaceńska w karpia łuskę. - Gędźce - oszacował Wiktor. - Na Malaje wracają. Nasz kwiat - kwiat peonii jest kwiatem narodowym Chin. - Ptaki lecą na południe, śpiewa się w naszej pieśni, ludzie dążą ku szczęściu... O czym myślisz teraz? - Żebyś się nie poruszyła, nie zdjęła dłoni. - Dobrze ci? - Jakbym wrócił do domu. Jakby czas ruszył... Popłyniemy jutro razem przez Cinpohu. - Kle-j. Ale potem nie chciej mnie widzieć, Wei-tou. nie przychodź nigdy do Fanzy nad Progami... II SZKLANA GÓRA TYGRYSIE NOCE Trzynasty miesiąc księżycowy zaczął się raptownie śniegami i zamiecią. Przez kilka dni z przełęczy jak z komina kurniawa dymiła na szu-hai, hukały wywroty obalane z korzeniami; potem śnieg otulił wszystko i zima ustaliła się na dobre. Zbliżał się ta-han * [*Ta-han - Wielkie Mrozy - ostatni dwutygodniowy okres w roku wg kalendarza chińskiego przypadający zwykle na koniec stycznia. ] zwiastując ludziom tajgi luty czas - lutego zwierza i mrozu. Częściej słyszało się tygrysa. Łowcy i myśliwi - zarówno ci, co chodzą za futrami, jak i ci, co biją tylko na mięso - wszyscy przyspieszali krzątaninę dokoła spraw związanych z końcem roku. Przeglądali, gromadzili zdobycz, aby przed Nowym Rokiem dostarczyć kupcowi pełne sanie lub przynajmniej pełną koszałkę, niesioną na plecach. Wiedzieli, że znów wypadnie mniej niż sobie na belce spichlerzyka karbowali, na to jednak nie ma rady. Długi trzymają w potrzasku i kupcy są w zmowie: żaden klienta od kolegi nie przejmie... Jak będzie, tak będzie, ale pójdą z pobranymi towarami i niewielką gotówką, rozejdą się po miasteczkach, by święta spędzić w gronie krewnych i przyjaciół. Kto ich nie ma, zostanie u kupca, a ten będzie trzymał tawydę u siebie i żywił, jak zwyczaj każe, bezpłatnie przez dwa tygodnie świąt Nowego Roku. Byli jednak i tacy, którzy nie mogli pokazać się w mieście i swe sprawy u kupca załatwiali przez innych. W tajdze, choćby i z tygrysami na weselnych godach, zawszeć bezpieczniej aniżeli obok Japończyków, do każdego uśmiechających się z fryzjerska pod czarnymi wąsikami i bardzo prędkich, jeśli chodzi o zgolenie głowy. Takiego tawydę Ju zapraszał na święta do siebie. - Tygrysie noce będą w tym roku straszniejsze - ostrzegał. - Razem będzie nam wszystkim przyjemniej. Mój człowiek wewnętrzny już się stara o to, żebyś nie bardzo był głodny. W tych słowach przebijała pewna wyższość człowieka, który ma kobietę, gospodarną, dbającą o niego kobietę, i powaga urzędu, jaki piastował od dwóch lat, kiedy przybyło w szu-hai głodnych i ściganych. Założyli „leśny siang”, gminę leśną, wybierając jednomyślnie Trzeciego Ju na „dżangujdę”. Odtąd w tajdze nad górnym Mutanciangiem, od Przełęczy do Polskiej Mogiły, na przestrzeni mniej więcej trzech tysięcy kilometrów kwadratowych, jednym prawem i rozkazem dla dwudziestu siedmiu ludzi było słowo starego Ju. Brali więc poważnie, z dużym niepokojem komunikat Ju, że tygrysie noce będą straszniejsze od poprzednich, bo kilka wypłoszonych tygrysów przybyło z Korei, kilka młodych podrosło, wśród nich Bezogonny Wang, który teraz wystąpi do walki i zostanie Ta-wang, Wielkim Wangiem - co do tego wszyscy na ogół byli zgodni. Tygrys wielkości niespotykanej, wspaniały i ułomny z tym swoim półogoncm... Znali go myśliwi i ci, co chodzą za złotem, za żeń-szeniem i ziołami, za grzybem mu-err, za węglem drzewnym wreszcie, wszyscy go znali. Nieraz mijali się z nim na leśnych ścieżynach. Patrzył na nich nieruchomo turkusowymi ślepiami z drugiego brzegu, gdy szli po wodę albo się kąpali. Odzywał się niekiedy po nocach, krążąc wokół ich ogniska, a oni czym prędzej dokładali drzewa, żeby buchało płomieniami i skrzyste trzaski biły pod wierzchołki. Byli mu wdzięczni, że nie robi krzywdy, szkód nic wyrządza. Czasem wprawdzie zeżre jakąś zwierzynę wpadła do dołu lub trafioną z samostrzału, ale na to nie można się obrażać. Szu-hai wszystkich żywi i kto pierwszy, ten lepszy. Inny większe robiłby szkody, specjalnie czatowałby przy dołach i zasiekach, a ten nie. Ten - i za to go szanowali - nie leciał na łatwiznę, na cudze. Nikt na przykład nie widział, żeby Bezogonny, jak to czynią tygrysy, ciągnął za wilkami, które są ruchliwsze i prędzej chwycą polując zgraną watahą. Ani zalegał w pobliżu irbisa czyhającego na drzewie lub na skałce nad sarnim tropem. Słowem - nie przychodził na upolowane i nikomu zdobyczy nie odbierał. - Ludojad z niego nie będzie - wyrokował Ju. - W każdym razie nieprędko. Na stare lata chyba, na bardzo, bardzo stare. Rozmówca kiwał głową i ćmiąc fajeczkę wielkości żołędnej miseczki, na długim, cienkim cybuszku, dorzucał sentencjonalnie, że „kiedy bóg się zestarzeje, to i diabeł boga grzeje” albo inne jakieś przysłowie na okrutną starość, której wszystko musi ulec: i bóstwo, i człowiek, i mrówka, i tygrys. Tygrys schodzi wtedy z gór w doliny do wsi i osiedli, porywa bydło, a jak przezwycięży wstręt do ludzkiego mięsa, to i owszem - jada. I już umyślnie poluje na człowieka, który nie ma przecież nóg jelenia ani słuchu sarny, ani węchu dzika. Bez kłów, bez pazurów. Najsłabszy, najłatwiejszy do zdobycia. Dawno temu - opowiadał Ju - był tu jeden wielki tygrys, prawdziwy Ta-wang, z boskimi znakami na głowie, na pewno dziad Bezogonnego - tak są do siebie podobne. Otóż tamten tak samo nie szkodził. A kiedy mu się krew zsiadła i stare stawy poczęły chlebotać, zeszedł do Szuangpao i ludzi brał, jak ogrodnik wybiera z grządki rzepą czy cebulę. Najwięcej lubił kobiety. Zjadł wtedy babkę Aszyche i nauczyciela, zaraz go zjadł, ledwo ten przyjechał do wioski, na drugi dzień już. Nikt potem nie chciał uczyć w Szuangpao... W tym miejscu, jeżeli Aszyche była obecna, następowało pytanie. - Czy nie jest, Aszyche, jak mówię? Aszyche potwierdzała: - Nie pamiętam, za mała byłam, ale matka mówiła słowo w słowo to samo. - Ju zatem kończył: - Przyjechali myśliwi z rosyjskiej wioski spod Chantaohetsy, dobrzy myśliwi, tygrysiarze, ale Ta-wang dwóch rozdarł, a trzeciego zapędził migiem w dziuplę, że nie wiadomo, jak się ten człowiek w taką dziurę wcisnął, bo wyleźć potem w żaden sposób nie mógł i trzeba go było stamtąd wyrąbywać. Słowem - nie było rady na tego tygrysa i ludzie opuścili Szuangpao i udali się w góry. Szli, wołając do nieba i bijąc w bębny, kotły, miski cynowe, aż dotarli do tego starego miao, co jest nad nami, pośrodku Siodłatej Przełęczy. Tu złożyli tyle ofiar, że Ta-wang poszedł sobie na Pajtouszan i tam się przemienił. Gdy Aszyche w izbie nie było, zakończenie wypadało zgoła inaczej: - Duch Smoka przewrócił się wtedy na drugi bok, więc było trzęsienie ziemi i jego gorący oddech unosił się nad Pajtouszan, a niebieskie jezioro na czubku tej białogłowej góry gotowało się wylewając święte wody w rzekę Sungari, która, jak wiadomo, jest kwiatem lotosu. Jeżeli słuchaczem był młody tawyda, któremu nie było to wiadome, Ju tłumaczył cierpliwie, z całą dokładnością rzeczy najprostsze, co by nawet dziecko zrozumiało, że duch dobrego człowieka po śmierci wciela się w tygrysa, a po jego śmierci - w kwiat lotosu, który stopniowo, po dłuższym i pełnym oczyszczeniu, niedostrzegalnie dla ludzkiego oka łączy się z wszechświatem, to znaczy staje się wodą, ogniem, ziemią i powietrzem, z których rodzi się nowe życie. - Kwiat lotosu kwitnie raz na piętnaście lat, ale kiedy umiera Wielki Władca, wtedy kwitnie trzy dni i widzieć go może tylko człowiek, który niczego nie pragnie i niczym się nie wzrusza - całkiem spokojny człowiek. Tak oto Ju ostrzegał i pouczał, szczególnie młodych, którzy uciekli do szu-hai przed Japończykami i nie bardzo zdają sobie sprawę z tego, czym straszne są owe noce, gdy tygrysy kochają się na zabój, i dlaczego trzeba sobie życzyć, aby zwyciężył Bezogonny Wang. A Wang w tym czasie mieszkał niedaleko, parę kilo metrów od Fanzy nad Progami, w tej samej pieczarze, gdzie się urodził, gdzie zostało legowisko jego matki i pierwsze obgryzione kiedyś przez niego kości. Odnalazł to wszystko niedawno zawędrowawszy tam przypadkowo w niespokojnym okresie linienia, gdy po raz trzeci zmieniał letnią suknię na zimową. Trzykrotnie świat odmieniał się na biało - trzy razy Wang, gdy spadała ponowa, turlał się i tarzał w pierwszym śniegu, ścierając ostatnie kłaki letniej sierści. Teraz nie tylko baki miał jak u zupełnie dojrzałych tygrysów, nie tylko czarno-aksamitne pręgi, ale i futro, jak u nich, lśniło dukatowym złotem. I od tego złota wyraźnie już odbijał ciemny kształt paprotki rzuconej przez głowę, od karku do oczu, tak że kto czytać umie, odczytałby bez trudu, splecione hieroglify „wang” i „ta”. Rozpierała go siła i przekora, nadmiar życia młodzieńczo musował. Szukał walki, szukał nieznanego. Gonił jelenia, choć obok było mięso kabargi zagryzionej przez rysia, który krew wychłeptał i poszedł sobie, grymaśny kociara, co jada tylko świeże, nie ruszając ścierwa. Walczył z trzema na raz irbisami; niedźwiedzia wy płoszył z barłogu, żeby się z nim pozmagać, i zabił go zupełnie niepotrzebnie, zostawiwszy wiljfom; sadliste mięso, zalatujące orzeszkami, wcale mu nie smakowało. W księżycowe noce ta-han, gdy od mrozu pękały łupki i granity, lubił włóczyć się po grzbietach górskich, brnąć przez zaspy na przełęczach. Wicher śnieżny wył w skalistych jarach, a on się kąpał w śniegu i gorące futro jego skrzyło się, trzaskało niebieskimi iskrami.. Obrzmiały, podrażniony, wychodził z nastaniem mroku ze swej pieczary i szedł zmiatając spokój tajgi złym. szukającym porykiem. Był coraz bardziej podniecony, niczego się nie bał. Pewnej nocy mijając znaną fanzę, w której mieszkał stary człowiek z młodą żoną, poczuł zapach samicy i skoczył na modrzewiowy dach, pozdzierał korę, choć kobieta strzelała. Długo potem krążył w pobliżu chwytając w drżące nozdrza odwiatr tej, która była tu niedawno, której tropy miał na śniegu. Wiodły do wąwozu, podążył więc za nimi. A w fanzie stary człowiek podszedł do skóry wiszącej na ścianie, przesunął po rzemyku jedną z dwudziestu ośmiu linijek kalendarzowych z gruszkowego drzewa, jako że dzień minął, a że minął szczęśliwie - zapalił w kątku ofiarną trociczkę przed miao na półeczce. Trop tygrysicy wymknął się z wąwozu na drugą stronę Czangpajszania i Wang szedł dalej przez dzicze znajome bajoro, przez rojsty w oparach, wprost na rosochatą sopkę, dźwigającą się obydwoma wierzchołkami nad wielką, zamarzniętą teraz wodą. Dzień przespał na tajbołach, o zmierzchu ruszył znowu za tropem. Od brzegu na spotkanie mu wybiegły tłumnie ślady jelenie, wilcze, psie i ludzkie. Ledwo się wymotał, pojąwszy, że wilki zwołują się na jezioro, by gonić jelenie po lodzie, a tygrysica przeszła wyżej, obok łudzi. Posunął w tamtą stronę do fanzy, która była większa od tej nad Pragami, miała przybudówkę, duży spichlerz i chruściany płotek wokół warzywnika. Wang patrzył w okienny czworokącik mżący żółtym światłem, słuchał, węszył. Czuć było człowiekiem, dzikiem, psami... Gdyby był przylgnął do szybki, ujrzałby przy stoliku pod okienkiem człowieka o wysokim czole myśliciela, o kapryśnych, słabych ustach, z wąsikami jak czarna nalepka z leukoplastu. Pisał przy świetle łojówki, nizał szybko cyferki na równe linijki, przekładane kręconymi znaczkami, nic poza nimi nie widząc. Na k’angu pod watową kołdrą leżał stary człowiek z mysiurkowym warkoczykiem, a w kącie niemłody tawyda, świeżo widać przybyły, podawał młodemu kwiat peonii: - Aszyche kazała powiedzieć, że droga wolna. Żebyś zaraz przyszedł. - Zaraz nie mogę. Lui-Tsin zachorował. Kiedy wyzdrowieje... Psy zaszczekały. Zaszczekały od razu wysoko, na alarm. Młody się zerwał, za nim tawyda, wypadli z bronią za drzwi, ale Wang już uchodził na tajboły unosząc w paszczy starą sukę, tę samą, co go wytropiła przed laty, gdy nagle osierociał i czaił się w gąszczu za polaną, nie mogąc odejść od ubitej matki. W bezpiecznej odległości odgryzł suce głowę, ale jej nie tknął. Jeść mu się nie chciało, choć od kilku dni nic prawie nie jadł, trawiony żarem pożądania. Napił się krwi, nałykał śniegu i podążył tropem tygrysicy, który prowadził wciąż pod górę, na niższy, łysy wierzchołek Rosochatej. W dole wilki kończyły rozstaw tyraliery. Też miały gody i dobierały się parami polując większą watahą. Musze ich sylwety widziało się w równych odstępach na białej płachcie lodowiska. Czekały, aż starszyzna zajdzie od tyłu, żeby na nią naganiać. Trzy sztuki zachodziły z lewa, odcinając wyspę, na której pasły się jelenie. Ledwo dopadły sitowia, tyraliera ruszyła galopem zaginając skrzydła. W pełnym pędzie zawyły basiory i wadery, przejarki za nimi podwywały i jelenie wyskoczyły z wyspy, jak z ukropu, rzuciły się na przełaj, ale gdzie tam! Wilkom łapy nie ślizgały się po lodzie, jak jeleniom racice, i wilcze flanki mknęły chyżo, naprzód, biorąc całe stado w kleszcze. Wang patrzący z góry miał dość tych wspólnych harców urągających jego samotności, miał dość tych wilków i jeleni, i wszystkich stworzeń poza jedyną tygrysicą! Dosyć! Idźcie precz, precz! - brzmiał jego głos, jak grzmot przewalający się nad tajgą i jeziorem. Wilki wyć przestały, zadreptawszy w miejscu, a jelenie zupełnie głowy potraciły i to je ocaliło: panicznym, oszalałym rzutem wyrwały się z kotła. Tylko dwie sztuki zostały na lodzie. A Wang, zielonkawolity w księżycowym blasku, bu chał z wysokości grzmiącym rykiem i na ten zew mocarny, samczy, wyszła z lasu tygrysicą. Zatrzymała się na skraju. Wang ryknął, jak gdyby wołał: chodźże, chodź, szukałem cię tak długo! Ona jednak stała zasłuchana. Może było jej za mało, może chciałaby więcej ryku i szukania. W każdym razie nie ruszyła się zwlekając, i wtedy wyszła druga tygrysicą. Zetknęły się, fuknęły, zawarczały. Podszedł do nich, ale to je tylko bardziej na siebie rozjuszyło. Poczęły się bić. Siedząc na zadach, waliły się po głowach przednimi łapami jak koty, policzkowały się zapamiętale i wy myślały sobie okropnie w dźwiękach pełnych złości i po gardy. Wang obszedł je raz i drugi, szacując. Ta, której trop przywiódł go tutaj, przywędrowała z daleka. Sierść na przednich łapach miała startą o ziarnisty śnieg, o krupkę śnieżną na oblodzonych rysach. Była stara. Żółte baki i futro na grzbiecie przetykały siwawe pasetnka. Porykiwanie jej przechodziło w głuchy charkot i wiało od niej czymś zjełczałym. Taka była ta tropiona, za którą dążył dni i noce, której zimne ślady lizał swym płonącym pyskiem. A druga była młoda, lśniąca gładkim futrem. Biła ostro i nie ryczała, ale parskała na tamtą, i powietrze od niej upajało świeżym dreszczowym gorącem. Wang wszedł między nie, huknął - odskoczyły od siebie. Wtedy się położył patrząc na młodą. Ona tak sanno patrzyła na niego. Poczołgał się ku niej, zamruczał pieściwie i ogonem zwijanym i rozwijanym wężowo byłby jej wszystką swą radość spotkania wyjawił, ale że nie miał ogona, to jeno kikut dygotał nerwowo. Został z nią do rana na łysym cyplu Rosochatej. Ludzie z fanzy u podnóża sopki, jelenie na tajbołach, wilki, rysie, sarny, kabargi i wiewiórki - wszystko podnosiło z trwogą w górę wzrok na te ryki, pomruki, odgłosy nocy tygrysiej, tygrysiego wesela. Przespały się w ostępach, a z wieczora pociągnęły w rodzinne Wanga strony. Po drodze zajrzały do groty nad usypiskiem, gdzie Wang kiedyś walczył z borsukiem i ogon postradał. Para z ciepłych źródeł ogrzewała ją tak samo, ale nawozu po kozicach nie było. Były natomiast posłania z siana, popielisko, nie dopalone szczapy i inne ślady po człowieku. Ludzie tu przez dłuższy czas obozowali. Ruszyły więc dalej, do pieczary Wanga, i tam się zatrzymały. Nazajutrz, ledwo zmierzch omroczył legowisko i z ośnieżonych gór wezbrały roztokami ciekłe, czerwono-czarne cienie - oba poszły na kozice. Tygrysica zasadziła się nad przesmykiem, a Wang powędrował górą i stamtąd zaszedł stadko, które pobiegło swoim tropem i byłoby niechybnie wpadło: na dole była rzeka, a wyżej kobieta z Fanzy nad Progami rozpalała ognie. Odblask rozdwojonych ognisk, zasłanianych i odsłanianych na przemian, pełgał po stokach widmowo i płoszył kozice. Węsząc niedobre przed sobą, chciały swoim zwyczajem umknąć wysoko, nad ognie, załomy i zdradliwe porosty. Zawahały się - prosto czy w górę? - i tu ich dopadł tygrys przybłęda. Kiedy Wang nadbiegł, obcy stał na powalonym koźle i patrzył wyczekująco na jego samicę. Ta zachodziła to z tej, to z tamtej strony, dopraszając się jadła. Wang ryknął, rywal odskoczył i nie dobity kozioł dźwignął się na przednie nogi. Tygrysica rzuciła się ku niemu, bo samce o nim nie myślały, samce zwarły się już z sobą Biły się i dźgały pazurami, a pazury miały wielkości kozika średnich rozmiarów, chowane i wysuwane w skurczu łapy na całą długość tych trójkątnych zakrzywionych ostrzy. Przybłęda był starszy, po niejednym cyklu takich nocy, zaprawiony w walkach na łapy, toteż w pewnej chwili mało oka Wangowi nie wyłupił, przeorawszy w miejscu najczulszym - od woreczka łzowego do nosa. Wang go za to, oszalawszy z bólu, zgniótł pod siebie i kark zakleszczył paszczęką. Ten się przewrócił na grzbiet, drapiąc wszystkimi łapami, i tak się zaczęły tarzać i gryźć, jak na ogół tygrysy między sobą nie walczą. Na nic w rozbestwieniu nie zważały, posuwając się w stronę świateł. Próżno kobieta dokładała drzewa, by ogień trzaskał najżywiej, próżno mężczyzna, co przybiegł na ich ryki, strącał w dół nawisłe odłamy skalne - nic nie mogło Wanga oderwać od tego nachodźcy, który przyszedł na jego łowy, chciał mu zabrać jego mięso i samicę. Dopiero gdy z żałosnym wizgiem poczołgał się precz, Wang zagrzmiał głosem triumfalnym, na postrach wszystkim, ku przestrodze na przyszłość i z lekka kulejąc zawrócił do zdobyczy rozdzieranej przez tygrysicę. A stary człowiek dopadł kobiety przy ogniskach, pociągnął ją za sobą. - Aszyche, masz rozum, żeby w taką noc wartować na przełęczy? Dlaczego wyszłaś bez broni? - Nie mam nabojów, Ju. Ostatnie oddałam - wiesz komu. Każdy nabój im się przyda... Kiedy się znaleźli przed fanzą. kobieta weszła do środka, a on klęknął pod drzewem na wprost drzwi, uderzył w zawieszony na nim gong i czysty dźwięk metalu popłynął w ciszy nocnej szczerym dziękczynieniem bóstwu gór i lasów. Mijały mroźne dni ta-han, tygrysie noce. Co wieczór oba, nie syte i węszące, wychylały się z pieczary. Miłość szła im w żołądki, chrupałyby kamienie, gdyby kamień drgnął, ozwał się najlżejszym tchnieniem kości. Nigdy jeszcze Wang tak nie polował, nie żarł tyle i nigdy nie żył taką pełnią wszystkich mięśni, wszystkich zmysłów jak teraz, walcząc z innymi tygrysami. Głos jego raz po raz grał pogromne pokonanym, uchodzącym z obrębu jego łowiska, by gdzie indziej próbować szczęścia ze słabszymi, bo tu - to się stawało oczywiste dla zwierząt i dla ludzi - tu Bezogonny Wang był najsilniejszy, panował niepodzielnie. Pewnego wieczora idąc brzegiem Mutanciangu rozminęły się z młodym człowiekiem, którego Wang wspólnie z matką zapędził przed dwoma laty na brzozę. Przed nim biegł nie szczeniak już, ale niezupełnie jeszcze dojrzały pies, taki sobie niedopies. Bury, ze spiczastą mordą, podobny do niedawno zagryzionej na tajbołach suki. Tylko uszy miał większe i czarną łatę na głowie. Zniknęli na ścieżce wiodącej do Fanzy nad Progami. O brzasku, uporawszy się z jeleniem, Wang ze swoją tygrysicą wracał tą samą drogą. Tygrysica szła pierwsza, trochę ociężale po obfitym posiłku i obojętnie, jak gdyby miała dosyć Wanga, który podążał za nią w odległości kilku kroków. Kiedy rozległ się strzał, znany mu złowieszczy grzmot - Wang uskoczył w gąszcz. Chwytając w nozdrza gryzący zapach prochu, czekał chwilę na nią. Nie przyszła, więc wyjrzał: leżała we krwi na śniegu. Otarł się o nią, dotknął łapą - nic się nie ruszała. Polizał głowę i pierś, z której spływała zamarzając krew... Nic a nic. Zrozumiał, że i ona, jak matka niegdyś po takim samym huku, nie widzi go, nie czuje; jest już tylko mięsem, jak mięsem staje się biegnący przed chwilą, obalony nagle jeleń, kozioł, dzik... Położył się przy niej i leżał nieruchomo, patrząc przed siebie zgasłym wzrokiem. Dosyć długo tak leżał. Ukazał się człowiek z siwym warkoczykiem. Spoglądał na ich trop i przyspieszał kroku. W miarę jak się zbliżał rozradowany, Wang pozierający na niego zza martwej tygrysicy prężył się cały i w gardle poczynała mu się charkotem przelewać dławiąca, krwawa żądza. Dzieliła ich już tylko odległość podwójnego skoku, i Wang się podniósł, spojrzał człowiekowi prosto w oczy. Ju wstał o brzasku, zaraz po Aszyche. Wiktor utrudzony dwudniową drogą spał jeszcze. Ju, posilając się przy stoliczku na k’angu gorącą polewką z czumizy i kukurydzanymi podpłomykami, miał jego stopy obok swoich. Zerkał od czasu do czasu z góry na rozrzuconego we śnie. Ogromnie się rozrósł - to w nim przede wszystkim uderzało po dwuletnim niewidzeniu i że taki już w sobie skończony. Jak młody jeleń czy tygrys. Mrożone tuszki wiewiórcze, które się wczoraj przyniosło ze spichlerzyka, odtajały zupełnie. Aszyche zdejmowała je z żerdzi i kładła do gara, przekładając fasolą, czosnkiem, cebulą i czerwonym pieprzem. Wszystko musi jeszcze zaprawić solą i ziołami i dusić długo na wolnym ogniu, aż się dobrze wymaceruje, przejdzie korzeniami, wtedy dopiero będzie naprawdę pyszna potrawa. Potrawa godna Nowego Roku. - Huang Czou niech na mnie poczeka - powiedział wstając - niech poczeka, jeśli się trochę spóźnię. Huang Czou wybierał się na święta do Ningania i miał dziś zabrać na sanki także towar Ju, dlatego Ju się spieszył, żeby przed jego przybyciem wyjąć z pułapek ostatnią zdobycz. - A z Wei-tou spotkamy się przy Polskiej Mogile - dokończył idąc do drzwi. - Powiedz mu, że tam się z nim pożegnam. Założył na plecy widełki, potem koszałkę z kory drzewnej i wyszedł jak zwykle z miotełką w ręku, tylko psa nie zabrał. Po walce tygrysów, kiedy się bestwiły mimo ognisk w pobliżu, zostawiał go w domu. Zawszeć pierwszy poczuje i szczekaniem uprzedzi Aszyche. Szedł w codzienny obchód swego łowiska ścieżką tak chytrze ułożoną, że biegła obok każdej ostoi zwierzyny, przez wszystkie przesmyki, żerowiska, wodopoje, a nigdzie po raz drugi w to samo miejsce nie zbaczała. Wychodząc, Ju wędrował ku przełęczy, potem górą równolegle do grzbietów, stopniowo coraz niżej aż do brodu, stamtąd z powrotem wzdłuż Mutanciangu, razem dwadzieścia albo trzydzieści kilometrów, by po południu wrócić do fanzy z przeciwnej strony, po kładce nad wodospadami. Oglądał pułapki, sidła, wnyki, samostrzały. Gdy trafiała się grubsza zwierzyna - ryś, irbis, wilk - odciągał dalej i później wiózł na rozwidlonej gałęzi jak na sankach. Zwierzynę drobną - kunę, lisa, sobola czy wiewiórkę - wrzucał z miejsca do koszałki. W każdym razie, bez względu na to, co się złapało, zawsze potem nastawiał przyrząd od nowa i odchodził, zamiatając miotełką swe ślady na śniegu. Tak samo czynił dziś, ale dziś jak w ogóle tej zimy, nie szczęściło się Trzeciemu Ju. Z pułapek jedną tylko wy jął kunę, by dorzucić do niewielkiej ilości futerek, jakie Huang Czou miał odwieźć kupcowi. Skręcił w stronę jaru, do najskrytszej swojej dziupli w starym drzewie, gdzie zwyczajem łowców przechowywał w obawie przed chunchuzami najcenniejszą zdobycz. Wyjął stamtąd dwa starannie przechowywane woreczki piżmowe kabargi* [*Kabarga - właściwie piżmowiec, mały, bezrogi jeleń górskich terenów Azji, wysokości 70 cm, długości metra. Futro płowe albo ciemnobrunatne, niekiedy w jasne cętki. Szablaste kły samców, sterczące z górnej szczeki w dół, osiągają długość 10 cm. Samce maja na brzuchu specjalny gruczoł piżmowy, toteż poluje się na te zwierzęta przeważnie ze względu na cenne piżmo, wykorzystywane w produkcji niektórych leków, głównie jednak w perfumerii jako środek utrwalający zapachy.] i skierował się nad rzekę, ku temu przejściu między kolczastym martwym lasem a brzegiem, którędy - jak wykrył - ciągną tygrysy na łowy, i to nie przechodnie tygrysy, ale miejscowe, zaraz więc, już wczoraj, ustawił samopał, dobry samopał, strzelbę - kapiszonówkę, kaliber 4 - lepszej nie trzeba. Wszystko zostawił z wieczora w najlepszym porządku: koziołki trzy kroki od tygrysiej ścieżki, prostopadle do niej. Na koziołkach strzelba nabita siekańcami, dokładnie na wysokości piersi zwierza. Cieniutki drucik od cyngla, przeciągnięty przez ścieżkę, był napięty, ledwo do tknąć - łupnie niezawodnie. Wszystko dobrze zamaskowane gałązkami, zresztą przez noc szron okrył koziołki i drucik - można patrzeć, patrzeć i nic nie zobaczyć. Gdyby się teraz trafił tygrys, myślał Ju, podążając szparko w tamtą stronę, toby się oni wydźwignęli z biedy. Wprawdzie raz się do nich szczęście uśmiechnęło, dwa lata temu, ale się wnet jak węgorz z wędy urwało. Nawet do aptekarza nie dotarli. Zaraz na rogatkach miejskich Emu wojsko ich zatrzymało: skąd jesteście? co w tej arbie wieziecie? A gdy zobaczyli takie bogactwo - dwie tygrysie skóry i mięsa tyle. co idzie w grube dolary - to i komendant nagle skądsiś wyrósł, zaczęło się badanie: jakżeś ty, stary sam jeden mógł ubić dwa tygrysy na raz? Nie, inni ubili, tobie, staruchu, kazali po prostu sprzedać, partyzanci jacyś... Dwa tygodnie trzymano ich w areszcie przy komendzie miasta. Dziękowali potem wielkiemu Amitofo, że uchodzą cało zostawiając tylko skóry... Ilekroć Ju przypominał sobie tę przygodę, zawsze spluwał z obrzydzeniem, powtarzając w myśli, że jednak z siedemdziesięciu dwóch zajęć ludzkich żołnierka stanowi bez wątpienia zawód najpodlejszy. Ale teraz splunąwszy, trafił prosto w ślad tygrysi, zupełnie świeży ślad. Zbadał. Niedawno przeszły tędy dwa tygrysy: samiec i samica. Prościutko na samopał. Szły niespiesznie, ociężale, po dobrych widać łowach - upewniał się dalej Ju - samica na szpicy, samiec za nią, nigdzie nie skręciły, więc... Z daleka spostrzegł - jest! Przyspieszył kroku pewny już, że się wydźwigną z biedy i Aszyche dostanie, co dostać powinna, jak gdyby naprawdę była jego żoną... Na wszystko starczy. Oto tygrys, piękna sztuka, widać już po grzbiecie! Stanął. Wydało mu się, że zwierz drgnął. A to drugi tygrys uniósł łeb zza grzbietu ubitego. Ju zadygotał. Jak świat światem nigdy tygrys nie czuwał nad zwłokami - ucieka zawsze jak najdalej od miejsca huku i zagłady. To nie był zwykły tygrys - to był Ta-wang. Znak bogów miał na głowie i Ju, patrzący w przepastne, rozjarzone ślepia, zmagając się spojrzeniem z jego okrutną wolą, czuł na sobie źrenicę Amitofo, która przenika, obezwładnia, unicestwia... - Spuścił wzrok i w tejże chwili tygrys spadł na niego. Podbił w górę, przysiadł na zadzie. Człowiek leżał, jak rzucony strach. Obszedł go dokoła, wciąż spodziewając się oporu, walki, jakiegoś podstępu przynajmniej... Nie mógł pojąć, żeby człowiek był tak słaby. Człowiek, który wszystko niszczy, przed którym wszystko ucieka - słabszy od dzika, od kozła nawet? Ju poruszył się, zajęczał - wtedy skoczył na niego, rozdarł w drobne szmaty. Potem stanął znowu nad ubitą, zwiesiwszy ciężki, miękki w kształcie łeb. W pewnej chwili, muśnięty z daleka jakimś odgłosem, spojrzał za siebie. Ze wzgórza za rzeką patrzył na niego spod dłoni wysoki, młody człowiek z psem i strzelbą. Był słoneczny, mroźny ranek. W sinawej, czystej dali jakąś odświętną bielą majaczyły roziskrzone góry. Mutanciang, skuty lodem, uchodził od nich na północ otwartym śnieżnym torem, nad którym zielono-siwe świerki w białych szubach stały jak święte Mikołaje, dzięcioły kuły po drzewach i gdzieś świstały jarząbki. Wiktor szedł tą rzeczną drogą, łatwiejszą i pewniejszą pod każdym względem, jeśli się oczywiście uważa na „okna”. Z dna rzeki przecież biją gdzieniegdzie źródła i lód nad nimi jest cieniutki, bardzo kruchy, można wpaść znienacka, tym bardziej że wszystko do niepoznania zasypane śniegiem. Poznać można tylko po szronie: nadbrzeżne krzaki są w tych miejscach mocno oszronione. Trzymał się więc brzegu zerkając na krzaczki i podążał szybkim krokiem za rzeką. W baranim półkożuchu, w małachaju* [*futrzana czapka o długich nausznikach.] syberyjskim i ciepłych walonkach do kolan, z przytroczonymi do plecaka skórkami soboli, był teraz skończonym Iwanem. Iwan, syn Kuźmy Potapow, lat 22, ze wsi Borysowka - taki niósł dokument w skórzanym woreczku na piersi. Wszystko, ubranie i dokument, znalazł w fanzie Trzeciego Ju. Aszyche podała mówiąc, że przysłał przyjaciel, czeka na niego w Charbinie, wystarczy zadzwonić pod numer 44-03: „To ja, Potapow. Ojciec przysłał futra dla Piotra Fomicza...” I Piotr Fomicz wyznaczy spotkanie, pomoże przedostać się na terytorium Chin zaściennych, do portu, a stamtąd można już jechać do Polski. - I cóż ty będziesz robił w ojczyźnie? - A do czegóż ja się nadaję jak nie do lasu? Tylko tam do lasu nie puszczają bez dyplomu, bez specjalnej uczelni, a mnie tutaj matura całkiem z głowy wywietrzała. Zdziczałem. - A czy ty wiesz... - zaczęła Aszyche, lecz spojrzawszy w jego pogodnie ufną, trochę rozmarzoną twarz, pod sunęła tylko miskę z wiewiórczą tuszką: - Jedz. - Miałaś coś powiedzieć. - Nie, żebyś się posilił. Ciężką będziesz miał drogę, Wei-tou, bardzo ciężką. - No, najcięższe mam za sobą. - Musisz być przygotowany na różne niespodzianki, dowiesz się rzeczy okropnie bolesnych... Ale Piotr Fomicz, myślę, pomoże. Kimże, u licha, jest ten Piotr Fomicz, a raczej ktoś ukrywający się pod tym imieniem? Człowiek, który jego, Wiktora, tak oszczędza, opiekuje się nim z daleka jak rodzony ojciec? Z imienia sądząc - Rosjanin. Gdyby żył Bagorny, Wiktor byłby przysiągł, że to on. Ojciec wszakże przyjaźnił się z nim na zesłaniu, wyświadczył przysługę, Bagorny zresztą w jakiś sposób wplątał ich rodzinę w potworną tajemnicę, ściągając na nich zemstę Japończyków. Ale Bagorny dawno zginął, Ałsufjew własnoręcznie pochował go i wrócił z jego karabinem. Więc kto? Rodzina ich niewielu miała przyjaciół, a już z pewnością żadnego z kapitałem i wpływami. Co prawda, w firmie ojca, gdy się trudził handlem skórek futerkowych, pracował jeden Rosjanin - były porucznik, trochę fantasta, trochę żulik. Wyjechał potem do Australii i w Melbourne na goleniu dorobił się majątku. Miał trzy zakłady fryzjerskie, w listach zapraszał do siebie, tak mu się dobrze powodziło. „Patrzcie - mawiał ojciec - jaką forsę można pędzelkiem wymydlić...” Ale jak się nazywał, tego Wiktor nie pamiętał. Zresztą czy to możliwe, żeby ten fryzjer czuwał nad nim? Chociaż kto wie, może jest w angielskim wywiadzie? Może Anglicy myślą, że on, Wiktor, wie, co wiedział ojciec i Bagorny o Broni Sekcji Tanaki? Domysły, jeden dzikszy od drugiego, kłębiły się i pomykały, żaden jednak nie rzucał odrobiny światła na jego rozrachunek z Japończykami, na sprawę życia i śmierci, bo tak rzecz stała dla Wiktora. Nic się pod tym względem nie zmieniło, tylko on sam zmienił się nie do poznania. Kiedy przyszedł tu, był czerwiec roku trzydziestego dziewiątego. A odchodzi w lutym czterdziestego drugiego. Dwa lata i osiem miesięcy... Owszem, dobre miał przysposobienie. Chował się w tych stronach, polował od małego i wtedy, po maturze, był już świetnym strzelcem, znał tajgę, zwierzynę, przyrodę, jak każdy dobry myśliwy-inteligent. Ale po tych dwóch latach i ośmiu miesiącach, kiedy to zdany był na siebie i tylko na siebie, tropiący nieustannie, zarazem sam pod grozą wytropienia - stał się człowiekiem tajgi, jakimś człowiekiem uzwierzonym. Matura mu się w kniei nie przydała, ale rozwinięta przez nią inteligencja - bardzo. Pomogła bystrości obserwacji w stopniu większym niż zwykłemu tawydzie, żywiła zdolność wnioskowania, w jakiś tam sposób usprawniała pracę mięśni, nerwów, zmysłów, a zmysły - teraz miał zupełnie naturalne, pierwotnie ludzkie. Spał na przykład pod chojakiem, a słyszał wszyściuteńko - szmer żukowych waśni albo ruch gada. Przez lasy sunął jak cień niedostrzegalny, bezszelestny. Chwytał nieomylnie odwiatr dzika czy borsuka, jeżeli niedawno tędy przeszły. Po tropie lisa rozpoznawał - młody samiec czy stara samica, choć ślady jednakowe, z tego śladu jednak wnioskował, jakiego koloru futro ma ten lis. Dopadał w końcu kuny lub sobola, mimo że kilometrami szły po drzewach, nie dotykając ziemi. Mógł iść niezmordowanie dni i noce za jeleniem, aż zwierz uchodzi się i padnie. Znał teraz tajgę lepiej, niż zna ją ptak czy zwierzę, rozumiał ich mowę i pismo leśnych ludzi, składające się z zaciosów na drzewach, nadłamanych lub zawiązanych w określony sposób gałązek, ułożonych na ścieżkach patyków i kamieni. W tej chwili chociażby, mijając dwie zawiązane na przybrzeżnym krzaku gałęzie, wiedział, że to znaczy. Uwaga, samopał! Ju, w ten od wieków umówiony sposób ostrzegał wszystkich, żeby nie szli tą tygrysią ścieżką, bo może spotkać ich nieszczęście. Oczywiście - rozmyślał dalej Wiktor - są i wyniki, są konkrety. Toć cały czas on jeden właściwie wszystkich żywił. Lui-Tsin przeszedł z poszukiwań na hodowlę żeń-szenia i ziół leczniczych. Korzyść z tego będzie miał nieprędko. Tymczasem przeprawiał się więc przy pomocy Wiktora na drugą stronę jeziora, sprzedawał, wymieniał skóry, mięso i lepiej na tym wychodził. Ałsufjew natomiast odkąd dorwał się do książek, myślał tylko o atomach, milczał zasępiony albo pisał, zapełniając bruliony matematycznymi formułami i na wszystko patrzył roz targnionym, niewidzącym wzrokiem. Czasami brało ich zwątpienie, czy nie ma w głowie tej „ciężkiej wody”, o której bredzi ciągle, którą chce wytwarzać w sposób szybki i najtańszy... Tak oto żyli wszyscy trzej z jego, Wiktora, zdobyczy i wcale nieźle żyli. Aż się rozpadła ich rodzina. Najpierw odszedł Ałsufjew, bo miał już sposób na „ciężką wodę” i inne pomysły, które chciał zrealizować. A potem od szedł Wiktor. Idzie oto i niesie w plecaku trofea, o których marzy każdy tawyda, przez które ginie nieraz od kuli idącego za nim rabusia: panty. I to nie zwykłe, ale panty jelenia plamistego, dwie pary. Czterysta dolarów za parę razem osiemset dolarów, plus trzynaście soboli... Starczy na drogę. Nie potrzebuje pożyczki od Piotra Fomicza czy jak go tam inaczej... - Damy sobie radę, Bąku, co? Bąk ogonem zwiniętym w kabłączek trząchnął wesoło na niezawodne „tak!” Nadzwyczaj sprytny pies: po Jadze wziął talent łowiecki, a po Żuku humor. Wiktor zszedł z rzecznego toru, by ścinając wielki łuk wyjść najbliżej Tygrysiego Brodu. Z wysokiego brzegu spojrzał za siebie. Żal mu było tajgi i żal Aszyche. Mało ją znał, bo ileż razy z nią mówił? Najpierw w łódce na jeziorze; potem dwudziestego trzeciego czerwca, w rocznicę zgonu matki, wracając z mogiły wstąpił po drodze do Ju. Porozmawiali, prosiła jednak, żeby nie odwiedzał. Ale przechodząc wolno chyba zajrzeć... W następnym roku, dwudziestego trzeciego czerwca znowuż przyszedł. Niestety nie było jej w domu. No i teraz... Trzy razy zaledwie był z nią, a jednak jest z nim, nie odstępuje go. Gdy marzy o kobietach, które pozna, które będą go kochały do szaleństwa - wszystkie w końcu całują ustami Aszyche, mówią doń głosem Aszyche i nie podobna zmienić jej w myślach na żadną inną. Nie mógł darować Trzeciemu Ju, że dostał taką kobietę. To jest to samo, jakby mu dano skrzypce albo aparat fotograficzny - coś, na czym się nie zna, co za raz popsuje. A oni - Wiktor myślał o sobie i o Aszyche - oni pasują do siebie. Z taką kobietą miałby życie dwa razy pełniejsze i na więcej by się ważył. - Aszyche, Aszyche, ja bym z tobą cały świat obszedł! Żal nim targnął, daremny żal... Po co jątrzyć po pustemu? Odwrócił się i powędrował brzegiem. Spotkanie z Ju było mu zupełnie nie na rękę. Chciał zostać sam u Tygrysiego Brodu, pomodlić się pod kopcem. Obraz matki powracał na pamięć i znikał. Trudno było skupić się myślami przy niej. Za krzyżem, za przy sypaną śniegiem mogiłą była daleka droga, mnóstwo spraw, przygód i ludzi. Były auta, kina, restauracje... Skierniewice, miasto matki, i Charbin, nasiąkły jego szkolnym życiem, wołający głosami kolegów. Widział minę Ryśka w chwili powitania, widział T’ao, do której także należało wstąpić... Idąc pod górę, kątem oka pochwycił coś dosyć daleko za Mutanciangiem. Nic tam nie było, jak się przyjrzał, ale wrażenie czegoś niezwykłego trwało, trzeba więc było sprawdzić. Ruszył na wzniesienie, wróżąc sobie w duchu: „Jeśli nic nie będzie, to nigdy się nie zobaczę z Aszyche...” Było. Na drugim brzegu leżał tygrys, prawdopodobnie samica, trafiona z samopału Ju. Śnieg wokoło był okrutnie sfarbowany. Wspaniały samiec stał przy niej za spuszczoną głową. Wiktor go poznał: Bezogonny Wang! Tyle było rozpaczy i wyrzutu w posągowej pozie zwierza, że Wiktor chwilę zwłóczył, a gdy sięgnął po strzelbę, było już za późno. Wang w półobrocie błysnął ku niemu ślepiami i paszczęką, jakby mówił: „jeszcze się spotkamy!” - i zniknął w świerczynie. Wiktor zaklął z cicha: - Cholera, znowu żeśmy się minęli! Przyspieszył kroku, by powiadomić Ju - niech zabiera spod samopału... Szedł na nowe wzgórze i dalej w świat, niosąc mu bezcenne panty i swoje nic niewarte dwadzieścia parę lat. „POJMANY BĘDZIE NIEWODEM MOIM I PRZYWIODĘ GO DO BABILONU” Przez wyjście, dźwignięte wysoko pod tryumfalne jakieś arkady, wydostał się z dworca i ruszył za potokiem przyjezdnych na miasto. Dwa dni piechotą, noc w po ciągu - i oto jest u celu. Bąk kulił się, dygotał. Z ostatniego stopnia za nic nie chciał zejść na chodnik. Wiktor poklepał go, przystanął oczekując - niech się trochę oswoi z migotem łudzi i pojazdów, z mnóstwem zapachów, dźwięków, kształtów niespotykanych, niepojętych... Sam się czuł poniekąd jak ten pies wyrwany nagle z tajgi. Z amfiteatralnych stopni dworca patrzył na Charbin, miasto siedmiuset tysięcy Chińczyków, Rosjan, Polaków, Żydów, Japończyków... Na szczerze rozchełstaną Azję w europejskim stroju. „Rozciągnę nań sieć swoją”... Jakiś werset biblijny obijał się natrętnie o pamięć, niepotrzebnie zaprzątając uwagę: skąd to i o czym? Pamiętało się jednak tylko ten początek i koniec: „I przywiodę go do Babilonu, w ziemi chaldejskiej”... - Nie ma co - trącił w końcu psa - chodźmy, bratku, do tej Chaldei... Obejrzał się. Nie, nikt nie słyszał. Że też mu się wymknęło po polsku! Fala przyjezdnych spływała w ulicę, przed dworcem stali tylko oni: Iwan syn Kuźmy Potapow z psem Bajbakiem. Raz jeszcze powtórzył wszystkie swoje personalia, za karą i żeby już na amen skończyć z Domaniewskim. - Nu, pajdiom, Bajbak, priwykniesz... Bąk drgnął samymi uszami - a to znów po jakiemu? - podniósł swe mądre, pełne niewymownej rozterki oczy, ale ruszył za nim. Poszli chodnikiem oskrobanym do czystego kamienia, który kładł się im pod nogi wynaturzoną gładkością, między nich a ziemię, niby izolacja, i tak oboje - pies z podwiniętym ogonem, Wiktor garbiąc się z lekka - wchodzili w miejski ścisk i ruch, i wszystkie jego wyziewy. Godzina była trzecia minut czternaście według czasu tokijskiego, o czym Wiktor przekonał się przed wystawą zegarmistrza i nareszcie po trzydziestu miesiącach mógł nastawić swego Pawła Bure (Petersburg, dostawca jego cesarskiej mości). Znakomity zegarek - upewnił się po nakręceniu, nasłuchując czystej precyzji cykania. Tego Burka w stalowej kopercie na czarnej oksydowanej bransolecie nie zamieniłby na złotego Longina ani nawet Schaffhausena i to stwierdzenie wysokiej sprawności Burka było przyjemne, więcej - było jakieś rzeźwiące. Poczuł się raźniej i pewniej, jakby dotknął medalika na piersi albo czegoś równie świętego po rodzicach, którzy czuwają jednak nad nim. Pozamykane sklepy i przedsiębiorstwa chińskie, koronkowe wycinanki w oknach, tradycyjne ozdoby świąteczne mówiły o nowym roku księżycowym, który przeważnie zbiega się z katolickim karnawałem i rosyjską maślenicą. Charbin zawsze o tej porze odmieniał się i bawił do upadłego. Teraz zewsząd wyglądała wojna. Więcej było wojskowych i żebraków. W ruchu ulicznym czuło się nerwowość i napięcie, jakby lada chwila coś miało wybuchnąć albo runąć. Ludzie byli na ogół gorzej ubrani, rzadko widziało się syte twarze, częściej - nie dożywione albo wprost głodne. Spojrzenia lękliwe, nienawiść tajoną, niewolniczą... I tylko Japończycy nic nie dostrzegali, krocząc przed siebie jak na plac-paradzie. W głowie im się od tych zwycięstw całkiem przewróciło. Wojna dosięgła Wiktora w pociągu. To było jak obuch. Trzeci rok toczy się wojna, jakiej świat nie widział, trzeci rok nie ma już państwa polskiego, a on dopiero teraz dowiaduje się o tym! Czasami wprawdzie Lui-Tsin wracając z Hanszou przynosił słuchy o wojnie, która gdzieś się podobno zaczęła, nie wiadomo gdzie i o co. Być może wiedział, tylko nie chciał go przytłaczać tragedią ojczyzny, a już Aszyche z pewnością wiedziała. Miał żal do nich obojga - powinni byli powiedzieć. Teraz nie chciał o tym myśleć. Dosyć już się nadręczył. Potem, potem... Odsuwał obraz Polski w niemieckiej nie woli, i te legiony, które muszą bić się gdzieś na obcej ziemi, jak zawsze w naszej historii, legiony, do których trzeba się przedostać... Wszystkiego dowie się od Piotra Fomicza. Mijał wystawy, szyldy, reklamy i czytał po kolei, nic nie opuszczając. Jak pierwsze wierszyki, jak elementarz z obrazkami... Upajał się czytaniem. Litery, po trzech latach niewidzenia, przybrały kształt pierwotny, były tylko kombinacją kresek, z kropką czasem, z odpryskiem czegoś na dodatek... Znak słowa i pojęcie, znak i obraz - zdążyły się rozszczepić. Nie brało się oczami od razu i bezwiednie - istniały obok siebie i dopiero z lekkim opóźnieniem zlewały się na powrót - zabawne jak na maturzystę. Ujrzał oto rząd liter: ?ap?kmaxep. To znaczy - błysk lustrzany, zapach wody kolońskiej, spienione mydło, fotel, grzeczność: fryzjer! Bardzo aktualne. Od tego właśnie należało zacząć. Pchnął drzwi. Na brzęk dzwoneczka dwa białe kitle przy oknie odsunęły się od siebie, przerywając partyjką szachów. Jeden wstał na powitanie. - Pożałsta - zaprosił przysuwając fotel. Zakład był nieduży, ale schludny i przytulny, z mieszkaniem obok: słyszało się kanarka za przepierzeniem i skwarzenie na patelni. Wiktor zdjął plecak z przytroczonymi skórkami soboli, położył na taborecie pod wieszakiem wraz z podłużną paczką, owiniętą w lisi błam, tak że nie znać było złożonej i ukrytej w środku broni, na którą przecież nie miał pozwolenia. - Można powinszować - zauważył uprzejmie fryzjer szacując spojrzeniem futerka. - Prosto z tajgi, widzę. - Nu da, ojciec przysłał, żeby na razie choć to sprzedać. - Macie kupca? - Owszem, mamy jednego. W Charbinie, ma się rozumieć. Bo w naszych stronach - to niejednego. Nas, Potapowych, znają - pochwalił się prostodusznie, zrzucając półkożuszek z wzbierającym poczuciem swobody i pewności siebie. Wyglądał tak z rosyjska i tajgowo, że w pociągu, jeśli się kto wdawał z nim w rozmowę, to zawsze po rosyjsku i o zwierzynie. Ten fryzjer tak samo. - Proszę - powtórzył. - Strzyżenie i golenie razem? Wiktor obrócił się w tamtą stronę i zetknął oko w oko ze sobą, można powiedzieć, że się zderzyli - wrażenie było wstrząsające. Zdrętwiał z ręką na fotelu. Nie dlatego, że odbicie w lustrze wypadło mniej korzystnie, aniżeli przypuszczał. Ale to, co widział, obalało wszystkie dotychczasowe wyobrażenia o sobie. Cały czas przecież miał w pamięci sztubaka, chłopca smukłego i nie bez wdzięku, jak mu się zdawało - no bo komuż tak się nie wydaje! A tu z lustra patrzył leśny chłop. Patrzył twardo i wilczato, bez żadnego przebłysku tej lotności, tej inteligencji, którą w swoim mniemaniu posiadał, a do której braku człowiekowi najtrudniej się przyznać... Dalibóg, w żaden sposób nie mógł akceptować tej kudłatej, drapieżnej tożsamości, aż fryzjerzy poczęli mrugać do siebie, że niby taki kniejowy ćwok: jak się przejrzał w lustrze, to i zbaraniał. - Tak jest, strzyżenie i golenie - zgodził się Wiktor siadając na fotel. Fryzjer ujął sceptycznie w palce tłuste pasmo. - Główkę przydałoby się umyć. Delikatnie, trzeba przyznać, powiedział. - A to proszę bardzo, niech pan szoruje, jeśli się da, bo my, Potapowowie, mamy włos jak dziczy chyb i okrutnie tłusty. - Dobrze wiedzieć. Bo ja z początku myślałem, że - za pozwoleniem - brud. A teraz widzę - rasa! Podrwiwali sobie z poważną miną w przeświadczeniu, że subtelnej, jak się tym białym emigrantom zdawało, ironii taki dzikolud nie jest w stanie zrozumieć, i to znowu Wiktora upewniło, że dobrze siedzi w roli. Czekał przed porcelanową muszlą na gorącą wodę i dalej patrząc w lustro, oswajał się pomału z własną twarzą. Ostatecznie, myślał, ujdzie w tłoku - po fryzjerskich za biegach, naturalnie. Nos trochę zadarty, brwi zrośnięte, jakby się zeszły u nasady nosa dwie mechate, ciemne liszki; kości policzkowe wydatne, całość zbyt ściągła i sucha, to prawda. Przydałoby się cokolwiek delikatnej łagodności z urody Ryśka, na przykład... Ale cerę ma czystą, lepszej nie trzeba, oczy też czyste, niebieskie, przeniebieszczone nawet jak na Chiny - zwracają na siebie uwagę. W każdym razie, kiedy zapuści ciemny wąsik - z pierwszego zarostu już widać, że będzie grubo ciemniejszy od włosów - to ten wąs i brwi na jasnym tle wypadną nawet oryginalnie. Całe szczęście, bo gdyby na górnej wardze rósł włos tak samo uparcie płowy jak na głowie, toby wyglądało fatalnie... Dalszy ciąg utonął w muszli z głową, mydloną, tartą i nurzaną w ciepłej wodzie. Jedyne, co Wiktor zdążył przemyśleć - że po fryzjerze zatelefonuje pod numer 44-03. Na pewno znajdzie się w pobliżu jakiś sklep nie chiński, nie świętujący albo apteka z telefonem, można będzie poprosić do aparatu Piotra Fomicza i umówić spotkanie. To przede wszystkim. Zapada wieczór, gdzieś trzeba jednak przenocować. Gdy po umyciu podnosząc głowę znad muszli przetarł oczy, ujrzał ostry nos wycelowany w swoją stronę i natrętne spojrzenie biegnące ponad nosem, ponad wąsami, prosto ku przegubowi jego ręki, na której oksydowaną stalą połyskiwała wąska jak rzemyk bransoleta ze staro modnym zegarkiem w takiej samej stalowej kopercie. Wiktor spojrzał spod oka i zaraz uciekł wzrokiem pod sufit: w sąsiednim fotelu, zadarłszy głowę, tkwił dostojnie, mydłem namaszczony profesor Koropka. Profesor Lech Koropka, historyk, wychowawca ich i harcmistrz, skarbnica wiedzy, romantyk niemożliwy, sarmacki w każ dym calu, krótko mówiąc - Mociu. Nie było co do tego żadnej wątpliwości, jak nie było na świecie drugiego człowieka metr pięćdziesiąt całej wątłości z wąsami Sobieskiego, Sobieskiego w latach najlepszej formy - prosto spod Wiednia. Przymknąwszy oczy Wiktor widział go z rozwianym włosem na katedrze i całą ich klasę zapatrzoną w odsiecz Wiednia, którą Mociu grał i pokazywał: - ...i król na znak zwycięstwa nad półksiężycem,. uniósłszy się w strzemionach, dźwigał swój pałasz wysoko nad hufcami, krzyżem do góry, a krzyż u pałasza, mociumpanie, składa się z gifesa, tawki, wąsów, rękojeści, kapturka na rękojeści i palucha! Po jego lekcji klasa chodziła zaczadzona dymnym prochem (bezdymnego Koropka nie uznawał), obwieszona takimi oto gifesami, tawkami i wszelkim innym brzękadłem z rycerskiego rynsztunku... Pod urokiem polszczyzny z końca ubiegłego wieku, w której Koropka był rozkochany, jako. że tylko ta polszczyzna była według niego jedynie klarowna i dostała, współczesną miał za fusy... I po każdej lekcji klasa była dumna z przeszłości, którą Koropka znał perfekt i wykładał w sposób dramatyczny, z którą się związał wreszcie do grobowej deski, biorąc za żonę Zuzannę Korwin-Łącką, ostatnią z rodu senatorów. Jezu, cóż to był za babsztyl! Legenda całej szkoły, natchnienie Ryśka, który płodził coraz to ucieszniejsze zwrotki. Każda zaczynała się od „Hosanna!” a kończyła naturalnie Zuzanną... - Kosoj probor, anglijskij ili w skobku *? [* (ros.) - Przedziałek z boku, angielski czy z grzywką?] - W skobku - zadecydował bez namysłu Wiktor i w tejże chwili usłyszał z prawa głos Koropki: - Przepraszam, ma pan widzę zegarek... Która godzina? Na dźwięk ojczystej mowy, nie słyszanej od tak dawna, serce aż podskoczyło. Trzeba było dobrze się trzymać i to kosztowało - ten ruch głowy w prawo, spojrzenie szukające, kto się tu odezwał i do kogo? Dopiero gdy Koropka powtórzył pytanie po rosyjsku, można było zerknąwszy na zegarek odpowiedzieć: - Bez piati czetyre.* [*(ros.) - za pięć czwarta. ]. Koropka skinął głową na podziękę, oddając się z powrotem w ręce fryzjera, i Wiktor mógł się zastanowić nad spostrzeżonym: Mociu był w głębokiej żałobie. Skoro nikogo z krewnych nie posiadał, znaczyłoby to, że pani Zuzanna go opuściła. O nieboszczykach mówić źle nie przystoi, niech więc jej ziemia będzie lekka, ale że Mociu miał z nią krzyż z gifesem - to prawda. Rysiek we własnym interesie, aby nie wyschło źródło jego „Hosanny”, utrzymywał, że ta Zuzanna herbu Topór tłucze Koropkę świątek i piątek, dlatego tak się batalistycznie wyżywa na wykładach. Ale ojciec - a ojciec za lat charbińskich dobrze żył z Koropką - twierdził, że to gruba przesada: czasem stuknęła - go jakimś tępym domowym narzędziem, ale nie tak znów często i z tym można byłoby wytrzymać. Straszne było to, że trafiła mu się baba wyjątkowo bzdurna, ani do roboty, ani do miłości. Wielkie kształty, jakie niegdyś olśniły Koropkę, tyle kobiety plus trzydzieści pokoleń karmazynowych antenatów, tradycji narodowej w najprzedniejszym wyciągu, dekokt, można powiedzieć! - to się okazało pustym mamidłem, bajtałachą bezmyślną i gnuśną, poruszaną jedynie pogardą dla wszystkiego, co nie było z Korwin-Łąckich, w pierwszym rzędzie więc do Koropki, który na szczęście dla niej ujrzał świat w rodzinie woźnego, sądu grodzkiego w Warszawie. - Że się też nie powiesił z taką Gracją ani zwariował - dziwił się ojciec. Przyjaciel Koropki, doktor Cięgło, tłumaczył to tym, że Mociu zdradza ją z Kleopatrą. Wyżywa się ż kobietami tej miary, co Safo i Aspazja, czasem na odmianę sięga po Messalinę... Wierzyć takiemu kawalarzowi jak Cięgło niepodobna oczywiście, ale że fantazję Koropka miał równą swej fenomenalnej pamięci, koncept chętnie przyjmowany krążył po Charbinie i bliźni już się cudzą sprawą nie trapili. Musi chyba w myślach zbytkować, skoro nie zzuzanniał po dwudziestu latach. Fryzjer, uporawszy się ze strzyżeniem, brał się do golenia. - Wąs zapuszczamy? - Chciałbym na próbę... - To się wie. Każdy z początku próbuje. Z wąsem, albo z baczkami, albo z - bródką... A jak świata nie zadziwi, to i poprzestaje na gołym. Przytknął brzytwę ruchem stoickiej melancholii, a Koropka jakby tylko czekał na ten moment unieruchomienia Wiktora. - Oryginalny zegarek - zauważył tak samo po rosyjsku. - Można obejrzeć? - Czemu nie... Ojca podarek. Każdy z nas, Potapowych, a jest nas trzech braci - każdy dostał taki sam. Po pierwszych pantach. Za pierwszego znaczy się pantacza. - A ile za takie różki bierzecie? - zainteresował się fryzjer. - To zależy. Zwykłego byka czy plamistego... Ja ubiłem plamistego szóstaka, to są najdroższe panty. Dostaliśmy czterysta dolarów. - Fiu-fiu, to było na - zegarek! Jeszcze co nieco tatusiowi zostało. - Ciekawe - mówił tymczasem Koropka oglądając - bardzo ciekawe. Rzeczywiście, ojca podarek. Wiktor ścierpł. Przypomniało mu się nagle, że - Koropka doradził! Ojciec kiedyś się przyznał... Ale co mu doradził? Sklep tylko czy też był przy kupnie? Może przebierał razem z nim w zegarkach, aż się zdecydowali na ten? Jeśli tak - poznał, oczy ma spiczaste, belferskie oczy. Wszystko zauważa i pamięta... Aż się zżymnął - psiakość, tego brakowało, żeby go poznał, i to było tak absorbujące, że pierwsze golenie przeżył byle jak, bez tego podniosłego wzruszenia, jakiego doznaje każdy młodzieniec przy tym celebrowaniu swej widomej nareszcie, zwąsiałej męskości. Otrzepał się w końcu rad, że zaraz się pozbędzie sąsiedztwa Koropki. Rzucił przelotnie okiem na siebie w lustrze, tym razem z akceptacją, jako że stamtąd patrzył teraz chłop gładki i śmiało w zwartym ciele osadzony. - Nu, pora, a to kupca prozjewajem * [*(ros.) - Ano czas, bo kupca przegapimy. ] - powiedział, tłumacząc niejako swój pośpiech, Koropka jednak tak samo spiesznie płacił, zbierając się do odejścia. Czyżby chciał pogadać z nim na osobności? Na to wyglądało. Wypadł zaraz od fryzjera i pogonił ulicą za oddalającym się Wiktorem. W pierwszym odruchu Wiktor chciał się ostro od niego odsądzić. Mógłby ruszyć ostro, że i jeleń w końcu by odpadł. Ale to by tylko utwierdziło Koropkę w jego przypuszczeniach, nie omieszkałby się zwierzyć tu i tam: „A Domaniewskiego, mociumpanie, przydybałem u fryzjera, ale mi zwiał, ukrywa się widać...” Rozniosłoby się po Charbinie i mogłoby dotrzeć do Japończyków, a nie wiadomo, jak długo trzeba będzie przebywać w Charbinie. A więc po paru minutach forsownego marszu zwolnił kroku, przystanął nawet przed tablicą pomnikową na wprost soboru. Ryte w kamieniu litery obwieszczały, że niejaki Natarow poległ śmiercią bohatera nad rzeką Chałchin-goł, walcząc z komunizmem w szeregach niezwyciężonej armii cesarskiej pod dowództwem generała dywizji Jamanity, który to generał i japońscy żołnierze pomnik ten wznieśli ku uczczeniu pamięci rosyjskiego towarzysza broni. Uderzyła Wiktora data: dwudziesty trzeci czerwca tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty rok. To znaczy, że w tym samym dniu, gdy chował zamordowaną matkę i stawiał krzyż brzozowy, jakiś emigrant rosyjski znalazł śmierć w zbójeckiej awanturze, rozpętanej nad granicą przez „niezwyciężoną armię cesarską.” Najchętniej Wiktor byłby plunął na ten pomnik. Co jak co, można bolszewików nienawidzić, ale prowadzić zajadłego wroga na rodaków, na podbój własnej ojczyzny - toż trzeba być skończonym łajdakiem... Koropka zbliżył się tymczasem, zaszedł od tyłu, oglądając niby sobole. Chciał nawet dotknąć, ale Bąk warknął, uskoczył więc i z pewnego oddalenia poprosił: - Ochotnik, pridierżytie-ka sobaku! - W czom dieło? - Sobolia to u was choroszije... Rozrieszytje poglia diet? - Gladitje, tolko oni uże prodany.* [*Ochotnik... (ros.) - Myśliwy, niech pan przytrzyma psa! - O co chodzi? - Sobole macie piękne... Pozwól pan obejrzeć. - Patrz, pan, tylko są już sprzedane.] Koropka widząc, że Wiktor uspokaja psa, przydreptał z powrotem, tak samo od tyłu, do plecaka. Zaczął przebierać tam skórki, głaszcząc pieściwie jedwabiste, siwo białe z czerniawą na grzbiecie pręgą futerka. - Nu kak, pogliadieli?* [*(ros.) - A więc jakże, popatrzy! pan? ] A Koropka na to cicho z wyrzutem: - Czy ci Witek nie wstyd? Do mnie, wychowawcy, który cię prowadził z klasy do klasy, nie masz zaufania?... - Panie profesorze - odezwał się po namyśle Wiktor - tu nie o zaufanie chodzi, ale o to, że jestem trefny... Słyszał pan, co mnie spotkało? - Wiem, wiem, kochanie... Okropnieśmy cię wszyscy żałowali. - No to widzi pan profesor, lepiej się ze mną nie spotykać. Dlatego wolałem nie narażać. W razie czego za takie kontakty można grubo beknąć. - Ty mnie, mociu, nie strasz, bośmy tu, Polacy, straszeni do odstrachu. Powiedz lepiej, czy ci czego nie brak? Może ja bym mógł ci w czym pomóc? - Dziękuję panu profesorowi, naprawdę serdeczne dzięki, ale cóż - żyję z tajgi, w tajdze niewiele potrzeba... Wpadłem, żeby to spieniężyć, i zaraz wracam do siebie. - I rzeczywiście masz kupca? Wiktor się zastanowił. - Prawdę powiedziawszy, to kupca jeszcze nie mam. - A widzisz! Będziesz się po mieście niepotrzebnie szwendał, jeszcze cię nippony zauważą... Powinieneś, mociu, gdzieś przycupnąć, a z towarem niech idzie kto inny... Co masz, sobole tylko? - Nie tylko, coś lepszego jeszcze... Panty mam. Dwie pary. Z tych najcenniejszych, jak mówiłem fryzjerowi. - Bagatela, taki majątek! Nie, ja cię, Witku, nie zostawię, bo jeszcze oszukają. Na to trzeba kupca uczciwego... Czekaj! Mam. Cięgłę przecież znasz? - Myśli pan, że weźmie? - Z podziękowaniem. Ma aptekę przy lecznicy, tybetańską medycyną też się para. Z całą pewnością wiem, że kupuje panty. Możemy to z miejsca załatwić. Chyba nie wątpisz? Nie, Wiktor nie miał żadnych wątpliwości co do charakteru Cięgły. Pijus, babiarz, bezbożna zakała parafii i duma całej kolonii polskiej, bo drugiego takiego chirurga nie znajdziesz w Mandżurii. Ani takiego kpiarza... I nikt jeszcze nie powiedział, żeby z tej swojej forsy, a forsy ma jak lodu, choć jeden tajan komuś zabrał, żeby z kimkolwiek postąpił nieuczciwie. Wiktor musiał przy znać, że to była dobra myśl: sprzedać panty bez kłopotu doktorowi Cięgło, od którego zresztą można będzie od razu zatelefonować do Piotra Fomicza. Chciał właśnie powiedzieć Koropce, że się zgadza, ale profesor już się na głos zastanawiał: - Ale gdzie ten arcybibosz w tej chwili ordynuje? Która odaliska głowę jego ściska? Pytanie było raczej retoryczne, dla rymu tylko, bo za raz padła zdecydowana odpowiedź: - Musi być u Musi! - To ta jego odaliska? - Extra culpam, rozumiesz? - Nie bardzo. Wywietrzało mi wszystko. Culpa, owszem, pamiętam - to wina. - A extra culpam - to bez winy. Z biedy. Ojciec zmarł, fachu nie miała, a nasz Dionizos niestety starzeje się, coraz młodsze serce jego rozgrzewają, no więc... Inteligentna nawet dziewczyna, córka inżyniera Kowalowa. Znasz może? - Nie, nie przypominam sobie. Rosjanka? - Tak. Dobrze się składa, że się nie znacie. Dla niej będziesz... Przepraszam, jak się teraz nazywasz? Wiktor powiedział. Koropka zatarł ręce. - Znakomicie. Przyjdę więc z Wanią Potapowem... Tak cztoż, ochotnik, po rukam? * [*(ros.) - A więc jakże, panie myśliwy, dobijamy targu?] Wiktor spojrzał za siebie: dwóch przechodniów także przystanęło przed pomnikiem. Wyciągnął rękę: - Po rukam! * [*(ros.) - Dobijamy! ] Dobili targu kończąc pospolitą scenkę i poszli - my śliwy z kupcem, jak to się często widzi w Charbinie. - Aleś się przeobraził - dziwił się Koropka. - Soboli cały tuzin i dwie pary pantów, ho-ho, kto by to przypuszczał! - Zostałem przecież tawydą, trzeba się było nauczyć. - Ogromnieś się zmienił, ogromnie - powtarzał Koropka, zerkając na niego z boku. - Jesteś już wzrostu ojca, tylko Adam z natury swej i wieku był zażywny, a tyś suchy, wiatrem wędzony... - A jednak pan poznał. - Tylko przez zegarek, tylko przez tę bransoletę. Sam ją wybrałem, Adam za nic nie chciał. „Bo to - mówił - do chłopca nie pasuje”... A ja mu na to: „To stal, człowieku, stal - symbol charakteru, w sam raz dla chłopca!” Małośmy się wtedy nie pokłócili... Tak, dopiero ja kem ujrzał na ręku bransoletę, zwróciłem uwagę na oczy. Oczy masz szczególne, zresztą najtrudniej człowiekowi zmienić oczy. A w ogóle - nigdy bym nie poznał. Tym bardziej że aktor z ciebie pierwszej klasy. Grasz, niech się Rapacki schowa! - A pan profesor wcale się nie zmienił. Tak samo rześki, futro nawet to samo, tylko odznakę jakąś widzę czy order... - Tak, order Św. Nippona. Ponumerowali nas, popatrz! Wiktor przyjrzał się: metalowy znaczek, żółty, z nu - merem - Wszyscy muszą nosić? - Wszyscy. I nad każdym mieszkaniem przybito blaszkę z tym samym numerem, co na znaczku. Poznaczyli jak bydło... W ogóle odkąd Japończycy przystąpili do wojny, to wszystkich cudzoziemców, a nas w szczególności, mają za gnój, za mierzwę tamquam re bene gesta. * [*( łac.) - Jak gdyby po zwycięstwie. ] Respektują tylko jeszcze obywateli radzieckich. Ci są nietykalni. - Ciekawym, skąd ta przyjaźń? - Nie przyjaźń, ale taktyka. Wojują z całym światem, plecy zatem muszą mieć niezagrożone. Skończą z Ameryką z Anglią, to się wezmą za Sowiety, ale na razie - ustępliwie, delikatnie, ostrożnie, jak ze zgniłym jajkiem... Orientujesz się chyba w sytuacji? - Nie bardzo. Dopiero się dowiedziałem, że wojna trwa już trzeci rok, że Polski nie ma... Dokładnie nie wiem. - Człowieku, gdzieś ty był?! - W tajdze. - Prawda, prawda... Więc słuchaj: pierwszego września 1939 roku o godzinie piątej minut czterdzieści pięć nad ranem, Adolf Schicklgruber, znany pod pseudonimem partyjnym jako Hitler, bez wypowiedzenia wojny pchnął wojska na Polskę. Z trzech stron - od Prus Wschodnich, od Słowacji i od... Wiktor słuchał: Blitzkrieg... Bardzo łatwy Blitzkrieg, kiedy się ma przed sobą nie dozbrojone wojsko, generałów od trąby tylko, głupi rząd i mądrą zdradę... Armie pancerne spadają raz po raz na Bydgoszcz, Kutno, Warszawę - blitz! blitz! - Po miesiącu nic nie mieli w Polsce do roboty. - Panie, na lekcjach sam pan mówił o mocarstwie! - Wszyscy tak myśleli. - I że armia polska co do wielkości i siły bojowej stoi na czwartym miejscu wśród armii świata! I tak oto, jak ostatni gówniarze - po miesiącu?! Panie, to hańba, takiej hańby jeszcze nie było! Koropka aż się skulił od wybuchu tego wyrzutu, tej młodzieńczej odrazy, zamrugał, jakby on właśnie zawinił. - Bo ja wiem, wstyd wielki, oczywiście... Ale z Francją mimo całej pomocy Anglii załatwili także w miesiąc. Z Holandią - w pięć dni. Z Belgią - w siedemnaście. Danię wzięli w ogóle bez walki, podstępem, a Norwegię - po kilku dniach oporu. - Niech to piorun trzaśnie! Bije ten Schicklgruber, trzeba przyznać jak w kaczy kuper... No i co z Polską? - Polska walczy. - Gdzie walczy? - W Anglii. Broni jej także lotnictwo nasze i marynarka. Na terenie Związku Radzieckiego formuje się wojsko polskie. W Afryce pod Tobrukiem walczy Brygada Karpacka. Tam właśnie trafili nasi z Charbina 16, piętnastu chłopaków, których żeśmy wysłali z Zanozińskim... - Dobrze wiedzieć - zauważył Wiktor, mając na myśli swój wyjazd do jednej z tych formacji, i zaraz się poprawił: - Dobre i to. Pierwsze latarnie zapalając się niemrawo, ukazywały ulicę, w którą wchodzili - szeroką z początku, coraz węższą następnie i zamkniętą w końcu jednym domem. „Jak niewód” - pomyślał o niej Wiktor i znów zabrzmiał mu w uszach werset o Babilonie, tym razem pełnym tekstem, z tym nareszcie, czego dotąd brakowało: „Pojmany będziesz niewodem moim...” CIĘŻKA WODA NA UCZCIE W chodzili na klatkę schodową, Wiktor spytał: - Doktor dobrze się chyba miewa? - Ba, zdrowie, sława, miłość... Majętności, mówiąc za Petrycym, majętności na łono mu ciekną, cynamonem mógłby w piecu palić. Otworzyła im pokojówka w starszym wieku, pod pięćdziesiątkę. Wyglądała inteligentnie i dystyngowanie. Na widok Koropki, który zapewne często tu bywał, bez słowa poszła zameldować doktorowi. Figurę miała dziewczyny i ruchy pełne przedziwnej lekkości. - Lwowa - szepnął Koropka, ledwo wyszła. Nazwisko to nic nie mówiło Wiktorowi. Profesor to spostrzegł. - Oczywiście, nie możesz pamiętać... To była primabalerina rzadkiej gracji, bożyszcze naszego pokolenia. Portiery frunęły, rozsunięte gwałtownie asyryjską brodą, brzuchem i rozwartymi ramionami. Wszystko spadło na Koropkę. - Aa, tsin-wei, tsin-wei! Jak się masz, notorycznie historyczny rozpustniku! - Puść! - pisnął Koropka. - Będzie mi od rozpustników, sam taki... Broda jak u proroka, a cnota jak u draba! I przechodząc na rosyjski: - Pozwól sobie przedstawić Iwana Kuźmicza Potapowa. Cięgło obrócił się żywo, na widok tawydy z psem spochmurniał: - Bardzo mi miła... Czym mogę służyć? - Profesor gadali, że łaskawy pan kupuje. - Co kupuje? - Panty, znaczy się. Dobre panty, majskie. - A i owszem, i owszem... Tylko nie teraz. Teraz mam gości. Jutro, mój złociutki, przyjdźcie jutro, najlepiej o dziesiątej, to sobie spokojnie obejrzymy... Koropka przysiadł, krztusząc się od śmiechu. - Eskulapie... gapiu! Cięgło powiódł od niego do Wiktora mądrymi, w fałdach tłuszczu oczkami, czując nosem fortel jakiś, wciąż jednak nie poznawał Wiktora. - Ależ to Domaniewski! Nie widzisz? Grubas jednak powątpiewał: - Nie gadaj głupstw... - Niestety, panie doktorze - odezwał się Wiktor po polsku - wyrostka, co mi pan wyciął i ofiarował, pokazać nie mogę, bo spłonął z innymi pamiątkami... Zrobiło się cicho. Wszyscy trzej patrzyli na siebie, wtem profesor kuksnął przyjaciela w brzuch, zaśmiewając się cienko z udanego kawału; doktor zawtórował mu fagotowo i rżąco, czarną brodę zadarłszy jak trąbę. - A to dobre! - basował sunąc do Witka krwistą twarzą i gorącym, winnym oddechem. - Witaj, chłopcze, niech cię uściskam! Obłapił, potem odstąpił krok, przyglądając mu się od nowa. - Ano tak, pacjent mój, podwójny pacjent... Sacramentum, jak sobie przypomnę tę twoją minę, gdyś stał w tym dymie... Zamachał rękami na jakieś ucieszne wspomnienie, co mu oczy gryzło do łez, aż musiał chustką otrzeć. A gdy ją wsunął na powrót do kieszeni, to był już spokojniejszy, zdecydowany. - Rozbierz się, mój drogi. Naprawdę jestem ci serdecznie rad. Uczciwie uprzedzam - nieprędko stąd wyjdziesz! - Ale może nie w porę? Gości, słyszę, pan ma. - Tym lepiej. Pomożecie ich wykurzyć. Zwracając się raczej do Koropki wyjaśnił: - Delegacja rodaków. Polskie koła przemysłowo-handlowe złożyły mi uszanowanie, to znaczy, że marzą o grubszej spekulacji, ja to czuję, jakiś interes chodzi im po kościach... A ja nie chcę gadać o interesach! Jestem po pięciu operacjach, po trzech konsultacjach, po... Dosyć! Chce mi się jeść i bawić! Chodźmy, kochani. Chwileczkę. Szacującym okiem obrzucił bystro Wiktora. - Ostrowskiego znasz? - Dyrektora z Jabłoni? Raz go widziałem u nas na polowaniu, ale byłem wtedy chłopcem. - Pięknie. A Lejmana? - Z widzenia. W kościele tylko. - A Kwapiszewicza? Magistra, fabrykanta z Weihe? - Nie. Słyszałem, że geniusz, jeśli chodzi o pieniądze. - A niech sobie geniuszuje, ja mu nie bronię, tylko beze mnie... Więc jesteś?... Wiktor powtórzył wyraźnie: - Iwan Kuźmicz Potapow, myśliwy ze wsi Borysówka. - Potapow? - ucieszył się Cięgło. - I do tego jeszcze Kuźmicz? Nno, to mamy asa w renonsie, możemy partyjkę rozegrać... Naprzód, wiara! Ująwszy Wiktora pod łokieć poprowadził do pokojów przebierając w brodzie palcami wolnej ręki. Gdy ją odjął by rozsunąć portierę, brwi miał ściągnięte i twarz uroczyście skupioną, jak przed podniosłym toastem. Przez salon przeszli do jadalnego, gdzie siedziało przy stole trzech panów i pani. - Musieńko - zwrócił się do niej Cięgło po rosyjsku - oddaję Wanię pod łaskawy twój dozór i opiekę, tylko mi go nie bałamuć, bo to chłopak prosto z tajgi i miłość bierze serio. Z błękitnej mgły wychynęła ku Wiktorowi Aszyche, a gdy mgła opadła pospolitym szelestem jedwabiu - trzymał w dłoni wymuskaną rączkę, jakiej Aszyche nie miała, widział ukarminowane usta w powitalnym uśmiechu, zielonopiwne oczy badające go bez żenady, blond włosy fryzowane misternie, słowem - nic, co by było z tamtej, aż złość brała, że też w każdej napotkanej kobiecie musi widzieć najpierw Aszyche! A Cięgło tymczasem za jego plecami huczał po polsku: - Panowie, poznajcie mojego młodego przyjaciela, który... Doprawdy, chciałbym go zaprezentować najgodniej. Leszku, cyt! Koropka, wysuwając się naprzód, z miejsca zaretytował: - ... który to młodzieniec nie w delicjach ani w papinkach chowany, ale dotrzymując jak może kroku zimie, z ciężką rusznicą brnie po śniegach! - Ot-to-to - „z ciężką rusznicą brnie po śniegach!” Trafnieś to rzucił, Leszku, piękny cytat... Panowie - Iwan Kuźmicz Potapow! I gdy panowie zaczęli się niechętnie podnosić, by uścisnąć dłoń dryblasowi w brudnej watówce i walonkach - dodał ciszej znacząco: - Syn tamtego. Przez twarze gości przeleciał błysk zdumienia i respektu. Poderwali się żwawiej ocierając usta serwetami, szykowali uśmiechy i przyjazne słowa. Kościsty Ostrowski, którego szczupaczej twarzy żaden uśmiech się nie imał, trzasnął z lekka obcasami jak na odprawie w sto trzecim dragońskim imienia księcia Koburg-Taksa: - Miło. Wielkie nazwisko. Pochwalam. Lejman, tracący na milę Starym Testamentem, mimo że mszy świętej nie opuszczał, schylił głowę jak nad świeżą mogiłą i przemówił tą nienaganną w dźwięku, ciężko wypracowaną polszczyzną, jaką ma aktor i ambitny neofita. - Świętej pamięci ojciec szanownego pana znany mi jest, niestety, li tylko z fotografii, z prasy... Zaiste, podobieństwo zdumiewające! A Kwapiszewicz, w czarnym tużurku i z postnym obliczem wyglądający na przebranego ojczaszka, zakomunikował monotonnie, miętoląc trochę: - Posiadam autograf pańskiego ojca w odpowiedzi na pewien mój projekt. Odpowiedź była odmowna, ale autograf Potapowa zachowałem. Wiktor pojął, że Potapow, obecny ojciec jego, jest postacią legendarną, urzekającą czymś tych ludzi. Należało czym prędzej pozbyć się prostactwa w mowie i obejściu. Syn wielkiego człowieka z pewnością otrzymał staranne wychowanie... - A oto i clou naszego wieczoru... Proszę panowie, proszę. Kontynuujemy! Pokojówka, nazwana przez Koropkę primabaleriną, właśnie niosła antycznie i wysoko jak amforę dymiący stos blinów. Zaszurano siadając z powrotem do stołu, gdzie sądząc z kieliszków i przystawek, odbyła się dopiero przedobiadowa uwertura. - Musieńko, zajmij się Wanią. Niestety, po polsku nie rozumie, więc wy sobie, my sobie, swobodnie, każdy po swojemu, w swojej ojczystej mowie, którą tak rzadko możemy się rozkoszować... Czysta? Koniak? - Czystą - rąbnął Ostrowski. - Dziękuję, koniaczek, jeśli łaska - zwierzył się dyskretnie Lejman. - Francuski koniak, mój Boże, tego się nie pija teraz co dzień. - Wolę nasz czyfuski - orzekł Kwapiszewicz, wyciągając rękę po butelkę chińskiej marki. - Daleko lepszy od francuskiego. Nie tak suchy, i bardziej aromatyczny. - A pan? - spytała Wiktora piękna pani, po rosyjsku oczywiście. - Ja się na tym nie znam - wyznał Wiktor. - Gdy papa żył, byłem mały, a potem przyszło wygnanie, tajga... Będę pił za panią i pani zdrowie. Wszyscy umilkli przysłuchując się pierwszym jego słowom. Cięgło miał minę kapelmistrza, chwytającego uchem tony, jakie się rozległy, czy aby nie fałszywe? A Koropka mrugnął - świetnie, mociu, grasz jak z nut! I ujmując swój kieliszek zwrócił się do wszystkich, ale Wiktor dostał pod stołem lekkiego kopniaka w kostkę na znak, że pije do niego: - Ano, pozwólcie w takim razie po staropolsku: ja nie pijam nijak tego smrodu, chyba że pod wielkim szczęściem! Cięgło jakby na to tylko czekał. - Pięknieś to powiedział: „pod wielkim szczęściem”. I mnie, panowie, spotkało to szczęście, że mogę, opiekując się tym oto młodzieńcem, spłacić poniekąd dług wdzięczności zaciągnięty niegdyś wobec jego ojca. Uniósł wzrok ponad głowami biesiadników, jak gdyby szukał czegoś w zamglonej przeszłości. Wszyscy też unieśli i szukali. - Kuźma Jonycz Potapow... - zaczął cicho, z zamyślenia. - Milioner, który milionów swych już zliczyć nie potrafił, a które, jak mi sam kiedyś powiedział, rozpracował z kapitału zakładowego w sumie pięciu rubli srebrem i dwunastu w asygnacjach. Potentat i mecenas sztuki, mocarstwo finansowe samo w sobie... Twarze gości stężały, w źrenicach zamigotały błyski. Jak u graczy, gdy ktoś wyjawia sekret niezawodny... Wiktor zaczynał rozumieć, co tych ludzi interesu, goniących za bogactwem, urzekało w przybranym jego ojcu. - Szczera, szeroka rosyjska natura - ciągnął z głębokim przejęciem doktor. - To wszyscy wiecie. Nie wiecie jednak, panowie, czym był Kuźma Jonycz Potapow dla polskiej sprawy, ile dał serca i co tam ukrywać - gotówki, ratując nieraz zagrożonych bojowników. Nie zawsze byłem taki, jaki jestem. Miałem kiedyś ideały i gdy w latach górnej i chmurnej młodości zna lazłem się w rękach siepaczy carskich... „Siepaczy” wymówił drapieżnie, z podwójnym „s”, aż zaświszczało. Koropka, zburaczały nagle; polazł pod stół, po serwetę niby, i stamtąd już doszedł Wiktora zdyszany jego szept: „dalipies, pęknę!” - Wyrwał mnie, zaopatrzył w gotówkę i papiery i wy słał do Mandżurii... Panowie, gdy jestem dziś „pod wielkim szczęściem”, goszcząc syna mego dobrodzieja... Dźwignął się ciężko. Wszyscy też się dźwignęli i z kielichami w ręku czekali na słowa gospodarza, który stał wsparty o stół, z głową nieco przechyloną i wzrokiem wbitym w złotawą, niezbadaną toń koniaku... Brzuch mu lekko chodził od hamowanych, zda się, wzruszeń, ale Wiktor byłby przysiągł, że to psota go rozsadza. - Kuźma Jonycz Potapow, bestialsko przez czerwonych katów umęczony... Niech pamięć jego w sercach polskich żyje! Spełnili kielichy. Ostrowski duszkiem, Lejman do poło wy podejrzliwie, z odczekaniem na sprawdzenie marki i potem już z błogą kontemplacją, a Kwapiszewicz - jednostajnie ssącym popijaniem, rozcierając bukiet o podniebienie. Czyfuski koniak, rzeczywiście lepszy od Martella, łagodził z wolna rozczarowanie, że doktor nie powie dział nic intymnego o Potapowie i skończył niesmacznym toastem, gdzie była i polska sprawa, i serce polskie, świętości pite multum razy, przepite do fizycznego obrzydzenia, aż zgaga brała. - A bliny ostygły, ajaj, taka szkoda... Nieprawdaż, Musieńko, ostygły? - Nie, mój drogi, zawróciłam w porę do piecyka. Oto są. Bliny, niesione tak samo antycznie, zjawiły się na bis. Ożywiono się, witając je ogólnym uznaniem. Zaczęto brać na talerz parujące smakowite plastry, zaprawiając według upodobania, kto kawiorem, kto ba łykiem. - Bis repetita placent - zauważył profesor. - Czyli? - zainteresował się Lejman. - Rzecz przyjemną radzi byśmy powtórzyć. - W samej rzeczy radzi byśmy... Panowie, w rączki uroczej pani serca naszego drogiego gospodarza, się! Wiktorowi po drugim kieliszku łzy się w oczach zakręciły. Pani Musia spostrzegła. - Niech pan nie pije tak sumiennie, Iwanie Kuźmiczu, za tymi pijakami i tak nie nadążycie... Co wam?! - Proszę spojrzeć pod stół. Spotkała się oczami Bąka. Przytulony do nogi Wiktora tarabanił ogonem o podłogę zdradzając swe głodowe męki. - Mądry. - Skąd pani wie, że mądry? - Ależ chowałam się z psami. Tata był okropny psiarz i do mnie stosował te same metody, dlatego mu się nie udało... Wzięłabym do kuchni, ale ode mnie nie będzie chyba chciał? - Zgadła pani. Jedzenie zdobywa sobie sam albo przyjmuje ode mnie. Od nikogo więcej. - W takim razie musimy go tutaj nakarmić. Posmarowała blin masłem, które na gorącym zaraz się rozpuściło, i podała Wiktorowi, ten dopiero podsunął Bąkowi. Zaczęli go karmić w ten sposób blinami, mięsem i bałykiem, a na tamtej stronie stołu, gdzie mówiono po polsku, rozmowa poważniała. Wiktor nie mógł nie słuchać. - ... ależ co do końca wojny nie może być dwóch zdań. Wojna wygrana! - Przez osiowe państwa? - Naturalnie. Panie doktorze, no bądźmy wreszcie silniejsi od naszych osobistych pragnień i sympatii, spójrzmy obiektywnie: Polska rozbita, Francja rozbita, Belgia, Dania, Holandia, Jugosławia, Norwegia, ach - nie warto wyliczać - cała Europa jest zajęta przez Hitlera! - Schicklgruber! - rzucił z boku Koropka. - Co, proszę? - Prawdziwe nazwisko tego hycla jest Schicklgruber, panie Lejman. Pół-Żyd z Wiednia. - Wolne żarty, panie profesorze. Przecież jego nienawiść do Żydów... - Właśnie, właśnie typowa dla mieszańców i mechesów! Żaden normalny, pełnokrwisty - że użyję tego pseudonaukowego terminu - żaden „czysty Aryjczyk” nie potrafi nigdy Żydów tak obłędnie nienawidzić. To wszystko robią te spiczaste ciałka krwi. - Spiczaste? - Ciałka pożydowskie. Jak się one, mociumpanie, dostaną do krwi, to umarł w butach: albo geniusz, albo wariat... Pańskie zdrowie, kochany panie Lejman, wyborna ta pestkówka, co? - Owszem. Otóż, jak rzekłem, Europa zajęta, Anglia leży pod bombami, lada dzień spodziewa się inwazji, Sowiety zaś... Mój Boże, co tu mówić: Niemcy są pod Moskwą i Petersburgiem, zajęli całą Ukrainę, cały Krym, zajmują Kaukaz... - Armia Czerwona straciła w bojach pierwszego półrocza 11.820 czołgów - wtrącił rzeczowo Ostrowski - 7.770 samolotów i - nie licząc zabitych i rannych - przeszło 600.000 wziętych do niewoli. Nie licząc, podkreślam, rannych i zabitych. Na własne uszy słyszałem komunikat Wehrmachtu. Armia Czerwona nie istnieje. - Zapewne, panie dyrektorze, zapewne, pan jako wojskowy... Nie będę się spierał. Niech mi pan tylko jedno wytłumaczy: w jaki sposób armia, która nie istnieje, może nieprzyjaciela rozbić? Toć nie dalej, jak wczoraj, piłem z Jamanitą, sam mi się przyznał, że sojusznik do stał pod Moskwą po krzyżu i zrobił zwrot w tył. Jest teraz od Moskwy o dwieście kilometrów dalej, niż był. - Lokalne zwycięstwo. Wojna w Europie skończy się w tym roku. - W Azji tak samo - poparł kolegów milczący dotąd Kwapiszewicz. - Chiny są wykończone. Że gdzieś tam jeszcze się bronią, to nie ma znaczenia, skoro wszystkie porty znajdują się w rękach Japończyków. Wiktor zaniepokoił się: którędy się wydostanie, jeśli wszystkie porty zablokowano? - W ciągu dwóch miesięcy Japonia rozgromiła flotę Amerykanów, no bo Pearl Harbour* [*Pearl Harbour - 7 grudnia 1941 r. Japonia bez wypowiedzenia, wojny zaatakowała największą bazę wojenną Stanów Zjednoczonych na Oceanie Spokojnym, Pearl Harbour na Hawajach. 450 samolotów zniszczono na ziemi, 15 wielkich okrętów zatopiono lub unieszkodliwiono i 5 uszkodzono. W ten sposób Japonia przystąpiła do Drugiej Wojny Światowej, startując serią błyskawicznych sukcesów. ] - to pogrom. Wydarła Anglii Hong-Kong. Wylądowała na Filipinach. Zajęła Malaje, sułtanat Jehore. Nie dziś to jutro zdobędzie Singapur. Proszę zważyć, co za błyskawice na wszystkie strony, promieniście: Pearl Harbour, Mitwaj, Wake, Guam, Filipiny, Hong-Kong, Malaje... Wszystko w niespełna dwa miesiące. Innymi słowy: za rok Japończycy wylądują w Australii i Ameryce. - Państwa osi mają wygraną wojnę w kieszeni! - No i co ty na to? - zwrócił się Cięgło po odsiecz do Koropki. Znużonym ruchem sięgnął po butelkę, zaczął napełniać kielichy. - Nie mam na nich amunicji, Leszku, cyt! Koropka zaczął głosem kaznodziei, miał już widać trochę w czubie: - Dawid - pogroził palcem trójce przeciwników - Dawid był subtelny robaczek, a taka się w nim moc zjawiła! Taka się i w tych rochmannych, ubogich i wzgardzonych zjawi... - Daj pan pokój - machnął ręką Kwapiszewicz. - My tu poważnie, w delegacji... Czy nie można z panem, doktorze, pomówić na osobności? - Jesteśmy sami. Tamci po polsku nie rozumieją, a Lech - to przecież powiernik mój i wspólnik we wszystkich interesach. Trzej panowie naradzili się oczami, po czym Lejman zagaił: - W takim razie w imieniu polskich kół przemysłowo-handlowych... - Prosit! - przerwał mu doktor trącając bezceremonialnie kielichem. I bez deklamacji, panowie. My z Leszkiem sami deklamujemy. O co chodzi? - Chwileczkę, panie doktorze, zaraz wyłuszczę nasz projekt, przedtem jednak musze, naświetlić założenia ogólne, z jakich wychodzimy. Otóż kanclerz Hitler ma, niestety, rację. Słyszał pan jego przemówienie wygłoszone w Reichstagu? „Walka - powiedział - walka, jaką obecnie prowadzimy, zadecyduje o przyszłych pięciuset, a może tysiącu lat historii Europy. Zadecyduje ona o losie przyszłych pokoleń na długie lata...” Losy wojny - jak widzimy - są już przesądzone. W tych warunkach należałoby pomyśleć o takich przedsięwzięciach, które by zabezpieczyły byt nasz i całej kolonii polskiej, które spotkałyby się z uznaniem państw zwycięskich, może nawet z ich wdzięcznością, i w ten sposób pośrednio wpłynęły również na złagodzenie polityki okupanta w Polsce. Dlatego polskie koła przemysłowo-handlowe w Mandżurii... - Panie - zdenerwował się doktor - nie może pan jednak bez tych kół? Co za język, u licha, że bez pompy ani rusz! Jest was, kupców i przemysłowców, jak kot napłakał, najwyżej kilkudziesięciu, a kolonia polska liczy kilka tysięcy, nędza z bryndzą, więc kogo panowie reprezentują? Jak o interesie, to karty na stół! Proszę konkretnie, nazwiskami. Kowalski? - Nie, pan Kowalski nie należy... - W takim razie Lewicki? Łopato? Goście znów się naradzili spojrzeniami i przewodnictwo objął Kwapiszewicz. - Słusznie, panie doktorze, w interesach najlepiej konkretnie. Zatem prosto z mostu: chcemy założyć pewne przedsiębiorstwo. - Kto to - my? - Ostrowski, Lejman, ja i pana prosimy na czwartego... - Do brydża? - Bez żartów. Przedsiębiorstwo ma być nader poważne o znaczeniu światowym. Prosimy pana na czwartego ze strony polskiej. - Po pierwsze, ja się interesami nie zajmuję. Co mam, zdobyłem tym oto kapitałem... Wysunął przed siebie ręce - grube łapska o krótkich serdelkowatych paluchach, z paznokciami poobcinanymi do samego mięsa, szkaradne i mocne, i mądre biegłością uczulonych nerwów... Cudowne ręce chirurga. Wzroku od nich oderwać nie mogli. One przecież rok temu otworzyły czerep generała Jamanity, jak się otwiera pudełko sardynek, wycięły nowotwór, co się przyssał do mózgu, zamknęły wszystko elegancko z powrotem i Jamanita już się nie przewraca na lewy bok chodząc, po dawnemu jeździ konno, pije i dowodzi. Głowę ma jak każdy Japończyk, trochę tylko cięższą od platyny na klamrach, od srebra... - A po drugie, zaprosiliście mnie na czwartego „ze strony polskiej”. To znaczy, że ma być jeszcze jedna strona. Chcę wiedzieć. Mówcie, panowie, mówcie do końca. - Ze strony japońskiej chcemy mieć Jamanitę. Pro polskie sympatie generała... - Że jeździć konno nauczył się od polskich szwoleżerów? Że pije po polsku? - No, i powiedzmy bez fałszywej skromności, życie zawdzięcza polskiemu lekarzowi. - Niech i tak będzie... Kto jeszcze? - Mitsui. Kwapiszewicz wymówił, jakby to było nazwisko kolegi - Miciński, dajmy na to, Markiewicz albo Matusiński. - Pan nie ma chyba na myśli koncernu Mitsui? - Właśnie tak. Liczymy na to, że Mitsui pomoże. Zaległa cisza. Doktor milczał. Posapując świdrował oczkami trzech wspólników, czy aby nie zwariowali. Wy raźnie usłyszało się westchnienie Koropki, jego cichy, roztargniony głos, niby z zamyślenia: - Jak wilk komarowi pomoże, to i konia komar zmoże... Cięgło skarcił go spojrzeniem za niewczesną wycieczkę, i nalał wszystkim po kieliszku, sobie zaś pół szklanki. Musia odezwała się do Wiktora - nie wiadomo czemu szeptem - zdradzając niepokój, że doktor stanowczo za dużo dzisiaj pije, będzie musiała interweniować, bo to na zdrowie mu nie idzie. Nic na to jednak nie wskazywało. Wyglądał tak samo, był tylko bardziej na twarzy krwisty i czoło miał spocone, odgarniał z niego właśnie niesforne kosmyki prze mawiając: - Jak słyszałem, Mitsui dysponuje kapitałem przeszło dwóch miliardów jenów. A panowie? - My trzej wniesiemy do tego przedsiębiorstwa pół miliona dolarów. Pan da sto tysięcy, Jamanita - dziesięć, resztę, w wysokości od kilku do kilkunastu milionów, otrzymamy od Mitsui za akcje. - I cóż za produkt panowie mają, że Mitsui was poprze? - Mamy uran. - Szlachetny metal, radium daje... Owszem, owszem, ze wszystkich rud ta jest rudą leczniczą. - Nie tylko leczniczą... Rzecz znamienna, jak mnie informują, a mam dobre kontakty z niemieckimi sferami gospodarczymi, wszędzie w kopalniach rudy uranowej jest niebywały ruch. Ceny gwałtownie idą do góry. Znalezienie zatem przez nas bogatych złóż uranu w Mao-je-pame jest bardzo na czasie i na rękę. - Komu? Ale dajmy temu na razie spokój... Więc zakładacie przedsiębiorstwo rudy uranowej? - Niezupełnie. Przedsiębiorstwo o dwóch specjalnościach: uran i ciężka woda. Doktor potarł czoło, jakby chciał sobie uprzytomnić, co to jest, skąd się tu wzięła ciężka woda. - Deuterium, D2O - przypomniał Kwapiszewicz. - Droższe od złota. Jedyne na świecie zakłady produkujące ciężką wodę, zakłady Nilsa w Norwegii, zostały zajęte przez Niemców. To bardzo kosztowna i mozolna produkcja; jako fizyk z wykształcenia ja się na tym znam. Otóż traf chciał, żeśmy się znaleźli w posiadaniu kapitalnego wynalazku, poniekąd i odkrycia naukowego, które... „Ałsufjew!” - pomyślał Wiktor i odtąd jeszcze trudniej było mu udawać głuchą obojętność na polską rozmowę. Całe szczęście, że pani się udzieliło napięcie z tamtej strony stołu. Wyczuła, że tam się ważą duże sprawy, i przechylona ku Wiktorowi, maskując uwagę beztroskim uśmiechem, zwierzała mu się ze zdenerwowania: - Och, żeby choć rozumieć, o czym oni tam mówią, do czego go namawiają! Spójrzcie, Iwanie Kużmiczu, czy ten Kwapiszewicz nie wygląda jak drobny bies? Taki usmolony mały biesio, co by okropnie chciał awansować na szatana pierwszej rangi... Wiktor przytakiwał i teraz już wyglądało zupełnie naturalnie, że też spogląda nieznacznie na tych Polaków, chce zrozumieć ich mową, żeby się podzielić wrażeniami z młodą kobietą, przejętą niepokojem o Cięgłę, który może się wplątać w niebezpieczną historię i w niczym nie zna miary... „Dostali Ałsufjewa w swoje ręce - upewnił się Wiktor - zakładają spółkę, handlują jego pomysłem...” - Koncepcja genialna. Realizacja jej wymaga niebywałych inwestycji, wszystko jednak wróci się z nawiązką. Ciężką wodę można będzie produkować dziesięć razy szybciej niż dotychczas i sprzedawać pięć razy taniej. - Przepraszam, cykl produkcyjny zredukuje się dziesięciokrotnie, a cenę? - Pięciokrotnie. - W takim razie, jeśli dobrze zrozumiałem, to nie zredukowana reszta wyniesie pięć procent zysku od sta, czy nie tak? - Mniej więcej. - No, teraz rozumiem, że to może zainteresować Mitsui. Tylko skąd ta nagła hausse’a na uran, na ciężką wodę? W jakim celu, po co, nie wie pan? - Nie wiem - odrzekł sucho Kwapiszewicz. Cięgło wzruszył ramionami - nie, to nie. - Może byś nam zagrała, kochanie? - poprosił Musie, dając w ten sposób do zrozumienia, że nie zamierza więcej mówić o interesach. Kwapiszewicz spróbował na poprawkę: - Jak się orientuję, w kilku krajach na raz, szczególnie w Niemczech, zanosi się na przełom techniczny, na rewolucję w produkcji związanej z uranem i ciężką wodą. Dokładnie ustalić nie można, bo wszystko trzymane jest w największej tajemnicy. Dla mnie jednak, jeśli chodzi o wagę sprawy, dla mnie wystarczy, że jedną z pobudek zajęcia przez Niemców Norwegii była chęć zdobycia zakładów Nilsa. - Dziękuję, mnie to również wystarczy. Jeśli jakieś zakłady w czasie wojny stają się aż tak atrakcyjne, że armia gotowa iść do nich przebojem przez trzy obce kraje... Panie! Nie jesteśmy dziećmi. Ta ciężka woda z uranem śmierdzi gazami albo promieniami, jakimś potwornym utrapieniem. Ja do tego ręki nie przyłożę... Wolę Bacha, kochanie, coś z tych dobrych, starych rzeczy.. Ostatnie zdanie odnosiło się do Musi, przebierającej nuty przy pianinie. Wiktor zapalił świece w ażurowych z brązu lichtarzykach, stanął obok nut. - Pani da znak, kiedy mam odwrócić. Podziękowała mu skinieniem głowy. W tym ruchu było tyle wdzięku i prostoty, że na chwilę stracił z oczu dyskutantów, mimo woli zapatrzył się w śliczny, rozjaśniony inteligencją profil. - „Wiedział stary hultaj, co wybrać!” Grała rzecz, której Wiktor nie znał, nie mógł nawet powiedzieć, czy naprawdę dobrze gra. Z muzyką rzadko się stykał, może dlatego przeżywał ją tak ostro i pierwotnie. Nie myśląc, nie rozkładając na znaczenia, na pochodne, poddawał się bezwiednie całym sobą dobrej, ciepłej fali dźwięków, które wzruszały jak natura w śpiewie ptaków, fali upojnej i bezmiernej, gdzie można znaleźć, co się chce własnego: i ból, i radość, wszystkie tęsknoty i porywy... A przy stole koła przemysłowo-handlowe wciąż nacierały na doktora, ten jednak trwał przy swoim nieprzejednany, sądząc z ruchów i postawy. Koropka nie brał już udziału w rozmowie. Odwrócił się i patrzył na grającą. Przywołała go do siebie. Poszedł nie bardzo pewnym krokiem, przysunął krzesło, usiadł za nią. Nie przerywając grania spytała: - Czego chcą od niego? Koropka streścił całą sprawę - interes gruby, ale mocno podejrzany, jaki się wylągł w głowie Kwapiszewicza, który następnie dobrał sobie wspólników, a teraz próbują z Ciągły zrobić sobie mostek do Japończyków przez Jamanitę. - To niech sam do niego idzie. - Ba, kiedy można nie wrócić... Przysunął się z krzesłem bliżej, tłumacząc, że Japończycy mają paskudny zwyczaj ścinania obcym głów, w których rodzą się przydatne pomysły. Zetną w oka mgnieniu i nie ma odszkodowania za pomysł, za głowę. Dlatego Kwapiszewicz woli najpierw osłonić się gro nem znanych obywateli, uprezesować generałem Jamanitą i wtedy dopiero pertraktować z Mitsui. Mówiąc, wąsami niemalże ją bódł, od bliskości obnażonych w głębokim dekolcie ramion oczy mu się stawały głupiokrągłe. Powieki ciążyły jak żółtodziobej ptaszynie w ciepłym gnieździe - Mociu dobrze widać dzisiaj łyknął za spokój duszy Zuzanny. - Porządne kobiety nie lubią nakłuwania wąsami - powiedziała nie odwracając się, jakby do siebie. - Nie, niech pan sobie nie przeszkadza, ze mną można... Jestem przecież tylko utrzymanką. Koropka poczerwieniał, zerwał się wzburzony. Jak po policzku. W oczach trzeźwiał. - Jak pani mogła coś podobnego... Mario Pietrowna! Pani dobrze wie, jak ja ją szanuję i podziwiam... Wyciągnęła ku niemu obie ręce. - Proszę wybaczyć, Lechu Stanisławowiczu. Ja wiem. Taka się już zrobiłam zła. - Nerwy... - Nie, życie głupio się układa... - Łaskawa pani pozwoli - rozległ się za nimi gładziuchny głos Lejmana - że podziękujemy jej za miły wieczór i, niestety, pożegnamy. Za Lejmanem tkwili pozostali dwaj, żegnając się każdy po swojemu: Ostrowski z dragońska, Kwapiszewicz jak duszpasterz. Oboje gospodarstwo wyszli za gośćmi do przedpokoju, odprowadzając do ostatnich drzwi. Koropka, zostawszy sam z Wiktorem, kulił się, trąc ręce, chociaż nie było zimno. Zbliżył się do stołu. - Chodź, muszę przecież z tobą... Którą wolisz? - Wszystko jedno. Myślę, że i na mnie czas. - Daj spokój, przenocujesz z nami. Jak ona go kocha! Widziałeś? - spytał zwracając się wprost do kieliszka, ale w porę sobie uprzytomnił, że pić ma przecież do Wiktora. - No, twoje zdrowie, twoje szczęście, sztrabanclu jeden! Przechylił w rozwarte usta, wzdrygnął się. - A mnie nikt... Jezu, żeby choć raz kiedy taka kobieta! Głową zakręcił na to nieporozumienie. - A przecież jak spojrzeć bezstronnie, to nie jestem ostatnia łamaga ani pawian, jak sądzisz? - Ale skądże, panie profesorze... - A widzisz, a widzisz... I czy ty wiesz, że ja Zuzanny, jaka była, taka była, świeć jej Panie Boże, ale nigdy Zuzanny nie zdradziłem, nigdy?! Stuknął się w pierś, bijąc tę cnotę okropną, która mu życie do szczętu odbarwiła na spłowiały szmat, cnotę mimo woli, z nieśmiałości tylko, bezmyślną, psu na budę... Wiktor nie widział, jak się radzi na to, co przepadło - szczęściem wrócił doktor z Musią. - Ale szelma! - klął, siadając z powrotem na swoje miejsce. - Ścierwo takie... No, powiedz sam, Leszku, nazwij po imieniu? - Dupnik żołędny! - Mało. Mocniej! - Eunuch zwiędłych sułtanie! - Ech, literatura... - machnął ręką Cięgło. - Skurczyłeś się jak angielski ciućka i nie zagrzmisz? Ja ci powiem. Na takie łajdactwo jest proste, jędrne słowo... Musia stojąca za krzesłem zamknęła mu usta dłonią. - Dobrze, nie powiem. Wy i tak się domyślacie... Daj no tej czystej! Co? Ależ ja muszę! Cuchnę tymi gnojkami i jak nie spłuczę z siebie, to... Nie zabraniaj, Muska, nie zabraniaj, bo będzie źle! - Nie bronie, ci, Kaziuk. Uważam tylko, że nie powinieneś więcej pić. Nalała wszystkim, sobie także, przed doktorem zawahała się z butelką. - A tobie jak? Cięgło łypnął okiem na podstawione do wyboru - szklankę i kieliszek, odparł z rezygnacją: - Jak wszystkim, kieliszek... I rzeczywiście, niech już będzie ostatni. Z wolna się uspokajał. Otarła mu spocone czoło, zatrzymała palce na przymkniętych powiekach. Pokojówka przysiadła do nich. Obcy odeszli, zostali sami swoi, była więc sobą, czym napi”awdę była w tym domu. - Dobrze mu! - wskazała Koropce doktora. - Mądrze się urządził, co? - Ba, filozof. Samą brodą filozof! - No i powiedz, Olga Wanna - spytał Cięgło nie otwierając oczu. - Nie mogli tośmy się spotkać dwadzieścia lat temu i tak sobie żyć we trójkę szczęśliwie? - Dwadzieścia lat temu tobyśmy na ciebie, słoniu, nie spojrzały. Musieńka miała wtedy trzy latka, ja wprawdzie byłam trochę starsza od ciebie, ale... Byłbyś szczęśliwy, gdybyś tylko dostał bilet na występ Lwowej! - Nie, ja bym nie chciała - zauważyła Musia. - On by mnie wtedy zdradzał na każdym kroku. - Święta racja - przyznał Cięgło i uniósłszy nagle powieki spojrzał na przyjaciela zdumionymi oczami. - Możesz mi, Leszku, wierzyć lub nie, ale od roku prowadzę tak przykładne życie, aż strach bierze: czyżby już skleroza?! - Dosyć, Kazimierzu Edwardowiczu, pobawiłeś się i starczy - ucięła wstając Lwowa. - Jutro masz ciężki dzień. U nas nocujesz czy u siebie? - Nie, oczywiście u siebie - pospieszył doktor przy naglony jakąś myślą. - Rzeczywiście czas. Nie ma rady, Wania, przenocujesz u mnie, a z rana, nim się zacznie ten cały bałagan, pomówimy o pantach i o wszystkim... Musia wyraziła żal przy pożegnaniu z Wiktorem, że tak mało mogli dzisiaj pomówić. Prosiła, żeby wstąpił, kiedy znajdzie czas i ochotę. - Będziemy obie panu rade. - Tylko mi go nie zbałamuć - powtórzył swoją przestrogę Cięgło. - Znów? Na to przypomnienie czegoś, co stało między nimi. Cięgło tylko westchnął teatralnie: - Nie mogę. Mój cynizm przed tym się wzdryga. Może w godzinę śmierci, jak przepowiedziałaś... - Wolałabym za życia. Słowa z goryczką i postać zamyślonej „odaliski” w jasno oświetlonym przejściu - to było ostatnie wrażenie z te go domu. Zaczęli schodzić po ciemku. Doktor szedł ostatni, błyskając im z góry latarką. Koropka gdzieś w dole łomotał u poręczy i stamtąd dochodził jego zawodzący głos: - Macamy ściany, jako ślepi, a macamy, jakobyśmy oczów nie mieli... - Co ty tam znów mormonisz? - Milcz, pogańcze! Izajasz, rozdział pięćdziesiąty dziewiąty; potykamy się w południe jako w zmierzch; w wielkich dostatkach podobniśmy umarłym... Do ciebie, Kaziu, pite... Mruczymy... - Przestańże z tym mruczandem! - ... mruczymy wszyscy jako niedźwiedź, jako gołębica ustawicznie stękamy; oczekujemy na sąd, ale go nie masz; na wybawienie, ale dalekie jest od nas... Oj, dalekie psiakrew, nawet jeszcze nie błyska! Na ulicy mroźny wiatr ich owiał i Wiktor poczuł, że wypił. Niedużo, pięć kieliszków, jak mógł sobie przypomnieć, ale że nigdy nie pił, to go teraz na mrozie rozebrało. Nażarty Bąk szedł obok, nie ocierał się wprawdzie o nogę jak przedtem, ale i nie biegł przodem, wciąż jeszcze oszołomiony miastem i wszystkim, co się z nimi ostatnio działo. - Nie, powiedz, Kaziczku - nalegał zaśmiewając się Koropka. - Bo ja sobie nie przypominam, żebyś kiedykolwiek był w rękach rosyjskich siepaczy. Możeś rodzaj pomylił: nie oni, tylko one? I nie ręce, ino ramiona? Oj, siepały cię, siepały, a najwięcej ta rotmistrzowa, za którą goniłeś aż do Mandżurii... Cięgło nie odpowiedział. Kroczył zasępiony, z głową w bobrowym kołnierzu i czapie, myślami nieobecny. Raz nawet przystanął, jakby chciał zawrócić, machnął jednak ręką i poszedł dalej. Rozstali się na rogu. Koropka skręcił w bok, a oni podążyli prosto do posesji Cięgły. Dwupiętrowy dom z szarego kamienia należał do niego, jak również apteka i lecznica, tu też mieszkał. Wiktor popatrzył na drugie piętro szukając wzrokiem okna, przy którym stało kiedyś jego łóżko, gdy tam leżał operowany na wyrostek. - Czy T’ao jest w domu? - spytał doktora. Ten, otwierając swoim kluczem, odrzekł szeptem, z zakłopotaniem: - Właśnie, właśnie... Nie chciałbym, żeby nas widziała. Cicho zamknął drzwi za sobą. Latarką poświecił, żeby się Wiktor rozebrał. Sam zdjął futro, potem buty i w skarpetkach począł się skradać do oszklonych drzwi. Wtem skądsiś z góry rozległ się dziewczęcy głos: - Włóż, włóż, ja i tak słyszę, że wracasz od niej! - A niech to wszystko! - spiorunował Cięgło i przekręcił kontakt. - Teraz możemy śmiało. Psa też zabierz, bo tu może hałasować. - Do kogo tam mówisz? - spytał ten sam głos. - Do osoby, której młoda dziewczyna nie powinna oglądać! Wtedy na górze czyjeś stopy spadły miękko na podłogę, zbiegły człapiąc pantoflami po schodach w dół i na progu hallu stanęła T’ao w niebieskim szlafroczku. Cięgło gestem sztukmistrza przedstawił Wiktora: - Proszę: Iwan Kuźmicz Potapow! Ulokuj w pokoju gościnnym, wskaż kąpielowy i ubikację, bo nie siusiał od rana! Po czym zatrzasnął drzwi i odszedł pogwizdując. T’ao byłaby się rzuciła za ojcem, ale z głębi mieszkania wy płynął jego triumfująco uspokajający bas: „Kwita, Taoś ku, kwita!” I gość czekał, pies jego patrzył tak samo wyczekująco. - Pan pozwoli - zaprosiła oschłe, prowadząc do drzwi na wprost tych, za którymi umknął tata. Wiktor poszedł za nią ubawiony. Wiedział, że oboje, ojciec z córką, żyją na stopie koleżeńskiej, nie przy puszczał jednak, żeby to wyglądało aż tak sztubacko. Pokój, do którego go zaprowadziła, był narożny, o dwóch oknach, pięknie umeblowany - bo i biurko, lustro, obrazy, tapczan... Uniosła wieko wyjmując po ściel. - Nie mogę prosić służby, jest chiński Nowy Rok, na który ojciec ma zwyczaj zwalniać ludzi, muszę więc sama. Wydymając z lekka usta, od czego górna warga, zawsze nieco jakby opuchnięta, szpetniała bąblowatym kształtem, słała tapczan starannie i z pańska, żeby odczuł dystans. Wiktor widział, że go w tej chwili nie cierpi, rada by mu przyciąć, dokuczyć, powetować sobie na nim ojca kawał, swoją porażkę, której był świadkiem... Nie, nie można powiedzieć, aby ta obecna T’ao wyglądała sympatycznie - bogata i znarowiona jedynaczka! A przecież była kiedyś wcale dobrym kumplem. Wiktor pamiętał ze szkoły długonogą i młodszą od siebie o trzy lata dziewczynkę. Hałaśliwe to-to było i narwane, że strach. Wieczne utrapienie ciała pedagogicznego, jako że - według hipotezy Koropki - dwie rasy w niej fermentowały: raz do góry szła żółta, innym razem burzyła się biała... Nie miała w sobie nic z łagodności, z sarniego wdzięku dziewcząt chińskich. Była duża, wysportowana i chłopców tłukła w imię równouprawnienia. Wodziła rej w plutonie sarenek, wyżywała się potem w drużynie żeńskiej im. Królowej Jadwigi, a nazywano ją Kabargą. Wiktor bliżej się z nią zetknął na obozie letnim w ostatnim roku szkoły. To były piękne czasy. Jako druh-instruktor, druh-opiekun, chodził w glorii terenoznawstwa i wszelkich sprawności harcerskich wśród zachwyconych podlotków. T’ao była jego prawą ręką, jego głosem i oparciem w tym dziewczęcym światku. Teraz widział wysoką, smukłą dziewczynę, kobietkę o ruchach opanowanych i swobodnych świadomością znaczenia tatusia i swej urody. Dziwnej urody, w której zeszły się skośnooki, czarnowłosy, krągłolicy Wschód z tym, co było Europą - prosty” zgrabny nosek, włosy miękkie w sfalowanych puklach, większe jakby unerwienie twarzy, zwiewność wyrazu i szybkość reakcji w ruchach, głosie spojrzeniu... - Kąpielowy z korytarza na lewo, a tamto... - Dziękuję, znajdę. - Dobranoc! - Chwileczkę. Nie powiedziałaś mi, Kabargo, czy ślubowanie spełnione? Czy „Testament Żyjących” wykonano? Czyjeś pantofle, które miała zamiar zabrać, spadły na podłogę. Rzuciła mu się na szyję majtając w powietrzu nogami: - Witek! Pacnęła trzy razy - w usta i oba policzki, okręciła wokół i odsunąwszy od siebie na długość wyciągniętych rąk, przyglądała mu się z niekłamanym zachwytem: - Nie masz pojęcia, jak mi jesteś potrzebny! Ja już chciałam iść do ciebie. - To byłoby dość kłopotliwe. Tramwaje do mnie nie dochodzą, adres mocno pogmatwany... - Śmiej się, śmiej! Ale ja bym cię znalazła. Jak się uprę, to nie ma rzeczy, której bym nie zrobiła... Co byś chciał na przykład? Mów! Powiedz tylko, a zaraz będzie, no? - Wanna może być? - Głupiś! Myślałam, że poprosisz o rękę, a ty... Chodź! Pociągnęła go za sobą. W kąpielowym, zawinąwszy rękawy, zabrała się do szorowania wanny. - Daj spokój. Nie wannę, ale mnie trzeba szorować. - Ach, nic nie rozumiesz. To tylko wybieg, żebym się zaraz wszystkiego dowiedziała, żebyś zdążył... No mówże na miłość boską! Od początku: poszedłeś do Lui-Tsina i co dalej? Wiktor zaczął opowiadać. T’ao, puściwszy wodę, słuchała ze ścierką w ręku, przerywając czasem albo podskakując z przejęcia w najbardziej dramatycznych momentach, i to już była zupełnie inna T’ao. Trudno było wprost sobie wyobrazić, że przed kwadransem, odąwszy wargi, cedziła: „Nie mogę, niestety, służby zawołać...” Teraz krzątała się przy nim, wierciła bez końca, wypytując wciąż i wciąż, aż musiał zwrócić jej uwagę: - Słuchaj, ja bym naprawdę chciał się wykąpać. - Dobrze, dobrze, idę już... Tu masz mydło, a tu ręcznik. Nareszcie mógł spełnić zadawnione marzenie. Wykąpał się, wypluskał bosko, umył Bąka, który w innych rękach byłby szału dostał od mydła i łaziebnej bieli. Ale że to wszystko wyprawiał z nim Wiktor, to tylko uszy stulił i poddał się bez wycia tym śmiertelnym mękom. Wylazłszy z wanny Wiktor sięgnął z obrzydzeniem po swoje brudne łachy; wtem drzwi się trochę uchyliły i wsunęła się ręka T’ao z nocną piżamą: - Masz. Wzięłam od ojca. Wiktor podziękował, zaczął się ubierać. Ręka znów się ukazała, tym razem z paskiem. - Przewiąż się, bo zgubisz. Tatka ma trzy takie brzuchy jak twój. Wytarty do sucha, poszedł w końcu z tobołkiem ubrania pod pachą do pokoju gościnnego, czując w całym ciele przebytą drogę, dwie nieprzespane noce i tę ucztę z ciężką wodą. Zwalił się na łóżko z jednym pragnieniem - spać, spać, za wszelką cenę spać! Tymczasem Bąk zawarczał i skoczył do drzwi. Z tamtej strony rozległo się skrobanie, potem głos: - Witku, śpisz? - Jeszcze nie. - Nie mogę wejść, bo ten pies... A muszę coś powiedzieć - mogę? - Mów, byle prędko, bo usnę. - Witek, ja ci bardzo dziękuję, żeś się nie dał zabić! Bez ciebie w żaden sposób nie poradzę, musisz mi pomóc, dobrze? - Dobrze. - Jutro wszystko opowiem, musisz być ze mną - będziesz? - Będę, wszystko mi jedno... Leciał już z powrotem, zapadając w ciemne i spokojne szu-hai. W RODZINIE FU I GDZIE INDZIEJ Spał, a wszystko widział. Tak bywa czasem we śnie. Spał głęboko, na samym dnie błogości i chaosu, a drzwi się uchyliły - widział. - Bąk zawarczał, ale cofnął się pod ścianę i T’ao w stroju krakowianki jak motyl barwiście-szeleszczący frunęła do pokoju, obróciła się na czubku stopy w safianowym trzewiczku i dygnęła, stawiając tacę na nocnym stoliku: - O, mój dzielny bohaterze! Cięgło i Liza, oboje również w polskich strojach, klasnęli zgodnie w dłonie: - Wansui, Wei-tou, wansui! Ledwo ruszył głową, drzwi się zatrzasnęły. Zerwał się. Taca spadła. To nie był sen. Za drzwiami słychać było śmiech i Bąk pożerał, co spadło mu pod łapy. Szczęście, że kawa stała osobno, nie na tacy. - Pójdziesz! Bąk odskoczył od szynki, ciasta i sękacza na podłodze. Pachniało wielkanocnie. W dalszych pokojach, w salonie i gabinecie, szumiało jak w ulu. Gwar mnóstwa głosów mieszał się z melodią „O, mój rozmarynie”. Dźwięki patefonu, brzęk talerzy - wszystkie odgłosy tchnęły świętem. Godzina była jedenasta, a więc doroczny festyn wdzięcznych pacjentów już się zaczął. O dziesiątej, jak opowiadała kiedyś Liza, już się schodzą z życzeniami i darami. Wszystko Chińczycy naturalnie. Na chiński Nowy Rok zjawiają się u Cięgły tylko oni, a w dniu imienin, na Kaziuka - wszystkie inne „podlejsze nacje”. Bo według doktora prawdziwa wdzięczność, wdzięczność z godnością i wiążąca w szczerą przyjaźń, poza Chinami jest zjawiskiem wyjątkowym jak serce bez skazy w starszym wieku. Kawa, gdy Wiktor sięgnął po nią, parowała porannym zapachem stancji, ciepłem wspomnień, w których była poczciwa Liza, lata szkolne, parterowy domek na Kolejowej z mosiężną wizytówką: Anneliese Grening, nauczycielka muzyki, fortepian... Ten fortepian! Skaranie losu dźwigane z ewakuowanej Łodzi przez Kijów, przez Tomsk i Omsk. Tata był przecież maszynistą, mógł ładować, nic nie kosztowało. Jakże porzucić taki majątek i podarek od sławnej ciotki, tak samo Anneliese Grening, tej od Liszta, tej na afiszach, po dwa ruble wejście. Bied na Liza! Słuch miała jak gżegżółka i jeśli w czymkolwiek mogła być wirtuozem, to tylko w sztuce kulinarnej. Cóż, kiedy rzadko nadarzała się okazja popisać tym talentem, przeważnie raz do roku u doktora Cięgło. Wiktor zjadł w pośpiechu, potem się ubrał, ciekaw tego przyjęcia, które w Charbinie nazywano festiwalem polskim na rewii wdzięczności. Liza mówiła, że dowody jej wdzięczności doktor klął rokrocznie - za cały kram, bałagan w domu, zamiesza nie - i bardzo sobie cenił. Bardziej niż złotem pisane dyplomy, niż ordery - rosyjski, chiński i japoński - po jednym od każdego rządu. Wszystko to, zdobiąc ściany gabinetu lekarskiego, miało wartość użytkową, by płacąc po dwakroć, płacili bez targu i z głębokim przekonaniem. Ale pielgrzymki Li-tsajów, Czangów i Juanów, bogatych, biednych, światłych i zupełnie ciemnych, niosących upominki i życzenia noworoczne swemu lekarzowi, mimo że należy do jang-kuei-tsy, zamorskich diabłów - to całkiem inna rzecz, wybitnie osobista. Tego nie mógł skwitować byle jak, kosmopolitycznie, bez twarzy narodowej. A więc swych gości chińskich podejmował jako Polak, w polskim stroju - niech widzą jego barwy i fantazję! Kuchni polskiej - niech skosztowawszy mlasną zgodnie, że nie masz drugiej takiej, poza chińską naturalnie. Było na co popatrzeć. Pół setki ozdrowieńców, stłoczonych w trzech pokojach recepcyjnych, siedziało na kanapach krzesłach i fotelach. Jedni mieli w rękach filiżanki z kawą, inni albumy i fotosy, ale oczy wszystkich biegły za Cięgła. Jak ambasador w pełnej gali olśniewał strojem własnej kompozycji. Trudno powiedzieć, co to było, niby sukmana, niby kontusz - nie wiadomo, gdzie się tu kończył chłop, a zaczynał wojewoda. Bryzgał w oczy butnym blaskiem cholew, barwnością pstrokatych spodni łowickich, pasem słuckim na wylewnym brzuchu... Brakowało tylko karabeli, aby się do reszty uzagłobił. Z dostojną serdecznością poruszał się śród byłych pacjentów, jednakowy wobec ubogich i darmowych, jak i wobec tych, których w swoim czasie złupił bez pardonu, bo mieli z czego dać i mogli się potem przechwalać, że sam Cjen-go operował, a tyle wziął, jak gdyby oni byli jedną z Czterech Rodzin! T’ao, najukochańsza jego córka z nieprawego łoża, ostatnio najlegalniej dopuszczona do nazwiska i majątku - obchodziła gości z piernikami, mazurkiem, struclą i sękaczem. Liza roznosiła kawę. - Skosztujcie z łaski swojej - prezentował Cięgło na modłę wschodnich ceregieli. - Ubogi to napój, kawa zbożowa, ale pija ją co dzień polski chłop, dlatego tylko ośmielam się prosić, żebyście jednak skosztowali: pachnie pszenicznie, pachnie Polską! Kawa zbożowa, uszlachetniona mokką i wanilią, opiankowana śmietankowym kremem, smakowała znakomicie. Goście kiwali z uznaniem głowami na takie ubóstwo pod polską strzechą. - Droga pani Anneliese - wołał wymawiając śpiewne, balladowe imię z przeciąganiem przedostatniej zgłoski „liiese”... - Droga pani Anneliese, niezrównany pan Li-tsai zna się wybornie na kawie i gdyby się dało jego nakłonić... A po chwili prosił już T’ao, aby pokazała te obrazki, które niezrównany pan Juan, tak samo ukryty w kątku, potrafi należycie ocenić. - Jak widzicie, kraj to niewielki, ta nasza Polska. Ale mieszka tam naród spokojny, który chce żyć jak każdy inny naród i za morza się nie wypuszcza na rozboje po koloniach... Wiktor, patrzący na to wszystko z przedpokoju, chciał by się przyjrzeć z bliska i do końca, z Lizą się przywitać - niech wie, że pamiętał, lisa jej przywiózł. Ale te lefon był pod ręką - telefon przede wszystkim! Szybko nakręcił numer 44-03. Odezwał się głos zachrypnięty, po chińsku. - Mówi Potapow - powiedział Wiktor po rosyjsku. - Czy mogę prosić Piotra Fomicza? Chwila ciszy, szeptana jakby narada. Potem ten sam głos w żargonie chińsko-rosyjskim poinformował: - Nie ma go. - Ależ umówiliśmy się, specjalnie przyjechałem ze skórkami! Skórki soboli ojciec przysłał dla Piotra Fcmi cza. Gdzie się z nim można zobaczyć? - Nie wiem... A ile tych soboli? - Trzynaście. - Sobole możemy kupić. Tylko dziś są wolne święta, pracujemy do pierwszej. Zaraz trzeba. - Mogę zaraz. Jaki adres? - Miejscowość Rodziny Fu, ulica Szesnasta sklep pod Bażantem. - Dobrze, będę przed pierwszą. Niepostrzeżony w ogólnym rozgardiaszu wydostał się do hallu, zawalonego prezentami. Owoce z winem w koszykach, drobiazgi różne, tkaniny i worki, worki aż pod wieszak... „Sklep w Fudziadzianiu, dokąd jechało się tramwajem kwadrans mniej więcej, był połączony z pracownią kuśmierską. Skrawek jej odsłaniały uchylone do środka drzwi. Siwy Chińczyk, sortujący futra za ladą, wstał na widok wchodzącego tawydy. - Nin-chao - przywitał się Wiktor. - Rozmawialiśmy przez telefon w sprawie soboli. Proszę. Położył na ladzie. Stary nie spojrzał na nie. - Sobole syn kupuje. Rzucił w stronę drzwi: - „Liao, klient do ciebie!” - po czym znikł pod ladą jak przedtem, przebierając futra na podłodze. Z pracowni wyjrzał młody, krępy Chińczyk. - Przywiozłem futra dla Piotra Fomicza. - Nie ma go - powtórzył młody i dalej patrzył wyczekująco. - W takim razie pozdrówcie go ode mnie. Potapow, powiedzcie, był, jak się umówili, i kazał mu się kłaniać. Zarzucił plecak na ramię, ale młody zeskoczył ze schodów do sklepu. - Chwileczkę. Futra weźmiemy. Mówił lepiej od starego po rosyjsku. Oglądał futerka fachowo, wynajdując skazy, targował się jak każdy ku piec, tak że Wiktor począł już wątpić. Wtem spomiędzy głośnych słów handlowych przebił się znienacka bliski szept: - Przyjdź jutro na Sungari... Jedenasta. Sanki będą srebrem malowane, a tołkaj-tołkaj... * [*Tołkaj-tołkaj - w dosłownym przekładzie z rosyjskiego znaczy: pchaj-pchaj; tak nazywano w Charbinie biegaczy chińskich, popychających przed sobą na lodowisku Sungari saneczki z pasażerem. ] Położył na ladzie rudy małachaj z białymi nausznika mi. - W tej czapce będzie. Siądziesz - zawiezie, gdzie trzeba. - Dziękuję. - Czekaj. Za futra tobie się należy. Odliczył. Wiktor wsunął pieniądze do kieszeni i pożegnawszy się, wyszedł. A więc, myślał, teraz to już na pewno. Trafił. Sklep jest tylko oczkiem w sieci konspiracji, parawanem, za którym stoi gdzieś Piotr Fomicz, tajemniczy opiekun. Jutro się spotkają i wszystko się wyjaśni. Jutro... Spojrzał na zegarek: pierwsza. To znaczy za dwadzieścia dwie godziny... A jeśli coś się stanie, na przykład zerwie się wichura i nie będzie żadnej zabawy na Sungari, żadnej jazdy? Żeby się trochę uspokoić, nie pojechał z powrotem tramwajem. Poszedł pieszo przez Miejscowość Rodziny Fu, chińską dzielnicę, podnieconą jak on, a liczącą dwieście tysięcy. Nowy Rok wyglądał tutaj zewsząd czerwonymi paskami papieru z życzeniami wszelkiej szczęśliwości w oknach - drukiem czarnym i złocistym. Czerwienią sztucznych kwiatów na pojazdach, w grzywach końskich. Nowy Rok się czuło w korzennym zapachu ciasta i pasztetów, w beztrosce ludzi nigdzie nie spieszących, chyba na pochód, z maskami i szczudłami pod pachą. Potrącali go co chwila i Piotr Fomicz (czy jak go tam naprawdę) raz po raz ginął w tłumie. Trudno było rozmawiać z nim w tych warunkach. - Piotrze Fomiczu, pierwszy raz usłyszałem o panu we śnie czy na jawie, nie wiem, w każdym razie od łamy u stóp jakiejś bogini: „Przyjdzie przyjaciel, zaufaj mu”... Czekałem dwa lata i osiem miesięcy... Nu, kuda ty priosz? Miesta tiebie mało, czto li?! * [*(ros.) - No, gdzie się pchasz? Miejsca ci mało czy co?!] Skarcił kogoś, kto go pchnął biegnąc na spotkanie wielkoludom, co szczudłowały środkiem ulicy. Trzeba było odejść na stronę, dalej od pochodu, i tam dopiero podjąć przerwany dialog: I oto spotkaliśmy się, Piotrze Fomiczu. Jestem panu niezmiernie wdzięczny za wszystko - nie, niech pan pozwoli skończyć! - za ubranie, za papiery, za to, słowem, że pan wyciągnął mnie z szu-hai. - Proszę, proszę - kłaniał mu się odźwierny - taki tawyda powinien u nas się zabawić! Uśmiechem i gestem zapraszał i kusił: - Pao-tse? * [* (chińs.) - pierożki. ] Gorąca wódka lotosowa? Z wnętrza restauracji buchał aromat potraw, rozlegały się wołania kelnerów powtarzających śpiewnie i radośnie zamówienia gości. Sala rozbrzmiewała ich głosami jak na targowisku, jak na licytacji. - Zupa z jaj gołębich dla czcigodnego Lui Pei-fu! - Kurczę po suczousku dla prześwietnego prezesa Mi-juja! - Trzy dolary napiwku! Tacy znakomici goście odchodzą! Wiktor byłby, wstąpił, jednakże nie należało pokazywać się bez potrzeby w podobnych lokalach. Poszedł dalej, gubiąc w zgiełku Piotra Fomicza. Przedzierał się przez tłum pod szopką kukiełkową. Mijał żebraków, czekających na tradycyjny poczęstunek przed domami bogaczy. Sprzedawców ta-hu-liao, od których rozchodzili się dorośli i dzieci liżąc swój przysmak na patyku. Tak niewiele trzeba, trochę smażonych w cukrze owoców głogu i już się ma smak święta. Święto zmysłowe, bez umiaru, jak karnawał w wyposzczonym średniowieczu. Czekanie od dawna, upragnione, jak tylko może pragnąć naród nie znający rytmu tygodnia, pogrążony w pracy nieustannie, bez niedzielnej odsapki co siódmy dzień... Lui-Tsin tłumaczył kiedyś, że krótki wysiłek i krótki odpoczynek właściwy jest dzieciom. „Dorosły - mówił - woli dłuższą pracę, ale i przerwę dłuższą. Jesteśmy starym narodem, dlatego żyjemy bez niedzieli. Za to kiedy nadchodzi święto. to trwa długo, wtedy o wszystkim się zapomina”... Za torem znalazł się na Nowym Mieście. Tu chińskie święto też się czuło, ale słabiej, jakby rozcieńczone. Rozpuszczone w dzielnicy europejskiej. Przystanął przed kinem, oglądając fotosy. Pierwszy seans w dniu świątecznym zaczynał się o drugiej, można było pójść, akurat dochodziła druga. Ale grano „Miłość samuraja” - film japoński, ograny i zdarty okropnie. Wiktor widział tę „Miłość” przed trzema laty. Nie była aż tak pociągająca, żeby oglądać ją po raz drugi. Poza tym dość miał Japończyków i jeśli stał przed wejściem, to tylko przez fotosy. Odwykł jednak od obrazków. Z tyłu śnieg zaskrzypiał pod spiesznymi krokami, ktoś się odezwał po polsku: - To tutaj. - Miałeś pokazać Warszawę. - I pokażę! Będzie na dodatku... Płać, bracie, przegrałeś, to płać! Przeszli obok niego do kasy - Rysiek z Mankiem - Wiktor poznał ich od razu. Nie bardzo się zmienili po maturze... Warszawa? - myślał zaskoczony. Ach, jeśli na dodatku jest choć strzęp, choć rąbek Warszawy, to naturalnie... Bez namysłu ruszył za nimi. Wzięli trzecie miejsca. Wiktor także. Był zupełnie pewien siebie, swego wyglądu. Odchodząc od kasy spojrzeli na niego obojętnie przez ramię. Usiadł więc spokojnie w następnym rzędzie za nimi. Wszystko słyszał. - Ostatni raz - mówił Rysiek. - Nieprędko teraz będę w kinie. - Kiedy jedziesz? - We wtorek. - Na magazyniera? - Na to mi zeszło... Niestety, chaptologii nas nie uczono. Powiedziałem to Ostrowskiemu: „Panie dyrektorze, jawże wyżyć z takiej pensji? Kraść nie umiem”. A on: „Szkoda. Bo jak godziwie, to cóż, nie jestem drobiazgowy”… - A jakże. Bo cudze! Interes należy przecież do Kowalskiego. - Mylisz się. Ostrowski rzucił już Kowalskiego. Ma własny interes. On, Lejman, Kwapiszewicz i jeszcze ktoś do spółki. Ma być wielkie przedsiębiorstwo. Na razie budują magazyny, więc ja do tych magazynów... Światło zgasło. Zaczynał się dodatek. Propaganda. Premier japoński, generał Todzio - „w ciągu swej długiej historii Japonia nigdy jeszcze nie zaznała klęski!” Wojska japońskie w Manili, na Malajach; bramy tryumfalne, słowa z ciętych kwiatów: Niech żyje Wielkoazjatycka Sfera Współpomyślności! Duce Mussolini na balkonie - wiwaty tłumów, aklamacja, że Afryka Wschodnia do nich należy. Kanclerz Hitler na trybunie Reichstagu podrzucając histerycznie ramiona - że ignoruje zaczepki tak zwanego prezydenta Roosevelta. Zresztą uważa go za wariata. Bóg jest z Niemcami i za Nowym Ładem! A więc to tak się nazywa, zdziwił się Wiktor, w Europie - Nowy Ład, a tu - Wielko-Azjatycka Sfera Współpomyślności... - Przez Warszawę, stolicę byłego państewka, które niesłusznie istniało, przeciągają niekończące się szeregi jeńców, wziętych do niewoli przez naszego sojusznika pod Moskwą... Nareszcie! Może się ukażą Łazienki, Zamek, kolumna Zygmunta, na której wędrowne siadają niekiedy żurawie... Ukazały się szarawe domy, gdzieniegdzie ruiny, półbłoto, półśnieg - zima tam widać łagodniejsza niż w Mandżurii - siwa rzeka w zwiewnej mgle poranki. Most Kierbedzia, charbińczyka, bo to był przecież pierwszy wiceprezes Kolei Wschodnio-Chińskiej... Kolumna maleńka, na której by i wrona nie siadła. I pochód jeńców... Szli wolno od mostu pod górę, zamorzeni, w łachmanach, człapiąc po błocie szmatami albo gołą stopą. Konwojenci kroczyli ponuro nie patrząc na ludzi. Kobieta na chodniku zapłakała. Jakiś chłopak w jesionce z podniesionym kołnierzem odwrócił się nagle, spojrzał prosto w obiektyw, i Wiktor drgnął. Zabłysło światło. Muzyka grała na przemian wesołe i rzewne kawałki, kilku spóźnionych szurało na miejscu między krzesłami, a Wiktor siedział przeszyty tym wzrokiem. Nie mógłby powiedzieć, jakie dokładnie oczy miał warszawiak, jaką twarz, tylko zrobiło mu się pusto, boleśnie do łez, jak gdyby to miasto zdeptane zmierzyło go swoim kalekim i dumnym spojrzeniem. A Rysiek z Mankiem rozmawiali. Nikogo prócz niego, chłopa tajgi, w pobliżu nie było, rozmawiali więc swobodnie. - ...dokładnie tobie powiem - dwadzieścia dni. Uderzały trzy armie, a Warszawa się broniła. Oni czołgami, bombowcami, ciężką artylerią, a Warszawa się broniła! Było jeszcze trochę wojska, no i ludność. Kto miał flintę, to kropił z flinty albo granatami ciskał, ale przeważnie butelki z benzyną... Dwadzieścia dni! - Słowo daję, Ryśku, poszedłbym, jak tu siedzę, zaraz bym poszedł do naszego wojska! - To idź. - No wiesz... A rodzina? - Więc siedź. Byli tacy, co mieli rodziny i poszli. - Ale nie z naszej klasy. - Z naszej klasy, Maniuś, jeden tylko postąpił po polsku. Gdy pomyślę o biedaku, co tak tragicznie... - Witek? - Któż by inny... Zgadzasz się? - Szkoda go, naturalnie. Orłem nie był, ale... - Gówniarz! - Co, proszę? - Jak wolisz ściśle, to mogę po łacinie - geotrupes sterborarius! Niech ci się nie zdaje, że twój przyziemny, żukowy umysł sięga wyżej i jaśniej, odkąd jesteś księgowym w czcigodnej firmie spadkobierców Siuj Tsin-czente, przepiłowanego w swoim czasie drewnianą piłą przez! pół... - Ale o co ci chodzi? Czego się rzucasz? - Żebyś nie mówił z wyższością „orłem nie był”! - A tyś kto? Żuk na japońskim łajnie! Ja też... A Witek walczył. - Ja tam nie wiem. Tyle opowiadano o nim i za każdym razem inaczej, że w końcu nie ma nic pewnego. - Nie żyje, a co poza tym? - Poza tym bohater, rozumiesz? Gdy mu zamordowali rodziców, to się zasadził nad wąwozem i bił się z całym plutonem. Sam jeden! Do połowy wytłukł - strzela przecież konkursowo - przybił maturę do krzyża zdobycznym bagnetem i poszedł w góry do Srebrogłowego. - A potem? - Widzisz, w tej bitwie pod Szuangpao Witkowi dali takie zadanie... Przysunęli się, Rysiek ściszył głos i Wiktor, choć bardzo wytężał słuch, chwytał już tylko niektóre zdania, fragmenty własnych wyczynów wśród czerwonych partyzantów. - Walczył i zginął po polsku: za naszą i waszą wolność! - E, czy to aby pewne? - Ależ wiem od Średnickiego. - No, jeśli od Srednickiego, to rzeczywiście... A propos, co u niego? - Dobrze mu się powodzi. Ubrany jak kokot, a z cze go żyje, licho wie. Kręci się podobno przy Japończykach. Ręki bym w zastaw nie dał za jego... neutralność! W każ dym razie bądź z nim ostrożny. - Czyżby? - A tak, T’ao mówiła... Znów zaszeptali, a potem się odsunęli, bo zapadły ciemności i zaczęła się „Miłość samuraja”. A więc to tak?! - zdumiał się Wiktor. Rozpowiadają o nim po cichu. Są dumni, uradowani, niejako usprawiedliwieni ze swej nieobecności pod Szuangpao - oh ich tam reprezentował! Tak, tak, spośród absolwentów! gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza był jeden taki, co zginął za chińską sprawę: Wiktor Domaniewski! Aż się wzdrygnął uderzony tym polskim zapotrzebowaniem na jego śmierć, na bohaterską śmierć w szeregach chińskich partyzantów. To jest naturalne, więcej - konieczne, i ze wszystkiej młodzieży polskiej w Mandżurii on się najbardziej na taką ofiarę nadaje. Właściwie nie powinien tej legendzie przeszkadzać. Niech zostanie. Wyjedzie niedostrzeżony przez nikogo i jeśli nawet zginie gdzieś w Afryce, bo Polacy walczą teraz, zdaje się, pod Tobrukiem - to tym lepiej... A gdy by jutro, powiedzmy, Piotr Fomicz nie gwarantował rychłego wyjazdu, w takim razie nie ma co zwlekać, trzeba rzeczywiście iść do Srebrnej Głowy. Aszyche za prowadzi. Nie miał żalu do kolegów, że go spiesznie utrupili i pochowali egoistycznie z wdzięczną sławą i ulgą wielką, bo jak Wiktor poszedł na bohatera, to chyba starczy - Maniek może na księgowego, Rysiek na magazyniera, Kirgiełło na doktora, Dowmuntówna na agronoma... Widział ich głowy na jasnym tle ekranu - Mańka baniastą, Ryśka wydłużoną, po kleszczowym porodzie podobno, tak przynajmniej mówił: „Nie spieszyło mi się na ten padół, musieli mnie kleszczami, od tego mam migrenę i melancholię”... Patrzył na nich obojętnie. Daleko był. Tak daleko, że już spotkać się nie można. Wyszedł w środku seansu i potem na ulicy, chodząc po Charbinie, rodzinnym swoim mieście, myślał o Warszawie, o którą musi walczyć, a w której będzie pewnie tęsknił za Charbinem. Czas jakiś szedł za smokiem wielkości tramwaju. Smok o skórze jadowicie zielonej, w której tkwiło pół kopy ludzi przebierających nogami, rzucał się na wszystkie strony i ział ogniem wśród uciechy i pisków, pod kanonadę petard i dzwonienie we wszystko, co dzwoni. Stał z tłumem na Uczastkowej przed biurem komisarza spraw zagranicznych prowincji girynskiej i przed biurem kolejowym prowincji cycykarskiej. Oba te urzędy walczyły w turnieju ogni sztucznych. A kiedy na mroźnym niebie stajały różnokolorowe bomby, emblematy i komety i tłumy odpłynęły - ujrzał znowu obszerny gabinet, w którym jest dość miejsca na cienie czające się po kątach, po zakamarkach różnych między ciężkimi meblami. Gabinet, który przeszedł dobrym tytoniem i samotnością starszego pana. Matowo połyskuje brąz na kandelabrach i cacka z brązu na biurku. Refleksy od lamp pełgają po skórzanych obiciach foteli, po grzbietach książek oprawnych w skórę, ustawionych rzędami zwartą masą za szybami szaf. Jest cicho. Nikogo nie ma poza nimi - tylko Wiktor w kręgu światła od biurka i Piotr Fomicz w cieniu z książką... To nieprawdziwe, ma się rozumieć. Niemożliwe, aby człowiek dużej wiedzy i mądrości przeglądał książkę w czasie, gdy mówi ktoś, kto czekał na niego dwa lata i osiem miesięcy, kogo wezwał wreszcie do siebie... - Proszę o jedno tylko wyjaśnienie. Muszę wiedzieć, co się z nami działo, kiedyśmy zasnęli nad potokiem, ja i Ałsufjew - co to było? Wytworny pan noszący się z angielska, tak czerstwo, lekko, na przekór sześćdziesiątce, jak inżynier ruchu Łarbędzki, który przyjął w końcu obywatelstwo chińskie, żeby zostać i dalej rządzić na kolei - innego Piotra Fomicza Wiktor nie widział w swej imaginacji. - Ałsufjew godzi jakoś atomy, kwanty i uźrocza. Ja nie mogę. Jestem wierzący, ale w duchy nie wierzę. Zdawało mu się, że w tym miejscu Piotr Fomicz rzuci ze zdziwieniem „dlaczego?!” albo mniej ostre „a to czemu?” - odwróci się żywo i Wiktor ujrzy nareszcie jego twarz. - Pan to rozumie, prawda? Bo gdyby umarli mogli obcować z żyjącymi, toby moja matka przyszła do mnie! Niech pan posłucha. Było nas troje: matka, ojciec i ja. Mieszkaliśmy w tajdze, na ostatniej placówce koncesji i trzymaliśmy się mocno, jak rzadko która rodzina... Piotr Fomicz słuchał życzliwie, czasem wtrącał jakieś zdanie, ale wciąż pozostawał w ciemnym kręgu poza abażurem, stopiony z własnym swoim cieniem. Twarzy jego w żaden sposób nie można było zobaczyć. UŹROCZA PO RAZ DRUGI Było dobrze po dziewiątej, gdy wszedł na schody domu Cięgły, dźwigając cały dzień samotny i legendę własnej. śmierci. Na brąz, na pomnik bohatera. Przed drzwiami usłyszał skomlenie Bąka. Zapukał. Otworzyła T’ao. - Och. Witku, mógłbyś przynajmniej uprzedzić, że wychodzisz na cały dzień! - Sądziłem, że nie zauważycie w tym bałaganie. - Wstydziłbyś się. Myśleliśmy, że coś się z tobą stało, a Bąk zupełnie oszalał. Nie mogłam z nim sobie poradzić, tak wył i szukał wszędzie. - Słusznie, ja bym na jego miejscu tak samo... Ty, kundlu zatracony! Poklepał skaczącego z radości psa i otrzepując ze śniegu walonki, wyjaśnił: - Musiałem znaleźć kupca na sobole. A potem do kina się zachciało i w ogóle na miasto. - I pewnie jesteś bez obiadu? - Nie róbże takich oczu, T’ao. Obiad nie jest moim zajęciem codziennym, w każdym razie nie o stałej porze. W stołowym nie wszystko było uprzątnięte po wystawnym obiedzie. Goście widocznie niedawno się rozeszli i kiedy Wiktor zapukał, T’ao chyba jeszcze porządkowała. - Dziki pomysł zwalniać służbę na Nowy Rok - narzekała robiąc miejsce dla niego przy stole. - Dla ojca to piękna zasada, ale dla mnie... - Nie szkodzi. Raz do roku przynajmniej popracujesz fizycznie. - Tak, łatwo powiedzieć... No, możesz siąść. Przysunęła fotel ojca. - Niech się tobie zdaje, że jesteś dzisiaj klór! - Czyje to? - Wojtusia. Tatki felczer, Malinowski, ma takiego brzdąca. Pyszny chłopak, mówię ci! „Jak się masz, Wojtku?” - pytam go, zupełnie zapomniawszy o jego imieninach. A on: „Jestem dzisiaj klór i będę pił z fililiżanki!” Żebyś widział tę dumę: z fi-li-li-żanki! A więc co będziesz pił? Koniak, wódkę, kieliszkiem czy może z filiżanki? - Dziękuję. Ja, wiesz, nie znoszę tego smrodu, jak mawia Koropka. - Ale wczoraj piłeś? Byłeś z nimi u tej... osoby! Nie podobał się Wiktorowi ten ton pogardy i grymas obrzydzenia. - Byłem. Pani Musia jest osobą bardzo miłą, jest... - Czarująca, nieprawda? Wytrzymał jej pociemniałe, złe spojrzenie. - Rzeczywiście, czarująca. Nie dziwię się twojemu staruszkowi. A ty się nie złość, Kabargo. Miłość jest podobno afektem boskim i piechotą nie chodzi. - Że ojciec zgłupiał na stare lata, to się nie dziwię. Zawsze był łatwowierny i słaby, jeśli chodzi o kobiety. Ale jak ty możesz wierzyć w miłość za trzy pokoje ze służbą, z całkowitym utrzymaniem? Bez obowiązków, bez pracy, dla samej tylko przyjemności i wygody, żeby tylko wykorzystać starszego amanta, a potem puścić go w trąbę! Taka miłość jest brudna i wstrętna, i gorsza od ulicznej... Tchu jej zabrakło. - Daj spokój, Kabargo. Wczoraj specjalnie przyglądałem się pani Musi. Myślę, że jednak naprawdę kocha 248 twego ojca. Tak. Dużo tam można wiedzieć o takich sprawach... Daj no lepiej czegoś jeszcze na zgodę. - Masz tu rybą, a tu gęś na zimno... A może byś się jednak napił? - Dziękuję, nie. Nie znoszę spirytusu, aż mnie mdli od tego zapachu. - A ja bym chciała. - To się napij. - Właśnie, że się napiję... Nalała sobie duży kielich. Wypełnił się rubinowo, wiśniówką prawdopodobnie. - Szkoda, że nie możemy się trącić. Miał akurat na widelcu płat łososia. - Dlaczego nie możemy? Na zdrowie! Żeby ci matura gładko poszła! Brzęknął widelcem o łodyżkę kielicha. T’ao uniosła go na wysokość oczu: - Dzięki. A tobie gratuluję zmartwychwstania! - A, słyszałaś... - Wszyscy o tym rozprawiają. - Wyleciałem podobno w powietrze jak Wołodyjowski. - Nie wiem, czemu mówisz to z takim przekąsem. Wszyscy mają cię za bohatera. - Czyżby tak kochali Chińczyków? - Nie, po prostu nie cierpią Japończyków. Kiedy więc słyszą, że ktoś spośród nich odważył się... - Rozumiem. A nie wiesz, przypadkiem, skąd właściwie poszła ta legenda? - Nie wiem. Pierwszy raz usłyszałam od Loli. - Od Loli? - Tak, to moja przyjaciółka. Nowakówna - powinieneś ją znać. A ona słyszała od Średnickiego. „Zgadza się” - pomyślał przypominając sobie, co Rysiek powiedział Mańkowi o Średnickim i jego ostrzeżenie: „W każdym razie bądź z nim ostrożny”. Chciał zapytać, czym się obecnie zajmuje Średnicki, ale Tao przypomniawszy sobie o flakach wybiegła do kuchni. Wyglądała dorośle, ponad swoje siedemnaście lat, pewna siebie, trochę przemądrzała, z odcieniem cynizmu, który miał być twarzowy i z pewnością modny. Ale wobec niego - Wiktor zdał nareszcie sobie sprawę z tego, co go właściwie w zachowaniu Tao zastanawiało - wobec niego zachowywała się tak samo, jak gdyby wczoraj się rozstali na obozie letnim drużyny im. Królowej Jadwigi. Była wciąż tym samym podlotkiem pełnym podziwu dla druha-instruktora. Wybujałą, narwaną, trudną dziewczyną, dla której - mówiono - autorytetem jest tylko Wiktor Domaniewski. Widocznie stosunek nasz do ludzi wchodzi niekiedy w tak głęboką koleinę, że potem nie sposób z tego wyjść. On sam na przykład ma taką koleinę z Koropką. W ciągu ostatnich trzech lat przeżył więcej niż Koropka w całym swoim życiu. Jest bardziej dojrzały, a jednak w zetknięciu się ze swoim wychowawcą czuje się poniekąd po dawnemu sztubakiem i mimo całej jego nieporadności, mimo wszystkich śmiesznostek, nie może się jakoś wewnętrznie wyprostować, zrównać z nim, i nie wiadomo, czy się kiedy z tego wyzwoli. Wróciła Tao z garnuszkiem flaków. Gorąca, smakowita para uderzyła w nozdrza, przypominając Lizę. Przeciął kożuch zapieczonego z wierzchu ciasta z niezłomnym postanowieniem, że odwiedzi ją zaraz po spotkaniu na Sungari. Tao chrupała biszkopcik, pociągając z kielicha małymi łyczkami. - Już wiesz, widzę. Powiedzieli ci? - Naturalnie - odrzekł w przeświadczeniu, że mówi o legendzie jego śmierci. - Wszystko? - No, jeśli chodzi o moją osobę, to chyba wszystko. - To się ogromnie cieszę. Jakby kamień z serca... Tak mi ciężko było z tą tajemnicą! - Przesada. - Nie, cały czas czułam się winna wobec ciebie. Nie raz myślałam, że na pewno się tym dręczysz. Okropne! Ja im to zresztą zaraz wtedy powiedziałam: „To świństwo, coście z nim zrobili!” Wiktor z trudem przełknął - byłby się udławił tymi pulpetami. Słowa T’ao słyszał przecież we śnie! Ta jej udręka dotyczyła jakiejś zgoła innej tajemnicy. Czyżby uźroczy? Wtrącił oględnie: - Doprawdy? Mogłaś mi przecież wczoraj powiedzieć. - Och, tak mnie korciło! Ale zrozum, dałam słowo honoru ojcu i Bagornemu, że nigdy nikomu nie powiem. Od tego, mówili, zależy twoje życie i jeszcze kilku osób. Moje i ojca także. - To prawda - potwierdził wiedząc już, że jest tuż - tuż na tropie. Oby się tylko nie zdradzić... Sięgnął po paprykę i doprawiając flaki, zauważył na pół obojętnie: - Zupełnie słusznie, Kabargo. Ale teraz, kiedy to nie jest dla mnie tajemnicą, możemy mówić swobodnie. Ciekawym, jakżeś to wszystko przyjęła? - Z początku byłam zachwycona. Ach, pomyśl tylko - porwanie! Najprawdziwsze, jakie tylko można sobie wyobrazić, porwanie w wielkim stylu i to na samym początku wakacji! W sposób bezczelny jak na filmie, bo tuż przed domem. Nasza willa, pamiętasz, stoi w Szytouhetsy niedaleko stacji, niedaleko posterunku. A oni nic, kłaniają się, jeden z białą głową grzecznie zaprasza na muły: „Bardzo nam przykro, panie doktorze, ale nasz ranny jest nieco dalej. Po operacji natychmiast pana zwolnimy.” Czy to nie bajka? Powiadam ci, kiedy tak jechałam porwana według meksykańskich wzorów - na mule, z zasłoną na oczach! - to się tylko bałam, że nikt w to później nie uwierzy. Koleżanki zzielenieją z zazdrości. Ale jak ochłoną, to krzykną, że bujda na resorach! I nie będę miała żadnych dowodów, żadnych zdjęć! Nie śmiej się, Witku... - Kiedy ja się nie śmieję, przeciwnie. Miałaś przecież czternaście lat, a tu taka przygoda! Ale to chyba długo trwało, nim dobrnęliście do... Bagornego? - Jechaliśmy, to znaczy myśmy jechali, a oni szli obok i to trwało cały dzień. Dopiero pod wieczór przy byliśmy do Szuangpao. Ten niby drwal z siwą głową, co nam zastąpił drogę, to był sam Srebrogłowy. Zaprowadził ojca do fanzy, w której leżał Bagorny. Ojciec wyjął mu kulę z ramienia. - Przepraszam, palcem wyjął? Byliście na spacerze, nie miał więc narzędzi. - Właśnie że miał! To było pięknie zrobione. Przedtem przybiegł dc nas jakiś robotnik z lasu, zaczął błagać ojca, żeby się udał z nim do rannego. Drzewo spadając przygniotło jednego, mówił, niedaleko, najwyżej pól kilometra. Tatka nigdy nie odmawia w podobnych wypadkach i oni o tym dobrze wiedzieli. Wziął torbę, lekarstwa i powiedział do mnie: „Chodź, przejedziemy się trochę. Piękna pogoda. To długo nie potrwa, potem pójdziemy na jagody”... - Słyszałem, że doktor znakomicie się spisał. - Tak, ale zaczęło się zakażenie. Trzeba było sprowadzić specjalne zastrzyki i lekarstwa, więc napisał receptę i Srebrogłowy posłał kogoś do Charbina. To trwało. Przez ten czas tatka grał z nimi w kości i w palce, opowiadał kawały. Między jedną wódką a drugą - wiesz, jak to tatka - opatrywał innych rannych, słowem, czuł się u siebie. Urzekł ich swoją brodą, swoim humorem... - No i robotą, Kabargo, robotą przede wszystkim! Mówili mi potem: „Nie było takiego doktora jak Czarna Broda i nie będzie.” - To prawda, byli z niego zadowoleni. Ale ja się nudziłam. Ciągle sama w fanzie albo w ogródku, poza który nie wolno mi było wychodzić. Stała warta. Nawet Bagornego nie widziałam. Aż pewnego dnia zbudzono nas o świcie. Cały oddział szykował się do wymarszu. Nie zdążył. Nadleciały samoloty, zaczęło się bombardowanie, przede wszystkim od strony gór, gdzie lasów nie było. A potem nadeszli Japończycy. Z dwóch stron. - Tak, tak. Wzięli w kleszcze. Mnóstwo wtedy poległo. Bili się do wieczora. - Co ci będę opowiadała. Sara wiesz najlepiej. - Ale mnie interesują twoje przeżycia. Powiedz, co się z tobą wtedy działo? - Siedziałam w piwnicy i trzęsłam się ze strachu - to było okropne! Wieczorem zasłonięto nam oczy, posadzono na muły i ruszyliśmy pędem, z Bagornym na noszach, nie wiem dokąd. Huk i zamęt był wokoło, potem wszystko zaczęło się oddalać, zostało za nami. Czułam, że się wspinamy, że uchodzimy w góry. Gdzieś na przełęczy zdjęto nam zasłony. Ojciec robił opatrunek Bagornemu, a ja się przyglądałam. Księżyc świecił. Ogromny księżyc, jakiego nigdy przedtem nie widziałam, żółtolicy, wiszący nisko nad przełęczą. Jak gong... Z oddziału ocalała tylko niewielka grupa partyzantów i trzy dziewczyny. - A czy nie zwróciłaś uwagi na najmłodszą? Nic ci się nie przypomniało? - Nie. Bo co? - Bo ta najmniejsza to była Aszyche. - Nasza Aszyche?! Która ze mną została, gdy mama umarła? Och, szkoda... Ona jedna mną się wtedy zajmowała. Gdy sobie przypominam ten straszny rok, to Aszyche jest jedynym jasnym wspomnieniem. Nie mogę darować ojcu, że oddał ją do sióstr. - A ona trafiła do partyzantów. - Czy jej z tym dobrze? - Myślę, że tak. Jest z tych, co muszą walczyć. - Taka drobna, dobra? - Jest wytrzymała jak dziki kot, jest mądra i niczego się nie boi. Z taką dziewczyną można obejść cały świat. - Mówisz, jakbyś... Czy jest ładna? - Nie chodzi o urodę. - Kochasz ją? Powiedziałby jej może prosto i od serca: „ja bym nie chciał żadnej innej”. Ale T’ao nie była w tej chwili bliskim człowiekiem, była daleka i czyhająca. - Zawdzięczam jej życie. Nasze spotkanie tak właśnie wypadło. Siedziałem na brzozie, tygrysica z małym nadgryzała drzewo i pień się już chwiał, kiedy się zjawiła Aszyche z mężem. - Ach, to ona ma męża? Nie wiadomo, czemu się tak zdziwiła i jakby z ulgą. - Tak, ma męża, myśliwego z tajgi... Ale mieliśmy mówić o twoich przygodach. Więc jak tam dalej było? - Ano, ruszyliśmy w dalszą drogę, tym razem bez dziewcząt. Kiedy mi znów zdjęto zasłonę, zobaczyłam grotę. Miałam wrażenie, że to mi się wszystko śni: kolorowa grota w różowej mgle, stalagmity i ogromne sopleńce zwisające ze sklepienia, jakieś podziemne królestwo z bajki, brakło tylko krasnoludków... Wiesz, jak to wyglądało. - Bagatela, nie zapomina się takich rzeczy. Jeśli ja byłem oszołomiony, to wyobrażam sobie, co się działo z tobą. Na pewno marzłaś w tych podziemiach i jednak się bałaś? - Nie, byłam z tatką, a on by i piekło brał humorystycznie. Poza tym płonęły ogniska, słyszało się ludzi, wszyscy byli dla nas tacy dobrzy. Urządzili nas, jak tylko mogli, w osobnym pokoju, to znaczy w oddzielnej, bocznej grocie, jakich tam mnóstwo. Ciągną się kilometrami. Oni nawet szukali drugiego wyjścia, które podobno wychodzi na inne zbocze... To było mało ważne. Słuchał zamierając z napięcia, kiedyż nareszcie dojdzie do prawdy tamtej nocy? Naprowadzał ją pomału, upewniając swymi odezwaniami, że wie, chciałby tylko usłyszeć, jak ona to wszystko przeżyła, i tak znaleźli się w końcu na krawędzi. Dzieliła ich już tylko krawędź, ucinająca ostro niewielki ocieniony taras przed wejściem do groty. Słońce, zmierzające ku zachodnim, grzbietom, ściągało żar i oranżowy pył. W uplecionej z gałęzi altance leżał Bagorny, który czuł się już doskonale; przy nim byli doktor, Srebrogłowy i T’ao. A kilkanaście metrów niżej, w bagulniku nad potokiem, zatrzymali się na noc Wiktor i Ałsufjew. - Wszystko słyszeliście? - Prawie wszystko, zwłaszcza kiedy noc zapadła. Srebrogłowy szepnął, że trzeba was jednak dla pewności przepytać. Ale tatka się zaśmiał. Po co? Jeśli ten stary spirytualista wierzy w uźrocza i w obcowanie z duchami, to on, mówił, jest specjalistą od takich seansów i zrobi zaświaty z niczego, prostymi środkami, że mucha nie siądzie... Sami powiecie najtajniejsze myśli bez żadnego przesłuchania. - To mu się udało, trzeba przyznać... Od razu się zgodzili? - Srebrogłowy miał pewne opory. Ale Bagornemu przyszła jedna myśl. Powiedział, że właściwie nie ma ryzyka. Jeśli dobrze pójdzie, to i on wystąpi. Można będzie zrobić pewne bardzo ważne posunięcie. - Posunięcie? Niech go nie znam... Ałsufjew potem mało nie zwariował! - To było okrutne. Nie zapomnę jego spowiedzi. A kiedy wyciągnął do mnie ręce z błaganiem - „Jesteś kobietą, ty jedna zrozumiesz i nie powiesz na mnie: morderca!” - to się aż spociłam pod welonem w charakterze bogini. Jeszcze chwila, a byłabym się rozpłakała. Ale ukazał się Bagorny i tym swoim basem poprosił zagrobowo: „Pochowaj ciało moje, Pawle”... To już było śmieszne. Dawał mu skarby Dzikiego Barona, jeśli pochowa go po chrześcijańsku, z napisem, że tu leży Aleksander Bagorny, pułkownik Armii Czerwonej, pogodzony z Bogiem... Nie, to było ponad moje siły! Parsknęłam śmiechem i zrobiło się wielkie zamieszanie. Wtedy tatka uratował sytuację. Krzyknął, że jak bóstwo się śmieje, to ludzie zapłaczą! - i zaczął robić zgrozę... Ale ty nic nie jesz, Witku. - A bo ta zgroza... Pozwól w takim razie golonki. Dziękuję. Zgroza wypadła fantastycznie, brakowało tylko błyskawic z wiedźmą. - Możesz sobie kpić, ale wtedy, przyznaj się, miałeś stracha. Mnie się nawet zdawało, że zbladłeś i zaraz upadniesz. Chciałam cię podtrzymać na duchu, dlatego pocałowałam. - Mnie?! - Nie pamiętasz? W tym zamieszaniu, w ciemnościach... Jeszcze szepnęłam, żebyś się niczego nie bał, że jestem przy tobie. - Prawda, byłaś bóstwem... Ale farsa, podła farsa! Ałsufjewa zwichnęła, jest teraz w mocy atomowych urojeń. A ja się z tą zagadką szamotałem i biłem jak ryba o lód. Wszystko dlatego, że twój tata ma humor! - Kiedyś się dowiedział? - Dopiero tutaj. Ale bez technicznych, że tak powiem, szczegółów. Wciąż nie wiem, jakżeście to zrobili. - Och, bardzo prosto. Zasnęliście przy ognisku odurzeni bagulnikiem. Trzeba było jeszcze trochę wzmocnić. Tatka dał jednemu z wartowników parę gałek opium i ten spuścił się niżej i począł rzucać gałki z góry w ognisko. Kiedy cię potem przynieśli do groty i trochę podcucili, toś ujrzał całą scenę gotową: i urnę, i łamów bosych, to znaczy tatkę ze Srebrogłowym, zakapturzonych, i mnie na podwyższeniu owiniętą w gazę. Bagorny siedział za nami wysoko, na czubku stalagmitu, w zupełnej ciemności. Wartownik obok trzymał w pogotowiu latarkę o dwóch szkiełkach, zielonym i białym. Tatka palił coś w urnie, a dym ciągnął ku wyjściu, więc prosto na was. Trzymałeś się dzielnie. „Na Witka - mówił tatka - cały czas musiałem uważać i regulować odurzenie”. No i masz wszystko, całe kulisy... Potem przenieśli was z powrotem do ogniska, ułożyli, jakżeście przedtem leżeli. Kiedyście się przebudzili, tośmy was naturalnie obserwowali. W końcu tatka powiedział, że wszystko jest w najlepszym porządku. „Ałsufjew spełni, co mu zjawa kazała, a Witek - mówił - będzie myślał, że się za trułdzikim rozmarynem.” - No, a wy? A z wami jak się skończyło? Byliśmy tam jeszcze dwa dni, potem odstawiono nas do domu, do Szytouhetsy. Najpierw zwolnili ojca. Prosto z lasu, nie wstępując do willi, poszedł na stację i pojechał do Charbina. W Charbinie podjął z banku pieniądze i zaraz wrócił do Szytouhetsy. Widziano go, jak szedł sam w góry, a wrócił ze mną. Wtedy dopiero zameldował władzom i zrobił huczne przyjęcie z okazji szczęśliwego ocalenia. Wszyscy uwierzyli, że byliśmy u chunchuzów, którzy nas porwali i dopiero po dwóch tygodniach wypuścili tatkę, żeby im przyniósł pięć tysięcy dolarów wykupu, inaczej utną mi głowę. Tyle go ta przygoda kosztowała, widzisz? Odwróciła się profilem z jednej i z drugiej strony, żeby się mógł przyjrzeć jej kolczykom. Zaróżowiona perła w kształcie ściekającej kropli ćmiła u koniuszka ucha głębinowo mżącym lśnieniem. Skinął głową - no tak, doktor musiał czymś zadokumentować wykupienie się od chunchuzów, podjął więc z banku grubszą sumę, którą później wydał na piękne perły dla niej. W nagrodę za dobre sprawowanie. - A Japończycy jak? Uwierzyli? - Nie bardzo. Parę razy wzywali na przesłuchanie. Ale wkrótce potem akurat Jamanita zachorował. Słyszałeś pewnie. To była wielka sensacja. Nikt się nie podejmował operować i Jamanita wiedział, że nic nie ma do stracenia, więc oddał się w tatki ręce, a nuż się uda? Po tej operacji dali nam spokój. Byliśmy już w łaskach u Jamanity. - Pewnie, komu by się chciało zadzierać z Kuantungiem z pierwszą osobą w Charbinie. - Niezupełnie pierwszą. Jest jeszcze Kaimatsu. - Drugi generał? - Nie. kapitan. Ale tatka mówi, że większy od generała. Ma pod sobą policję i różne tajne sprawy. Całe szczęście, że go wtedy nie było w Charbinie. Niedawno nastał... Zjesz jeszcze co? Może leguminy. - Nie dziękuję. - W takim razie przyniosę herbaty. - Doprawdy nie warto. Jedyne, na co mam teraz chęć... Najchętniej poprosiłby: odejdź, Kabargo, zostaw mnie teraz samego! - ...to spać. Wybacz, ale jeszcze nie odespałem całej drogi, a jutro być może trzeba będzie wyjechać. - Jak to, wracasz już? - Skąd by... Nigdy nie należy wracać na przebyte szlaki - powiedział mędrzec, ale nie pamiętam który. Postawiła naczynia na kredensie. Odwróciła się do niego. - Nie zagaduj. Ze mną można chyba szczerze. Dokąd się wybierasz? - Wyjeżdżam do Polski. Prawdopodobnie przez Afrykę albo przez inną linię frontu. Nie mogę dłużej tak się obijać. Wyciągnęła obie ręce jak po ratunek. - Weź mnie z sobą! Błagam cię, Witku, ja też już nie mogę! - A coś ty - żachnął się - ja do wojska idę! - Naprawdę? Myślałam, że do kabaretu! Odsunęła się. - Czyżbym wyglądała na tak głupią? Nie, to ty nie masz oczu, nie chcesz zrozumieć... Tego najmniej pragnął w tej chwili - jakichś tam jej zwierzeń, wynurzeń. Dosyć miał zamętu w sobie samym. Wszystko w nim burzyło się na wspomnienie tej kpiny, kuglarskiej prawdy o uźroczach! - ...co ja tu mam? Trochę zawiści tylko, że bogata z domu. Trochę jadu - patrzcie, nieślubna i do tego jeszcze żółtawa? Myślisz, że nie wiem? Ten sam Koropka, przyjaciel, gdyby nie wiedział o mojej matce, podchodziłby normalnie jak do wszystkich w klasie. Jak pedagog. Ale że wie, to mu się przede wszystkim widzi żółte dziedzictwo, żółte niebezpieczeństwo. Ja już dawno myślałam o tym. Niech się już wyrwę z tej budy, myślałam, wyjadę, gdzie nikt nie pozna bękarta - aby tylko do matury! Ale po co mi matura? Co z nią pocznę? Do niczego przecież nie mam powołania. Wcale się tego nie wstydzę. Inni po większej części tylko deklamują o powołaniu, o studiach wyższych, bo muszą mieć fach, muszą zarabiać, a ja nie muszę! Więc co mnie tutaj trzyma? Ojciec? Ale i jemu teraz jestem niepotrzebna. Spróbował zatamować - „nie gadaj głupstw, jesteś rozdrażniona”... - ale za bardzo widać wezbrała w niej ta gorycz i rozterka. - Nie przerywaj. Wiem, co mówię. Widziałeś zresztą. Kryje się przede mną z tym stosunkiem, buty zdejmuje i w skarpetkach przekrada się do siebie, żebym nie słyszała, że wraca od niej! Wyrywa się tam jak smarkacz pod byle pozorem, kłamie, jakbym była jego żoną! Teraz na pewno jest tam. Powiedział, że idzie do Koropki, bo chyba zasiedziałeś się u niego... Nie, to się staje nie do zniesienia. To go poniża, on się tym dręczy, a ja bym tę kobietę rozszarpała! - Nie rozumiem. Doktor, o ile wiem, miewał i dawniej różne... uniesienia. Wtedy żeś się jednak nie przejmowała. - To było co innego. Teraz jest miłość. - Powiedzmy. Więc co za tragedia? Kocha panią Musie, to jest całkiem inne uczucie, bo ciebie przecież kocha po dawnemu jak ojciec... - Nieprawda! Nie chcę okruchów! Sama się zreflektowała - tak to wypadło gwałtownie. Podeszła do okna. Zdawało się, że wybuchnie płaczem albo śmiechem. I to, i tamto było równie możliwe. Odezwała się nadspodziewanie niegłośno i wolno jakby z wyczerpania: - Kochać - to chyba znaczy chcieć, żeby ktoś był zawsze blisko, bliski każdej sprawie, każdej myśli... A tym ja się z nią dzielić nie chcę. - Wiesz, to wszystko trąci czymś okropnie dziwacznym. Jest po prostu nienormalne. - Być może. Moje dzieciństwo, moje życie nie było normalne. Pozwól, że skończę. Ja się muszę nareszcie wygadać... Nie o to chodzi, że ja rządzę i musiałabym jej ustąpić miejsca. Doprawdy nie zależy mi. Ale dotąd byliśmy sobie najbliżsi, najważniejsi. Wszystko inne było mniej ważne. To nie histeria, Witku,- to sieroctwo! Trzymaliśmy się kurczowo naszego domu, który miał nam starczyć za ojczyznę. Naszej miłości, która była najprawdziwszą przyjaźnią, bośmy żyli na równej stopie jak serdeczne kompany. A teraz on się ze wszystkiego zwierza obcej kobiecie, zapomina przy niej o wszystkim. O mnie także. Radzi się jej. Może się radzi, jak postępować ze mną? Nie, to nie jest już to samo. Po prostu przeszkadzam mu. Wyjadę, to się z nią ożeni i znów będzie sobą. Może mu nawet córkę urodzi... Normalnie! - Rzeczywiście masz mętlik niesłaby, no, ale trzeba znaleźć jakieś wyjście. - Ja już znalazłam. Jadę z tobą. - Posłuchaj... - Nie chcę! - Kabargo, zrozum, nie jadę slipingiem. Licho wie, jakie będę miał przejścia. Może wypadnie przekradać się przez różne państwa, nim się dostanę do swoich. A po drugie - wojna! Co będziesz robiła na wojnie? - Znam się na opatrunkach, mogę się prędko wyszkolić na siostrę. Umiem prowadzić samochód, umiem strzelać ostatecznie! Witku, to nie jest ważne. Dla zdrowego i chcącego zawsze się znajdzie na wojnie robota. A ja jestem zdrowa i silna. Nie myśl, że tylko Aszyche jest wytrzymała jak dziki kot! Nie będziesz miał ze mną kłopotu, zapewniam cię. - Nie wątpię. Jeśli się sprzeciwiam, to z myślą o tobie. Dla ciebie... - Dla mnie wojna rozwiązuje wszystkie sprawy. Do tego, co ci powiedziałam, dodaj jeszcze atmosferę, w jakiej żyjemy, a przyznasz mi rację. Tu wszystko mamy na tymczasem. Do samej śmierci żyje się w Charbinie tymczasowo, nie serio, i w malutkim, egoistycznym wymiarze, bo to jest wygnanie, mówią, a na wygnaniu cnotą jest uchować się i cało wrócić do ojczyzny. Nie! Ojczyznę albo się ma w sobie od urodzenia, albo się ją zdobywa! I ja tak nie mogę pomiędzy Chinami a Polską, muszę mieć ojczyznę... Słyszysz? W hallu drzwi zamknęły się leciutko. Ciche, złodziejskie kroki zamarły, bo podłoga skrzypnęła. - Wraca. Zaraz powie, że niestety u Koropki cię nie ma... - Najlepiej zaoszczędzić podobnych tłumaczeń. Idź do siebie, a ja już zmykam... Dobranoc! Podążył do swego pokoju z niezupełnie czystym sumieniem wobec T’ao i z ulgą, że nareszcie zostaje sam. Sam z Bagornym. Bo skoro żyje, to znaczy Piotr Fomicz jest Bagornym. Jutrzejsza rozmowa wypadnie inaczej. „Aleksandrze Sawiczu - tak trzeba będzie powiedzieć - zakpił pan z nas konkursowo, na ten finał czekałem dwa lata i osiem miesięcy”... BROŃ SEKCJI TANAKI Nastrój przy stole był ciężki, z przedburza. Śniadanie jedli, jakby nie miało żadnego smaku. Przaśno. Wiktor odsiadywał przez grzeczność, inaczej byłby się już wymknął na miasto, chociaż do jedenastej, do spotkania z Bagornym, miał jeszcze dwie godziny. T’ao siedziała naburmuszona i przybladła, z oczami W sinawym podcieniu. Doktor zwracając się do Witka zagadywał ciążącą sztywność, co lada chwila mogła się przełamać czymś niedobrym: - A koła przemysłowo-handlowe dotarły jednak do Jamanity. Nie mogą żyć bez ciężkiej wody! Wczoraj już złożyły mu wizytę. - Doprawdy? - spytał bezbarwnie Wiktor, aby tylko podtrzymać rozmowę. - Miałem telefon od generała. Projekt bardzo mu się podoba, jemu i Kaimatsu. Kapitan Kaimatsu był przypadkowo w czasie tej rozmowy. Reszty dowiemy się po zajęciu Singapuru. - Nie bardzo rozumiem, co ma sprawa uranu do... - Singapur padnie w najbliższych dniach i generał zapowiada bankiet, na który ma zaszczyt prosić mnie z córką i młodym przyjacielem. Uważaj się za zaproszonego. - Powiedzieli mu? - Naturalnie. Spytał, kto jeszcze z Polaków należy, kto jest wtajemniczony, to się powołali na mnie, że ja i owszem, ale bez zobowiązania., uzależniając wszystko od stanowiska generała. Zresztą, powiedzieli, nie był to te 262 mat pod wódkę, na przyjęciu z okazji przybycia młodego Potapowa i tak dalej... Tupet, co? Szykuj, bracie, frak. - Zbyteczne. Na żaden bankiet z Japończykami nie pójdę. A po drugie - nie podoba mi się. - Co ci się nie podoba? - Ten kawał. Jest mocno ryzykowny. Nie wiadomo, może Potapow żyje, może go tu znają? Nic właściwie o nim nie wiem... Nie warto się narażać dla dowcipu. Najlepiej, panie doktorze, jeśli Potapow zniknie, i to zaraz, nim zajmą Singapur. - Kiedy wyjeżdżasz? - odezwała się T’ao, zajęta wciąż kuleczką z chleba, taczaną palcem po obrusie. - Chciałbym jak najprędzej. Dziś wszystko się wyjaśni. - W takim razie musimy się rozmówić. Z tego. co wczoraj powiedziałam, nie myślę rezygnować. Przeciwnie, naprawdę nie ma innego wyjścia. - Być może przeszkadzam? Macie, widzę, swófe tajemnice... - spróbował zażartować doktor, ale T’ao przerwała mu: - Wcale nie! Ja się z niczym nie kryję! Wypadło dziecinnie, czupurnie. Zreflektowała się. - Otóż Wiktor wybiera się / do, Polski, właściwie do polskiego wojska, więc ‘bankiet u Jamanity jest dla niego pod żadnym względem nieaktualny. Ja również nie skorzystam z generalskiego zaproszenia.. - A to czemu, kochanie? - Bo chcę w tym czasie wyjść za mąż. - Co, w najbliższych dniach? - zdziwił się doktor i uwolnił brodę z serwety. - Wiesz przynajmniej za kogo? Ironia była zbyt wyraźna. T’ao jednak już się zacięła i brnęła dalej na nic nie zważając: - Wiem, ale on jeszcze nie wie! Doktor zmiął serwetkę, czerwieniejąc wzbierającym gniewem czy śmiechem. - Nie będę powoływał się na prawo, które głosi, że 263 nieletni nie mogą zawierać związków małżeńskich bez zgody rodziców. Nigdy z praw rodzicielskich nie korzy stałem. I nie chcę. Ale pozwól z tytułu wieku i doświad czenia wysunąć pewne obiekcje: czy aby nie za wcześnie? Masz dopiero siedemnaście lat... - A ty pięćdziesiąt! Przechyleni przez stół oboje, ojciec z córką, mierzyli się chwilę oczami bardzo do siebie podobnymi. - Miłość przychodzi nie wiadomo kiedy - raz za wcześnie, raz za późno! - Czy możesz przynajmniej poinformować, kto jest tym, co jeszcze nie wie, że zostanie twoim mężem? - z trudem panując nad sobą spytał doktor. - Moim zię ciem, u licha?! T’ao skinęła w stronę Wiktora: - On! - Ach, taak? - zdumiał się doktor, a Wiktor burknął z irytacją: - Co za dziki pomysł!... Obróciła się żywo ku niemu. - Możesz się nie zgodzić, możesz odrzucić moją... moją... - Ofertę - podpowiedział cicho ojciec, odzyskując jaki taki spokój. - Niech będzie oferta! Wcale się nie obrażę, jeśli jej nie przyjmiesz, ale wstydziłbyś się traktować mnie jak podlotka z wybrykami! Mam poważne powody, żeby się wyrwać stąd - sam wczoraj przyznałeś. Ja to wszystko dobrze obmyśliłam i proszę cię jak przyjaciela... Nie mogę uchodzić za twoją siostrę, bośmy podobni do siebie jak pięść do nosa. Najlepiej będzie, jeśli pójdę z tobą jako żona. Na niby czy naprawdę, wszystko mi jedno! A do ojca - wstając od stołu: - Wybacz, boję się, że powiem coś, czego potem oboje będziemy żałowali. Niech ci Wiktor wytłumaczy. Ale tak czy owak, nie zostanę w Charbinie! Pojadę na wojnę 264 z Wiktorem albo sama. Wolałabym z nim, bo prawdziwy mężczyzna, bo mi się zresztą podoba! Wybiegła z pokoju. Oszołomieni słuchali kroków wzlatujących po schodach na górę i jak się drzwi za nią zatrzaskują. Doktor zaczął macać po kieszeniach szukając papierosów. - Zostawiłem na biurku... Chodźmy do mnie. Pogadamy. Poszli do gabinetu zażenowani szczerością jej wybuchu w tak niesmacznej scenie. Doktor wskazał Wiktorowi fotel. - Siadaj proszę... Więc tak się rzeczy mają. Machinalnie odsunął panty za biurkowy serwis z marmuru, wyjął papierosa z oblanego laką puzderka i trzasną wszy*zapałką zmarszczył się przypalając, jakby okropnie w oczy gryzło. Przespacerował się po dywanie na ukos, od biblioteczki do okna. Wiktor się podniósł. - Siedź, siedź... Po co te konwenanse. Nie siadam, bo lepiej mi się myśli chodząc. Otworzył szafeczkę na ścianie. Z karafką i srebrnym kubeczkiem w ręku odwrócił się do Wiktora. - Napijesz się? - Dziękuję, nie mogę się jakoś przyzwyczaić. - No, a ja muszę. Wychylił duszkiem, zrepetował i wtedy dopiero zdecydowanym ruchem odstawił na miejsce. - Mów, mój drogi. Rżnij bez znieczulenia! Niechże wyrodny ojciec usłyszy, jak bardzo jest wyrodny! - Jeśli pan myśli, że T’ao żaliła się na pana albo oskarżała, to muszę sprostować. Nic podobnego. - Ja bym cię, Witku, prosił o całkowitą szczerość. - Ależ, słowo daję, pan się myli. Kocha pana bardzo, tak jakoś wyłącznie, że doprawdy ja jeszcze takiego przywiązania do ojca nie widziałem. A że cierpi, na to złożyło 265 się kilka przyczyn. Oczywiście wyolbrzymia myśląc, że jest w kropce, ale mnie się zdaje - nie bez powodów. Jest ich kilka. Najpierw ten rodzinny... Starając się najwierniej oddać sens wczorajszej rozmowy z T’ao, streszczał jej konflikty i rozterkę: ojciec, Musia i ona - to raz; sprawa pochodzenia - to dwa; emigrancka sytuacja w Charbinie jak na wyspie rozbitków - to trzy; chciałaby wreszcie znaleźć cel życia i wrosnąć w ojczyznę, którą - jak mówi - albo się ma od urodzenia, albo się zdobywa przez walkę i pracę. Zmuszony do precyzowania jej myśli, odczuwań, dążeń, odnajdywał w tym wszystkim wiele wspólnego i mimo woli się solidaryzował. - Ta chęć ucieczki, proszę pana. że nie chce wojny przeżyć na wygnaniu, gdzie każdy sobie rzepkę skrobie - to nie jest przecież egzaltacja ani szukanie przygód z podróżniczych powieści! Doktor przemierzając z kąta w kąt gabinet nie oponował. - Oczywiście, oczywiście... Myślisz, że mnie to nie mierzi? Tylko zgnuśniałem, za dobrze mi się powodzi na tym wygnaniu. Ale rozumiem... Stanął w końcu przed nim. - No i co dalej, leśny człowieku? Idziesz? - Idę. Nie mógł dłużej tak sobie siedzieć w fotelu, gdy starszy człowiek stoi. Wstał również. - Szkoda. Co prawda, na twoim miejscu postąpiłbym tak samo. Syna też bym chyba nie zatrzymywał. Ale T’ao? Puścić dziewczynę na wojnę, w drogę czort wie jaką, pomiędzy hołotę, brudy, rozwydrzenie... Nie! Wstrząsnął się i znów sięgnął do szafeczki. Nalewając spojrzał pytająco przez ramię na Wiktora: - A może ona się po prostu w tobie zadurzyła i za mąż chce? Ha? Wiktor wzruszył ramionami na takie przypuszczenie. 266 - Nie było kiedy i ma lepsze obiekty... - E, nie bądź taki skromniutki... Ty jeszcze swojej ceny nie znasz, ale ja cię widzę za parę latek! Będą cię baby piły, jak... - wychylił rozpaczliwie i zachłannie: - jak mnie! I ruszył z rezygnacją w przerwaną drogę po różach dywanu, bijąc się na głos z myślami: - Za wcześnie byłoby za mąż, dopiero siedemnaście... Ale z drugiej strony - to moja krew, sacramentum, Cięgłówna jak ulał! Zegar w stołowym począł melodyjnie wydzwaniać dziesiątą. - - Panie doktorze, ja niestety muszę iść. Umówiłem się. - Musisz? Trudno... Powiedz mi tylko: no, a ty, co czujesz do T’ao? Mów ze mną, chłopcze, mów jak z ojcem! Podoba ci się? Kochasz może? - Nie, tego nie czuję... Ja bym, panie doktorze, jednej tylko chciał, ale zamężna, więc przepadło. A T’ap bardzo lubię. Znamy się przecież ze szkoły, z harcerstwa. Ja bym z nią poszedł jak z dobrym kolegą, tylko rzecz w tym, że nie ja tu decyduję. - Organizacja? - Tak. Sam nie wiem, jak się to odbędzie i którędy. Doktor wyciągnął rękę do niego, ale się rozmyślił: - Nie, daj pyska! Ujął za głowę, ucałował. - Porządny z ciebie chłopak. Gdyby się coś odmieniło i musiałbyś zostać, wracaj, niech ci się zdaje, że jesteś u siebie. - Dziękuję, panie doktorze, ale nic mnie tutaj nie zatrzyma. - Wiem, wiem, toteż mówię na wszelki wypadek. Wszystko może się zdarzyć. Odprowadził do drzwi, na progu przypomniał sobie panty: „267 - Czekaj, jestem ci przecież winien. - Bierze pan? - Pewnie, takie panty! Każdy weźmie z podziękowa niem i da bez targu pięćset dolarów za parę. Należy ci się zatem tysiąc. Zaraz, mój drogi, załatwimy to od ręki. Zawrócił do biurka po pieniądze, ale Wiktor go po wstrzymał: - Nie, to za dużo. Najwyższa cena jest czterysta za parę. - Ależ to są wyjątkowej wartości poroża! Ja się na tym znam. - Ja także, panie doktorze, i więcej nie przyjmę. Chciałbym tylko prosić o jedną przysługę. - Ależ chętnie. Słucham. - Czy pan doktor ma pozwolenie na broń myśliwską? - Owszem. - W takim razie, jeśli panu to nie sprawi kłopotu, prosiłbym kupić z tych pieniędzy strzelbę, jaką wybiorę u Czurina dla pewnej osoby. Po odbiór ktoś by się póź niej zgłosił. Bardzo mi na tym zależy. - Nie ma o czym mówić. Załatwione... - Bardzo dziękuję. - Będziesz na obiedzie? - Wątpię. Mam sporo rzeczy do załatwienia. - A więc czekamy na kolację. I niech ci się wszystko szczęśliwie ułoży! Wiktor pośpieszył do swego pokoju, rzucił na podłogę plecak i zawiniątko w lisim błamie. - Bąk! Pies zerwał się posłusznie. Wiktor wskazał na rzeczy: - Waruj! Bąk położył się obok. Można było wyjść bez obawy, że pies będzie się obijał po mieszkaniu i wył, szukając go, jak wczoraj. Teraz będzie leżał i pilnował aż do jego powrotu. 268 Mnóstwo ludzi wyszło na Sungari. Dzień był słonecz ny, mroźny. Podwójne święto - ostatki Nowego Roku dla Chińczyków i niedziela dla białych. Mieszany, pstry tłum wycierał się u płaskiego brzegu Przystani, gdzie latem była plaża, a zimą - katok. „Ka tok” mówili po Rosjanach Chińczycy i wszyscy inni za nimi. Nawet Polacy rzadko kiedy nazywali lodowiskiem albo ślizgawką. Muzyka grała. Przez ścisk, przez gwar różnojęzyczny ciągnęła ku sobie dawno nie słyszana. Czasu miał dosyć, pół godziny jeszcze do jedenastej. Posuwał się na dźwię ki, durzące słodko jak rozmaryn, jak bagulnik. Rozglądał się ponad głowami, nasłuchiwał. Nie udawał Iwana Pota powa, ze wsi Borysowka. Był poniekąd nim. Zdziczał jednak w tajdze przez te lata, odwykł od ludzi miejskich, od siebie z czasów szkolnych. - Jak się pan miewa, Iwanie Kuźmiczu! Stąpając drobno na łyżwach, z chrzęstem stali o lód, szła ku niemu uśmiechnięta Musia w czarnym grubym trykocie i ciemnobłękitnej spódniczce, bramowanej bia łym futerkiem. Przywitali się.. - Pan także na łyżwy? - Skądże, proszę spojrzeć... Wystawił nogę w nieforemnej, brudnoszarej walonce. - Słoniowa noga... Nie, ja tak sobie - popatrzeć. - Właśnie zdawało mi się, że pan kogoś wypatruje... Nie przyszła jeszcze? Randez-vous, prawda? - W takim stroju? Pani przecież widzi, jak ja wy glądam. - Widzę przystojnego chłopca, trochę mruka, z nieśmiałości, z nieobycia, ale to minie... Poza tym, wcale, wcale... Niegłupi, odważny, owiany puszczą i jakąś tajemnicą, doprawdy interesujący chłopak! Ja bym się nim zajęła, gdybym nie była... zajęta. 269 - Takie mam szczęście, Mario Pietrowna! Co mi się która podoba, to już zajęta. Jakaś para przechodząc obejrzała się na nich i Wiktor zobaczył Średnickiego z przyjaciółką T’ao, Nowakówną. Odszedłszy nieco, przyglądali się im, szczególnie Musi. Wiktora widocznie nie poznali. - Nie trzeba wpadać w fatalizm, Iwanie Kuźmiczu. Być może ten, którym jest obecnie zajęta, to tylko jej pomyłka. Trzeba walczyć o kobietę, przepraszam za ba nał. Czy pan marzył w dzieciństwie? - W dzieciństwie to ja byłem łobuzem i rodzice mieli ze mną wielki kłopot. Ale potem, gdy wlazłem w książki, wtedy - tak. - I o czym pan marzył, wolno spytać? - O podróżach. Układałem sobie w myślach różne przygody, przed zaśnięciem przeważnie. Całe powie ści - jak wędruję przez nieznane kraje i archipelagi. Indie, Tybet, Borneo, sawanny, pampasy, różne Rio Mądre de Dios czy Sierra Nevada de Santa Marta... Same nazwy upajały. Dałem sobie słowo, że wszystko zwiedzę. To mi się wydawało rzeczą najważniejszą w życiu. Że to non sens i krzywda okropna zejść ze świata i nie zobaczyć, jaki on jest naprawdę! - Właśnie, podobnie było ze mną. Tylko ja za długo wierzyłam w baśnie i widziałam nie Rio czy Nevady, ale szklane góry i zamki czarodziejów... Potem marzyłam o tym, żeby zostać baletnicą, bardzo sławną naturalnie. To już był wpływ Olgi Wanny. Uczyłam się nawet u niej i widzi pan, spełniło się częściowo: popisuję się oto na łyżwach. Uśmiechnęła się wymuszenie, maskując niepożądane refleksje. Spytał: - A potem? - Och, spadłam na ziemię i wszystko się rozsypało, 270 nie warto o tym mówić... Każdy nosi w sobie jakąś szkla ną górę i o jej krawędzie całe życie się kaleczy. Ale to się nie nadaje do omawiania na łyżwach. Kiedy indziej, gdy pan wstąpi do nas, Iwanie Kuźmiczu, utniemy sobie pryncypialnyje razgowory * u samowara, dobrze? - Dziękuję, będę się starał przed wyjazdem. - I niech pan zaufa starszej kobiecie... - Ogromnie starszej! - W każdym razie, o ile mnie. mój wywiad nie myli, o całe trzy lata. A więc niech pan się nie poddaje, Iwa nie Kuźmiczu, i kocha póki czas, po prostu i świeżo, bo może przyjść miłość zatruta zwątpieniem, jakaś miłość zupełnie wynaturzona, w którą nikt nie uwierzy, do któ rej lepiej się nie przyznawać... Dalszy ciąg u samowara! Odeszła, skinąwszy mu ręką na do widzenia - kobieta, która pokochała niestosownie. Wiktor to ujrzał teraz bar dzo ostro - pokochała ponad umowę! Zamiast na niby, wypadło prawdziwie i zgoła nieprawdopodobnie. Urocza, młoda żona może, w każdym razie powinna kochać stare go, bogatego męża, ale utrzymanka, choćby nawet extra culpam - jak powiada Koropka - to już całkiem wbrew pojęciom, nie do przyjęcia dla samego Cięgły. Z całej duszy pewno pragnąłby uwierzyć. Ale nie śmie, bo gdzieś tam drąży zwątpienie, że jednak może dla komfortu, ja kim ją otoczył, za te jego podarki. „Mój cynizm przed tym się wzdryga” - rzucił jej przecież na odchodnym po uczcie z ciężką wodą. I tak się dręczą oboje, z T’ao na dokładkę. Musia, która zniknęła mu przed chwilą w tłumie, ukazała się znowu na owalnym z kształtu lodowisku, wyślizganym do bladozielonych lśnień. Princypialnyje razgowory (ras.) - rozmowy zasadnicze - zwrot pótżartobliwy z końca ub. wieku na określenie zaciekłych i długich roztrząsań natury ideologiczno-moralnej w środowisku inteligencji rosyjskiej. 271 Okrążała holendrem niezrównanej płynności. Tu i ówdzie zaklaskano. Patefon zamilkł, zmieniano spiesznie płytę. Łyżwiarze poczęli się usuwać na boki. Czarna, wysmukła sylweta złotopłowej kobiety żeglo wała na środek „jaskółką” bez najmniejszego ruchu; sa mym zdawało się tchnieniem patrzących obróciła się na czubku łyżwy, pozdrawiając wiotkim i wykwintnym wzlotem dłoni. Rozległy się brawa, zaraz zgaszone rosnącym napię ciem. Było coś z ciszy na koncercie lub dramacie, jakieś na wpół modlitewne uniesienie, któremu się poddawał mimo woli za wszystkimi, patrząc na Musie w nieznanym tańcu - bo to nie był walc, choć grano Straussa. „Cudna Paktai, jasnowłose bóstwo Północy...” Co za bóstwo - tego nie wiedział, ale zdanie gdzieś wyczytane brzęczało natrętnie w pamięci, dając przedsmak czegoś wzniosłego, przeczucie najwyższego piękna... Powiódł wzrokiem po twarzach sąsiadów. Wydało mu się, że przeżywają to samo i że ona to czuje, bierze ich tęsknoty, ich porywy i niesie, wcielając w ruchy mądre, mówiące tyleż co natchnione słowa. Odkrywa ich zdu mieniu, że ciało może być aż tak uduchowione i nadzmy słowo piękne! Jak muzyka, jak wiosna czy inna ludzka radość. Nie mógł tego wyraźnie określić. Po prostu unosił na zawsze tę drobną chwilę, doznanie jasnej barwy i nie zrozumiałe jak owa Paktai... Przepychając się przez tłum ku wolnej przestrzeni, spojrzał na zegarek - za pięć jedenasta dopiero. W sam raz zatem, wcale się nie spóźni. A zdawało się, że minęła co najmniej godzina, przez którą zdążył był zapomnieć o wszystkim, o Bagornym nawet! Szedł brzegiem Sungari obok długiego rzędu sanek i drewnianych krzeseł na płozach. Tołkaje wykrzykiwali 272 swoje „luda, luda” * i „łajba, łajba!” * Niektórzy zachwa lali pojazdy, drudzy wspaniałą jazdę po Sungari, inni wreszcie - restaurację na drugim brzegu rzeki. Mieli stamtąd widocznie od gościa. Jeden się uczepił jak rzep, proponując obleśnie prze jażdżkę z dziewczyną, aż Wiktor musiał huknąć na nie go w tym samym żargonie: „Cuba!” * Dopiero dał spo kój, mrucząc pod nosem coś, w czym była naturalnie „łamoża” *. Nareszcie dostrzegł. Nieco na uboczu stały umówione sanki. Sanki o poręczach posrebrzanych farbą, jaką się \ maluje kaloryfery i żelazne rury. Obok przytupywał z mrozu starszawy, krępy tołkaj. Małachaj miał ze składu na Fudziadzianiu. ten sam - rudy, a nauszniki białe. Wiktor podszedł. Tołkaj odwinął usłużnie wilczurę. Wiktor siadł. Chiń czyk okrywając go spytał, dokąd laopan * sobie życzy? - Igajan * - machnął ręką Wiktor. - Wiesz najle piej. Ten odepchnął się, skoczył z tyłu na płozy i uderzając o lód bambusowym, okutym na końcu kijem, pognał na przełaj. Mknęli pod słońce, rażące w oczy całym blaskiem od bitym od sypkiego śniegu na bezmiernej przestrzeni. Wy mijając napotkane sanki oddalali się od lodowiska, skąd Luda - w żargonie chińsko-rosyjskim: spacer (z chińskiego: liu-ta). Łajba - chodź tu! (z chińskiego: lai-pa). Korzystałem tu z pracy mgr Aliny Jablońskiej „Język miesza ny chińsko-rosyjski”, Warszawa, „Przegląd Orientalistyczny”, 1957 r. Cuba! - zamiast chińskiego: tsiujpa” - idź precz. Łamoża - powinno być: Lao-mao-tse - stara czapka, prze zwisko Europejczyków, zwłaszcza Rosjan, od papachy kozackiej. Laopan - zwrot grzecznościowy, oznaczający zarówno kup ca, jak i gospodarza. Igajan - wszystko jedno; od i-ke-jan. 18 - T,eśne Morze 273 wciąż dochodziły dźwięki walca, od przystani i nadbrze żnych zabudowań Charbina. W mroźnym, białym pędzie ostrzej się czuło rześkość tej chwili, że - co było, szumi w uszach dalekim powiewem szu-hai i zostaje na tym brzegu, a przyszłe biegnie z przeciwka. Nieznane narasta i dzwoni z każdym uderzeniem tołkaja. A ten trzymał kurs na restaurację, to znaczy, że w je dnej z nich nastąpi spotkanie z Bagornym. Może w „Ja snej Polanie”, gdzie - zbierają się przeważnie kupcy i urzędnicy, a może w „Cichym Kąciku”, rozmarzonych i zakochanych, ale najpewniej tym miejscem będzie „Sy-j gnał Stop”, lokal najruchliwszy i przytulny, z aurą cy gańsko-artystyczną od mnóstwa literatów, muzyków, malarzy. Gdzieś tam za przepierzeniem, w zakamarku zwanym lożą, czeka już Bagorny... - Proszę nie patrzeć na knajpy, Wiktorze Adamowi czu, mnie tam nie ma. Głos był spokojny, ale bez dobrodusznej ironii. Wiktor z lekka się skulił, jakby dostał po ciemieniu i jeszcze się spodziewa. - Najbezpieczniej rozmówić się tak oto na saneczkach, jeśli laopan jest ze mnie zadowolony... Mowa tołkaja zarywała twardo, z syberyjska, i tak właśnie mówiła zjawa Bagornego na uźroczowej maska radzie w grocie. - Wołałbym sam być za tołkaja, Aleksandrze Sawiczu. Powiedział nie „Piotrze Fomiczu”, jakby należało, lecz „Aleksandrze Sawiczu”, z naciskiem, żeby się choć tro chę odegrać i niezupełnie wyjść na dudka. Ale Bagorny nie okazał żadnego zdziwienia. Spytał tylko: - Od kogo żeście się dowiedzieli? - Od T’ao. - Czy komukolwiek jeszcze powiedziała? - Chyba nie. Ja się dowiedziałem przypadkiem, właściwie przez podstęp. Myślała, że wszystko wiem, i wtedy się wygadała. 274 - Niedobrze... Przypomnijcie jej, że ryzykuje życiem. Ano, pojedziemy za wszystkimi. Zawrócił w górę rzeki, dokąd rozsypanym kluczem ciągnęły inne sanki. - Aleksandrze Sawiczu, jestem panu wdzięczny za wszystko, co pan dla mnie zrobił... Bagorny przerwał mu kładąc rękę na ramieniu: - Wiem, wiem... Szkoda słów. Wszystko odbywało się zupełnie inaczej, niż sobie wy obrażał. Nie w gabinecie zastawionym ciężkimi meblami i książkami i nie u wytwornego pana noszącego się z angielska. A rzecz o sobie, układaną w myślach tysiąc razy, Bagorny przerwał: - Teraz, Witia, możecie pytać. Będę w miarę moich wiadomości wyjaśniał. - Czy ojciec żyje? - Nie wiem, - A jak paji sądzi? - Myślę, że nie żyje. W Pingfanie wytrzymuje się najdłużej do pół roku. - Co to jest? - Więzienie i obóz. Specjalny obóz, ściśle tajny. Prze pustki wydaje tylko dowódca Armii Kuantuńskiej. Każ dorazowo sam. „A pan skąd wie?” - chciał wtrącić Wiktor, ale sam zaraz wyjaśnił: „Na pewno pracuje w bolszewickim wywiadzie”. - Spytał niespodziewanie: - Proszę wybaczyć, ale kim pan jest właściwie? - Chwileczkę. Muszę odsapnąć. - Przystanął łapiąc dech. - Latka jednak idą, nie trzeba było tak pędzić... Zdjął małachaj. Twarz miał pospolitą, szeroką, o małych, trochę skośnych oczach i perkatym nosie. Nietru dno było zrobić go na Chińczyka. - A więc kim jestem, zapytujecie?... Jestem korepetytorem. - Mówi pan chyba w przenośni. 275 - Niezupełnie. Udzielam taktyki i innych pokrewnych przedmiotów. Odrabiamy zaległości: Akademia wojskowa na terenach Tsie-fan-tsiuj *, rozumiecie? Są młodzi, a ja jestem w wojsku od rewolucji, ćwierć wieku akurat, no więc - korepetytor ze starszej klasy... Ruszamy jednak. Znów stanął na płozy i pognał sanki kijem, tym razem wolniej, rozkładając wysiłek na dłuższą trasę. - Czasu mamy niewiele, Wiktorze Adamowiczu, a mu simy pomówić o waszym losie i o pewnej sprawie wielkiej wagi, tak że proszę się skupić. - Czekałem na tę rozmowę dwa lata i osiem miesięcy. - Ja także. Spotkalibyśmy się znacznie wcześniej, gdybym mieszkał w Mandżurii. Ale, jak powiedziałem, pracuję na terenie Okręgów Wyzwolonych, w Mandżurii bywam rzadko, tranzytem, że tak powiem, w drodze do ojczyzny albo wracając stamtąd. Tak właśnie było wtedy. - Gdy nas spalili? - Tak. Po wielu latach wracałem z Chin na krótki pobyt do ojczyzny. Przybyłem do Mandżurii z chińskim towarzyszem i pierwsze, co nam się rzuciło w oczy, to - że na wszystkich stacjach budują klozety. Pojemne klo zety, na pół plutonu naraz. Potem zauważyliśmy ruch wojsk w stronę granicy. Dalej nie wolno było j-echać bez specjalnej przepustki. Wysiedliśmy w Sunie. To było dwunastego maja, a czternastego Japończycy rozpoczęli wojnę. - Nad Chałchin-Gołem? - Właśnie. A tam mieliśmy przejść granicę. Trochę na południe od Chałchin-Gołu. Tymczasem - front. Zatrzymaliśmy się u brata tego towarzysza, kolejarza w Suanie. Tu pierwszy raz usłyszałem o szczurach... Matka umierając widziała ich mnóstwo, trzynaście tysięcy... Słuchał chciwie. Tsie-fan-tsiuj - Okręgi Wyzwolone, (patrz przypis: „Jenan”) 276 - Postanowiliśmy, że skoro nie można przez Mongo lię, to trzeba się przemykać z przeciwnej strony, od Wła dywostoku. Tam było spokojnie. Dostaliśmy adres pe wnego towarzysza, który pracował na stacji Hailin. Ale w Hailinie, czekając na przewodnika, dowiedzieliśmy się przypadkowo, że tutaj również Japończycy przyjeżdżają niekiedy po szczury. Tak samo z Pingfanu. Kolejarze, wiecie, naród ruchliwy, zżyty, dużo widzą. Właśnie wśród kolejarzy poszeptywano o tej służbie sanitarnej, co wozi szczury wojskowymi karetkami. Dokoła tajemniczego obozu rosła legenda morowej zarazy. - I pan pomyślał? - Tak. Pamiętam Łazo.20 - Kto to taki? - Mój towarzysz i pierwszy dowódca. Sergiusza Łazo, powiadam, spalili żywcem w parowozie. To było w dwu dziestym roku. Od tego czasu technika zniszczenia poszła naprzód. Wszystko możliwe... Sprawa była taka, że na leżało zbadać. Wykryć za wszelką cenę, bodaj na własną rękę... I nawinął nam się akurat młodszy asystent z Ping fanu, Itami. Zajmował się mozaiką. Całymi dniami prze siadywał na grzędach u kolejarzy... - Przepraszam, Aleksandrze Sawiczu, ale nic z tego nie rozumiem. - Mozaika to choroba roślin. Wywołują wirusy, a roz noszą owady, przeważnie cykady. W Hailinie chorował tytoń na działkach kolejarzy. Chorował swoiście, plamy na liściach były inne niż zazwyczaj przy mozaice. Itami, który poprzednio odbierał szczury, został w Hailinie. Co dzień przychodził z mikroskopem na działki, tytoń badał, muszki łapał i oglądał. Stamtąd żeśmy go uprowadzili - ja, towarzysz Fu-tsai i Sung, kolejarz. W lesie oświadczyłem Itami, że jeśli natychmiast nie powie prawdy, to zastrzelę. Spytał o gwarancję. No, jakąż mogłem dać gwarancję? „Będziecie zaraz trupem albo bardzo cennym świadkiem. Wasze życie stanie się ważniejsze od naszego, 277 ‘ będziemy musieli o nie dbać troskliwie”... Przekonał się i powiedział, co jest w Pingfanie. - Co, mianowicie? - Fabryka broni bakteriologicznej, głównie fabryka dżumy. - Ale jak można fabrykować dżumę? - Od tego jest nauka, Wiktorze Adamowiczu. Są ucze ni, ich talent, inteligencja. - Pan kpi? - Bynajmniej. Proszę zrozumieć, że wiedza nie jest światłem samym w sobie, nie jest jakąś siłą ponadludzką, zawsze w służbie postępu. Te złudzenia rozwiały się z końcem dziewiętnastego wieku. Może być światłem, a może być mrokiem. Dobrodziejstwem albo plagą. Wszystko zależy od tego, kto tę wiedzę posiada i w ja kim celu. Pasteur, Koch, Mieczników, Kitazato brali z biologii elementy życia. A generał Ishii, biolog Armii Kuantuńskiej, z tej samej nauki wyłuskał śmierć. Stwo rzył Pingfan i Broń Sekcji Tanaki, o czym zaraz po wiem. - Ale przedtem zamieńmy się. Pan siądzie, a ja będę tołkajem. Teraz można, nikt nie widzi. Znajdowali się za Rybacką Wyspą. Gdzieniegdzie sze rokim torem Sungari mknęły nikłe sylwety saneczkują cych. Do tego miejsca nikt się nie zapuszczał. Można było natknąć się na chunchuzów. Zdarzało się też, że na pustkowiu tołkaj uderzeniem z tyłu głuszył pasażera i zabierał najcenniejsze. Bagorny siadł, a Wiktor zaczął pracować bambusem. - Więc mówi pan, że Broń Sekcji Tanaki? - Tak, to broń bakteriologiczna. Specjalizuje się w niej jednostka numer siedemset trzydzieści jeden. Ma za zadanie opanować cholerę, tyfus, zarazę syberyjską, przede wszystkim dżumę. Dżuma w inkubatorach i kultywatorach Pingfanu wymaga ogromnych ilości gryzoni. I obiektów dla kliniki Pingfanu. Więźniów dostarcza żan 278 darmeria z różnych miast w ściśle tajnym trybie „Transportów Specjalnych”, Tokui Atsukari. A ofiary, na których eksperymentuje się klinicznie choroby zakaźne i odmrożenia... - I odmrożenia? - Przecież chcą wojować z nami na Syberii, więc muszą i to opanować... Otóż, ofiary także mają swą nazwę umowną: to są „kłody”... Coście powiedzieli? Wiatr, głośniej trochę! - Nic, nie wytrzymałem tylko... W głowie mi się nie mieści. - Nu da, ja także się wzdrygnąłem, choć więcej od was przeżyłem... A Itami zdradził jeszcze, że bojowe środki bakteriologiczne mają być wypróbowane nad Chałchin-Gołem. Ekspedycja - mówił - wyruszy z Hailaru. Należało uprzedzić. Najbliżej miałem Srebrogłowego. Znałem go z Jenanu, z akademii, którą niedawno ukończył. Mój słuchacz. Kolejarz Sung prowadził nas w kierunku koncesji leśnej Kowalskiego do drwala z brygady Domni... - Czy pan wiedział, że tak nazywali ojca? - Wiedziałem, ale nie szedłem do waszego domu. Nie miałem czasu ani głowy na odwiedziny. Szliśmy do tego drwala, który miał kontakt ze Srebrogłowym. Dopiero gdy Japończycy ścigając dopadli nas i towarzysze polegli, a mnie się udało wymknąć po ciemku, dopiero wtedy. Kiedy tak się błąkałem po lasach koncesji z przestrzelonym ramieniem i obcierką przez żebra, podtrzymywała mnie myśl, że gdzieś tu niedaleko powinien mieszkać Adam... Czy mówił o mnie? Jak żyliśmy na zesłaniu? - Ojciec dobrze mówił o panu. - A żarliśmy się nieraz. Różnice międzypartyjne, temperamentu poniekąd. Ale to był prawdziwy towarzysz... No cóż, chyba wszystko. Co się później stało, to wam lama powiedział pod moje dyktando. Wszystko teraz rozumiecie. 279 - Nie bardzo, Aleksandrze Sawiczu. W żaden sposób nie mogę pojąć pańskiej rozgrywki z Ałsufjewem. Przecież nie dla kawału kazał mu pan pochować ciało swoje pod Szuangpao! - Słusznie, byłby to kawał w stylu Cięgły. Mnie absorbowały wtedy dwa zadania. Pierwsze - jak powiadomić sztab Armii Dalekiego Wschodu o Broni Sekcji Tanaki. Drugie - natychmiast, nim dotrze ten meldunek, przekonać Japończyków, że przeciwnik nad Chałchin-Gołem wie o wszystkim i jest przygotowany na przechwycenie ekspedycji z Hailaru, czyli że próbę użycia broni bakteriologicznej muszą odwołać. Dlatego stała mi się potrzebna moja śmierć, mój trup. - Z tym krzyżem nad mogiłą? - A czy świeży krzyż prawosławny na chińskim pobojowisku nie zwróci na siebie uwagi? To się zaraz rozniesie, dojdzie do Japończyków. A kiedy przeczytają, że tu leży człowiek, którego ścigają, który ma ich tajemnicę, muszą się o tym przekonać. Rozkopią, znajdą torbę, znajdą notes i brudnopis meldunku, w którym na koniec pozwoliłem sobie dodać, że syn owego Domaniewskiego, Wiktor, próbował mścić się na mnie za śmierć rodziców. Kazałem go zastrzelić. Spokój. Kropka. - Rzeczywiście kropka - burknął Wiktor, nieprzyjemnie draśnięty - że też go wszyscy w różny sposób uśmiercają! Ale podstęp był kapitalny. Podziwiał Bagornego, jego twarz widzianą na saneczkach z profilu, tak zwyczajną i niewzruszoną, jakby szło o jakąś drobną, powszednią przygodę. - Rozumiem, nietrudno tam było o jakieś odpowiednio poszarpane zwłoki... Ale po co w takim razie posłał pan później Ałsufjewa po skarby Dzikiego Barona? - Srebrogłowy podjął się dostarczenia meldunku. Najtrudniejsze było nie tyle samo przejście granicy, ile pobyt w pasie przygranicznym, poruszania się w zmilitaryzowanym rejonie Trójrzecza. 280 - Czyli Srebrogłowy był owym Characzynem z eskorty Barona? Musieliście go chyba uczernić i jakoś ucharakteryzować. - Piątka z domyślności, Witia. Tak, Ałsufjew firmował Srebrogłowego. Potomek starego, arystokratycznego rodu, oficer z dywizji Dzikiego Barona. W Trójrzeczu mieszka mnóstwo białogwardzistów. Sporo z nich służy Japonii. Znają Ałsuf jewa. Stosunek do niego jest wprawdzie pogardliwie ucieszny, ale to nawet lepiej, że go mają za tak nieporadnego. W każdym razie to ich człowiek, tak przynajmniej sądzą. Jego antyradziecka postawa nie nasuwa wątpliwości. Podporucznik Cyp-Cyp ze swoim ordynansem czy koleżką myśliwskim nie budził podejrzenia w tym środowisku powiązanym z Japończykami. W tej miejscowości, która jest - podkreślam - miejscowością przygraniczną. Do tego czasy były ostre, wojenne... Wiktor znów nie mógł oprzeć się zdumieniu wobec inteligencji tego człowieka, który wyglądał tak prostacko. Ma głowę! - Ale kiedy Ałsufjew szukając skarbu podprowadzał Srebrogłowego pod granicę, trzebaż było jakoś podtrzymywać odurzenie, dawkować uźrocza. A Srebrogłowy nie mógł być pańską zjawą, nie mówi przecież po rosyjsku. - Toteż ja się Pawłowi Lwowiczowi ukazywałem w poprzedniej mojej postaci. Byłem Li Tsy-czengiem. - Kim przepraszam? - Li Tsy-czengiem, wodzem powstania chłopskiego. Obaliłem dynastję Mingów. Rok 1644. Niestety, po mnie przyszli Mandżurowie... Srebrogłowy wiedział. Uzgodniliśmy. - Aleksandrze Sawiczu, gdybym na własne oczy nie widział skutków, tobym panu nigdy nie uwierzył. Przecież Ałsufjew jest człowiekiem bardzo inteligentnym. Jak mógł się nabrać na takie bzdury? - Znów bierzecie sprawę abstrakcyjnie, w oderwaniu od człowieka. Człowiek wierzy w to, co jest mu po 281 trzebne. W co chce wierzyć. Rozejrzyjcie się po świecie. Zobaczycie wyobrażenia jeszcze bardziej naiwne, niedo rzeczne, niekiedy nawet niemoralne. A jednak trwają tysiąclecia. Ludzie wierzą, bo są słabi, szukają oparcia poza sobą. Bo samotnie. Bo chcą żyć wiecznie. Bo taka już jest potworna siła przyzwyczajenia... A dla Ałsufje wa ten skai-b jest ostatnią deską ratunku. Skarb, za który zbuduje laboratorium, i wiara, że rozbije atom. - Owszem, on się bardzo przejął tymi książkami, któ re pan mu podrzucił. - Cóż, po przejściu Srebrogłowego przez granicę, był już niepotrzebny. Należało go albo zlikwidować, albo da lej mistyfikować. Wybrałem to drugie. - Studiował z zapałem, w ogóle zupełnie się zmienił. Jakiś pomysł z ciężką wodą wpadł mu do głowy. Ciągle myślał albo pisał w brulionie. Potem rozstał się z nami i dopiero tu w Charbinie usłyszałem o nim. Powiedział o przedsięwzięciu Ostrowskiego, Lejmana i Kwapiszewicza, o tym, że dostali się już do generała Jamanity. Bagornego ta informacja bardzo zainteresowała. Po dziękował. - Drobny rewanż z mojej strony - odparł Wiktor. - Tyle mi pan powiedział, że nawet się dziwię. - To was dotyczy. Powinniście wiedzieć. I mnie po winniście rozumieć. Rodzice wasi zginęli przeze mnie. Tęgo się nie zapomina... Miejcie zaufanie. - Wierzę panu. Czy pomoże mi pan przedostać się do naszego wojska? - Spodziewam się tego. Tak - ja się wam od dawna przyglądam z daleka. - Przez Aszyche? - Przez nią i jeszcze inaczej. Są różne sposoby... Będzie z was dobry oficer, Witia. No cóż, właśnie wracam znów do ojczyzny. Mogę was zabrać. - Co mam zrobić? 282 - Kupcie dobre buty. Pieniądze? - Dziękuję, mam. - A więc. kupcie buty z cholewami, z filcem we wnątrz. I bieliznę ciepłą. Ciepło się ubrać. Jutro jedzie cie pociągiem do Hailaru. O dwudziestej minut siedem. W Hailarze wysiadka. Podążacie za mną w pewnym od daleniu. Kiedy się wysmarkam, zbliżcie się, pójdziemy dalej razem. Powtórzcie. Wiktor powtórzył. - Pojedziemy konno w stepy, stamtąd prawdopodo bnie samolotem. Do swoich możecie się teraz dostać tylko przez nas. Wszystkie porty w rękach Japończyków A u nas akurat tworzy się wojsko polskie. Czy macie tu jeszcze coś do załatwienia? - Nie. Chciałbym tylko przesłać Aszyche dobrą broń. Można? - Powiedzcie kupcowi w Fudziadzianiu. Prześle. - Dziękuję. To wszystko. - W takim razie wracamy. Siadajcie. Wiktor zajął miejsce w sankach. Bagorny, stanąwszy za nim na płozach, objął rolę tolkaja. Pomknęli z powrotem do miasta. - Jeszcze jedno. Droga przetarta, prawie pewna. Ale wszystko może się zdarzyć. Wtedy nie ma rady - ży wymi dać się im nie możemy, rozumiecie? - Nie zawiodę, Aleksandrze Sawiczu. - Poza tym musicie być przygotowani na najgorsze. Widzieliście Wielkoazjatycką Sferę Współpomyślności. Zobaczycie Nowy Ład. Ustroje podobne, metody również. Tylko Hitler robi to z większym rozmachem. Polska - z tego, co wiem - to jeden wielki Pingfan... Coście powiedzieli?- - Będę z wami, będę z Chińczykami - wszystko mi jedno - ja się wstydzę żyć, Aleksandrze Sawiczu! KAPITAN KAIMATSU DOBRZE RADZI I o się stało tak szybko, tak cicho, jak gdyby podmyty brzeg obsunął się pod nogą - plusk i po wszystkim. Poszedł do Czurina po buty. Bilet miał w kieszeni. Pociąg do Hailaru rzeczywiście odchodził o dwudziestej minut siedem. Była wprawdzie jedenasta, ale zostało sporo spraw do załatwienia. Spiesznie minął dział żywnościowy na parterze przepychając się przez podniecony tłum: Singapur padł! Japończycy strzelają na Wiktorię i dają papierosy, mąkę, cukierki... W dziale obuwia na pierwszym piętrze wybrał ciepłe buty, jak kazał Bagorny, wyłożone filcem. Potem piętro wyżej długo przebierał w broni myśliwskiej. Stary subiekt obsługiwał fachowo i życzliwie, z godnością pracownika wielkiej firmy Czurin i Sp., uniwersalny dom handlowy - od żywności po samochód. Wiktor znalazł wreszcie dwulufkę, jak jego, na kulę i śrut, tej samej marki, BV Birmingham z koroną po drugiej próbie przystrzelania - bliźniaczy „bok”. Aszyche mogła strzelać do każdej zwierzyny i nie tylko do zwierzyny... Powiedział subiektowi, że broń jest dla doktora Cięgły, doktor sam odbierze. Wziął paragon i poszedł do kasy. Ale przy płaceniu wynikła awantura. Kasjer jakby czekał na niego - taki był przestraszony czy zakłopotany. Ledwo rzucił okiem na podany banknot, zaraz oświadczył, że - fałszywy! Zrobił się huczek, stłoczyli 284 się ludzie, skądsiś naraz zjawił się Japończyk w stalowoszarym garniturze. Sprawdził dokumenty i pchnął przed siebie. Pod szumek kupujących „fałszerz! fałszerza złapali!” - przeszli przez sale sklepowe do auta. Ani się Wiktor obejrzał, już siedział w osławionym urzędzie na Cycykarskiej. U wejścia stała warta. Okna dużej poczekalni miały kraty. Inaczej mówiąc - było się poza wolnością. Wyjść można, jeśli wypuszczą. Na ławkach pod bielonymi ścianami siedzieli czekający. Od dawna widocznie siedzieli tak przyparci do muru. Czas stanął. Życie zamarło. Byli już tylko samym czekaniem. Od czasu do czasu otwierały się któreś z kilku drzwi wiodących do tej izby milczenia. Padało nazwisko. Wywołany zrywał się trzepotliwie jak ćma pod smugą światła i sunął ku swemu przeznaczeniu. Drzwi się zamykały, zatrzaskując bełkot maszyny. Cięższe zalegało milczenie i jeszcze bardziej czerniały wtedy kraty. Czuć było potem stłoczonych ciał, betonową wilgocią i karbolem. Poprzez te więzienno-koszarowe wyziewy uzwierzony nos Wiktora chwytał jeszcze zapach ryżu. Widocznie pora była obiadowa. Gdzieś tutaj gotowano ryż, którego Chińczykom jeść nie wolno. Za który ścina się publicznie, jeśli złapią na sprzedaży. Ani sprzedawać ryżu, ani go jeść w jego ojczyźnie nikomu nie wolno. Zarezerwowany dla Japończyków. Minęła godzina i druga. Ludzi na ławkach ubyło. Wiktor czekał w napięciu rozważając sytuację. Banknot, jak również inne pieniądze, otrzymał za sobole, a więc jeśli śledzili kupca w Fudziadzianiu, to się mogli zainteresować Wiktorem. Głupi traf wplątał, powiedzmy, tego kupca i przez niego Wiktora w sprawę kryminalną. Ale bardziej prawdopodobne, że to sprawa polityczna. Z tej, 285 pracowni odchodzi na pewno robota zgoła nie kuśnier ska... A może wpadli na trop Bagornego i, posuwając się ża nim, ujrzeli wczoraj ich razem na Sungari? - Potapow! W pokoju, do którego go wywołano, pierwsze, co mu się rzuciło w oczy, to twarz Ziutka Średnickiego za raa szvna do pisania. Twarz ogromnie wyszarzała, znudzona. Zamyślony mieszał herbatę łyżeczką i patrzył w okno pocięte kratą. Na parapecie stała miseczka z resztkami potrawki ryżowej. Obiad widać podają mu tutaj z kasy na, prosto do biurka... Za barierką, przed którą stanął Wiktor, siedział sier żant, tak samo wyszarzały i zwarzony. Przeglądał papie ry Wiktora; banknotu przy nich nie było. - Jak się nazywacie? - spytał po japońsku. Srednicki przeniósł wzrok z kraty na badanego. Po wieka lekko mu drgnęła. Kto inny pomyślałby, że mruga do niego, ale Wiktor wiedział, że to tylko taki tik, kiedy się Ziutek zdenerwuje albo zdziwi. Delikatny był zawsze i łatwo-czuły. Ale czym się teraz przejął? Poznał w nim tawydę, który wczoraj był z kochanką Cięgły na śliz gawce, czy też poznał w tawydzie Witka Domaniew skiego? W każdym razie obojętnie powtórzył pytanie po ro syjsku, wystukując jednocześnie na maszynie, a więc - tłumacz, za miskę ryżu się skurwił! - Potapow Iwan, syn Kużmy. - Urodzony? - W 1920 roku. - Zawód? - Myśliwy. - Zawód ojca? - Kupiec. - Czy wasz ojciec nazywał się Kuźma Jonycz? - Tak jest, proszę pana naczelnika. - Milioner Potapow? 286 Sierżant jakby czekał tylko na potwierdzenie. Tu mogła być pułapka: licho wie, jak żył i skończył prawdziwy Potapow. Lepiej się nie podszywać. - Tego nie wiem. - Ależ ja się pytam” kim był wasz ojciec, rodzony ojciec?! - Kiedy, proszę pokornie pana naczelnika, nigdy nie znałem mego ojca ani matki. Jak sobie przypomnę, to zawsze byłem sierotą u ludzi. Zabrali mnie z Krasnojarska, gdy miałem dwa latka. Jedni mówią, że ojciec mój w złocie chodził i tylko zagraniczne jadał. A drudzy się z tego śmieją, mówią... Ja się wstydzę powiedzieć. - śmiało! - Wychodki podobno czyścił po bogatych obywatelach, za przeproszeniem pana naczelnika. Takie było jego złoto. Sierżant odsunął się z krzesłem od biurka, spojrzał pytająco na Srednickiego. Ten, nie przerywając pisania, burknął zza maszyny: „Prostak, szkoda słów, panie sierżancie...” Po polsku powiedziałby pewno: chamuś albo chamujło - pochodne od chama znał we wszystkich odcieniach i dozował znaczeniowo z niezrównaną subtelnością. Gdyby był poznał kolegę, z którym razem pisał wypracowania japońskie, toby się w tym języku nie odezwał poufnie. A więc chodzi tu nie o Domaniewskiego, ale o Potapowa. Dobre i to. - Cały czas mieszkasz w Borysowce? - spytał sierżant, a Srednicki ostrość przejścia na „ty” jeszcze bardziej zaakcentował w rosyjskim przekładzie: „Żywiosz-tó gdie? W Borisowkie pripisan, czto-li?” - A to gdzieżby indziej? Stale tam, prócz sezonu, ma się rozumieć. Wtedy chodzim za wiewiórką, sobolem, za kuną i lisem. Bo - my, borysowscy, więcej futerkowi jesteśmy... - Powiedz mu pan, że nie ma go w Borysowce. - Słuchaj no, ty, chamie jeden, pan sierżant ma dość 2E7 twego futerkowania! Rozumiesz po rusku? Nie było i nie ma żadnego Potapowa w Borysowce! Sprawdzone. A więc jak się nazywasz naprawdę? Skąd pochodzisz? Mów, bo będzie źle! - Panie maszynisto, niech pan mu z łaski swojej przetłumaczy, że już nie może być gorzej. Pieniądze mi zabrali, że niby fałszywe, no i jak ja teraz wrócę, co powiem gospodarzowi? Niechby już pół na pół - może by się dało choć połowę odzyskać? To ja bym panu ma szyniście pięknie lisią czapką podziękował. - No? - spytał sierżant. - Nie przyznaje się. Prosi, żeby mu pieniądze zwró cić, choćby połowę. - Taak? Ano w takim razie... Japończyk spojrzał ponad ramieniem Wiktora i Wiktor nie patrząc za siebie wyczuł, że człowiek siedzący przy piecu wstaje. Mordasty małpidron we frenczu. - Ostatni raz ci się mówi: powiesz nazwisko? Po wiesz, skądżeś w Charbinie i po co? - Och, wasze wielmożności, no raczcie spytać kogo chcecie we.wsi, czy jest drugi Wańka Potapow? Pokażcie mnie im - każdy powie: akuratny Wańka Bebsztyk! Bo mnie, proszę państwa, kiedy byłem mały, przezywano Bebsztykiem... Sierżant znużonym ruchem sięgnął po papierosa na biurku. Przypalając, skinął głową i w tejże chwili opaliło Wiktora piekielnie od ucha przez kark.. - A nu, powiernis!* I z drugiej strony tak samo. Trzeciego cięcia nie było. Wiktor nigdy nie bity, oszalał z bólu i furii. Łupnął gada na odlew, aż się ten kulnął z powrotem pod piec. Poderwał się z wrzaskiem: - Ach, ty sukinsyn, takaja swołocz! I nahajem przez twarz. A nu, powiernis! (ros.) - Odwróć się! 288 Ale uderzywszy, uskoczył zaraz przed nią - taka straszna się zrobiła. - Da eto zwier’! Dierżytie! * Zalany krwią, pochylony z lekka jak w ciuciubabce, Wiktor sunął ku niemu z rozcapierzonymi rękami. Dwa głosy, sierżanta i Średnickiego, rozległy się zle-wając jednocześnie: - Jasume! Stój! Za późno, Wiktor miał już kata, ścisnął za gardło uniósłszy, aż ten zacharczał. Sierżant strzelił w górę i w te pędy za szafę. Średnicki na okno, bo drewniana barierka prysła w kawałki i szafa trzasła, i maszyna runęła na podłogę... Wywijając oprawcą, Wiktor walił nim jak cepem. Żołnierze, którzy wpadli do pokoju, zaczęli się cofać. Ta furia, ta siła - nie, czegoś podobnego nie zdarzyło im się jeszcze widzieć. Oprzytomniawszy, byliby go zakłuli bagnetami, gdyby nie ostrzeżenie sierżanta, że to człowiek kapitana Kaimatsu. - Kolbami go, kolbami, ale musi żyć! Tłukli więc oględnie, dopiero któryś trafił w głowę i Wiktor się zwalił. Ciężko dysząc stali nad tym chłopem, co walczył jak bestia i nawet leżąc bez czucia trzyma pazernie ubitego na miękko kozaka Dołgowoja. - A bodajże go... Musiał być kiedyś tygrysem! Ocknął się w celi. Świadomość napływała i odchodziła falami - z pulsującą krwią w rozbitej głowie. Potylica okropnie bolała, nabrzmiewając potwornym guzem i twarz piekła z jednej strony. Chciał ją obmacać. Da eto zwier’! Dierżytie! (ros.) - To zwierzę! Trzymajcie go! 19 - Leśne Morze 239 Zadzwoniło żelazo i za prawą ręką uniosła się lewa. Były skute. Trochę światła padało z korytarza. Cela miała tylko trzy głuche ściany. Zamiast czwartej - była krata roz suwana jak firanka. Dźwignął się z mat na podłodze i trzymając się muru podszedł do kraty. Plugawe żaróweczki ledwo-ledwo zraszały światłem korytarz więzienny, dozorcę na przechadzce służbowej pomiędzy drzwiami okutymi blachą, judaszki na prze strzał... Drugiej takiej celi nie było. W takiej wnęce prosto z korytarza i na widoku siedział tylko on. W klatce dla niebezpiecznych. - E, wstałeś już - zauważył dozorca. - Ano, uwa żaj, tygrys, uważaj na łapy! Ze mną nie pójdzie jak z Dołgowojem! Poprawił pistolet na wydatnym pośladku i ruszył dalej krokiem pogromcy. W tej celi przeleżał kilka dni o wodzie i czumizie. Ustało bełtanie w głowie, cięcie po nahai zaciągało się. pomału strupem od skroni do podbródka, by zostawić polem szpetną bliznę na całe życie. Ale życia nie miało się całego, dobiegało końca, mniejsza więc o szpetotę. Pewnego ranka przyprowadzono go na badanie. Pokój bj7ł bardziej schludny, na pierwszym piętrze, i badał nie sierżant, ale porucznik - awans, można po wiedzieć. Srednicki również asystował, ale tutaj siedział za ma szyną sztywno, bez cienia poufałości. - Proszę więźniowi przetłumaczyć akt zgonu. Srednicki, przejąwszy od porucznika dokument, jął przekładać Wiktorowi na rosyjski ciężkie urzędowe zdania, z których wynikało, że funkcjonariusz policji cesarskiej Nikifor DoJgowoj zmarł 16 lutego 1942 roku w szpitalu wojskowym na skutek ciężkich obrażeń całego ciała. - Niech podpisze - powiedział porucznik. 290 Srednicki podsunął Wiktorowi papier, gdzie było napisane, że się przyznaje do zabójstwa funkcjonariusza Nikifora Dołgowoja. Wiktor nagryzmolił: „Bić tego skurwysyna to faktycznie biłem, ale czy zmarł, tego nie wiem..Iwan Potapow”. Porucznik, czytając to, żuł zapadniętymi ustami. Był stary, w wieku pułkowniczym i wygląda! na belfra podrzędnego przedmiotu, dokładnie - na profesora kaligrafii. Po rosyjsku widać rozumiał, ale mówić nie chciał. Zdawało się, że spogląda na Wiktora z uznaniem. - Pan porucznik lituje się nad twoim wiekiem i ciemnotą - recytował Srednicki, jak w swoich czasach prymusowskich. - Panu porucznikowi byłoby przykro wyciągać z ciebie prawdę żelazem, ogniem i wodą. Będzie musiał jednak to uczynić, jeżeli zaczniesz kłamać. Uważaj, zada ci teraz dwa pytania. Od tego, jak odpowiesz, zależy twoje życie. - Wasze wielmożności! Czy ja co mam na sumieniu, żeby... - Dobrze, dobrze, zaraz się okaże... Pierwsze pytanie: kim jesteś naprawdę i w jakim celu chciałeś jechać do Hailaru? - Iwan Potapow jestem, państwo dobrze wiedzą. A co do Hailaru, to sprawa kawalerska. Dziewczynę mam w Hailarze, chciałem ją odwiedzić względem ślubu, cośmy wyznaczyli na Piotra i Pawła. - Pan porucznik stwierdza, że kłamiesz. Po raz ostatni ostrzega i zapytuje: co to była za osoba, z którą spotkałeś się na Sungari czternastego lutego, o godzinie jedenastej minut trzy? - To nie była osoba, proszę pana maszynisty, to był tołkaj. Muzyka grała, wszyscy się ślizgali albo bawili na saneczkach, więc i mnie wzięła chętka choć raz tak po pańsku... i - Minąwszy Wyspę Rybacką przystanęliście; tołk-i 291 wysiadł, a tyś go ciągnął. Czy po to wydałeś pieniądze, żeby wozić tołkaja? - A co mi zostało, kiedy zasłabł? Stary tołkaj, całkiem ochwacony. Patrzy się na nogi, płacze: „ta, laopan, ta” *... Żal mi się go zrobiło, przecież też, za pozwoleniem, człowiek... „Ech, ty szkapo zajeżdżona, mówię, siadaj, odstawię cię z powrotem.” No i tym się skończyło całe moje szlichtowanie. - Pan porucznik się dziwi, że ten stary tołkaj zaraz potem umknął na chorych nogach jak młody kozioł. Skłamałeś i poniesiesz konsekwencje. - Poniosę. Jelenia brałem na plecy, ale kąsekwency? Postaram się, jak wielmożności każą. - Nie udawaj durnia. Jesteś szpiegiem i sam to zaraz wyznasz, mamy na to sposoby. Podpisz depozyt. - Co, proszę? - Depozyt, czyli rzeczy znalezione przy tobie. Czy ten bilet jest twój? - Juści. - Pieniądze? - A chyba te same. - Zegarek? - Mój. Nie mógł się nie przyznać, choć było to ryzykowne. Rzecz oryginalna, łatwa do zapamiętania... Ledwo o tym pomyślał, już się stało. Średnicki zza maszyny wodził wzrokiem od ręki porucznika pokazującego zegarek do twarzy Wiktora i z oczu patrzyło mu przerażenie podbite zachłystliwą sensacją... Poznał! Toć cała klasa podziwiała niegdyś zegarek Domaniewskiego na czarnej z oksydowanej stali bransolecie... Zasypie, łajdak! Przysłuży się szefowi za tę swoją faskę ryżu... Porucznik tymczasem wypełnił kartkę i podał wartownikowi jak receptę: - Do dentysty. Ta, laopan, ta... (chińs.) - bij, panie, bij - 292 Poszli. Korytarz wiódł w prawo, a potem schodkami w dół. Drzwi były podwójne, obite suknem. Okien w tej pracowni nie widziało się wcale. Zlew, szafka narzędziowa, dwie lampy - jedna pod sufitem, druga nad fotelem dentystycznym... - Siadać! - rozkazał dentysta przeczytawszy receptę i poszedł do szafki - mały, czarny, w połyskliwym fartuchu z ceraty. Pomocnik jego, ciężki szłapak, wagi ponad setkę, zamknął ręczne kajdanki Wiktora na poręczach fotela, spiął rzemieniami nogi i pierś. Głowę ujął w obręcz i - wsadziwszy rozwieracz, od czego usta same się rozdziawiły - zakleszczył podbródek. Mistrz obszedł fotel, sprawdzając zabezpieczenie, po czym zajrzał do jamy ustnej. - Pierwsza klasa. I uniósłszy narzędzia - młotek w prawej ręce, długi śrubokręt samochodowy w lewej. - Który? - Dwuguzkowy prawy, z zanitowaniem. Beznamiętny głos porucznika, dyktującego jakby wypracowanie, doszedł zza fotela. Skąd się tam wziął i kiedy - Wiktor nie zdążył się zastanowić. Rozerwało go bólem - szczękę zdawało się odłupano... Potem jeszcze i jeszcze... Fotel zadygotał, wstrząsany konwulsjami oszalałego ciała. Śrubokręt pod gradem drobniutkich uderzeń klepał w korzonek, jakby to była główka nitu, którą trzeba rozpłaszczyć. - Trzydzieści dwa zęby ma człowiek - dyktował gdzieś z tyłu porucznik. - Ząb po zębie będę tak opatrywał, aż się skończą wszystkie trzydzieści dwa. Tylko prawda może to przerwać, tylko prawda. Kim jesteś? Jak się nazywa ten tołkaj?, Wiktor milczał. 293 - Trzonowy lewy - obuch! Młotek mignął w rozmachu i Wiktor szarpnął się rażony bólem. Rzemień pęki na piersi, ale ząb - jak stwierdził zmieszany kat - „ząb jednak tkwił. - Panie, takich klawiszów ja jeszcze nie widziałem. I na poprawkę. Wiktor zacharczał krztusząc się odłam kami zębów. Podkacik przesunął dźwignię, fotel przechylił się na bok. Krew z białą krupką kostną popłynęła na betonową podłogę i stamtąd rowkiem do zlewu. - Będziesz mówił? Nie? Kieł na przetarcie! Wzięli trójkątny pilnik. Grubo nasieczona stal jazgotała o kość. W gardle krew bulgotała, wyrzucana chrapliwym oddechem. Drewniany głos wywoływał monotonnie, jak kukułka w staroświe ckich zegarach: - Kim jesteś? Gdzie mieszka twój tołkaj? Przy czwartym zębie zauważyli, że fotel nie dygocze. Zdjęli rzemienie i obręcz. - Nie potrafiłeś jednak. - Pan porucznik spojrzy, cały jestem zgrzany. To nie człowiek - tamci z pierwszego B mieli rację... Porucznik nie patrzył nigdy na „kłody w robocie”, że by sobie pracy nie komplikować. Umysł miał raczej abstrakcyjny. Tym razem spojrzał. Wydawało mu się, że istotnie, ta zniekształcona, krwawa twarz ma w sobie coś tygrysiego. Szkoda czasu i pracy. Tacy siwieją, a nie poddają się. Jak Srebrogłowy. Nie załamał się, ośmieszył i uciekł, zostawiając wiecznym porucznikiem... - Skończyć? - Nie, kapitan zabronił. Do jego dyspozycji. Leżał na mokrym betonie. Dozorca zlał go wodą z kubła. Jak strzęp robaka skręcał się z bólu na podłodze, przy 294 wierając do niej to jednym, to drugim policzkiem. Dawało to jakieś złudzenie ulgi. Kiedy się beton nagrzewał, Wiktor przesuwał się dalej na zimne płonącą, rozdętą baniasto twarzą. Potem przyszła gorączka. Wionęło żarem, język skołowaciał i zaświtała nadzieja zakażenia. Śrubokręt był brudny, pilnik zardzewiały - nieuniknione... Najlepsze ze wszystkiego, co go czekało; miał przecież jeszcze dwadzieścia osiem zębów. Śmierć wydawała się dobra, kojąca. Znieczulenie nareszcie i błogość spokoju. Mijały jednak dni i noce nie przynoszące końca, bez świtów i zachodów, jednakowe w mętnie mżącym świetle żarówek. Czas gdzieś płynął górą, nad więzieniem. Już nie leżał na betonie - siedział pod murem patrząc nieruchomym wzrokiem z głębi swej klatki na skąpo oświetlony korytarz. Przebiegali więźniowie pędzeni do wychodka albo z wiadrami polewki roznoszonej po celach. Zerkali trwożliwie na mroczną, skamieniałą postać skazańca. Dozorca przystawał niekiedy przed kratą: - Uskromili cię, tygrysie, co? Nie takich tu przerabiali. Będziesz chodził na smyczy jak każdy... Sprawiało mu to widać przyjemność, że i ten nieokiełznany będzie znał pana jak on, jak wszyscy. - Wzięli znów na przesłuchanie. W tym samym pokoju na pierwszym piętrze. Porucznik przeglądał akta. Średnicki przybladł na widok kolegi, który wszedł bezwiednie ciężkim krokiem i stanął w pełnym świetle ze swą niesamowitą twarzą, ogarniając spojrzeniem przekrwionych oczu pokój i wszystkie przedmioty. Na biurku leżały nowe dowody rzeczowe - strzelba, plecak, blaszka z numerem 731. - Proszę więźniowi odczytać wyciąg z ksiąg handlowych domu Czurina. Średnicki panując nad sobą przeczytał dostatecznie głośno i obojętnie, że dziesiątego czerwca 1939 roku dwu 295 lufka śrutowo-kułowa, zwana pospolicie „bokiem”, marki Greenes Wrought Steel Barrels numer 43697, została sprzedana Adamowi Domaniewskiemu, zamieszkałemu na terenie koncesji leśnej Kowalskiego i wpisana do jego zezwolenia na broń myśliwską za numerem 1703. - Czy więzień poznaje swoją strzelbę? Wiktor milczał. - W jaki sposób w plecaku więźnia znalazła się blaszka imienna japońskiego żołnierza z jednostki 731, zaginionego w czasie eskortowania rodziny Domaniewskich w nocy z 22 na 23 czerwca 1939 roku? Wiktor milczał. Porucznik dał znak wartownikowi i ten otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju. Wpadł Bąk. Z radosnym skowytem rzucił się na pierś i lizał po twarzy, po rękach, miotany szczęściem odzyskania pana. Za psem, kłaniając się wszystkim uniżenie, wszedł Wu. - Czy syn twego chlebodawcy, Adama Domaniewskiego, Wiktor, miał jakiś znak szczególny? - Tak jest, wysoki panie. Miał bliznę na lewym ramieniu. Kiedy był mały, to nożem sobie rozciął i memu synowi tak samo. - Przez nieostrożność? - Nie, tak się bawili. Swoją i jego krwią napisał zaklęcia, że są braćmi i wielkimi łowcami z kraju amerykańskich chunchuzów. Dokładnie sobie łajdak przetłumaczył: chunchuz to czerwona broda, więc czerwonoskórzy Indianie są chunchuzami... - Odsłonić! Wartownik odwinął rękaw WTiktora. - Przyjrzyj się, poznajesz? - Och, nie jestem jeszcze tak stary i widzą bardzo dobrze. Ta sama blizna, prześwietny naczelniku. - W takim razie ten pan napisze zaraz, że ty, któryś 296 służył u Domaniewskich dziesięć lat, rozpoznajesz po tym znaku syna ich, Wiktora. Podpiszesz. Wu zbliżył się do stołu. Maszyna zastukała. - Czy więzień będzie się nadal upierał przy swoim, że jest Iwanem Potapowem, a nie Wiktorem Domaniewskim? Upierać się nie miało sensu. Znów wezmą do pracowni i jeszcze gorzej skatują. Było się w kropce. Z sąsiedniego pokoju wymknęły się przez półotwarte drzwi cieniuchne, siwe kłębki dymu. Ktoś tam palił siedząc - dymek był na takiej właśnie wysokości. Palił wonny tytoń i czekał. Bąk znów się poderwał, żeby liznąć twarz. Wiktor przytulił trzymaną pod pachą kochaną mordę - wszystko, co po nim zostanie. W gardle łachotało łkanie. Podniósł race ostrożnie, by psa nie trącić kajdanami. Pogłaskał. - Zabierzcie psa. Powiem, co trzeba. Bąk zawył odciągany od niego. Dopiero gdy zniknął na korytarzu, Wiktor się odezwał: - Wu! Ten obrócił się żywo, przygarbiony jak zawsze, uśmiechający się przymilnie. - Przed śmiercią chcę ci podziękować za wierną służbę. Masz! Plunął prosto w oczy. A potem możliwie najspokojniej i po polsku - no bo jak umierać, to po polsku: - Jestem Wiktor Domaniewski. Więcej nic nie powiem. Srednicki spiesznie przetłumaczył. Porucznik jakby się zdziwił, ale zaraz sobie przypomniał: - A prawda, pan też Polak... I skończył to samo gimnazjum? Jedno jest przecież gimnazjum polskie... W którym roku? 297 Ziutek zmienił się na twarzy. - W trzydziestym dziewiątym, panie poruczniku. - Jeśli mnie pamięć nie myli... Poszperał w aktach wyciągając pożółkłą, w ciemnych plamach po mogilnej ziemi, maturę Domaniewskiego. - Ta sama klasa... Kolega pański? Pod tym spojrzeniem Średnicki całkiem zbielał. - Nigdy z nim nie kolegowałem. Zresztą od trzech lat znikł mi z oczu. - Oczywiście, ale też go pan nie poznał... Zostawmy to jednak na potem. Niech potwierdzi. Średnicki zaczął szukać w teczce. Ręce mu latały. Podał wreszcie przygotowany papier. Tak byli pewni jego, Wiktora, przyznania się, że nawet zawczasu przygotowali! Pozostawało tylko stwierdzić podpisem własną tożsamość i posiadanie przed uwięzieniem wszystkich rzeczy, jakie mu teraz okazano. No, i po wszystkim. Był znów w swej klatce, z której wywlekano zwykle na egzekucję. Czekał. Każdej chwili mogli przyjść. Wiedzą, kim jest, zna ich tajemnicę, do tegoż jeszcze zabił im dwóch ludzi... Nie może być innego wyroku, jak tylko wyrok śmierci. Mogą powiesić albo zastrzelić, ale z pewnością zetną. Japończycy najchętniej ścinają. A jeśli wiedzą, że Bagorny żyje? Że tym tołkajem był właśnie Bagorny? Wtedy wezmą nie na ścięcie, ale na tortury. Do ostatka będą próbowali wydrzeć z niego bodaj słówko użyteczne o radzieckim pułkowniku, który nakrył ich z Bronią Sekcji Tanaki. Na rozum biorąc Wiktor wolał to pierwsze. Po torturach wszystko jedno przecież zabiją. Ale to był tylko osąd czysto rozumowy, bełtający się gdzieś po powierzchni jaźni, która w miarę, jak czas płynął, burzyła się co 298 raz bardziej lękiem i niezgodą na nicość, na zagładą ostateczną. Gdyby go byli wzięli od razu po przesłuchaniu, kiedy był jeszcze obolały i drętwy, przyjąłby śmierć jak wybawienie. Ale dano mu czas na okrzepnięcie, żeby czekał, żeby przeżywał. Co innego świadomość śmierci, a co innego jej przeżywanie. Kroki na korytarzu stały się teraz niesłychanie doniosłe. Absorbowały nieustannie. Znał już chód dozorcy i starszych więźniów z cel. Kroki obojętne. Wszelkie inne mogły zwiastować śmierć. Zgadywał nasłuchując: już? Nie spał. A gdy po dłuższym czuwaniu, wyczerpany do cna, zapadał w sen, był on płytki i męczący. Najczęściej śniła mu się tajga, niebo pełne blasku, zieleń majowa, soczysta... Dzięcioły kuły po drzewach, jarząbki świstały, a on szedł z Bąkiem lekki i wolny w nieskalaną i barwną przestronność szu-hai. Raz widział cierpiącego tygrysa, Bezogonnego Wanga, jak stał nad martwą swą tygrysicą. W turkusowych ślepiach jarzyły się pogarda i ból. Innym razem był indykiem, wigilijnym indykiem, któremu kiedyś uciął głowę w zastępstwie ojca. Teraz sam łopotał skrzydłami, latał jakvtamten po podwórzu bezgłowy i frunął przez płot, a matka z ganku wołała: „Witku, pospiesz się, na miłość Boską, co ty tam wyprawiasz?!” Budził się jak po uderzeniu. Siadał na swej słomianej macie, nie wiedząc, co się z nim dzieje, kim jest i gdzie. Dotknięcie oślizłych murów przywracało poczucie rzeczywistości i wtedy było najgorzej. Próbował modlić się, - ale słowa modlitwy brzmiały obco, z bardzo daleka, niewspółmiernie do jego męki, i nie przynosiły ulgi. Starał się opanować perswadując sobie tysiąc razy, że przecież ze wszystkich sposobów uśmiercania ścięcie jest niewątpliwie śmiercią najlżejszą. Błysk - i koniec. Nawet bólu nie zdąży poczuć przy tym. Gdy kręgi szyjne 299 zostają rozdzielone, układ nerwowy wyłącza się jak rażony piorunem. Więc tylko mgnienie. Ale to mgnienie dyszało wiecznością przejmując dreszczem zgrozy i tajemnicy nie do przeniknięcia. Wpadał z wolna w stan omdlenia. Przyłapywał się na różnych odruchach, których potem się wstydził. Źe trzyma się, na przykład, karku, obmacuje... Albo to, że się rozbiera po wieczornym apelu, czego dawniej nie robił. Dozorca zwrócił na to uwagę: - Tak, tak - tu buty, tam kurtka... Każdy rozrzuca. Przyjdą, to szuka, ubiera się, więc jeszcze minutka, jeszcze druga... Kapkę dłużej się pożyje. Mnóstwo ludzi tutaj przeżywało to samo. Napatrzył się. Wiktor pcczuł się obnażonym, odartym ze wszystkiego. Już widzą, jak słabnie, jak się pomału rozkłada... Ugodzono go w ostatnie, co mu zostało - w postawę jego niezłomną do końca. - Nie słuchaj kroków, słuchaj dzwonienia. Po was przychodzi jeden taki okularnik z konnej żandarmerii. Ostrogami dzwoni. Żandarm w okularach przyszedł po apelu. Z podzwonnym brzękiem ostróg poprowadził Wiktora pustym korytarzem, przez szpaler judaszków, w których tkwiły przerażone i zachłanne cczy. Minęli biuro więzienne i wachę. Przez klatkę schodową przeszli na drugą stronę gmachu i stamtąd na górę. Okularnik zapukał. Ktoś odezwał się z głębi mieszkania. Żandarm otworzył drzwi, przepuścił Wiktora i został u klamki. Wiktor znalazł się w obszernym gabinecie, w którym było dość miejsca na cienie czające się po kątach, po zakamarkach różnych, między ciężkimi meblami. Matowo połyskiwał brąz na kandelabrach i cackach na biurku; refleksy od biurkowej lampy pełgały po skórzanych obiciach foteli, po grzbietach książek oprawnych w skórę, 300 ustawionych zwartą masą za szybami szaf, rzędem szaf pod ścianą. Do przeglądu jak pułki. Nad wszystkimi unosiła się tutaj czyjaś samotność i zapach wonnego tytoniu, tego samego, jaki cieniuchnymi kłębkami ciągnął z sąsiedniego pokoju na ostatnim przesłuchaniu. Wiktor stał oszołomiony. Miał wrażenie, że kiedyś tu już był, że dobrze zna ten gabinet... - Niech pan siada, panie Domaniewski. Głos był gardłowy i cienki, prawie kobiecy. Mówił wojskowy, stojący w głębi gabinetu, plecami do Wiktora. Odłożył książkę i podszedł do biurka. Średniego wzrostu, czyli jak na Japończyka - wysokiego. Wysmukły, niejaponskiej budowy, bez długiego tułowia i krótkich nóg. Twarz jego tonęła w cieniu, światło lampy padało prosto na Wiktora. Siadł dotykając piersią lekko wysuniętej szuflady biurka. Miał tam z pewnością rewolwer pod ręką na wszelki wypadek. - Pańskie akta, panie Domaniewski, są zamknięte - powiedział przysuwając teczkę do siebie. - Dochodzenie skończone. Nic do wyjaśnienia. Zna pan Broń Sekcji Tanaki, zabił pan podoficera nad Tygrysim Brodem i Dołgowoja tutaj, miał kontakt z pułkownikiem Bagornym. Za każdą z tych spraw należy się kara śmierci, razem czterokrotnie... Po co więc jeszcze rozmawiamy, jak się panu wydaje? - Prawdopodobnie chce pan wydobyć jakieś szczegóły. - Nie, życie pańskie jest mi znane ze wszystkimi szczegółami. Przekonał się pan na ostatnim przesłuchaniu, a tu oto mam obszerne zeznanie doktora Cięgło. Chirurdzy na ogół nie są wytrzymali na ból, nie zniósł tego, co pan... To był świetny pomysł przebadać was przy pomocy duchów, co? - Bardzo ryzykowny. Mogło się nie udać. - Och, doktor Cięgło nie liczy się z ryzykiem, gdy 301 chodzi o dowcip. Pana właściwie zgubił swoim dowcipem. Nie sprawdził, czy Potapow miał syna. A ja znałem Potapowa Z czasów we Władywostoku, kiedyśmy walczyli z Łazo i jego bandą. Fatalna nieostrożność. Przerzucił akta... A więc Cięgło uwięziony i wszystko się zaczęło cd tego, że Kaimatsu w czasie wizyty u Jamanity polskich kół przemysłowo-handlowych usłyszał, jakoby Cięgło gości syna wielkiego Potapowa, który syna nie miał. Kazał śledzić i tak po nitce do kłębka... - A tu znów mam zeznanie pańskiego kolegi, Średnickiego. Lata szkolne i różne szczegóły z pobytu na stancji u Anneliese Grening. Bardzo dokładnie, niestety, pod przymusem. Zataił przedtem, że ujrzawszy pana na pierwszym przesłuchaniu poznał tego tawydę, który rozmawiał z panną Kowalow na Sungari. Następnie poznał pana po oryginalnym zegarku, ale również przemilczał. Dwukrotnie. A zatajenie czegoś przez pracownika służby tajnej równa się zbrodni zdrady stanu... Nie, wszystko jasne, żadnych wyjaśnień nie potrzebuję... Odsunął akta. - Powtarzam, zasłużył pan czterokrotnie na wyrok śmierci, który oczywiście można wykonać tylko raz. Ale szkoda byłoby. Pan mi się podoba. Nie spotkałem człowieka, który by w tym wieku... Ma pan dwadzieścia dwa lata? - Tak jest. Rocznik 1920. - Tym bardziej zdumiewa pan swoją odwagą, inteligencją i hartem ducha. Podziwiałem pańską grę na przesłuchaniu. Posiada pan niepospolitą siłę. Włada świetnie rosyjskim i chińskim. Japońskim chyba gorzej? - Tyle co ze szkoły. Rozumiem wiele, ale mówię z trudem. - Drobnostka, łatwo da się pogłębić. Doprawdy wolałbym mieć pana u siebie do szczególnych zadań. Wiktorowi wydało się, że się przesłyszał, ale kapitan powtórzył z naciskiem: „do bardzo odpowiedzialnych za 302 dań”. Dech zaparło. W jego matni uchylały się pewne okna ukazując wyjście, wychód - jak mówią rybacy. Nie wolno się zdradzić nazbyt żywym odruchem, nie wolno przyjąć bez oporu. - Nie mogę walczyć z Polską, panie kapitanie. - Wcale tego nie proponuję. Polska jest dla nas dalekim i prawie abstrakcyjnym pojęciem geograficznym. - Ani z Chinami. Tu się urodziłem, mam przyjaciół. Chiny są dla mnie jakby drugą ojczyzną. - Rozumiem pańskie skrupuły. Ale Wielkoazjatycka Sfera Współpomyślności nie może być urzeczywistniona bez Chin i przyszłość Chin znajduje się w tej sferze. Ten naród potwornie wielki, rozlazły po niezmierzonych przestrzeniach, nigdy się nie dźwignie z przeżytków o własnych siłach i nie wyda nowego życia. Potrzebne jest cesarskie cięcie. Pomoc twórczej rasy Jamato. Taka jest misja dziejowa cesarstwa japońskiego, rozumie pan? Wiktor skinął głową. Każdy zaborca przychodzi z misją - powiedziałby temu Jamacie. - Owszem - odrzekł - tylko ja w rasy nie wierzę... - A to czemu? - spytał żywo Kaimatsu, wychylając się poza ocienienie abażuru, i Wiktor nareszcie wyrywał się ze stanu rozchwiania, pomiędzy snem a jawą. Wiedział już z całą pewnością, że nigdy nie był w tym gabinecie, nie przeżywał tej sceny naprawdę, tylko w myślach... - Pan jest czymś zaskoczony? Kaimatsu przyglądał mu się ostro, podawszy się ku światłu jajowatą głową, wygoloną do ostatniego włoska i lśniącą matowo. Miał wąskie usta, brwi i wąsy jak nalepione skrawki czarnego futerka, a twarz chłodną, poprawną i trochę tylko japonoidalną. W tłoku uszłaby za europejską. - Trudno cokolwiek ukryć przed pańskim wzrokiem. Rzeczywiście jestem zaskoczony, ale powód jest tak błahy, osobisty... 303 - Proszę jednak powiedzieć. - Ja, widzi pan, miesiące, całe lata marzyłem o spotkaniu z nieznajomym, który się mną opiekuje z daleka i wyrwie w końcu z Mandżurii. Ale kiedy układałem sobie, jak to się odbędzie, różne warianty naszej rozmowy, decydującej rozmowy, to najczęściej widziałem ten właśnie gabinet i sytuację jak teraz. - Istotnie dziwny zbieg okoliczności, jakkolwiek sens ten sam dla pańskiego życia, chwila tak samo decydująca. Tym opiekunem okazał się Bagorny? - Tak jest. - Czy proponował służbę w wywiadzie? - Nie, on się tym nie zajmuje. Tak mi przynajmniej powiedział. Nazwał siebie korepetytorem, wykładowcą w jakiejś chińskiej podchorążówce. Miał mnie przemycić do polskiego wojska, prawdopodobnie na skutek wyrzutów sumienia. Kaimatsu uczynił dłonią ruch, który mógł oznaczać niewiarę jak i to, że ostatecznie zdarza się... - Żywi pan do niego jakieś uczucie wdzięczności? Wiktor wzruszył ramionami. - Za co? Zniszczył naszą rodzinę, przez niego znalazłem się tutaj. - I uciekł zostawiając pana własnemu losowi. Japoński oficer nigdy by tak nie postąpił. Ma pan próbkę rasy... Z Rosją nic pana chyba nie łączy? - Absolutnie. - Tak myślałem. Rosja była, jest i pozostanie odwiecznym waszym wrogiem. Albo ona was, albo wy ją... Tak samo zresztą rzecz się ma z nią i u nas. To nie jest przypadek, że Polskę i Japonię łączyły zawsze stosunki prawdziwej przyjaźni, poniekąd nawet współpracy wojskowej. Czemu więc pan się wzdraga? - Bynajmniej, pan kapitan źle mnie zrozumiał. Nie jestem samobójcą i śmierci nie szukam. Potrafię umrzeć, gdy trzeba, ale skoro pan proponuje tak godziwe warun 304 ki, przyjmuję z wdzięcznością. Chciałbym tylko prosić, jeśli wolno, o zapoznanie mnie z zamiarami wzglądem mojej osoby, z grubsza oczywiście. - Pojedzie pan teraz na studia do Japonii. Po roku, gdy wróci pan ze szkoły Nakano, Ameryka i Anglia będą już ostatecznie rozgromione. Zacznie się wojna z Rosją i Broń Sekcji Tanaki nie będzie już tajemnicą. - Nie obawia się pan powszechnego protestu? - Ach, ludzie zawsze protestują, kiedy się ich zabija. Szczególnie, gdy się zabija w sposób nieznany, nie uświęcony tradycją. Pałka z ostrym końcem, czyli dzida, wprowadzona zamiast zwykłej’ pałki, albo rusznica zamiast kuszy wywoływały nie mniejsze oburzenie. Ale o tym już się nie pamięta. Naturalnie poszumią o niehumanitarnym uboju i pogodzą się w końcu z postępem, a wygrana wojna będzie jednak wojną wygraną. Pana w niej widzę na tyłach wroga, jako dowódcę jednego z oddziałów leśnych o zadaniach wvwiadowczo-operatywnych. Trzeba też i to wziąć pod uwagę, że w miarę zajmowania niesamowitych obszarów Rosji będą nam potrzebni dzielni ludzie na stanowiska administracyjne. Każdy z was wyruszając będzie miał w plecaku wstęgę gubernatora na okaziciela. Bez przesady. Czang Tso-ling był umysłowością dosyć prymitywną. Zaczął jako półchunchuz, półpartyzant po naszej stronie w tamtej wojnie, a skończył jako marszałek Chin i wielkorządca Mandżurii. „...którego wyście bombą rozwalili, gdy stał się niewygodny” - dokończył w myśli Wiktor. - Doprawdy dla człowieka zdecydowanego, z inteligencją i talentem, możliwości nieograniczone. - Chciałbym pana kapitana raz jeszcze zapewnić o mojej podzięce i gotowości na rozkazy. - Niech pan to wyrazi na piśmie. Podsunął papier, pióro. Wiktor zaczął pisać tę potwarz na siebie, ale po pierwszych zdaniach ścierpł pomyślawszy, że może to wszyst20 - Leśne Morze 305 ko jest lipą? Być może Kaimatsu wcale nie zamierza wysłać go do szkoły Nakano? Wyłudzi kompromitujący dokument i pośle na ścięcie Tylko smród zostanie. - Pan się waha? - Ta cecha jest mi całkowicie obca. Myślę o tym, jak napisać, żeby naprawdę widziało się moją szczerość. Należało zredagować oświadczenie w ten sposób, aby Kaimatsu nie mógł nikomu pokazać. A więc - wbrew swej woli, na skutek tragicznego rplotu okoliczności, został wplątany w tajemnicę broni bakteriologicznej... Tu i’yloby zabezpieczenie, w tej Broni Sekcji Tanaki, której przecież na zewnątrz się nie ujawni w żaden sposób. Dalej: w obronie własnej popełnił czyny, których po rozmowie z kapitanem Kaimatsu głęboko żałuje. Pragnie je zmazać przykładną służbą w oddziałach specjalnych pod dowództwem tegoż kapitana. Kaimatsu zdaje się był niezupełnie zadowolony z tego oświadczenia, ale przyjął. - Pańska szczerość zostanie poddana próbie. Trzeba się odciąć od przeszłości i własnej osoby, od wszystkich dotychczasowych pojęć, uczuć, poglądów, bo to tylko przeszkadza. Odciąć się radykalnie i bezpowrotnie - dobrze panu radzę. Podniósł się. Wiktor także wstał, prężąc się w postawie zasadniczej. Przełożony, psiakrew... Drzwi się same - otworzyły. Ukazał się żandarm. Kaimatsu skinąwszy na Wiktora rozkazał: - Rozkuć i do celi w narożniku! Okularnik poprowadził jak przedtem, ale pobrzęk ostróg był zwyczajny i wiódł do nowej celi, gdzie będzie noc bez łęku i czuwania, pierwsza noc nareszcie w zupełnym odprężeniu - do rana nic nie grozi. „ZABAWĘ TRUDNĄ DAŁ BÓG SYNOM LUDZKIM” IN owa cela znajdowała się w podziemiu, na samym dnie więzienia. Miała kształt podkowy, cztery kroki na trzy i dziesięć metrów wzwyż. Mogła być kiedyś piętą dawnego komina czy szybu, który został następnie przykryty wklęsłym sklepieniem na wysokości pierwszego piętra. Okna nie było. Dzień i noc syczał pod sufitem gaz w stożkowatym kloszu o wielu bokach z matowego szkła. Rozżarzona bryła kryształu. Wszystko się pławiło w rzęsistym, mlecznobiałym blasku - łóżko, stolik, taboret, kibel - półciekłe i lepkie dla oka, jakby z wosku. Dozorca był inny. Nie odzywał się, na pytania nie odpowiadał. Z rana prowadził bez słowa do ubikacji, trzy razy dziennie przynosił jedzenie. Jeść dawali tu więcej i lepiej. Mięso co drugi dzień. Ta cela, wikt i ręce wolne od kajdan świadczyły namacalnie o zmianie sytuacji. Ofertę przyjęto - i oto pierwsza należność. Zadatek na poczet bogatej przyszłości. Bez blagi, ale nie za darmo. Wiktor nie miał co do tego złu - dzeń: Kaimatsu po prostu chce go podtuczyć. Potrzebny jest mu w dobrej formie. Powiedział przecież wyraźnie: „Pańska szczerość poddana zostanie próbie”... Nie spieszyło mu się jednak. Być może kończył śledztwo, przesłuchując Cięgłę, Srednickiego i Bóg wie kogo jeszcze. Musie. Lizę, T’ao, Koropkę...? To jedno dręczyło. Nie dawało się odżegnać oczywistą racją, że nie on był sprawcą katastrofy, przeciwnie, sam 307 padł ofiarą Cięgły, który trafił niechcący na podminowany koncept. Eksplodował... Wszystko nie zmieniało jednak faktu, że zupełnie niewinnych ludzi chwycono w związku z jego sprawą. Są katowani, są u kresu życia. Zginą przeklinając Domaniewskiego. Gdyby nie świadomość tego, miałby się znośnie, prawie spokojny, o ile w ogóle mówić można o spokoju pojmanych - w pułapce czy więzieniu. Bo jeśli chodzi o haniebną deklarację, nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia ani wahania. Z nikczemnym wrogiem nie można inaczej, każdy podstęp jest dobry. Zyskał na czasie, żył - czy można więcej na razie? Żył przecież po to, by uciec i za wszystko z nawiązką odpłacić. Był tego pewien. Ucieknie przy pierwszej okazji. Jak się nie da z transportu do Japonii, to bodaj potem, po ukończeniu Nakano, Będzie się uczył celująco, będzie grał łajdaka do końca, pozna ich sposoby walki, ich chwyty... Niech no go tylko wypuszczą z jakimś zleceniem albo przerzucą na radziecką stronę! - Tygrys, powiadają? Będą mieli tygrysa! Roił o tym całymi dniami leżąc na łóżku, z głową osłoniętą kocem przed rażącą strugą światła i przed spojrzeniem z judaszka. Pod kocem dopiero czuł się sobą, sam na sam ze sobą, bez obawy, że może wyrazem twarzy zdradzić tę żądzę zemsty, jaka go trawi, zemsty, która stała się głodem i żerem, wyznaniem i jedyną racją życia. ,.Każdy nosi w sobie jakąś szklaną górę, o której krawędzie całe życie się kaleczy...” Tak, to się Musi udało - zdanie jak błysk. Oto teraz i cn, Wiktor, został dotknięty takim pragnieniem, z którego niepodobna się wyzwolić, za którym idzie się do końca. Tylko jego góra krwią ocieka i ma krawędzie czarne od zakrzepłej rozpaczy. Któregoś ranka zjawił się okularnik. Ze znajomym brzękiem ostróg poprowadził w górę, na powierzchnię. Wiktor szedł przed nim człapiąc drewnianymi chodakami. 308 Ukazało się niebo świetliste, potem szary mur i jabłoń. W rogu niewielkiego dziedzińca rosła jabłoń i ona przede wszyskim rzucała się w oczy. Niepokalana, w śnieżnobiałym kwieciu. Na wprost, pod murem, stały niewysokim rzędem pochylone pale. Kilka pustych, dwa zajęte.: U-’jednego tkwił Cięgło, u drugiego Średnicki. Ukośnie do ziemi z głowami ponad pale. Trochę dalej żołnierz trzymał dwuręczny, oficerski miecz. Sierżant, który pierwszy badał kiedyś Wiktora, przechadzał się przed frontem pali z młodym Chińczykiem. Gdy Wiktor ze swoim konwojentem przechodził obok na prawe skrzydło. Cięgło podniósł zwieszoną głowę i z trudem się zdziwił. Był tak zmaltretowany, że wszystko przychodziło mu z ogromnym wysiłkiem, poprzez mętne, obezwładniające znużenie. Twarz miał obrzmiałą. Pyszna broda asyryjskich magów posiwiała i mierzwiła się kłakami. Złote binokle podrygiwały żałośnie na złamanej sprężynce, jedno szkiełko było stłuczone... Wiktor wyczytał zdziwienie i wzgardliwą litość, potem oko doktora zaszło zobojętnieniem. Tępo patrzył na klingę miecza w ręku żołnierza. Średnicki przeciwnie - trząsł się okropnie. Strzyżoną głową rzucał nerwowo i zsiniałe usta ruszały mu się wciąż za sypkim szmerem paciorków. Nie przestając szeptać, odprowadził Wiktora wzrokiem niewysłowienie zajadłej nienawiści. Żal targnął, ogromnie żal było doktora i skruchę czuło się wobec Ziutka za wszystkie dotychczasowe posądzenia. Łajdak, bo łajdak, ale do pewnych granic. Swój honor miał. Nie wydał kolegi i sam przez to ginie. Trzeba było mocno trzymać się roli, że to wszystko nic a nic nie obchodzi - ta kaźń, ten dziedziniec z dwóch stron zamknięty blokami więzienia, a z dwóch pozostałych - murem wysekim na cztery metry, z tłuczonym 309 szkłem i drutem kolczastym na wierzchu - nie do przebycia. Dochodziły stamtąd powiewy i odgłosy wielkiego miasta, działo się to przecież na Cycykarskiej, w centrum Charbina. Klakson3’, stuk kół i pogwar przechodniów ocierających się o mur, parę metrów od skazańców, i zapach nagrzanego asfaltu. Mógł być koniec kwietnia lub początek maja... Wszyscy się wyprażyli. Na dziedziniec wchodził Kaimatsu. W pełnym świetle dnia jeszcze bardziej uwydatniała się niejapońska składność jego budowy i polor sportowej wytworności. Po czterdziestce, a wciąż młodzieńczo zgrabny. Tylko twarz miał zużytą i niemęską. Skinął rękawiczką na Wiktora i Chińczyka, żeby się zbliżyli. - Poznajcie się. Koledzy jesteście, razem jedziecie na studia. Przywitali się. - Możemy zaczynać. Sierżant stanął przed Ziutkiem, odczytując donośnie wyrok, że tłumacz przysięgły Wydziału Czwartego Służby Tajnej przy dowództwie cesarskiej Armii Kuantuńskiej, Józef Średnicki, za zbrodnię zatajenia ważnych dla śledztwa okoliczności skazany jest na karę śmierci przez oddzielenie głowy od tułowia. - Wykonać! - zwrócił się Kaimatsu do Chińczyka. Żołnierz podał miecz. Chińczyk zaszedł od poręcznej strony, Ziutek zatrzepotał się na palu w śmiertelnym przerażeniu. Głowa mu się targała w górę i krągłe, zbielałe gałki oczne wżerały się w Wiktora całą żywotnością ostatniej pasji. - Przez ciebie! - krzyknął dziko. - Przez ciebie ginę, ty Bebsztyku zasrany! Żebyś sczezł! Żebyś gorzej zginął! Zakrztusił się bełkotem miotanych przekleństw. 310 A Chińczyk z przysiadu wspinał się już na palce, jak gdyby kłodę unosił oburącz do góry. Łupnął z rozmachu. Trzasło miękko i odkrojona głowa uderzyła głucho o ziemię. Wiktor podniósł drżącą rękę do twarzy. Starł z policzka ciepły bryzg. - Bez zarzutu - pochwalił Kaimatsu. - Mieliście chyba suchą zaprawę? - Tak jest, panie kapitanie, na workach z gliną. - Doskonale... Następny! Sierżant stanął na wprost doktora i tak samo donośnie odczytał, że Kazimierz Cięgło, lekarz, za pomoc okazaną bandzie Srebrogłowego i za kontakty z agentem obcego mocarstwa skazany jest na karę śmierci - przez oddzielenie głowy od tułowia. - Domaniewski - wykonać! Grzeczny Chińczyk podał miecz, jak się podaj eTfólectże rakietę tenisową po własnym udanym występie. Wiktor pojął: a więc w ten sposób ma się „odciąć od przeszłości i własnej osoby... Radykalnie i raz na zawsze!” Dreszcz go przebiegł. Cofnął się. - Pierwszy raz, rozumiem to, bez ćwiczeń - zauważył Kaimatsu. - Ale mając taką siłę i zręczność... No? - Nie mogę, panie kapitanie. - Domaniewski, niewykonanie rozkazu równa się Śmierci... Ten pał widzicie? Wskazał na puste miejsce między doktorem a ciałem Średnickiego. Miejsce jakby zarezerwowane. - Widzę. - Więc albo zetniecie skazanego, albo sami będziecie zaraz ścięci. Nic zatem nie zostało. Koniec. Pal. Cięgło patrzył na niego ze współczuciem i zrozumieniem. Rozumiał, zdaje się, jaką grę zaczął Wiktor i przegrał. 311 - Tnij, chłopcze - poprosił cicho. - Wszystko jedno, przepadłem. Tnij i ratuj T’ao. - Co on mówi? - zaniepokoił się Kaimatsu, oglądając się z nawyku za tłumaczem, ale jedyny polski tłumacz był już bez głowy. - Czego chce? - Prosi o litość - powiedział Wiktor. - To bardzo dobry człowiek. Ocalił mnie kiedyś operując... Nie mogę, panie kapitanie. - Nie? Odpowiedź znaczyła teraz żyć lub nie żyć. Cięgło miał słuszność: tak czy tak - stracony. Nie Wiktor, to kto inny wykona wyrok... Ale pewnych rzeczy nie można robić, bez względu na sens, na skutki. Nie można i już. Wiktor czuł, że nie potrafi, ręka mu się nie podniesie na starego, umęczonego człowieka, na przyjaciela... Opadła go straszliwa rezygnacja, drętwota, jakby się podźwignął, przywalony ciężarem ponad siły. - Nie, panie kapitanie. W żaden-sposób. - A więc kończmy... Pod pal! Żołnierz i Chińczyk doskoczyli równocześnie, powlekli. Nie bronił się. Był już w omroczu nieistnienia, bez czucia, obmiękły, zwracający życie obmierzłe, splugawione... Zarzucili ręce do tyłu na pal, ujęli w kluby, szyję odarli z kołnierza - wszystko w oka mgnieniu, ochoczo, z widoczną satysfakcją, że się skończyły kapitańskie fawory Tygrysa. Wisiał pochyło do ziemi i widział ostro, choć w bezwładzie. Jak po wódce. Kaimatsu bawił się nerwowo rękawiczką, przyglądając mu się z nienasyconą, prawie lubieżną uwagą. Twarz miał podżyłej kokoty. Cięgło na sąsiednim palu łzawił bezradną, starczą skruchą: - Wybacz, powinęła mi się sztuczka... Głowa Ziutka leżała profilem, w otoku czarnych strug. Po prostu wyrzucony na brzeg jeżokrab czy inny szkarłupień... 312 Oderwał się od tej szkarady, podniósł wzrok i napotkał jabłoń biało kwitnącą. Była piękna. Była dobra... Uśmiechnął się do niej przez łzy - Boże, przecież to wcale nie straszne! - przez spazm radości wyzwalającej i ukojonej, którą objął wszystkie drzewa rozkwitłe i wiosny, jakie widział, jakie będą... Sierżant zamachnął się. Klinga błysnęła ze świstem. Cios w kark, ból nadludzki, dwojący i głowy wyłup, i nic potem... Cisza... cisza biała, kołysząca. Był gdzieś w konarach jabłoni, może jednym z płatków, a może jej oddechem... Kaimatsu dotknął rękawiczką podbródka, podbijając lekuchno w górę, ku sobie. Wąskie usta mu się ociupiły, jakby zassały. Chciałby przeniknąć, pojąć wyraz błogiego odprężenia na tej twarzy młodzieńczej rzucKwaiej, tych oczu rozwartych, podeszłych łzami wymęczonej szczęśliwości. - Zdjąć! Sierżant podszedł chmurnie. Znał tę słabość kapitana do pięknie zbudowanych chłopców, bardzo męskiej urody. Popuścił kluby i Wiktor spadł na ziemię. Chwilę klęczał, patrząc martwymi oczami na buty kapitana, na ręce swoje wparte w ziemię. Naprawdę jego? Zwarły się oto kurczowo. Ruszył głową. Zapiekło okropnie. - Tym razem dostaliście płazem... Wstać! Dźwignął się, zachwiał. Kolana zeszmaciały... A więc to wszystko było na niby?! Na próbę, dla smaku? - Złą przysługę wyświadczyliście przyjacielowi - pójdzie do Pingfanu! A was wypadnie potrzymać do zupełnej dojrzałości. ,.Ja nie chcę” - miał mu powiedzieć Wiktor, ale tylko poruszył spieczonymi wargami. Znowu żyć? Nie trzeba, tak było dobrze... Okularnik obrócił go, popchnął przed siebie: - Naprzód marsz! 313 Wiktor poszedł rozchwianym krokiem, nie bardzo jeszcze w sobie z powrotem osadzony. W miarę jak schodził w dół, pomału przytomniejąc - rósł w nim żal i wyrzut straszny. Raz przecie los mu zesłał łaskę śmierci bez bojaźni, w jakimś świetlanym uniesieniu, w ekstazie dobrej jak narkoza. I zakpił podle wtrąciwszy na powrót do życia. Niezadługo będzie umierał powtórnie. Kto wie, czy wtedy nie zadrży, bo to jest ludzką rzeczą szamotać się i wzdrygać przed śmiercią. Może się będzie wił w ostatniej chwili i męczył dziko jak Ziutek, zdjęty na palu przerażeniem... Był znów w swej celi, na samym dnie więzienia, tym razem bez nadziei i bez pragnień żadnych. - Panie, dzięki za twe hojne dary, ale ja nie chcę! Tak, nie miał nadziei ani pragnień żadnych. Szklana góra runęła grzebiąc żywcem w gruzach strzaskanych marzeń o zemście. Nic nie zostało. Skoro nie może ścinać, będzie ścięty. Kwestia czasu. Kaimatsu usiłuje jeszcze złamać go psychicznie, nadwątlić odporność na nową próbę ciągłym trzymaniem w podcieniu śmierci. Ale jak nic nie wskóra, machnie rękawiczką i miecz nie spadnie wtedy płazem. Widział to wszystko dokładnie i trochę spoza siebie. Tak gdyby się wychylił. Tamten cios przez kark nadciął jednak w jakiejś mierze jego życie. Nie żył przecież - dożywał. Płomyk gasnący w powolnym filowaniu... Podsycać nie było czym i nie było po co. Dni i noce miały tę samą barwę i wymowę. Że tydzień minął, poznawał po tym, jak przychodził Okularnik. - Kapitan Kaimatsu zapytuje, czy nie ma pan jakich życzeń. - Żadnych. Niech mnie prędzej zetnie. Tak odpowiedział raz i drugi. Ale oto ujrzał matkę. Stała z koszem pod jabłonią rozkwitłą jak bieluchny 314 obłok, a on szedł ku niej przez zielone błonia, zapadając w bagno. Co nogę wyciągnął, to druga grzęzła i matka nie mogła się dowołać: - Prędzej, Wituś, chodźże prędzej, bo nam wszystkie jabłka wowa zje! Nie dziwił się temu, bo to była rajska jabłoń, która owocuje wraz z okwiatem. Ale był mały i słaby i panicznie bał się wowy, czyhającego gdzieś w tym sadzie. Bąk zwietrzył, że nadchodzi to-to, i garnął się do nich, wycząc z podwiniętym ogonem. - Ja się boję... mamo! - Czego? Jadłeś przecież z tego drzewa... Tuliła go do siebie i uspokajała głaszcząc: - To nie jest zły owoc. Zawszeć witamina, choć i nieskierniewicka. Bo prawdziwe jabłko, synku, znajdziesz tylko u nas, w Skierniewicach. Gdy się przebudził, tchnienie matki wciąż jeszcze czuł na rozpalonym czole i pieszczotę jej, i zapach. Wionęło nań jasnością jakąś ciepłą i najsłodszą, w której była ufność bezmierna, bezcenne szczęście kochania. Siadł na łóżku nie mogąc o niczym innym myśleć. Już drugi raz śni mu się matka i zawsze przynagla, przywołując. Czyżby znak? Bo jeśli - jak powiada Kościół - możliwe jest obcowanie z tymi, którzy odeszli, jeśli umarły może się odezwać, to matka uczyni to niezawodnie. Matka przede wszystkim. I chyba w ten sposób próbuje dotrzeć do niego, poprzez sen otula sobą, żeby się tak nie szamotał, bo i po co? Jest przy nim, jest na pewno - śmierci nie ma... Spotkają się za chwilę, by istnieć w świecie jak wieczność niepojętym, bez cierpień, bez dążenia, ponad czasem i znikomą ziemią... Daremnie potem wzywał ją i modlił się żarliwie. Oddaliła się. Już nie czuł obecności matki. Był sam na progu przed tym jej światem, w ciemnościach nie do przeniknięcia. A chciałby już tylko przestąpić ufnie, z duszą nieskażoną zwątpieniem. Umocnić się w wierze 315 bodaj przez rozmowę z dobrym, mądrym księdzem. Myślał o tym: prosić? Może by i przysłali. Skazańcom do niedawna nie odmawiało się ostatniej pociechy. Ale przysłaliby z pewnością księdza Ćwelewicza, który zawsze reprezentował wiernych wobec każdej władzy, a w jego mądrość Wiktor nie wierzył, nie szanował go zresztą za taką właśnie ugodową zażyłość z każdą władzą i okrutne traktowanie alumnów Małego Seminarium Duchownego. Po stokroć więcej miałby z Pisma świętego. Sam wziąłby słowo Boże, by posiąść pewność prawdy, bezwzględnej prawdy. Jakie to szczęście czytać od początku natchnione teksty, przeżyte kiedyś całą świeżością dziecięcych wzruszeń, wyobrażeń i znowu móc nie wątpić, nie dociekać, z pierwotną wiarą i radością poddając się światłości wiekuistej! Tęsknota za tym była tak ogromna, że kiedy następnym razem Okularnik spytał, czy nie ma jakich życzeń - to się przełamał czy załamał: - Ja bym tylko chciał mieć księgi mojej wiary. Po polsku. Otrzymał grubą w czarne płótno oprawioną księgę: ,.Biblia Święta, to jest całe Pismo święte Starego i Nowego Testamentu.” Trzymał ją w ręku jak skarb na nowo odzyskany, jak dłoń przewodnią i przyjazną. Długo nie mógł odwrócić karty tytułowej, wpatrując się w słowa wyjaśnienia, mniejszymi nieco literami, że z hebrajskiego i greckiego na polski pilnie i wiernie przetłumaczona. A kiedy wreszcie odwrócił, ujrzawszy Genesis, rozdział pierwszy, wydało mu się, że jest w kościele i głos dostojny dawnej mowy pobrzmiewa głuchym echem z wysokości półłuków sklepienia: „Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię. A ziemia była niekształtna i próżna, i ciemność była nad przepaścią, a Duch Boży unaszał się nad wodami...” Powstawał świat cudownie prosty, z natchnienia Przed 315 wiecznego, który szedł i tworzył lądy, oceany, roślinność, stworzenia wszelkie, mężczyzną i kobietę. „A byli oboje.nadzy, Adam i żona jego, nie wstydzili się...” Skąpani w pierwszym blasku słońca przemierzali ogród rajski, niewinni, piękni, równi bogom... Tak im dobrze było i Wiktorowi. Aż do zakazanej jabłoni, drzewa wiadomości dobrego i złego. Zjedli z niego i Bóg ich przeklął: „Przeklęta będzie ziemia dla ciebie, w pracy z niej pożywać będziesz po wszystkie dni żywota twego. A ona ciernie i oset rodzić będzie tobie...” Wygnał ich z raju rzuciwszy klątwę najstraszliwszą: żebyś, człowieku, poznał głód i nędzę, żebyś cierpiał, chorował i umierał! Wiktor aż się wzdrygnął: za co?! Przeczytał jeszcze raz: „Tedy rzekł Pan Bóg: oto Adam stał się jako jeden z nas, wiedzący dobre i złe; teraz tedy wyżeńmy go, by snadź nie ściągnął ręki swej i nie wziął z drzewa żywota, i nie jadł, żyłby na wieki”. Doprawdy nie rozumiał, o co Bogu poszło, dlaczego tak ukarał dzieci swoje. Że psotnie skosztowały? Ale czego właściwie? Musiała to być jakaś ziemska prawda, całkiem cierpka wiedza rzeczy bez osłonek, bez złudzeń żadnych, że odczuli nagle wstyd i strach. W takim razie tylko współczuć im wypada. Bo gdyby nieoględnie podpatrzyli sekret boski, coś z tajemnic wszechświata, toby się nie trzęśli tak panicznie, zaszyci w gąszczu, słabi i bezradni. Przeciwnie, poczuliby się mądrzejsi i silniejsi... Więc za co?! I co to znaczy: „Oto Adam stał się jako jeden z nas, wyżeńmy go...” Kto to „my”? To znaczy, że byli tam również bogowie inni? Istoty jakieś wyższe, z którymi mógłby się sprzymierzyć Adam przeciw Bogu i żyć na przekór jemu wiecznie, sięgnąwszy po „drzewo żywota”? Pytania zarywały w pytania. Pod korzenie wiekowe i splątane, nie do wydarcia. Wzruszenie pierzchło. Czytał jednak dalej, próbując odzyskać utracony spokój i ufność. Ale raz przebudzona 317 podejrzliwość śledziła z przekąsem dzieje świata, zna czone zbrodnią od początku... Kain zabił Abla. Bóg go piętnem oszelmował, przepędzając precz, i „odszedł Kain od oblicza pańskiego, i mieszkał w ziemi Nod, na wschód od Eden. I poznał Kain żonę swą, która poczęła i poro dziła Enocha...” Ale skąd się wzięła ta żona z ziemi Nod, skoro ludzi nie było? Nikogo na świecie prócz rodziców Kaina, Adama i Ewy! A ci daleko, w całkowitym odosob nieniu zaczynali rodowód ludzkości: „Żył Adam sto i trzydzieści lat i spłodził syna na po dobieństwo swoje, i nazwał imię jego Set. A Set żył sto lat i pięć lat i spłodził Enosa. I żył Set po spłodzeniu Enosa osiemset lat i siedem lat i spłodził syna i córki. I było wszystkich dni Setowych dziewięćset lat i dwa naście lat, i umarł. A Enos żył dziewięćdziesiąt lat i spłodził Kenana...” Tak się płodzili do czasów Noego z synami: Semem, Chamem i Jafetem, kiedy ludzi było już mnóstwo, ale „ziemia popsowała się była przed Bogiem i napełniła się nieprawością”. „Żałował Bóg, że uczynił człowieka na ziemi, i bolał w sercu swym...” Tego Wiktor znów nie rozumiał: to Pan Bóg nie wie dział, co czyni? „I rzekł Pan: wygładzę człowieka, któregom stworzył, z oblicza ziemi, od człowieka aż do bydlęcia, aż do ga dziny i aż do ptactwa niebieskiego...” No, dobrze, człowiek jak człowiek, ale ptaki co winne? Za grzechy ludzkie mają ginąć jaskółki i sarny, żyrafy i lwy, i wszystkie stworzenia? Przeciętny człowiek, gdy mu się praca nie udaje, to się zwyczajnie zawstydzi i próbuje na poprawkę - wypsnęło się zuchwale, nieprzystojnie... Próżno Wiktor chciał zatrzeć w pamięci. Ciężki osad krytycyzmu mącił dalej przeświadczeniem, że skazując cały świat na zagła 318 dę, wszystko i wszystkich prócz Noego z tym, co miał w swej arce - Bóg jednak działał w uniesieniu. Ten obraz Boga, który w gniewie nie zna miary, żądnego chwały i pokory bezgranicznej, wyłaniał się raz po raz później i unosił nad biblijnymi wersetami. Nad Sodomą i Gomorą, przez które siarką z ogniem przeszedł Boży gniew, paląc miasta do szczętu za bliżej nie określone nieprawości... Nad wieżą Babel, gdy ludzie nauczywszy się wypalać cegły, z radości i pychy zaczęli się przechwalać:..Nużeż. zbudujemy sobie miasto i wieżę, której by wierzch dosięgnął nieba!” Czy można się gniewać na nich o to? Byli jak dzifici na podwórku, bawiące się w dorosłych. Na zdrowy rozum, przecież i tak by nic nie wyszło z ich marzeń: w żaden sposób nie zdołaliby zbudować wieży pod obłoki. Po cóż więc było mieszać tym głuptasom mowę, skłócić ich, rozproszyć po ziemi? Nie znali strachu bożego - tyle tylko zawinili. Bo córkom Lota, choć popełniły rzecz ohydną, wszystko zostało darowane. „Wyszedł Lot z Zoar i mieszkał na górze, i dwie córki jego z nim, albowiem bał się mieszkać w Zoar, ale mieszkał w jaskini, on i dwie córki jego. Tedy rzekła starsza do młodszej: - Ojciec nasz stary jest, a nie masz męża na ziemi, który by wszedł do nas, według zwyczaju wszystkiej ziemi. Pójdź, upójmy ojca naszego winem, a śpijmy z nim, abyśmy zachowały z oj’ca naszego nasienie... Tak poczęły obie córki Lotowe z ojca swego. I urodziła starsza syna, a nazwała imię jego: Moab - ten jest ojcem Moabitów aż do dnia tego. Młodsza też urodziła syna i nazwała imię jego: Benammi; ten jest ojcem synów Ammonowych aż do dnia tego.” Nic im się za takie praktyki nie stało. Były wierzące. Nie mógł dalej czytać. Te sprośne dewotki budziły wstręt i niepokój ciężki. Dotychczas działy się same cuda 319 i to było zrozumiałe, bo wiara cuda czyni. Ale okazało się oto, że wiara wszystko przebacza, jest najwyższym miernikiem moralnym, a z tym się Wiktor w żaden sposób zgodzić nie chciał. Jak to przetłumaczyć na dzisiaj - myślał - to Lej man, Kwapiszewicz i Ostrowski będą zbawieni, bo cho ciaż szubrawcy i zdrajcy, ale praktykujący mimo wszyst ko chrześcijanie. A Lui-Tsin zostanie potępiony jako nie ochrzczony. Poganin... Rzeczywiście - poganin, nie wierzący w Boga Jedynego, Trójcę Świętą, Boga Syna, który zstąpił na ziemię, dał się ukrzyżować i zmartwych wstał. Nie, Bóg Lui-Tsina nie ma życiorysu ani żadnej postaci, nawet imienia nie ma - jest po prostu jakimś rozumnym tchnieniem, ożywiającym cały wszechświat, do którego człowiek powraca, w którym się bez reszty rozpływa. - To samo, co sprawia, że nasze życie jest dobre, sprawia, że nasza śmierć też jest dobra... Zdaniem z Czuang-Tsy lubił zamykać rozmowę na te maty wyższej materii. Było jak westchnienie. Trąciło pogodną rezygnacją i wyszukaną mądrością, która wszyst ko widzi we współistnieniu i harmonii. Zbyt jednak wzniosłe i nieuchwytne, aby się nim pokrzepić. Ale bar dziej do przyjęcia niż dotychczas wyczytane powiastki z Genesis... Żeby się choć trochę wyrwać z tego kołomętu, zaczął skrobać cynową łyżką swoje nazwisko i datę. Niech to przynajmniej po nim w celi zostanie. Ledwo jednak skończył, wszedł strażnik ze skrobaczką i natychmiast starł. Rzecz do zastanowienia. Skąd wiedział, że od razu przyszedł z narzędziem? Wiktor skrobał w rogu, na tej samej ścianie co drzwi. Z judaszka niepodobna było podpatrzeć. Nieraz już Wiktor miewał mrowiące odczucie czyichś oczu na sobie, wrażenie, iż jest pod ścisłą obserwacją. 320 Dziwny klosz o kształcie stożkowatego kryształu wyda wał mu się od dawna podejrzany. Teraz zerknął nie znacznie W górę. Denna płytka była mniej matowa niż boczne, bardziej lustrzana. Spostrzegł po pewnym czasie, że niekiedy matowieje, a niekiedy się rozjaśnia... Nabie rał pewności, że - tam właśnie! Jakaś kombinacja luster i przewodów. Stamtąd Kaimatsu lub jego asystent śledzą objawy rozkładowe w procesie psychicznym: gnilny czy zapalny z wyrzutami? Jak przyspieszyć? Co mu jeszcze zaaplikować? - Nie, panowie klinicyści, nie będziecie mieli rent gena! Jeszcze bardziej uważał na ruchy, na wyraz twarzy. Po dawnemu nakrywał się kocem z głową, gdy leżał, a kiedy był na nogach, to najczęściej stał, wpatrując się w klockowate nosy drewniaków, które przecież dano mu po to, by słychać było każde stąpnięcie. Myślał. To mu tylko zostało. O sobie, o świecie nie warto już było myśleć. Ale o sensie życia i śmierci, co to jest w rzeczy samej? - Tak, tego się uczepił, roz trząsając gorączkowo całą pasją ccknionej i skazanej na zagładę świadomości - oby jeszcze zdążyć! Znów sięgnął po Biblię. Wzburzenie przeszło. Dostrze żone niekonsekwencje i naiwności starał się wytłumaczyć. Jak słyszał cd księdza prefekta, Pismo święte nie zawsze należy brać dosłownie. Są tam rzeczy dziwne i na pozór sprzeczne, albowiem Bóg przemawia niekiedy wielkimi skrótami i w przenośni. Alegorycznie. Tak właśnie brał. Ale jak długo można żywić się ale gorią, kiedy chronologia nawala? Kiedy są daty, nazwi ska, kraje, wydarzenia, o których geografia i historia nic a nic nie wiedzą - nie istniały, nie istnieją... Najbardziej irytowało go, że to nie były już dzieje świata, ale wyłącznie ludu bożego. Nawet i to nie: dzieje zatargów Boga z jego ludem! Z małym szczepem judzkim, który został narodem wybranym. Nie wiadomo 21 - I.e.śne Morze 321 dlaczego. Niczym się nie wyróżniał, chyba swoją wyjąt kową niewdzięcznością i bezwstydem. Ten krnąbrny ludek miał w sobie jakieś niepohamowa ne, nałogowe wprost ciągotki do pogaństwa. Żadna łaska nie działała... Dopiero co Bóg wywiódł ich z niewoli egipskiej i przez morze suchą stopą przeprowadził, i man nę zesłał na pustyni, i dał przykazań dziesięcioro, a ledwo się Mojżesz oddalił na górę Synaj, by pobrać dalsze nauki od Boga - już przez te czterdzieści dni zdążyli się zbuntować i odlać cielca ze złota, jakie tylko posia dali. - To jest lud twardego karku - zawołał Pan Bóg - przeto niech się rozpali popędliwość moja na nie i wy gładzę je! Z trudem udało się Mojżeszowi ułagodzić gniew Boży. Ale to nie pomogło. Nawroty na pogaństwo następo wały żywiołowo. Co pokolenie, regularnie, jak wylewy Nilu. Nikt się temu nie oparł. Nawet Salomon. Nawet on, który tron otrzymał z laski bożej, zamordowawszy Adonijasza. Król z królów najmądrzejszy, zawdzięcza jący Bogu wszystko - potęgę swą i mądrość, bogactwa i chwałę - na stare lata jednak pogańskim kozłem beknął. „I stało się, gdy już był Salomon stary, że żony jego nakłoniły serce jego za bogi cudzymi... Zbudował tedy Salomon kaplicę Chamosowi, obrzydliwości Moabskiej, i Melochowi, obrzydliwości synów Ammonowych.” A obok Egipt znoił się na nilskich żuławach, cały w kanałach, tamach, piramidach, z pierwszą swoją matematyką i astronomią... Były Indie i Chiny. I geniusz Grecji zalśnił już umiłowaniem piękna i myślenia... Tyle było narodów wielkich, godnych uwagi. Bóg nie rzucił na nie okiem... Jeroboam, król po Salomonie, zwyczajem judzkim się zbuntował, stawiając nowe cielce lane - i trzeba znowu słać proroki, nawracać grzmotem piorunów, cudami karnymi i straszyć, straszyć lud niewierny! 322 Ponura jest dolina Jordanu, choć winnice kwitną. Niewola przychodzi po niewoli, za klęską klęska spada, więc choć inny jest głos Ijobowy, a inny Zachariasza, wszystkie zawodzą na tę samą nutę trenów Jeremiaszowych: „Biada nam, biada, żeśmy zgrzeszyli!” Grzech i lęk poprzez proroków straszą wszędzie i tylko jedna „Pieśń nad pieśniami” brzmi tutaj jakąś prostotą, pasterską radością życia: „- Oznajmijże mi ty, którego miłuje dusza moja, gdzie pasiesz? gdzie trzodzie dajesz odpoczywać w południe? albowiem przecz żebym miała być jako obłąkana przy trzodach towarzyszów twoich? - Jeśli nie wiesz, najpiękniejsza między niewiastami! Wynijdźże - śladem trzody, a paś kożlątka twoje przy budach pasterzy.” Miłosny dwugłos obojga zakochanych narasta jak śpiew ekstazą miłowania: „- Lewica jego pod głową moją, a prawicą swoją obłapia mię... Poprzysięgam was, córki jeruzalemskie! abyście nie budziły snu miłego mego, dokąd nie zechce! - Przyłóż mnie jako pieczęć na serce swoje, jako sygnet do ramienia swego! albowiem miłość mocna jest jako śmierć, twarda jak grób zawistna miłość; węgle jej jako węgle ogniste i jako płomień gwałtowny”. A nad tym wszystkim drobnym drukiem wyjaśniono: „Kościół wielce pragnie być z Chrystusem”. Alegorycznie. Dalej tak samo: „O jako piękne są nogi twoje w trzewikach, córko książęca! Opasania biódr twoich są jako zawieszenia, ręką dobrego rzemieślnika robione. Pępek twój jako czasza okrągła, która nie jest bez napoju...” Dopisano:,.Ozdobę i zacność Kościoła swego Chrystus Pan zaleca”. Nie, Wiktor nie dał się już zwieść. Widział wyraźnie późniejsze dopiski, osłaniające zmysłowy żar „Pieśni nad pieśniami” chłodną, pobożną sentencją. 323 Widział już tvlko utwory pisane przez różnych ludzi w różnych czasach na przestrzeni tysięcy lat. Drogę, jaką przeszło słowo od Pierwszej Księgi Mojżeszowej, zwanej Genesis, aż do Ewangelii. Tam - pierwotne jeszcze wyobrażenia, trudne teraz do przyjęcia nawet jako metafora, i mowa ciężka z rzadkim, ubogim przystrojeni. A wszystkie cztery ewangelie, zwłaszcza Łukaszowa, to już prawie nowoczesne opowieści, prawie literatura piękna... Kiedy indziej wzdrygnąłby się przed takim określeniem. Teraz obchodziła go tylko istota sprawy: tak czy nie? Bez autorytetów, bez świętości żadnych. Wolny od celu i potrzeby, resztkami życia chciałby posiąść prawdę, dla niej samej, bezwzględną prawdę, i przebierając w pismach apostołów mimo woli się zastanawiał, kiedy zostały napisane, czy za ich życia? Ilu późniejszych ojców Kościoła tu, jak w.,Pieśni” Salomona, dopiskami umacniało w wierze maluczkich? O, jakże nieprzeparty jest duch przepaści, duch zwątpienia, który wedle snu św. Jana zowie się po hebrajsku Abaddon, a po grecku Apolijon! Zmalały wielkości i zbladły obrazy przeżywane niegdyś całą świeżością dziecięcych odczuwań. Nawet Męka Pańska. Nawet ona tu, na dnie więzienia, po męce własr>ej jakoś spowszedniała. Sam przebył „miejsce trupich głów, zwane po żydowsku Golgotą...” Był katowany, został uśmiercony i znowu żyje, by umrzeć po raz drugi. To wszystko nie jest lżejsze od Golgoty i to nie jest jeszcze najgorsze z tego, jak ludzie umierają. Wisiałeś, Jezu, przebity trzema ćwiekami. Drobne ścięgna pękły, grubsze napinały się do ostateczności. Słońce prażyło, krwawy pot zalewał oczy i męka była taka, że zawołałeś: „Eli, Eli, lamma sabachtani!” * Ale czy ból Eli, Eli, lamma sabachtani! (hcbr.) - Boże, Boże, czemuś mnie opuścił! 324 był większy niż ten, gdy zdrowe zęby, co kości mogą chrupać, takie zęby łupie się pomału na miazgę albo się tarnikiem ściera razem z żywym nerwem? Wrogowie śmiali się szydząc: „Inszych ratował, niechże ratuje samego siebie, jeśliże jest Chrystus, on wybrany Boży!” Ale uczniowie stali obok i matka, i wiedziałeś, Jezu, że Ojciec czeka na cię, że to jest tylko chwilka międzyżycia, po której będzie chwała i światłość wiekuista, albowiem jesteś Bogiem! A ci wszyscy, którzy także cierpią za grzechy świata i umierają dla jego zbawienia? Nie mając matki obok ani przyjaciół, często bezimienni, nawet użalić się nie mogą w godzinę konania: „Boże, Boże, czemuś mnie opuścił...” Nie mają do kogo. Puste jest niebo dla nich, niebieskawa kopuła na pozór, a naprawdę to tylko trochę tlenu z azotem, nic ponadto. Taki Łazo, na przykład. Sergiusz Łazo, o którym mówił Bagorny... Oddał rewolucji życie, swoich dwadzieścia parę lat. Co czuł, palony żywcem w parowozie? Wiedząc, że zapada w nicość, że nigdzie i nigdy, w całej wieczności nigdy się nie powtórzy swoiste mgnienie, zwane jego życiem! Pali się bez reszty na popiół dla przyszłych pokoleń... Maleje Krzyż w bezmiernej męce świata - głodzonych, wyzyskiwanych, uciskanych, ginących na wojnach, w komorach gazowych i od szczurzych pcheł z kultywatorów dżumy... Kościoły wszystkich wyznań stoją wobec tego jak trusia. To tylko w Piśmie łaska boża i gniew o byle co. Umarłeś, Jezu, w dobrej wierze i później ktoś oszukał w imię Twoje. Ktokolwiek to popełnił, zrobił bez ryzyka. Ci, którzy posnęli w Chrystusie, nie powiedzą, a Bóg... Czy można w ogóle mówić o nim, jeśli nawet istnieje? To jeszcze Wiktor chciałby pojąć na ostatku: jeśli istnieje... Bo że religie są rzeczą ludzką i zmyśloną - o tym już nie wątpił. Ale czy Bóg - nie urobiony przez 325 człowieka na obraz i podobieństwo Jego w postaci Jehowy, Chrystusa, Allacha czy Buddy - ale Bóg w ogóle? I jeśli istnieje, to czy można go sobie choć trochę wyobrazić, skoro od tej istoty niepojętej i dalekiej dzieli nas dystans większy niż robaka od nas? A co robak wie o człowieku?... Kiedy tak dniami i nocami bił się z tą myślą, natknął się na zdanie Salomona: „Ja, kaznodzieja, byłem królem izraelskim w Jerozolimie. I przyłożyłem do tego serce swe, abym szukał i doszedł mądrością swoją wszystkiego, co dzieje się pod niebem. Tę zabawę trudną dał Bóg synom ludzkim, aby się nią trapili...” Z dalekiej przeszłości dochodził oto głos izraelskiego króla, który przeżył wszystko, co ludzkie: potęgę, wielkość, zbrodnię, szaleństwa, głupstwa i uciechy... Czcił Boga swego, ale i od cudzych nie stronił. Na starość szukał sensu wszystkiego i nie znalazł. - Marność nad marnościami i nie masz nic nowego pod słońcem... A teraz wy się trapcie tą zabawą trudną! Jak klątwa, jak szyderstwo rzucone zza grobu. Narodzić się, pomęczyć i przeminąć z całym światem... Świat się przecież zaczął gdzieś nad ranem piątego maja 1920 roku, wraz z nim, Wiktorem; rósł w kształty, przestrzeń i pojęcia; radował, dręczył, nęcił pragnieniami, a teraz zniknie raz na zawsze. Wszystko - niebo, ziemia, życie jego... Było, ale należy uważać za niebyłe. Jak przed piątym maja... Wiktor czuł, że wchodzi w koszmar jakiś,- gdzie wszystko mu się miesza - obrazy, myśli, odczuwania - i już nie zawsze zdaje sobie sprawę z tego, czy to był sen, czy jawa... Widział ziemię mknącą w koło gwiezdnym torem. Miliardy istnień lśnią seledynowo rośnym, drżącym blaskiem robaczków świętojańskich i każdy w sobie samym jest wszechświatem. Normalne, całkiem słabe albo nawet 326 genialne - wszystkie przecież żyją tylko raz. Cierpią, kochają, pragną, rozjarzając się do czegoś. Popalą się, popalą i gasną. Pięknie wygląda, jak spojrzeć z wysoka. Miliardy świetlików na ciemnej korze ziemi. Cala się mieni, pulsuje nieustającym ich wykwitem i znikaniem. Czasem spokojnie, a czasem jak za podmuchem. Przeleci co - zaraza, wojna, głód - i mroczno, pusto robi się w tym miejscu. Wnet jednak zalśni ze zdwojoną siłą nowymi świetlikami, i tak bez końca i bez sensu. Więc wszystko się wypsnęło z niczego i trwa tak sobie, przemianą materii - od węgla do człowieka i z powrotem? A przecież w przyrodzie cokolwiek wziąć - bieg gwiazd, oko muchy, cudowne prawa kiełkowania... - mądrze urządzone i dopasowane. Wszędzie tyle mistrzowskiej myśli twórczej, precyzji niezrównanej. Gdzieś zatem musi być najwyższy rozum świata, wola wszechmogąca, wszechwiedząca... Owszem, owszem, ale móc i wiedzieć znaczy - odpowiadać! Kto wie i może wszystko - za wszystko odpowiada. Za całą historię powszechną i za każdy ludzki los z osobna... Któryż Bóg udźwignie taki ciężar - wszystkie dotychczasowe zbrodnie, krzywdy i nonsensy - i to, co teraz dzieje się na świecie?! Wystarczy jedna Polska, jej krew, jej męka i ruiny. Albo Pingfan, w którym ludzie na ludziach próbują dżumę i cholerę! „Quo vadis, Domine?” - spytał Pana apostoł Piotr na drodze rzymskiej. Sienkiewicz to ładnie opisał. Od tego czasu minęło lat bez mała dwa tysiące. Gdyby wstali męczennicy, święci i zwykli chrześcijanie, i ci, których pomordowano zbożnie, heretycy i poganie - gdyby wszj^scy oni zmartwychwstali zapytując: - Dokąd przywiodłeś, Panie? Toby od pytania tego „zatrzęsła się ziemia i zasłona 327 kościelna rozerwała się na dwoje...” Jak pod koniec Gol goty. I nie niebo sądziłoby ludzi, ale ludzie - niebo! - Czemu, Panie, stworzyłeś człowieka na swą kary katurę., a życie na ohydę?! To nie jest byt istotny, zaledwie chwila, międzyżycia, prawdziwe życie dopiero czeka nas po śmierci... W takim razie po co ten potworny i niechlujny przed sionek? Dla próby charakteru? Na szczęśliwość wieczną albo wieczne potępienie trze ba sobie zapracować, powiedzmy wyraźnie, zdać egzamin z wolnej woli... Ale czy można w ogóle stosować wieczny wymiar spra wiedliwości? Wieczność... Coś, co nie ma żadnej miary, bezczasowe, czego rozum nie ogarnia. Tryliony lat są tu tak samo jeno mgnieniem! I nikłe życie ludzkie, mgnienie mgnie nia, ma być później wymienione na nieskończoność, na antyziemskie, ciągłe jakieś zawsze, zawsze... Jestże zbrodnia warta takiej kary i cnota godna tej nagrody? Zachrobotalo w zamku. Drzwi się otworzyły. Dwóch żołnierzy wniosło nosze. Dozorca pękiem kluczy wskazał miejsce pod ścianą. Zostawili na betonie i odeszli nie spojrzawszy na Wiktora. Dano mu sublokatorów. Podstęp jakiś albo nowa próba... Spojrzał w stronę judaszka. Tam nie było wścibskich oczu. Zerknął w górę na klosz oświetlony. Denna płytka jaśniała nieco mccniej od innych, lustrzana jakby... Pewnie gdzieś na pierwszym piętrze, u jakichś przyrządów optycznych tkwi źrenica Kaimatsu lub jego asystenta, śledzi obiekt doświadczalny. Pochylony nad Pismem trzymanym na kolanach uda 328 wał, że czyta. Ale na linii cczu, tuż za krawędzią księgi, leżały dwie stopy. A przecież jak wnosili, widział dwie głowy. Czyżby mu się przywidziało? Jedna stopa była w półkamaszku męskim, druga - w damskim buciku łyżwiarskim. Więcej nóg nie było, choć należały do dwojga ludzi, mężczyzny i kobiety, jednakowo Wyschniętych, świecących łysymi czaszkami. Patrzył na ciemnoszarą marynarkę w leciutkie jasne prążki, na krótką spódniczkę, kiedyś błękitną i lamoweną białym futerkiem i z wolna zaczynał pojmować, że te kalekie szczątki to doktor Cięgło i Musia, jego „odalisa”. Doktor spał na jej ramieniu. Spał niespokojnie, rzucając niekiedy głową w nagłych drgawkach. Odtłuszczony na szkielet, bez brody, bez złotych binokli, z twarzyczką malutką i pomarszczoną jak u noworodka, byłby nie do poznania, gdyby nie marynarka, którą można by go teraz owinąć trzykrotnie, i gdyby nie ta ostatnia, grzeszna miłość jego obok. Wzięli ją widać prosto z lodowiska - w czarnym obcisłym trykocie i krótkiej spódniczce, jak odwrócony kielich błękitnego kwiatu. Może zaraz po ich rozmowie o szklanej górze, którą każdy ponoć nosi w sobie, o której krawędzie całe życie się kaleczy... Po jej występie, gdy pozdrawiała tłumy wiotkim i wykwintnym wzlotem dłoni. Chłonęły wzrokiem wysmukłą sylwetkę złotopłowej łyżwiarki, a ona w tańcu płynnym i rozmigotanym, wśród bladozielonkawych lśnień odbicia na lodowej tafli, odkrywała ich zdumieniu piękno ciała - że też można mieć ciało jak cudna Paktai, jasnowłose bóstwo Północy! Można nim wzruszać i opiewać jak muzyką lub natchnionym słowem... Wiktor nie ruszał się z łóżka, choć wszystko wkoło chwiało się i miało runąć lada chwila. Leżała oto jak zdeptana lalka. Wyrzucona z przedsionka po zabawie, po próbie charakteru. Brudna, w strzępach strojnych szmatek, bez peruczki, z urwaną nogą... 329 Gotowa, Panie Boże! Cięgło patrząc na nią w raju, może nucić znowu: „Nasza pani kiej lilija, po pokojach się uwija...” - Masz chodaki - wyszeptała ochryple. Nie odpowiedział. Trzęsło go. - Masz drewniane chodaki - powtórzyła z uporem maniaka, jak gdyby w tej celi widziała tylko jego nogi. - Poznajesz mnie? - Tak, Wania - odrzekła obojętnie i znów wróciła do swego: - Muszą być bardzo ciężkie... Wysunęła ramię spod głowy Cięgły i podczołgała się do łóżka. Wiktor uczuł palce, obmacujące jego kostkę, łydki... - Mocne, a nam niewiele trzeba, Wania... Głowę jej miał u swoich kolan... Ewangelia przeszkadzała - zdjął. - Pochylił się nad Musią, zasłaniając od ewentualnych spojrzeń z góry... Cuchnęła brudem i zapiekłą krwią. - Mów jeszcze ciszej, w samo ucho... Z Pingfanu? - Tak. - Kiedy przywieźli? - Teraz. Przed świtem. - Po co? - Nie wiem. Potem znów odwiozą. - Co robili? i - Różne próby. - A noga? - Od zamrożenia. Powietrzem mrozili z maszyny... Pomóż nam, Wania. - Oczywiście, ale powiedz, jak to się odbyło. - Z maszyny dmuchali mroźnym powietrzem. Na gołą nogę. Lekarz badał. - Badał, czym? - Miał taką linijkę, cienką linijkę. Stukał w nogę. Gdy już wydała dźwięk drewna, to powiedział „stop” i zaczął odmrażać w różnych płynach. 330 - No i? - Nic nie wyszło, więc odciął... Przyrzekłeś, Wania, to zrób. Rób, póki czas. - Ale co mam zrobić? - Nastąp na nas. Jesteś mocny. Chodaki takie duże, a nasze szyje są cienkie i kruche. Ja bym to sama zrobiła, ale widzisz... Pokazała mu ręce - skóra na kości. Bezsilne ręce. - Nie uduszę go. A teraz właśnie najlepiej. Jest mu dobrze, śpi nareszcie... Nie poczuje nawet, pomyśl! Bo z nami zaczną przecież od początku. W Pingfanie ciągle próbują. Wyleczą i znów próbują. Do śmierci. Wezmą znów na zamrożenie albo na poligon. - Po co na poligon? - Pod pociski szklane z bakteriami... Jak możesz odmówić! Pomóż, jeśli choć trochę masz serca! Miała rację. Miała absolutną rację - człowiek człowiekowi powinien pomagać. - Boisz się? - Nie, ale... Ale mogą przeszkodzić. - Nie zdążą. Posłuchaj: zaraz się położę przy Kaziu, a ty będziesz chodził niby zaczytany. Staniesz obok. Kiedy pociągnę za nogawkę, nadepniesz... Jedno stąpnięcie wystarczy - och, Wania, Wanieczka, no? - Dobrze. Idź... Poraczkowała z powrotem. Odwróciła kochanka na wznak, mówiąc głośno, by słyszeli, jeśli podsłuchują, że rozmowa skończona: - Dobranoc, Wania. - Dobrej nocy, Mario Pietrowna. Widział, jak się układa z brzega, aby być pierwszą. Poprawia głowę Cięgły... „Sygnet do ramienia swego... Poprzysięgam was, córki jeruzalemskie, abyście nie budziły snu miłego mego, póki nie zechce.” Na pewno nie zechce. Co do tego nie było obawy. 331 Wstał i zaczął przechadzać się po celi. cztery kroki tam i cztery z powrotem. Przystanął według umowy. Podniósł wzrok ku górze. Gaz syczał. Jedna płytka żywiej jaśniała. Gdzieś nad kloszem był Kaimatsu lub inna opatrzność tego przedsionka. Jeszcze wyżej był dach, potem niebo niby kopuła pociągnięta lazurkiem, trochę tlenu z azotem... I nic ponadto. U samych stóp przewinął się szept, drgający jeszcze nieziszczonym: - Teraz by uwierzył... Ale nie trzeba. Niech śpi. I potem już tylko spieszne, naglące dotknięcie na dosyć - że można wyłączyć kontakt. DROGA PRZEZ TAJGĘ - D yia noc, godzina może dziesiąta, kiedy Okularnik przyszedł po niego. Z pistoletem w garści, to znaczy za bierał na zawsze. Poszli w koniec korytarza, później po schodach z pod ziemia na powierzchnię. Ostrogi żandarma podzwaniały, łańcuszek u kajdan Wiktora dźwięczał na każdym schod ku. Miało się ich do przebycia trzydzieści dwa. Wiktor pamiętał i jeśli co czuł, to chyba obrzydzenie. Bezmierny, obezwładniający wstręt do życia, do siebie, do kata posa pującego z tyłu. Starzejące się kacisko, niedługo pochodzi z taką zadyszką... Pomyślał o nim przelotnie, bez strachu czy nienawiści, z odrazą tylko, znieczulony na wszystko, jak gdyby skonał tamtej nocy i zastygł pomiędzy zwło kami Musi i Cięgły na dnie więzienia. Pozostała jeszcze pusta formalność, ostateczne odfajkowanie. Na podwórzu więziennym, tym samym - z murem, jabłonią i palami skazańców - świeże powietrze zamro czyło na chwilę. Odwykł od powietrza, zapomniał o prze strzeni, a tu się noc rozwarła, letnia noc z gwiazdami jak dla dzieci na baśniowych malowankach. Czuło się czeremchę za murem, gdzieś był ruch i gwar, daleki, przejmujący świst lokomotywy... Skraj nieba nad miastem dyszał rudawym, paleniskowym odblaskiem, po gwiazdy tchnące chłodno czeremchą i wiecznością. Motor pracował, szofer siedział przy kierownicy, obok konwojenta. Buda była gotowa do odjazdu. Czekano widać tylko na niego, Wiktora, na ostatnią „kłodę”. 335 Żandarm pokwitował go Okularnikowi, skinął na budę - włazić! Ledwo się tam Wiktor wsunął na czworakach, trafiając dłonią w coś na podłodze cuchnące i lepkie, ledwo się przepchał przez ciała innych i kucnął - klapa opadła, zatrzaskując ostatnie złudzenia, że może jednak skończą od razu. Wóz ruszył. Światła miasta, bijące przez szpary, przebiegały jak dreszcz po leżących. Z mroku co chwila wybłyskiwały twarze osłupiałe, zmaltretowane, niewolnicze i dumne, oczy przymknięte lub gorejące, rany, szmaty, strzępy... Wszystko jechało do Pingfanu. Wiktor nie miał co do tego wątpliwości. Ulżył tym dwojgu, doktorowi z kochanką, więc - jak powiedział Kaimatsu - musi stratę wyrównać i starczyć nauce za dwie pożywki... Rękę lub nogę będą ucinać po kawałku, zarażą paratyfusem, wyleczą troskliwie i spróbują, jak się dżuma przyjmie. Wieźli ostrożnie, aby nikogo broń Boże nie uronić, z mocną obstawą: konwojent przy kierowcy, w środku na ławce żandarm z teczką, drugi konwojent u wyjścia i motocykl z przyczepą mknący tuż za samochodem... Buda zamknięta i na rękach kajdanki. Ani się rzucić, ani wyskoczyć, żeby zastrzelili przy próbie ucieczki. Ktoś, kto się opierał jęcząc o jego ramię, zwalił mu się bezwładnie na kolana. Podnosić i cucić tę kobietę, bo to była prawdopodobnie kobieta - nie miało sensu. Lepiej, żeby sama pomału nie przytomniejąc doszła... Wparł się mocniej rękami w podłogę. Były wciąż uwalane... Tak właśnie widział siebie i wszystko: kupka błota czy gówna, z którego nawet otrząsnąć się nie można. Stanęli na moście przed punktem kontrolnym. Żandarm z teczką wysiadł do sierżanta. Zaczęli rozmawiać żywo gestykulując - znali się widocznie. Sierżant zrobił ruch przedkładania, jakby mówił - posłuchaj. Z głośnika 336 odwachu dochodziły zdania komunikatu o jakiejś bitwie morskiej, że w ostatniej jej fazie amerykańskie samoloty torpedowe typu Hermet, startujące z bazv Midway... * Na słowo „Midway” wyskoczył konwojent siedzący obok Wiktora i kierowca z szoferki. Skupili się przed odwachem. Coś się stało na środkowym Pacyfiku, czego się spodziewali oczekując od dawna, co teraz nimi wstrząsnęło. Słuchali oszołomieni i zdezorientowani: zwycięstwo czy klęska okropna? Wiktor leżał w budzie przy samym wyjściu. Klapa była opuszczona. Ujrzał balustradę mostu nad Sungari i głowę konwojenta stojącego przed samochodem. Wszystko, co los mógł jeszcze zesłać: ostatnia szansa lekkiej śmierci. Zsunął z kolan zemdloną, obrócił się na podkurczonych nogach... Z głębi auta ktoś ciemnawy i trzepotliwy, jak ptak, wyciągnął ku niemu ramiona, że i on, żeby i jego także! A może chciał krzyknąć, może nawet krzyknął - Wiktor nie słyszał. Wychyliwszy się nagle rąbnął z góry kajdankami w głowę konwojenta i skoczył na balustradę. Był na pierwszym przęśle, więc jeszcze nad lądem. Gdzieś pod nim, dwadzieścia metrów niżej, leżał brzeg płaski i kamienisty, głazy gdzieniegdzie. Chodziło się tędy na raki... Odbił się jak z trampoliny i z ulgą ogromną runął w dół, na zbity łeb. Uderzył ramieniem, szarpnął się i poczuł, że leci dalej. Leci, zachłystując się wodą. Odruchowo wyrzucił ręce. Łańcuszek krępował, obie na raz zagarniały po żabiemu, ale nogi miało się wolne i dobrą rutynę. Wypłynął. Wypłynął bezwiednie, z nawyku pływaka. Woda dusi Midway - pierwsza druzgocąca klęska floty japońskiej u wyspy Midway, na środkowym Pacyfiku, 3-7 czerwca 1942 roku. 22 - Leśne Morze 337 ła, więc się krztusił i ruszał na pół przytomny, oszoło miony tym, że się rusza, że żyje! Wezbrana rzeka niosła ostrym, powodziowym nurtem. Niewyraźne zarysy mostu oddalały się szybko, z prawa i z lewa biegły rzedniejące światła Charbina. Pojął: Sun gari wylała! Musi być czerwiec, powódź czerwcowa... Woda chlusnęła, jak zwykle, daleko za pierwsze przę sło - dlatego się nie rozbił. Z mostu wzbiła się rakieta. Wiktor zapadł w nurty. Jedna noga była lekka, na drugiej jeszcze ciężył nasiąkły wojłok walonka - strząchnął... Wszystko jak przedtem, bez myśli i woli, z odruchu ciała. Było znowu zdane na siebie, było w spienionym żywiole - walczyło. Fale nakrywały i wynosiły na przemian. Porywisty wiatr, zacinający bryzgami, tłoczył w płuca z każdym oddechem powietrze wolne od tego tam w budzie czy celi, czyste pędem przez szeroki świat. Z każdym rozkur czeniem serca i mięśni podnosiła się prężna, rozpierająca świadomość istnienia, oby trwało chwilę jeszcze i jesz cze... „Zdążę - pomyślał. - To zawsze mogę...” I jakby na to właśnie błysnął reflektor, oślepiając roz jarzonym okiem śmierci. „Nie dojrzą” - zapewniał siebie idąc pod wodę, by za chwilę wystawić na powierzchnię tylko nos i oczy. - W taką noc, z takiej odległości... Nie, w żaden sposób. Wyrywał przed siebie co sił, naprzód, za miasto, dalej od ludzi... Za Wyspą Rybacką - pamiętał - odchodzi w prawo odnoga, dawne koryto Sungari. Są tam kępy i jeziorka, szuwary nieprzebyte, wysokie na parę me trów, szuwary jak tajga... Gdy w nie zapadnie, nie znaj dą i z psami, choćby cały batalion szedł obławą. Poprzez szum wiatru i fali doszło go nagle jakieś bur czenie. Bąka czy trzmiela. Spojrzał za siebie. Był w zupełnych ciemnościach, daleko poza najdalszym zasięgiem reflektora i mostu nie widziało się wcale. Stamtąd rze 338 czywiście nie dojrzą... Ale pomiędzy nim a mostem miotało się światło po rzece. Tam i nazad, w zakosy, z zajadłym warczeniem silnika. Motorówka policyjna. Umykał przed tym potwornym świdrującym burczeniem, które „narastało doganiając, lada chwila smagnie po głowie snopem światła. Nie, chciał do ostatka. Jeszcze czas. Zawsze zdąży podkulić nogi i pójść na dno, na denną padlinę... Tuż przed sobą ujrzał raptem czarny brzeg z wysokim pniem. Majtnął się na głębinę i zawadził o coś pod wodą. Chwycił się - lina. Dopiero teraz rozpoznał dżonkę. Nie brzeg, ale dżonka na kotwicy. Z trudem podciągnął się do niej za linę w poprzek rwącego nurtu. Obmacał. Był u rufy, osłonięty od rzeki płetwą steru. Gdyby nawet padło tu światło, to i tak by go nie wykryło. Zresztą na chwilę mógłby się zanurzyć. Prąd ciągnął pod dżonkę. Wparł się kolanem w kil i trzymając się steru rozpłaszczył się na wznak. Chciał odetchnąć nareszcie, tymczasem zobaczył nad sobą... To, co wydało mu się pniem na brzegu, było człowiekiem. Widział nieruchomą sylwetkę człowieka na rufie i ten również musiał go widzieć. Warkot motorówki leciał wprost na nich, wtem ucichł. Stanęli albo się oddalili szperając gdzieś z boku. Wiktor drętwiał rozpłaszczony pod dżonką. Człowiek nad nim uniósł ramię i tak został, trafiony naraz pełnym snopem blasku. - Hej tam, dżonka! - okrzyknięto z motorówki po chińsku. - Szy! - odpowiedział tamten starczym głosem. - Jest! - Trzymaj cumę! Dobili. Zatupotano po dnie łodzi. Przeszukiwali. Każde stąpnięcie Wiktor odbierał całym ciałem, jakby po nim chodzili. Dygotał w okropnym strachu o swój los, o ten plu 339 gawy los, na który przecież dopiero co szukał sposobu, żeby się go pozbyć. - Widziałeś? - pytano na górze. - Nic nie wiem, panowie. Przystanąłem tu na noc. Za żwirem płyniemy. - Chunchuz zbiegł, rozumiesz? - Rozumiem, prześwietny naczelniku. - Dwa tysiące dolarów nagrody. Nie w papierkach - srebrem! Wiec? Dwa tysiące, taki majątek, za jedno słowo, za jeden ruch właściwie! - kto by się temu oparł... Ręka żwirnika wskazała na wodę. Trzeba było wypuścić powietrze, podkulić nogi - i koniec. Ale Wiktor tego nie zrobił i czuł, że nie zrobi, nie potrafi... Zachłysnął się tym nędznym łykiem odzyskanego życia i już nie wypuści. Będzie się skręcał z przerażenia i wstrętu, będzie tak oto kurczowo trzymał się steru, a nie rozluźni uchwytu, aż ucapią, oderwą... Matko Boża, łaskiś pełna... Łaski! - To tutaj on zbiegł? - pytał żwirnik wskazując na wodę. - Z mostu skoczył. Widziałeś może? - Och, nie trafiło się... Spałem z wnuczkiem. Ale będę uważał. - Pamiętaj, dwa tysiące za żywego czy martwego, bez. różnicy... Odjechali. Usta Wiktora wciąż poruszały się w szepcie modlitwy. Póki jeździli po rzece i póki nie zamarł gdzieś pod mostem odgłos motoru. Wtedy się ocknął nie będąc w stanie pojąć, co się stało, tyle rzeczy nie do wiary... Jest ocalony. Modlił się do Boga, w którego przecież nie wierzy... i to ostatnie doznanie robaczej niemocy i lęku ponad wszystko, do całkowitej zatraty, jak tylko może tchórz... Skończony tchórz! Uczuł na grzbiecie lekkie dotknięcie... To stary poda 340 wał mu bosak. Chwycił się drzewca, które odwiodło go od wysokiej rufy i podciągnęło w górę. Zaczął się gra - molić - sil zbrakło. Dwie pary rąk ujęły go pod pachy, dźwignęły na burtę. Leżał ociekając wodą jak szmata. - Hao - spytał stary - jak się czujesz? *- Hao... Dobrze. - Ni szy naer żen? Na to, kim jest, Wiktor tylko wyciągnął ku niemu swe ręce w kajdankach. - Ming-pai... Rozumiem. - Za takich jak ja nagrody nie dają... Zabiją was razem ze mną. - Ming-pai! - powtórzył i odszedł na rufę. Było cicho i ciemno. Żadnego ruchu, żadnych świateł na rzece... Dali spokój. Z pewnością doszli do wniosku, że utonął, że musiał utonąć, rzuciwszy się w odmęty z takiej wysokości, w kajdanach do tego... Stary skinął na chłopca. Ten zaczął ostrożnie wybierać kotwicę. Czarny prostokąt żagla spadł przed Wiktorem, wypełnił się wiatrem i dżonka szarpnięta do przodu wyleciała z łopotem na fale. Wracał do życia odmieniony, obcy przebytą śmiercią. Starszy od starca u steru, bardziej niepewny siebie niż chłopiec krzątający się przy saganie nad ogniem. Tylko po pierwszym poroście na brodzie domyślić się mogli, że młody. Unikali jego spojrzenia bez wyrazu i ludzkiego blasku, spojrzenia niesamowicie niebieskich oczu rozbieganych czy skupionych na czymś poprzez rozmówcę, zawsze jednak pustych martwą jasnością prześwietlonego szkliwa. Nie wiadomo, czy widzi i czy widzi tak samo jak inni. Przyglądali mu się w milczeniu, jak kucnąwszy u wejścia do nadbudowanej na rufie komórki, trze o kamień 341 ostatnie ogniowo łańcucha u kajdan. Trze drugi już dzień. Wczoraj pod wieczór odpadło pierwsze ogniwo, rozluźniły mu się ręce, mógł nareszcie zdjąć przez głowę bluzę, by wyschła zupełnie. Dzielili z nim posłanie i nędzną strawę, mogli podzie lić i los, gdyby ich złapano, mimo to nieprzebyta obcość stała między nimi, ciążyło milczenie jego i słowa, a dziw ne wypowiadał słowa. - Masz syna? - Miałem. - Umarł? - Zabrali go do wojska. Nie wrócił. - To i lepiej. Nie ma powrotów... I dalej trze swój łańcuch o kamień, na nic nieczuły, trze, aż bąble zanadto dopieką. Odłożył na chwilę rozgrza ne żelazo, by trochę ostygło, i spojrzy wokoło, gdzie jest. Wtedy i oni się ockną, widzą siebie i dżonkę. Dżonka płynie leniwie. Wiatr prawie że ustał. Woda opada, obnażając żółtawe brzegi spod wypustki wiklin... Bezkresna, jednostajna równina mandżurska, przez którą niesie pianę niedawnej powodzi ścichająca, majestatycz na Sungari - Biały kwiat... - Dwa tysiące dolarów to majątek, wiesz? - Tak mi się widzi, choć nigdy nie miałem. - A tysiąc? - Nie zdarzyło mi się. - No, a pięćset dolarów? - Raz zarobiłem trzysta, zbudowałem wtedy dżonkę. Ale to dawno było. - Więc dlaczegoś mnie nie wydał? Bosy starzec przekłada rumpel wzruszając ramionami: - Nie można. - Ale dlaczego? - Jak można wydać ściganego? Człowieka w nieszczęściu... Tego się nie robi. Wyrzekł się gotówki, nowej dżonki, własnej fanzy być 342 może. Nie wydał ryzykując życiem swoim i wnuka, bo tego się nie robi - i już. Jak się nie robi kila w poprzek łodzi albo „placka rozłąki”, kiedy nikt z domu nie wyjeżdża. Zwyczajnie... Wiktor nie wie: prymityw czy prawdziwa dobroć? Najczystsza, najgłębsza, bo już całkiem bezwiedna, zautomatyzowana dobroć? - Mówili przecież, że szukają chunchuza. - Wszystko jedno, człowiek prześladowany. - A może jestem właśnie chunchuz, morderca? Zabiję was zaraz, a dżonkę sprzedam w Sansinie... Wszystko mogę - wiesz? Okrutnie błahy uśmiech ma na ziemistej, suchej twarzy i oczy nienormalnie przeniebieszczone. Świetliste i nijakie, niewidzące, zda się, oczy. Stary się trapi, bo taki naprawdę wszystko może... Rozgląda się nieznacznie za czymś poręcznym, na wszelki wypadek. Ale tamten już zapomniał. Znów się zabrał do swojej roboty. Obłapił nogami kamień, żeby się nie trząsł od tarcia, przygarbił się nad nim. Włosy długie i rozczochrane osypały mu się płową grzywą; ciemne brwi, zszedłszy się do styku, wycisnęły zaciętą bruzdę na upartym czole. W całej tej wielkiej postaci, małpio skurczonej, było coś z kaleki i coś ze zwierza. - Wiele musiałeś przejść, ogromnie... Dziewięć razy po dziewięć dni minie, zanim przyjdziesz do siebie, zapomnisz. - Są rzeczy nie do zapomnienia. - Dla słabych. Ty jesteś silny... „Jak się ryba urwała, to znaczy, że duża” - mówi przysłowie. - Z rozpaczy czasem i płotka się urwie. - Za płotką tak nie gonią, nie dają mnóstwa dolarów. Nie. wzięli ciebie nie za morderstwo ani za oszustwo. Walczyłeś z nimi. Nie moja rzecz... Obym tylko dowiózł szczęśliwie do Sansinu, a tam... Znajdziesz chyba drogę do swoich? Wiktor skinął głową - naturalnie, Sansin leży przy 343 ujściu Mutanciangu. Iść nocami, trzymając się rzeki, to się dojdzie w końcu do rodzimej tajgi, gdzie matki mo giła, do Fanzy nad Progami, gdzie mieszka Aszyche. Przez Aszyche znajdzie bez trudu Srebrogłowego, z któ rym ma kontakt Bagorny, Droga prosta i jedyna - o tym nieraz myślał. Chce czy nie chce, tylko tędy musi iść, do tych ludzi walczą cych, moralnie lepszych. Tylko wśród nich otrząśnie się, być może, ze swojej makabry, wróci do normy. Ogniwko pękło przed sansińskim przewaleni. Wystar czyło je, dostatecznie przetarte już, nasadzić na szpic ko twicznej łapy i stuknąć kamieniem, żeby się rozwarło, wyskakując z uszka kajdanka. Obie ręce były teraz zu pełnie wolne. Na przegubach zostały tylko same kajdan-, ki, dwie szerokie stalowe bransolety, bez znaczenia, jeśli chodzi o swobodę ruchów, ale bardzo niebezpieczne. De - maskowały. Ktokolwiek ujrzy, pozna od razu zbiega. Na leżało pozbyć się ich czym prędzej, ale tego nie można było zrobić bez pilnika. - W Sansinie dostanę - przyobiecał krótko stary. Musiał uważać przy sterze. Krajobraz się zmieniał. W oddali majaczyły wzgórza. Nurt płyciał, przybierając na sile. Sungari białymi pieninami wchodziła między od nogi Małego Hinganu i Czangkuangtailingu, skaliste pro gi leżały na dnie w poprzek rzeki. Dwadzieścia parę kilometrów - i będzie Sansin, duże miasto, do którego oto, po trzech dniach podróży, zbliżał się stary żwirnik z podcharbińskiej wioski. Miał papier, że - na roboty. Do budowy nowego toru trzeba dużo, dużo żwiru i pao-czang, rozdzielający ten szarwark na potrzeby Japończyków, kazał mu się stawić z dżonką w Sansinie. A jeśli wójt każe, to nie ma rady - jego bambus najbliższy... O zachodzie minęli ujście Mutanciangu i wkrótce stanęli w porcie. Stary wyszedł z wnukiem po pilnik, ubranie i trochę żywności dla Wiktora na drogę. 344 Wiktor czekał. Z zapadającym zmierzchem na statkach i łodziach przy brzegu zamierała praca. Tylko tartak trajkotał gdzieś w pobliżu. Jazgotliwie zgrzytała tracka piła - pracowano tam widać bez przerwy, na dwie zmia ny, pod naglącym ciśnieniem czasu wojny. Ten jazgot, światła i odgłosy miasta potęgowały trwożną świadomość bliskości mnóstwa ludzi, z których każdy może poznać i łapać... Cichą zatokę portu przecięła motorówka. Jej kształt wydał się Wiktorowi ten sam, co motorówki policyjnej w Charbinie, jej burczenie świdrowało tak samo aż w mózgu. Szła wzdłuż brzegu, zatrzymując się niekiedy przy dżonkach. Coś sprawdzali albo czegoś szukali. Próżno Wiktor starał się uspokoić, że nie ma się czym na razie przejmpwać. Może co wieczór tak objeżdżają w celach porządkowych, a może jakiś kupiec szuka swo ich łudzi... Dygotał jednak jak wtedy, rozpłaszczony w wodzie pod kilem, i czuł, że tej psiej zamraczającej drżączki nie jest w stanie opanować. Sam się nią zdradzi. „Czego tak drżysz? Czemu chowasz ręce, pokaż!” A na rękach kajdanki. Rzucił się do komórki, obuł świąteczne „się”, sukienne bambosze starego, wiszące nad wyrkiem; schwycił upa trzony od dawna kawał złamanego bosaka okuty na koń cu i z tą maczugą wyskoczył na brzeg. Na ziemię w ciem nościach, gdzie nie tak łatwo go osaczyć. Rozejrzał się na strony, wciągnął powietrze - zalaty wało wilgocią moczarów od ujścia, dymem i śmieciami skądsiś z lewa... Niechybnym wilczym truchtem podążył w ciemną wyrwę pomiędzy miastem a Mutanciangiem. Szedł drogą biegnącą wzdłuż rzeki na Ningan, więc dobrze - w kierunku Gór Wschodnich i tajgi. Schodził z traktu, ilekroć zbliżało się coś w mroku, piechur czy arba. Czasem skręcał do Mutanciangu, aby się upewnić, 315 że nie oddala się od rzeki. Nad górnym jej biegiem leżała poręba na wzgórzu, gdzie chłopiec w indiańskim pióropuszu strzelał z łuku anakondy i bizony, gdzie stał polski domek i wszystkiemu dokoła matkowała mała kobieta dręczona zadawnioną, skierniewicką tęsknotą. Dni przesypiał. Raz się przespał na polu w gaolanie, a raz w gąszczu nadbrzeżnej wiklin}’. O zmierzchu ruszał dalej, obchodząc z daleka napotkane chałupy rybaków, pańskie dwory, wioski nowe, otwarte, i stare wsie, obwiedzione glinianym murem. Czarne zarysy zębatych blanek na tle gwiezdnego nieba szczerzyły się ponuro w zastygłym średniowieczu. Z przebytą przestrzenią narastało ośmielające poczucie jędrności. I głód. Głód przede wszystkim. U schyłku pierwszej nocy zabrał kobiecie idącej na targ jedzenie, co miała w koszyku. Następnej nocy, przebiegając przez ogrody złapał zabłąkaną kurę. Rozdarł zaraz i zjadł, przykucnąwszy w zaroślach. Ciepła krew i świeże mięso - to było ze wszystkiego najbardziej krzepiące. Na później zostały kosteczki. Całe szczęście, bo ta noc, trzecia z kolei, nic mu nie przyniosła, ani kęsa. Gryzł kurze szczątki, wyjmując z kieszeni łakomie, jak delicje. O brzasku zostawił z boku jakieś miasto czy miasteczko i znów wyszedł nad rzekę. Obejrzał się, jakby widział ten szmat drogi od ujścia, osiemdziesiąt, a może sto kilometrów. Świtało już, trzeba było gdzieś się schować. Tuż przed nim sterczała z wody zadrzewiona wysepka. Przeprawił się tam i zasnął. Zbudziły go głosy. Wiktor wyjrzał. Mężczyzna wiązał łódkę do pnia, kobieta wysiadała. - ...Zdics’ daże czerepachy wodiatsja, znajesz? * - Ładno chwalitsja, podierżi ka łuczsze * - ucięła kobieta podając spory tobół. Zdies’ daże... (ros.) - ...Tu nawet żółwie są, wiesz? Ładno chwalitsj a... - Przestałbyś się chwalić, potrzymaj lepiej. 346 Wyszła na brzeg, bosa, w czesuczowym kwiecistym kimono, nie ściągniętym w biodrach paseczkiem. Wisiało na niej jak płaszcz kąpielowy. Podawała, on nosił - tobół, maty, dwie wędki... Broni nie mieli. Oboje byli w jednym wieku - niemłodzi, lat trzydziestu pięciu. Niegroźni. Wiktor szacujący ich mięśni i ruchy upewnił się, że choć jest bardzo osłabiony, bez trudu jednak dałby sobie radę z tym niepozornym rybiarzem w podkasanych portkach. Kobieta wydawała się mocniejsza: wysoka, nieco już tęgawa, ale wciąż jeszcze zgrabna i jędrna. Urządzali się na wygodne wczasowanie. Z tego, jak się krzątał, widać było, że nieraz tu rybaczył, dlatego taki opalony. Ona mu z pewnością nie towarzyszyła, jej skóra nie zaznała dotąd słońca. - Nu wot, możemy teraz przekąsić. - Ja bym wolała najpierw wykąpać się. Głos miała niski i zmęczony. - To się wykąp. Ja tymczasem wszystko przyszykuję. Zaczął wyjmować z wora i kłaść na trzcinowe maty prowiant - mięso w papierze, manierkę, chleb... Spory bochenek. Wiktor jadł go oczami, połykał dławiąc się skurczem. A tamta zrzuciła już kimono, białe ramiona wzleciały swobodnie, bez wstydu. Zdjęła koszulę. Wiktor nigdy nie przypuszczał, że kobieta może być aż taka... Nie mógłby określić jaka. Nie znał kobiet, z obrazków tylko. Ta jej nagość wionęła nań czymś tak ohydnie rozkosznym, że gorąco mu się zrobiło i już nie wiedział, czego bardzej pożąda: chleba czy kobiety. - A i ładna żeś ty, Niurka - mówił z zachwytem mężczyzna. - Wciąż ta sama, jak w Winnicy. - Słyszałam. - Mało ci widać... Nigdy bym przecież nie uciekł, tylko ten głód, Niurka, głodny byłem ciebie. 347 - Nienasytny, pomyślałby kto! - odburknęła łagodniej jednak tym razem i zeszła do wody. Mężczyzna został, przyglądając się spod dłoni. Zza krzaków odezwały się jej pluskoty pod brzegiem. - Aleś się rozigrała, towarzyszko doktor! - Byłam towarzyszką, teraz - pani! - Nie psiocz... Jak nie złapią, to i to przetrzymamy. Popatrzył trochę i przysiadł. Nalał z manierki do kubka, wypróżnił jednym przechyleniem, chrząknął i tak samo spiesznym, złodziejskim ruchem wsunął manierkę pod worek. Wiktor się podniósł. Zza drzewa widział nieszeroką odnogę rzeki, brzeg usłany kamieniami, zachwaszczone nieużytki, dalej pola, gołe pola, ścielące się pod miasto na widnokręgu. Nikogo w pobliżu nie było oprćcz tych dwojga, którzy mieli jedzenie i nóż i sami skądsiś uciekli. Szumu nie narobią, bo przecież obawiają się, żeby ich nie złapano. Bezpieczniej byłoby o zmierzchu, ale czekać godzinę albo i więcej, nim słońce zajdzie... Nie, należało się spieszyć, póki kobieta nie wróciła, bo wszystko zjedzą. Wiktor ruszył na otwarte. Gdy cień jego przeciął matę, człowiek napoczynający bochenek uniósł głowę i tak znieruchomiał. - Daj! - wykrztusił chrapliwie Wiktor. Tamten w mig się zorientował, człowiek widać bywały. - Głodnyś? A to podjedz sobie, zaraz odkroję. - Daj! - powtórzył Wiktor. - Ja sam. Wyrwał nóż i chleb. Kroił i jadł. Rękawy zsunęły się, obnażając obręcze na przegubach. Rybiarz fiuknął z cicha - jechało od niego wódą. - Nu wot, poniatno... - skinął na kajdanki. - Japońskie? - Nie malajskie przecie. Jadł dalej. 343 - Naturalnie, ja tak sobie dla pewności. Siadaj, drożej nie wypadnie. Wiktor siadł naprzeciw. Czujnie, ale bez strachu - miał nóż w ręku, maczugę pod sobą. Jadł. - Weź kotlet... Nas możesz się nie obawiać. Samiśmy się tak przemykali. - Słyszałem. Uciekliście. - Jak słyszałeś, to masz... Wysunął nogę i tknął palcem w rozharataną łydkę. - Po nożnych? - spytał Wiktor. - Nie, nie byliśmy skuci. Drzewo pokaleczyło. Kobieta z brzegu zawołała: - Ty tam z żółwiem rozmawiasz czy do manierki? - A właśnie, że z żółwiem! Popatrz, jaki się znalazł! Kobieta wyjrzała i zaraz przysiadła za krzakiem, osłaniając swą nagość. - Rzućże mi, czorcie głupi! Podał jej ubranie i do Wiktora: - Małe przeoczenie, nie pomyślałem. Ubierała się przykucnąwszy, z głową sterczącą nad krzakiem, z oczami utkwionymi w przybłędzie pracującym zajadle żuchwami; sina pręga biegnąca od ucha do brody napinała mu się jak żyła. - Ty byś, Wania, cebuli dał. Cebula teraz dla niego, sam wiesz... W żółtej torbie, gdzie sól. Ten zaczął szperać, ona tymczasem badała: - Rosjanin? Wiktor, jak gdyby potwierdzając, wskazał tylko przed siebie żeberkiem, które właśnie ogryzał: - Do swoich. - A gdzież tu swoi? Sami Chińczycy. - Jak walczą, to swoi. - Nu, nie widzisz, Niura, partyzant - zaprezentował jej Iwan. Podsunął Wiktorowi cebulę, kiełbasę i nalał z manierki do kubka. 349 - To ci dobrze zrobi. - Nie piję. - E, coś ty, partyzant czy mormon? - Jak chcesz. Nie znoszę tego smrodu. Kobieta spojrzała na Wiktora, jak mu się wydało, przyjaźniej, a Iwan mruknął: „w takim razie trudno” - i wypił duszkiem za niego. - Nie trzeba od razu tak się najadać - powiedziała wychodząc z ukrycia ubrana. - To są bardzo niebezpieczne rzeczy. - Nic mi nie będzie. - No, ja bym nie radziła. Nie była ładna. Blada i trochę dziobata. Tylko obnażone ramiona - pełne i silne: akuszerki czy praczki - przypominały, jaka jest naprawdę. Widział ją wciąż bez kimona. Onieśmielała. Znużone, bławe oczy patrzyły nieruchomo spod przypuchniętych powiek na jego twarz, oszelmowaną ciętą pręgą. - Zagojona, ale zostanie na zawsze... Czym cię tak? - Nahają. - U nas tego nie było - wtrącił mężczyzna. - Co jak co, ale bicie... Nie, bicia nie było. Drgnęła, przenosząc spłoszony wzrok na manierkę w ręku swego Wańki: - Zdążyłeś, widzę? - Ii, kiedy on wszystko wie. Słyszał. - A, jak słyszał... Cóż, możemy mówić otwarcie. Głos przeczył jednak temu zapewnieniu. W głosie był niepokój. Wąskie usta wydały się jeszcze bardziej zacięte. - Różne mamy drogi: ty tam, a my stamtąd - mijanka, nic więcej. - Nie idę do sowietów - sprostował Wiktor, żeby nie gmatwać sytuacji, w której zaczynał się już orientować. - Wracam jak mówiłem, wracam do tajgi, do swoich. 350 - Jasne, taka służba. - Nie, nie sluzba. Jestem tutejszy z Sansinia. Mieszkałem tam, póki żandarmeria nie wzięła. Na szczęście nie wszystkich wyłapali. Zostali jeszcze towarzysze. - Ideowi? Zresztą twoja sprawa, co to mnie obchodzi. - Słusznie, rozminiemy się zaraz i już. Po chwili milczenia odezwała się nagle rzeczowo: - Nie możesz tak iść. Te bransolety trzeba zrzucić. Pilnik? Dostaniesz. Czego jeszcze potrzebujesz? - Nóż dajcie. I przydałyby się buty. - Przymierz. Buty, przeniesione z łódki, stały obok - dobre buty, z cholewami. Wiktor zaczął wciągać. - Ubranie też możemy dać. Weź, nie zbiedniejemy. Mamy. - Wszystkiego mamy w bród - potwierdził skwapliwie Iwan. - Tutaj każda kobieta, jak ma rodzić, czy jak nie chce rodzić, to w te pędy do mojej pani doktor. Sława, można powiedzieć... - Przestałbyś - powstrzymała go żona z grymasem niesmaku. - Owszem, urządziliśmy się, więc te rzeczy nic dla nas nie znaczą, proszę się nie krępować... Tylko tym swoim towarzyszom nie mów, kto dał. W ogóle nikomu o nas nie mów. - Niepotrzebnie o tym wspominacie. Odejdę o zmroku i nigdy się z wami nie spotkam. - Nie boisz się? - spytała kobieta po pauzie, z zamyślenia. Wiktor nie zrozumiał pytania ani jej uśmiechu. Dali mu rzeczy śmierci i życia: nóż, pilnik, buty, krzesiwo z długim knotem... Może z poczucia solidarności, pamiętając własną drogę zbiegów, a może i z obawy. Na przekupienie, żeby o nich nie gadał, dali mu takie milczkowe. 351 Uchodził w nowe przestrzenie i noce silniejszy o dzie sięć cali hartowanej klingi. Zasobny w ogień i ciepłą strawę. Bardziej wytrzymały, zwinniejszy na obutych nogach... I samotny jak nigdy... Rozmowa z tym dwojgiem zbiegłych zapadła w duszę głęboko. Z początku tego nawet dobrze nie poczuł. Tak jakoś mówili zwyczajnie... Dopiero później zwyczajność poczęła się jątrzyć, obierać. Im dalej, tym więcej. Nie można było o tym nie myśleć. Piłował na postojach zatrzask w kajdankach i myślał do zgrzytu pilnika o niepojętym, bezkresnym kraju za Pasmem Górskim Pomyślności i Pokoju *, gdzie do nie dawna szukał ludzi świadomych jakiejś wielkiej ludzkiej prawdy, moralnie lepszych. A kiedy cisnął swe żelaza na dno Mutanciangu, wcale nie poczuł się wolniejszym. Bo i cóż miał teraz począć ze swoją wolnością? Z kim się łączyć i w imię czego? Niósł więc swoją bezdrożność w nowe noce i dale nad brzegami czystej rzeki. Czasem, ścinając jej łuki, scho dził na s i a o I u, na te wąziutkie ścieżyny wydeptane w żółtej glebie stopami niezliczonych pokoleń chłopskich. Ścieżki, pomykające od wioski do wioski przez Chiny wzdłuż i wszerz, przenikające je całe rozedrganą siatką włoskowatych naczyniek, po których nieustannie krąży żywa krew narodu. Przeszedł tor Kolei Wschodnio-Chińskiej i znalazł się w szu-hai. Mógł teraz iść cały dzień, przesypiając noce. Był w do mu. Rodzima tajga osłaniała i żywiła. Gdzie tylko słońce docierało, gdzie poszycie nie głuszyło, na zboczach sopek i po krawędziach jarów, tryskały płachciami barwnymi rozległe jagodziska tak zwarte, że buty po przejściu przez nie stawały się czerwone. Młode ptactwo dawało się jesz- Pasmo Górskie Pomyślności i Pokoju - nazwa gór granicznych Hingan. 352 cze wybierać z gniazd. Pstrągi i auehy, chińskie okonie, które się łowiło dzięki otrzymanym, haczykom z żyłka mi - można było teraz wypełniać w środku cebulkami smolinosu i dzikiego czosnku, zapiekając w glinie. Za miast soli miało się popiół olszowy. Sił przybywało od samego zanurzenia się w Leśnym Morzu, gdzie wszystko było prawdziwe i swojskie. Wszy stko zrozumiałe. Tu nareszcie Wiktor odnajdywał siebie, swą wiedzę tajgi, nawyki i zmysły. Oczy po dawnemu bezwiednie i ciągle rejestrują każdy szczegół, węchem rozeznaje wszelką obecność w pobliżu i słuch nawet we śnie pracuje jak u jelenia. Pewnej nocy, gdy zasnął nad Mutanciangiem w okoli cy, jak mu się wydawało, znajomej - zbudził się; tknięty nagłe obcym dźwiękiem: żelazo zgrzytało o piasek. Wsłu chał się. Gdzieś niedaleko kopano. Kopano ostrożnie, z przerwami... Dźwięki zamierały na jakiś czas, by się odezwać wkrótce z innej strony... Miało się wrażenie, jak gdyby ktoś szpadlem dziabnął, poszedł dalej, tam znowu dziabnął, wyrzucając piasek. Wiktor patrzył przyczajony, nic jednak nie zdradzało czyjejkolwiek obecności. Dopiero gdy ujrzał bezszelestny, równy lot i ptaszysko zapadło tuż nad nim, pojął, że to sowa-przedrzeźniacz. Ta jedna z wielu sów ma papuzie skłonności. Ale skoro zgrzyta piaskiem, musiała się tego nasłuchać. Ktoś tu kopał i to przez dłuższy czas. Złota szukał? Do czegóż by innego był potrzebny w tajdze piasek rzeczny?... Należało sprawdzić. Wstający dzień ukazał rzekę jak rozrzucony płaszcz z rękawami w obie strony i głównym nurtem szeroko rozlanym na przemiale wśród piaszczystych nanosów. Miejsce rzadkie, jak na Mutanciang, raptowny zazwyczaj, wzburzony na szypotach pomiędzy górami albo spokojnie liżący swe brzegi w kotlinie, tłuste i rdzawe żuły leśne. To miejsce Wiktor znał. Tędy płynął w krainę Siuk 23 - Leśne Morze 353 sów, Irokezów i Mohikanów, a u steru stał Pen, chłopak zupełnie bez wyobraźni. Wszystko brał poważnie i na zawsze - ich pobratymstwo, czerwoną skórę i swe nowe, piękne imię. Tu gdzieś na szerokich płyciznach, poprzemieszczanych z ławicami białych kamienistych gładyszków, rozbiła się ich tratwa i trzeba było dyrdać niepysznie do ojca Pena, zdrajcy Wu, który wtenczas jeszcze nie był zdrajcą. Zawsze uśmiechnięty i przymilnie usłużny palił w piecach, nosił wodę, pracował w ogrodzie i sadzie, znał się na wszystkim, umiał wszystko - ulubieniec i wyręka matki, cicha odraza ojca: „Nie patrzy w oczy, taki zawsze ma duszę mętną...” Wiktor idąc brzegiem trafił wkrótce na ślady piaskarskiej roboty. Sowa nie na próżno zgrzytała: tu rzeczywiście kopano. Piasek był przesiewany i wywożony na mule. W najbliższym sąsiedztwie, do dwóch godzin drogi, leżała zagroda Wu. Za nią, pięć kilometrów dalej na południe, był Polski Dom, ich dom... Był. Spalony, więc się nie liczy. Piasek mógł wozić tylko Wu. Siady człowieka i muła wiodły tam i Wiktor, oddalający się za tym tropem od rzeki, wchodził już do lasu. Zaskoczyła go bardzo zagadka, kto tak skrzętnie, dzień w dzień, wywozi stąd piasek, do czego... Raptem stanął, wyczuwając czyjąś obecność. Powiódł okiem i ledwo musnął opleciony lianami orzech - wyskoczył Pen. Zupełnie jak bażant, kiedy spojrzy się w to miejsce, gdzie przycupnął. Wiktor odruchowo wyrwał zza cholewy nóż i Pen pognał ścieżką. Obejrzał się biegnąc; dziwnie płochym, wyzbywającym się ruchem cisnął siekierę na ziemię i znikł między drzewami. W pobliżu mogli być ludzie. Wiktor podniósł siekierę i zawrócił czym prędzej do rzeki z dręczącym przeświadczeniem, że sfuszerował, trzeba było Pena od razu nożem. Teraz pobiegł do ojca, tamten zaalarmuje policję, może nawet zacznie ścigać na własną rękę... 354 Rozzuł się i boso, z butami na ramieniu pochlapał w, górę Mutanciangu nie zostawiając śladów. Na wypadek, gdyby Wu zaczął tropić z psami. Ryba rzucała się jeszcze na plosach, ostatnie smugi różowych mgieł porannych topniały w powietrzu i sarny dopiero schodziły z popasu nad rzeką. Było cicho, bezpiecznie. Wiktor wchodząc znowu w las nie miał już tej pewności, że Pen pobiegł do ojca. Może po prostu stracił głowę na widok ofiary ojca i dlatego uciekł. Ten jego ruch, gdy odrzucił siekierę, był raczej ruchem poddania się czy nawet dawania... - Dlaczego odrzucił? Miał przewagę, mógł siekierą zarąbać... To było oczywistym absurdem. W żaden sposób nie można było sobie wyobrazić, żeby Pen - Wierne Serce, jego druh, jego cień, porwał się na niego z siekierą. Pen, którego Wu przynosił co dzień na barana, aby mały szao-je, mały panicz Wiktor, miał rówieśnika na tym odludziu. Podrósł, to sam przebiegał z rana kawał drogi od fanzy Wu do polskiego domku na porębie, gdzie wysoki pan, ruszając strasznymi wąsami, za każdym razem się dziwił: „A jesteś już, Pąku” (pękate toto było i niedźwiadkowo wdzięczne). A dobra tai-tai, której nigdy nie nazywał po polsku,.pani”, nawet gdy już dobrze umiał - sadzała go zaraz obok syna: „Jedz, Peńcio, póki gorące, zdążycie jeszcze się nabawić”. Po śniadaniu obaj zmykali w ten ich świat, zamknięty tajgą, dzieciństwem i mieszaną, dla nich tylko zrozumiałą mową polsko-chińską. Tak było do szkoły. Wyjazd, gimnazjum, miasto, nowi ludzie, nowe zainteresowania - to wszystko oddaliło. Właściwie on, Wiktor, oddalał się i wracał odmieniony - Pen stał w tym samym kręgu wyobrażeń. Ostatni raz widzieli się w czasie wakacji zimowych, cztery lata temu. Wiktor był przed maturą, Pen po pierwszej drwalskiej wypłacie, którą mu ojciec naturalnie zabrał. Niewiele już 355 zostało wspólnego u maturzysty z analfabetą. Żenowało jego przywiązanie, ciążyły dawne śluby, pojęcia, sto sunki, które ten w prostocie ducha konserwował. Żal go było i odwagi brakło powiedzieć wprost, że nie są brać mi. Trochę tej krwi zmieszanej według rytuału po bratymstwa - toć to była dziecinada, czysty swędzik romantyczny. Nigdy nie popłyną z odsieczą Siuksom, szlachetnych Siuksów dawno nie ma i Wierne Serce jest po prostu Penem, synem Wu, sługi pana Domaniew skiego... - Dobrze, że uciekł, mogłem go nożem z głupia pchnąć, mało brakowało... Nic przecież nie mógł zarzucić Penowi prócz tego, że był synem Wu. Oczywiście Pen stanie w obronie ojca. Wcześniej czy później dojdzie do tego. Trudno wymagać, aby zrozumiał, że Wiktor wyrównujący rachunek za ro dziców i siebie, nigdy w całości do czysta nie wyrówna, nawet gdy szpicla spali, jak on ich spalił, nawet gdy gada zabije. Zrobiłby to natychmiast, ale Wu nie mieszka sam. No cuje u siebie drwali, a i patrole Mandżurów, zapuszcza jąc się w tajgę, korzystają niekiedy z gościnności swego konfidenta. Bez broni tam ani rusz. Trzeba było zdławić w sobie na razie żądzę odwetu. Chciał tylko popatrzeć bodaj z daleka na kochaną porę bę, na zgliszcza, ale doszły go stamtąd dźwięki stukania czy obracania - jakieś budowlane odgłosy. Obszedł prze zornie, zanurzając się głębiej w szu-hai. Przed wieczorem stanął u Tygrysiego Brodu. Nie zna lazł krzyża z dwóch brzózek ani kopca. Nawet skały nie było. Woda nadwerężyła ją widać, drążąc podstawę, na pór ostatnich powodzi obalił i nic nie zostało po Doma niewskiej, nawet mogiły. Był czerwiec, być może dwudziesty trzeci! - dokładnie Wiktor nie wiedział - w każdym razie koniec czerwca... Akurat trzy lata. Tu zmarła z jego świadectwem dojrza 356 łości w zaciśniętej dłoni. Stąd przeniósł ją na skałę, bo szła noc i trzeba było gdzieś się skryć. Tam siadł; ochrypła, drżąca Jaga legła przy niej... A tsaoer śpiewał nie dożyte nie ziszczone. Zdawało mu się wtedy, że już gorzej być nie może. Teraz siedzi, objąwszy kolana, po stokroć bardziej samotny i osaczony. Wierzchołki drzew i gór sterczą na niskim niebie, jak wyspy dźwignięte z oceanu ciemności. ‘ Dawniej mógł przynajmniej wierzyć w zaświaty, w jakieś życie piękniejsze po śmierci czy na ziemi w przyszłości. Ale niebo jest puste, a ziemia plugawa. Człowiek? Dziękuję, wolę tygrysa. - Tajga... Będę w niej takim, jak mi się spodoba. Jak każdy zwierz - zależnie od zdobyczy. Gdzieś koło południa ukazały się progi, drzewo przerzucone na drugą stronę potoku, fanza zgrzybiała, przyziemna na zboczu, wrośnięta w ziemię i w dziki krajobraz. Cunmindi szczeknął. Zza chruścianego płotka, którego dawniej nie było, wyjrzała Aszyche. Chwilę przyglądała się nadchodzącemu, naraz przesadziła płotek i pobiegła ku niemu. Słowa radości i powitania zamarły jej na ustach - tak był zmieniony i obcy. - Co się stało, Wei-tou? Wiktor nie odpowiadając przepatrywał nieufnie fanzę i okolicę. - Czy tam nikogo nie ma? - Naturalnie. - A w pobliżu? - Mieszkam sama. - To Ju?... 357 - Ju zginął w tym dniu, kiedy odszedłeś. Tygrys go rozdarł... Ale wejdźże, Wei-tou, odpocznij. Wtedy spojrzał na nią. Oczy miał bielmowate, nieczułe prześwietloną niebieskością i głos przytłumiony, bez wyrazu: - Jesteś ładna i zdrowa i niedobrze tak mieszkać samej w szu-hai. Ta fanza starczy dla dwojga... Zostaną z tobą Aszyche. MIŁOSC I PLEŚŃ ivochała tego chłopca - nie mogłaby powiedzieć od kiedy. A dlaczego; to także nieważne - czy miłość rządzi się racją, dlaczego i za co? Był zgrabny i dzielny, i do nikogo niepodobny z tą swoją twardą chińszczyzną, z oczami jasnymi jak niebo i subtelnym tajonym adorowaniem. Gdy mówił „Aszyche”, imię to brzmiało wykwintnie i słodko. Gdy patrzył na nią, czuła się piękną i wywyższoną, czuła się księżniczką swej nagle odkrytej kobiecości - ona, prosta t’ungsin-juan, człowiek z karabinem jak miliony braci z Jenanu. Ju podziwiał jego zmysł tajgi: „wielki łowca, tygrysia dusza...” Ale ona” jeśli znajdowała tu jakieś podobieństwo, to tylko w losach z tygrysiątkiem, spotkanym na tajbołach. Przywędrowało za matką z dalekich gór, a kiedy matkę ubito, zostało samo w tajdze i nie wiadomo, czy znajdzie drogę z powrotem w rodzinne strony, choć jest odważne i silne, jak ten polski chłopiec szukający ojczyzny. Budził współczucie i podziw, i niepotrzebne, dławione usilnie pragnienia... Może przyszedł w porę, gdy samotność okwitła goryczką. W porę dojrzałą. Pożegnała go z żalem niewypowiedzianym i szczerą troską, oby dotarł szczęśliwie do ziemi, z której wyszli rodzice jego, a która nazywa się Polan. Odwrócił się na zakręcie rzeki, pomachał i znikł. Jakby nic nie było, nic 359 nie zostało, tylko cisza mroźnego poranka i sypki śnieg, zruszony jego stopami, skrzący siej w słońcu okropnie, aż oczy bolały. W parę godzin potem zjawił się Huang Czou z synem. Czekał na Ju. Nie doczekał się. Zaczęli szukać we troje i na ścieżce tygrysiej znaleźli. Niewiele dało się zebrać, co po Ju ocalało. Pochowano go za ogródkiem, obok fanzy niepozornej i starej jak on. Z gór i leśnych ostępów zeszli się łowcy na pogrzeb.swego czangkuania. Stali w smutku surowym przed trumienką i miseczkami ofiarnymi, paląc złote papierki - pieniądze na podróż do podziemnej krainy. Wszystko jak przystoi - z głębokimi pokłonami czci i szacunku, bo to był prawdziwy tawyda, ten Trzeci Ju; z wielkim zmartwieniem, że zmarł pochowany nie we własnej ziemi, samotny i bezdzietny, skazując przeto siebie i wszystkich swoich przodków na męki głodowe w świecie pozagrobowym. Rozeszli się - została sama z Cunmindi, mądrym psem, ale tylko psem. Co pewien czas odwiedzał ją Huang Czou, wybrany przez łowców na starszego, na ich czangkuania. Ten wiedział, dlaczego została, dla kogo pilnuje przełęczy. Przynosił mięso, tłustego warchlaczka albo parę bażantów, narąbał drzewa spory zapas i odchodząc zawsze się pytał, czy nie potrzebuje czegoś, bo akurat jest okazja, ktoś tam idzie do miasta... Kiedy sam nie mógł, przysyłał syna, Liaua. Tak się nią z daleka opiekowali. Była wdową po Ju, należała do ich siangu, wolnej gminy leśnej, i wszyscy w tajdze wiedzieli, że biada temu, kto by się odważył skrzywdzić Aszyche, siostrę każdego tawydy od Siodłatej Przełęczy do Polskiej Mogiły. Mijały dni i noce. Po nieobfitej w śniegi zimie przyszła sucha, słoneczna wiosna, potem pora deszczowa i wreszcie bujne, podzwrotnikowe lato mandżurskie. Pięć miesięcy mnóstwo dni i nocy obwiedzionych górami i ko 360 niecznością wytrwania, dla przełączy, poza sobą, więc jakieś półżycie - przyćmione, bezosobowe istnienie. I oto wrócił. Nigdy o takiej możliwości nie myślała. Wrócił nie ten sam, ociemniały przeżytym. Nie pytając o zdanie wziął sobie pustą fanzą i ją: „zostanę z tobą, Aszyche”. Stało się zwyczajnie, samo przez się. Zupełnie inaczej widziała to kiedyś, w rzadkich chwilach poddania się zmożonej zmysłami wyobraźni. Śniło mu się coś z przebytych doznań, coś strasznego, bo dygotał jęcząc i garnął się do niej jak dziecko. Tuliła go osłaniając sobą, aż się zbudził na jej piersi. - „Aszyche?” Wbierał w siebie jej zapach i gorąco, i tętno wzburzonego serca. - „Jestem, Wei-tou, czujesz mnie przecież.” - „Zdejm koszulę, żebym cię całą poczuł... Nie broń mi tego, Aszyche!” Nie miała zamiaru bronić. Chciała go przecież. Ale żeby to, czego ona ani on dotąd nie znali, nie umieli - żeby to wypadło serdecznie i ładnie. Czemu nie szukał jej ust ani oczu - całował same piersi, ramiona, ciało... Był tak nieporadnie zachłanny i tak mu spieszno było, że ujęła jego głowę w swoje dłonie. „Poczekaj” - i ucałowała przedtem w usta, żeby widział nie tylko siebie, ale żeby widział i ją, Aszyche. Obojgu im dane jest wielkie szczęście kochania. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że to wszystko było odrażające albo niemiłe. Wcale nie. Tylko ta ich pierwsza noc nie przyniosła im nic z owej ekstazy miłowania, jaka jest w legendzie. Nic z baśniowych rozkoszy opiewanych przez poetów. Trochę bólu i ulgi, większa bliskość wzajemna i świadomość przemiany, witanej w nastroju mieszanym - ani to zguba, ani Nowy Rok - oto jest kobietą. - To Ju był aż tak stary, że już nie mężczyzna? - spytał ją nazajutrz. - A może po prostu nie chciałaś z nim? Prawdę mówiąc nie był pociągający. Brzydki i okropnie brudny. 361 Musiał, rzecz jasna, w jakiś sposób wytłumaczyć sobie; dlaczego do tej nocy, mimo trzech lat małżeństwa, nie znała mężczyzny. Może miał prawo wiedzieć. Ale nie powinien był pytać o to. Sama by mu kiedyś powiedziała. I nie przystoi tak się odzywać o Ju. - Ju był dla mnie bardzo dobry. Nie chciałabym Lepszego ojca. - Ale spaliście razem. Czy nigdy nie próbował? - Wei-tou, mówisz nie do rzeczy. - Dlaczego? Na takim odludziu, w takie noce parne, gdy wszystko wokoło kocha się... Czy nie było tobie ciężko bez pieszczoty? - Naturalnie. Byłeś daleko, mogłam tylko myśleć o tobie... Ale po co się pytasz? Przeżywałeś to samo. - Och, ja spałem pomiędzy Ałsufjewem i Lui-Tsinem. - To znaczy, że gdyby obok była kobieta? Brzydka, stara kobieta? - Nie wiem. Przed odejściem, pamiętam, tak mi już dojadła ta moja cnota, że... Nie dokończył i wyszedł na dwór z koszami. Nosił wodę, a ona zabrała się do przerwanej roboty. Przykrawając skórki na nowe uły dla niego, powtarzała sobie, że to jest właśnie to, tylko to... Nie wmawiaj sobie, Aszyche, że jesteś miłością jego, pierworodną jego serca. Przywędrował po strasznych przeżyciach, głodny zapomnienia i kobiety. Chwyciłby się każdej, jakąkolwiek znalazłby w tej fanzie. Nie maskuje się ani przystraja. To trzeba cenić. Ale czy wyznałby to, gdybyś nie była Chinką? Czy z białą dziewczyną, z T’ao na przykład, chociaż nie jest zupełnie biała - pozwoliłby sobie na tak brutalną szczerość? Może gdzieś jednak tkwi w nim coś z tych uprzedzeń i przesądów jego środowiska. Może uważa, że z żółtą dziewczyną trzeba prościej i bardziej cieleśnie. Nic przecież nie wiesz o nim, Aszyche. Lądy i wieki was dzielą, sprawy i drogi życiowe... Cierpliwa i mądra winna być 362 miłość, Aszyche, żeby jej nie popsuł, nie znieważył twój chłopiec z ociemniałą, chorą duszą. Przyniósł wody, wziął sidła i Cunmindi. Nie mógł wprost ustać w miejscu - taki miał w sobie niepokój czy potrzebę działania. Wrócił po południu z sarniakiem. - Odbiło się od matki, pod wabiłem na pisk... A Cunmindi jest do niczego. Głupi pies. Zaraz wziął się do obierania, krótkimi nacięciami noża podcinając skórę, żeby ją potem obdzierać. - Głupi - powtórzył z rozdrażnieniem. - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nazwano go Mądrym. - Cunmindi nigdy nie tropił, musisz to wziąć pod uwagę. Pilnował mnie i fanzy, kiedy Ju szedł w obchód swych sideł i pułapek. Chodź tu, Cunmindi. Będziesz teraz polował z Wei-tou, jak twoja matka Jaga, jak twój brat Bąk... Co znaczy „bąk” w twojej mowie, Wei-tou? - Jefług... Nie, Aszyche, takiego psa jak Bąk ja już nie znajdę. - Dlaczego? - Nie znajdę. To był genialny pies. Taki rodzi się raz na sto lat. - Rzeczywiście wyglądał, pamiętam, na bardzo dzielnego. - Wyglądał! Ależ to był pies mądrzejszy od człowieka. I honoru miał w sobie więcej. Gdybym położył tego sarniaka i powiedział „pilnuj” - po polsku oczywiście, Bąk rozumiał tylko po polsku - i gdybym nie wrócił, ten pies zdechłby z głodu, nie ruszyłby się z miejsca ani tknął leżącego przed nim mięsa. A Cunmindi? Odwrócił się pogarliwie. Cunmindi, bliźniaczo podobny do Bąka, drażnił go tylko. - Nie warto mówić. Ale kochany pies stał mu widać przed oczami - nie można było nie mówić. 363 - Mieszaniec, coś tam z wilka, wyżła i owczarka, to znaczy kundel, zwykły kundel... Ale wszystkie psy raso we, te ze złotymi medalami tropowce i setery nie są warte pęczka sierści z jego ogona - tak znał tajgę i mnie! Wystarczyło spojrzeć na trop - Bąk już go mordą dopadł, sprawdził - i albo poszedł za nim, albo tylko uszami ruszył, że to stary trop, wywietrzały. Patrzę na drzewa - on także patrzy i wie, że dziś trzeba wyglądać wiewiórki albo głuszca. Stanę, bywało, na przesmyku, powiem niegłośno, rozdzielnie: „Ano, piesku, poszukaj jelenia. Dzika nie, powtarzam, dzika nie, tylko jelenia...” To mój Bączek już goni. A gonił, uważasz, głucho, bez hałasu. Zatoczy koło - het tam na dziesięć li:- i nurku je z powrotem w zakosy, na prawo, na lewo, zawsze jednak w moim kierunku. I tak ani szczeknąwszy, samą swoją obecnością wystawia bez popłochu, wyciska na mnie z tajgi, co każę - jak jelenia, to tylko jelenia, a jak dzika, to wszelką inną zwierzynę puszcza, dzika tropi... Widziałaś kiedy takiego psa? „Przyjrzyj mu się - mówiła sobie - jak się zwierzę ciem przejmuje, jak cierpi. Człowiek cierpiący po stracie psa nie może być złym człowiekiem. I jeśli dla psa ma tyle serca i zrozumienia, czyżby nie znalazł dła ciebie, Aszyche?” - A przy tym był ogromnie dziecinny. Tę wesołość wziął po Żuku, bo Jaga... Widziałaś ją. Suka ponura, zmyślna, bo zmyślna, ale z humorami i z takim, wiesz, jędzowatym przekąsem. Mordę nawet miała od tego krzywą. A Bączek urodził się szalenie zadowolony i roz mowny. Nie było dla niego cięższego zmartwienia, kiedy mnie chandra napadła i nie mogłem z nim mówić. Czego wtedy nie wyprawiał’ Wszystkie swoje sztuczki pokazy wał: i przynosił z lasu, co się dało, i po twarzy lizał, a oczy miał takie wyraziste, wszystko w nich można było wyczytać. Jak u ciebie. Widziało się wprost: „Daj spokój, Witku, nie warto... Chodźmy lepiej do lasu.” Czasem 364 słyszę, jak się prosi, jak skuczy... Niedobrze jest ze mną, Aszyche. Z tym nieopatrznym wyznaniem i słabym wstydliwym uśmiechem był znów jej chłopcem. Odłożyła nie doszyte uły, objęła go za szyję. Nie mógł się poruszyć w obawie, że dotknie skrwawionymi rękami. stał więc tak z nożem, trzymając je roztoperczone w po wietrzu. - Jak u mnie? Spójrz, Wei-tou. - Ładne oczy, głębokie... Bąk miał malutkie i zaroś nięte. - Nie kpij. Dlaczego się wstydzisz? Ja wiem, że nie dobrze jest z tobą. Chcesz dalej tak milczeć i gryźć się tym, co cię dręczy? To co mamy dzielić? Nie od razu odpowiedział: - Nie mogę. Zaczekaj, aż się trochę rozejdzie. Przyzwyczaiła się czekać. Całe jej życie, odkąd nazwa ła się żoną Trzeciego Ju, żeby odbierać i przesyłać sy gnały z Siodłatej Przełęczy, było nieustającym czeka niem na oddział. Ale jej oddział, rozbity i ścigany, prze szedł Pasmo Górskie Pomyślności i Pokoju, schronił się w Krainie Rad. Została tylko łączność i straż ostatnia, nieliczne ogniska na szczytach, lecz i one gasły jedno po drugim, wykrywane przez nocne patrole lotnictwa. Ostatnie wiadomości, jakie wybłyskano od sopki do sopki, pełgały widmem straszliwego głodu z dorzecza Hoang-ho: dwa miliony chłopów pomarło, Japończycy całą swoją potęgą uderzają na Okręgi Wyzwolone, ale Jenan się broni. Ósma Armia walczy. Niemcy dalej idą naprzód przez Związek Rad, są już u stolicy Ukrainy. Anglikom i Amerykanom też się nie wiedzie. Ani jednej dobrej wiadomości. Same klęski, morze krwi i męki, przemoc rozszalała - tego Wei-tou nie chce znać. - Dosyć. Wyrwałem się stamtąd jak z domu wariatów. - Ale jak długo będziemy sami? Wcześniej czy później pójdziemy między ludzi. 365 - Nie potrzebuję. Ty mi w zupełności wystarczasz. To bardzo dużo, to chyba szczyt wszystkiego dla kobie ty, jeśli chce być tylko kobietą. - Kocham cię, Wei-tou, ale nie będę ci miłym mu rem, co przesłania sobą świat, ani cienistą altanką wy tchnienia... Dobre to w wierszach Li T’ai-po. A może naprawdę tak było wtedy, tysiąc lat temu. Nie zrozumiał. Prostych rzeczy nie dostrzega. Bąka po dziwia. Ale nie myślał, że jej także powiedziano „pil nuj!” Nie ruszyła się z miejsca, choć dawno odeszli ci, którym przyrzekła, i czarne są szczyty, bez świateł roz kazu - drugi już rok. Nie zapytał: „Co przeżyłaś, Aszy che, przez tyle dni i nocy sarna jedna na zapomnianej przełęczy?” A przecież miłość znaczy - ty, tobie wszystko, moja myśl i troska, i rozkosz. Tak przynajmniej było na fil mach oglądanych niekiedy w Anszaniu, w powieściach czytanych między zajęciami w Jenanie, kiedy się uczyła, by potem innych uczyć. Tak sobie zresztą wyobrażała. Jeśli pokocha i będzie kochana, to pójdą we dwoje tą samą drogą walki, dzieląc się każdą miseczką ryżu, każdą myślą - czy można prościej i piękniej? Ale miłość, jaka zastała ich w tej fanzie, nie łączyła bez reszty i nigdzie nie wiodła. Strudzona siadła sobie w progu czekając, co z tego wyniknie. Nie macie dokąd iść - szeptała do Aszyche w nocy, gdy Wiktor spał zmę czony do syta. Tajga - lato w pełni, niedźwiedzie ko chają się znowu na zabój, słyszysz? Kochajcie się także. Niech wam służą samotnia i miłość, i szeroki k’ang... Nawykła do rozmyślań, nie mogła nie spojrzeć czasami na niego i siebie z daleka - i to nie były dobre chwile. Wiktor, przeciwnie, żył - zdawało się - samym ciałem, wyżywał się w pierwszej miłości, jakby się chciał zagłuszyć. Łapał ryby i ptaki, jadł i jadł - zapasy mąki, soi i prosa szybko topniały w spiżarce. 366. - Nie martw się, wszystko będzie. Niech tylko wrócę do formy. - Napiął bicepsy. - Pomacaj! Musiała wspiąć się na palce, by sięgnąć jego ramion. - Wei-tou, czy nie za dużo na jednego? Naprawdę możesz się podźwigać od takiej siły. - Nie ma obawy. Będziemy mieli z czego żyć. Nie zaznasz przy mnie głodu. Naturalnie, cieszyła się z tego, że tak prędko prostuje się, jędrnieje. Tylko znowuż czy nie dba o siebie z pewną przesadą i wyrachowaniem co do korzyści w przyszłości, jak gdyby to nie było jego ciało, ale jakieś narzędzie czy interes? Pewnego razu nie doczekała się z obiadem i wyszła na spotkanie. Najbliższym miejscem, gdzie stawiał sidła, były mrowiska. Wracając zawsze tam zaglądał. Nie znalazła go jednak. Sama posprawdzała sidła, pu ste tym razem, i zaczęła przyglądać się mrówczym jajom, na których żerują bażanty. Mnóstwo białych ziarenek leżało przed mrowiskiem na południowym zboczu i robotnice wciąż przynosiły nowe i nowe jajeczka. Na świeże powietrze, na słońce... Owinięte ciepłym oprzędem spały w ziarenkach malutkie czerwie, przyszłe mrówki. „Żłobek - pomyślała. - W Jenanie myśmy też wynosiły niemowlęta na słońce.” .Ruszyła patykiem i bury kopczyk jakby się osunął wierzchnią sypką warstwą wprost pod patyk. Mrówki, ściekając spłoszoną lawiną, chwytały swe maleństwa, ciągnęły czym prędzej do domu w bezpieczne mieszkalne podziemia. Jedna ugrzęzła ze swoim ciężarem przed gałązką, to dwie naraz doskoczyły i w oka mgnieniu przewaliły wspólnymi - siłami przez zawadę - doprawdy nie wiadomo, co tu bardziej wzruszało: ta ich mądrość bezwiednie organizująca społeczeństwo ofiarne i sprawiedliwe, co się ludziom dotąd nie udaje, czy też owa miłość ogromna w takim okruchu istnienia! 367 - Przypatrz się, Aszyche, przypatrz się dobrze tej drodze. Bo jeśli ci się urodzi małe - a może się teraz urodzić - będziesz je niosła tak samo przez wszystkie przeszkody i strzegła, żyjąc jego życiem, jak mrówka i jak tygrysica... Gorące ziajanie owiało policzek. Obejrzała się. Cun mindi siedział przy niej, majtając przyjaźnie wywieszo nym jęzorem. Nieco dalej stał Wiktor z kószałką na ple cach. Patrzył jak w pierwszym dniu spotkania i w tym jego skupionym, odkrywającym spojrzeniu widziała się bie znów wywyższoną i piękną. - Jesteś taka... Brakło mu słów na tę inną, znienacka ujrzaną Aszy che. - Jaka? - spytała tak samo z cicha. Ale on już się wyzwalał ze swego zapatrzenia. - Takiej cię jeszcze nie widziałem... W sidłach nic nie ma? - Nie ma - odrzekła z żalem, że zawsze, ledwo go ruszyć, zwija się w sobie, jeżasty, nie do ujęcia. - Za długo ciebie nie było, więc wyszłam. - Zupełnie niepotrzebnie. W taki skwar, do tegoż jeszcze z kawałem żelaza na ramieniu. Inaczej o jej karabinie nie mówił, jak tylko kawał że laza, grat,’ muszkiet... Jątrzyła mu się za każdym rażeni strata ojcowskiej niezrównanej strzelby. - Cóż, nie zostawię w pustej fanzie. Prosiłam, żebyś brał z sobą. - Taki grat... Strzela nie wiadomo kiedy, i to chyba w twoich rękach. A zresztą, ile masz naboi? To prawda, miała tylko trzy naboje i „cytrynkę”, gra nat japoński. - Wszystko jedno. Byłabym spokojniejsza. - Ii, jeszcze się taki nie narodził, co by mnie zasko czył w tajdze. Szli wysokim brzegiem nad roziskrzoną w słońcu rze 368 ką. Wiktor, jak zwykle, na przedzie, torując drogę przez trawę sięgającą piersi. Aszyche, podążając za nim, tonęła w niej z głową. - Cunmindi trawę skubie - zauważył. - Będzie deszcz. Nie wiadomo czemu ruszył pod górę, oddalając się od brzegu, prosto na modrzew rosnący swobodnie nad kępą młodniaka - drzewo światłolubne i wyniosłe, koroną w gorącym błękicie nieba. - Jesteś bardzo uważny, wszystko dostrzegasz. A tego nie widzisz, że nic mi dotąd nie powiedziałeś. - A co miałem powiedzieć? - Nie wiem, Wei-tou, co mówi mężczyzna biorąc kobietę. Może zawsze te same słowa, ale każda z nas czeka na nie. Czeka i przeżywa po swojemu swoje Święto Lata... Głos jej dziwnie zamierał, jakby się oddalał od niego. Spojrzał za siebie. Nie nadążała za nim, kulejąc. - Co ci się stało? - Skaleczyłam się. - Pokaż. Kucnęła zdejmując z nogi kapeć. Starta do cienka podeszew była przebita i ranka krwawiła pod dużym palcem. - Na kolec nastąpiłaś albo na suchą gałąź. Trzeba będzie wyjąć dobrze wymoczywszy, tymczasem trzymaj się. Wziął ją na ramię i poniósł przytrzymując nad głową ręką. - Ależ ja dojdę, to taka głupia drzazga. - Siedź, siedź. Ważysz tyle co sarna, więc szkoda słów. Szedł naprawdę bez wysiłku, jakby mu burunduczek siadł na ramię. Kołysząc się lekko sunęła nad trawą i porostami. Widziała teraz całą okolice. - Dobrze być wysokim... Ale po co idziesz na ten pagórek? 24 - Leśne Morze - Zobaczysz. Dopiero z górki wskazał na przeciwległy brzeg, gdzie brzoza wyrwana z korzeniami padła w tłum posępnych i niechlujnych świerków. - Poznajesz? Och, świerki były wtedy odświętnie ośnieżone i wszyst ko wyglądało inaczej. Ale to miejsce poznałaby zawsze: tam właśnie znalazła z Huang Czou martwą tygrysicę i Ju, raczej trochę strzępów po Ju. - A ja szedłem, widzisz, tędy, nic nie wiedząc i myślałem... Jak już koniecznie chcesz, żebym ci powie dział coś na twoje Święto Lata, no to myślałem o tobie, Aszyche... Dostojnie i słodko, jak niegdyś, zabrzmiało jej imię. - Czekaj, zejdę. Chcę patrzeć na ciebie. Legli w trawie. Okryci winobluszczem i głębokim cieniem modrzewiowym, patrzyli na rzekę. Na rzekę, jaką mieli przed oczami w ów jasny, mroźny dzień Nowego Roku, gdy się rozstali i on powędrował zimowym torem Mutanciangu po chleb i wolność w ojczyźnie, a ona zo stała w Fanzie nad Progami. - Więc jednak myślałeś? - Wprost wołałem do ciebie. - Jak wołałeś? - Aszyche, Aszyche, ja bym z tobą cały świat obszedł, i takie tam romantyczne głupstwa. - Ale ja właśnie chcę tych głupstw. Nie skąp mi tego, Wei-tou. - No to jeszcze sobie wróżyłem... To było przecież pół roku temu, więc dawno, jeśli mie rzyć przeżytym. Był młody i żądny nieznanego, niósł w świat pragnienie walki i żal rozłąki z nią, która się dostała ciemnemu Ju, jak ślepej kurze perła. Kiedy coś mignęło pomiędzy brzozą i świerkami, chciał sprawdzić, czy mu się nie przywidziało, i wróżył sobie idąc tutaj na wzniesienie: „Jeżeli nic nie będzie, to nigdy nie 370 zobaczę się z Aszyche...” Szła za nim wtedy i później. To znaczy, że nie tak - sobie wrócił, z woli przypadku. Okaleczony i odarty wlókł się przez tajgę z tęsknotą swoją kpiącą, że człowiek najbliższy, kobieta, której pragnie, jest „człowiekiem wewnętrznym” Trzeciego Ju. Oczywiście nie powiedział tego tak wyraźnie, ale go przecież kochała. Kochający wyznają się w niedomówionym. - Jakże trudno wydobyć cokolwiek z ciebie, Wei-tou... - Szczęki mi się zwarły. Po dłutach i tarniku wszystkie słowa w ustach puchną... A resztę ty i tak wiesz. - Pu kan tan, doprawdy? - Z całą pewnością. Czytasz mnie po prostu. Za dziesięć lat będziemy chyba rozmawiali już tylko oczami. - To ty sądzisz, że i po dziesięciu latach? - Czemu nie? Jeżeli oczywiście będziemy żyli i jeżeli tobie nie obrzydnę, bo co do mnie... A to za co?! - Żebyś się nie wygłupiał, mój jeżu! - Aszyche! - I zamknę ci usta! - A wiesz, żeś jeszcze nigdy sama? - Bo nigdy jeszcze tak ciebie nie chciałam... Cunmindi uszy postawił zdziwiony - laboga, co się z ludźmi dzieje?! - Idź sobie, piesku, idź, nie podglądaj... Ociągając się odszedł na stronę. Widział już tylko dwie głowy, czarną i płową, zbliżone w serdecznym uścisku. Łapał muchy od czasu do czasu nagłymi chapnięciami i znów zamierał sennie zobojętniały na dziwne dźwięki, szelesty i słowa. Nie było w tym nic niezwykłego, tak bywa widocznie u ludzi. - To teraz dopiero „przeżyłaś? A przedtem dlaczego? - Och, musi przyjść samo, od środka. Pragnęłam cię, ale zawsze coś przeszkadzało. Nie mogłam się oddać zupełnie. - A powiedz, o czym myślałaś przy mrowisku? Miałaś zupełnie inną twarz. 371 - Jaką? - No, nie jestem malarzem ani poetą... Taką cię w myślach kochałem. Oddychali jeszcze upałem miłosnych uniesień. Prze świtujący przez konary błękit grążył się drobnymi smu gami w modrzewiowy, popielatobury cień i wciąż świ drowało natrętne, niskie bzykanie trzmiela. Krążył do koła gałązki winobluszczu, zwisającej nad czołem Wiktora. Wiktor chciał go odpędzić, Aszyche wstrzymała: - Popatrzmy, czy znajdzie. Trzmiel zbliżał się do liści wołających jaskrawymi ko lorami bieli, różu i purpury, ale dotknąwszy znowu, zry wał się do lotu, oszukany - te liście tylko udawały kwiaty! Co za dziwna, niespotykana roślina bez krzty zielonego... Siadł wreszcie, obracając się z wolna, widocz nie za zapachem, bo zaraz rozsunął liście, odnajdując ukryty pod nimi prawdziwy kwiat. - Może kwiat miłości jest tak samo ukryty, kochanie? To było ładne. Tchnęło przeczuciem czegoś jeszcze bardziej pięknego, co jest przed nami - zbliżamy oto nasze usta i ciała, pragnienia nasze i losy, i później do piero... W każdym razie ilekroć później oglądali się na swą miłość, ten dzień zawsze jaśniał im ciepłą barwą i był jak słup milowy. Wkrótce potem wypadła warta Aszyche na przełęczy. Poszli razem. Noc była dobra, bo wyjątkowo ciemna i cicha. Ogień, którego pilnowała Aszyche, trzaskał wysoko i równo. Wiktor, pracujący u rusztowania przed sąsiednim ogniskiem, opuszczał i podnosił zasłonę z kory. Wszystko razem - jedno światło nieruchome, drugie mrugające miarowo - tworzyło umowny sygnał wstępny: „czuwamy - nadawajcie!” W taką noc to się dobrze widziało z daleka. A jednak nigdzie nie było odbłysku przyjęcia. 372 - Coś się staio z Mej - powiedziała Aszyche. - Próbujmy jeszcze, może nie zdążyła na czas. Pracowano tak godzinę i drugą, wyglądając świateł odzewnych w ciemnościach. Wiktorowi od naciągania linki, idącej przez bloczek do żerdzi z zasłoną, ramiona zaczynały już ciążyć. - Swoją drogą musiałaś nielicho się zmachać za każdym razem przy takiej pracy. - Nie zawsze. Często Ju pomagał. Drzewa przyniesionego zawczasu na gołą przełęcz starczyło do północy. Wraz z nim wyczerpała się cierpliwość nadziei. Aszyche nie mogła dłużej się łudzić. - Mej już się nie odezwie. Siedli przy dogasających ogniskach. - Tu myśmy siedzieli - Tung, Mej i ja - akurat trzy lata temu. Tung powiedziała: „Wrćcę do Szuangpao, nad rzekę, zamieszkam u dziadka przewoźnika. Będę miała kontakt z Ninganiem, a błyskać do was będę z Jeleniej Sopki.” Mej mówiła, że pójdzie szalona, z pomieszaną mową - takich się szanuje - będzie mogła chodzić do Wangcyna i Tanghua i światłami sygnalizować raz z Kudlacza, a raz z wysokiego Kou. A ja, powiedziałam, zejdę do Fanzy nad Progami i zostanę żoną Trzeciego Ju. - Długo tak trwało? - Dosyć długo, przeszło rok. Miałyśmy kontakt z sobą i z oddziałem. Potem Japończycy zaczęli naciskać. Srebrogłowy chciał się przedrzeć do swoich w rejonie Antu, ale go odrzucono, poszedł więc do Kraju Rad. A na naszą łączność w górach - nie my jedne przecież wartowałyśmy przy ogniach - na całą łączność puszczono zwiadowców i samoloty. Kilka razy zmieniałyśmy kalendarz, kiedy i gdzie rozpalamy ogniska. Nie pomogło. Pierwsza zginęła Tung. Pewnej nocy odebrałam: „Tung nie żyje, mówi Lu”. Później - „Lu nie żyje, mówi Sao...” Najdłużej trzymała się Mej, ta szalona. Ale i ona, widzisz... 373 Jeżeli po raz czwarty, w czwartym terminie nie daje znaku, to znaczy, nie żyje. - No i co teraz? - Będę czekała. Wiktor nie widział w tym żadnego sensu. Towarzysze jej od dawna w Sowietach, z innymi grupami nie ma kontaktu. Kto pamięta, że na tej przełęczy tkwi Aszyche z jedną,.cytrynką” i trzema nabojami w niepewnym karabinie? Została, jak zostaje ryba na łące, gdy woda opadła. Jak żołnierz, któremu nie dano rozkazu zejścia z placówki. - Nie czekaj, szkoda czasu i życia. Z Jenanu do ciebie nie przyjdą... Opowiedział o swoim spotkaniu z rosyjskimi zbiegami. Nie chciała, nie mogła uwierzyć w taką potworną niedorzeczność. - Oni cię oszukali, Wei-tou. To byli wrogowie, reakcjoniści. - Daj spokój, zwyczajni ludzie, nauczyciel z lekarką. - W takim razie nie wszystko zrozumiałeś. - Posłuchaj. Kiedy znajdę kłak sierści na jałowcu, wnioskuję, jaki zwierz otarł się o niego i dokąd poszedł... Wystarczy rozmowa z takimi właśnie zwyczajnymi ludźmi, taka jedna banalna historia. Aszyche nie odezwała się. Objąwszy kolana siedziała skulona nad wygasłym ogniskiem. Nie rzucało już żadnego odblasku i twarzy jej Wiktor nie mógł rozeznać w ciemnościach. - WTybacz, ja też to miałem, moją wiarę, ten ból... - Nie stykałam się z ludźmi, którzy stamtąd uciekli - głos Aszyche był cichy i zdecydowany, po jakimś rozrachunku. - Rozmawiałam z tymi, którzy uczyli się w Kraju Rad. Pewnie, że nie wszystko tam jest tak pięknie, jak im się widziało. I nie tak ohydne, jak według przeżyć tych dwojga z obozu. A jak jest naprawdę, tego nie wiem. Wiem tylko, że Chiny walczą w zamęcie 374 i rozpaczy i dwa światła idą przed nimi - Mao i Stalin - prowadzą, jednoczą... I na całym świecie jest tylko jeden kraj, który nam pomaga, któremu naprawdę zależy na tym, żeby Chińczyk nie był niewolnikiem. Dlatego nie mów ze mną źle o Stalinie. - Cóż, dla was rzeczywiście... Zresztą wy i tak wszystko robicie na swoją modłę. Chciał jakoś złagodzić i przejść czym prędzej nad tym, co znienacka wychynęło do nich dzieląco spoza tajgi - my i wy, Europa i Azja, wszystko, od czego się odżegnał jednym słowem - polityka! Gdyby Aszyche zwierzyła mu się: „jakże mam żyć te raz, Wei-tou, skoro nie pójdziesz ze mną?” - toby od rzekł pewnie, że trudno, jak nie będzie innego wyjścia, to pójdzie... Słowo cieplejsze powiedziałby - zrozumiała by, że i on bez niej nie może. Ale Aszyche milczała. Powinien byłby przemówić, nie zostawiać jej samej ze swoją rozterką. Musi to zrobić, tak to odczuwał, jako właśnie mus jakiś, więc nic nie powiedział, rozdrażniając się tylko na jej zaślepienie partyjne, i tak im noc ze szła - tam przy ognisku i potem w fanzie - na pół słowach. Niedobra noc. Pierwszy raz leżeli obok siebie udając, że śpią, każde osobno ze swymi myślami. Nazajutrz przy pracy w ogródku, który Aszyche po śmierci Ju powiększyła - Wiktor nawiązał do wczoraj szej rozmowy. Nie warto spierać się - mówił - komunizm, wolne Chiny i jego ojczyzna, państwo polskie, to już przegrane sprawy, należą właściwie do przeszłości. Wojna idzie ku końcowi, Niemcy i Japonia zwyciężają na wszystkich frontach. Tu nie ma się co oszukiwać. Niedługo nastąpi rozbiór świata. Europę, Afrykę i Bliski Wschód weźmie Hitler, a cała Azja, Australia i Oceania przypadną Japonii. Nie będzie Związku Radzieckiego ani Jenanu, żadnych Wyzwolonych Okręgów komunistycznych w Chinach. W tych warunkach jaką oni mają przyszłość przed 375 sobą? Gdziekolwiek pójdą, znajdą u zaborców pracę najcięższą, najgorzej płatną, jako ci obcy, bez fachu, niewykwalifikowani, Zresztą wszystkie lepsze zajęcia będą dla Japończyków i ich chińskich przyjaciół. Należałoby zastanowić się, jak sobie życie ułożyć możliwie najlepiej i bez Japończyków... Wiktor nie wątpił o słuszności swego stanowiska, a jednak to, co mówił, pobrzmiewało mu czymś obcym i fałszywym. Dopiero przy słowach „jak życie ułożyć najlepiej” przypomniał sobie, że przecież w ten sposób rozumowała ta kanalia, Kwapiszewicz, na przyjęciu u doktora Cięgło. Zmiął więc resztę wywodów. - Ja to wszystko przemyślałem. Powinniśmy się przenieść do Lui-Tsina. Lui-Tsin zajął się hodowlą żeń-szenia, on się na tym zna. Za rok, za dwa lata, będzie z tego duży zysk. Ja bym chodził za pantami i za zwierzem futerkowym, potem założylibyśmy fermę pantową - jedno stadko jeleni wystarczy, wiesz? Ściągnęłoby się jeszcze paru ludzi, powstałaby osada. Mielibyśmy dom jak się patrzy, kawał pola, konie i krowy... Cunmindi warknął. Przerwali na chwilę rozmowę - pies coś wyczuł. Sprężony, niuchał ostro od przełęczy. Raptem zaszczekał nisko z całej pasji - na człowieka. Rzucił się ścieżką pod górę, znikając na wąskiej przecince między drzewami. Słychać było, jak się cofa przed kimś ujadając zajadle. Spod czyichś nóg osypały się kamyczki, za nimi poszło przekleństwo japońskie. Wiktor machnął przez płotek. Pomknął, ledwo myśl zaświtała, że idą po niego. Dopiero w półmroku drzew, przedzierając się przez krzaki i liany, oprzytomniał. Pierwsze, co mu przyszło na myśl, to - Pen! Pen powiedział jednak ojcu o ich spotkaniu. Wu sprowadził Japończyków i oto przyszli. Jego nie złapią, ale fanzę spalą, a już Aszyche... Zawrócił, obchodząc dokoła z daleka, aż do skraju lasu nad rzeką. Gdy stamtąd wyjrzał, zobaczył róg fanzy 376 i polankę przed nią. Aszyche rozmawiała z jakimś mężczyzną. Pies leżał przy nich spokojnie. Wiktor zaczął się zbliżać, nie wychodząc jeszcze z lasu, w końcu poznał przybysza: to był Ałsufjew. Wtedy oparł się o drzewo i stał nie wiedząc, iść do nich czy odejść? Należało odejść na zawsze ze swą hańbą i kalectwem. Nie można już było wmawiać sobie, że przeszło z czasem, że się z tego wyzwolił... Uciekł przecież na pierwszy dźwięk japońskiej mowy. Co prawda, wszystko okazało się, jak widać, fałszywym alarmem, po prostu AłsufjeWowi spodobało się zwymyślać psa po japońsku - cóż z tego... Wiktor myślał, że idą Japończycy, i zwiał w zwierzęcym strachu, rzuciwszy im na pastwę Aszyche - tylko to było istotne. Nawroty obłędnego strachu powtarzać się będą jak febra, jak padaczka. Niech tylko zaleci Japończykami, niech no zajrzy mu w cczy niebezpieczeństwo, że może się dostać z powrotem w ręce Kaimatsu i przejść od nowa, co przeżył w swej celi, na torturach, przy palu w czasie egzekucji... - A przecież nie jestem tchórzem! Nie jestem, nie byłem! Przywołał na pamięć wszystkie przykłady swej odwagi, świadczył się nią przed sobą - proszę, kto by się ważył na takie szaleństwa? Niczego się nie bał, ryzykował, brawurował - jak na motocyklu do pierwszej kraksy... Ile razy ostatecznie można umierać? Umarł godnie na palu i drugi raz w celi, i jeszcze raz w nurtach Sungari, rzuciwszy się z mostu... Dosyć. Wypalił się jak bateryjka. Ałsufjew z Aszyche dawno weszli do środka. Trzeba było także tam iść i jakoś upozorować... Nic mu jednak nie przychodziło do głowy. Powlókł się, widząc już całą tę obmierzłą scenę, jak go Ałsufjew klepnie po ramieniu, zaśmiewając się cienko^ - Aleś się zląkł, co? Kozioł by tak przez płotki nie sadził! - A co miałem 377 robić? Byłem bez broni... - O, mój dzielny Tartarenie, uciekając nie rzuca się jednak kobiety... Aszyche czekała na niego. Stanęła w drzwiach ledwo się zbliży} do fanzy. - Jak dobrze, Wei-tou, że wcześnie wróciłeś! - za wołała. - Mamy gościa. Nie zgadniesz, kto przyszedł! Osłoniła go przed obcym i wszystko odbyło się inaczej. Ałsufjew wprawdzie wykrzyknął „o, mój dzielny Tar tarenie!”, ale bez złego śmiechu - naprawdę się cieszył, że go widzi i ściska, i do tegoż jeszcze tak prędko! Aszyehe przecież mówiła, że nie spodziewa się dzisiaj Wiktora, bo kopie doły na kozice gdzieś za Modrą Stru gą... - No i taka siurpryza, nie, nigdy bym nie przypuszczał idąc tutaj... - Ałsufjew mówił jeszcze spieszniej niż dawniej, posiwiał, policzki mu obwisły i białka miał żółtawe. - Myśmy cię, Witia, pożegnali, zginąłeś taką straszną śmiercią! - Nie pierwszy raz. Przyzwyczajam się pomału. - Urżnęliśmy się nawet z Zakrzewskim. - Z Ryśkiem? - Tak, z Riszardem Bogusławowiczem. Od niego się dowiedziałem. - A ten znów od kogo? - Jemu prezes powiedział. Prezes Kwapiszewicz re gularnie odwiedzał nas z Charbina. „Ten pański kolega, Domaniewski - powiedział - wplątał się w jakąś spra wę szpiegowską i kiedy go wieźli na przesłuchanie, to wyskoczył z karetki prosto, do rzeki.” Zakrzewski zaraz do mnie, bośmy nieraz o tobie rozmawiali, i jak zasied liśmy... - Przepraszam, ale gdzie się to wszystko działo? - Nie mówiłem? W górach Taipinglinu. Stamtąd właśnie idę. Z tego, co powiedział, wynikało, że Kwapiszewicz dopiął jednak swego. Japończycy poszli na spółkę. W gó 378 rach Taipinglinu zaczęto wydobywać rudę uranową, obok miały powstać zakłady produkujące ciężką wodę według metody Ałsufjewa. Planowano całe miasto fabryczne, wspaniałe laboratoria, elektrownię nad zaporą wodną... Tymczasem w kotlince zamkniętej stokami granitu („gra nit tam wysokiej klasy, dwumikowy, bictyty z musko witem...”) postawiono parę baraków i prowizoryczny ma gazyn. Właśnie Rysiek został magazynierem. Cała historia wielkiego przedsięwzięcia wyglądała do syć mętnie, może dlatego, że Wiktor słuchał nieuważnie. Obchodziła go Aszyche, krzątająca się przy piecu dokoła kolacji dla nich, milcząca, bo rozmawiali po rosyjsku. Chińszczyzna Ałsufjewa była zbyt uboga, jak na użytek osobisty. - Na razie otrzymałem prymitywne laboratorium w baraku, dwóch asystentów i pensję profesora uni wersytetu. - Nie rozumiem, dlaczego uciekłeś. Zmiany formy nie spostrzegli. Ostatnie przeżycia Wik tora wyrównały różnicę wieku między nimi i „ty” wy mknęło mu się w sposób naturalny. - Dlaczego? Rozbieżność zdań, mój drogi. Mnie, wi dzisz w całym tym procesie rozpadu jądra atomowego obchodziła wyzwalana przy tym energia, a ich - głów nie siła wybuchowa. Bardzo się z tym kryli ci moi ko chani asystenci, ale śmierdziało od nich fizyką sztabową i oczy im się wprost lśniły na taki horrendalny wybuszek. To byłaby dopiero nowa broń! Chcieliby przekonsultować, pocksperymentować ze mną. póki byłem im jeszcze potrzebny i dopieroż za bombki dla Ameryki, dla Sowietów! - Nienawidzisz bolszewików, no więc... - Co innego bolszewicy, a co innego Rosja. Ja żem Rosjanin! I w ogóle wypraszam sobie jakiekolwiek wciąganie nauki w podobne afery! 379 Z gestem wielkopańskim - po tych Ałsufjewach, co bojarzyli nad Ołsą - wypraszał sobie! - Dobrze, i mogłeś mimo wszystko odejść? - Widzisz, byli przekonani, że mnie kupili, niemniej jednak pilnowali. Taka uprzedzająca, pełna kurtuazji inwigilacja, że ani odetchnąć... Nie wiem, jak by tam było, gdyby nie twój Zakrzewski. Porządny chłop, trzeba przyznać:.. Aszyche postawiła przed nim kolację na niskim stołku, przysunęli się do niego siedząc po turecku. - Dałem mu pieniądze na broń i ekwipunek. Sam nie mogłem kupować, boby się od razu domyślili. I przy po mocy Zakrzewskiego wykradłem się w nocy, tak że, po wiadam, zupełnie przyzwoity facet... Po kolacji pokazał im ten ekwipunek: winchester i skó rzaną kurtkę, sznurowane buty, kompas, składany nóż nierdzewny z piłką i różnymi narzędziami, wytworny neseser... Aszyche oglądała niklowe cacka - pilniczki do paznokci, jak objaśnił Ałsufjew, lusterko nietłukące się i wklęsłe, łagodnie powiększające, krem po goleniu, wo da kolańska... - To są bardzo potrzebne rzeczy, bardzo - uspra wiedliwiał się widząc jej zdziwienie. - Miałem w mło dości. Straciłem. A ja się inaczej czuję, kiedy to mam. Z żywności zabrał prawie samą czekoladę, parę kilo - ogromny łasuch. Wszystkie pieniądze, jakie mu zostały, oddawał Aszyche, i to szczerze, lekką ręką. Aszyche oczy wiście nie przyjęła. Ale czekolady skąpił, tylko jedną tabliczką poczęstował, wyraźnie zmartwiony, że o jeden dzień wcześniej skończą mu się w tajdze słodycze. „Siwiejące dziecko. Przedtem był cudownym dzieckiem, a mężczyzną jakoś nie zdążył” - podsumował mimocho dem Wiktor, powracając myślami do Aszyche. Na pozór była pogodna jak zwykle, niby nic nie zaszło; nie unikała rozmowy ani jego oczu. Ale na tyle przecież 380 już ją znał - wiedział, że puste jest to spojrzenie. Cierpi... Posprzątała. Przed udaniem się na spoczynek podeszła do kalendarzowych strunek na ścianie i przesunęła jedną kuleczkę: dzień minął. Ciężki dzień... Dziwnie wiotkim, pożegnalnym ruchem przebiegła palcami po strunach dni minionych i Wiktorowi się zdało, że słyszy metaliczny, wysoko wibrujący dźwięk, jak gdyby tsaoer śpiewał po umarłym. - Pardon - przypomniał sobie Ałsufjew, wyczerpawszy nawał własnych aktualij - zaczęliśmy mówić o tobie, więc jak tam było naprawdę? - Wpadłem w Charbinie przez Cięgłę. Cięgło rozpowiedział, że jestem synem Kuźmy Potapowa, a Kaimatsu znał go osobiście i wiedział, że Potapow nie miał syna, wiec kazał mnie śledzić... Nie było sensu zwierzać się, wywnętrzać przed człowiekiem pozbawionym zdolności współodczuwania, zaprzątniętym własną osobą. Należało mu tylko przekazać z grubsza i po kolei, co się przeżyło w więzieniu, na czym polega Broń Sekcji Tanaki. - Makabra! - otrząsnął się Ałsufjew. - Jeśli i bakteriologię powołuje się do czynnej służby uśmiercania, to już dalej nie można. Koniec. Trzasnął zapałką nad fajką, oświetlając twarzyczkę skupioną i zdjętą obrzydzeniem. - Ma-ka-bra - powtórzył rozdzielnie i ciszej. „Żeby tylko nie zechciał filozofować” - wzdrygnął _ się Wiktor, ale tamten właśnie chciał, odnalazłszy znowu słuchacza i korzystne tło. - Tak, tak, Witia, moje pokolenie było ostatnim, co jeszcze wierzyło w kulturę, w postęp, w - człowieka... - Bardzo się dziwię. Ty żeś fizyk, po co tobie wiara? Masz ciężar gatunkowy, siłę, masę, szybkość... - Kiedy nonsens jest zbyt wielki, amico. Nieraz po 381 wracam myślą do Boga, naturalnie jako do tego ogniska materii rozumnej... - Daj spokój. Musielibyśmy czcić szatana, że się zbuntował, i powiedzieć sobie otwarcie według przysłowia: skoro stary bóg nie słucha, pomódlmy się do obucha! - Ale co wtedy zostaje, co? - Guzik mnie to obchodzi. Ałsufjew umilkł i Wiktor poprzez charkliwe posapywanie jego cybuszka mógł nasłuchiwać oddechu leżącej obok Aszyche. Nie spała. Co czuła teraz, kiedy się wydało, że jej Wei-tou jest tchórzem? W mieście nie ma z tym tragedii. Tysiące kobiet kochają nie zastanawiając się nad tym - śmiały czy lękliwy. Odwaga rzadko się w mieście przydaje i nie jest do szczęścia potrzebna. Ale w tajdze i dla Aszyche? Zrosła się przecież ze środowiskiem, gdzie odwaga jest czymś tak niezbędnym i naturalnym, jak zdrowe nogi czy płuca. Tym się nikt tutaj nie chwali, o tym się nawet nie mówi... Aszyche nie może nie odczuwać pogardy dla niego, że w obliczu niebezpieczeństwa dostał zawrotu głowy i zostawił ją samą. A miłość i pogarda nie idą w parze, nie, one się nigdy nie łączą... - Ktoś, zdaje się France, powiedział... Słuchasz? Kapitalne zdanie. Są, powiada, gwiazdy organicznie czyste i te są martwe. A niektóre mają na sobie pleśń, czyli życie. Jak o tym pomyśleć do gruntu, że nic ponadto, tylko prcces wegetacji - to aż ciarki biorą. - Pleśń? Możliwe... Spijmy, Pawle, Aszyche przez nas nie śpi. Dobranoc. Nazajutrz, zaraz po posiłku, Ałsufjew zaczął się zbierać. Zatrzymywali go, ale spieszno mu było, miał swoje plany, z których nie zwierzał się na razie. Na odchodnym powiedział rzecz najważniejszą: - A twego psa ma ten łajdak. - Który? - No ten, co u was pracował. Co doniósł... Taki kręPy. łysy, chodzi jak kaczka. 382 ‘ - Powiadasz” że Wu? - Tak, Wu ma twego psa i twoją strzelbę. Na dźwięk imienia zdrajcy Aszyche odwróciła się od pieca, przy którym smażyła placki Ałsufjewowi na drogę, wytłumaczył więc po chińsku: - Szedłem do was. Był ranek, było cicho. Usłyszałem robotę. Szedłem dalej. Usłyszałem głos. Pies płakał. Jeszcze bliżej i zobaczyłem wąską kolej. Ludzie budowali, trzech Mandżurów pilnowało ich. Wu stał z twoją strzelbą i szczuł psa na jednego bez łopaty. Bąk nie chciał. Wu go bił. Pies marnie wyglądał. Ón zdechnie na pewno. Wszyscy troje ujrzeli naraz cierpiące oczy Bąka. Aszyche przerwała milczenie. - Ale w jaki sposób Wu go dostał? - Bąk był na policji - wyjaśnił Wiktor. - Myślę, że Bąka i strzelbę dali potem Wu w nagrodę. - Ja bym psa odebrał - oświadczył Ałsufjew. - Mój. pies byłby tylko mój. Wiktor burknął: „doprawdy?” To były przecież puste przechwałki dla uszu Aszyche - on by odebrał! Właśnie on, zakopany po szyję... Nie mówili o tym więcej. Później Wiktor odprowadził go do wąwozu. Ałsufjew o nic nie pytał. Jak się zastaje dwoje młodych pod jednym dachem, w tajdze do tegoż, to rzecz wygląda całkiem prosto. - Cóż, życzę szczęścia... - powiedział przy pożegnaniu. - A pamiętasz, amico, jak ci wróżyłem dziewczynę? No, i wywróżyłem. Prymityw wprawdzie, ale uroczy, trzeba przyznać, prymityw, z takim anyżkiem dzikości... - To mówisz - przerwał mu Wiktor - że Bąk marnie wygląda? - Okropnie. Na twoim miejscu... - Ależ oczywiście. Dasz mi chyba sztucer na te parę dni? - Coś ty! Strzelby, fajki i żony nie pożycza się nigdy. 383 - No, to może pójdziesz ze mną? - Chętnie, tylko widzisz, w tej chwili toby... - Nie tłumacz się. Żartowałem. Dam sobie radę. Po zdrów Lui-Tsina, niech stary szykuje pierożki i głóg w miodzie. Przyjdę niezadługo. Nie powiedział „przyjdziemy”. Mogła nie chcieć, mogła w ogóle odejść. Nie był jej pewien. Wracając myślał o niej, jak go przywita, co powie, gdy teraz zostaną sami. I zbiedzony, bity pies, wlókł się za nim domagając się jakiegoś postanowienia na serio, nie tak, jak się rzuciło Ałsufjewowi na odczepne, aby go tylko wytrącić z tonu protektora i dobrej rady „ja bym na twoim miejscu...” - Bałwan, na moim miejscu toby ściął Cięgłę i ko niec. Przeżywał rozterką podobną do tamtej na placu egze kucji, kiedy podano mu miecz. Wzdrygał się i buntował, a jednak już się poddawał tej prawdzie ostatecznej jak fatum - pewnych rzeczy robić nie można! Choćby tam nie wiem jakie były racje i skutki... Zdradzić wiernego psa, nie spróbować wyrwać z rąk oprawców... Nie, po wiedzmy wyraźnie - bo czy tu o psa chodzi?! - nie spróbować świadomie, całą mocą własnego nakazu wy zwolić się z aktów strachu, jakiego nabawił się w niewoli, i nie odzyskać szacunku dla siebie i szacunku ‘Aszyche - toć to już całkiem się zatracić, zejść na szmatę! Prawie biegnąc, Wiktor minął fanzę i wyniósł ze spi chlerzyka siekierę. Zdjął schnący na daszku kawał grabiny. Od dwóch tygodni leżała tam w słońcu. Stary trzonek był niezły do drwalskiej roboty, ale w razie walki przydałby się dłuższy i bardziej poręczny. Wiktor już dawniej o tym.pomyślał i drzewo wybrał odpowiednie. Teraz wziął się do strugania z takim pośpiechem, jakby tym nowym trzonkiem chciał się odciąć od wszystkich wahań! Żeby już klamka zapadła! 384 - Kiedy tam idziesz. Wei-tou? - spytała Aszyche. Bez najmniejszej oschłości po tym, co zaszło. Bez zdzi wienia. Z nieomylną pewnością, że właśnie „tam” pójdzie. - Zaraz. Jak tylko skończę. Spojrzał wreszcie na nią. Patrzyła jak wtedy przy wyznaniu - „kocham cię, Wei-tou, ale nie mogę być dla ciebie tylko kobietą, cie nistą altanką wytchnienia...” I Wiktor widział, że oboje myślą jednakowo: porywać się z siekierą na kilku dobrze uzbrojonych policjantów w zagrodzie Wu po to tylko. by ratować psa - to oczywiście szaleństwo. Ale jeszcze większym szaleństwem byłoby żyć, nie dokonawszy tego. - W takim razie przyszykuję trochę żywności. Wróciła do fanzy, a Wiktor dalej strugał. Kiedy z oprawioną siekierą wszedł potem do niej, żeby się pożegnać - Aszyche była gotowa do drogi. Obuta, w skórzanych nakolankach, z karabinem. I koszałka stała na k’angu. - Aszyche, to nie ma sensu, ja muszę sam... - I ja bym tu została? Nie, nie mówisz chyba poważ nie. Pokaż lepiej. Obejrzała siekierę - „pięknieś to zrobił, możemy iść” - i podała mu koszałkę na plecy. Mężczyzna niesie koszał kę. I rzeczą tak samo naturalną jest, że ona, Aszyche, idzine, a Koropce zsiniałe palce sterczały z butów. Wiktor oberżnął na wysokości podudzia i rozciął przez pół. Koropka owinął stopy w te onuce, troczkami ściąg nął i pokuśtykał tak, koci na na karakułowych łapkach. Pod wieczór przycupnęli, gdzie mrok ich zastał, i za, 467 nocowali byle jak, tuląc się wzajemnie, bez ogniska, bo/ słychać było stuk kół, nawet głosy. Za blisko podeszli./ O brzasku Wiktor udał się na zwiady i nie było gej parę godzin. Wrócił zadowolony. - Wszystko w porządku. A miejsce na obóz znalazłenji wymarzone! Będziemy mogli odpocząć i zjeść jakąś zup kę. Może by tak z kluskami, Lizo? Poderwali się i podążyli za nim, uchodząc w góry. T’4o oświadczyła, że nigdy więcej bez niego nie zostanie. - Nie gadaj głupstw. - Nie zostanę. Boję się, musisz to zrozumieć. Nerwo wo nie wytrzymam. Wspinali się żwawo, by obejść wierchami kotlinę z ekspozyturą tajemniczego koncernu. Koropka zupełnie okulał. Wiktor prowadził go, w trudniejszych miejscach przenosił. - Nie przejmuj się. Poleżysz sobie spokojnie w bała ganie i za dzień, za dwa wszystko się wygoi. - Tak, ale ja przecież ważę. - A cóż to za waga - pięćdziesiąt kiło? - Pięćdziesiąt pięć i pół - poprawił żywo Koropka. Na samym wierchu odsapnęli. Wiktor wskazał: - Masz koncern Kwapiszewicz, Mitsui i spółka. - To z wielkich konceptów taka mizeria? Takie sfu bździu? Z ukrycia widzieli jak na dłoni - bo to było nie dalej niż kilometr w prostej linii - kilka drewnianych bara ków i jakąś zaczętą nad rzeczką budowę z kamienia, dwie wieże strażnicze, stertę czegoś, przykrytego prawdopodob nie brezentem, i druty ogrodzenia, szczelnie opasujące wszystko dokoła. Trochę ludzi rozsypanych kupkami po drodze, przy jej naprawie albo poszerzaniu. Poza tym pustka i dzikość pierwotna, czyhająca na obcą, zaprószoną w góry osadę. - Dobre obserwatorium. Będziemy z niego od jutra korzystali. Chodźmy. 468 Miejsce wybrane do obozowania leżało po drugiej stronie grzbietu, na dnie głębokiego żlebu porosłego starym, wysokopiennym lasem. Góry i parę dobrych kilometrów dzieliły ich od tamtych baraków za drutami i co najmniej dwukrotnie dłuższa odległość - jak można było wywnioskować z detonacji - od terenu robót, gdzie wyburzano skały.; Liza zajęła się gotowaniem i okaleczonymi stopami Koropki, a młodzi pracowali przy stawianiu bałaganów. Wiktor nacinał korę na najgrubszych modrzewiach i potem zdejmował, podważając siekierą. Rulony kory T’ao prostowała na ziemi, tak że wypadły olbrzymie, dwumetrowej wielkości arkusze, którymi można było obudować rusztowanie 7. żerdzi, wbitych w ziemię parami jak rozwarte nożyce. Przy kolacji, biorąc kubek gorącej herbaty, czuli tę pracę w omdlałych rękach. Ale oba bałagany, męski i żeński, stały na wprost siebie. I wewnątrz były łóżka z miękkich jodłowych gałązek, ułożonych na drążkach i rogulkach. Lekko sprężynując dawały wygodne spanie i dobrą izolację od wilgotnej ziemi. - Przed każdym powinno się palić ognisko u wejścia, żeby ciepło szło do środka - tłumaczył Wiktor. - T’ao dziś również będzie pilnowała do północy, zluzuje ją Leszek. Będziecie mogli potem sobie odespać, bo ja ruszam o świcie i czeka mnie dosyć ciężki dzień. - Dokąd idziesz? - spytała ostro T’ao. - A do tych robotników z przedsiębiorstwa Mitsui. Chciałbym jedną rzecz wymienić na żywność i narzędzia. - O której mam cię obudzić? - Dziękuję, nie trzeba. Wstaję sam, automatycznie. Była to pierwsza ich ncc pod dachem. Dach nad głową - nie jakiś tam symbol ani wyświechtana metafora miejska... Można dotknąć, ręką z lubością pogładzić. Chroni od chłodu, wyodrębnia z Leśnego Morza stwarzając poczucie odosobnienia, namiastki domu. Jakiż to 469 komfort i zdobycz bezcenna - tak oto wyciągnąć wresz cie na miękkim posłaniu zmordowane ciało! Refleksy ogniska pląsają przytulnie, niemalże kominkowo, na ściankach korowych występuje kroplami rdzawymi żywi ca i sen schodzi modry, modrzewiowy, w całej rozkoszy wytchnienia, pachnący żywicą... .-;.. Nazajutrz, gdy Wiktor wstał jak zwykle przed świtem, Liza szykowała już posiłek, a Koropka wecował na pasku brzytwę. Uciekając w tajgę nie pomyślał o żywności, ale przybory do golenia wziął - paradny doprawdy profe sor! - Musisz się ogolić - powiedziała T’ao. - Strach z takim iść. - Wybij to sobie z głowy, że pójdziesz. - Pójdę! - Słuchaj, Kabargo... - Nie chcę. Powiedziałam, że nigdy już więcej bez ciebie nie zostanę, i nie zostanę! - Ale czego się boisz? Ze mną to samo może cię spo tkać... - To zupełnie co innego. Niczego się wtedy nie boję. Czy w plutonie „Sarenek” kazałeś nam skakać do wody, kiedy nie umiałyśmy pływać? Stopniowo przyzwyczaja łeś. A w szu-hai żądasz wszystkiego od razu i bez tre nera! - Na dobrą sprawę - wtrącił Koropka - rzecz nie warta sporu. Jeżeli nas tu wykryją, to nic nam T’ao nie pomoże swoim pistoletem. Przeciwnie, jeszcze w tym stanie palnie jakieś głupstwo. Wiktor odwrócił się, nie mówiąc tak ani nie. Co miał robić? Nie będzie się przecież wykłócał z nią, ale to czysta histeria... Aszyche pół roku wytrwała sama jedna ra Siodłatej Przełęczy, a ta nie może pół dnia - we trójkę i przy ognisku! 470. - Ogól się... Ruchem pojednania Koropka podsunął mu pędzel i lu sterko. Wyjrzała stamtąd, twarz ściągła i dzika w buj nym lnistym poroście. W samej rzeczy - chunchuz i strach na ludzi. - Kiedy nie umiem. Nigdy jeszcze nie trzymałem brzytwy w ręku. - Więc siadaj, ja cię ogładzę. Przy pożegnaniu zwrócił Koropce nagan. Omówili na prędce, co trzeba, i Wiktor poszedł nie oglądając się na T’ao. Może jednak zrezygnuje? Gdzie tam! Dreptała po piętach, jakby robiła to co dzień i wyłącznie dla jego wygody! Przez cały czas słowa nie zamienili i do samego „obser watorium” pięli się pod górę milczkiem. Przestygłe słońce wytaczało się zza Taipinglinu w ma towej opuszce i z odrutowanej osady robotnicy szli już do pracy, poruszając się gąsienicowo na esowatym, cie niuchnym patyczku drogi. Przed jednym z baraków je szcze ich trochę czerniało. Wchodzili i wychodzili coś wy nosząc... - Tam chyba jest magazyn, w którym pracuje Ry siek - odezwała się raptem T’ao. - A ty skąd wiesz, że pracuje? - Sam mi pó7, tedział przed odjazdem, kiedy mnie żegnał. On się do mnie kiedyś dowalał... Dlaczego ukry wasz, że idziesz do Ryśka? - Czasem lepiej nie wiedzieć. Mogą złapać. - I ja bym, myślisz, wygadała? Ty mnie jeszcze nie znasz! - Może. Ale znam ich metody... Nic tu więcej nie wy patrzymy, trzeba podejść bliżej. Odsunąwszy się od zbocza poczęli schodzić kolistym wierchem, który opadał gdzieś nad drogą. Kiedy po wyjściu ze świerczyny przebiegali przez rumowisko, susy T’ao, skaczącej za Wiktorem z głazu na głaz, były tak 471 samo swobodne i długie. Spod skróconego futerka wystawały zamiast sukienki wsunięte w buty nogawki. - A cóżeś zrobiła z sukienką? - Przecięłam przez pół i zeszyłam. W spodniach jednak wygodniej. - Właśnie widzę... I znów szli w milczeniu przez jary i przylaski, nic nie widząc poza tym. T’ao spytała, czy starczy mu pieniędzy na wszystkie zakupy. Przybyło ich troje do wyżywienia i wyekwipowania. - Pieniądze? Jeśli mnie pamięć nie myli, to takie krążki albo papierki z czyjąś główką?... - Więc nie masz? - Mam jeden drobiazg, który chciałbym spieniężyć przez Ryśka, ale głównie liczę na to, że pożyczy albo weźmie na kredyt. - Doskonale! - ucieszyła się nie wiadomo czemu T’ao. - Idź, zaraz cię dogonię... Została. Wriktor poszedł dalej, w końcu zaczekał, T’ao doganiała L” trzymając coś w garści. - Musiałam dobrze schować - tłumaczyła się. - Ta izecz byłaby nas zgubiła, gdyby się starowiercy dowiedzieli... Poznajesz? - Oczywiście. Nosiłaś w Charbinie. - I akurat miałam w uszach, kiedy Korop’-a przybiegł, że tatkę wzięli i trzeba uciekać. Kolczyki z pewnością były dużej wartości. Dwie wspaniale zaróżowione perły ćmiły głębinowo mżącym lśnieniem wśród zielonkawych kamyczków oprawy. Doktor kupił je wkrótce po powrocie z przymusowej praktyki u Srebrogłowego. Jakąś przecież musiał zrobić lokatę po cichu z sumy podjętej ostentacyjnie w banku niby na wykup dla chunchuzów za więzioną córkę. Suma musiała być odpowiednio wysoka, zwracająca na siebie uwagę. 472 - Koropka mówi, że tatka dał za nie pięć tysięcy dolarów. - Chińskich czy amerykańskich? - Właśnie że amerykańskich... Za to, mówi, można kupić dwa piękne auta. Więc powinno chyba starczyć na nasze potrzeby, jak myślisz? - Ba, połowa tej sumy wystarczy! Bo czegóż nam potrzeba? Ciepłego ubrania, dobrych butów, sztucerów dla ciebie i Lecha, z żywności natomiast - soli, ryżu, krup różnych... W miarę jak wyliczał rachując, ile ciepła i sytości, ile wygody i siły można wydobyć z takich kolczyków - rosła lista rzeczy ze stali, skóry i przędzy, produktów natury i wymyślnych procesów chemicznych - same nazwy ich przejmowały dreszczem pożądania. A T’ao jeszcze dopingowała: - A czy wziąłeś pod uwagę przyjaciół, tych, z którymi mieszkasz? Dla nich musimy zakupić tak samo... No więc, ile to wszystko razem może kosztować? - Bo ja wiem... Nie znam dokładnie cen. W każdym razie, wydaje mi się, jak powiedziałem, że połowa tej sumy w zupełności starczy. - To przecież cudowne! Witku, ty się nie cieszysz? - Kiedy na razie to są same perły. Rysiek mógłby je sprzedać tylko w wielkim mieście. A czy pojedzie specjalnie do Charbina czy Mukdenu? Cholernie skomplikowana operacja. - W takim razie zróbmy do spółki. Niech nam wszystko załatwi i niech bierze resztę, dobrze? Nie odpowiedział. - Co cię napadło? - Zastanawiam się nad tym, czy mogę to przyjąć do wspólnego, że tak powiem, kotła. - Poważniejszych skrupułów nie masz? - Nie, a i te trwały krótką chwilę. W naszych warunkach rzeczywiście byłyby to puste konwenanse z mo 473 jej strony, znów mogłabyś powiedzieć - plusquamper-’ fectum... Dawaj. Jakoś się tam rozliczymy. Owinął kolczyki w skórkę, gdzie leżała już Złota Gwiazda, i wsunął z powrotem na rzemyczku za pazuchę. Spojrzeli raz jeszcze na sprawę. Wyglądała sensownie, więc ruszyli dalej i po pewnym czasie stanęli nad drogą. Przykucnąwszy w jamie pod wykrotem, poprzez splą tane jak ramiona ośmiornicy korzenie spoglądali z głębi lasu na drogę biegnącą w drgawkach po wybojach i krzy wiznach, pod gęsto zadrzewionym urwiskiem. W polu widzenia miało się niewielki jej odcinek od zakrętu na prawo, ku torowi niedokończonej kolejki podjazdowej - do zakrętu na lewo, za którym można się było domyślić widoku na baraki zakazanego koncernu. Dwóch robotni ków łupało kamienie do zasypywania wyrwy przed wy raźnie nadwerężonym mostkiem. Tłukli gnuśnie, z po gardą lagrową, aby stuk był, rozmawiając, na zmianę - jeden mówił, drugi tłukł - i suche kląskanie ich młotów pomykało drogą okulałym truchtem. - A może byśmy przez nich wywołali Ryśka? - szep nęła T’ao. - Właśnie o tym myślę... Przez ramię jego śledziła, jak pisze ołówkiem Koropki w pożyczonym od niego kalendarzyku: „kto Rodakom w okrutnej niewoli ginąć samotnie pozwoli...” - To Ryśka wierszyk. Zrozumie, kto posyła. Dopisał pod tym: „idź drogą za mostek, w stronę ko lejki”. Pozostało wyrwać i przesłać przez kamieniotłuków. Najlepiej wieczorem, gdy będą wracali do baraków. Na rzędzia z pewnością otrzymują z magazynu i chyba na noc zwracają, w każdym razie muszą znać magazyniera. Tylko jak do nich podejść? Można dwojako. Zostawić strzelbę u T’ao, mauzer schować pod kurtką i wyjść na drogę niby włóczęga. Wdać się w rozmowę i prosić na końcu, żeby pomogli, doręczając magazynierowi prośbę 474 o pracę. Nikt przecież pisma polskiego nie odczyta, nie będzie wiedział nawet, co to za znaki... A można jak chunehuz:”macie to oddać magazynierowi, żeby nikt nie widział, zrozumiano?! Bo gdybyście skrewili, to...” I lufą im w oczy: „uważajcie, wszystkich was tutaj trzymamy na muszce! Każdy z tych sposobów miał swoje strony dodatnie i swoje „ale”.; ., - Więc jakże w końcu? - A ty się nie gorączkuj. Do wieczora daleko. Mamy czas. Przerzucił machinalnie kartki aż do strony tytułowej: „Kalendarz Echa na rok 1942”. Na dole drobnymi liter kami: „Odbite w drukarni Związku Młodzieży Polskiej «Echo Press», Szanghaj, Chiny”. Potem orzeł biały nad Wawelem i wiadomości o Polsce - rodakom na otuchę, że jeszcze nie zginęła, gdzie walczy i jak. Płakać chcia łoby się i kląć w żywy kamień... - Nie przejdziemy Amuru ani Wołgi. Nie będziemy, Witku, Polakami... Spostrzegł, że T’ao przytulona do niego czyta również „Echo” i że on ją trzyma za ramię.. Pogłaskał leciuch no. - Nie my, jedni, Kabargo. Nasi są wszędzie, masz tu statystykę. Wszędzie, po całym świecie. - Śniło mi się raz, że jechałam do Polski i wypadłam. Auto pędziło dalej, a ja leżałam na drodze jak zguba. Nikomu nie byłam potrzebna. Nie zauważyli... Skądsiś od lewego zakrętu wzbiło się wycie. Potwornie obce wśród lasów i gór, zawodzące niesłychaną fabryczną rozpaczą. Tamci dwaj na drodze wstali od tłuczki, otrze pywali się z zamiarem odejścia. Syrena wołała chyba na obiad. Tego Wiktor nie przewidział. Ani owej trzeciej możliwości, jaka mu raptem zaświtała w skojarzeniu ze słowem T’ao. - Zguba? Ależ tak, prościej nie można! 475 Rzucił się w głąb lasu, powstrzymując ją ręką, żeby nie goniła za nim z takim hałasem. Zwolniwszy, od razu straciła go z oczu. Jakby frunął albo się schował pod listek. W tym jego znikaniu i nagłym objawianiu się było dla niej zawsze coś ze sztuczki magicznej, aż zawiść brała - jak on robi taki fokus? Według kierunku, w jakim zniknął, mogła wnioskować, że pobiegł górą na przewał po drugiej stronie zakrętu, jakby chciał wyprzedzić kamieniotłuków i wyjść na drogę przed nimi. Nigdzie tam jednak Witka nie było. Może poszedł dalej, a może ona zmyliła kierunek? - Zrobione. Zauważyli i podnieśli - oznajmił wynurzając się zza drzew. Głos i twarz zdradzały zadowolenie, prawie triumf. - To znaczy, że podrzuciłeś im? - Oczywiście. Zaraz opowiem, chodźmy tylko wyżej, na jakieś drzewo. Siedząc na gałęzi patrzyli na drogę, którą nie dwóch, ale cała już gromadka robotników zbliżała się do bramy pod wieżą wartowniczą. Z bramv wybiegała jeszcze jedna droga. Ta uchodziła daleko w góry, gdzie wyburzano granity. Stamtąd nikt nie nadchodził - widocznie obiad był tylko dla zatrudnionych na miejscu, w barakach i przy robotach drogowych. - Więc napisałem na pierwszej stronie po chińsku - „magazyn” i nazwisko Ryśka. A po polsku - „udawaj, że to twój”. I cisnąłem na drogę. Kalendarzyk w zielonej oprawie rzucał się z daleka w oczy. Zauważyli. - A jeśli oni czytać nie umieją? - Pokażą innym. Ktoś przeczyta i odda Ryśkowi. Proste jak drut. Czy magazynier nigdy nie wychodzi za ogrodzenie? - Myślę, że wychodzi. - Czy nie może zgubić notesu? - Może. - No więc czemu się dziwisz? 476 - Jesteś mimo wszystko niezupełnie zdziczały, nawet inteligentny. Przekomarzali się. Po wszystkich spięciach ich i trudach, po udanym wreszcie podstępie - lekko im było. Głodno i lekko. Nic ze sobą. nie wzięli. W worku Lizy zostały już tylko okruchy żywności - na ostatnią kolację, kiedy wrócą. Dyndając nogami wysoko nad ziemią, pożywiali się na niby:,.Co byś teraz zjadła?” - „Ja bym na przystawkę wzięła paszteciki w sosie wielkanocnym, a potem”... Padały nazwy dań gorących i przypraw ociekające tłustością, chrupiące w ustach, bezwstydnie rozbierane głedną wyobraźnią do nadzienia. W prześwicie pożółkłych i przerzedzonych konarów unosiły się smakowite opary i z dołu Bąk zadzierał żałosną, ogromnie postną mordę - ludzie, ludzie, dajcie choć kąsek! A zimne słońce nurzając się w obłokowej cieczy wędrowało jednak dalej nad nimi. „Żółtko w majonezie” - zauważyła T’ao... Na wymarłym dotąd dziedzińcu, obstawionym czworograniasto baraczkami wielkości pudełek od zapałek, zamrowiły się znowu ciemne sylwetki i pociągnęły z powrotem przez bramę na drogę. - A gdyby tak zamiast Ryśka ukazał się pluton Japończyków? Z psami, uważasz, z parką dobrych przewodników tubylców?... - No to co? Mielibyśmy fajną przeprawię. - Przecież boisz się, mówiłaś. - Sama, nie z tobą... I w ogóle ty nic a nic nie rozumiesz w kobiecie! - Pewnie. Kto by zrozumiał taką już kobietę, co ma osiemnaście lat. - Dla ciebie ciągle jestem podlotkiem z zastępu „Sarenek”. Doprawdy, czasem chce mi się jakiejś sytuacji bez wyjścia! Niechby nas spotkała jakaś klęska, wobec której byłbyś bezradny, i żebyś się dopiero przekonał, 477 co potrafię! A twoja odwaga płynie, myślę, z braku wyobraźni. - Możliwe. Nic mi się nie śni i nic nie widzę, poza tym, co jest. Z uczuciami tak samo - luzów żadnych. Jem, śpię, poluję albo na mnie polują - „i to wszystko, jednym słowem”, jak mówi nasza Liza. - I nigdy nie uczułeś lęku? Nigdy przed nikim nie zdradziłeś się bodaj chwilą słabości?! „Moja droga - mógłby powiedzieć jej Wiktor - przytrafiło mi się coś więcej niż chwila słabości i to widziała jedna kobieta, prawdziwa kobieta, jaką nie będziesz...” Ale na drodze ukazała się samotna postać. - Może to on? Posuwał się w ich stronę niespiesznie, krokiem spacerowym1, błyskając cholewami butów - a Rysiek marzył kiedyś o takim glancu. Zaraz po maturze sprawił sobie. Nie jakieś tam sapogi z miękkim goleniszczem, ale buty warszawskie, od Karolaka z Modziagou, wysmukłe, ulane jakby z metalu. W jasnym oficerskim półkożuszku, z dubeltówką na ramieniu. Twarzy jego nie było jeszcze widać, ale po ruchu, jakim się odkłonil mijanym robotnikom, Wiktor poznał: to mógł być tylko Rysiek. Ich wieszcz i arbiter elegantiarum, Petroniusz ósmej klasy. Wszystkie pomniejsze estety, począwszy od klasy piątej - inaczej „pryszczatej”, naśladowały jego sposób ubierania się i nonszalancki chód, i gest, jakim się kłaniał nieco sztywno i wysoko unosząc czapkę nad głową jak cylinder... - Złaźmy! - Czy to na pewno on? - Ależ ja go jak boćka poznam na milę... I na ziemi już objaśnił pokrótce: pójdą lasem, wyprzedzając Ryśka; za drugim zakrętem Wiktor przywoła go do siebie, a T’ao będzie uważała na drogę. - Ja bym chciała jednak porozmawiać z Ryśkiem. - Nie trzeba. Jeśli wszystko będzie w porządku, po 478 dejdź bliżej, tak, żeby nie widział ciebie, tylko słyszał, że ktoś chodzi, rozumiesz? Nie bez wyrachowania powiedział to. Znał Ryśka. Świństwa nie zrobi, ale może stchórzyć. Z takim, co miewa ideały, trzeba ostrożnie. Nigdy nie wiadomo, czy jest skurat przy ideale. Bo może odpoczywa sobie, odwiesiwszy na kołku. Przyjaźń przyjaźnią, forsa też, jak mu się zaproponuje godziwy zysk. Forsę Rysiek traktował całkiem po ludzku, choć nie umiał jej zdobyć. Zbyteczne byłoby jednak pokazywać całą nędzę ich położenia i sametności. I nie zaszkodzi kolczykowej sprawy podeprzeć jakimś wyższym aspektem, powiedzmy - własną Ryśka sugestią, rozwijaną kiedyś przed Mankiem na pamiętnym seansie filmowym - że się walczy o naszą i waszą wolność... Spotkanie wypadło serdecznie, w miejscu ustronnym, bo w głębi lasu za drogą. Chwilę trwali w uścisku, a kiedy się odsunęli na długość ramion, lufy strzelb trąciły jedna o drugą z podźwiękiem, jak gdyby metal oddał ich własne zmieszanie i niespodziany chłodek obcości. - Aleś się zmienił! - Doprawdy? - zwątpił nieszczerze Wiktor, łechtany zapachem dobrego mydła i kożuszka. - Prawdziwy bradiaga albo partyzant! Parbleu, nie poznałbym i flintę, wybacz, miałbym w pogotowiu. - A ty wcale... Wąsik tylko. Tylko platynowy blond wąsik zmężnił po latach tę twarz w miarę rozmarzoną i pańską, z lekką brzoskwiniową pestką delikatnego rumieńca na policzkach. - Czy ty wiesz, że po twojej rzekomej śmierci... - Wiem, wiem... Ałsufjew opowiadał. - Ach, więc udało mu się? Odnalazł jednak ciebie? - Inaczej nie trafiłbym tutaj. Mieszkamy w sąsiedztwie. - W szu-hai? 479 - Jak widzisz... A ty, słyszałem, pracujesz w magazynie” - A tak, magazynuję się... Kariera, można powiedzieć. A i ona się kończy. - Zwalniają? - Nie, ale cały interes zalatuje końcem. Coś tu nawaliło. Z tą ciężką wodą ciężko im idzie po ucieczce Ałsufjewa. Został uran, ten znowuż w obecnych warunkach nie pokrywa kosztów. Z rozpędu jeszcze się tam łupie granity, jeszcze się pędzi robotników do budowy drogi, ale można przypuszczać, że nie dziś, to jutro Mitswi wszystko odpisze na straty i zaniknie, co daj Boże amen. Mam tego potąd... Gadajże o sobie. Gadaj, Witek, co się z tobą działo, wszystko od początku! - Czekaj, o tym kiedy indziej... Powiedz, czy mógłbyś stąd wyrwać się na tydzień? Do Charbina i potem jeszcze do jakiegoś miasteczka w okolicy? - To nie jest takie proste. Musiałbym dobrze zastanowić się, żeby upozorować czymś - chorobą albo inną naglą sprawą... A o co chodzi? _. - Muszę sprzedać coś z biżuterii. ‘ - Kiedy ja się na tym nie znam. - I nie potrzeba. Udasz się prosto do Siao. Znasz go przecież. Załatwi dyskretnie i solidnie za uczciwy procent, a i ty otrzymasz sporą sumkę - wszystko, co zostanie po zakupieniu dla nas pewnych rzeczy. - Witek, obrażasz mnie. Nie może być między nami mowy o jakichkolwiek procentach! Ja dla ciebie, sam wiesz, wszystko bym zrobił, tylko w tym konkretnym wypadku - doprawdy, kto inny lepiej załatwi. - Zrozum, że nie mogę zwrócić się do byle kogo. Chodzi o rzecz wartości pięciu tysięcy dolarów. Dolarów amerykańskich. - Tam u licha! - bąknął Rysiek. - A czy to duża rzecz? - Zobaczysz. Może ją nawet widziałeś. 480 Rozsupłał związaną różkami skórkę. Złota Gwiazda błysnęła i znikła, schowana natychmiast z powrotem. Nie było sensu pokazywać, skoro nie szła na złom. Wszystko, czego potrzebowali, załatwiała radykalnie sprzedaż kolczyków. Rysiek od razu je poznał. - Ależ to kolczyki T’ao! Czy T’ao jest z tobą? - Owszem, znajduje się u nas. Właśnie dała do wspólnej kasy. Gdzieś za drzewami trzasła w pobliżu gałązka. Ktoś podchodził skrycie. Rysiek obejrzał się trwożnie. - To moi ludzie - rzucił niedbale Wiktor. - Domyślasz się chyba, że nie jestem sam. - Oczywiście, obstawa musi być... Więc T’ao żyje w tych warunkach? Okropne!... Czy was coś łączy? Wybacz, że się pytam, ale to nie jest dla mnie bez znaczenia. - Masz na uwadze warunki czy miłość? Bo jeśli miłość - to nic, absolutnie nic. - I na myśl, że T’ao słucha, nie mógł odmówić sobie drobnej satysfakcji: - Prawdziwa kabarga. Polujesz, widzę, więc musisz znać kabargę. - No, ja przeważnie strzelam bażanty. Jeśli chodzi o grubą zwierzynę, to nie mam czasu ani talentu. Nie, nie widziałem jeszcze kabr.rgi. - Piękne stworzenie, ale z całej jeleniej rodziny najbardziej dzikie, przewrotne i tajemnicze, o pewnych cechach dawno zaginionej fauny. Nikomu jeszcze nie udało się oswoić kabargi. - Podziwiam chłodny twój humor i twoją... odporność. Bo ja, muszę wyznać, kochałem się w T’ao i teraz nie jestem całkowicie uwolniony... Powiedz jej, że pamiętam ósmą skargę Niko. Nie zapomnisz? Ósma skarga Niko. Bardzo mi na tym zależy. - Bądź pewny. Dziś jeszcze powiem... Więc jakże w końcu? - Ach, skoro to są klipsy T’ao i potrzebujecie, mó31 - IJeśne Morze 481 wisz, pewnych rzeczy, to oczywiście załatwię. Sprzedam za pośrednictwem Siao i co dalej? - Zaraz. Masz ołówek? Zapisz sobie, co najlepiej załatwić w Charbinie. - Słucham. - W Charbinie wystaraj się o dwa sztucery kaliber osiem pięćdziesiąt siedem, z lunetką, jeśli można, i jak najwięcej nabojów. Również naboje do nagana... Kup sześć par butów filcowych i sześć par zwykłych. Sześć kożuszków, jak twój. Ciepłe kurtki i. spodnie, bielizna, skarpetki... A wszystko bierz na cztery osoby mniejsze, powiedzmy, kobiety, i dla dwóch mężczyzn, przy czym dla mnie wybieraj numery największe. Poza tym kup sześć dobrych koców... Dwie piły, siekierkę stolarską, świder ciesielski, rąbanek i strug zwykły, gwoździe... - Gwoździ dostarczę ci gratis, ile chcesz, z magazynu. Tym jednym mogę wam służyć, bo mam same kilofy, bory skalne, dynamit... - Dynamit? - zastanowił się Wiktor, przypominając sobie plany Aszyche zburzenia fortu na Domni, zresztą dynamit zawsze mógł się przydać. - Dobrze, daj, ile możesz. A z żywności potrzebujemy ryżu, mąki, soli, cukru... Rysiek notował skrzętnie, z wyraźnym przejęciem. To było w jego stylu: bajeczna przygoda wśród baraczkowej nudy, bez dużego ryzyka, perły T’ao i suta prowizja po przyjacielsku, w kontekście z dobrą sprawą. Dogadali się zupełnie co do wszystkich rzeczy, sposobu dostawy, terminów. Szarzało na wieczór, kiedy się rozstali w najlepszej zgodzie i nadziei. Rysiek wrócił na drogę niby z myśliwskiej przechadzki, a Wiktor podążył z T’ao ku zachodnim wierchom. Był zdziwiony, że sprawozdanie jego nie wywołało tak żywej reakcji, na jaką zasługiwało. - Nic cię to nie obchodzi? 482 - Bynajmniej. Bardzo się cieszę. - Mówisz jednak półsłówkami, jakby z łaski. - Przykro mi. że nie porozmawiałam z Ryśkiem. Taka okazja może się już nie nadarzyć. - Nie wiedziałem, że ci na tym zależy. Myślałem, tak sobie, zwykła ciekawość. Mogłaś powiedzieć. Ze mną trzeba prosto z mostu. - Na drugi raz będę wiedziała. - I w ogóle, Kabargo... - Przestałbyś już z tą Kabargą! Zakabarżył! - O, z taką furią na harcerski przydomek? Nie za uważyłem dotąd, aby druhnie był niemiły. - Druhna dawno umarła - tegoś nie raczył zauwa żyć! Inny sam by wyczuł, nie - żeby mu łopatą do gło wy! Byliby się znów poprztykali, gdyby nie ogromne zado wolenie i ulga. To opancerzało pobłażliwą cierpliwością na wszystkie dąsy i humory T’ao. Niech tam - najtrud niejsze w całym przedsięwzięciu zostało osiągnięte! Do tarli do Ryśka i Rysiek podjął się roli ich agenta do spraw zaopatrzenia. Pozostało tylko czekać na transport zamówionych bogactw. Potem wracać z nimi do groty w nieprzystępnym Międzygórzu i budować wielką, ciepłą chatę. Liza i Koropka podzielali jego nastrój. Kolacja tchnęła czymś przedświątecznym, mimo iż ostatnią kromkę suchego chleba popijali gorzką herbatą wiedząc, że rano i tego nie będzie. Ale jutro miało im przynieść wiado mość od Ryśka i, być może, coś na tymczasem. Rzeczywiście, kiedy Wiktor tam się udał, w towarzystwie T’ao naturalnie, bo to się stało już rzeczą naturalną, że chodzą razem - Wiktor, T’ao i Bąk - tow tym miejscu, gdzie się spotkali z Ryśkiem, znalazł, zgodnie z umową, zawiniętą w koc żywność na parę dni, butelkę koniaku i gałązkę z nacięciami. - To znaczy, że Rysiek wyjeżdża do Charbina. A kar 483 bów jest osiem, czyli - mamy się tu stawić od dziś za osiem dni o zmroku. - A ja myślałam, że znów przypomina mi ósmą skargę Niko. - Wiesz, ten osobnik zaczyna mnie nie na żarty intrygować. - Doprawdy? To ci wytłumaczę. Niko był kapryśny, niewidzialny i mieszkał w naszym domu. Zależnie od tego, kto go wywoływał, bywał moim głosem albo Ryśka i wtedy opowiadał niestworzone historie. Rysiek to wszystko wymyślił. - A ósma skarga? - Tego ci nie powiem. Byłoby to nielojalnie wobec Ryśka. Ani cienia wczorajszych humorów, nic z przekąsu - przeciwnie. Dawno nie widział jej tak ożywionej i naturalnej. Nie wiadomo, co ją wczoraj ugryzło i czemu dziś wyrywa naprzód, jakby się czegoś spodziewała albo po prostu cieszyła swoją sprawnością, każdym swoim lekkim i pięknym, trzeba przyznać, ruchem. - Nie przypuszczałem, że można się bawić w podobne misteria. I że byliście ze sobą tak zżyci. - Każdy przychodzi ze swoim fantem. Z tobą, na przykład, nigdy bym nie snuła dziwacznych urojeń. Niko rozpłakałby się ze strachu, że jest śmieszny i głupi. Nikt, prócz Ryśka, nie potrafił go ośmielić, a miałam wielu kolegów. Oczywiście, że wielu. Miała powodzenie. Była ładna, więcej - niepokojąca swą nieco zagadkową urodą - ni to Chinki, ni to Polki. Była błyskotliwa, ekscentryczna i zamożna z domu. Wszystkie warunki na miłość. Nie dziw, że Rysio w niej się durzył i niejeden tylko Rysio. Na dobrą sprawę wszystko to nie powinno było Wiktora obchodzić. Kochał Aszyche, T’ao miał za kumpla i nie pragnął dublować Niko. A jednak odczuwał jakiś zawód, jak gdyby Rysiek coś mu zabrał... 484 Nazajutrz spali długo i późno wyszli z obu bałaga nów. Przy śniadaniu rozmowy nad ryżem i po herbacie prze ciągały się w pogodnym smakowaniu bezczynności. Spie szyć nie było do czego - mieli dach, żywność i czasu cały tydzień do powrotu Ryśka. Potem Wiktor i T’ao wybrali się po drzewo. Uzbierali sporą stertę i mieli już znosić do obozowiska, gdy przy biegł podniecony Bąk. Ogon mu się skręcił w podwójny obwarzanek, a ucho - to drugie, czarne, chlapnięte jakby smołą - sterczało za’wadiacko na bakier. Zaskuczył drapiąc ziemię, raz po raz rzucał się w tył i znowu przypadał do nóg Wiktora, prze bierając niecierpliwie przednimi łapami. - Coś zwęszył. Chodźmy, Bąk nigdy na próżno nie wzywa. Pobiegli za nim, ścieżynka była głęboka, z prawa i z le wa gdzieniegdzie poryta. - Dziki buchtowały parę dni temu - zauważył Wik tor i po pewnym czasie, przyjrzawszy się czemuś na zie mi dodał: - A jarząbków tu pełno. Mieszany las, porastający głęboką kotlinkę, w której stały ich bałagany, z wolna rudział przewagą drzew li ściastych w jesiennym okryciu, potem samymi już brzóz kami i leszczyną wlewał się wraz ze strumykiem w cia sny wąwozik. Ze stoków jego, ledwo tam weszli, zerwał się krótki furkot skrzydeł. - Jeden burknął. Uważaj, będzie więcej. Najchętniej się trzymają w takich właśnie deberkach. Jarząbki, zmiatane ich krokiem, zrywały się tu i tam i odfrunąwszy niedaleko, zapadały w leszczynę. Niektóre siadały na gałązkach i przyglądały się ludziom z wysoka. Nie widziały jeszcze człowieka. - Ech, byłoby pieczyste... Wasze szczęście, kuraczki! Strzelbą pogroził tłuściuchnym głuptakom. Jakkolwiek osada Mitsui leżała daleko i za górami, tak że nie słyszało 485 się nawet syreny, to jednak ktoś jeszcze prócz Ryśka mógł stamtąd wychodzić na myśliwską włóczęgę albo kto inny mógł wyśledzić, zwabiony strzałem, który prze cież idzie parę kilometrów. Należało unikać wszelkiego hałasu i siedzieć twardo jak zając pod krzakiem w głu chą jesień. Posuwali się dalej krętym wąwozikiem albo - jak go Wiktor nazwał - deberkiem, coraz ostrożniej i czujniej. Bąk zwalniał, ruchy jego prężniały. Przywarował w koń cu u wylotu, strzygąc oczami w stronę Wiktora, czy ten aby widzi. Ukazały się brunatne, słabo zakrzewione mszary, na wilżane jak gąbka strumykiem. Za mszarami zaczynała się czarna, typowo dziczą knieja, przed którą widać było dwie małe niecki, dwa kąpieliska. - Jest... - szepnęła T’ao patrząc za Bąkiem, ale Wik tor szturchnął ją, żeby była cicho. Dzik ma wzrok nie szczególny, za to nos i słuch znakomity. Mógł wyczuć nawet z odległości dwustu kroków, jakie dzieliły ich od niego. Leżał sobie błogo w błotnej kąpieli, sam jak borowina. Trudno było odróżnić - odyniec czy samura, i jakiej wielkości. Taka góra miecha do patrzenia - nie do wzięcia. A przydałoby się mięso, bo Rysiek przysłał tylko puszkę smalcu, ryż, fasolę, cukier i sól. I ze skóry, bodaj świeżej, można by zrobić na tymczasem uły dla Koropki. Karakuły dawno poszły w strzępy, gołe stopy grzeje przy ognisku... Sęk w tym, jak się dobrać do tej skóry, jak ją wziąć bez strzału? Tymczasem dzik, gdy tak stali bezradni, podniósł się, otrząsnął i ospałym krokiem powędrował w ich stronę. Na skraju lasu znów spoczął, tym razem pod burym kopczykiem. Grzbietem począł się wcierać w mrowisko, głębiej i głębiej; tak się czochał i wiercił, aż osypało go - wtedy znieruchomiał. Ciepło tam mu było pod tym żywym, ruszającym się osypiskiem. Błocko podsychało, 486 mrówki łechtały wyjadając robactwo - miał, szelma, wszelkie wygody i środek na reumatyzm! Wiktor zdążył go oszacować w czasie przeprowadzki na mrowisko. Młody odyniec, nie bardzo jeszcze cięty, średniej wagi, najwyżej sto dwadzieścia kilo. Z takim można spróbować na białą broń. Podał T’ao strzelbę, zdjął kurtkę. T’ao widząc, że wyjmuje zza cholewy nóż, zagestykulowała, żeby się opamiętał. Wzruszył ramionami - wielka rzecz, albo to pierwszy raz idzie na dzika? - i ręką ją osadził. Niech się nie rusza z miejsca. W koszuli, jaką Aszyche na drogę mu uszyła ze spadochronowych resztek, z kurtką w jednej ręce i nożem w drugiej, zsunął się niżej i wolno, nie spuszczając oka z kopca, zaczął obchodzić mszary. Dzik wciąż leżał nieruchomo pod grubą warstwą mrowiska. Wiktor podchodził bliżej i bliżej... Czarna bryła drgnęła. Padł na ziemię i puścił Bąka. Dzik fuknął i od razu stanął na nogach, kłapiąc szablami. Pies umknął do tyłu, dziabnął za ogon. Zwierz przysiadł na zadzie. Pierwszy raz widać miał do czynienia z psem, a Bąk podobnych spotkań liczył sobie na tuziny i brał się do niego fachowo, z tyłu, z boków, nigdy ode łba. Kręciła się ta karuzela dobrą chwilę, aż czarny grzbiet stanął na moment przed Wiktorem. Wtedy się rzucił na przełaj. Ujrzawszy nowego wroga odyniec ruszył w chojary. Zbawienny gąszcz! Tuż-tuż, parę kroków, ale kroków jak orka, jak przez sypkie piaski. Wlókł przecież za sobą Bąka, który zapierając się łapami w ziemię trzymał kleszczowo szynkę i hamował. Tak ich sczepionych Wiktor dogonił i odciął drogę od świerków. Teraz dzik znów siedział na zadzie, zmachany, pokąsany, sapiący. Bąka dalej miał na sobie, ale nie zważał na niego. Wodził ryjem za kurtką w ręce Wiktora, 487 jak się porusza w prawo, w lewo... Gdy frunęła, podbił gwizdem zarzucając na uszy, zamotał się w niej - i Wiktor doskoczywszy uderzył go nożem między żebra. Nie zdążył jednak wyszarpnąć. Coś trzasnęło w przegub, szczeciniasta masa targnęła i Wiktor zwalił się z nóg czując, że dzik uchodzi, uchodzi z jego nożem w boku! - A niech cię, mać twoja!... Zgryzł przekleństwo i słuchał. W świerczynie łomotało. Dzik uciekał, ale Bąk od niego nie odpadał. Ręka bolała, kostkę rozsadzał guz... Dzik musiał dać szablami w podudzie, a że trafił na drewnianą kaburę mauzera, ta wyleciała i całym impetem - w rękę. Mało brakowało, a byłby rozharatał nogę. Nadbiegła T’ao. - Witek, nic ci nie zrobił? Twarz miał zmienioną i oczy złe - rozbestwione, powiedziałaby, gdyby nie były tak zimne. - Ja tego skurwysyna dostanę! Nogi uchodzę, a dostanę! Z nożem poszedł, rozumiesz? Jak można w tajdze bez* noża? Nóż był niezawodny, z japońskiego bagnetu, od „9ych dwojga więźniów sowieckich. Rozstając się dali mu buty i ubranie, żywność i nóż. Sam go potem na kamieniu doszlifował, rękojeść dorobił odpowiednią, podług własnej dłoni. Gdzieś w oddali Bąk dziawknął dwukrotnie. Po chwili znów. - Dobrze głosi... Jazda! Leźć w czarną knieję za świeżo ranionym dzikiem bez odczekania, aż się wykrwawi i opadnie z sił, byłoby oczywistym nonsensem, gdyby nie wołanie Bąka. Inny jest odwiatr zdrowego zwierza, a inny, gdy już śmiercią dycha, choćby wcale nie farbował, ranę mając zatkaną. Bąk znał się na tym wybornie i nie uganiałby się bezmyślnie po chaszczach za lekko draśniętym odyńcem. Musiał złapać dech konania. Zmachani, pokłuci, wydostali się wreszcie z piekielnie 488 jeżastej, nierozległej na szczęście świerczyny i podążyli cedrowym lasem, gdzie było przestronniej i widniej. T’ao, nie słysząc Bąka, poczęła wątpić - może się pomylił albo zrezygnował? - Nie znasz Bąka. Tropi głucho, bez szczekania. Tajgowy pies. Odzywa się rzadko, krótkimi haukami, ale jak się odezwie, to na alarm, żebym siebie ratował albo jemu pomógł. Czekali, Głos doszedł zupełnie z innej strony, nie skąd się spodziewali, i nie z tak daleka. Pospieszyli na ten głos. Wabił niekiedy to tu, to tam. Szli dosyć długo przez cedrami opuszczone garby, w górę i na dół - przez rozhuśtane, zdawało się, bałwany Leśnego Morza w zielonej pianie chwoi. - Gotów! - orzekł w pewnej chwili Wiktor, wsłuchawszy się w pobliskie odgłosy wciąż z jednego i tego samego miejsca. Dzik musiał paść gdzieś przed nimi, na prawie gołym zboczu. Utknął, bezsilny już dźwignąć się w górę i Wiktor biegnąc wkrótce go dostrzegł. Dzik telepał się w porostach pod brzuścem skalnej fałdy. Z rdzawych kłębków paproci majtały czarne rapcie i zziajany Bąk czyhał nad nimi z jęzorem jak filujący płomień. Wiktor obrócił się, przywołując ręką T’ao i poszedł pewny zwierza. Wtem Bąk wyleciał w powietrze, wizgnął i kulą śmignął między nogi, a na dziczą tuszę spadła zadymka. Cętkowany ogon wywinął się z paproci. Dzik kwiknął. Chrupnęło. Chrupnięcie to dreszczem odbiło się w krzyżu i nogi wrosły w ziemię. Sięgnął po mauzer, ale kabura była zgnieciona. Targał, szarpał - nie otwierała się. A płaski, koci łeb już wyzierał z porostów. Małe, miękkie uszy, żółtawo rozjarzone ślepia... Koniec. Ani zwiać, ani walczyć. Całkiem bezbronny, bez noża nawet, chociaż - co tam zrobisz nożem irbisowi! 489 Drgnął. Palce T’ao wpiły mu się w plecy. „Przestań, głupia - wołałby do niej - daj strzelbę!” Rozcapierzoną rękę podał do tyłu. Namacał. Miał broń, mógł palnąć między ślepia, jeśli nabita. Czy aby nabita? Szept T’ao zmroził rozpaczą: „zatkana...” Oba wyloty po muszkę uwalane były w ziemi. Strzelić - to lufy ro zerwie. Nic nie zostało. Walić kolbą po panterzym łbie, to mo że T’ao ocaleje... - Odejdź... - wykrztusił. - Tylko pomału, pomału... Ale ona nie odchodziła. Stała za nim, choć” irbis pod niósł się zza dzika, dymnoszary w czarne cętki, piękny i straszny, straszniejszy od tygrysa, zwinniejszy jak każda pantera. Prężył kark, mierząc na susy odległość od nich - dwadzieścia parę kroków. Paszczęka mu się oszczerzyła - pierwszy, wzbierający wydobył się po mruk. - Precz! - odwrzasknął Wiktor. - Na zbity łeb! Podziałało jak smagnięcie. Bestia odskoczyła. Może nie słyszała jeszcze ludzkiego głosu? Wiktor huknął z ca łej siły płuc i gardła: - Masz! Masz!! Lewą ręką objął T’ao wpół. Ściskając w prawej strzel bę za lufy. jak maczugę, zrobił wolno krok wstecz, potem jeszcze jeden krok... Irbis zakrążył niezdecydowanie wokół dzika - tu miał mięso, a tam walkę z ludźmi. Oddalali się, bijąc w niego salwami grzmiących okrzy ków: - Ach-ach! Uch-cha-chaaa! Bez sensu, bez wyboru. Każdy dźwięk był dobry, byle mocny i krótki niby odrzut wybuchu. Kiedy drzewa ich przesłoniły, przyspieszyli kroku, w. końcu pobiegli, wciąż jeszcze objęci tak samo, jak mieli zginąć. Zatrzymali się nie wiedząc, gdzie są - w każdym razie 490 daleko od irbisa. Tao blada i zmieszana oddychała gwałtownie. Ucałował ją w usta. Były jak galareta. - No już... Nic nam nie grozi, możemy odetchnąć. - Wszystko przeze mnie! Potknęłam się, wybacz, i lufy zaryły się w ziemię. - Głupstwo, każdemu może się zdarzyć. Zaraz przeczyszczę. Ze skrytki w kolbie, gdzie zawsze miał trzy naboje „żelaznego zapasu”, wyjął szczoteczkę, a zza czółenka przy lufach - wycior. Zabrał się do czyszczenia. - Swoją drogą inna by zemdlała albo narobiła wrzasku. Jesteś... - byłby palnął „jak Aszyche”, w porę się połapał - bardzo dzielna. Z tobą, Kabargo, można iść na ciężką przeprawę. Już się nie obruszyła za znienawidzone od wczoraj przezwisko. Tchnęło pieszczotą i najwyższym uznaniem. - Pragnęłaś, żeby nas spotkało coś podobnego, i widzisz - spełniło się. - Ja to sobie wyobrażałam zupełnie inaczej. Niechby teraz stanął - już ja bym się odegrała. - Cóż, możemy drania ubić, chcesz? Chwilę zastanawiała się, potem zdecydowanie: - Tak. Ale ja pierwsza strzelam. - Dobra! - nabił i podał jej broń. - Pierwszy spust kulowy. Muszkę dawaj pełną. Podrzuciła do ramienia, zmierzyła parę razy, żeby się oswoić z cudzą strzelbą. Czy naprawdę po przeżytym strachu odważy się po raz drugi stanąć oko w oko z irbisem? Wyłuskał mauzer. Drewniana kabura, będąca jednocześnie futerałem i kolbą, była zgnieciona i na kolbę już się nie nadawała. Mauzera nie można było na nią założyć, uzyskując w ten sposób krótką strzelbę. Ale jako pistolet pozostawał nadal bronią pewną - Wiktor kiedyś wypróbował bijąc w punkt na sto metrów. Zawrócili w kierunku zbocza. 491 - Irbis - mówił Wiktor - nieprędko odejdzie, zastaniemy... Radził, jak mają podchodzić, T’ao słuchała w skupieniu. Ładnie wykrojone nozdrza lekko się rozdymały i z twarzy, tak zawsze nerwowej i zmiennej, przebijała teraz jakaś prawie lubieżna drapieżność. - A gdzie radzisz celować? Nie ulegało wątpliwości, że się nie cofnie. Myślała pewnie tylko o tym, żeby nie sfuszerować. - Najlepiej między ślepia. Dobrze jest, jeśli stanie bokiem, poprowadzić po przedniej łapie, do łopatki i w serce. - A można pod ucho? - Można, ale po co właściwie? - Jak - to po co? Nie rozumiem! - Dosyć narobiliśmy hałasu, a teraz jeszcze strzelać? Nie ma sensu. Dzik przepadł, bo co zostanie po irbisie, tego jeść nie będziesz. A nóż ja i tak dostanę po paru dniach, gdy tam pójdę. Będzie leżał wśród kości, chyba że się nim ścierwo udławi. - To co, mamy mutdarować? - Daj spokój. Nierfc jeszcze będziesz miała okazję pokazać swoją klasę. Wracajmy. Rozumiał T’ao i szkoda mu było dzika. W drodze powrotnej do bałaganów rozglądał się z nawyku po lesie. Cedry bogato w tym roku obrodziły. Na orzeszki zbiegły się dziki. Tu widać odciski racic, tam pień wydarty i obłocony, gdzie odyniec się czochał. Zryty mech, bo kurek szukały lub pędraków... Za dzikami ciągnie zwykle tygrys. Trbis trzyma się wysokogórskich regionów, polując na kozice i drobną zwierzynę. Jeśli przed zimą zszedł do lasów, to znaczy, dzików jest mnóstwo - dybie na głupiego warchlaczka. - Wiesz co, na irbisa nie pójdziemy, ale jak wytropimy watahę, to warchlaka po cichu stuknąć możemy. Trzeba tylko skoczyć po siekierę. 492 Gdzieś koło południa Liza dostrzegła ich z głębi bała ganu, jak skaczą przez strumyk, znikając wśród drzew. Powiedziała o tym Koropce, który nic nie widział, zato piony w przeszłości. Po pewnym czasie znów mignęli nad strumykiem. Wiktor miał w ręku siekierę. Liza zawołała. Odkrzyknął, że wrócą późno - wataha zaległa! I pobiegł za T’ao. - Witek, zdaje się, na coś poluje. - Niech poluje. Więc książę Podubasow raczył mnie zauważyć... Na jodłowym łożu, okryty kocem po wąsy, w cieple i spokoju kurował rany startych stóp. Od ogniska, od Lizy i wspomnień szła błoga fala nigdy nie zaznanych wzruszeń. Wszystko, co mówił, było dla tej kobiety ważne i bliskie, mógł na głos rozpamiętywać, jak przed samym sobą. - „Bystry chłopak, powiedział książę, czy się uczy?” A ojciec wciąż w tej samej postawie na baczność: „Ni kak niet, wasze sijatielstwo, warunków na to nie mam.” Sama rozumiesz - woźny, ówcześnie mówiąc - szwaj car! Piętnaście rubli pensji, pokój z kuchnią przy urzę dzie, trochę napiwków i pięcioro dzieci... „Zgłoś się jutro do kancelarii.” - „Pokorne dzięki waszej eksce lencji!” Nazajutrz ojciec dostał trzydzieści rubli na moje umundurowanie, parę słów księcia do dyrektora gim nazjum na bilecie wizytowym i podwyżkę o pięć rubli, z których potem trzy zawsze uczciwie przepijał za zdro wie jego ekscelencji, a dwa oddawał wedle przeznacze nia - na pomcce szkolne. Mówienie o nędzy dzieciństwa, o edukacji za parę rubli ekstra do pensji szwajcara z kaprysu rosyjskiego pana, niosło ulgę wyznania i jakiś rewanż pośmiertny wobec Zuzanny. Brzydziła się przecież jego staruszków i znajomym rozpowiadała, że Koropkowie wywodzą się z ziemi buczackiej, gdzie za Jagiełły mieli własną chorągiew i miasto Koropiec. Siedemnaście lat potulnie, milczeniem 493 niewymownej skromności, musiał akceptować tę cho rągiew i Jagiełłę, i wszystkie fumy Korwin-Łąckich, fermentujące w ostatniej latorośli. Siedemnaście lat ciąg nęła go za uszy do swoich ideałów, a samej pończochy zawsze opadały i co to jest ideał - dokładnie nie wie działa. Sądziła, że - mężczyzna. Ktoś dobrze urodzony, pięknej kondycji i postawy, żyjący w powieściach ro mansowo dla kobiet jej, Zuzanny, sfery. Rozważał teraz tę swoją niesamowitą pomyłkę i nie rozumiał, jak to się stało. Co go urzekło? Wielkie na zwisko, wielkie kształty czy los samotnej panny w ostat niej nędzy na żerowisku chińskiego miasta?... Została Koropkową, rzecz dla obojga nie do wybaczenia. Rosła w tłuszcz, głupotę, fanaberie, złośliwa i śmieszna - jedyna, wstyd powiedzieć, jedyna kobieta w jego życiu! Rozmaitych upustowych przygód za parę dajanów brzy dził się i bał się panicznie chorób sekretnych, a na uczciwą miłość brakło mu śmiałości, ponęt zewnętrz nych i czegoś tam w środku. A przecież choć mały i od historii powszechnej, był jednak mężczyzną. Miał prag nienia, tęsknoty, wyobraźnię rozpaloną do białego włók na, i tak się kisił hermetycznie w zepsutym, oprzałym małżeństwie. t Nie mówił tego Lizie, chociaż czuł, że i to jej kiedyś wyzna, jak teraz, wytartym łokciem, przepraszając nie jako, przechodził z klasy do klasy. Młodość zatrutą nędzą i upokorzeniem wobec dzieci górnych sfer, skropioną odblaskiem świetności innego świata przez lekko uchy lone drzwi, u których stał on, syn szwajcara, i śnił ambitne sny, jakimi tylko natchnąć może literatura, sztuka, teatr. Zwłaszcza teatr... - Mowa polska stała się dla nas relikwią, a teatr trybuną. Jaki teatr! Kamiński, Rapacki, Leszczyński, Tatarkiewicz, Frenkiel, Osterwa, Mrozowska, Kawecka, Ludowa... - ach, nie zliczę wszystkich! Talent w talent i tylu naraz, że czegoś podobnego nie widziała żadna 494 scena na świecie. Nie było i nie będzie już takiego gwiazdozbioru. Gdy się dostało za kontramarką na paradyz, to czuło się coś z cudu i niepowtarzalnej łaski niebios za naszą niewolę. Coś z renesansu, kiedy ulicami Florencji mogli iść wziąwszy się za ręce, Rafael, Michał Anioł i Leonardo, zesłańcy bogów, geniusze, na których wieki pracowały i wysiliły się w końcu. - A tak niedługo byłeś w Warszawie. - Niedługo, Lizo. Dwa lata uniwersytetu i wojna, ewakuacja het, do Kazania. Tam kończyłem studia. Potem pierwsza posada w Samarze, rok nauczania, rewolucja i dalej do Tomska, do Omska, w antypody polskości. Lizo, Lizo, masz pojęcie, co to za męka tkwić ciągle w obcej szkole, w mowie obcej i tradycji, z niemotą swoją polską! Słowa nie móc powiedzieć swojego i zżymać się w duchu na wszystko, co moskiewskie! A mają Moskale piękną mowę, daj Boże każdemu! I sztukę mają wielką. Trzeba było uważać. Puszkin, Lermontow, Niekrasow - ich nie można było chłonąć swobodnie jak Szekspira czy Heinego. Strach było ulec. Dręczyła myśl, że się pomniejsza w jakiś sposób trójcę własnych wieszczów, że w tym już tkwi ugoda, bo to jednak mowa zaborców, nakazana, przeszczepiana dla zabicia naszej. A Tołstoj, Dostojewski, Gorki - co za pokusa, jakaż potęga i niepokój! Nie, nie, odżegnajmy się czym prędzej od uroków obcego ducha - a kysz, a kysz - Azja, Azja! Śmieszne, co? Więc gdzie się tu kończy samoobrona, a zaczyna parafia? - Nie wiem, Leszku. Mam tylko sześć klas, nie zawsze mogę nadążyć za tobą. Czasami myślę, że będziesz się nudził przy mnie. Jesteś za mądry dla mnie. - O, Anneliese, błogosławione niech będzie śpiewne imię twoje! Jesteś pierwszą kobietą, która widzi moją mądrość! - Myślę, wybacz, zwyczajnie. Ale powiedz, jeśli tak tęskniłeś za Warszawą, to czemu nie wyjechałeś z Char 495 bińa? Był czas, kiedy namawiano do powrotu. Można było się zgłosić. - I zgłosiłem się. To wiesz, co mi konsul powiedział? „Panie profesorze, powiedział, w Polsce będzie pan jeszcze jednym szeregowym belfrem, a na Dalekim Wschodzie jest pan komendantem ostatniej reduty.” Ustrzelił mnie tą redutą. Mój Boże - komendant! - Wołodyjowski w Kamieńcu, można powiedzieć... Zawsze miałem feblika do gwiazdki na ramieniu, a tu naraz - komendant! To chyba major? Ostatnia nasza placówka, gimnazjum, zagrożona młodzież w Charbinie... Ktoś przecie musi się nią zająć. Dlaczego więc nie ja, skoro życie mam przegrane. A przegrane dlatego, że zwekslowane na nieswoje tory i z gruntu fałszywe. - Moje też było fałszywe. Nigdy nie lubiłam fortepianu, a zostałam nauczycielką muzyki. Ustawiałam ręce, wprawiałam w gamy i etiudy, a naprawdę... - A naprawdę to się wyżywałaś koncertowo w kuchni. - No tak, ogromnie lubię gotować. I kocham dzieci. Kiedy byłam mała, to mogłam sobie marzyć, że będę miała męża, dom i czworo dzieci. - W każdym kątku po dzieciątku... Nie, Lizo, ja się nie śmieję. To ze smutku, kochanie, żeśmy się tak późno spotkali w tym lesie - w bałaganie dosłownie i przenośnie... Ognisko wygasło, ale modrzew i jodła, ocieplone ich oddechem, wciąż dawały się wyczuć cierpko i winnie. I chyba ten zapach jesienny natchnął oboje milczeniem, że przytuleni do siebie kończyli oddzielnie dialog z owym „tak późno.” Jeśli chodzi o wiek i bilans nieziszczonych pragnień, jednakowo wypadły dla niego, który miał czterdzieści i sześć i dla niej, o dziesięć lat młodszej. Poza tym zupełnie inaczej - jak inna jest miłość kobiety i mężczyzny, barwa odczuwań i sposób widzenia. „Nie odmienia się. Przyimek inflexibillia” - prze 496 mknęło Koropce... „Razem, a mimo to osobno, jedno w przekładankę wokół drugiego. Strucla z makiem i to wszystko, jednym słowem” - westchnęła Liza. Wrócili młodzi niosąc dziczka na drągu. W krzątaninie i zgiełku dokoła niego zaginęło zmierzanie obojga po przeżytym w bałaganie. T’ao prosiła, żeby się zachwycali, żeby się głośno zachwycali, bo to jej ‘ pierwszy dzik! Więc podziwiali, jaki śliczny a tluściut’iki... Czy naprawdę sama ubiła? Wiktor powiedział, że Iprawie sama. Kiedy wataha, którą wytropili, poszła Iz ostoi galopem za maciorą, Bąk złapał jednego warch Jaczka za nogę. Nim jednak Wiktor dotarł do nich, Warchlak wyszarpnął się i uderzył niespodziewanie w stronę nawietrzną, gdzie stała T’ao w charakterze na gonki. Bąk znów go dopadł, ale warchlak, ujrzawszy T’ao, naddziczym wysiłkiem ruszył dalej z psem na ogo nie. T’ao dała mu kolbą po głowie. Przewrócił się. Wtedy chwyciła go za uszy, przygniotła kolanem i tak trzymała, aż przybiegł Wiktor z siekierą. - Jezus Maria, toż mógł cię rozszarpać! - Rozszarpać - nie. Za mały na to. Ugryźć mógł, ale ja go ściskałam z całej siły i tylko o tym myślałam, żeby ucha nie wypuścić. - W każdym razie, jeśli zważyć, że pierwszy raz wi działa na oczy dzika i że byle warchlak, gdy szarżuje, wydaje się potwornym odyńcem, to wiecie, dała dowód przytomności i odwagi. Dla mnie było to niespodzian ką. Wiktor klęczał wycinając polędwiczki. T’ao trzymała dziczka za tylne nogi. Pochylone ich głowy stykały się zwichrzonymi włosami, ale twarze mieli odmienne w wy razie. On skupiony, jakby zażenowany, unikający jej spojrzenia - ona pełna triumfu, z rozśpiewaną zdawa ło się duszą, wpatrzona w niego jak w tęczę. Rozchylone usta przypuchły, bezwstydnie świeże czerwienią i mło dością, wprost grzeszne. „A może ją Witek całował?” - 32 - Leśne Morze 497 pomyślała Liza, od niedawna uczulona na tym punkcie. Szepnęła do Koropki: - Leszku, oni się chyba kochają. - Daj im Boże, piękna para... Ryż mieli ugotowany, należało tylko odgrzać, a wątróbkę i polędwiczki to się przyrządza naprędce. Obsiedli więc rondel zawieszony na pałąku nad ogniskiem. Wchłaniając zapach smażeniny, czekali wszyscy - dwoje starych, dwoje młodych i Bąk. - A najważniejszego tośmy jeszcze nie powiedzieli. Przytrafiła nam się przygoda, że można bez dołgania... W miarę opowieści spotkanie z irbisem nabierało prawdziwej, ba - ponadprawdziwej grozy, być może na skutek reakcji słuchaczy, i znowu T’ao bez specjalnego wy-j siłku Wiktora, tak jakoś samorzutnie wysuwała się na czoło akcji. Liza i Koropka głośno wyrażali swój podziw, a i Wiktorowi udzieliło się cokolwiek z ich zdumienia, jak gdyby dopiero teraz, opowiadając, ujrzeli nieustraszoną i w ogóle zupełnie inną T’ao. - Słowem - mamy dzisiaj powieściowy dzień pod szumnym tytułem: Same niespodzianki albo spełnione marzenia. T’ao skwitowała tę aluzję rozbawionym i poufnym mrugnięciem, a Koropka burknął: - Kiedy tak, to niech się spełni do końca. Przyniósł z bałaganu butelkę koniaku od Ryśka. Wiktor pomyślał, że pod wątróbkę. - Nie warto napoczynać butelki - zauważył. - Przyda się kiedyś na rozgrzewkę po jakimś mokrym albo mroźnym dniu. - Nie, tu chodzi o jeszcze jedną niespodziankę. Liza zaprotestowała jakimś płochym i błagalnym odruchem i nawet stąd, poprzez ognisko, widać było, jak się zarumieniła. Białawe brwi, wydatne kości policzkowe i stanowczo za szerokie usta, co ją najbardziej szpeciło, wszystko to złagodniało w rozchwianym świetle płomieni. Była prawie ładna. Zresztą - czy w ogóle można 498 \ją nazwać brzydką? Nie takie jeszcze mają wzięcie, cze Imu więc ona została starą panną? Dobrze zbudowana, świeża z tą swoją cudowną cerą i dziecięcym blaskiem jasnoniebieskich oczu - doprawdy, sama schludność j ciepła, szukająca ujścia poczciwość. - Przez te trzy dni, kiedy was tu nie było, zaszły pewne zmiany, bez znaczenia dla obojętnej wieczności, flla nas jednak bardzo istotne... i Koropka nalewał z butelki do kubka niezupełnie pew ną ręką i ton, jaki wziął, ton żartobliwej bagatelki, również nie brzmiał pewnie. Ostry nosek zeszpiczał, krągłe oczka mrugały króliczo i głos zdradzał tremę. - Otóż natchniony twoim, T’ao, kazaniem, że wlecze my za sobą kolorkową obłudę i różne tam plusquamper fectum - oświadczyłem się Lizie. Szczęście chciało - jak ongi mawiano - jest mi wzajemna, więc proszę uważać nas za męża i żonę. Formalności dopełnimy przy pierwszej okazji. Wprawdzie i przedtem nie było tajemnicą, że mają się ku sobie, jednakże to oświadczenie, iż historyk Lech Koropka i Anneliese Grening, nauczycielka muzyki, wstępują w związki małżeńskie całkiem pierwotnie, przy ognisku i ubitym dziku, biorąc na świadków przyjaciół, psa i gwiazdy nad tajgą - nie, to było aż nazbyt nie oczekiwane i wymowne 1 W milczeniu, jakie zapanowało, powiało czymś głęboko wzruszającym i dostojnym. T’ao rzuciła się Lizie na szyję: „Nareszcie zmądrzeli!” Wiktor objął ich - swego wychowawcę i opiekunką na stancji. Dobra chwila minęła, nim zdołał wykrztusić pospolite życzenia szczęścia i wszystkiego najlepszego. - No teraz, Witku, rozumiesz, że musimy napocząć... - Musimy! Nie znoszę tego zapachu, ale zaraz bym wypił całą butelkę... Zdrowie młodej pary! Wychylił duszkiem i znów objął: - Kochani, nie macie pojęcia, jak się cieszę za was! 499 T’ao, spełniła swoją kolejkę, oplotła ramionami z dr u - i giej strony i zaczęła z nimi kołować: - „Sto lat, stój lat!” Niech się mają i kochają! / - Puśćże, wariatko, puść! - wyrwała się Liza. -/ Tam się przypala! Z rondla bił kłębami czarny swąd. Pierwsze - plastrjj wątroby na dnie, zwęglone od spodu, trzeba było wył rzucić ku uciesze Bąka. Wzięli po kawałku z tego, co leżało na wierzchu, mniej przypalone. Liza spiesznie smażyła następną porcję, chowając w dym, jak w welon, spłonioną i zmieszaną twarz. Kto wie? - może welon jej się przypomniał, organy, ślub z panieńskich, wczesnych marzeń... Koropka wciąż z butelką w ręku przekonywał kogoś nieobecnego - obecni byli przecież tego samego zdania - że T’ao ma bezwzględną rację. Po co maskować się, po co odwlekać? Są w puszczy, w głębokiej prehistorii. Nic nie istnieje poza nimi i wszystko wygląda jak jest, bez żadnych osłonek, in puris naturalibus. - I w ogóle, moi drodzy, nie żałuję tego, co się z nami stało, i cokolwiek się stanie - nie będę żałował. Ja dopiero odżyłem, nareszcie jestem sobą. To jakieś odrodzenie, doprawdy - cudowna anastaza! Porwał dwie kobiety, stał się ich opiekunem i obrońcą, bił się z Tichonem, znalazł miłość w szu-hai i męskość swoją wyśnioną - poniesie ją przez leśne wertepy, w jaskini będzie jak ognia strzegł - Lechu, Lechu, gdzieś ty wlazł?! Koniak na pusty żołądek i nagle objawiona miłość, i pierwsze od wielu dni jasne chwile - wszystko było za mocne na ich skołatane, nienawykłe do radości dusze. Podnieceni, wylewni, wchodzili za Koropką w niepojętą błogą anastazę. - Nie wiem, co to znaczy, w każdym razie coś dobrego, odmiana na lepsze, prawda? - mówił Wiktor, kiedy siedli.przy rondlu, wybierając mięsiwo i ryż. - Więc 500’będziesz to miał, Leszku, obyśmy tylko wrócili szczęśliwie. - Obyśmy - podchwycił skwapliwie Koropka i puścił znowu kubek w krąg. - Za rychły i szczęśliwy powrót czy odwrót, wszystko jedno, byle gładko. Prosit! - Rzeczy załadujemy na arbę. Koń i muł przydadzą się później przy zwózce budulca i w ogóle w gospodarstwie. - A krowa? Mleko mielibyśmy i masło. - Nie, krowa takiej drogi nie przetrzyma, najwyżej koza. - Kozie mleko zdrowe. - I kozy same się żywią. - To jest myśl. Piękny prezent ślubny; T’ao, może byś zafundowała Lizie parę kóz? - Ależ, Witku, ty jesteś skarbnikiem, ty decydujesz. Pewnie! Tylko... jak my się przedostaniemy z takim majdanem? - Nie martw się, ja to wszystko sobie ułożyłem do najdrobniejszych szczegółów, miałem czas. Po prostu trzeba będzie dać w łapę temu dżangujdzie z miasteczka, co to Rysiek ma z nim konszachty. Poświadczy, że jedziecie na kupioną działkę w rejonie Lafy. Siądziecie sobie na arbę i pojedziecie z całym dobytkiem, z kozami na powrozie. Gdyby was jaki patrol zatrzymał, to cóż - macie papierek: osadnicy, ubogie emigranckie małżeństwo. W arbie same graty, trochę narzędzi i żywności, bo ładunek broni ja poniosę i T’ao. Będziemy się przemykali nocami albo w dzień, obok was lub przed wami, zależnie od miejscowości, tak jednak, żeby zawsze spotkać się o zmroku. Po tygodniu powinniśmy przybyć na miejsce. A okolica tam taka, mówię wam - Pan Bóg spojrzał kiedyś na ten zakątek i zachował dla was! - Nie, Witku, Pan Bóg uśmiechnął się smutnie: „Nie udało mi się z Ewą i Adamem - pomyślał - trzeba na poprawkę. Zacznę od początku, z Lizą i Koropką”. 501 - Ha, to nic a nic nie skorzystał z historii, bodaj z moich wykładów? Nie widział heterogenii celów ani szkodliwości monopolów? I miałby rządzić nieopatrznie, żebym ja jeden rodzaj ludzki zakoropcił? Bujda, kochani. Wzdrygnął się, rozgląda, a tu idzie Wiktor z T’ao, taka ładna para... - Kiedy my się nie zgadzamy w charakterach! Witek mówi, że mam w sobie coś z kabargi, coś nie do zniesienia, z dawno zaginionej fauny. - A to świntuch! Ja mu zaraz pokażę... Domaniewski! - Słucham pana profesora! - Jak mogłeś, sztrabanclu jeden, zarzucać Cięgłównie jakieś rzeczy nie do zniesienia, co?! - Panie profesorze, ona pierwsza zaczyna... - Wszystko jedno, to przecież dziewczyna, a ty ją zaraz od fauny? Od ostatniej starej fauny, z trzeciorzędu?! - Z czwartorzędu, słowo daję! Jak pragnę wolności - mamuty i kabargi istniały w dyłuwium! - Domaniewski, nie wykręcaj się dyłuwium! Od. ostatniego okresu międzylodowcowego upłynęło ponad pięćdziesiąt tysięcy lat, wiek dla panny z dobrego domu zupełnie niestosowny i głęboko obraźliwy, rozumiesz? W tej chwili macie się pocałować! T’ao ma usta opierzchłe od wiatru i pocałunek oddaje zachłannie, jakby chciała ugryźć - na! za swoje lodowce... - i choć się śmieje potem, to jednak nie dla zabawy pocałowała, nie pod nowy toast Koropki. A temu znowuż pilno. Nalewa. Przyzwyczaił się widać pociągać u Cięgły, ale niedrogi z niego pijak, trzy kieliszki i gotów... „Kochani, wypijmy za prawdę odwieczną, za heterogenię celów, która nas tu złączyła. Tak jest! Osiągając cel zamierzony stajemy zawsze wobec rzeczy wręcz przeciwnych zamierzonemu...” Alkohol zawsze destyluje w nim górnie, poprzez bezmierne, ogólnoludzkie abstrakcje, by się skroplić w końcu na pokurczonych i niewyżytych ciągotkach herosa. T’ao coś mówi z pobłażliwym grymasem. Wiktor widzi same wargi, wargi spieczone i radośnie mściwe po tym pocałunku jak ukąszenie, jak roztarcie jadu. Oboje mają go we krwi, pali i upaja... A Koropka ględzi o tym, co by było, gdyby nie decyzja carskiej komisji poborowej, że z powodu małego wzrostu... Byłby z. pewnością w legionach Dowbór-Muśnickiego albo pod rozkazami Iwaszkiewicza broniłby Lwowa... Dosyć. Wszyscy są zawiani. Do syta było wynurzeń i koniaku, mięsa i beztroski. Spać! Spać! T’ao ma pierwszą wartę. Gdzie T’ao? Zastaje ją w swoim bałaganie, jak poprawia posłanie po Koropce, tłumoczek własnych rzeczy ułożywszy w głowach zamiast poduszki. - Musiałam się przenieść. Niech już będą razem, bo jak małżeństwo - to małżeństwo... Bierze ją bez słowa w ramiona, całuje złym, odwetowym wessaniem w rozchylone usta, które drżą i triumfują. Odpowiada mu tak samo - głodnie i naturalnie, jak gdyby od dawna się kochali i ona była drugą jego Aszyche. - Idź - mówi przytomniejąc Wiktor. - Masz wartę. Zluzuje o brzasku. - A jak nie pójdę? - T’ao, we łbie mi się kręci, nie widzisz? Nie panuję nad sobą... - A ja właśnie chcę, żebyś nie panował nad sobą... Dobrze już, dobrze. Pójdę. Nie chcę tak po pijanemu i przy Koropkach. Ale nie zluzujesz, Witku, nigdy już mnie nie zluzujesz! Nigdy! Drzewa szumią. Wietrzna noc przelewa się nad bałaganem. Na zmianę pogody. Październikowa noc ślepawa. Niezliczone nikłe gwiazdy polśniewają w trójkącie odchylonego włazu i gdzieś wysoko po zboczu chodzi jeleń. Daleko, nie rozpoznać, dlaczego ryczy poniewczasie. Za mocny, nie wyszumiał się w ciągu rykowiska i jeszcze 503 szuka. Albo pechowy, że nie zdobył dotąd łani. Może ma tylko jedną, a chciałby jeszcze jedną... Wiktor łowi te wołania późnego byka z jakąś obrzydliwą satysfakcją, urągając sobie: jaka właściwie różnica? Kocha Aszyche, a pragnie T’ao. To nie są już niejasne domysły ani złodziejskie zmysłowe doznania, na których nieraz przyłapywał siebie w swoim, zdawało się, czysto koleżeńskim stosunku do niej i przepędzał czym prędzej. To gdzieś tkwiło w nim zawsze. Dlatego T’ao była ciągle dla niego irytująca, stąd zawsze ustawiczne ich spięcia, kłótnie. Bardzo proste podłoże... Teraz leży rozogniony, wchłaniający zapach T’ao z tobołka obok, i wszystko w nim burzy się pragnieniem T’ao. Miłość czy takie tylko jak u jelenia?... - niechby zdechł, ścierwo, ryczy i ryczy! i co to w ogóle miłość? „Nie wiem, Wei-tou, co mówi mężczyzna biorąc kobietę. Może zawsze te same słowa...” Może skąd miałby wiedzieć? Zna tylko Aszyche. Spotkał ją w tajdze, bo nie było innej. Przeszli głód, walkę, wędrówkę i śmierć - jakże się mogli nie kochać? Myśli więc - jedna jedyna! A jeśli nie jedyna, tylko przypadek? Spotkał oto T’ao. Też dobra, ładna i dzielna. Przeżyli głód, walkę, wędrówkę i rąbek śmierci. Musiało dojść do zbliżenia. Ani to ich wina, ani wola. Którejś nocy odnajdą się na jednym posłaniu, on i T’ao, i wszystko zacznie się od nowa - te same słowa, te same pieszczoty, konflikty, odkrycia i rozkosz? Tajga w tym wszystkim nieprzebyta i biedność opalonych złudzeń, i nieczysta, piekielna ciekawość: a może jednak inaczej? Przeleżał tak nie zmrużywszy oka do brzasku, potem zwlókł się, by podnieść od ogniska na pół przytomną z senności T’ao i samemu czuwać o tej porzej najgorszej, gdy las się budzi i nie tylko zwierzę, ale i człowiek może się pojawić. Było cicho i biało od szronu. Smużka dymu stała pro 504 sto, nieruchomą prawie spiralką. Ale kiedy się rozwidniło, chuchnął miękki wiatr zza gór, wełniaste, ciepłe chmury zeszły niżej, opatuliły niebo i tajgę. Z rozpadlin, żlebów, z zakamarków leśnych, pazuchowych, wstała mgła i mroźny z rana dzień zapocił się i zgnił. Przespawszy parę godzin po posiłku rozmawiali leniwie w bałaganie każde na swoim posłaniu - Wiktor patrząc w zamyśleniu w zwoje kory nad sobą, T’ao cerując podarte wczoraj futerko. - Za parę dni? - Trzy, najwyżej cztery dni. - A jeśli Rysiek nie załatwi? - To wrócimy bez niczego. Będzie nam zimniej i głodniej, ale jakoś się w końcu urządzimy. - Jeszcze nie mogę się z tym oswoić. - Z czym? - A że pójdziemy gdzieś daleko, będziemy chatę budowali. Zupełnie inne życie i ty... A jaki jesteś z bliska, to ja przecież nie wiem. - Znasz mnie tyle lat. - Wiesz, co mam na myśli. Chyba że... W takim razie powiedz wyraźnie, to się zdarza pocałować po pijanemu. - Nie. Ja i teraz o tym myślę. - Więc dlaczego nie całujesz? Jesteś jednak bardzo skryty, Witku. Jakbyś był z ochronki i potem żył wśród samych podłych ludzi. Trochę tej skrytości miałeś już nawet wtedy, kiedy się w tobie zadurzyłam. - Doprawdy? - No nie udawaj! Wszyscy o tym wiedzieli, a ty byś nie wiedział! - Owszem, coś tam zauważyłem, ale nie byłem uczulony na te rzeczy. Byłem, musisz wiedzieć, mccno opóźniony w rozwoju pod tym względem. Nie obchodziły mnie wtedy kobiety, a tym bardziej dziewczynka, na pół dziecko, trzynaście lat! Takie sobie, myślałem, pensjonarskie amory na długość albumu czy wakacji... 505 - A wiesz, że nie. Wszystko potem odżyło z nową siłą, jak się tylko zjawiłeś u nas w Charbinie. Ale czym jesteś dla mnie naprawdę, to ja sobie uświadomiłam dopiero pierwszej nocy przy ognisku. Po tym dniu, gdy wyrwałeś nas od starowierców. Zasnąłeś - pamiętasz? - ja siedziałam naprzeciwko i w pewnej chwili zdałam sobie sprawę, nie, nie zdałam, poczułam jak boży głos - że nigdy i nikogo już tak kochać nie będę. Patrzyłam w twoją twarz i mówiłam sobie: oto moje przeznaczenie, moje minjuń, moja wielka i niedobra miłość. - Dlaczego niedobra? - Nic mi dotąd nie dała prócz wstydu i upokorzenia. W szkole dokuczano mi tobą, a później... Muszę ci coś powiedzieć. Wbiła igłę w łatane futerko i odłożyła na bok. Ta noc dała się, widać, i jej we znaki. Oczy podsinione. Przybladła. I obcy, nie spotykany u niej wyraz surowej jakiejś samowiedzy. - Kiedy mi Lola powiedziała, że widziano was, ciebie i Musie, w bardzo czułej scenie na lodzie, to myślałam, że się wścieknę z zazdrości i obrzydzenia. Tego dnia prosiłam cię przecież, żebyś został ze mną. Wymówiłeś się koniecznością załatwienia jakichś spraw, związanych z twoją ucieczką, przypominasz sobie? I oto donoszą mi, że mój bohater, mój Witek, z którym decyduję się dzielić żołnierską tułaczkę, i nie tylko żołnierską, w tym samym czasie, gdy go wypatruję z okna, ma randkę z kochanką tatki! Nie umiem powiedzieć, co się ze mną działo. Nazajutrz zrobiłam ci awanturę, nazwałam świnią. Nie wróciłeś. Płakałam, a ja nigdy nie płaczę, Witku, no i pod wpływem tego wszystkiego... Czekaj! Nie chcę, żeby słyszeli. Gdzieś w pobliżu krzątali się Liza i Lech. - Posuń się! Zrobił jej miejsce obok siebie. Położyła się na brzuchu i wsparła głowę na dłoniach. Widział nad sobą jej 506 ostry podbródek i jak pulsuje na białej szyi niebieska wa żyłka. - Wieczorem, gdy byłam sama - mówiła przyciszo nym głosem - przyszedł tatki asystent. Taka sobie schludna i bardzo higieniczna interna. Od pewnego czasu próbował mnie adorować, a robił to tak skrupulatnie, jakby opukiwał. Powiedziałam, że jak chce, to możemy pójść do łóżka, ale zaraz, i żeby nie było żadnych kom plikacji. Myślę, że miał wątpliwości co do tego, czy jestem normalna, ale zanadto był wzruszony, bo to, wiesz, w razie ślubu kamienica z lecznicą i praktyka szefa... - Kąśliwa jesteś... - Za to bez fałszu. A wtedy pragnęłam po prostu po zbyć się ciebie raz na zawsze - klin klinem i koniec! No i chciałam wreszcie przekonać się, co to jest, za czym ludzie szaleją, dlaczego ojciec durnieje z tymi kobieta mi, z Musią... - No i? - No i nic. Przy pierwszej ondulacji miałam więcej emocji... Spotkaliśmy się jeszcze dwa razy, ogromnie naglił z oświadczynami, ale gruchnęło, że jesteś areszto wany i męczony, potem wzięli ojca i Musie, no i wszystko się skończyło... Bardzo ci przykro? - Mniejsza o mnie. Nie przypuszczałem, że możesz tak cierpieć, T’ao, i robić coś podobnego. - Musiałam ci powiedzieć. I jeszcze jedno: mogłam pójść na to z pierwszym lepszym, jak się idzie do dentysty. Taka mi przyszła fantazja i co komu do tego! Z kimś zupełnie obcym. Nawet z Ryśkiem tego bym nie zrobiła. Szkoda byłoby naszej zabawy w Niko, bo to było miłe i trochę intymne... I gdybyś się nie zjawił w Borysówce, tak samo bez skrupułów wzięłabym Tichona, bo nie było dla nas ratunku. Ale z tobą? Z tobą, Witku, nie będę żyła dla przygody ani z konieczności. Kocham cię. A ty? Wiktor podniósł się siadając na posłaniu. 507 - To ma być odpowiedź? - Nie, po prostu za blisko miałem twoje piersi - widzisz, szczerość za szczerość - to mi przeszkadzało. A trzeba spokojnie i do dna... Jesteśmy przecież w tajdze. - To co, że w tajdze? - Chciałem powiedzieć, że jesteśmy całkowicie swobodni. Możemy robić, co nam się podoba, nic nas nie krępuje i do niczego nie zmusza. Ani ludzkie oczy, ani warunki, ani przesądy - nic! Niczym nie możemy się wykręcić, żeśmy musieli kłamać albo ukrywać! Więc po co mamy się paskudzić. - Nie rozumiem. - Oczywiście, że nie rozumiesz. Zaraz, to nie jest łatwe... Ujął jej dłoń, jakby chciał ucałować, ale tylko przesunął raz i drugi po rozpalonym czole. - Sęk w tym, że mam i kocham Aszyche. - Aszyche?! Która była u nas? O której mówiłeś w Charbinie? - Ta sama. - Och, więc to już dawno... - Nie wiem, kiedy się zaczęło, chyba od pierwszego spotkania, trzy lata temu, a od pół roku jesteśmy razem. Przeżyłem z nią najgorsze i najpiękniejsze. Widziała mnie w takim upodleniu, w jakim nikt nigdy już nie zobaczy. Pomogła. Stała mi się domem i ojczyzną, i całą moją miłością. - A ja?! - wyrwało się jej. - No tak, skoro ją kochasz... - Ciebie też, ale inaczej. - Jak inaczej? - Tego nie sposób wyrazić. Ale spróbuję. Widzisz, trzymam twe włosy. Są ładniejsze niż u niej. Ciemne, puszyste, mięciuchne. Twarz ci w tym obłoczku łagodnieje. Ja bym ją całował jak piękną rzecz. Aszyche ma czarne, z połyskiem najczarniejszej laki i proste jak 508 koński włos. Ale kiedy ich dotykam, jest to dotknięcie czegoś drogiego, matki na przykład... Jest słodka i mądra, mądrzejsza ode mnie i lepsza. Na Aszyche, choć tak malutka, że nie sięga mojej pachy, zawsze patrzę w duchu po chłopięcemu wspinając się do-niej, i słucham, jak gdyby była moim sumieniem. A na ciebie trochę jednak z góry. Coś z tamtych harcerskich czasów wciąż pokutuje we mnie i w tobie. Naśladujesz mnie jak dawniej, chcesz mi dorównać, imponuję ci - w tych lasach oczywiście, w mieście byłoby inaczej - imponuje ci moja siła, śmiałość, leśne nawyki i tak, nieświadomie może, podbijasz mi bębenka. Dobrze mi z tą połechtaną męską próżnością, ostatecznie każdy ją ma. Aszyche natomiast spogląda na mnie krytycznie, kochającym, ale sprawiedliwym spojrzeniem. To także jest potrzebne... A jaka jest w miłości, o tym nie będziemy mówili. Ciebie nie znam. Tylko, widzisz, już twój pocałunek wprost wstrząsnął mną, rozbebeszył - nic podobnego nie przeżywałem przy pierwszych pocałunkach z Aszyche. Rozumiem teraz ludzi, którzy dla posiadania jakiejś kobiety, dla fizycznego tylko jej posiadania, mordują, kradną, zaprzedają się. W ogóle muszę ci powiedzieć, budzisz we mnie niekiedy złe odruchy, coś z walki. Może dlatego, żeśmy jeszcze ze sobą nie żyli, nie wiem, ale nieraz przychwytuję siebie na tym, że chciałbym ci sprawić przykrość, upokorzyć - poddaj się, ty dzika kabargo! Nigdy tego nie odczułem w stosunku do Aszyche. Przeciwnie” - spokój, bliskość jak najserdeczniejsza i zrozumienie z pół słowa. A ty jesteś narwana, pyskata, zmienna, kto wie, co ci strzeli za chwilę do głowy, pasja w tobie gra czasem prawdziwie moja - och, Taośka, doprawdy nie wiem, co nas zbliża i dzieli! Takieście inne! Przez Aszyche wżeniłem się w Chiny, wszedłem w ich świat, mówię ciągle po chińsku, niedługo to i myśleć będę po chińsku - to też coś znaczy, cały urok i ponęta rzeczy obcych, gdyby nie tęskonta za swoim! Jesteś Polką - 509 wybij sobie z głowy ten kompleks krwi chińskiej po matce. Co tam krew. Wychowanie, kultura! I w tobie mam Polskę, Europę, to wszystko, czym nasiąkłem od dzieciństwa, co strach utracić... - Więc jakże z nami będzie, Witek? - Nie wiem. Wygarnąłem wszystko, do ostatniej myśli i jeszcze raz mówię: nie wyobrażam sobie życia bez Aszyche. - A beze mnie? - Byłoby mi bardzo ciężko. Już bym nie mógł cię zapomnieć, Kabargo, i tęskniłbym świadomy tego, co brakuje, czego Aszyche dać nie może. - Coś ty zrobił, Witku, coś ty zrobił... - Zdawało się, że łka, ale kiedy podniósł przytuloną do jego piersi głowę, by spić jej łzy - oczy płonęły suchym blaskiem. - Zrozum, nie mogłem inaczej. - Po coś tak mówił, kochany mój? Klamka byłaby zapadła, byłby wyrok i nic. A teraz... Jakże mam odejść od ciebie? I zostać jak i po co? Rzuciła się na posłanie. Wiktor siedział bez ruchu. Bałagan, zdawało się, pulsował szumem jego tętna i czas stanął. Liza zawołała: - Śpiochy! Na obiad! - Już idziemy. T’ao wstała. - Muszę ją zobaczyć! - I co ci z tego przyjdzie? - Muszę. Bo i co pocznę w tym lesie bez ciebie? Przekonam się, jaka jest. Wierz mi, będę sprawiedliwa, będę okrutna dla siebie, ale jeśli się okaże, że nie jest ciebie warta - Witku, ona odejdzie, nie ja! Nie dam się zluzować złej kobiecie! - A jeśli się przekonasz? - A jeśli jest taka, jak mówiłeś, to ją pokocham. Po 510 kocham i coś więcej... Powiedz, ale dobrze się zastanów, Witek - czy mógłbyś mieć nas obie? - Ja mógłbym - odrzekł po chwili Wiktor i głos mu drgnął na myśl, co też musi przeżywać T’ao, dumna T’ao, której całe życie jest ranioną dumą. - Ale Aszychc i ty... - Ach, ja jestem teraz jak wosk. Aszyche może zrobić ze mnie, co chce, jeśli ma ręce ciepłe i dobre. Wszystko zależy od Aszyche. FRATRES VITAE COMMUNIS JVlo Tuan, Heng i Czy Szen rżnęli, Koropka i Szwyrkin korowali. Potem poganiając Leniwego i Smoka, ich muła i konia, wlekli równe, oskrobane do białego drzewa dyle pod skalistą drapę, gdzie Aszyche i T’ao zakładały pętle liny: „Gotów!” I Wiktor wysoko nad nimi, kręcąc korbą wielkie koło arby, osadzone między balikami, windował w górę dyl za dylem jak wiadro z cembrowanej studni. Zawalony cedrowym drzewem taras przed pieczarą wyglądał jak plac tartaku. A w środku Bagorny z Lui-Tsinem lepił k’ang, który miał biec przez całą długość domu. Dom! To nie był tylko dach i jakieś wspólne, ludzkie bytowanie-. Szła zima. Niżami brodziły przeszukując Leśne Morze patrole Dołgowoja - Kozacy, Mandżurowie... Ciepły dom w bezpiecznych grotach stanowił szansę ocalenia. Obietnicę nowego życia dla nich - pstrej, różnojęzycznej gromadki zbiegów i rozbitków. Zbudować przed nastaniem mrozów, zbudować mocno i przestronnie, aby w.seyscy się zmieścili - to było najważniejsze. Bo jak mają żyć kochając się T’ao, Wiktor i Aszyche, jak współżyć mają Rosjanie, skoro Ałsufjew nienawidzi Bagornego, a Bagorny brzydzi się Szwyrkina - o tym na razie nie myśleli. Wszystko, co jednostkowe, osobiste, tłumili w sobie odkładając na potem, na bardziej luźne, pewniejsze nieco potem... Pracowali do upadłego całą siłą mięśni i nadziei, z ofiarną uległością wobec wielkiej sprawy. Epicznie - jak rzekł Koropka. 512 Najsłabszy z nich, naiwnie nieporadny w pracy fizycznej profesor pierwszy załamał się i zwątpił. Zaplanowany dcm, urzekający wygodą i rozmiarami, trzydzieści metrów na sześć, z dużą izbą biesiadną i szeregiem osobnych klitek mieszkalnych, rozsypał się na wątłych barkach w ból i strach, że ta mordęga nigdy się nie skończy. - Mamy już listopad i jest nas tylko dwunastu. Powiedział to podczas posiłku, nad miską ryżu. Powiedział do Szwyrkina, z którym zdążył był się zżyć przy korowaniu. Palce mu się nie zwierały, sztywne, rosochate od ściskania styliska, i ręka z łyżką, gdy niósł ją do ust, drżała. - Uważaj, rozlewasz - burknął Szwyrkin. O dziesięć lat młodszy, krępy i zaprawiony w obozach do drwalskiej roboty, trzymał się dobrze. - Ale jest już listopad - upierał się przy swoim Koropka. - Nie zdążymy. - Cóż, taki plan - odrzekł Szwyrkin nie patrząc na Bagornego, który był autorem tego planu. Nie rozmawiali z sobą, komunikując się zawsze przez trzecią osobę. - Plan rzecz święta. Inaczej to byśmy zeszli do szu-hai i przezimowali zwyczajnie w bałaganach. Byłoby o wiele prościej i cieplej. - Za dużo nas, by mieszkać w szu-hai - przypomniał im Wiktor. - W każdym razie nie w zimie. Wytropią po śniegu. - No, a tak co? Rozpaprana budowa i zima na karku. Jak nas zima złapie na kupie belek, to któż ocaleje? Na tej wysokości, w tej lodowni, gdy skały zaczną pękać od mrozu... - Daj spokój, Wania, to się samo rozumie. Trzeba coś postanowić. Musimy jakoś razem i zdecydowanie... Koropka u Wiktora, u rodaka, szukał zrozumienia i poparcia. - Jesteśmy przecież, jak to się mówi, bracia wspólne 33 - Leśne Morze 513 go życia, wiesz? - z żałosnym uśmiechem podał mu okruch łaciny z dobrych, szkolnych czasów: - Dosłownie - fratres vitae communis. - Nu da, komuna - odezwał się Bagorny, pochwyciwszy to jedno, swojskie słowo. - I należy podchodzić komunistycznic. Otarł dłonią usta, oddał Lizie, krzątającej się u paleniska, swe naczynie i wrócił na miejsce pośrodku pieczary, ogarniając ich zamyślonym i chmurnym spojrzeniem. On jeden stał, podparty z obu stron kulami. Strudzeni, siedzieli, jak się dało - kto na skórach posłania, kto na kamieniu, na belce. Piec i zawieszony nad nim kaganek ledwo rozjaśniały ciemności. W jaskiniowym półmroku oczy wszystkich, zwrócone ku niemu, pobłyskiwały z wilcza i trwożnie. Jak w zapadni. - „Niektórzy tu, widzę, zaczynają wpadać w panikę. O co chodzi? Spójrzmy na sytuację trzeźwo, bez nerwów. Powiedział po chińsku, jak zwykle, gdy otwierał ogólną naradę. Chiński był językiem większości. Iwan Szwyrkin, Liza i Lech przysunęli się do T’ao. Ona im zazwyczaj tłumaczyła. Lui-Tsin czekał, aż się pożywi Gu-er siedzący na brzeżku jego miseczki. Stracił Gwiazdeczkę i burunduczka, wziął więc sobie drozda z przetrąconym skrzydłem. Musiał mieć jakieś stworzenie, co by się tuliło do niego, bodaj taki droździk... A Mo Tuan, Heng i Czy Szen słuchali Bagornego w skupieniu, pałeczki ich mimo to śmigały z tą samą bezwiedną zręcznością od ryżu do ust, tam i z powrotem. - Słuchając was, sprawdziłem w pamięci obliczenia. Są ścisłe. Dom będzie gotów za miesiąc. - Ależ to utopia! - zawołał Koropka, ledwo T’ao przetłumaczyła mu to zdanie. - Niemożliwe! Bagorny wzruszył ramionami. 514 - Nie znam takiego słowa. Co to jest - niemożliwe? Albo się wszystko zgadza w rachunku, albo nie. Podług mnie - zgadza się. Ściany prędko postawimy, w dzie więć dni. Zostanie nam połowa bali, akurat tyle, ile potrzebujemy desek na podłogę, ścianki wewnętrzne i sprzęty. Potrzebujemy dwieście czterdzieści desek dwu calowych, i to może nas zatrzymać. Tak, tu może powstać korek. Bo co to znaczv przetrzeć ręcznie dwieście czter dzieści bali długości sześciu metrów każdy? Niepotrzebnie pytał. Zdawali sobie sprawę z ogromu takiej orki, takiego żmudu - to się czuło w ich milcze niu. Ałsufjew, przygarbiony i posiwiały, podniósł znad sple cionych dłoni zmiętą twarz. W mętnym wzroku, jakim zmierzył Bagornego, poprzez nienawiść przebiło znużone zdziwienie - jeszcze się trzymasz, kulasie? Jeszcze glę dzi.sz? - To znaczy, że jeśli postawimy do kobyłek dwie pary traczy, po dwóch na górze i na dole, to piłując od świtu do zmroku, wyrżną razem zaledwie dziesięć desek. I ty leż desek jecten robotnik zdoła w ciągu dnia sfugować i oheblować. Więc sama tarcica zajmie nam dwadzieścia cztery dni. A zbudowanie k’angu? A dach? Podłoga? - W takim razie co towarzysz proponuje? - spytał Mo Tuan. - Pracować nie tylko w dzień, ale i przy lampie. - Nafta? - Trudno, będzie sanna, sprowadzimy jeszcze jedną beczkę. - Co nam to da? - Pięć dni. Skrócimy drugi etap o pięć dni. - Mało - oświadczył Heng. - Mnie się zdaje, że nasza narada produkcyjna... Chińczycy bardzo lubili to słowo. Brzmiało solidnie i mądrze, z wyższego szczebla organizacji. Szwyrkin trącił Wiktora. - Co on mówi? - spytał 515 półgłosem. - Wnioski na naradę produkcyjną. - A, to ja to miałem. Tylko zamiast Bagornego był tiechnoruk. Też stawiałem wnioski. - Po co? - zagadnął machinalnie Wiktor. Szept Szwyrkina przeszkadzał. Mówiono właśnie o podziale pracy. - No bo trzeba się wykazać inicjatywą, świadomością socjalistyczną! Od tego wiele zależy. Musiałem. - A teraz nie musisz - uciął Ałsufjew i fajką, z której wytrząchał popiół, ostentacyjnie zastukał o balik pod siedzeniem. Już byłby się wyrwał z jakąś złośliwością, ale Aszyche położyła mu rękę na ramieniu. Nic się nie odezwał. Nie pierwszy raz widziało się ten wpływ Aszyche na niego. „Coś tam wtedy zaszło, może mu pomogła” - pomyślał Wiktor. Nie był przy tym, gdy Ałsufjew przyszedł z Lui-Tsinem do tej pieczary i oniemiał ujrzawszy obok Aszyche Bagornego, którego ciało przecie w najlepszej wierze pochował! Którego zjawa kazała mu szukać skarbów Dzikiego Barona... To musiało być okropne. Aszyche mówiła, że mało wtedy nie zwariował. Swoją drogą Bagorny zakpił sobie z niego zbyt okrutnie. Wystrychnął na idiotę i zabrał mu wszystko - materię bierną i rozumną, rozbicie atomu, istnienie uźroczy. Został znów nieudany Ałsufjew, były Podporucznik Cyp-Cyp, zakopany niegdyś na ścieżce tygrysiej... Kompletna kraksa. - ...niech Wiktor kieruje brygadą traeko-ciesielską, ja zduńską biorę na siebie. W ten sposób dom będzie gotów za trzydzieści dwa dni, w pierwszych tygodniach zimy. Wiktor naradził się ze swoją grupą. - Dobrze. Rżnęliśmy las, będziemy deski rżnąć. We dwie piły. A ty kogo bierzesz? - Pracowałem już z Aszyche, ona się wprawiła. - Starsza siostro - powiedziała spiesznie T’ao i Lui-Tsin zwrócił ku niej swą malutką jak suszona gruszka 516 twarz. Gu-er na jego ramieniu spojrzał w tą samą stroną. Oboje wyglądali jak mędrcy w stanie spoczynku i zdawali się uśmiechać dobrotliwie samymi oczami. To był jednak chiński drozd, a T:ao źle mówiła po chińsku, o wiele gorzej niż stary Cięgło, i tsie-tsie wymawiała w innej tonacji, a to przecież przypominało zupełnie, ale to zupełnie co innego niż „siostra”! - Starsza siostro, ja bym chciała dalej pracować z tobą, jeśli jesteś ze mnie zadowolona. - T’ao jest silna, silniejsza ode mnie - poświadczyła Aszyche - i bardzo ambitna. Pracować z nią to prawdziwa przyjemność i ja bym się cieszyła, towarzyszu, gdybyś nas nie rozłączył. - Więc dobrze się składa. Na czwartego weźmiemy Lui-Tsina. Będzie wygładzał po nas szpachlą i równał. To nie jest ciężka praca. Ale do wożenia kamieni i cegły, do mieszania gliny potrzeba nam dwóch zdrowych mężczyzn. - Dużego wyboru nie ma. Jest tylko Iwan, Paweł i Lech. - Lech. Koropka zdawało się jęknie wobec tego widma nowej mordęgi. Ale to było jednak wyróżnienie. Dowód ogólnego zaufania, że podoła, że mocny... Ruszył wąsami i rączki z tragarską godnością skrzyżował na piersi. Akceptował. - A drugi? - No cóż, z nich dwóch... Czekali - którego ze swoich rodaków wybierze Bagorny? Ałsufjewem pogardzał. To był wróg, ale wróg bezsilny i przedawniony - figura śmiesznego autoramentu. Ale Iwan? Iwan, obywatel radziecki, był dla niego nikczemnym zbiegiem i zdrajcą. A właśnie on nadawał się do tej pracy. Silniejszy i nie taki jak Ałsufjew niepoczytalny. - Szwyrkin. 517 Jednak się przełamał - przyznał w duchu Wiktor. Dla dobra sprawy przyjął tę podłą, według niego, kreaturę. - W takim razie wszyscy mamy przydział, tylko jeszcze Paweł... Niech tymczasem pracuje przy uszczelnianiu. Potem na dachu może przybijać odrzynki. Co ty na to? Wiktor zwrócił się do Ałsufjewa, ale łowcy spojrzeli na Lui-Tsina. Dla nich Ałsufjew wciąż był Zakopanym i słowo jego nie miało znaczenia. Lui-Tsin odkopał go po sprawiedliwym wyroku, więc do końca życia odpowiada za niego. Ałsufjew nie odezwał się, nie poruszył, obojętny na wszystko. Lui-Tsin skinął głową poręczając: - Ałsu-fu będzie to robił. - A więc, jak już dogadaliśmy się to nie odkładajmy! Szkoda każdej godziny. Dawajcie tu belki. Nim poznosicie, ja sznurem wyznaczę profil. Wiktor, Heng i Czy Szen niech przyciosują, a ja z Mo Tuanem będę łączył. Siedząc mogę przecież pracować. - Ręce masz mocne - zgodził się Heng. - Ale czy nie za dużo bierzesz na siebie? - Tak, czy nie za dużo? - poparł go Mo Tuan. - Te kąpiele w ciepłych źródłach i zabiegi Lui-Tsina dobrze tobie robią, widzimy, ale nie jesteś całkiem zdrowy... Czy wytrzymasz? - Mo Tuanie, ty wpierw spuchniesz - nie ja! Wsparty na kulach, jakby zawieszony na krokiewkach pod pachami, w hełmie lotnika, masywny, ociekający giemzą wyprawioną na połysk ciemnego orzecha, stał przed nimi kłując oczy wyzwaniem i wyrzutem. Człowiek z innej planety. - Stary bolszewik - mruknął uśmiechając się Mo Tuan. - To co. mamy się mu dać? Zaczęli się podnosić prostując zmordowane ciała. Liza widząc, na co się zanosi, zawołała przez ten rumor, aby jej wody przynieśli. Zatarasują dostęp do wody i jakże wtedy - do strumienia chodzić? 518 - Dobrze, będziesz miała... Poszli we dwoje. Wiktor niósł dwie konwie, T’ao jedną i latarnię nad głową. Minęli rzeczy poskładane w końcu pieczary, arbę bez kół, skrzynki, worki i żywy inwentarz, kozła i trzy kozy - wszystko, z czym wrócili z Taipinglinu, nie licząc gotówki, ośmiu tysięcy gobi. Rysiek nie chciał przyjąć więcej jak tysiąc. I tak - mówił - starczy na rok. Szli bez słowa ociężałym krokiem. Jak juczne zwierzęta - zżymnął się Wiktor - umęczone, biedne muły... Chodnik prowadzący w głąb podziemi był ciasny i niski. Musieli niekiedy schylać się, przełazić. Pod nogami mlaskotało. Nierówny, miękki grunt uchodził gdzieś pochyło. - Ślisko... - To może byś powiedziała jakiś kawał? Przypomniało im się, jak szli z dynamitem. Ostatni raz wtedy byli sami. Nazajutrz spotkali łowców i Szwyrkina wśród nich, udało mu się uciec z robót na Domni... Schodzili w dolinę Mutanciangu kamienistą ścieżynką śród głazów oślizłych po deszczu, niosąc na plecach pięciokilowe skrzyneczki poukładane dla swobody ruchów na soszkach jak cegły. A dynamit był podły. Rysiek odradzał go brać. „Może eksplodować przy uderzeniu, mieliśmy wypadek”... Lepiej było nie myśleć o tym. Patrzeć po prostu pod nogi, aby się nie wywalić, nie rąbnąć o kamień. Przystawali. T’ao zaczynała wówczas swoje kaw^ały. Miłość w tych dykteryjkach wyglądała zabawnie podniecająco, rozbierana dla sportu i śmierć mogła wybuchnąć przy każdym kawale. Obie stapiały się w jakiś narkotyk. - Kilka razy miałam taki sen. Ciemno, nogi ślizgają się, ślisko, że nie ustać, a na plecach dynamit... Proroczy sen? Chodnik rozszerzał się, można było iść obok siebie. Wiktor przełożył konwie, wziął ją pod ramię. 519 - Nie mówmy o głupstwach... Jak się czujesz? - Jakbym wiele lat była wśród nich. - Tak, można się z nimi zżyć... Ale ta praca? Ten brud, zimno? - Cóż, pracujemy jak konie - nie, co ja mówię - nasz Smok ma lżejszą pracę! Śpimy na kupie, i tak jest dobrze. Nie ma miejsca na problem. Nie ma chwili dla siebie... Nie wiem, czy znalazłeś chwilę, żeby pobyć z Aszyche, choćby porozmawiać z nią? - Owszem, przy jedzeniu albo przed snem. Ale kiedy z jednej strony chrapie Szwyrkin, a z drugiej Lech zagaduje, to jakaż to rozmowa. - A dla mnie wszystko jedno, czy chrapie i kto chrapie. Leżę i myślę pomimo zmęczenia... Ach, wiem, że nie sypiasz z Aszyche! Tyle cię ma, co ja. Ale jeśli nie pomarzniemy, jeśli stanie ten dom, Witku, jak będzie z nami’ Po rozmowie w bałaganie nie poruszali więcej tej sprawy. Aszyche miała rozstrzygnąć. W czasie wędrówki nieraz bywało im ciężko i sztucznie z miłością w zawieszeniu, ale się trzymali. - Jak będzie? Myślisz, że ja się tym nie dręczę... Poświeć. Głos i odblask padły w czarną otchłań podziemi. Jaskinia, zda się, drgnęła. Dreszczem przebiegających cieni wstrząsnęły się stalagmity i zamarły - chytromądre skrzaty w czerwonych swych szubkach i kamiennym spokoju. Zaróżowiona od nich woda, przefiltrowana przez wszystkie pokłady, osiągnęła pełną przejrzystość światła i pod skalnym, szczerbate ułamanym brzegiem odbijała czysto postać mężczyzny, co klęknąwszy gasił pragnienie z dłoni złożonych w miseczkę, i kobiety, która czekała z trzepotliwym, wzniesionym wysoko płomykiem. - Dzień za dniem schodzi mętnie... Kocham was obie, a właściwie nie mam żadnej. - Mylisz się. To my dwie kochamy ciebie, a ty jesteś 520 jak każdy samiec. Gdyby był rywal, tobyś się z nim bił, a że nie ma, więc przyjmujesz, pozwalasz! Taki jeleń pyszny swą siłą i wieńcami! Łbem wodzi łaskawie na prawo, na lewo, na jedną łanię, na drugą... - Nie bądź ordynarna. - Ależ tak jest! Jesteś po prostu bardzo spragniony i gdyby w tej chwili nie było tutaj tak piekielnie zimno, tobyś mnie zwyczajnie wziął! - A wiesz, że nie. Powiódł wzrokiem po grocie, jakby chciał sobie uprzytomnić lato w pełni, nagrzaną polanę, siebie i ją razem - i powtórzył tak, że oboje uwierzyli: - Wiesz, że nie. Wziąłbym cię na ręce i nic bym nie mówił. - Może. Wybacz, tak mnie to wszystko parzy i brudzi... I po chwili, zaczerpnąwszy wody do konwi - spokojnife: - A obiektywnie rzecz biorąc, jest odwrotnie. - Co jest odwrotnie? - Nic. Melodramat w kolorach, kto kogo brudzi... Podniosła się. - Podoba mi się ona. Jakby się decydowała na suknię mimo strasznej ceny. - Naprawdę? To mnie ogromnie cieszy. - A mnie wcale. Tylko niepotrzebne komplikacje. - Czy my sami sobie ich nie stwarzamy? Sądziliśmy - pamiętasz? - że jesteśmy całkowicie swobodni. Nieprawda. Ustalone wyobrażenia, pojęcia, sądy przenikają świat jak eter, jak promienie kosmiczne i nikt nawet w tajdze nie jest w pełni sobą. Popatrz na Bagornego, na Lecha, Iwana... Ja się im dzisiaj specjalnie przyglądałem. Wszyscy tylko do polowy reagują swoimi myślami, swoją naturą, a drugą połową tkwią w dawnym testamencie. Z nami tak samo. Bo na zdrowy rozum - czym się tu przejmować? Czy to zbrodnia albo zboczenie - dwie żony? 521 - No tak, islam, buddyzm i różne inne religie... Co najmniej pół świata uznaje wielożeństwo. - A ta reszta, ta cywilizowana, nie uznając - praktykuje. Więc niby kto ma nas sądzić? Kto żyje w tej przykładnej, śmiech powiedzieć, monogamii? Na palcach można policzyć. A już po wojnie, gdy się mężczyzn wytłucze, to wielożeństwo zostanie z pewnością usankcjonowane. Kobiety tego zażądają. Chodzi o ich prawa, o dzieci. - Mało mnie obchodzi, co będzie po wojnie i w ogóle na zewnątrz... To nasza sprawa. We mnie, w tobie i w Aszyche. - Toteż przy pierwszej możliwości, gdy tylko będziemy sami, powiem wszystko Aszyche. Wytłumaczę. Mam wrażenie, że zrozumie. - A co ma rozum do tego? Naiwny jesteś. No, dobrze. Aszyche zrozumie, pocierpi i zgadzi się wreszcie. Przez litość dla mnie, przez miłość dla ciebie zgodzi się. I co dalej? Jak ty sobie wyobrażasz? Dom, powiedzmy, gotów. Otrzymujecie pokoik, jesteście nareszcie sami... Witku, czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, że ja w swej klitce palce wtedy pokąsam przeżywając tę waszą noc?! Czekaj, popatrzymy do końca. Mija dzień i drugi, przychodzisz do mnie. Ja cię odbieram, oglądam zazdrośnie, czy nie masz gdzie sińca po ustach Aszyche... - Przestań. Do niczego w ten sposób nie dojdziemy. - Według twego pomysłu tym bardziej. - A więc co proponujesz - mieszkać we troje? - Naturalnie we troje. A można osobno, nie w tym rzecz. Co ja tam wiem o miłości! Podglądałam przez dziurkę od klucza, potem poszłam do internisty... Raz mi się zd?.;je, że moglibyśmy to przeżywać jak zabawę albo narkotyk i wtedy nie byłoby tej samotnej, drapieżnej zazdrości, która Bóg wie co wyprawia z imaginacją. Ostatecznie można się przełamać, przyzwyczaić - jak do nagości... Nie, mówię sobie, źle byłoby wówczas z nami. Już byśmy miłość brali tylko tak sobie - dla zdrowia 522 i godziwej rozrywki. Mogę stanąć nago obok Aszyohe. nie jestem od niej brzydsza. Ale obnażyć duszę? Och, Witku, mam słowa wypieszczone dla ciebie, pieszczoty zmawiane po nocach tysiąc razy od nowa i tylko dla ciebie jednego! - Teraz już nie wiem, Taoś, do czego zmierzasz. Zaczadzeniśmy jak po uźroczach. Powiedzże - jak ostatecznie? - Myślałam, że wszystko zależy od Aszyche. Nie. Od niej i ode mnie. Obie jednakowo musimy. - A ja? - Ty? - zdziwiła się i w oczach jej przebiło coś z pogardy, z udręczonej, złej pogardy. - A co ty masz tutaj do powiedzenia? Powiedziałeś już, że - możesz! A my będziemy mogły tylko wtedy, jeśli pokochamy się bardziej niż teraz, bardziej niż siostry. Jeśli będziemy sobie bliskie, jak tylko może kobieta kobiecie, i to będzie dla nas równie ważne jak ty. Równoważne! Widzisz to? Ja też nie bardzo. A jednak czuję wprost, że inaczej nie można. To są przecież same uczucia, nieświadome stany... A ty chciałeś tłumaczyć, przekładać na rozum! Jak gdyby rozum coś tu znaczył... Nie, nie mów nic Aszyche. Ja z nią będę mówiła. - Kiedy? - Kiedy tylko będzie można. Pewnie po budowie. Pracowali po chińsku, bez wytchnienia. Praca trwała od świtu do późnej nocy. Spali mało, za to odżywiali się dobrze. Mieli zapas przywiezionej mąki, kaszy, bobu, kozie mleko i mięso zamrożonych pod turniczką byków. Liza jako kucharka była niezrównana. Po drugiej kolacji kładli się jak stali, w kożuchach, na trzcinowe maty i zasypiali leżąc pokotem pod kocami, bo i koców już się dorobili. Każdy miał. 523 Pewnej nocy, przewracając się na drugi bok, Wiktor poczuł czyjeś usta na szyi. Objął półsenny: „Tsin aiti” *... - Omyliłeś się. Aszyche masz z tamtej strony... Jakby w twarz dostał. Ocknął się i długo leżał w ciem nościach z rozdwojoną swoją tęsknotą, z miłością, która miała dwie twarze, a spojrzenie jedno i tak udręczone, że - zdawało się.- nigdy innym nie będzie. Przeszumiały zawieje grudniowe, spadł śnieg i zima legła olśniewająco białą ponową, kiedy uporali się z ro botą. Budynek stał. Nie jakaś tam fanza albo inna leśna chacina, 3le dom prawdziwy i duży, trzydzieści metrów na sześć, oszklony, z gładką podłogą i wszystkimi szyka mi. Dom, jakiego nie było w promieniu stu kilometrów. - Kto wie, co z tego wyniknie... Jakich rzeczy jeszcze dokonamy? - zastanawiał się Koropka, gdy stali gro madką spoglądając na to, co wznieśli w tak krótkim cza się. - Może jesteśmy za kulisami historii. - A zapierałeś się przed nią wszelkimi siłami - pa miętasz? - wierzgałeś... - Właśnie takie są narodziny każdego eposu. Z ostat niego musu, z pogranicza życia i śmierci! Jeden tylko Ałsufjew nie podzielał ich dumy i ra dości. Nic nie mogło go wyrwać z apatii, z rumowiska za walonych planów i urojeń. W tym przestronnym, ciepłym domu mogli mieszkać nareszcie po ludzku, spokojni o to, że żadne oko ich nie wykryje. Ani z dołu, gdyby ktoś wychylił się z tajgi, ani od Siodłatej Przełęczy, ani nawet z samolotu, choćby krążył nisko, niżej szczytów, patrolując szu-hai, jak to się już dwukrotnie zdarzyło. Nic, śladu zabudowań ni dymu. Dopiero gdy się wspięło po wykutych stopniach na upłaz, można było ujrzeć nagle czeluść pieczary z wtłoczonym wewnątrz budynkiem. Właściwie tylko frontową jego ścianę z bali ciosowych wiązanych w ząb, dwa okna i drzwi. Tsin aiti (chińs.) - kochana. 524 \ Pierwsza izba była kuchnią, jadalnią, miejscem pracy \ wypoczynku dla wszystkich. Tu było najwidniej, najprzytulniej. Zawsze płonął ogień w palenisku pod płytą z| lanego żelaza - która fanza ma taką płytę.?! - i pod wmurowanym w k’ang kociołkiem, a obok znajdowało się puste na razie gniazdo na duży kocioł, jaki mieli sprowadzić. Pod ścianą stał warsztat Lizy, stół kuchenny, a pośrodku długi stół ogólny, ławka, parę zydli - wszystko roboty głównie Szwyrkina i Wiktora. Po raz pierwszy przydała mu się w tajdze matura. Dwie godziny warsztatów tygodniowo, mnożone przez cztery lata, zostawiły jednak po sobie umiejętność strugania, piłowania, łączenia na wczepy proste, półkryte i na jaskółczy ogon. Wąski korytarzyk przebijał budynek na wylot. Odchodziły stąd w lewo klitki-pokoiczki. Pierwszy, przeznaczony dla Aszyche i Wiktora, był jeszcze widny zapożyczonym z kuchni światłem, bo wysoko w górze przez całą ścianę biegł świetlik. Następne pomieszczenie, Lizy i Lecha, było ciemnawe. W klitce T’ao zalegał gęsty półmrok. A dalej już światło nie sięgało. W pokoiku Bagornego, potem Ałsufjewa i Lui-Tsina, Szwyrkina i trzech łowców panowały ciemności, tak że udając się tam na noc, musieli sobie świecić. To była duża, ale jedyna niewygoda domu w pieczarze. Równolegle do korytarza, wzdłuż drugiej ściany, przechodził k’ang przez dom na przestrzał. Niewiele niższy od stołu, miał metr i dwadzieścia centymetrów szerokości. Ogrzewał wszystkie pomieszczenia, stanowiąc wszędzie leżankę, na której się spało, i biegł do samego końca, przez ostatnią obszerną izbę, pustą na razie, zbudowaną na wyrost, dla ewentualnych nowych mieszkańców. Kończył się za przybudówką, przedzieloną ścianką na składnicę i kozią obórkę. Wiele jeszcze wewnątrz wymagało pracy, ale mogli się wprowadzić, to znaczy przenieść się z kuchni, gdzie spali ostatnio, do swoich pokoików. 525 Zaczęli wynosić śmiecie, wióry, kamienie, zeskrobywać/ z podłogi błoto i glinę. Liza urządziła generalne pranie,. Kiedy przystąpiła do rozdawania czystej bielizny, Kq ropka się wstrząsnął: - Mój Boże, Witku, toć to naprawdę ostatnie na cieljb. Co za mądry mieliśmy język! Czy wiesz, że dawniej w Polsce na gacie mawiano - ostateczności?! Wiktor wziął do ręki owe bieluchne ostateczności, kon trastujące niewymownie z brudną łapą, i swędzik go przeszedł po grzbiecie, pod pachami, do nic mytych nóg. Wszyscy to w jakiejś mierze odczuli. Byli potwornie brudni. Zaraz po obiedzie przystąpiono do mycia. Grzano wodę w kociołku i garnkach. Kobiety myły się po klitkach, a mężczyźni zrobili w kuchni wspólną łaźnię. Po całym domu rozchodził się opar gorącej wody, mydła i wielkie go święta. Aszyche stała u siebie w koszuli, z nogami jeszcze w ciepłej wodzie. Nie chciało się wychodzić z koszykowej balijki. Kawałek szkła z odpadków po szybach wisiał przed nią rra ścianie, oprawiony w skórkę, żeby lepiej odbijało. Rozczesywała włosy, nucąc piosenkę, jaka od rana brzmiała jej w uszach. Odwieczna wiejska piosenka o chłopcu i dziewczynie, melodia wdzięczna i prościutki, powtarzający się wciąż refren, że ptaki lecą na południe, a ludzie dążą ku szczęściu. Zajrzała T’ao. - Można? - Ach, wejdźże, kochana, po co się pytać! T’ao przytrzymała drzwi za sobą, jakby chciała za mknąć na zasuwę. Rozejrzała się. Czyściutko było w tej klitce, ciepło, rodzinnie... K’ang zasłany kocem; spod ko ca rąbek białego płótna rzuconego na skóry. Na ścianie strzelba Witka, torba i cytrynka, granat japoński. Mauzer zawsze nosił przy sobie w drewnianej, zreperowanej na 526 Veszcie kaburze. Zamiast kwiatów gałązki choiny - od tego zapachu i zieleni pokoik tchnął Wigilią.! - Starsza siostro, nieraz chciałam z tobą pomówić... - Ależ to się dobrze składa. Mamy czas. Wyskoczyła z balijki, stopy otarła o maty chodniczka i siadła na k’angu podwinąwszy nogi. Koszula zsunęła się, ukazując smagłe ramię i dojrzałą pierś. Gdyby nie to, wyglądałaby jak mała dziewczynka. - Dobrze, żeś przyszła. Popatrz, czy nie jest tu cu^ dow7nie? - Cudownie. - Tak się czuję, jakby dziś dopiero miał się odbyć nasz ślub. - A tak, śpiewałaś, słyszałam. - Bo przypomniała mi się jedna piosenka z czasów, kiedyśmy się poznali i popłynęli na gęsi, Wei-tou i ja. Podobał mi się jak nikt dotąd, ale miałam ważniejsze sprawy i byłam jednak wtedy żoną Trzeciego Ju, na niby oczywiście, wiesz? - Wiem. Mówiłaś. - Trzeci Ju i ja mieliśmy nazajutrz wyruszyć do Emu z tygrysimi skórami i mięsem. Wei-tou uparł się jechać z nami. „Dobrze - powiedziałam - ale potem nie chciej mnie widzieć, Wei-tou, nie przychodź nigdy do Fanzy nad Progami... Już wtedy przeczuwałam. Ale przez myśl mi nie przeszło, że zostanie moim mężem... A teraz ten dom. Zapomniałam, widzisz, o tamtych spra wach, krzątam się jak każda kobieta, przystrajam i my ślę, co powiesić na ścianie i czy nie będzie tu za ciemno dla małego... - Dla kogo? O czym ty mówisz, nie rozumiem. - Ach, ty przecież nie wiesz! Postanowiliśmy z Wei - tou, że na razie nikomu nie mówimy, więc tobie pierw szej... No tak, będziemy mieli dziecko. Nie wierzysz? Ależ na pewno! Już je czuję... Posłuchaj. Wsunęła jej dłoń pod koszulę poniżej serca. 527 - Czujesz? - Nie. Aszyche zamarła, wsłuchując się w samą siebie. - Rzeczywiście, teraz i ja nic nie czuję. Maleńst\ widać zawstydziło się... Chłopiec czy dziewczynka, tał? bym chciała wiedzieć! Wei-tou pragnie córki - czy to nie dziwne? - Dziwne. - Co ci jest, T’ao? Jesteś okropnie blada. Czyś chora? - Żle się czuję. Sforsowałam się. To było jednak ponad moje siły. Wstała. Nie było sensu dłużej siedzieć na brzeżku ciepłego jej k’angu jak uboga krewna. - A miałaś mi coś powiedzieć... - Ja? - zdziwiła się T’ao, patrząc nieruchomym wzrokiem w jej szczęśliwą, prześwietloną nowym życiem twarz. - Nie pamiętam. Wstąpiłam właściwie po grzebień. Możesz mi pożyczyć? - Naturalnie. Leży na półeczce z prawej strony. Weź go sobie na zawsze. - Nie, ja zwrócę. Na pewno zwrócę. - I poleź, jak się źle czujesz. Teraz można sobie pozwolić. Nie mamy nic pilnego. - Masz rację, naprawdę nic... Dobranoc. Wkrótce potem przyszedł Wiktor buchający parą, różowy, z oszronioną głową, bo po łaźni jeszcze się wytarzał w śniegu. Zmrużył oczy przed blaskiem ich mieszkania przystanąwszy na progu, u kresu dni wędrownych i nocy z gwiaździstym lub chmurnym pułapem nad głową, zależnie od pogody. Było ciepło, przytulnie, zupełnie po ludzku. Zapach choiny owiewał najdroższym wspomnieniem domu. - Czy ty to specjalnie? Dlatego, że Boże Narodzenie za parę dni? 528 Aszyche skulona na k’angu pytała go o coś trwożnym i\ czujnym spojrzeniem. * ... - Wei-tou, ja nic nie czują...- Jak to nic? j - Ono się nie odzywa. Cały czas od rana miałam wyraźnie dwa serca, a potem nagle znowuż tylko moje... Może mu się co stało? - Tak ni stąd, ni zowąd? To niemożliwe. Po pierwsze - w ogóle za wcześnie na jakiekolwiek komplikacje, po drugie - jesteś młoda i zdrowa, wreszcie... Pocieszając ją, po raz pierwszy odczuł ich dziecko. Dotychczas tylko wiedział. Miało kiedyś przyjść. Nie. Okazuje się, że nie kiedyś tam, ale już. Istnieje. Niepokoi lub raduje, wprowadza się w ich życie nowymi stosunkami, uczuciami... - Nie ma się kogo poradzić, żadnej starszej kobiety... Czy jak dziecko się odezwie, to już cały czas powinno dawać znać o sobie? A może robi przerwę i zdrzemnie się po prostu? - Skądże mam wiedzieć, droga moja, skąd mam wie - dzieć... Klęknął całując jej kolana. - A wiesz, matka wspominała, że to samo przechodziła ze mną. - Naprawdę? - Słowo daję. Podobno kopałem okropnie, a potem niekiedy dwa tygodnie i więcej leżałem cicho. - Więc to chyba dziedziczne? A mnie już strach ogarnął, jakiś dziwny niepokój... Pewnie dlatego, że tak długo czekałam na ciebie. Nieprędko tej nocy zasnęli. Światło w kuchni dawno już zgasło i żaden odblask przez szyby w górze nie wpadał w ciemnię ich pokoju. Było cicho, cały dom spał i Wiktorowi zdało się, że i Aszyche zmorzył sen. Za ścianką nie słychać było Lizy i Lecha. Spali. Wiktor 34 - Leśne Morze 529 wprost widział Koropkę - śpi słodko pod pachą u Lizy, wystawiwszy nosek jak świstak z ciepłej nory. A zmierzchłej twarzy Bagornego w żaden sposób nte mógł sobie wyobrazić odprężonej, w błogości ukojenia. Ten zawsze cierpiał na bezsenność, patrząc nieruchorpo w mrok jastrzębim swoim okiem. Co to za człowilek właściwie? Prometeusz? Po grecku znaczy - spoglądający przed siebie, naprzód... Ale - Koropka mówił, że był jeszcze Epimeteusz, zapomniany brat tamtego - patrzący wstecz, w uciekającą jakąś przeszłość... Szwyrkin natomiast mógł płakać ze szczęścia lub rozpaczy. Miewał sny szalenie barwne, które później w dzień przeżywał, a wszystkie były rosyjskie albo erotyczne. Śniła mu się ojczyzna - raz piękna, raz okrutna - albo Niurka, jego żona, „towarzyszka doktor”, za którą poszedł do obozu za Bajkał. Uciekli od swoich, a do Japończyków nie przystali, ukrywszy się w zapadłym miasteczku nad dolnym Mutanciangiem, gdzie ich Wiktor spotkał. Wykryto ich potem i po paru miesiącach więzienia odstawiono z grupą skazańców na roboty przy budowie fortu. Iwan nawiał, a jej się nie udało. Została w baraku więziennym na Domni. Każdy miał swego mola i noce na obraz życia. Wiktor widział ich wszystkich. Ałsufjew leży na boku skulony, mamrocząc bezładnie, a Lui-Tsin na wznak, dłonie splótłszy na piersi, jakby osiągnął spokój w zamęcie świata. Spi jego serce, siedziba radości, śpią płuca, siedziba smutku, i hun, wiecznotrwały duch przejęty po ojcach, już tylko cieniuchną niteczką łączy się z duszą przemijającą i zmysłową, odziedziczoną po kądzieli. Lada chwila nadejdzie moment, kiedy Twórca Przemian zastanowi się nad tym, co zrobić z Lui-Tsinem. Może uczyni zeń motyla, a może skrzela rybki. Albo drożdzika jak Gu-er, co drzemie na żerdce z dziobem pod skrzydłem. Przesuwał się myślą od leżanki do leżanki, a w tle była ciągle T’ao. Szła przed nim i pochylała się również 530 nad każdym posłaniem. Nie patrzył na nią, bał się spojrzeć jej w oczy, bo to tylko tęsknota i żal, i wyrzut bolesny - choć bez winy, był jednak winny jej cierpieniu. A\ długo nie mogło to trwać. Doszli do kresu. Widział Jaskinię Uźroczy, blask latarni. Spłoszone cienie stalagrhitów pierzchły nietoperzym podlotem, odsłaniając lśniącą toń. Klęczał z konwią nad wodą tak przezroczystą, że zdawało się - po kolana. A naprawdę była głęboka, nikt jeszcze nie zgruntował, ile sążni do dna. Skamieniała grudka w kształcie zielonkawej muszli zwisała z krawędzi, na której stała stopa T”ao. Głos jej się łamał udręką i skargą nie do zniesienia: - Witku, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, że ja palce wtedy pokąsam przeżywając tę waszą noc?! Uczuł trzepotliwe rzęsy w dołku ramienia. - Co ty tam mrugasz, czarnuchu? Myślałem, że śpisz. - Zapomniałam ci jeszcze powiedzieć, że przychodziła T’ao. - Tak? - Tak. Mnie się wydaje, że nie przyszła zwyczajnie... Opowiedziała mu całą rozmowę. Wciąż widział - słuchając - T’ao na samej krawędzi i te grudkę zawisłą krucho nad krystalicznie czystą głębiną. - ...powiedziała dobranoc i wyszła. Może coś jej dolega? Powinnam jutro zapytać. - Nie trzeba, kochanie. T’ao jest szczera. Jeśli nie mówiła, to znaczy, że nic nie ma do powiedzenia. Oderwało się. - Należy uszanować milczenie. A grzebień weź. Nie można na siłę... Cichy plusk, trochę kręgów na gładkiej powierzchni i nic. Opada, opada, wirując na dno. Tylko głos drga bólem w ciemnościach, ale i on stanie się w końcu milczeniem. KIEDY DOSZLI DO BIEGUNA JLui-Tsin podszedł do ściany, na której wisiał ich kalendarz jak w każdej leśnej fanzie. Zapomnieli wczoraj odrzucić dzień przeżyty, więc Lui-Tsin przesunął na rzemyczku kuleczkę i wtedy Chińczycy zobaczyli szósty dzień tung-czy *, a Polacy dwudziesty pierwszy grudnia. Poczęli zastanawiać się, jak spędzą Wigilię i czy nie urządzić choinki. Tymczasem Bagorny, Aszyche i Mo Tuan, przysunąwszy się do siebie, zaszeptali o czymś żywo. To było przy obiedzie. A wieczorem zostali jak zwykle po kolacji, rozmawiając o tym, kogo i kiedy wyprawić po ostatnie zakupy do miasteczka, żeby dom wyposażyć we wszystko jak należy. Później o tym i owym - co zbudowali i co mogli jeszcze zdobyć wspólnymi siłami. Tworzyli komunę. Nie wszyscy wprawdzie przyznawali się do tego słowa, jednakże widzieli, że trzymając się razem mają pewną przyszłość. Marzyli więc na głos przy stole. Na południowym zboczu można założyć ogród warzywny. Pożarzysko po spalonym lesie za bajorem zaorać i zasiać tam proso i pszenicę. Dżonkę zbudować, aby żeglowała sprawnie po Cinpohu w drugi koniec jeziora wioząc na sprzedaż wszystko, co wyciągną z roli i łowiectwa, a przywożąc towary. Tung-czy - zimowe przesilenie dnia z nocą, 22 okres w dawnym kalendarzu chińskim. 532 Lui-Tsin dorzucił, że i on ma swój wkład. Korzeń Życia stał się ostatnio rzadkością w dzikim stepie, a Lui-Tsin za stary na przeszukiwanie tajgi. Wszystkie jego osiem naście tysięcy porów proszą stanowczo o spokojniejszy oddech. Tymczasem żeń-szeń rośnie w najgłuchszych ostę pach, przez które przedrzeć się trudno. Ludzie mówią, że szukać należy tam, gdzie upadła gwiazda, ale to nie prawda. Po prostu, gdzie wznosi się niewysoka, taka dumna łodyżka o kilku zaledwie listeczkach i kwiatach barwy chryzolitu, tam nie ma żadnej innej rośliny ani trawy - wszystko wokoło na dwa kroki od siebie pali swoim tchnieniem żeń-szeń, jakby naprawdę spadła gwiazda ognista. W takich właśnie miejscach, jemu tylko znanych, Lui-Tsin, zasadził przed kilku laty żółtawe na sionka, aby cudowna roślinka czuła się u siebie i zdrowo kwitła. Spodziewa się teraz pierwszych plonów. Tak, Lui-Tsin nie będzie ciężarem. Za każdą sztukę wszech leku kupcy płacą złotem - pięć razy, dziesięć razy wię cej niż waży Korzeń Życia. To było dobre źródło dochodu przyznał Wiktor, ale należało pomyśleć i o drugim - o hodowli pantaczy. Już jedno stadko, mówił, da im grube pieniądze, jeśli tylko dbać jak należy o jelenie i młode poroża spiłowywać w odpowiednim czasie i odpowiednio konserwować. Słowem - wszyscy to wiedzieli - zanosiło się na piękne, wspólne życie. I wtedy zaproponowano, aby je jakoś wyraźniej określić. - Po co? - zapytał Wiktor. Bagorny odrzekł, że w tej chwili nie ma to na pozór znaczenia. Ale trzeba patrzeć w przyszłość. Chcą czy nie chcą, są komuną. I tak samo niezależnie od swej woli będą musieli walczyć z Japończykami. Budujący się w odległości trzydziestu kilometrów fort na Domni stwarza stan nieustannego zagrożenia. 533 - Ja to wszystko dobrze rozumiem - upierał się Wiktor - ale po co nam nazwa? - Po to, by zdać sobie sprawę z tego, gdzie nasze miejsce. Musimy wreszcie wyjść z izolacji, musimy współdziałać z chińską armią ludową, z Wyzwolonym Okręgiem Pogranicznym. Rozmawiali po chińsku, więc Liza, Koropka i Szwyrkin nie rozumieli. Zwykle tłumaczyła im T’ao, ale jej nie było. Nie wyszła dzisiaj ze swego pokoju, Aszyche i Liza odwiedziły ją przynosząc wiadomość, że T’ao jest chora. Zaniepokojony Koropka trącił Wiktora i ten wytłumaczył mu w paru słowach. Bagorny szepnął coś Aszyche, potem przechylił się do Mao Tuana. Wszyscy troje trzymali się razem. Komórka? Goryczą i trwogą przejęła Wiktora ta myśl, że Aszyche jest po przeciwnej stronie, że mówi z wyrzutem: - Wei-tou, jak możesz sprzeczać się o nazwę, o imię, ktćre wyzwala nas z samotności? Prawdopodobnie Bagorny specjalnie napuścił ją, żeby przejść na chiński i w ten sposób wyłączyć z dyskusji Iwana, Lecha i Lizę. - Wybacz, że odpowiem po rosyjsku, ale oni też chcą mówić. Niech Bagorny tłumaczy. - Tak jest, obrady będą dziś prowadzone w języku Puszkina i Mendelejewa. Kiedy indziej może by się zastanowili nad tym odezwaniem się Ałsufjewa. Wyprostowany i dostojnie skupiony zachowywał niezmąconą powagę przewodniczącego. Zbyt jednak byli przejęci sporem i już się przyzwyczaili do jego dziwactw. - Dobrze - zgodził się Bagorny. - Można i tak. Spróbujmy jakoś dojść do sedna prawdy. - A której prawdy szukasz, Aleksandrze Sawiczu? - spytał nagle Koropka. - Jest ich wiele i każda inna. Są prawdy radosne i budujące. I takie, co palą i kaleczą. 534 Którym spojrzeć w oczy straszno. Nie każdą prawdę, po wiedział jeden z zapomnianych naszych pisarzy, nie każdą prawdę można orkiestrą na trąbach wydmuchać! Bagorny uśmiechnął się kącikiem ust. - Ogromnie wy, Polacy, lubujecie się w takich bły skotkach. Pięknie... Ale wniosek jaki? Idea? - Ach, każda idea, gdy się zmaterializuje w jakiejś organizacji... Toć i chrześcijaństwo - jak powiedział pe wien mądry ksiądz - jakże piękne byłoby chrześcijań stwo, gdyby nie było Kościoła! Teraz już zbrodnia chodzi w szatach filozofów, a cnota, mówiąc stylem starożyt nych, a cnota w najlepszej wierze upadła się i łże. Każdy na swój sposób tumani i narody walą w dym zbiorowej psychozy. Parszywe czasy. - Nie rozumiemy się. Wy o cnocie, a ja o forcie... Po wtarzam, fort na Domni - to panowanie Japończyków nad tajgą i Międzygórzem. Niewola, wyzysk, śmierć mnóstwa ludzi. Ten fort trzeba zniszczyć, nim zostanie całkowicie zbudowany. Zniszczyć tak, żeby im się ode chciało przychodzić w te strony. Zrozumiałe? Zdaje się i dziecko zrozumie. Musimy zorganizować poważny od dział. Proszę powiedzieć, kto się przyłączy do dzikiej gru py kilku Rosjan i Polaków? Jaki cel, jakie hasła mogą tu zmobilizować okoliczną ludność? Dobrze wiecie, jakie... Ale wy tę jedyną możliwość walki gotowi jesteście - zerwać. Zerwać w imię czystego człowieczeństwa i wzniosłych prawd, na znak protestu przeciw wszelkiej przemocy i niepełnej prawdzie... Wasz humanizm, pozwólcie, że i ja użyję tego stylu, chodzi w butach Japończyków, wasze piękne metafory służą im za darmo! - Ja bym prosił bez demagogii - obruszył się Ko ropka, ale spojrzawszy na Lizę, Wiktora i Szwyrkina, stracił rozpęd. Bagorny miał rację. Wszyscy to czuli. Ustrzelił ich tym fortem. - I tak w każdym konkretnym wypadku. Rewolucja 535 przemawia do was odświętnie, z pułapu filozofii i poezji. Ale ma ona swój dzień powszedni, swoją technikę i mechanikę... - Mało mnie obchodzi technika - wyznał chmurnie Wiktor. - Masz, Aleksandrze Sawiczu, Ewangelię? - Przestań, Witia. Stoimy wobec najbliższej, zagrażającej nam placówki imperialistów... - Ja ten imperializm mam w dziąsłach! I nie zęby mi wyrwano - wyrwano wszystkie dotychczasowe moje pojęcia o świecie, o człowieku, moją wiarę! Daj mi rzecz najcięższą, ale żeby była jak Ewangelia! Coś bez krzty zwątpienia, coś świętego... A nie, to będę żył moim dniem powszednim, moją własną techniką i siłą jak każde stworzenie tutaj w szu-hai... Zapomnieli już, o co poszło i że nie są sami. Chińczycy, wyobcowani niezrozumiałą mową, siedzieli jak sfinksy, śniąc, zdawało się, z otwartymi oczami swe chińskie sny. Przez grzeczność tylko nie wstawali od stołu - ćmili fajeczki na cienkich, długich jak dzioby kulików cybuszkach. Czarne, nieruchome ich oczy patrzyły gdzieś ponad głowami białych, jak gdyby widziały całą złudę pełnej sprawiedliwości, ową przysłowiową „słomianą chatkę, w której można przenocować, ale nie sposób zamieszkać”... - W głowie mi się mąci - poskarżyła się Liza po cichu. - Witku, czy ty się orientujesz w tym wszystkim? - Jak czasem. Trzeba uważać... - Dyskusja sadziła w skok zarywając na boki. Trudno się było połapać. Za oknem szumiała zawieja. Wstrząsane podmuchami raz po raz odzywały się szyby. Knot lampy filował. Cienie załamywały się na głębokich, mchem poutykanych spojeniach między dylami i ściany zdawały się wyginać, wybrzuszać, jak gdyby chata kołowała, niesiona zbałwa 536 nionym nurtem w lodowe, szatkowane kurniawą ciemności. - Daj spokój, Aleksandrze Sawiczu - odrzekł Koropka nie patrząc na Bagornego. Bagorny dźwignął się i wetknąwszy pod pachy swe kule, pochylił się ku siedzącym niesamowitą, zmierzchłą twarzą o podziobanym policzku. Szczudło pod lewym ramieniem rozciągnęło wycięcie kombinezonu lotniczego na piersi, odsłaniając to, co miał pod spodem. Co włożył w dniu dwudziestym pierwszym grudnia. Patrzyli na wstążkę, na tę czerwoną smużkę zakrzepłą gwiaździstą złotą kroplą. W lśniącej skórze jak w zbroi stał przed nimi nieugięty, olbrzymi i wielkość rzeczy dokonanych stała za nim i cieni poległych, rozstrzelanych, spalonych jak Łazo w parowozie, żonę jego oddaną Komunie Kantonu przywodził na pamięć strzępiasty, rozpaździerzony jego cień na ścianie. Poczęli się podnosić, wtem Ałsufjew rzekł: - Tak się nie odchodzi. Baczność! Znieruchomieli. Pogodne oblicze władcy spoglądało na nich z ogromnego dystansu, owiane smutkiem spełnionego. - Pawle... - Cicho tam! Stali, nie wiedząc, co począć. Pochylona głowa odbijała matowym połyskiem łysiny spomiędzy szpakowatych skrzydełek kosmyków po bokach. Usta poruszały się w bezgłośnym szepcie modlitwy. - Dziękuję. Wzrokiem jak rozwarta pusta blenda powiódł po zebranych. - Możecie odejść. Do wtorku oczywiście. Zasępił się, wygładzając w zadumie fałdki jakiejś zwiewnej tkaniny na piersi. Musiał je czuć pod palcami. Wiktorowi się zdało, że wprost widzi na nim togę zamiast. waciaka albo inne jakieś powłóczyste i dostojne szaty. 537 - Na wtorek chcę widzieć wnioski na czysto i was czystymi jasnością, che lume fia tra ii vero e 1’intelleto *! Spieszcie się, bo mnie się może znudzić. Pamiętajcie, ja mam dwadzieścia miliardów kalorii. Mam wszystką energię ziemi i słońca. Mogę wam dać. a mogę zrobić eyk! Podniósł rękę ujmując gałkę jakiejś dźwigni nad sobą. - Drżycie, co? Uspokójcie się, ja tylko tak sobie, że byście wiedzieli, kto tu panem! Naturalnie Rutherford pierwszy, ale... Zerknął podejrzliwie. Czekał, aż zaprzeczą, że Ruther ford... Nie zaprzeczyli. - No tak, no tak - zabełkotał. - Laboratoryjnie on pierwszy... Ale kto rozbił atom w sposób użytkowy? Powiedzcie bezstronnie. Przecież ktoś musiał to wszystko uprzystępnić... Nie można było patrzeć, jak się szamoce w szponach dumy i lęku. - Naturalnie, ty - powiedziała Liza bliska płaczu. -. Nikt nie wątpi. To było piękne odkrycie. - A profesor Meinemer? Czy kolega może potwier dzić? - Mogę - oświadczył Koropka. Wiatr natarł na szyby, jak gdyby ktoś za oknem osu nął się i westchnął. Koropka szepnął do Wiktora: „nie ma co, bierz go pod pachę”... Wtem Ałsufjew wyprostował się i powiedział przy tomnie: - Zamykamy, panowie. Następne posiedzenie Kon wentu Ziemi odbędzie się na biegunie, wieża C jak ce rium, piętro sto trzy. WTinda działa. Che lume fia... (wL) - która jest pośrednikiem między prawdą a rozumem (Dante „Boska Komedia”). KRONIKA KRÓLESTWA CZ’U W ięc jutro? - spytała T’ao. - Jutro. - I Mo Tuan jedzie tylko z Czy Szenem? - Wystarczy. Wszystko załatwi Chudy Szun. W rozpadlinie zamkniętej palisadą i nazwanej stajnią było ciemno. T’ao wyrzucając gnój pracowała schylona. Twarzy jej Wiktor nie widział. - A jaki on jest ten Chudy Szun? - Jaki jest? - powtórzył zastanawiając się, czemu pyta o to. Wczoraj wieczorem powiedział przy stole, że Aszyche spodziewa się dziecka. Zwolnili ją od cięższych robót, stajnię po niej objęła T’ao. I oto ledwo tu zajrzał, idąc w tajgę, zaczęła go wypytywać o jutrzejszą wyprawę po zakupy do Ninghutou. A przecież pierwszy raz po rozmowie w grotach znaleźli się sam na sam. I nic - tylko Szun? - Cóż, uczciwe kupczysko. Sklepik towarów mieszanych, całego kramu dwie półki, tysiąc kłopotów i pięć cór. Lui-Tsin zna go od wielu lat, a ja woziłem do niego skóry, mięso, rogi. WTszystko, co ubiłem. - Więc można zaufać? - Z całą pewnością. Zresztą jesteśmy teraz najpoważniejszymi jego klientami, kupujemy na grube sumy. Zależy mu na nas. - To bardzo dobrze. Bo widzisz... Wrbiła widły w gnój. Znużenie było w ruchu prostowania się i jakaś roztargniona obojętność. 539 - Jesteśmy komuną, prawda? Bagorny podobno tłumaczył wam te zasady. Coś tam jednak przeznacza się i na indywidualne potrzeby. - Od każdego bierze się podług jego zdolności, mówił, a daje się według potrzeb. ._ To znaczy, że gdybym poprosiła na moje osobiste potrzeby? Na rzecz bardzo ważną dla mnie, szalenie ważną? - Naturalnie dostałabyś. To są przecież twoje pieniądze. - A gdyby to nie były moje pieniądze? - Wszystko jedno. - W takim razie daj mi tysiąc gobi. Pojadę jutro z Mo Tuanem. Musze w Ninghutou załatwić pewną sprawę. Nazajutrz odjechała. Pożegnała się z Aszyche, a z Wiktorem nie zdążyła. Uzgadniał jeszcze z Mao Tuanem pewne sprawunki. Kiedy wyszedł na krawędź tarasu, T’ao była już na dole. Aszyche stała sama, został więc przy niej. Mao Tuan zakrzyknął wrzaskliwym falsetem „io, io!”, zwyczajem chłopów chińskich kierując nie lejcami, ale głosem i myszaty konik mandżurski z miejsca skręcił posłusznie ku potokowi. Za nim ruszył muł ciągnący drugie sanie. T’ao, siedząca plecami do woźnicy, czas jakiś patrzyła w górę na krawędź, na obie ostro rysujące się obok siebie sylwetki Wiktora i Aszyche. Uniosła ramię. Pożegnanie przełamało się w półruchu. Odwróciła się w tamtą stronę, gdzie za potokiem miał się zacząć nowy, nieprzetarty jeszcze szlak. Samotna jak zawsze T’ao, z niedobrą, obrzmiałą dumą, którą życie ustawicznie raniło. Włókna śladu wybiegały spod płóz i kładły się nikłą dwunitką na sypkim, niegłębokim śniegu. Dzień był cichy, przejrzysty, z siniutką zawiesinką mgły nad wąwozem, ku któremu pomykały sanie nurzając się w kru 540 chych, opuszonych białym mrozem porostach. Zanosiło się na jeszcze większe mrozy. Zorze ostatnio wschodziły żółtobrunatne i lisy po nocach zajadle szczekały. - Będzie nam jej brakowało, zwłaszcza tobie, Wei-tou. - Tak sądzisz? - Twoja koleżanka ze szkoły, Polka. Wiele was łączy... Czy nie jest ci przykro, że nie pożegnałeś się z T’ao? - Co znowu, za tydzień przecie wróci. Nie wróciła. Mo Tuan i Czy Szen przywieźli duży piękny kocioł dla kuchni, żywność, naftę, karbid, gwoździe, klej, paszę dla bydła, płótno, wełnę i wiele innych równie cennych rzeczy. - A gdzie T’ao? - Została u Chudego Szuna. W liście, w krótkim, zwięzłym liście, powiadamiała przepraszając, że nie może postąpić inaczej. Nie nadaje się do życia w szu-hai. Żle się czuje, choć ogromnie pokochała ich wszystkich (z podkreśleniem „wszystkich”). Myśli, że w Ninghutou bardziej im się przyda. Są odcięci od świata, nie mają nikogo zaufanego w mieście. A powinni mieć kogoś do spraw zaopatrzenia i wszelkich innych zleceń. Została więc wspólniczką Chudego Szuna wnosząc tysiąc gobi na rozszerzenie interesu. Pracuje w jego sklepie i zdaje się trafiła do dobrej rodziny... Potem już tylko pozdrowienia. Pytania, co i na kiedy ma dla nich przygotować... Koropkowie jakby się spodziewali podobnego rozwiązania. - To prawda, ona się do tego nie nadawała - zauważyła Liza z takim przekąsem, że chciałoby się wprost spytać, co to znaczy - „do tego”?! Jakby Wiktor szukał lekkiej przygody, żył z T’ao albo był drugim Tichonem! Pewnie, byłby z nią żył, może nawet szczęśliwie, gdyby przedtem nie znał Aszyche. Ale po Aszyche? Obok Aszyche? 541 - Cóż, swój człowiek w mieście jest nam potrzebny - rzekł Bagorny. - Można wypróbować T’ao. Wiktor przejrzał raz jeszcze list szukając jakiegoś dopisku, bodaj słowa dla siebie. Nic. Nie miała mu nic do powiedzenia. Jest dla niej jednym z niewielu bliskich, którym pragnie służyć z daleka - tak to należało rozumieć. Dobrze więc. Jeszcze trochę, a byłby ją znienawidził za całą swoją rozterkę, za udrękę i fałszywą, utajoną przed Aszyche sytuację. Dobrze, że się skończyło. Żal było jednak T’ao i siebie, czegoś ładnego, co tylko on i ona mogli dać sobie nie zabierając niczego Aszyche, jak się im kiedyś zdawało. To się nie da. Niemożliwe. Wszyscy troje musieliby się urodzić i wychować w szu-hai, by miłość brać zgodnie i pierwotnie samymi zmysłami. Albo być wyjątkowymi ludźmi, wielkiego serca i kultury, bardziej ludźmi niż płcią... - Ale kiedy to się stało? Na którym froncie? - wypytywał tymczasem Bagorny. - Nie wiem, tylko wszyscy w Ninghutou mówią o tym. Rosjanie, powiadają, pobili Niemców, a teraz kolej na Japończyków. Niczego więcej nie mogli się dowiedzieć od Mo Tuana. Porozmawiali jeszcze na temat tego zwycięstwa i odłożyli między bajdy. Tyle już było podobnych pogłosek, a żadna się nie sprawdziła. Wkrótce potem Mo Tuan i Heng udali się na zluzowanie łowców, którzy pilnowali Domni nocując w skleconym w głębi tajgi bałaganie. Zamiast nich przybyli dwaj najbardziej wycieńczeni, Er-leng i San-piao. Liao został. Nie odjedzie od fortu, dopóki nie dostanie ojca lub jego trupa. Przynieśli stamtąd najświeższe wiadomości. Betonowanie bunkrów z nastaniem mrozów ustało. Robót ziemnych przy fosie i na lotnisku także zaniechano, bo ziemia zmarzła na kamień. Wykończono dwa bunkry, okopy, budynek koszar, magazyn, kuchnię i barak więźniów. 542 - Koszary stoją akurat w tym miejscu, gdzie był twój dom - wtrącił półgłosem San-pio, bo to obchodziło tylko Wiktora. - Wszystko obwiedzione podwójną kolczastą zasieką - ciągnął Er-leng. - Żywności, narzędzi, materiałów budowlanych tam pełno. Broni też: ciężkie karabiny maszynowe, moździerze, miotacze ognia... Na wiosnę ma przybyć dużo wojska, na razie jest pół setki Japończyków i kilkunastu zwiadowców, Mandżurów i Łamozów. Poza tym mieszka jeszcze w tym forcie Wu. - Jakżeś mu spalił zagrodę - wtrącił znów San-piao - to gad boi się mieszkać w szu-hai. - A co z Penem? Okazało się, że niedobrze jest z Penem. Jak wiadomo, uciekł od ojca. Z tą, która tam była za długi rodziców, do bydła i najcięższych robót. Otóż, złapano ich. Złapano w Hailinie i odstawiono z powrotem. Pena oddano ojcu, żeby Wu sam ukarał syna, a dziewczynę przyłączono do więźniów. Więźniów jest trzydziestu siedmiu, w tym cztery kobiety. - A nie widzieliście mojej żony? - spytał zamierając Szwyrkin. - Dużej kobiety w butach i granatowym palcie? Ma białą włóczkową czapeczkę. Wiktor przetłumaczył pytanie. Owszem, powiedzieli, widywali ją przedtem przy kopaniu fosy. Teraz nie, bo została kucharką. Więźniowie wychodzą tylko do wyrębu na skraj lasu, sami mężczyźni, i starego Huang Czou wśród nich nie ma. Zwiadowcy Dołgowoja trafili na ślady w pobliżu fortu. Domyślają się, że łowcy chcą odbić swego dżangujdę. W ogóle Japończycy zrobili się czujni po klęsce Niemców w Rosji... Teraz dopiero, jak na przyjęciu po wstępnych daniach, podali rzecz najważniejszą - wiadomość o wielkim, bajecznym zwycięstwie. Nie, nie jakieś tam głuche poszepty. Wiadomość pewna. Przynieśli ją łowcy powracający z miasta i miasteczek 543 po świętach Nowego Roku. W gazetach stało, skąpo wprawdzie, wstydliwie, ale stało. I dwaj byli w Jabłoni. Tam wiedzą najlepiej. Polacy z koncesji leśnej słuchają po kryjomu radia z Chabarowska. Od nich rozeszło się po całej Jabłoni i dalej po lasach i górach. Pod miastem Stalina, nad wielką ruską rzeką pobito na głowę Hitlera. Jego zięć i marszałek, największy si-te-le fej-tu *, został schwytany. Tysiące tysięcy poległo, a drugie tyle wzięto do niewoli. Wieść szerzyła się po tajdze jak pożar, szumiała imie niem Stalina i rosła nadzieją. Rosjanie ścigają niedo bitków! Główne ich siły są już przerzucane ku granicy mandżurskiej. Spadną na Japończyków zza przełęczy Hin ganu. Ósma armia Mao uderzy z Wyzwolonych Okręgów i koniec - czung-tsie la! - koniec okupacji, Chiny będę wolne! - Z pewnością przesadzają - powiedział Bagorny - ale że pod Stalingradem pobito Niemców, to chyba fakt. Przełamało się. Teraz my ich pogonimy! Dla nich Stalingrad stał się również wydarzeniem przełomowym, choć nie od razu zdali sobie z tego sprawę. Dotychczas polowali, urządzali się uważając na wroga, czy się. gdzie nie zbliża, nosili Bagornego do gorących źródeł, zawierających jakieś składniki mineralne, być może radioaktywne, bo widać było poprawę - i tak im dzień po dniu schodził na pracy wśród trosk o ciepłą, bezpieczną kryjówkę, o mięso, skóry i futro - kostur bate dni jaskiniowe odsuwane kuleczką na rzemyczko wym, prawiecznym kalendarzu. Odsuwane z przyzwyczajenia, dla nakazanej sobie, abstrakcyjnej rachuby czasu. Czas przecież stanął w ich jaskini, w tymczasowości i beznadziei. I oto drgnęły wskazówki na tarczy wydarzeń. Zobaczyli, że sit; rusza. Gdzieś daleko zachodzą wielkie przemiany, toczą sią bitwy o losy świata, bitwy wygrane, wojna idzie ku końcowi... Gdzie ich Si-te-le fcj-tu (chińs.) - hitlerowiec. 544 miejsce w tym wszystkim, ich jutro? Coś trzeba robić, ale co? Różnice ujawnione w pamiętnej dyskusji poczęły się skrupiać, pogłębiać w nastrojach, w postawie. Bagorny, Aszyche i Chińczycy witali Stalingrad pełną, niczym nie zmąconą radością. Podziałał mobilizująco. Polacy, owszem, cieszyli się, że Hitler nareszcie obe rwał. Widzieli w tym odwet za Warszawę, za wszystkie egzekucje, łapanki i obozy. To był dobry znak dla Polski. Ich myśli i rozmowy zawsze tym się kończyły: żeby si^ Japończycy wynieśli i aby można było jechać do Polski. Nawet jeśli się skomunizuje, to będzie to jednak swój, własny komunizm. A Szwyrkin wił się w okropnym rozdwojeniu. Jako Rosjanin był dumny ze Stalingradu, radość i duma roz pierały go na takie drugie Borodino. Ale jako a s e I * wzdrygał się i bał. A nuż naprawdę uderzą na Mandżu rię? Za armią przyjdzie resort towarzysza Berii - nu i odkuda wy, grażdanin Szwyrkin? Rozwalą. Jeśli zno wuż chińscy komuniści dojdą do władzy, zaczną wyda wać zbiegłych. Bagorny pierwszy postara się o to. Nale żałoby odejść, póki czas, ale jak odejść bez Niury? Niurę więziono na Domni i to było najgorsze ze wszystkiego, co mogło go spotkać... Gdy Kóropka, opiekujący się stajnią po T’ao, wybierał w składnicy rzemienie na nową uzdę dla konia, Szwyrkin sięgnął po blaszankę, którą zauważył przy wyładunku wśród rzeczy przywiezionych z Ninghutou. Trzy litry spirytusu na ziołowe tynkturki Lui-Tsina, głównie z żeń - szenia. Sam nie śmiał wejść do składnicy, choć ssało okropnie - tyle miesięcy przecież był odstawiony od swego nałogu. - Muszę - powiedział przechylając blaszankę. - Ja już, bratku, jak Paweł dostaję pomieszania biegunów... - Podał Lechowi. - Pij, takie gówno nie nadaje się na lekarstwo. U nas w Winnicy - to był Asel - z gwary lagrowej - skrót: antisowieckij clemient 35 - Leśne Morze 545 spirytus! - Pociągnęli raz i drugi, poprawili... Słowem, stała się rzecz ohydna. Belfry się popiły, jak mówiono później. Bagorny na widok ich upuścił tylko jedno słowo niewymownej pogardy: - Pie-da-go-gi... - Gogi - powtórzył Szwyrkin. Czkawka go dusiła. Stał rozkraczony na niepewnych nogach, z niedbale przewieszonym karabinem. - Mam cię potąd... Zdecydowany gest, wypełniający coś po dziurki nosa, rozpłynął się w bezwładnej melancholii. - Chodź, Leszka, nie rozumieją... Ale prowiant nam się należy! - Suchy prowiant i ave - żądał Koropka - morituri te salutant! - Dokąd?! - zawołała Liza. - Tam, dokąd... Gdzie Niura. Wrócimy z Niurą albo wcale. - Szalony! Kochani, nie znacie go, on gotów na wszystko! Koropka ruszył wąsami pławiąc się w niewieściej rozpaczy i adoracji - Roland, można powiedzieć, Rolando Szalony! - Anneliese, mam przyjaciela. Przyjaźń, rzecz święta... Bagorny trzasnął pięścią w stół - „dość tego!” - kubek podskoczył i spadł na podłogę rozpryskując się w drobne czerepy. - Zabrać im broń! Kożuchy! niech idą na k’ang! Po paru godzinach obudzono ich na obiad. Szwyrkin zjawił się chmurny, Koropka - zwarzony wstydem. Nikt na nich nie spojrzał. Nikt się nie odezwał. Potępienie stężało na głuchą wrogość. Nie dość że się popili, ale przecież ukradli! Nigdy dotąd składnicy nie zamykano, zawsze stała otwarta i nikomu do głowy nie przyszło, żeby z tego skorzystać. Szwyrkin, uprzedzając sąd nad sobą, odezwał się pierwszy: 546 - Proszę wybaczyć. Trudno, załamałem się. - Co on mówi? - spytała Aszyche. A Bagorny na to obojętnie, po chińsku: - Powiada, że się załamał. To tsy-wo pi-p’ing *! Od bełkocze swoje tsy-wo pi-p’ing, to myśli, że może łamać się od nowa... Daj no jeszcze. Liza nalała mu do podstawionej miseczki i znów jedli w milczeniu. - Cóż, ogromnie żałuję. Ale teraz jestem trzeźwy i tak samo mówię, dłużej tu nie wytrzymam. Nie wy trzymam! Pójdę pod fort, sam czy z Leszka, wszystko jedno... - Nie, Wania, ja idę z tobą.’ - Tym lepiej. Będziemy próbowali. Może się uda. Bo ja bez Niury... Za oknem huknął strzał. Wszyscy się zerwali chwytając za broń. A z bunkru nad nimi, gdzie się znajdował ich punkt obserwacyjny, strzeżony w tej chwili przez San-piao, grzmotnęły dwa nowe wystrzały. Wypadli za drzwi nie spostrzegając, że Bagorny także skoczył na nogi i stoi pośrodku izby. Stał sam, bez kul. Liza i Lui-Tsin podbiegli, by go przytrzymać. Odsunął łagodnie. - Nie trzeba. Ja czuję... Patrzył na czubki swoich stóp. Poprosił o karabin. Podali mu sztucer T’ao. Podpierając się nim ruszył w jaśniejszy prostokąt rozwartych drzwi. Na dworze osunął się i poczołgał ku krawędzi. Tam zaległ z bronią gotową do strzału. Lui-Tsin cmoknął:,.prawdziwy szou-ling *!” Liza odwiesiła tasak. Śmieszne, z tasakiem na Japończyków! I po co, kiedy Bagorny czuwa. Tsy-wo pi-p’ing (chins.) - samokrytyka. Szou-ling (chińs.) - przywódca. 547 Było cicho. W zapadającym zmierzchu odblask zachodu jarzył się na ciemnej skórze. Rozpłaszczony Bagorny wydawał się większym i niepojęcie odmiennym. Wielki jaszczur czyhający nad doliną. San-piao zszedł do nich z bunkru. - Co się stało? Do kogo strzelałeś? Okazało się, że do tygrysa. Koropka nie domknął stajni, koń i muł wyszły i chodziły wyszukując pożywienia za potokiem, gdzie śnieg stopniał. Trwało tak dość długo. Po pewnym czasie, kiedy San-piao znów tam spojrzał, zwierząt nie było. Począł rozglądać się za Leniwym, bo muł pasł się najbliżej. Potem za Smokiem - gdzie się podział ten koń? Bezlistne jeszcze zarośla bagulnika poruszały się dziwnie, jakby wstrząsane. Dostrzegł zad. Nie od razu rozpoznał, że to zad tygrysa, bo nie było ogona. Strzelił. Wtedy Bezogonny Wang potaszczył resztki konika w las. San-piao wygarnął do niego jeszcze dwa razy, ale było daleko i krzaki zasłaniały. Chcciaż kto wie, może i trafił... Ściemniło się zupełnie. Wrócił Wiktor z psami. Za nim szli pozostali - Er-leng, Czy Szen, Szwyrkin i Koropka. Pościg nie udał się. Znaleźli wprawdzie miejsce, gdzie skrył się Bezcgonny Wang z porwanym Smokiem, słyszeli nawet jego głos, ale leźć w taką gęstwinę i walczyć po ciemku z tygrysem było niepodobieństwem. Nawet psy nie chciały. W podnieceniu i zmroku uszło ich uwagi, że Bagorny rozmawiając z nimi stoi wyprostowany, bez szczudeł pod pachami. - Więc możemy wrócić. Muł zamknięty, Er-leng zostaje na warcie - chodźmy. Powiedział zwyczajnie, jakby zawsze chadzał z nimi, i skierował się ku domowi. Liza zapaliła już lampę, odblask światła padł na niego z uchylonych drzwi. Zobaczyli, że idzie opierając się 548 z lekka o sztucer, krokiem człowieka, który bosą nogą stąpa po kamieniach. Przeszedł przez izbę i opadł na ławkę pod ścianą. Lui-Tsin przytknął mu do ust malutką skórzaną bukłaszkę, którą stale nosił za pazuchą. Łyk jeden, może dwa, a oddech stał się chrapliwy i ręce kurczowo chwyciły się kantu stołu, aż palce drżały z napięcia. Dłonie jakby sparzono ukropem i takie samo oparzenie wystąpiło szkarłatną obręczą na szyi. Pod zbielałym, przezroczystym naskórkiem krew podnosiła się z wolna i równo jak w probówce. To było niesamowite. Bagornego, zdawało się, zanurzano w jakiś buraczany płyn. Twarz zwątrobiała. Czoło zrosiło się potem i żyły na skroniach wypięły mu się niby opite pijawki. - Huczy w głowie? - Huczy... - Czujesz darcie w krzyżu? - Bardzo... - To się godzą w tobie oba pierwiastki. Będziesz zdrów. Spokój ci teraz potrzebny. Czy Szen i San-piao ujęli go pod łokcie i prawie unosząc zaprowadzili do klitki, którą miał za sypialnię. Wszyscy byli wstrząśnięci. Choć Lui-Tsin zapewniał, że się tego spodziewał, bo dobre źródła musiały Bagornemu przywrócić siły, Korzeń Życia pod koniec także swoje zrobił, to jednak w ich oczach był to wypadek równy cudowi. Nawet Szwyrkin uległ ogólnemu nastrojowi. - Nie cierpię go, sami wiecie. Ale niech mu tam... Też człowiek. - A czy Aszyche już wie? - rozejrzał się Wiktor. - Aszyche? Gdzież się ona podziała? - zdziwiła się Liza. W samej rzeczy, była wśród nich przy obiedzie, dwie, trzy godziny temu, kiedy rozległy się strzały, a potem... - Chamy - ozwał się z góry Ałsufjew. Cały czas 549 siedział spokojnie na piecu dyndając nogami. - Może byście uklękli? Królowie klękali i korona im z głowy nie spadła. Umilkli zgadując wariata, jaki on dziś, w jakim stanie - cichy czy bujny, kompletny czy tylko z lekka - i wówczas doszedł ich uszu dziwny głos. Głos kwilący, skarga ledwo wykluta... Za ścianką płakał noworodek. Byliby się oboje zderzyli w drzwiach. Wiktor przepuścił Lizę - „idź, ty lepiej wiesz, co trzeba” - i został sam przed ciemną klitką. Przez górny świetlik odblask z kuchni padał na k’ang, gdzie leżała Aszyche. Liza pochyliła się nad nią. Słyszał urywany ich półszept i bicie własnego serca. W zamęcie uczuć, w lęku, czy to był poród, a może poronienie? - poczuł nagle podgięty kciuk dużego palca w odruchowo zaciśniętej dłoni. Jak na Domni. Jak gdyby znowu stał pod drzwiami, mały chłopiec, czekając na gwiazdkę lub „wypłatę”. Na Boże Narodzenie otwierały się raptownie i lekko, świątecznie przez ojca naoliwione. Mrużąc oczy przed blaskiem świec i złota na zielonym drzewku, przestępował próg z kciukiem zagiętym na szczęście przy piersi i szedł w wigilijne olśnienie, w zapach świerkowy, śród uśmiechów wróżących jakąś wielką niespodziankę. A w dniu wypłaty drzwi uchylały się ze zgrzytem, niechętnie przepuszczając go do surowej izby, zwanej kantorem, gdzie ojciec, odliczywszy drwalom zarobki w tajanach, ile się komu należało, czekał teraz na niego (matka nazywała to egzekucją i nie chciała asystować): „I cóżeś tam znowu sknocił, Bebsztyku? Mów!” - No tak, woda potrzebna! - zawołała Liza wybiegając do kuchni. - Piec zimny i jakże ja teraz, słowo daję... Wciąż jeszcze niepewny - gwiazdka czy wypłata? - przestąpił próg. 550 Ramię Aszyche uniosło się z k’angu przywołując: - Nie trap się, Wei-tou. Już dobrze. Jak chciałeś - dziewczynka... To był dzień spiętrzonych wydarzeń, wielki dzień w ich kalendarzu, dwunasty marca, kiedy tygrys porwał Smoka i Bagorny stanął na nogi, i urodziła się Martusia. Aszyche koniecznie chciała, aby dziewczynka nosiła imię matki Wiktora, choć wymówić je mogła z trudem. A cóż dopiero jej rodacy, którzy się nie ćwiczyli w tak trudnym słowie. Lui-Tsin spróbował, ale zamiast Martusia, wyszło Ma-tu-siao. Roześmiała się. - Och, to przecież Siao-er! I tak już zostało: Siao-er, czyli Malutka. Lui-Tsin splótł dla niej koszyk, który Wiktor zawiesił w rogu u siebie na takiej wysokości, aby Aszyche mogła swobodnie zaglądać, czy dziecko oddycha. Nie tylko ona zresztą. Maleństwo wyglądało tak krucho, że kiedy się go nie słyszało, wszyscy odczuwali niepokój. Z wolna przyzwyczajali się, że to-to wcale nie jest tak słabe ani niezaradne. Mocne. Ssie, krzyczy, robi zdrowo w pieluszki, że lepiej nie można. Bagorny z podbicia swego kombinezonu wykroił kawał futerka miękkiego jak puch na wysłanie koszyczka. Szwyrkin wykombinował smoczek, a Liza uszyła wyprawkę. Każdy dawał co mógł, więc Er-leng przyniósł grzechotkę i bardzo się zdziwił, że tą piękną muszlą wypełnioną kamyczkami Malutka wcale się nie bawi. On jeden, chowany od małego przy ojcu w szui-hai, nigdy nie widział noworodka. Inni przynajmniej pamiętali. - Czy ty myślisz - pouczał go San-piao - że Malutka to kuropatwa, co z jajka nie obeschnie, a już biega? Przecież człowiek rośnie wolniej od niedźwiedzia i od tygrysa, najwolniej ze wszystkich stworzeń. Ja miałem brata, to do roku nie chodził. 551 - A moja siostra poszła, jak miała dziesięć miesięcy. - Bo dziewczynka. Dziewczynki wcześniej... - Wiecie, kiedy byłem mały, to w tej wsi, gdzie ojciec garncarzowął, urodziło się dziecko, co od razu siadło i po wiedziało „uch!” Prawie co wieczór rozmawiali asystując przy kąpieli Malutkiej. Dziecko przewijane w jedwabne szmatki po spadochronie majtało nóżkami poruszając ciepłe, uśpione wspomnienia. Było im potrzebne jak Stalingrad. Doprawdy, jeśli wyszli myślami ze swojej jaskini poczuwszy, że czas się rusza i życie, jeśli się ozwały przytłumione tęsknoty i si ły, potrzeba szerszego działania, to wszystko razem na to wpłynęło - Stalingrad, dziecko i wiosna. Gu-er pierwszy ją wyczuł. W słoneczne jak zwykle, ciche, ale chłodne jeszcze popołudnie, kiedy stali gro madką przed domem, drozd przefrunął z prawego ramie nia Lui-Tsina na lewe. Był niespokojny, ogonek mu pod skakiwał. Ćwierknął, żółtym dziobem raz po raz pijąc powietrze. Podnieśli i oni głowy. Wiatr się zmienił. Już nie zimowe z północnego zachodu - inne powietrze na pływało zza gór, skądsiś od Morza Japońskiego, i Gu-er śpiewał. Z zarośli bagulnika odpowiedziało mu podobne ćwir ćwir, fiii-lipp. Drozd-przedrzeźniacz naśladował czarnego drozda jak śpiewak uliczny śpiewaka z estrady. Gu-er okropnie się na niego rozświstał i wziąwszy parę tonów wyżej zapińkał intruza, zaskrzekotał na ciche nic. Nieraz potem o szarej godzinie specjalnie wynosili Gu-era na skalistą krawędź. Mieli turniej śpiewaczy z wieczora, a o świcie - budzik. Drozd budził się zaraz po skowronkach i z pomieszczenia Lui-Tsina na cały dom rozchodziło się dźwięczne, fletowe fiuu... f ii-lippczaj-pić-pić! Szwyrkin twierdził, że to rosyjski drozd i Filipa woła na herbatę. Porzucił był już swój zamiar wyprawy z Ko 552 ropką pod Domni. Wyperswadowali mu. Niury nie wyzwoli, tylko zdradzi swą obecność, to znaczy ich obecność, i prawdopodobnie sam wpadnie. Niech się najpierw nauczy chodzić w tajdze jak ryś albo jak Wiktor. I niech tymczasem grodzi warzywniak, bo wcześniej czy później, jeśli wierzyć Bagornemu, wszyscy oni wyruszą na zdobycie fortu i odbiją więźniów. Grodził więc pletniakiem niewielki klin na południowym zboczu wybrany pod warzywnik. Z Koropką naturalnie. Nieco dalej Wiktor, Er-leng i San-piao pracowali na karczowisku w kotlinie, szykując nowiznę pod przyszłe ich zboża. Czy Szen z garścią srebrnych gobi udał się do wsi, gdzie miał rodzinę, po konia i do łowców z pewnym zleceniem od Bagornego. Ten już chodził prosto po domu, a po skalnym tarasie z laską. Lui-Tsin zapewniał go, że będzie miał zupełnie dobre nogi do miasta. Gorzej z chodzeniem w szu-hai. „Będziesz miał nogi zdrowe, tylko trochę starsze od moich, więc nie na tajgę.” Czy Szen przybył z koniem. Wypróbowali. Był zdatny, tylko ogromnie zamorzony. Zorali czym prędzej karczowisko, bo górą szła już pierwsza nawala. Z ptasiego wyraju u Wysp Sundajskich ciągnęły do tundry za Jakuckiem żurawie, gęsi, łabędzie, kaczki i kuliki. Od zmroku do świtu niebo szumiało skrzydłami i w bezkresnych ciemnościach nawoływały się jak sygnały głosy wędrowców gędzące, chrapliwe, pokwakujące, ostre metalicznym poświstem:.. - Będziemy mieli spory oddział - powiedział Bagorny. - Trzeba się zaopatrzyć w mięso. Akurat mamy możność zamrozić i przechować do lata. Poszli we cztery strzelby kilkanaście kilometrów na południe, gdzie rodziła się wiosna. Na Dolnym Zalewie siadało ptactwo przelotne i gniazdowe, rozłaziło się żerując po okolicznych błotach, mszarach i zatoczkach o fantastycznie wyrzeźbionych brzegach. Czy Szen i San-piao nurtowali w nieprzebytych 553 szuwarach czółnem Lui-Tsina, a Er-leng i Wiktor brodzili samopas, każdy ze swym psem, o zachodzie i świcie zasadzali się na szlakach przelotów. Schodzili się potem u wspólnego bałaganu znosząc ubitą zdobycz: łabędzie głuche i gędźce, kazarki, gęsi białe, szare, rudoszyjki albo czarne, zwane przez rosyjskich myśliwych „jeruzalemkami”, kaczki wszelkich odmian - krzyżówki, podgorzałki, gągoły i to japonki, których kaczory czupierzą się w zawody o pyszniejszą, u każdego w innych barwach, krezę. Juczyli konia i muła i Czy Szen wiódł karawanę do domu, gdzie podziemnymi chodnikami przenoszono wszystko na lód w załomach Białej Turniczki. Był początek kwietnia. Ziemia już się nagrzała, ale powietrze było suche i chłodnawe. Ociągająca się wiosna mandżurska zdawała się rozchodzić po sopkach i tajdze z Dolnego Zalewu. Tu się ją czuło, jakby się było w oku dobrego cyklonu, w samym środku żywiołu, który powstał gdzieś w tych sitowiach z rozelśnienia wody i słońca, i dmie barwiście zmiatając burość świata, i każe żyć od nowa. Za płytkim, kosmatym rzęsą, trzciną, wiszarami Zalewem rozpościerała się czysta dal Cinpohu jak na Odciętym Rogu. Brakowało tylko łąki dzwoniącej cykadami i Aszyche. Ale miało się ten sam szeroki oddech jeziornych i szuwarowych roztoczy, dni jak wtedy otwierały się i zamykały skrzydłami ptactwa, szumiącego na przelotach porannych i wieczornych, i w upojonym, wiosennie wibrującym powietrzu było coś z tamtego szczęścia, z ich pierwszych dni i nocy we dwoje. Można było wyprostować się w bezmiernie radosnym odprężeniu po zagmatwanych przeżyciach ostatnich tygodni, zapamiętać się w myśliwskich trudach i przygodach, zwłaszcza że podżegnywała je rosnąca zawziętość, kto więcej ubije. Już nie o to szło, że Wiktor nie chciał się dać wytraw 554 \ nym myśliwym, ale o to, że choć najmłodszy z nich - \ma rację. Ilekroć proponował im jakiś plan albo sposób polowania czy teren, wysłuchiwali w milczeniu, ale robi li, jak kazał Er-leng. Polował więc na własną rękę wytę żając całą swą wiedzę i zmysł łowiecki, by kłaść na kupę coraz okazalsze trofea - macie, na moje wyszło! Nie robiło to na nich wrażenia. Począł’ się zastanawiać. Co u licha, słuchali go przecież pół roku temu. Poważ niejsze miało się wtedy przedsięwzięcia i wszyscy liczyli się z jego zdaniem, czekali na jego rozkaz. Naturalnie w miarę jak Bagornemu powracały siły, on, Wiktor, schodził w cień. To nie było przyjemne, ale ostatecznie zrozumiałe i słuszne. Bagorny górował nad nim rozleg łym doświadczeniem życiowym, talentem organizatora, był prawdziwym dowódcą. Ale Er-leng, ten analfabeta, ta koścista, kniejowa ciemnota?! Nie, w zachowaniu się trzech łowców wyczuwało się coś więcej niż ambicjonalną, bezmyślną przekorę. To była nieufność. Wiktor spostrzegł, że w którąkolwiek stronę pójdzie, Er-leng poluje gdzieś w pobliżu. Wraca jąc przez bagna znalazł jego ślad. Więc Er-leng zamiast strzelać gęsi w Zatoczce Czterech Wysp, jak się umówili, poszedł jego tropem - śledził go? Pewnego ranka Wiktor podążył na odgłos strzału za odnogę Mutanciangu, która stanowiła tu granicę ich ło wiska, granicę od dawna ustaloną i pilnie przestrzeganą przez każdego tawydę z tej i z tamtej gminy leśnej. Spotkał Fena zwanego Trzcinniczkiem, bo to był wesoły i młody tawyda, w jego mniej więcej wieku. Nieraz od wiedzał fanzę Lui-Tsina, znali się dobrze, a jednak Fen przyjął Wiktora z uprzejmą rezerwą i co dziwniejsze, nawet nie zagadnął, jak mu się powodzi, gdzie przebywał przez te dwa lata. Wiktor sam musiał powiedzieć. - Ale dlaczego cię zwolnili? - spytał Fen. - Jak to, zwolnili? Przecież mówię, że uciekłem. Fen bąknął coś tam pod nosem, że to niełatwa rzecz 555 / uciec od Japończyków, i całą uwagę skupił na szczypcie tytoniu, którą brał do fajki z niebieskiego pudełeczka. Kilkanaście takich płaskich pustych blaszanek o angielskim napisie na wieczku Mo Tuan przywiózł z Ninghutou i Er-leng miał dwie. Jasne - jedną dał Fenowi. Przypadkowo natknął się na niego albo odwiedził specjalnie, w każdym razie coś mu powiedział. Uprzedził. Uderzono go - tak to Wiktor odczuł - uderzono z ukrycia, po łajdacku. Zapiekło. Jest śledzony, wokół niego obiera się obrzydliwa. szeptana legenda. Wszystko naraz zostało splugawione: i jego dobre imię, i współżycie z leśnym siangiem, i wiosna. - Jak to jest, Aleksandrze Sawiczu - spytał przy pierwszej sposobności Bagornego po powrocie - jak to jest właściwie z tą szczerością, za którą, pamiętasz, dziękowałeś, że pomogła tobie lepiej zrozumieć nas... Pułapka czy nieporozumienie? - A o co chodzi, powiedz? Mam, widzisz, robotę, przy której pomylić się nie wolno... Rozmawiali w bunkrze, który stał się ostatnio nie tylko punktem obserwacyjnym Bagornego, ale i jego warsztatem. Konstruował tam model miny. - Wypowiedzieliśmy się, prawda? Nikt w tej dyskusji nikogo nie przekonał, ale co się myśli, to się wyrzuciło. Uczciwie. Podziękowałeś za szczerość. A potem zacząłeś nas izolować, szkalować i gnieść! - Spokojnie, Witia. Jakie masz do mnie pretensje? - Ale to drażni i oburza! - Co mianowicie? - No ten brak zaufania. Jakeśmy tu zaczynali, to przecież ja najwięcej pracowałem i wszyscy byli zadowoleni, chcieli, żebym kierował. - Ach, to cię boli! - Mylisz się. Nie zależy mi na tym, zresztą jesteś 556 slepszym dowódcą... Ale ta nieufność! Już się z nami nie radzisz, wolisz Chińczyków. Masz jakiś plan. Robisz, wi izę, bombę czy minę. Gońcy przychodzą i odchodzą, mo klizujesz łowców z naszego siangu i z siangu Drugiego Czuna. Teraz na przykład przybył Mo Tuan i tych pięciu z nim, których nie znam. Podobno będziecie mieli nara dę,; na którą nas nie zapraszasz. -\ Bo to nasza narada, partyjna. - I Rozumiem, macie komórkę. Ale tu chodzi o nasz los. Czy wolno wam decydować bez nas? Paweł, trudno, wariat. Ale Liza, Lech, Iwan i ja? - Postąpicie, jak będziecie uważali. - A czy my się uchylamy od walki? Nie sądzisz chy ba, że zostanę tutaj, gdy pójdziecie pod fort budowany na zgliszczach mojego domu! - Tak, ale w tym przedsięwzięciu muszę mieć ludzi zdyscyplinowanych, absolutnie pewnych. - To brzmi obrażliwie, Aleksandrze Sawiczu. Nie da liśmy żadnego powodu do posądzania, żeśmy niezdyscyplinowani, niepewni. Nasza postawa wobec Japończyków jest taka sama, tylko inaczej widzimy twój świat, inaczej myślimy. - Wystarczy. Logika sprzeczności ma niezłomne prawa. Za wrogą myślą idzie wrogi czyn. Kwestia czasu. - I dlatego kazałeś nas śledzić? Bagorny wstał - „kiedy indziej pogadamy, czekają na mnie” - i począł na krzyżaku, przy którym pracował, porządkować narzędzia i metalowe części jakiegoś przyrządu. - Chwileczkę. Proszę mi powiedzieć, czemu właśnie po naszej dyskusji Er-leng i inni, którzy ani słowa z niej nie rozumieli, czemu oni nagle stali się tacy podejrzliwi w stosunku do mnie? Skąd te pogłoski, jakobym wcale nie uciekł, tylko Japończycy mnie nie wiadomo dlaczego zwolnili? - Uwierz, Witia, że nikomu nie nakazywałem cię śle 557 dzić. Musisz zrozumieć, ostatecznie ponosi się konse-/ kwencje własnej postawy. Sam powodujesz atmosferę podejrzliwości wokół siebie. Sam się wyobcowujesz myd ląc przede wszystkim o swojej rodzinie, o żonie i dzieck/i. - A kto ma o nich myśleć? / - Racja, tylko tu się żyje sprawą Chin. Nie miej ż/alu o to, że krzywo patrzą, że nie ufają. Bo jeśli w przede dniu walki, w czasie mobilizacji, ktoś snuje plany wy jazdu do Polski, marzy o życiu rodzinnym w leśniczówce i piżmo zbiera na drogę... - A, do tego już doszło! - żachnął się Wiktor, bo przecież nikomu się z tego nie zwierzał, tylko Aszyche. - Więc i Aszyche jest przesłuchiwana? Za daleko posu nąłeś się, Aleksandrze Sawiczu. Stajesz pomiędzy Aszy che a mną, a to diablo niebezpieczna pozycja! Każdej chwili mogę trzasnąć Srebrogłowym i kurz poleci z twe go autorytetu! Bagorny, który brał właśnie laskę, zatrzymał się u wyjścia. - A cóż takiego mógłbyś powiedzieć o Srebrogło wym? - Wszystko! - To było oczywistą przesadą, posiadał tylko strzępy tej historii, i czuł, że nie trzeba, nie ma sensu demaskować się teraz, ale słowa gnały za gnie wem, ślepe pragnieniem, by ugodzić w najczulsze, za chwiać tę nienawistną rację i pewność siebie. - Sam wszystko wygadałeś w gorączce. Zamordowaliście nie winnego! Przywódcę, który jest sztandarem w tych stro nach, na którego czekają daremnie! Bagorny pochylił się wyłażąc na zewnątrz i stanąwszy na kamieniu, rzucił głucho w jamę bunkra: - Nie chciałbym zapomnieć, coś dla mnie zrobił. Ale gdybyś spróbował jątrzyć i demobilizować, to... - To co? Każesz strzelić mi w plecy? - Głupiś. Pomówimy, jak się uspokoisz. Poszedł sobie. Wiktor cisnął zwój drutu gnieciony 558 \w palcach. Z irytacji, z odrazy do siebie samego. Zacho- rał się jak szczeniak i Bagorny znów był górą. Kiedy potem także zszedł na dół, Iwan zagadnął go zed domem: No i co? - V - A nic. - V Naradzają się. Twoja też tam jest. -\ Wiem. Wqale o tym nie wiedział, skłamał dla pozorów: - Mówiła, że to potrwa. Iwan przysunął się bliżej. - Nie ma rady, trzeba odszczekać. - O co tobie chodzi właściwie? - Jest ich większość, będzie jeszcze więcej - za szeptał. - Pognębią... Musimy odwołać. Wszystko, cośmy mówili, powiemy, wypływało z małego uświadomienia. Ale po dyskusji z towarzyszem Bagornym zrozumieliśmy nasze błędy i teraz chcemy szczerze naprawić... - Czekaj, chcesz się pokajać? Zrobić, jak się tutaj mówi - tsy-wo pi-p’ing? - Niech tam będzie pipin, byle gładko. - To wypipinkaj to sam. Chińskie metody! - A ty nie bądź znowuż taki polski... Honorzy się! - Idź do cholery! Z obrzydzenia nawet skląć, jak należy, nie chciało się. Przeszedł przez pierwszą, wspólną izbę. Na ławce pod ścianą Czy Szen i San-piao słuchali opowiadania Lui - Tsina. Bezpartyjni, inaczej byliby na naradzie u Bagor nego. Aszyche w swoim pomieszczeniu naturalnie nie zastał. Na k’angu leżała przygotowana czysta koszula, którą tak lubił zmieniać po powrocie z lasu, ręcznik i mydło. Pa miętała. Ale poszła do towarzyszy nie czekając na niego. To było ważniejsze - ich sprawy, ta partia, która zda wało się została za Siodłatą Przełęczą, gdzieś w pozataj gowym świecie. 559 Malutka spała w swoim koszyczku zawieszonym u żerdzi na kształt grubego wędziska. Z piąstką u buzi, świeżo/ widać nakarmiona. Jako matka, jako żona Aszyche robi wszystko bez zarzutu, poza tym ma ten swój świat, któijy ostatnio bardzo się przysunął i Bagorny stał się jego ambasadorem czy kapłanem. To było nie do zniesienia. / „Jak mogłaś, Aszyche - chciałby spytać Wiktor -/jak mogłaś powtórzyć mu naszą rozmowę!?” Zwierzył się z najbardziej osobistych spraw, bo k^muż miał powiedzieć? Mnożą się pogłoski, że Niemcy przegrywają. Czan Kai-szek podobno przechyla się na stronę Ameryki, przeciw Japonii, przeciw Niemcom, czyli można będzie wkrótce przedostać się przez Chiny do portu. Na tę podróż muszą oni zdobyć pieniądze dla siebie i dla Lizy z Lechem. Najlepiej uzbierać sobie to, co jest złotem szu-hai - panty i woreczki piżmowe. Kiedy więc ubił kabargę, nikomu nie powiedział o tym i piżmo schował dla siebie. Zdawało się, powinna zrozumieć i przyjąć. Nie, obruszyła się, że postąpił jak Iwan, który myśli tylko o sobie. Piżmo, mówiła, należy oddać skarbnikowi, niech Lui-Tsin sprzeda i pieniądze złoży do pudełka na potrzeby wszystkich. Posprzeczali sią o to, a kiedy potem zaczęli mówić spokojnie, Aszyche wtrąciła, że on wcale nie zna swej ojczyzny. Może czarne włosy i skośne oczy są tam brzydkie? Może krzywo się patrzy na ludzi innej skóry, innej rasy, i on będzie musiał się wstydzić swej chińskiej żony. „Wybij to sobie z głowy - zaprzeczył żywo. - Pod tym względem Polacy nie są podobni do Europejczyków”... Zbyt wiele przeszli prześladowań, żeby jeszcze dokuczać komukolwiek. Polska jest krajem prawdziwej tolerancji i wszyscy tam, Ukraińcy, Żydzi, Białorusini czy Niemcy, żyją jak dzieci jednej matki. Naturalnie 560 pędzie się mówiło o nim „Domaniewski, no ten, wiecie, ma chińską żonę” - ale z dobrym uśmiechem przy i, prawie z zazdrością. Będzie mężem sławnej żony. Ja wszystko miała gotową wątpliwość. „Ale co ty będziesz robił w Polsce?” - „Jak to co? Ukończę studia, będę nadleśniczym albo leśniczym.” - „A czy potrafisz wróoić do nauki?” Sam nie był tego pewien. Trudno, jeśli Wie potrafi, to pójdzie na gajowego, byle do lasu. „Taml są inne lasy. Słyszałam, że lasy się sadzi jak ziemniaki, jak jams, równymi rzędami.” Lasy\ sadzone? Coś, co zostało ujęte. Jednostajne jak potok W betonowym korycie, wynaturzone jak ratlerek, czesane jak wełna... Nie, w żaden sposób nie mógł sobie wyobrazić podobnych drzewostanów. Znał tylko swoje Leśne Morze, Mandżurię, którą kochał tęskniąc za Polską. Za Polską wyimaginowaną z opowiadań rodziców, z lektury i obrazków. Kto wie, jaka jest naprawdę. Być może jej lasy są inne i obce, nie dla niego, i nie tylko lasy... Dziecko zapłakało. Pochylił się nad koszykiem. Należało przewinąć, ale jak to się robi, nie wiedział. Nigdy jeszcze nie brał maleństwa. Zawsze zdawało mu się, że coś tam chrupnie pod ręką albo się wygnie jak lana trociczka... A było prężne i takie już w sobie zwarte, choć prawie całe mieściło się w rozcapierzonych jego dłoniach. - No widzisz - powiedział przewijając na k’angu w suche szmatki - ojciec też coś potrafi... Malutka jakby się dziwiąc temu gapiła się na niego niebieskimi oczkami. Na razie tylko to było pewne, że oczy miała jego, a włosy Aszyche. Jak T’ao. Z T’ao w tym samym pomieszaniu wyzierały ojciec i matka, Cięgło i piękna Ing... Niepotrzebnie przypomniała mu się T’ao. W samą porę odeszła, więc po co powracać do niej myślami... 36 - Leśne Morze. kr i - ...i morze z trzech stron opływało krainę Cz’u ciepłe morze, lazurowe jak oczy naszej Siao-er. / Głos z sąsiedniej izby pobrzmiewał śpiewnie i podniośle. Lui-Tsin miał widać nastrój i wdzie.cznych słuchaczy. / - Co się tak wykocapiasz, ty, smoczku głupi... O tobie w bajce mówią, a ty siusiasz? / Wziął, dziecko na ręce, pierwszy raz odczuwając je w sobie osobno. Dotychczas myślał o nim w związku z Aszyche, niepokoił się głównie o Aszyche, a cey je kochał? Chyba nie. / - ...a od lądu osłaniały małe, zależne państwa] które dużemu są zawsze potrzebne. Bo jak głosi przysłowie, jeśli obciąć wargi, to zębom będzie zimno... Wargi obcięte? Wiktorowi się zdało, że wprost czuje nagimi, oszczerzonymi zębami chłód świata. Kołysząc maleństwo w ramionach, trzymał je jak ciepły okład na ćmiącą, wezbraną nagle samotność. Półmrok gęstniał i w przedwieczornej ciszy tylko głos Lui-Tsina za przepierzeniem wznosił się i opadał falując wszystkimi czterema tonami mowy chińskiej. - Choć działo się to dawno, bardzo dawno, jeszcze przed Czasami Walczących Księstw, w krainie Cz’u panował już normalny ludzki zamęt. Istniały prawa dla wygody nieprawości. Istniały wagi i miary, aby można było dokładnie nie doważyć, nie domierzyć. I mówiło się o miłosierdziu uprawiając okrucieństwo. Żył wówczas człowiek mądry i sprawiedliwy, imieniem Jan-tsy. Gdy rozmyślał na głos w swoim sadzie morwowym, uczniowie chodzili za nim gęsiego, zbierając słowa jego jak dobre zioła, i uważali na nogi, by nie stąpić na cień mistrza... To była historia o tym, jak mistrz Jan-tsy wybrał się z uczniami na świętą górę Pajtouszan po rajskie jajko Huanga. Wiktor znał tę bajkę, ale za każdym razem słuchał z tym samym zainteresowaniem znajdując zmia 562 i nowe wątki, zależnie od roku książkowego Lui - Tsina. \Pod tym względem Lui-Tsin miał swe zdanie i usta lone praktyki. - V - W miastach za prędko się czyta - mawiał - i książki więdną w zgiełku, nie zdążywszy wydać owocu ani całego aromatu. Po co ta chciwość? Samej poezji z czasów jednej tylko dynastii Han mamy podobno dzie więćset tomów. A powieści, a rzeczy wyższej mądro ści? Iłie, nie sposób wszystkiego przeczytać, więc trzeba pomałĄ i tak, jakby się samemu pisało... Kiedy na święta Nowego Roku przychodził z towarem zielarskim do miasta, zawsze jeden dzień spędzał w księ garni. Oglądał, zgadywał, próbował wertując, nim się wreszcie decydował na jakąś całoroczną lekturę. Czter dzieści osiem lat przeżył w szu-hai i czterdzieści osiem książek miał w swej fanzie. Były z różnych epok, różnej treści jak „Sen czerwonego powilonu”, „Nieoficjalna historia konfucjanistów”, „Roztrwonienie popiołu”, „No tatki o kocim mieście”... Każda z nich była czytana do zdarcia rzemyków wiążących drewniane okładzinki, znał je na pamięć, wyssał szpik każdej myśli i wszystko, złe czy dobre, przeżył do dna z autorem. Wtedy dopiero rzecz wchodziła do kalendarza, według którego mógł później rozpamiętywać, że to lub owo wydarzyło mu się w Roku Snu albo Nieoficjalnej Historii, Popiołu czy też w Kocim Roku... Jaką książką żyje obecnie - Wiktor nie wiedział. Musiała to być niewesoła książka, skoro zjawiło się trzęsie nie ziemi. Tego dawniej w bajce nie było. Dawniej Jantsy szedł na górę Pajtouszan, by ratować ludzi przed zawiścią, pożądaniem, nieprawością, przed złem w nich samych. A teraz ziemia się zatrzęsła - zupełnie nowy wątek - rzeki wylały i ludzie podziczeli śród głodu i klęsk. Ale Jan-tsy już leżał rozpłaszczony na Turni Fe niksa. Z wycieńczenia zielone ćmy latały mu przed oczyma 563 i nogi całkiem zbawełniały. Patrzył jednak w dół, na li dzi miotanych nieszczęściem, i trwał. O północy, gc(y Huang wzbił się swoim zwyczajem na wysokość dziesięciu tysięcy li, by się pożywić gwiezdnym pyłem, Jan/tsy wykradł z gniazda jedno jajko - w sposób zgodny z/poprzednią opowieścią. Dalej wszystko toczy się znanym trybem. Tysiąc dni i tysiąc nocy nosi je pod pachą/ czasami tylko, gdy sen go morzy, powierza Su Tsy. Uffl mu, najwierniejszy uczeń nie zastudzi. Jak wiadomo, Rosząc zaląg ptaka podniebnego lotu, nie wolno ostudzić/ żadną myślą przyziemną. Jajo zatęchnie i będzie czcze... - W trzynastym miesiącu, bo to był rok przybyszowy, w siódmym dniu trzynastego miesiąca Jan-tsy poczuł pod pachą leciutkie postukiwanie. Wykluwało się. Uczniowie się zbudzili, choć dźwięki te były, jak powiedziałem, bardzo delikatne. Och, stało się coś jeszcze bardziej dziwnego! San-piao i ty, Czy Szen, może mi nie uwierzycie, ale gdybyście umieli czytać, tobyście zobaczyli w „Kronice Królestwa Cz’u”, że wszyscy ludzie, gdziekolwiek byli, wszędzie posłyszeli niegłośne pierwsze ruchy feniksa i podążyli na ten dźwięk w stronę domu Jan-tsy. Rycerze i chłopi, magnaci, kupcy, rzemieślnicy, ich dzieci, żony ich, matki i nałożnice... Szli i szli na głos przemożny i niejasny, nie wiedząc po co i ku czemu. Jak łosoś w czasie tarła... Wiktor widział rzekę wezbraną rybami, rybią masę ślepo i tłoczno dążącą w górę, by złożyć ikrę w dołku, pochodzić nad nią pilnując dzień czy dwa i umrzeć na ojczystym dnie. Złożył Martusię w koszyczku. Zasnęła jak przedtem, z piąstką u buzi. Stał nad tą swoją kruszyną, co zaczynała odbywać życie... Drzwi trzasnęły. Ktoś tam wszedł. Pewnie swój - opowieść toczyła się dalej. Słuchał o bajecznym pochodzie i nie mógł pozbyć się wizji tarła. Oba obrazy przesuwały się wyraziście i rów 564 lolegle, jak gdyby stał między gościńcem wędrowców zukających feniksa a bezwiednym prądem rybiego przeznaczenia. Przeszkadzało to skupić się na sobie i Aszychn, na Bagornym i Aszyche, i tych wszystkich dalekich sprawach, które dosięgły go na dnie Leśnego Morza, oplotły i same stały się tajgą. Nie ma z niej wyjścia ii nie ma odwrotu. Jak w potrzasku. Lis przynajmniej, gdy się złapie w żelaza, to czasami tę przytrzaśniętą łapę odgryzie sobie i pójdzie... - Tymczasem Jan-tsy uniósł ramiona wysoko nad głową i wszyscy ujrzeli młodego Huanga. Miał głowę orła, a ogon pawia, skrzydła złcciste - cały w otoku księżycowo świetlnej mgły. Wystarczy, by spojrzał człowiekowi prosto w oczy, a człowiek będzie szczęśliwy. Mistrz podał feniksa Su Tsy. Wierny uczeń tylko chwilę przytrzymał go dłużej, zupełnie zresztą bezinteresownie, z odruchu czci, i wręczył drugiemu. Ten - następnemu, ale podając pogładził, żeby mu zostało na dłoni trochę tej księżycowej rosy. Toć dzielił z mistrzem trudy i niebezpieczeństwa, cierpiał - czy mu się nie należy? I ptak bezmiernej szczęśliwości przechodził z rąk uczniów Jan-tsy do jego domowników, do sąsiadów, co stali najbliżej. A nie wszystkie ręce były czyste. Nie wszystkie ręce były mądre. Nie wszystkie były czułe. Ten mocniej przycisnął, tamten wyrwał piórko albo zagiął sobie’ na większe szczęście i tak kiedy doszło w końcu do ludzi z krainy Cz’u, do ludzi strudzonych i głodnych wytchnienia - och, Lui-Tsinie, czy naprawdę nie można inaczej? - cudowny ptak leżał martwy na ziemi, brudny i ze wszystkiego oskubany. Każdy wolałby zwykłą kurę w rosole... ROZDZIAŁ OSTATNI W KTÓRYM WSZYSTKO ZACZYNA SIĘ OD POCZĄTKU Z^a parę dni mieli wyruszyć pod Domni. W jaki sposób, dysponując ogniem zaledwie czterdziestu strzelb, zdobędą fort z liczniejszą i świetnie uzbrojoną załogą w betonowych bunkrach - wiedział jedynie Bagorny. Ale plan swój chciał podać dopiero na miejscu, w przededniu akcji, gdy się połączą łowcy obu leśnych gmin. Tymczasem przybył Pen z synem więzionego na Domni Huang Czou, Liao.. Wiadomości, jakie przynieśli, zgromadziły wszystkich w dużej izbie. Roboty na forcie wznowiono, powiedział Liao, widać wielki ruch i pośpiech. Betonowanie bunkrów ustało, są gotowe, ustawiono już tam ciężkie karabiny maszynowe. Zaczęto nowy budynek dziwnego kształtu; nie wiadomo, co to ma być. Więźniowie pracują od świtu do zachodu w dwóch grupach. Jedna kopie fosę, woda napłynie z rzeki i wypełni parów odcinając od szu-hai. Druga grupa rąbie las. Chodzi o budulec i większe pole obstrzału. Więźniowie wyglądają okropnie. Z pewnością zdają sobie sprawę z tego, że ich życie dobiega końca. Wkrótce nie będą potrzebni, a że znają rozkład fortu, więc zostaną wystrzelani... Japończycy zakładają miny na przejściach. Jedna wybuchła i głowa kozła wisi na drzewie. A na Wysokim Kou ukazały się ognie. Noc w noc błyskają stamtąd sygnały, ale nikt nie umie odczytać ich znaczenia. 566 - Jakie to są światła? - spytała Aszyche. - Jedno długie, potem dwa krótkie i znów długie. - Wzywają Siodłatą Przełęcz, to hasło dla mnie. Muszę wrócić na przełęcz. Trzeba się pośpieszyć. - Tak, trzeba się pośpieszyć - potwierdził Liao. - Na Domni mogą nie wytrzymać... Niech Pen powie, jakie wydarzyło się nieszczęście. Stało się widać coś, co Pena stargało, zniszczyło, o czym trudno mu było mówić. Nie znał większości obecnych. Zwrócił się do Wiktora: - Starszy bracie, Li nie żyje. - Zabita?! - Li sama się zabiła. Rozpiął kołnierz bluzy obnażając na szyi rzemyk z surowej skóry, jaki zwykle używa się do uprzęży. - Tym właśnie... Ja bym zrobił to samo, ale rosyjska kobieta powiedziała, że my tak odejść nie możemy. Szwyrkin znał te dwa słowa - ego niuiżen. Tak nieraz nazywano jego żonę. - Witia, o jakiej kobiecie on mówi? Może to Niura?! - Pen - powiedział Wiktor - co ci będę mówił... Sam wiesz. Rośliśmy razem. - Więc przyszedłem do ciebie. - Poprzysięgliśmy pomagać sobie w życiu. - Starszy bracie, pomóż mi umrzeć. - Czekaj, nic jeszcze nie wiem... Skup się, powiedz spokojnie. - A czyż nie jestem spokojny? Wzrokiem zmęczonym i dalekim powiódł po skupionych wokoło twarzach, po tych wszystkich, którzy mieli zamiar żyć. Zatrzymał się na Aszyche z Malutką przy piersi. - Macie dziecko. My też moglibyśmy... - Słyszałem, że złapano was w Hailinie. Ciebie podobno oddano pod dozór Wu, żeby ojciec sam cię ukarał. - To prawda, ale ojciec mnie nie tknął. Zapędził do 567 roboty i na Święto Lata miał ożenić z piątą córką Chudego Szuna. - A Li, mówiono, posłano _do baraku więźniów. - Li pracowała przy fosie, potem w kuchni. Przydano ją do pomocy rosyjskiej kobiecie, która gotuje dla żołnierzy.. - Na imię jej Niura? - Tak, Niu-er. Jest doktorką. - Witia - poderwał się znowu Szwyrkin - da on że goworit o Niurie! Pen przyjrzał mu się: - Czy to jej mąż? Wiktor skinął głową i Pen pokłonił się Szwyrkinowi. - Powiedz mu, że ma dzielną, bardzo dzielną żonę. Była dobra dla Li. Odczekał, aż Wiktor przetłumaczy, potem wolno, patrząc w oczy Szwyrkinowi, zaczął mówić, jakby sądził, że w ten sposób Rosjanin prędzej zrozumie rzecz, która obchodzi tylko ich dwóch. - Są tam jeszcze dwie kobiety, ale stare i brzydkie, więc porucznik tylko Li i Niu-er dał po kawałku pachnącego mydła, żeby co wieczór się kąpały i były jak słodki owoc dla samotnych żołnierzy. Tak powiedział. Li po pierwszej nocy powiesiła się w oborze mego ojca. Ja chciałem zrobić to samo w tym samym miejscu, aby wszyscy widzieli, jakiego mam ojca i żeby mój duch wezwał go na sąd Tung-jue ta-ti... Czemu nie powtarzasz za mną? - Zaraz -. burknął Wiktor. - Skończ najpierw. - Cóż, chciałem tak zrobić, ale Niu-er pokazała mi swe ręce i nogi w bliznach po sznurach. Jest silna, musieli ją związać... Tak, Niu-er przekonała mnie. Poszedłem, by przynieść coś, co będzie mogła wrzucić do kotła i rozdać im na ostatni posiłek. Wtedy i my będziemy mogli umrzeć. - Witia, on coś wie o Niurze, nie dręcz... Czy żyje? - Żyje - odrzekł Wiktor i utknął. Powiedzieć mu ca 568 łą prawdę, to jakby dobić rannego. A znów nie powie dzieć?... W oczach Aszyche czytał tę samą rozterkę. - Nie wolno - ozwał się Bagorny. - Musi wiedzieć. Wiktor zaczął tłumaczyć. Łagodzić, żeby wypadło mniej okrutnie, nie było czym. Każde słowo, jakiekol wiek by tu wziął, rozdzierało człowieka jak pal. Aszyche, Mo Tuan i inni, nie rozumiejący po rosyjsku, czytali wszystko z twarzy Iwana. Szarzała na popiół, zdanie po zdaniu kładło się refleksami agonii. Usta mu się kilka krotnie poruszyły, nim zdołał wymówić tian-ti kuo, to znaczy słodki owoc. - Tian-ti kuo... A cd kiedy? - Pen mówi, że osiem dni temu. - Osiem nocy? Dziwne... Milczeli nie wiedząc, co chce przez to powiedzieć i czy aby całkiem przytomny. Pen czekał. - Niu-er udaje poskromioną - dodał przynaglając do odpowiedzi. Jeżeli nie wrócę przed Deszczem na Ziarno *, gdy księżyc będzie w pełni, to - powiedziała - zarżnie Japończyka, co przyjdzie do niej na miłość, i sama się zabije... Czy dacie nam dobrą truciznę? Bagorny wzruszył ramionami. - Trucizny nie mamy, ale mamy dynamit. Trzydzieści kilo dynamitu - wiecie, co to za siła? Domyślali się. Piorun trzaśnie w ten fort. Gruzy po nim zostaną, a w tych gruzach - broń, amunicja, zapasy zmagazynowane na potrzeby dużego oddziału. - Można podłożyć w nocy pod koszary, a można i w dzień, gdy zejdą się na obiad. Lepiej byłoby właśnie wtedy, bo więźniowie będą na robotach poza fortem. W nocy musiałby ich ktoś na chwilę przed wybuchem wyprowadzić z baraku... Czy jest tam jakieś bezpieczne miejsce, jakiś głęboki dół? Deszcz na Ziarno - ku-juj - szósty okres w dawnym kalendarzu chińskim, druga połowa kwietnia. 569 - Są wykopy pod piwnice w nowym budynku. W drugim końcu, daleko od koszar. - A czy potrafisz wrócić niepostrzeżenie? Przeniesiesz ładunek? - Och, znam Domni od dzieciństwa, a fort... Japończycy tak go nie znają! Mam sposób, żeby przenieść. - Sam czy z grupą? - Jeszcze jeden mógłby pójść ze mną. Więcej nie. - W takim razie rzecz do zrobienia. Miałem inny p]an, ale ten łatwiejszy i bardziej pewny. Ocaleją tylko wartownicy, a z nimi nie będzie kłopotu, jak uderzymy zaraz po wybuchu. Tu się jednak komplikuje. Fanza twego ojca przylega do koszar, prawda? Ojciec zginie. - To są puste słowa - odparł Pen. - Nie poświęcisz więźniów ani Domni - dla niego. - Nie. Gdyby wpadł w nasze ręce, wiesz, co go czeka. - Więc po co mnie pytasz? Róbcie swoje, a ja i Li spotkamy go nad Srebrną Rzeką wśród nieznanych cieniów. - Nie zaprzątajmy sobie głowy tym Wu - wmieszała się Aszyche. - Ale tu chodzi o żonę Iwana. Wei-tou, powiedz mu, jak się to wszystko układa. Szwyrkin wysłuchał milcząc, z jakimś drętwym roztargnieniem. - Detal - mruknął w końcu - i tak się zabije, i tak się zabije... - Ale ty, co ty na to? - Czego chcecie? Żebym się zgodził? Zgoda, im prędzej, tym lepiej... Ale ja idę z Penem! - Posłuchaj, Iwanie Filipowiczu... Pierwszy raz Bagorny tak się odezwał do niego - po imieniu i imieniu ojca - jak zwykle Rosjanin do Rosjanina. - Posłuchaj, niewiele macie szans ocalenia. Ale gdyby wam się nadarzyła taka szansa - nie rób głupstwa, skorzystaj. Jeśli tylko weźmiemy ten fort, to ja ci gwarantuję pełną rehabilitację i powrót do domu. 570 Iwan oddał mu zwarzonym grymasem uśmiechu. - Amnestia? - spytał bezgłośnie, z przejmującym, ostatnim smutkiem rozstania. - Przydałaby się nam, pułkowniku, w obozie i jeszcze tutaj w Mandżurii. A teraz? Daj pół litra spirytusu i pisz Szwyrkinów w rozchód. Noc wypadła możliwa, pólciemna. Księżyc wprawdzie świecił, ale mętnie, mocno uchmurzony. Jego prawie już okrągła tarcza przypominała, że pora Deszczu na Ziarno nadeszła. Rosyjska kobieta czeka. Na pozór poskromiona, powolna wrogim ramionom i żądzom, czeka jeszcze, gdy stary księżyc dojrzeje do pełni. - Nasi z Bagornym pewnie podchodzą już pod fort - zauważyła Aszyche. Nikt nie odpowiedział. Wiktor rozsupływał u żerdzi linki, które mu się poplątały po ciemku, a ci trzej z obstawy siedzieli w kucki - trzy chomiki na czatach., Z mrocznej otchłani pod nimi echo przyniosło ledwo rozpoznawalny, trąbny klangor żurawi. Leciał nad tajgą, podchwytywany to tu, to tam, jak „czuwaj!” warty na wieżach... Było po północy..- Nic z tego, już się dziś nie odezwą. Spróbujemy jutro w ten sam sposób, jakeśmy się umówili - do północy. Zimno tu było i goło. Ani się położyć, ani napić czy ugotować, bo wody w pobliżu nie było. Dobrze znaną, wydeptaną przez Aszyche ścieżynką poczęli schodzić ku tajdze, by resztę nocy spędzić przy ognisku nad rzeką, gdzie przedtem stała fanza Trzeciego Ju. Już się słyszało szum wodospadu, kiedy Wiktor powiedział towarzyszom, żeby się przespali w tym miejscu - on ma dla Aszyche ciepły kąt. - Niedaleko stąd, na tokowisku, tak że i cietrzewi będzie można zdobyć nad ranem. 571 Zełgał, że niedaleko. Aby się od nich odczepić, zostać z Aszyche. Tokowisko - niski, zielonobury płacheć mszarów zarzucony na ramię wąwozu - leżało parę li od wodospadu i dawnej Fanzy nad Progami. Aszyche nieraz tam bywała obchodząc z daleka to miejsce. Trzeba było znać teren jak Wiktor i mieć irbisie oczy, żeby tam trafić po ciemku. Szedł pewnie wysokim brzegiem rzeki polśniewającej w dole, potem oddalając się od niej, w stężały, przedbrzaskowy mrok. - To ojca miejsce, on je odkrył i potem co roku przychodził na wiosnę, wiesz? - Wiem. Strzeliłeś tam pierwszego cietrzewia. - Miałem wtedy czternaście lat... Wchodzili w gęstwinę przylasku. „Poczekaj”... Nasłuchiwała, jak się krząta z Bąkiem, szukając zwierzęcej ścieżki. Przywołał w końcu i pociągnął za sobą osłaniając przed smaganiem gałęzi. - Zmęczyłaś się? - Trochę. Odwykłam jednak... I piersi mnie bolą. - Zaraz się położysz. Naprawdę niedaleko już... Tylko musisz uważać, idź za mną krok w krok. Wydostali się na otwarte. Pod nogami chlupotało. Zapadali po kostkę. Noc rzedła, na parę kroków już się widziało. Tuż nad głowami rozległo się niegłośne pochrapywanie i kusy cień ptaka lotem liścia na wietrze przeciął jaśniejący skłon nieba. „Prędzej, słonka ciągnie”... Przyśpieszyli. Po skórzanych nakolankach biły niskie krzewy i ciernie, ale grunt stawał się twardszy. Gdzieś w pobliżu spadł ciśnięty z siłą furkot. „Chodź, chodź, już się zlatują”... Pobiegła za nim. Zmierzwiony, ciemny kształt, ni to kępa, ni to stóg, wychynął nagle. Wiktor znikł i po chwili jak spod ziemi przebił się ściszony jego głos: „daj rękę, to tu”... Siedli w jakimś osłoniętym dole, na miękkiej krawędzi. Pod stopami sucho szeleściło i czuć było zwierzem. - Mogę się położyć? 572 - A nie chcesz popatrzeć? Zaraz się zacznie, warto zobaczyć. Nic się jednak nie widziało. Pierwszy brzask perłowiał na wschodzie. Raz po raz słyszało się skrzydła. Łopot purchał znienacka przed jamą, w której siedzieli, z prawa i z lewa, ale i on po pewnym czasie ustał. Tylko woda kląskała o kamień jak u nich w grotach. I tam gdzie przed chwilą majaczyła kępa, tuż za nimi, można już było rozpoznać skarpowate zarysy urwiska... Gdzieś zupełnie niedaleko syknęło. Wielki wąż, zdawało się, uniósł głowę, rzucił dniejącej jasności swe ostrzegawcze cu-szyyy... - i zamarł nadęty. - Może wcale nie będą dziś grały - zwątpiła Aszyche. Zamknął jej usta dłonią: „tss, one się teraz upewniają”- W samą porę, bo znów cuszyknęło. Potem jeszcze i jeszcze... W kilku miejscach. Było w tych dźwiękach naprawdę coś z wężowej złości, ale i coś z gruchania. Częstotliwość głosów wzmagała się i tężała zmysłowa ich barwa, aż się przelało w zachłystliwy bełkot i poszło po mszarach narastającą tryumfalną fanfarą. Białawe smugi ścielących się mgieł zafalowały pod lekkim podmuchem, pociągnęły nisko nad ziemią. Powiało spalenizną i miętą. Zasłona poczęła unosić się w górę odsłaniając z wolna oćmioną szarością widownię: teren równy, nieznacznie opadający ku wąwozowi, brzózki z krzaczkami gdzieniegdzie i skaczące między nimi kukiełki. Jedne skakały w kupie, tak że tam się kotłowało; inne podrygiwały w miejscu z osobna albo sunęły ruchem płynącego czółna. Wszystkie czarne z białą wypustką od spodu jakby im pantalony opadały. Komiczne i zarazem niesamowite w takim skupisku, w korowodach ciemnego misterium. Jakieś skrzaty o kształtach kogucich - pląsające na swoim sabacie wiosennym, półprzytomne, 573 spragnione, co by chciały wybełkotać nareszcie po ludzku jedno jedyne słowo, rozdzierające słowo rzewności i chuci. A niebo od wschodu potniało różowym oparem, blada jego zieleń tajała pod bryzgami czerwieni i brązu i cie trzewie grały na przekór tej zorzy - co tchu - pod prąd zalewających blasków. Na mszarach wrzało. Ogłu szający bełkot gotował się i bił falami o brzegi kotliny, jak gdyby chór - o, to można oddać po polsku, ojciec to umiał! - jakby chór oszalałych wyrostków gardłował z zawrotną szybkością parobekuparobkaukradłtoporek! Ledwo jednak rąbek ognistej kuli ukazał się nad taj gą - hałas pękł, tylko echo dzwoniło jeszcze w oddali. Cisza nastała taka, że Aszyche się wzdrygnęła. Pytała się wzrokiem Wiktora, co się stało? Roześmiany, ucieszony, jakby on był sprawcą tej niespodzianki, złożył dłonie i podniósł do góry na znak, że ptaki się modlą. Wszystkie koguty stały bez ruchu. Spłoszone czy pora żone? Wyciągając szyje patrzyły jak zahipnotyzowane na wstające słońce albo z głową zwieszoną zdawały się zmawiać om mani padme hum... Dwa, co się biły przed chwilą, przystanęły na wprost siebie obmiękłe i zaduma ne. Były tak blisko, na dwadzieścia kroków. Widziało się wyraźnie ich korale nad oczami - zupełnie nalepki z czerwonego aksamitu. Pyszne czarne ogony wywinięte w kształcie liry, podbite miękką białością podogonia. Ciemny granat piór na szyi odbijał metalicznym poły skiem zbroi... Wyglądały z rycerska i nieco mistycznie, jak gdyby na arenę turnieju padło słowo bożego pokoju. Wtem ze środka tokowiska wzbił się wysoko trelujący bełkot. Odezwały się inne głosy, zawrzało, uniosło się i wszystko z miejsca ruszyło do boju. Te dwa najbliższe koguty najeżyły się, korale na brzmiały im krwią. Prychając o ziemię sztywnymi skrzy dłami, podjechały na ogonach ku sobie. Zderzyły się wy 574 piętą piersią i zawróciwszy mierzyły się wyszczerzonymi dziobami - ha, toś taki? Spróbuj no, spróbuj... Skoczyły, dziobnęły zajadle i znów odskoczyły. Bąk warujący na krawędzi jamy łypnął łakomie w ich stronę, zerknął na Wiktora. To była rzeczywiście okazja, dwie takie sztuki jednym strzałem, cztery kilo mięsa, starczyłoby dla nich i dla psów... Podniósł strzelbę, wysuwając ostrożnie poprzez świeżutkie listowie leszczyny, ale ręka Aszyche przygniotła lufy do dołu. Aszyche nie chciała mięsa w ten sposób. Nie trzeba - prosiły jej oczy. Szkoda jej było pięknych, odurzonych wiosną ptaków i może jeszcze czegoś w sobie, co przeżyła w ten ranek. - No, jak nie chcesz, to innym razem ustrzelimy. I jemu udzielił się nastrój Aszyche. Wyprostował się. Cietrzewie odfrunęły, ale tylko najbliższe, i siadłszy sobie opodal, dalej tokowały. - Ojciec przypadkiem odkrył. I potem polubił ten dołek. - Ktoś tu jednak leżał. - Pewnie kozioł. Dobre miejsce. Z tyłu skała, a przed oczami wszystko jak na dłoni. - Ja bym się chciała położyć. - Kładź się, musimy się przespać. Dziwnie ociężałym ruchem opuściła się na wygniecione legowisko sarniaka. Dotknęła piersi: „bolą... Pewnie nie wolno tak nagle odstawiać dzieciaka”. Piersi miała obrzmiałe. - Żeby nie było z tego jakiego zapalenia... - A może bym tak ja zamiast Martusi? - Och, Wei-tou, gdybyś się nie brzydził... - Głupia. Połóż się wygodnie. Przecież to jakby moje. Brodawki były nie zimne jak wtedy, gdy je całował - były spękane i rozognione. Brał je delikatnie, wypluwał słodkawo-ciepły płyn i dalej ssał, jak się wysysa z niedobrej rany. 575 Palce Aszyche zanurzone w jego włosach rozluźniły się, spoczęły na głowie. Uczuł lekuchne, dziękczynne pogłaskiwanie. Znaczyłoby to, że jest jej lepiej, jest do brze, jeszcze trochę... - Starczy? - Tsin ai-ti... Tak, pójdę już do ciebie. Rozpięła mu kołnierz waciaka i znalazłszy swoim zwy czajem dołek pomiędzy szyją a obojczykiem, wsunęła się tam ustami i nosem. Przygarnął ją jak zwykle - „śpij, Czarnuchu” - trzymał w ramionach z tym samym wciąż świeżym poczuciem pełni i ciepła. Długo nie mógł zasnąć. Dokuczało pragnienie Aszyche, przytulonej, bezwładnie oddanej i rozbestwione kłębo wisko głosów kogucich, i zachętliwe pokwoktywanie cie ciorek w trawach. A kiedy zapadł nareszcie w ten bełkot mętny i znojny - ujrzał ojca. Ojciec siedział przygar biony na zwalonym drzewie, ze strzelbą między kolana-. mi, jak ostatnim razem na tokowisku. Ale twarz miał brzydką, zmurszałą twarz Trzeciego Ju, korowatą zmar szczkami, i oczy mu się śliniły na gołą Aszyche. Wybie gła z jeziora bryzgając w oczy nagością i wyzwaniem, aby JĄ gonił przez łąkę, a jak tu się gonić, gdy ojciec patrzy... Zbudził się gorący z pożądania i wstydu. Słońce po przez nawisłe gałęzie leszczyny prażyło prosto w twarz. Było cicho, bezwietrznie, woda wciąż jednostajnie kląskała. Aszyche ostrożnie ‘wysuwała mu się ż ramion. Podczołgała się ku wyjściu i siadłszy przed jamą, obejrzała się, czy śpi. Dotknęła piersi. Widocznie mniej już bolały albo wcale. Zrzuciła kurtkę, zaczęła zdejmować spodnie. Bąk czuwający z postną mordą ruszył podejrzliwie łaciatym uchem. Nie lubił jej nagości. Kiedy była taka, zawsze go niecierpliwie odganiano. Odsunął się na wszelki wypadek podwinąwszy ogon. Pogroziła mu za te myśli. Rozchylone wargi pąsowiały zmieszanym uśmiechem 576 i gdy tak opalając się podała słońcu uniesioną twarz i ramiona, musiała chyba skórą czuć skwar tylu pieszczot i chwil, kiedy zdziwione, mądre oczy psa były dla nich obojga nie do zniesienia. Widziana spod przymkniętych powiek na tle nieba i gór wyglądała jeszcze drobniej, jeszcze bardziej pociągająco dojrzałą, skończoną w rozkwitaniu kobiecością i wdziękiem wiewiórki czy sarny, w każdym razie jakiegoś dzikiego leśnego stworzenia. Taka była jego Aszyche, jego miłość i sens wędrówki. Jak wszystko dokoła naturalna i nie do podmienienia. Niepodobna sobie wyobrazić tego krajobrazu bez Aszyche ani życia bez niej. Znów spojrzała w jego stronę, z żalem jak gdyby, że śpi. Znikła na zewnątrz. Wiktor wyjrzał, dokąd poszła. - Zaczekaj - krzyknął, razem pluśniemy! - i czym prędzej zaczął się rozbierać. Na bosaka dobrze się jeszcze odczuwało rośny chłód traw, choć w tym kącie pomiędzy szu-hai a wąwozem było zacisznie, gorąco jak w czerwcu. Z ostatniego skalnego progu struga spadała na głaz wydrążony w kształcie misy, przelewała się i toczyła dalej przez mszary, miejscami zabagniając, miejscami tworząc malutkie jeziorka. Sama misa była niegłęboka, po kolana. Woda w niej gotowała się burzona kaskadą z góry. Dać nurka pod ten prysznic - to jakby w ukrop. Wszystko potem - niebo, słońce i ciało - oglądane poprzez krople na rzęsach, stawało się tęczowe i drżące. Dreszcze ściekały po krzyżu od lodowatych smug, od przeczucia bliskiej, nieuniknionej, zapomnianej już prawie rozkoszy. Świadomość tego, co za chwilę nastąpi, pulsowała w spojrzeniu i śmiechu obojga. Tyle czasu przecież jak ciąża i dziecko ich rozdzieliły. Odwykli. Przeżywali od nowa zakłopotanie kochanków z pierwszej swej nocy w Fanzie nad Progami, zachłanną świeżość odzyskanego zbliżenia. Bąk przyglądał się z boku, jak po kąpieli, wziąwszy się za ręce, skaczą na rozgrzewkę. A gdy Aszyche zebranym, 37 - - Leśne Morze 577 prężnym susem śmignęła Wiktorowi w ramiona - nie warto było dalej patrzeć. Szczeknąwszy, powlókł się w krzaki. Znał ten okrzyk:.,Idź sobie, piesku, nie podglądaj”... Miał swą ambicję. Z legowiska wyparował już odwiatr kozła. Ziemia tchnęła wiosną i Aszyche. Aszyche znowu kochała, mogła kochać całą pełnią oddania. Jej pora, na którą zawsze oboje czekali, nadeszła jak sia-czy, Święto Lata. Jak barwny, ciepły, ożywczy deszcz mandżurski, co się czasem rozsmuży świetliście wszystkimi kolorami tęczy i pyłku kwiatowego. - ...dlaczego, Wei-tou? - Nie wiem, kochanie. - Przecież ja ciebie zawsze pragnę, a przeżywam tak rzadko. - Może tak już jest w naturze. Widziałaś koguty? A kury spokojniej. Pokwoktują sobie. Albo byki i łanie. Raz strzeliłem, to się powlókł ze strzaskanym badylem, a jeszcze ryczał za nimi, choć wszystkie pouciekały. Wszystkie prócz jednej. - Ta go naprawdę kochała. - Ale i ona uciekła, ledwo się zbliżyłem. Nie, samce zawsze silniej. - Ale u ludzi inaczej. Są kobiety, co za każdym razem przeżywają sia-czy. - Możliwe. - No tak, skąd możesz wiedzieć... A czy nie miewasz żalu, że jestem taka? - Żalu? To byłoby to samo, jakbym miał pretensję, że lato trwa krótko i raz do roku, że tsaoer śpiewa o zachodzie... Po prostu, kiedy nie możesz - jak ty to nazywasz - nie możesz się skupić, żeby to przeżyć tak jakoś po swojemu, ogromnie, aż do łez, to i ja nie mam tej rozkoszy. Tak sobie pół na pół. Zawsze zostaje po tym trochę wstydu czy poniżenia - jakbym brał z łaski. Za to kiedy nadchodzi taki dzień jak dziś, to... 578 - Wtedy zapominasz swoją krzywdę i potem tęsknisz za nowym sia-czy? - Co ci będę mówił, moja ty Trzytany. Znasz mnie lepiej niż matka. - I nigdy nie pragnąłeś innej kobiety? T’ao na przykład. Jest piękna i wykształcona, i biała do tegoż, twoja koleżanka... Nigdy nie chciałeś z T’ao? - Chciałem. - Chciałeś?! - Posłuchaj, jak już mówimy o niej... Muszę ci coś powiedzieć. To mnie wciąż dręczy... Powiedział, jak się dziwnie u niego zaczęło i skończyło z T’ao, dlaczego T’ao wyjechała. - No tak, naturalnie, musiało tak być. - Wiedziałaś? - Nie, tylko musiało do tego dojść. - Do niczego przecież nie doszło. - Ach, to nieważne, żeście z sobą nie spali, ale... Zaczęła się ubierać kuląc z lekka, jak gdyby z góry, poprzez nawisłe gałęzie leszczyny, na jej nagość spojrzały czyjeś obce oczy. - Zgodziłeś się przecież. Chodziło tylko o to, czy ja się zgodzę. Czy ja przyjmę - tę drugą. - Wybacz, musiałem ci powiedzieć. - Och. ja to rozumiem i powinnam być wdzięczna... Tylko zrobiło mi się zimno, Wei-tou. Chodźmy. Zapomnieliśmy o wszystkim, a tam czekają. Trzej z obstawy, jak ich Wiktor nazwał - Mo Tuan, Su i Czen - czekali przy ognisku gotując juszkę z ryb. Słowem się nie odezwali na powitanie, nie zagadnęli, dlaczego wracają tak późno, czemu zamiast przyobiecanych cietrzewi przynoszą same jaja bażantów w obydwóch swoich czapkach. - Spójrzcie, ile Bąk wyszukał - pokazywała spiesznie Aszyche. - Pełno tu gniazd, kury się niosą jak osza 579 lałe, nieraz to i dwie, trzy w jednym gnieździe. Pewnie lato będzie wczesne i mokre... Nawet się nie poruszyli. Wiktorowi było wszystko jedno, co sobie o nich myślą te trzy skupione, milczące chomiki. Ale Aszyche czuła się nieswojo. Towarzysze z Bagornym stoją pod Domni, być może już walczą. Zapomniała się. Uciekła w swą miłość z Wei-tou. Prawie dezercja... W chłodnawym wzajemną rezerwą nastroju zjedli posiłek, potem w lesie zbierali susz, nosili opał na przełęcz, a gdy w bezchmurnym, niskim niebie zajarzyły się młode gwiazdy, zaczęli tę samą co wczoraj robotę. Tym razem ledwo wysłali pierwszy błysk - z Wysokiego Kou strzelił świetlany odzew, długi i przejmujący jak krzyk w ciemnościach. Zamarli. Światło rozdwoiło się, obie iskierki zapulsowały mrugając na przemian i znów się zlały w jeden ognisty, wołający równo znak. - Zasłona na prawe! Trzy lewe raz po ra.z! Jedna tylko Aszyche znała się na tych znakach, tylko ona wiedziała, jak należy odpowiedzieć. Nie rozumiejąc wykonywali ślepo, co kazała. Głos jej i ruchy mówiły im, że błyska, że spełnia się coś wielkiego. - Tam - wymówiła w końcu wskazując w stronę gasnących z wolna ogni - tam stoi Srebrogłowy. - Srebrogłowy?! - zdumiał się Wiktor, „a Mo Tuan postąpił krok naprzód, jakby chciał się przyjrzeć swemu dowódcy na Wysokim Kou. - Wiedziałem, że wróci... Więc co ci powiedział? - Powiedział, żebyście tu byli jutro. Przyjdzie o tej samej porze. - Srebrogłowy nie przyjdzie - odezwał się nagle Wiktor. I jeszcze mocniej w tę ich radość, w nadzieję: - Srebrnej Głowy dawno nie ma! - Ależ nie mogłam się pomylić! To jego znak, tylko Srebrogłowy znał ten sygnał. 583 - Pułapka! Mogli w jakiś sposób przechwycić. I skorzystać z tego, że wy o niczym jeszcze nie wiecie. - Co to znaczy? Czego nie wiemy? - A że Srebrogłowy miał sprawę o agenturę. Chwileczkę, dajcież skończyć. Został skazany za to, że odchyleniec i agent japoński. - Wei-tou - w głosie Aszyche skarga łamała się z gniewem - tak przecież nie wolno... - To są plugawe słowa - natarł Mo Tuan. - Jakie masz dowody, by tak mówić? - Dowody? Spytajcie o to Bagornego. Mało go obchodziło, jak to przeżyją ci trzej. Widział tylko zmienioną, falowaną refleksami ogniska twarz Aszyche i do niej się zwracał. - Nieraz chciałem powiedzieć, ale mi ciebie było żal... Trudno, zanosi się widać na mistyfikację, na podstęp, który możemy życiem przypłacić, więc... Powiedział im, co Bagorny w chorobie wygadał. Nie chcieli wierzyć. - Ależ bronił potem Szytouhetsy, bił się pod Szuangpao! I kto w końcu uratował Bagornego? Kto przeniósł przez granicę jego raport o Broni Sekcji Tanaki, co? - Właśnie, jak mu się to udało? Jakieś mistyczne kawały z uźroczami, potem niby szukanie skarbu Dzikiego Barona... Podejrzana historia. A przedtem był chunchuzem. Siedział w japońskim więzieniu. Uciekł. Uciekł, proszę was, na parę godzin przed egzekucją, jak w bajce... Tak, tak, wszystko można przetłumaczyć na swój sposób. Wystarczy cień pozoru, byle jaki świadek. A Bagorny właśnie wrócił z Chin. Naturalnie opierał się, ale w końcu podpisał. - Wei-tou, czyś oszalał? Takie łgarstwo on by podpisał, taki donos na Srebrogłowego, na towarzysza?! - Dla was tutaj towarzysz rzecz święta, przyjaciel. Ale tam po prostu szeregowiec. Co znaczy jeden jakiś 581 żołnierz wobec strategii, gdy chodzi o grubszy interes polityczny? Nic, kompletnie nic. Patrzyli na niego jak zaskoczone trudną bajką dzieci. - To nie może być... - zaczął niepewnie Mo Tuan. Zawahał się, wnet się jednak chwycił zbawiennej myśli: - Ale to wszystko mówił w gorączce? W gorączce różne głupstwa się plecie! - Owszem, tylko czemu, kiedy mu to później powtórzyłem, czemu zabronił interesować się Srebrogłowym? Wprost zagroził... Nie. szkoda słów. Mówię wam - Srebrogłowy zginął. A ten sygnał to pułapka. Zamiast Srebrnej Głowy przyjdą jutro Japończycy i wezmą nas tu gołą ręką. Nie warto czekać. Wracajmy do oddziału. - A czy możemy odejść bez sprawdzenia, z niczym właściwie? - To są tylko twoje domysły, nic pewnego. Byli w rozterce. Pozostając na przełączy, mogli istotnie wpaść. A znowuż odejść znaczyłoby uwierzyć w taki właśnie koniec Srebrogłowego i tą ohydę przynieść towarzyszom w przeddzień walki. - Ja nie pójdę - powiedziała cicho Aszyche. - Zastanów się. Śmierci szukasz? Mamy małą. - Nie pójdę - powtórzyła. - To wszystko kłamstwo. Jutro przyjdzie Srebrogiowy, przekonasz się. A gdyby nie... Wei-tou, ja nie mogę z tym żyć jak ty! Nalegać nie miało sensu. Znał Aszyche - nie ustąpi. - Dobrze więc, zostańmy. A wy jak chcecie. Wracajcie. - Z czymże mamy wrócić? - Powiedzcie Bagornemu, jak jest - Srebrogłowy się zjawił! Zobaczycie, co on na to. I powiedzcie jeszcze, że ja to uważam za podstęp, z którego należy skorzystać. Kiedy Japończycy przejdą na drugą stronę Mutanciangu, można odciąć im drogę od Polskiej Mogiły i wszystkich tu w wąwozie powystrzelać. Spojrzeli po sobie. Czen skinął głową. Mo Tuan odrzekł 582 za całą trójkę, że istotnie tak chyba będzie najlepiej. Pójdą. Zdążą obrócić tam i z powrotem, tak że jutro przed zmrokiem znajdą się tutaj w większej liczbie. Albo spotkają Srebroglowego, albo postępując za Japończykami aż do przełęczy, uderzą na nich z tyłu. - Jeśli naturalnie Bagorny pozwoli - zaśmiał się z cicha Wiktor. - Bo mnie się widzi, że będzie wolał, abyśmy zginęli bohaterską śmiercią. Przełęcz Aszyche! To brzmi wzruszająco, przejdzie do historii, będzie mobilizowało... - Przestań - ucięła Aszyche. - Kpiny to zły doradca... Gaśmy ogień. Kiedy potem zeszli na dół, Czen przy pożegnaniu zapytał, czy nie potrzebują czego. Ma trochę jamsu. Może by wzięli? - Za jams dziękujemy, mamy. Ale trochę naboi toby się przydało - odparł Wiktor. - Ja mam pod dostatkiem, Aszyche jednak może zabraknąć. Dorzucili więc ze swojej amunicji trzydzieści sztuk do jej automatu i pożegnawszy się z pewnym zakłopotaniem, ruszyli ku rzece, by przejść po kładce nad wodospadem na drugi brzeg. A Wiktor z Aszyche podążyli wczorajszym tropem w stronę tokowiska. Bezpieczniej, sądzili, przespać się z dala od przełęczy. Idąc po omacku przez las posłyszeli jakieś smyrganie nad sobą. Przjstanęli. Kuna goniła wiewiórki. „Jeżeli nie dogoni - założył się w duchu Wiktor - to będziemy jutro żyli”... Jedna wiewiórka ratując się zleciała na ziemię. Dobry znak. Ale druga? Druga wciąż rozpaczliwie pryska w tym samym miejscu gdzieś między konarami. Raz jeszcze pisnęła, i potem jak po gardle ciął. Cisza. Tylko kuna - wjadając się chyba - od czasu do czasu nieglośno, jazgotliwym głosem chawoci... Dotknął ramienia Aszyche. Drżało. I jakby go przeszedł ten sam wyczuwalny pod dłonią dreszcz. W jakimś błysku przeniknięcia, gdy jedna krew i myśl zdawały się 583 krążyć w nich obojgu - pojął! Nie przeczucie - pewność oczywista, że Aszyche także coś sobie wróżyła przed chwilą. - Trzytany moja... Cóżeś sobie pomyślała? Głos Aszyche przebił się z trudem przez ciemności, jakby były z czarnej wełny. - Na twoje wypada... Nie przyjdzie. Niepodobna było przyjąć, że płacze. Dzikie przypuszczenie - Aszyche i łzy? A jednak był tego pewien. Pochylił się nad nią i dotknąwszy ustami policzka, wcale się nie zdziwił ciepłej, słonej kropli. - Nie myśl o tym, kochanie. Przyjdzie, nie przyjdzie... W tym naszym szu-hai są tylko dwie istoty pewne. Ja i ty. I czując ciepło psiego ciała u nóg, dodał: - No i Bąk. - I Malutka... Podpowiadając musiała chyba przy tym uśmiechnąć się przez łzy. - To samo przez się rozumie, że i Malutka... Tak, czworo nas - przypomniał mu się dawny żartobliwy przydomek, używany kiedyś dla samego dźwięku, bo taki dziecinny, napuszenie śmieszny - czworo dzielnych Tartarenów. Damy sobie radę. A jutrem, jak tam będzie jutro, nie warto zaprzątać sobie głowy. Chcą nas złapać, no to chcą. Ale my o tym wiemy, więc to się im nie uda. - Omyliłeś się jednak. Ja nie tego się przeraziłam, Wei-tou. - Doprawdy? - spytał z rozżaleniem, bo Aszyche prostowała mu się w ramionach, wyzwalając się z chwili słabości. Już nie była krucha ani bezradna. Pryskał czar tej małej Trzytany, którą pokochał przed laty i która była owym pierwszym kręgiem, skąd rozchodziły się na całą Aszyche wszystkie inne jego wzruszenia i tęsknoty. - Czy można żyć, gdy oczy jakby wykłuto? Albo sprzedano w niewolę i hańbę? Przed tym się wzdrygnęłam. Jeżeli kuna dopadnie wiewiórki, pomyślałam sobie, 584 to wszystko, co mówiłeś, okaże się prawdą. Towarzysz może towarzysza porzucić dla wielkiej strategii, dla... Nie dosłyszał, dla czego jeszcze. Wymówiła szeptem, jakby do siebie samej, już się oddalając ścieżynką zwierzęcą, zbyt wąską na dwoje. Można było tylko gęsiego. Na mszarach, gdy je przecinali, kozioł ich obszczekał. Stary kozioł, sądząc z głosu. Miał powody do złości. Wczoraj zajęli mu legowisko, ciepłą i bezpieczną jamę pod skałą. Przed wieczorem z pewnością wrócił tam, lecz tknięty nagle ludzkim odwiatrem poszedł spać na mszary. Ale i stamtąd go wypłoszyli. Szczekał na nich gniewnie i prychał z ukrycia chrapliwą, starczą skargą. - Ale się piekli... Jakby swoją śmierć chciał odstraszyć. - One tego nie znają - odrzekła Aszyche sadowiąc się w jamie. - Naturalnie, że nie znają - potwierdził skwapliwie, żeby tylko nawiązać rozmowę. Żeby już nie myślała więcej o Srebrogłowym, o całej tej śmierdzącej sprawie. - Tylko my mamy świadomość początku i końca, ale zwierzęta... Nie, one żyją chwilą. - Żyją wiecznie. Tak im się wydaje. - Więc są nieśmiertelne. Przecież tylko to jest naprawdę ważne i rzeczywiste, co się czuje, co się wie. Taki kozioł na przykład. Nie wie, że kiedyś się urodził. Że teraz dobiega końca jego sarnie, bystre życie, piętnaście mniej więcej lat... Temat może i głęboki, i zajmujący kiedy indziej, istniał dla niego obecnie jedynie na tle drętwej, okurzonej siwym brzaskiem twarzy Aszyche, jej udręczonych, nieruchomo ćmiących oczu. Ciągnął na siłę. Niechby się wyrwała z tego odrętwienia! Gdyby umiał, toby jej zaraz opowiedział bajecznie, fascynująco całe życie sarniaka. Te jego zielone, soczyste rozkosze - niedole zimy - widma nocy jarzące się ślepiami wilczymi albo tygrysimi - chwile szczęśliwe, a szczęście dla kozła pachnie L35 azalią - goniona miłość z rozgrzanymi siutami w letnie poranki... - Doprawdy czasami myślę, że my za ten nasz tak zwany rozum płacimy zbyt już wygórowaną cenę. Słowo daję, taki kozioł więcej ma z życia. A gdy ginie zniedołężniały, w pazurach rysia czy irbisa, to czuje tylko ból i strach. Strach przed nowym bólem - nie przed śmiercią, że oto zniknie i nigdy już, nigdy się nie powtórzy... - Powiedz, Wei-tou - łagodnie przerwała Aszyche - czy jesteś pewien, że dobrze zrozumiałeś Bagornego? Raz tylko słyszałeś, a on mówił w gorączce. Przypomnij sobie. Naprawdę podpisał, że Srebrogłowy - to agent? - Nie - wyznał Wiktor - ja to dodałem z rozpędu. Nie wiem, jak się Bagorny zachował na procesie. - Więc proces jednak był? Prosiła o same okruchy - jakieś słowo jego zwątpienia. Dać - toby jej ulżyło do wieczora. Ale w nocy prawda zagrzmi strzałami i nic nie zostawi z jej złudy. I kłamstwo litościwe na tymczasem - jeszcze bardziej później zaboli. - Tak, proces był. Sam to czytałem, pamiętam, taki zmięty wycinek z gazety, lepił się w palcach od żywicy. - I nic poza tym? - Nic. Umilkli. Niedobra wróżka znów wychynęła drapieżnym, ostrym pyszczkiem. Kuna dopadła jednak wiewiórki... A w uszach dzwoniło od nawały głosów kogucich rozlewających się po mszarach. Koguty grały jak wczoraj i biły się o swoje kury. - Chodźmy spać, jutro się wyjaśni. - Dziś właściwie - poprawił, bo to już dniało. Zasnąć nie mogli. Aszyche leżała przytulona, ale nieobecna - Wiktor to czuł - gdzieś w dalekich od niego, w tych swoich trudnych chińskich sprawach. Przez siatkę gałęzi nad głową prześwitywało niebo pochmurne, blado pergaminowe jak błona ptasiego oka. Gdyby noc 586 wypadła tak samo pochmurna... Psiakrew, o tym wcale nie pomyślał! Ładnie by wyglądał na tym wklęsłym, obrzeżonym krzewiną upłazku, co sobie wczoraj upatrzył, piętnaście metrów nad przełęczą. Dołem ktoś się skrada, podchodzi Aszyche, a tu noc jak smoła. Nie wiadomo, kto idzie, bo to mogą być również te świnie, Mo Tuan, Czen i Su. Zostawili ich, a teraz wracają, jak powiedzieli, w większej liczbie... Trzeba inaczej to zrobić, myślał, nic w ten sposób. Aszyche niech się cofnie kilkaset kroków w głąb przełęczy, gdzieś między skały w pobliżu miao. Tam nie zaskoczą. Ale ten wabik, ognisko sygnałowe, umieści się nic tam, tylko pod samym upłazkiem. Wtedy gdyby nawet nie było księżyca, gdyby noc wypadła ślepa - wszystko jedno, ktokolwiek będzie się wspinał tamtędy, będzie musiał przejść pomiędzy Wiktorem a ogniem. A jak wyjdą z mroku w krąg światła, to się ich pozna i w razie potrzeby przywita z góry granatem lub kulą. Aszyche zdąży umknąć. Uczuł, że Aszyche garnie się do niego. - Spisz? - Gdzie tam... - I ja nie mogę. - Wszystko przez to, że wciąż o tym samym myślimy. - Tsin-ai-ti, ja nie dlatego nie mogę zasnąć... - Czyżby? - Przecież czujesz... Nie, tego by nie powiedział. I chociaż go spiesznie i żarliwie starała się przekonać, a może właśnie dlatego, bo nigdy się tak w miłości nie manifestowała - trudno było pozbyć się wrażenia, że jednak, biedactwo, udaje. Chwyta się pieszczoty z rozpaczy i bólu - na złagodzenie, na zapomnienie. Jak krople na sen, pomyślał, jak wódka przed egzekucją... I biorąc Aszyche ani na chwilę nie stracił z oczu Siodłatej Przełęczy, gdzie wciąż tkwił, 587 gdzie w dalszym ciągu rozgrywały się wypadki najbliż szej i być może ostatniej ich nocy. Wszystko razem - i to rozdwojenie, i pieszczoty nie naturalne, nie dla samej pieszczoty - było całkiem pierwsze i żenujące. Nigdy dotąd nie przeżywali czegoś podobnego. Zawsze oddawali się sobie, gdy byli spragnie ni, i rozkosz brali jak słońce, wodę i chleb. Rozmawiali potem swobodnie o przeżytym i te chwile wzajemnych wynurzeń były w jakiejś mierze wyrazem podzięki. Te raz nie chciało się mówić. Ulgę to dało chwilową, pozor ną - niesmak pozostał i przełęcz, i ciężar - dopiero te raz Wiktor uświadomił to sobie w pełni - cały ciężar odpowiedzialności za to, co się stanie. Zgodził się przecie z Aszyche. Z braku zastanowienia, dla brawury, żeby to warzyszom nosa utrzeć i wyzwolić się spod ich opieki, mniejsza o to - dlaczego. Zgodził się. A powinien był przeciwstawić się z całą stanowczością i tych trzech z obstawy przekonać. Gdyby wszyscy jednomyślnie po stanowili wrócić do oddziału, Aszyche musiałaby się pod porządkować. A bulgot wokół kipiał i szumiał zwariowaną, drażniącą pasją życia. - Tianti kuo - wzdrygnęła się. - Ubiłbyś jednego, tobyśmy się najedli. - Głodnaś? - Okropnie. - No, strzelać teraz nie wypada... Czy nic już nie ma my? - Trochę jamsu i czumizy. Są jeszcze suchary. - Dobre i to. A strzałem lepiej się nie zdradzać. Zakrzątnęli się, każde przy swojej robocie, jak zwykle z rana po noclegu. Posępny dzień wstawał chłodno i niepewnie - mogło się zadeszczyć. Jedli, susząc się przy ogniu. Z nawilgłej odzieży obrosa parowała jak przy prasowaniu. Odchodziły opary, nocne. W jamie było cie 588 pło, widno, w ogóle pod każdym względem widniej i pro ściej. - Po co, pytam się? Po kiego licha tak się narażać? - Trudno, jestem sygnałową. - E tam, byłaś nią kiedyś! Nikogo z was już nie zo stało. - Posłuchaj. Kiedyśmy się rozstawali, Srebrogłowy zapytał, czy spełnimy. Nen pan, powiedziałam, ogień bę dzie tu na każde zawołanie. - Więc słowo cię trzyma? - Och, Wei-tou, widziałeś przecie, ile czasu czekałam na to, więcej niż tysiąc dni i nocy! - Masz za to łajdactwo i zdradę. - Nie wierzę! - To się przekonasz. - W takim razie tym bardziej muszę pójść. Niech się wszyscy dowiedzą, że sygnały są fałszywe... Tsin ai-ti, nie ma takiej siły, która by mnie powstrzymała. A ty powinieneś... - Powinienem wziąć cię na plecy i zanieść z powro tem do Malutkiej. I zrobiłbym to zaraz, jak cię kocham! Ale ten... - w porę się powstrzymał od plugawego słowa i utknął szukając łagodniejszego - ten bałagan raz się wreszcie musi skończyć. Dlatego tylko się godzę i pod warunkiem, że ja to spotkanie zorganizuję. Aszyche nie oponowała. Naturalnie on to wszystko urządzi najlepiej. Ostrożność nie zawadzi, choć w tym wypadku jest zupełnie zbyteczna... Mówiła z przesadną pewnością i spiesznie, byle ominąć tę czyhającą na nich, duszną noc i wymknąć się z udręki w jasny bieg wyda rzeń, gdy Srebrogłowy i Bagorny, połączywszy się, zdo będą fort. Dopiero popędzą Japończyków! A wojna już się zbliża ku końcowi. Wszyscy to twierdzą. Chiny będą wolne i wolna będzie jego ojczyzna, Polan. - Jak się nazywa w twojej mowie? Mówiłeś, ale za pomniałam. 589 - Polska. - Polska... Czy kobiety są tam szanowane, czy mają równe prawa? - Nie zagaduj. Wiem, do czego zmierzasz, ale tym razem mnie nie rozbroisz. - Kiedy ja naprawdę lubię słuchać, jak opowiadasz o swej matce, o jej kraju. - A bo co mi zostało? Ty obok i Polska gdzieś za światem. - Będziesz miał nas obie. - Nigdy tego nie mówiłaś... Czyżbyś się zdecydowała? - Och, jak długo mogę się opierać, kiedy tak bardzo tęsknisz za swoją ojczyzną, a walczysz o moją... Naturalnie, że pójdę tam w końcu za tobą. Wrócili na zgliszcza po swej Fanzie nad Progami i tu zjedli resztki zapasów. Wiktor poszedł po wodę na herbatę. Mijając kładkę spojrzał na oba równe, okrzesane z gałęzi pnie olbrzymich jodeł. Wiecznie opryskiwane bryzgami wodospadu od spodu, pokryte były z wierzchu cienką warstewką pleśni, i na niej nie było żadnego śladu. A powinien byłby zostać. Trzech ludzi nie mogło przejść tędy nie zostawiwszy jakiegoś znaku na tej zielonej, pilśniowo-miekkiej śniedzi. Gdzieś się zaczaili, tchórze, i obserwują z ukrycia, jak to się wszystko skończy. Nic nie wspomniał o swym odkryciu. Sytuacji to by nie zmieniło, tylko Aszyche jeszcze bardziej by się gryzła. Ale kiedy w godzinę potem pięli się w górę na przełęcz, i las, zmożony ciężką, kamienistą glebą, począł już rzednąć, Aszyche trąciła Wiktora pokazując: „o, liszka!” Mignęła dość daleko między drzewami. Może by i przeszli szczęśliwie. Ale Bąk pomknął do niej, zaczęły się obwąchiwać i karesować, i Aszyche stanęła jak wryta. 590 Poznała rudą sukę Czena. Czen z towarzyszami musiał być gdzieś niedaleko. - Świnie - powiedział głośno Wiktor, co przedtem był już myślał o jej towarzyszach. Można się nie krępo wać. Sama widzi. Przywołał Bąka i ruszyli dalej. Nie będą przecież szu kali ich ani prosili o wsparcie w razie potrzeby ogniem trzecią strzelb. Aszyche prawie biegła, jakby plecy miała wystawione na nienawistne spojrzenie albo i na lufę. A może wstyd ją gnał, wstyd za swoich rodaków wobec niego, Wiktora. To było wprost nie do pojęcia, żeby tawyda opuścił ta wydę w potrzebie! Nie do pomyślenia. W szu-hai - gdzie nawet obcym się pomaga. Gdzie fanzy nikt nie zamyka, a gdy czasem odchodzi się daleko, to się zosta wia żywność na wypadek, że może zawita jakiś wędro wiec... Gdzie złodzieja śmiercią się karze zakopując po szyję na ścieżce tygrysiej. A gdyby ktoś zdradził przy jaciela, uciekł tchórzliwie - nie, na to nie ma kary, bo takiego wypadku jeszcze nie było. Więc jakże mogli tak postąpić z nią, swoją towarzyszką - oni, towarzysze i partyzanci, awangarda szu-hai?! - Mówiłem - zaczął był Wiktor, gdy stanęli na prze łęczy - w tym naszym szu-hai... - Tak, tylko ty i ja... Więc co mamy robić? - Chodźmy pod miao. Dróżka biegnąca dnem wąwozu wiodła na przełom Siodłatej Przełęczy. - A może oni po prostu czekają gdzieś na nas? Nie przejmuj się. Bo jak się okaże zupełnie co innego? - Nie wiem, czy wtedy byłoby między nami po dawnemu. Już by mi się zdawało, że wszystko możliwe. - Ba, to już taki jad. Kogo żmija raz ukąsi, ten pod nogi patrzy... Ot, i bunkier. W kątku, pomiędzy ścianą skalną a kopcem mogilnym 591 z kamieni, stał znajomy starodawny ołtarzyk - z tygrysem - na przebłaganie bóstwa gór. - Czy zły bunkier? - Tak, ale gdybym była zabobonna... Spójrz. Na skale, pod którą miała się zasadzić, koślawo wyryte znaki przestrzegały: „kto idzie, silniejszy jest od siedzącego w miejscu”. - Bzdury, tak było za Dżyngis-chana. Lepszego miejsca nie znajdziemy. / - A ty gdzie będziesz? - Widzisz ten występ u wylotu? Bardziej w prawo, gdzie zwisają korzenie... Właśnie tam. Rzeczywiście tylko oni, znając tu każdy kamień, każdą klamrę, mogli przedostać się wierchami przez górskie zwały. Kto inny idąc od Mutanciangu, zwłaszcza w nocy, miał tylko jeden dostęp - tę właśnie dróżkę, stary szlak wędrowny wyciśnięty spomiędzy lasów i gór na strome, gołe podejście do wąskiej gardzieli przełęczy. Drzewa, które tu zaraz poprzenosili, było dużo. Przydali się jednak towarzysze - sporo wczoraj przytargali. Stos wypadł ogromny na parę godzin palenia. Odległość od niego do schronu Aszyche wynosiła, jak Wiktor oszacował na oko, kroków trzysta, trzysta pięćdziesiąt. Za daleko, jeśli wszystko pójdzie gładko. I blisko w razie jakichś komplikacji. Pogoda wciąż była niepewna. Jak się rozpada, to i ognisko zaleje. W połowie wąwozu, nie, znacznie bliżej, jak się okazało, dokładnie sto pięć kroków od Aszyche, na niezawodny strzał, urwisko opadało uciosowo i pod tym nawisem można było umieścić drugi stos. Tego deszcz nie zaleje i światło powinno padać ukośną, długą smugą. - Więc tak się umawiamy. Do pierwszego ogniska, proszę bardzo, mogą sobie przyjść. Ja się im przyjrzę, ewentualnie okrzyknę. Ale tej drugiej ognistej krechy nikt przestąpić nie może. Czan tsin-juj powiedzmy, żona śmierci. Jeśli strzelę, to znaczy, że idą Japończycy, wtedy 592 bij. Jedną, drugą serię, aż się pokładą w ciemnościach przed ogniem. Ja ich jeszcze ponękam, póki się nie oddalisz i też się wycofam. Spotykamy się na Świerkowym Stoku. Drogę znasz. - Znam. Przez Dwie Łasiczki. - Jeśli przyjdą z psami, to przede wszystkim strzelaj psy. Zatrzymał się przypominając sobie, czy nie przeoczył czegoś) - Tb wszystko. Bąka zostawiam. Trzymaj przy kolanach. NJie szczeknie, ale jak się najeży, to uważaj w tamtą stronę. Na dwieście kroków szelma czuje. - Weź go lepiej z sobą. Tobie bardziej się przyda. - I, ja mam nos prawie taki jak Bąk. No to bywaj, Czarnuchu. Poszedł. Czas było na czaty. Z dna wąwozu, z zaka - marków skalnych podnosił się i stygł ciepło bzowy, wczesny zmierzch. - Czekaj, zupełnie zapomniałam! Przecież Srebrogłowy ma latarkę! - Więc co z tego? - Błyśnie przed spotkaniem, takeśmy się umówili. A ja mam odpowiedzieć głownią. Skądże ją wezmę, kiedy nie siedzę przy ognisku. - Masz krzesiwo i hubę. Hubą możesz odbłysnąć. Ale to nie będzie potrzebne... Pamiętaj - na Świerkowym Stoku! Jeszcze było za wcześnie na zapalenie sygnału. Siadł więc przy swoim stosie obserwując cichą, szarzejącą z wolna okolicę. Nieraz i przedtem spoglądał był na nieco niższe zbocze po tej samej stronie, właściwie na jedną jedyną, nawisłą nad dróżką kępkę kosodrzewiny. Punkt niegorszy od jego upłazku. Teraz coraz bardziej upewniał się, że jeśli gdziekolwiek mieliby się oni zasadzić, Mo Tuan, Czen i Su, to tylko tam. Wydało mu się, że dwie karłowate sosenki, czerniejące samotnie na podrumienio38 - Leśne Morze 593 nym tle nieboskłonu, poruszyły się naraz, choć wiatru nie było. Z pewnością tam. Zabrakło im odwagi wrócić z taką ohydą. Wolą przeczekać. Powiedzą, że walczyli, że cudem uszli, a Wiktor i Aszyche zginęli. I nikt się nie dowie, że człowiek może człowieka zdeptać dla wielkiej strategii, na rozkaz swego Buddy, co posiadł całą mą drość Arthasastry, Ksie.gi o Korzyściach... Ściemniło się. Zapalił małe, wstępne ognisko, od które go później miał się zająć wielki stos, i polazł na drapę, cal po calu zdobywając swój niedostępny, wypatrzony upłazek. Nabił ojcowską dwulufkę - i kulą, i loftkami - za łożył mauzer na drewnianą kaburę i także położył przy sobie pod ręką na krawędzi. Niech przychodzą. Z dolia go żadną miarą nie dojrzą, a i psy z takiej wysokości nie złapią wiatru. Za sobą ma już łagodniejsze zbocze, za wsze może odejść. Jest u siebie, na swoim terenie i góru je nad nimi przewagą zmysłów, które przecież rozwinęły się w szu-hai po tych zwierzęcych latach, uzwierzyły, jak u dzikiego człowieka. Był czas, kiedy się bał, zamętu do stawał i drżączki na myśl, że może się spotkać z Kaimat su, w ogóle z Japończykami. Teraz nie.- sam się temu dziwił. Lęku żadnego, tylko nienawiść jak zgaga, jak pa lenie w ranie. Poza tym zwykła skupiona pewność ło wiecka i ten dreszczyk dybania, jakby na tygrysa cze kał - niech no tylko przyjdzie! Muszkę, jak wziąć pod światło, widać było dobrze nat pierwszym i na drugim ognisku, które Aszyche już roz paliła. Oba płonęły równym prawie że nieruchomym pło mieniem. Wyjaśniało się na pogodę. Gdzieniegdzie prze świecały gwiazdy czasem księżyc łypnął zza chmur. Wte dy widziało się klucze i bezładne stada. Siekły nieboe drobniuśką, czarną zamiecią. Szła ostatnia, trzecia na wała. Ptactwo leciało na nowe gniazda - żurawie i gęsi, kuliki, perkozy, kaczki... Ich głosy niosły wspomnienie nai 594 wpół zaginionych w pamięci archipelagów i wysp, przejmującą, zawrotną obecność bezmiernego światła. Klaksony, dzwonki tramwajów. Światła neonów, światło na ulicach, na biurku, nawet w klozecie. Ludzie mieli domy i poniedziałek, wtorek, cały cykl tygodnia do czerwonej w kalendarzu jakiejś niezwykłej niedzieli. Pracowali, czytali książki, chodzili do kina, na stadiony, po różnych wesołych lokalach. Spali w łóżku, pod białym powleczeniem.’Jedli, co chcieli, wygodnie, biorąc z półmisków na talerz. Bajecznie... Ruch i gwar, mnóstwo spotkań, wydarzeń, a w każdym utajona możliwość wygranej, nieznany twój los. I ta wolność, upajająca świadomość wolności, że dziś jesteś tu, a jutro możesz być tysiąc kilometrów gdzie indziej... Matko, żeby choć rok pożyć jak człowiek! Pragnienie świata, lecące z przestworzy, padło rozpaloną, gwałtowną tęsknotą. Dosyć! Ma po uszy szu-hai i wędrowania w kółko, i swej pieczary. Niech się rozwieje legenda Srebrnej Głowy, inaczej nie ruszą z miejsca. Wiecznie będą tkwili na tej przełęczy gdzieś pomiędzy górami Czangpajszania a Rzeką Czarnego Smoka. Czas iść między ludzi i żyć jak człowiek. A jeśli wypadnie walczyć, to niechże to będzie walka o coś czystego, o jakieś rzeczy ludzkie i święte - nie dla Arthasastry, do cholery, nie dla czyjejś Arthasastry... Coś jakby się załamało na grani słyszalności. Prawie przeczucie. Słuchał. Cisza... Nie, szurnęło. Kamyk szmergnął spod stopy. Idą! Szli gromadą, miarowo, niegłośno, ale i nie kryjąc się zbytnio. Ilu ich mogło być? Latarka błysnęła trzykrotnie i uniesiona wysoko długo, długo stała. Zgasła. Ktoś zawołał:,.Towarzyszu Srebrogłowy!” I z mroku wyszedł Srebrogłowy. 595 To był chyba on - Wiktor go nie znał, nigdy nie wi dział, ale tak właśnie wyobrażał sobie z opowiadań Aszy che. Wysoki, w waciaku, z krótkim karabinem na ra mieniu, lufą w dół. Wojskowy hełm zrzucony na rzemyku w tył i głowa cała srebrna w odblasku ognia. Obszedł z towarzyszami stos. Sześciu ich przyszło, on siódmy. Przystanęli naradzając się cicho. Ten sam glos zawołał z ciemności: - Towarzyszu Srebrogłowy, czekają na was przy dru gim ognisku! Tamten ruszył. Z ociąganiem, pomału, błyskając co chwila latarką. Wiktor leżał rozpłaszczony i jakby zbity ze swego upłazka: Srebrogłowy?! Klops. Tego nie przewidział... Chciał okrzyknąć, kto idzie? Jeśli Srebrogłowy, to musi znać Aszyche. Ale w tejże chwili wyszła z mroku druga partia. Tak samo ubrani, jednakże jacyś inni, mniejsi. Jeden trzymał pistolet, jakby miał strzelić, jeśli Srebro głowy zawróci, i przed nim sunął człowiek z psami. Kwa dratowe, przygarbione plecy, pałąkowate nogi, tak chwytliwe, że można pomyśleć, ręce w nogawkach, i gło wa łysa, baniasta - nikt inny, tylko Wu! I psy były jego. A ci wszyscy wokół niego byli niskiego wzrostu - jakże mógł tego nie spostrzec od razu! - krótkie nogi, długi tułów... Przebrani Japończycy. Kozaków czy Mandżurów puścili przed siebie, a sami czekają, kiedy jeńców brać! Odpiął od pasa „cytrynkę” - Aszyche kiedyś poda rowała mu na własny użytek, żeby się nie dał żywy Japończykom. Zamachnął się. Aszyche biegła już na spot kanie wymachując według umowy swą żagwią; dobiegała, głupia, tamtego ogniska. Cisnął granat i przypadłszy do krawędzi, chwycił mauzer. Wu z jego psami rozniosło w kawałki. Ten z pistoletem także się zwalił. 596 - Utte! ‘Japończycy dali ognia. I tuż po tym z kosodrzewiny gruchnęły dwa strzały. Towarzysze... Słowo komendy japońskiej smagnęło ich widać przez ucho - nie wytrzy mali. Ale dlaczego tylko dwóch? A ci tymczasem, sześciu z farbowanym Srebrogłowym, przeszli. Pokładli się, przepadli w mroku gdzieś między pierwszą a drugą świetlną zaporą. Jedna tylko Aszyche stała w blasku swego stosu. Wyprostowana, z żagwią nad głową, słała znak powitania. Niech to jasny piorun - widziała Srebrogłowego! Uwierzyła, nie poznawszy się na maskaradzie - myśli, że omyłka, że nieporozumienie! Aszyche, czy nie widzisz, że schwytali Mej, wydarli jej tajemnicę sygnałów - ratuj się, ratuj, Aszyche! Wdrapał się wyżej i skręcił do niej. Trafić go w tym miejscu, za brzuszczem zbocza, nie mogli, ale i on stracił z oczu wąwóz. Truchtał tak na ślepo obmacując niekiedy głazy. Granit się kończył, miały się zacząć piargi. Wtem pies warknął. Nie Bąk, jakiś obcy pies. Warknął i naj pewniej złapany za kark, przywarował. Wiktor przykucnął, z oczami i mauzerem w tę stronę, nieco w bok, piętnaście, może dwadzieścia kroków. Ktoś tam się czaił. Nie jeden. Wielu ich było i byli spoceni, przybiegli widać z daleka. Węszył. To nie był tylko pot - zalatywało jeszcze czosnkiem i tytoniem z Ning hutou. - Co tu robisz, Mo Tuanie? - Ach, to ty! Szukamy cię właśnie. Posunął się ku niemu. - Stój! Kogo tam jeszcze masz? - Jest San-piao, jest Heng, Gruby Kung... Przyprowadziłem tobie ludzi, Wei-tou. - Mnie? - Bagorny przysłał. Bagorny kazał, żebyś ty był tutaj naszym dżangujdą, bo ty najlepiej... - Ilu was jest? 597 - Piętnastu. - Niech dziesięciu rusza do Czena. To Czen strzela? - Czen i Su. Zostawiłem ich na wszelki wypadek, a sam... Z wąwozu doszły wybuchy granatów. Rozwalali ogniska albo bili w Czena. - Pędem! Nie dajcie im wyjść, trzymajcie w gardzieli... Reszta za mną! Pobiegł przez piargi nie zważając na rumot osypujących się odłamów. I tak nie dosięgną za brzuszcem. Kule klepały rozpryskując się o kamienie... Aszyche musiała zorientować się w sytuacji. Musiała się schować. Strzelać z pewnością do niej nie strzelali. Nie po to przyszli. Chodzi im o jeńców, a już bardzo by chcieli przebadać sygnałową... Nasłuchiwał, przystanąwszy. Wciąż jeszcze kropili w te kamienie za usypiskiem. Dobrze się składało, niech sobie wypatrują ich w tym miejscu. - Towarzyszu - powiedział Mo Tuan, jak się mówi do dowódcy - Lui-Tsin nie nadążył za nami, został przy kładce nad rzeką, tak że jeśli będą ranni... - Mo Tuanie, nie myślałem, że tak postąpisz, wybacz. Ani że Bagorny... - Bagorny idzie do boju i ty, Wei-tou, idziesz do boju. Wszystko może się zdarzyć. Kazał ci to dać... Wiktor poczuł w ręku papier. Szorstki i lepki. No tak, w żywicy. Ten sam papier co wtedy w jaskini. - Porównaj daty. Gdy we Władywostoku sądzili Srebrogłowego, Bagorny był z tobą w Charbinie. - To Srebrogłowy, wiesz? - O tym później. Róbmy swoje, towarzyszu... Żebyśmy ich tylko pobili! - Pobijemy. Byłby go chwycił w ramiona i uniósł w górę - Mo Tuanie, Mo Tuanie, ty nawet nie wiesz, jaką zdjąłeś zmorę! Zobaczysz! 598 Ale się nie poruszył i głos był wcale równy, rzeczo wy - przecież słyszał swój ściszony głos: - Pójdziemy jak na dzika. Jeden trop, jedno tchnie nie. Gdy zejdziemy i ja stanę, to ty, Mo Tuanie, i ty, Ileng. przesuniecie się dalej w prawo, a wy zostaniecie z lewa ode mnie. Odstęp co dziesięć kroków. Nie strzelać do byle cienia. Tam gdzieś powinna być Aszyche. Prze ciągniemy jak sieć zgarniając pod gardziel, do Czena, rozumiecie? Chodźmy! Powiódł wysokim brzegiem wąwozu - ich towarzysz, ich dowódca... Była w tym radość ogromna i ulga, i za wstydzenie. Gorący ciepły zamęt. Nikt z Księgi Korzyści nie duka, nie ma Arthasastry, tylko wspólna walka i święty obowiązek względem towarzysza... Gdyby tak zawsze - ludzie, ja bym dawno był z wami! - Wycofali się - szepnął Tuan. Walka toczyła się u wylotu przełęczy, o wyjście stam tąd. W wąwozie było cicho. Zaprzestali strzelaniny. - A może tylko się przyczaili... Schodzimy. Spełzli po stoku. Kamyk nie szurnął, żadne stąpnięcie nie zdradziło łowcy. Umieli chodzić... Na dnie rozstawili się. Dwa żarzące się w oddali pale niska po rozrzuconych stosach skrzyły się sypkim ogniem. Lekka łuna unosiła się mglawo w tych miejscach i cie mności przed nim jeszcze bardziej trzymały się ziemi, nieprzeniknione, zgęstniałe na samo czernidło. Nic inne go nie pozostawało jak sunąć na dźwięk, na zapach. Nożem w tych warunkach byłoby poręczniej. Wiktor wziął go w zęby. Gdzieś na skraju grzmotnęło jak z garłacza. San-piao wygarnął ze swej berdanki. Zaraz w tę stronę rzucili granatem raz i jeszcze raz. Granatów mieli widać pod dostatkiem, nie chcieli się zdradzać błyskami wystrzałów. Z pewnością Kozacy. Mandżurowie nie wytrzymaliby tej duszącej, ślepej ciszy. Bąk szczeknął. Pcczuł wreszcie pana. Dziawknął ostro, 599 raz jeden jak zwykle, gdy głosił zwierza. Że osadził i czeka, by złapać za szynki. Głos brzmiał nadzwyczaj zajadle. Psisko byłoby wprost rozszarpało kogoś, nad kim siedziało wysoko, to znaczy na tamtym zboczu, bliżej Mo Tuana. Mo Tuan, zdawało się, posunął na to wołanie. Wiktor również. Pomału, na łokciach, lufą mauzera gotowy przyjąć każdą obecność przed sobą. Niepokój o Aszyche zelżał. Schroniła się wy żej, tam gdzie Bąk, mówił sobie, jest z Bąkiem, inaczej pies dawno przybiegłby do niego... Wtem Mo Tuan strze lił. I w tejże chwili oślepiająco trzasło. Gorąc wybuchu przeleciał po grzbiecie. Byłoby zabiło. Szczęście, że leżał. A Mo Tuan? Podpełzłszy trochę, natknął się na coś miękkiego. Obmacał. Torba z borsuczej skóry. Mo Tuan miał ją na plecach. Rzemień był urwany i lepko mokry, jeszcze cie pły. Nie warto było szukać dalej tego, co przed chwilą było Mo Tuanem. Trzeba było otrzeć ręce. Wycierając poczuł nad palcami mech, potem korzeń i pień. Jedyny pniak, jaki Wiktor pamiętał na przełęczy. Kilkanaście kroków od miao, pod skałą, gdzie zostawił Aszyche. Przejście między kopczykami znajdowało się na skos, bardziej w prawo. Mógł tam być nie jeden, mogło być ich wielu. Należało podchodzić nie wprost, ale raczej z boku, zza kopca. Ledwo jednak Wiktor ruszył, rozległy się stamtąd tupot i szamotanie się, przekleństwo rosyjskie przez zęby i wściekle, szczękowe charczenie. Charczenie raptem brzękło. Snop białego światła trysnął z ziemi na wierzgającą w powietrzu nogę w ułach, na Bąka, co wisiał pod hełmem. Bagnet błysnął. Bąk opadł ciągnąc czyjąś głowę. Ręka z bagnetem uniosła się znowu, ale Wiktor runął już w przejście zbijając tamtego z nóg. Nożem go znalazł i siadłszy na nim czekał, aż się uspokoi. Wszystko było jak na dłoni. Pod nim leżał Dołgowoj. Nieruchomo wyciągnięty między kopczykami Bąk, jakby 600 aportując, trzymał w pysku zdartą z niego perukę. Nie głowę, tylko zmiętą, srebrzystą perukę. Latarka na ziemi wciąż się paliła. Wypadła z kieszeni w czasie szamotania się z psem, kontakt się Lwarł... To warzysze walili w tę jasną smugę. Od swojej kuli można było zginąć. Zgasił. Pozdejmował z Dołgowoja granaty. Takie same „cytrynki”. W porę. Z kilku miejsc naraz zbliżały się spieszne, spłoszone szmery. Ciągnęły na światło jak ćma. Mogło być dla Kozaków jakimś zna kiem. - Nikifor, czewo zawiosz? Głos na pół zduszony, przy ziemi, zdawało się, tuż za pniakiem. Wiktor odpowiedział granatem. Jęknęło. Jęk powtórzył się, poderwał i zawibrował krzykiem nie do zniesienia. Wył i wył jak zwierzę, jak syrena, roznosząc po całym wąwozie urwane swe nogi czy wyprute trzewia, aż mdli ło. Towarzysze natarli. Z góry za skałą, gdzie przed chwi lą czatował Bąk, ozwał się automat Aszyche - Wiktor był tego pewien - automat Aszyche! Jakiś Kozak krzyk nął „swajka!” i na to hasło - tak się wprost czuło - pierzchli. Już tylko jeden suchy trzask z pistoletu. Wvcie ustało. Dobili swego uciekając. Rozpędzony cień skoczył przez żarzące się głownie i podcięty strzałem zwinął się w kłąb. Wszystko brało dobry obrót, byłoby wspaniałe, gdyby nie Bąk. Dotknął go. Bąk już sztywniał, trzymając w pysku fałszywą skórę swego kata. Tego oprawcy z niewoli, z komendantury, co to się pastwił nad psem za połamane przez niego, Wiktora, żebra. Rozpoznał go wśród tylu wrogich zapachów i nie darował... Taki pies! Raz tylko sfuszerował. Nie wytrzymał, biedak, i za wcześnie się rzucił, sekundę za wcześnie... Dźwignął się czując kamienie obydwóch kopców mo 601 gilnych na barkach. Nie ma i nie bądzie miał nigdy takiego psa. Gwizdnął. Spodziewał się, że Aszyche zaraz zejdzie. Ale jakoś nie schodziła. Powtórzył gwizdniecie. Tak samo bez skutku. Pobiegła za wszystkimi, pomyślał, ściga, jakże by tam bez niej! Kozacy i Japończycy wyrwali się z przełęczy. Niewielu ich zostało, ale się wyrwali. Sądząc z odgłosów, przebijali się do lasu. Na pewną zgubę. W tajdze leśni z łatwością ich zwiodą na dostępnych już letnich ścieżynkach - osaczą. Ktoś szedł na spotkanie. Świtało już i w pierwszym brzasku można było poznać rozkołysany chód Henga. - Myślałem, że jesteś gdzie indziej. - Przecież byłem nad tobą. Nie słyszałeś? Dopiero teraz Wiktor spostrzegł, że Heng ma automat i że jest jakiś zmieszany. - Wei-tou, zdarzyło się nieszczęście... Znalazłem Aszyche. Leżała niedaleko swego stosu, tuż za tą, jak oni mówili, żoną śmierci. Nie poruszyła się ani oczu nie otworzyła, gdy ją Wiktor odwrócił. Serce jednak biło. Ranę miała jedną, piersiową i tylko jeden człowiek wśród nich znał się na ranach. - Heng, biegnij do Czena. Niech Czen prowadzi i kończy - powiedział biorąc Aszyche na ręce - bo ja, widzisz przecież... - A tak, trzeba zaraz do Lui-Tsina. Ja bym ci pomógł, Wei-tou. - To zbyteczne. Uradzę. Przeniósłby ją przez nie wiem jakie przełęcze i góry, gdyby nawet ważyła trzy razy tyle. Biegł, nie oglądając się na towarzyszy, jak tam oni bez niego. Byle prędzej do Lui-Tsina, musi odratować, ma leki i zioła, Bagornego przecież postawił na nogi... Bagorny podobno poświęcił swą żonę dla walki. Możliwe. Wiktora to wszystko prze 602 stało obchodzić. Niósł Aszyche, trzymając jak dziecko w ramionach, i piął się na stoki, a stoki stromiały. Nawet w zakosy trudno było iść bez pomocy rąk. Właśnie gdy trzeba prędzej i żeby się nie potknąć, nie urazić. Prze cenił swe siły. Jednak należało wziąć Henga. Aszyche stawała się cięższa, coraz cięższa. Zląkł się. Matka tak samo kiedyś w ramionach ściężała. Posłuchał serca. Biło. Ledwo, ledwo, ale biło. Poniósł dalej. Sił brakło i tchu i w głowie łomotało. Nadzieja mąciła mu się z rozpaczą, myśli słabły, rzeczy przypadku, bez zna czenia, wciąż powracały natrętnie i znacząco. To. że pierwszy raz ujrzał tutaj Aszyche, więc początek z koń cem, taki krąg, właśnie tu się zamknie... Że z kuną jednak wypadło złowróżbnie. Nonsens, otrząsał się, na dwoje wy wróżyła! Srebrogłowy przyszedł fałszywy, ale walka była prawdziwa i towarzysze prawdziwi! Lazł i lazł, jakby to była góra, o jakiej mówiła Musia. Każdy, mówiła, nosi w sobie jakąś szklaną górę i o jej krawędzie całe życie się kaleczy... Całe życie. Ręce sobie pozrywa, nogi pozdziera, a nie wylezie z tego wąwozu. Zostanie z Aszyche na jej przełęczy. Będzie tkwił w tym zatraconym miejscu, gdzie górą, błędnymi ogniami zwo dzi Arthasastra, a na dnie jest walka prawdziwa, praw dziwi towarzysze. Nie mógł uwierzyć, stanąwszy na równym, że to już. Najtrudniejsze miał za sobą. Mógł schodzić z przewalu w jasny dzień, wstający nad wzburzoną zielenią Leśnego Morza. Zachwiał się i byłby runął z Aszyche w dół. Musiał przyklęknąć. Aszyche wciąż była nieprzytomna, ale rzęsy leciutko drgnęły jak w czasie płytkiego snu i twarz w porannym słońcu wydawała się żywsza. W kącikach ust zakrzepła jasnoczerwona smużka. Z pęcherzykami. Postrzał płucny. Mając ręce zajęte, pochylił się, by policzkiem otrzeć, ale jakiś cień padł na Aszyche. Obrócił się. Na przewalę nad nimi stały tygrysy. C03 Wypłoszone strzelaniną, uchodziły w góry. Samica za wróciła i ociężale poszła znikając za wzniesieniem. A ty grys został - Bezogonny Wang. Ogromny, młodzieńczo rozrosły wznosił się jak lity z brązu w odbitym blasku poranka. Znak władcy miał na głowie. Był pewny siebie, w pełni sił i życia, z cię żarną swoją samicą i patrzył się z góry na klęczącego człowieka. W turkusowych źrenicach jarzyła się pogar da - Wiktor ją widział i widział dzień przed laty, gdy odchodził do miasta, do ludzi, a Wang stał, zwiesiwszy głowę, nad swą powaloną, strzaskaną z samopału miło ścią. Zdrętwiała ręka niepewnie dźwignęła mauzer, muszka latała na wysokości zwierza. Czuł, że nie potrafi, nie strzeli w te potworne, przemożne ślepia. Raptem Wang podbił się w górę i kiedy znikł, ziemia miękko drgnęła, jakby skoczył na gumowe dętkę. Daleki odgłos straszliwej eksplozij targnął powietrzem. Sto piorunów, zdawało się, trzasło w jedno miejsce za rzeką. Odruchowo spojrzał na Aszyche. Oczy miała otwar te. - Kochanie - wykrzyknął - Domni zdobyte! Nie z tej radości, że zdobyte, bo co teraz znaczył dla niego ten. fort! Ale że Aszyche przytomna, że patrzy... Ściągnęła z wolna brwi w wielkim skupieniu. - Więc tamta kobieta... - wyszeptała. - Nie, ona się uratowała! Mo Tuan mówił, że to zro bił kto inny. Wtedy dopiero go dostrzegła. - Srebrogłowy przyszedł, widziałam... Skłamałeś. - Aszyche... - Skłamałeś - powtórzyła spokojnie. - I zabiłeś go, Wei-tou, ledwo mi się ukazał. Widziałam, jak padł. - Ależ nie, on padł nie dlatego... Jak powiedzieć jej, że tam przed ogniskiem, rzucił się 604 na ziemię nie Srebrogłowy? Że to Dołgowoj skrył się po pierwszych wystrzałach, by potem strzelić do niej z ciemności!? Przyglądała mu się z wielkiego oddalenia, uważnie i zimno, aż się skulił, że takim go widzi, małym i nędznym., wprost się dziwi sobie, że takiego kochała. - Malutką nie ty, nie T’ao... - wykrztusiła. - Niech ją Liza wychowa. Odetchnęła głęboko. I cicho, z taką pewnością: - Tsaoer. Jakby naprawdę słyszała nie dożyte, nie ziszczone. Spojrzał, gdzie patrzyła. Niebo było puste. Tylko orłosęp szybował jak zwykle w poranny swój oblot. Nie ruszając skrzydłami płynął tam, gdzie wybuchło, na ludzkie tokowisko, na świeże ścierwo, i człowiek żywy, dźwigający najdroższy swój ciężar u piersi, nie obchodził go jeszcze. Drapieżnie rozpięty w szerokim sięgu skrzydeł, bardziej sępi niż orli - wisiał nad szu-hai jak czas obojętny i niezbędny jak rakarz. Puszcza Piska, 1954-1958 PRZYPISY 1 S z u-h a i - „Na południowym wschodzie Mandżurii, między rzekami Sungari, Amurem, Ussuri, Morzem Japońskim, rzeką Tumyn oraz łańcuchem górskim Tienposzan leży kraj, przeważnie górzysty, z szerokimi dolinami, którymi płyną majestatyczne rzeki i wartkie rzeczułki, pokryty lasami ciągnącymi się setki kilometrów. Bogato reprezentowana roślinność północy, jak cedry, jodły, brzozy, w połączeniu z lianami, dzikim winem i chmielem, sprawia wrażenie puszczy podzwrotnikowej. Palma aralia, orzech grecki, drzewo korkowe, jesion mandżurski, drzewo aksamitne, cytrynnik, którego jagody dają siły myśliwemu i wzmacniają chorego... - a wszystko podszyte krzakami różanecznika. Tam rośnie tajemniczy, o cudownych własnościach leczniczych korzeń żeńszeń. Puszczę tę ludność chińska nazywa szu-hai, czyli Leśne Morze. Mieszka tu tygrys, bars, czyli irbis, lampart, ryś, niedźwiedź himalajski i brunatny, rosomak, kunopies, borsuk, jeleń zwykły i cętkowany, sarna i antylopa piżmowa (kabarga), baran górski, dzik i wilk czerwony, soból i kuna, wiewiórka zwykła i wiewiórka latająca (polatucha). Tu jest ojczyzna wspaniałych bażantów mandżurskich.” Tak wygląda teren mojej akcji powieściowej w relacji Bronisława Żebrowskiego, który szmat życia spędził w szu-hai, bo dopiero w 1949 roku, po czterdziestu latach wygnania, wrócił z Mandżurii do Warszawy, gdzie się urodził, walczył i. stawał przed carskim sadem wojennym jako członek..Proletariatu”. Pragnę najgoręcej podziękować Bronislawowi Żebrowskiemu za bezcennej wartości materiał, jaki od niego otrzymałem: osobiste jego wspomnienia z szu-hai, wrażenia i obserwacje, konkretne realia z życia łowców, roślin i zwierząt. Przy sposobności chciałbym zaznaczyć, że w samej akcji „Leśnego Morza” nic ma nic z życiorysu Żebrowskiego. Wszystkie wydarzenia i postaci - nic omówione w przypisach - są, jak na powieść przystało, zwykłą fikcją literacką. 607 ‘Kolej Wschodni o-C h i ń s k a (obecnie Chińska Kolej Czanczuńska) - najważniejsza arteria kolejowa w Północnych Chinach od st. Mandżuria przez Charbin do st. Pogranicznaja długości półtora tysiąca kilometrów, z południowym odgałęzieniem przez Mukden do Portu Artura około tysiąca kilometrów. Łączy Chiny ze Związkiem Radzieckim i radziecki okręg zabajkalski przez Mandżurię z Władywostokiem. Wybudowana w latach 1897- -1903 przez Towarzystwo Kolei Wschodnio-Chińskiej, którego głównym udziałowcem był rząd carski. Kolej Wschodnio-Chińska „odkryła światu Mandżurię”. Ludność Mandżurii już w pierwszych piętnastu latach istnienia Kolei prawie się podwoiła (z 8 000 000 do 15 800 000). Kraj ten uzyskał nagle ze względu na tranzyt znaczenie międzynarodowe i począł się rozwijać gospodarczo. Przed Rewolucją Październikową Kolej Wschodnio-Chińska by ła główną domeną wpływów rządu carskiego i stanowiła organizm całkowicie wyodrębniony, państwo w państwie. Miała wyłączony pas ziemi wzdłuż toru i tereny do parcelacji, Korpus Wojsk Ochro ny Kolei, własną flotyllę na Sungari, całą dzielnicę w Charbinie i szereg osad rozrzuconych po kraju, własną pocztę, sąd, szkol nictwo od szkół podstawowych do politechniki. Pierwszym wiceprezesem Kolei byt Polak, inż. Stanisław Kier bedź. W ogóle udział Polaków w budowie i pracy Kolei był znaczny: trzech członków rady nadzorczej, zastępca naczelnika Kolei, lekarz naczelny, starszy radca prawny, naczelnik wydziału handlowego, naczelnik wydziału żeglugi, szef warsztatów kolejo wych i na wielu innych stanowiskach, ale szczególnie dużo w bez pośredniej obsłudze Kolei - maszynistów, majstrów i pracowni ków umysłowych. Po Rewolucji Październikowej na Kolei ścierały się wpływy i zakusy japońsko-amerykańskie przy współudziale białej emi gracji rosyjskiej. Od 1924 roku Kolej przeszła pod wspólny za rząd Chin i Związku Radzieckiego. Rządy poszczególnych gene rakiw chińskich sabotowały jednak i utrudniały pracę strony radzieckiej. W 1929 roku doszło do zbrojnego napadu na Kolej i pograniczne miejscowości ZSRR (p. radziecko-chiński konflikt zbrojny). A już od czasu japońskiej okupacji Mandżurii w 1931 roku Kolej stata się terenem nieustających prowokacji i wystą pień antyradzieckich. Dopiero po zwycięstwie rewolucji ludowej w Chinach nastąpiło ostateczne, przyjazne załatwienie sprawy. Rząd Związku Radzieckiego przekazał swój udział rządowi Chińskiej Republiki Ludowej, zrzekając się wszelkich odszkodowań (31.XII.1952 roku). 603 3Polacy w Charbinie. - „Początek kolonii polskiej w Mandżurii dali Polacy, którzy przybyli tam w 1897 roku w składzie wysianej przez rząd carski pierwszej ekspedycji technicznej dla wytyczenia linii Kolei Wschodnio-Chińskiej. Grupa członków tej ekspedycji pod kierownictwem inż. Adama Szydlowskiego wyznaczyła w 1898 roku miejsce na założenie osiedla i rozpoczęła budowę Charbina, który stał się później blisko milionowym miastem i ośrodkiem kolonii polskiej w Mandżurii. Liczba Polaków - inżynierów, techników, urzędników i majstrów - zatrudnionych przy budowie Kolei Wschodnio-Chińskiej wzrosła z chwilą oddania Kolei do eksploatacji do 7 000. Przybyło wówczas z Królestwa Polskiego bardzo wielu kolejarzy, zachęconych lepszymi warunkami życia niż w kraju. W okresie od 1917 do 1920 roku liczba Polaków w Mandżurii zwiększyła się jeszcze bardziej na skutek napływu znacznych ilości jeńców wojennych (Polaków z armii niemieckiej i austriackiej), zwolnionych z obozów na terytoriach krajów Zabajkalskiego i Amurskiego. Już jednak w 1921 roku ilość Polaków w Mandżurii zaczyna się gwałtownie zmniejszać, gdyż byli jeńcy wojenni i uchodźcy zostają drogą przez ZSRR repatriowani do Polski. Wraz z repatriantami wyjeżdża do Polski również pewna ilość dawniej osiadłych w Mandżurii pracowników Kolei Wschodnio-Chińskiej. Począwszy od 1935 roku aż do chwili repatriacji w 1949 roku stan liczebny kolonii polskiej w Mandżurii pozostawał prawie bez zmian i wynosił około I 250 osób. Kolonia polska w Mandżurii, jak wykazały dane uzyskane przez Tymczasowy Komitet Polski na Mandżurię na podstawie rejestracji przeprowadzonej w sierpniu 1947 roku, składała się z nielicznymi wyjątkami z osób, które przybyły do Mandżurii przed 1917 rokiem, w większości pochodzenia robotniczego i chłopskiego, które albo same jeszcze, albo ich ojcowie związani byli z Koleją. Procent dawnej inteligencji zawodowej związanej z Koleją był znikomy, natomiast dosyć poważnie przedstawiała się liczba inteligencji pochodzenia robotniczego i chłopskiego (młodzi inżynierowie, absolwenci politechniki kolejowej w Charbinie, absolwenci Instytutu Wschodniego, farmaceuci, księgowi, absolwenci miejscowych kursów, młodzi nauczyciele spośród absolwentów gimnazjum polskiego). W okresie przed pierwszą wojną światową niektórzy kolejarze korzystając z bezpłatnych biletów jeździli na urlop do kraju, gdzie się niejednokrotnie żenili, przywożąc żony do Mandżurii. Znaczna ich część, jeśli nie większość, żeniła się jednak z Rosjankami lub Ukrainkami. Dzieci z tych małżeństw były z reguły 39 - Leśne Morze 609 chrzczone w kościele i uczyły się języka polskiego w parafialnych szkółkach. W okresie międzywojennym co roku kilku abiturien tów gimnazjum polskiego otrzymywało stypendia i wyjeżdżało na dalsze studia do Polski. Z reguły jednak do Mandżurii już nie wracali. Spośród młodzieży, która w okresie międzywojennym wyjechała do Polski, znaleźli się późniejsi aktywiści Komunistycznej Partii Polski, jak np. W. Issat, którego matka repatriowała dopiero w 1950 roku, oraz Antoni Kolendo, którego rodzice zostali przez Japończyków w Mandżurii w 1941 roku aresztowani, a następnie zamordowani”. (Kazimierz Krakowski, „Z doświadczeń repatriacji Polaków w Chinach”, Archiwum Historii Partii). 4 Koncesja Kowalskiego, największego przedsiębiorcy polskiego w Chinach, miała powierzchnię 5 770 kilometrów kwa dratowych lasu na wyrąb. Dla porównania przypomnę, że naj-’ większa w Europie puszcza, Puszcza Białowieska, w najbujniejszyoi jej okresie przed pierwszą wojną światową obejmowała I 200 kilo metrów kwadratowych. Kowalski miał na swoich koncesjach dwa tartaki, dwie elek trownie. 128 kilomerów kolei szerokotorowej, 45 kilometrów wąs kotorowej. 7 kilometrów kolejki górskiej linowej i jedyną w Man dżurii fabrykę skieiek (dykty i forniry). Zależnie ‘od sezonu zatrudniał od dwóch do ośmiu tysięcy robotników przeważnie chińskich i od 90 do 300 pracowników umysłowych, w tej liczbie sporo Polaków. (Konstanty Symonolewicz „Miraże mandżurskie”, Warszawa 1932 r). 5 Cesarz Kan g-T e był cesarzem trzykrotnie, za każdym razem gdzie indziej i z innej łaski. Za pierwszym razem - w Pekinie, z laski cesarzowej-regentki Tsy-si, która to starucha od pięćdziesięciu lat osadzała na tronie bogdychanów dzieci, by panować w ich imieniu. Kiedy zwyciężyła rewolucja, Pu-i miał sześć lat i mógł postawić znaczek na akcie wieczystej abdykacji mandżurskiej dynastii Tsingów, rządzących Chinami od 1644 roku. W czasach republiki jednak pewien obrażony generał, Czang Siu urządził w Szanghaju zamach stanu na rzecz monarchii. Prze wrót się nie udał i chłopczyk był cesarzem Siuan-Tungiem tylko dwa dni. Po raż trzeci wyciągnęli go na tron Japończycy. 610 Osiemnastego września 1931 roku armia japońska - jak zwykle bez wypowiedzenia wojny - wkroczyła do Mandżurii, rozpoczy nając podbój tego kraju. Wielkorzą-dcą Mandżurii był wówczas Czang-Siue-liang, którego ojciec zginął przed paru laty w zamachu bombowym z ręki Ja pończyków, jako że ich zdradził przechylając się na stronę Ame ryki. Syn poszedł w ślady ojca i w Mandżurii, uważanej już przez Japończyków za swoje przyległości, wzmogła się penetracja Ame ryki. Jednocześnie kryzys gospodarczy, jaki w tym czasie prze chodziła Japonia na równi z całym światem kapitalistycznym, przyśpiesza! próbę rozwiązania kłopotów wewnętrznych na drodze podbojów. Ośmielała do tego sytuacja w Chinach, rozdartych walką Południa z Północą i obydwóch tych klik z rewolucyjnym ruchem mas ludowych. Tak oto w marcu 1932 roku Japonia ogłosiła utworzenie państwa Mandżu-Kuo z Pu-i na czele, a w 1934 roku państwo to awanso wało na imperium i Pu-i na trzecim tronie zmienił imię po raz trzeci; został cesarzem Kang-Te. Zapoczątkował nową erę, którą urzędowo liczono od dnia jego historycznej koronacji, czyli rok 1939, kiedy się zaczyna nasza powieść - jak powiedzieliśmy - był piątym rokiem jego panowania. Zaznaczyć jeszcze wypada, że sanacyjny rząd polski, wyprze dzając inne państwa kapitalistyczne, pierwszy uznał oficjalnie Kang-Tc i wszystkie kanty Japonii z Mandżu-Kuo. 6 P a n t y - wiosenne, młode rogi jelenia, głównie jelenia pla mistego, jeszcze nie ukształtowane, miękkawe, okryte delikatną skóreczką, tak zwanym scypułem, pod którym znajduje się na pół zakrzepła masa. Zdobycie pantów jest niesłychanie trudne. Je!eń, w ogóle na leżący do najczujniejszej zwierzyny, w bolesnym dla niego okresie kształtowania się poroża jest szczególnie ostrożny. Z niedostępnej ostoi swej wychodzi jedynie w nocy, tak że szansę ubicia go daje właściwie zasiadka w dołku przed specjalnie urządzoną so lanką. Polowanie takie wymaga bogatego doświadczenia łowieckiego. Trzeba wiedzieć, jak przywabić jelenia, i kiedy, bo panty tylko o pewnej porze mają największą wartość (u jelenia plamistego na przykład, gdy ma już tykę, ale dopiero jedną odnogę). Potrzeba też dużej wytrzymałości i odwagi, jako że w tym samym czasie na jelenia poluje zarówno tygrys, jak i biała pantera. Spotkanie się z nimi po nocy w ciemnym dołku nie wróży myśliwemu dal szego żywota. Poza tym na szczęśliwca, który zdobędzie panty, 611 w drodze powrotnej czatują chunchuzi. Dybią na gotowe. Nie dość bowiem posiadać broń i znać na ogól las, trzeba być jeszcze wy trawnym łowcą i umieć panty zakonserwować przez odpowiednie warzenie i wędzenie, co jest niemałą sztuką. Z tych wszystkich powodów panty, cenione dla pewnych właś ciwości leczniczych, stanowiły wyjątkowo cenne i rzadkie trofeum, za które w Mandżurii płacono kilkaset dolarów. Obecnie w Związku Radzieckim zdobywa się panty drogą ho dowli jeleni w gospodarstwach łowieckich i spiłowywania co roku młodych poroży w odpowiednim czasie. Z wyciągu robi się prepa rat wzmacniający - pantokrin. ‘ Kalendarz chiński. - Dziewczęta na przełęczy usta lając czas, kiedy się znów skomunikują za pomocą sygnałów świetlnych, posługują się terminami kalendarza chińskiego - „małe upały”, „wielkie upały”... Otóż kalendarz chiński - budo wany na ruchach księżyca począwszy od 2367 roku przed nasza erą - wychodzi z założenia, że jeden rok słoneczny równa się dwunastu i siedmiu dwunastych miesiącom księżycowym. Dlatego w kręgu 19 lat dwanaście stanowią lata zwyczajne, po dwanaście miesięcy, czyli po 354 lub 355 dni, i siedem lat tak zwanych peł nych po trzynaście miesięcy, czyli 333 lub 384 dni. Początek roku wypada między 10 stycznia a i9 lutego. Miesiąc księżycowy ma 29 lub 30 dni i nie posiada nazwy, oznacza się tylko liczbą - pierwszy, drugi, trzeci... Nazwy natomiast mają dwutygodniowe okresy, na które dzieli się każdy miesiąc. Tak pierwszy okres „li-czung”. przypadający na pierwsze dni lutego, znaczy „początek wiosny”. Drugi okres nazywa się „jui-szui” albo „woda deszczo wa”. Następne: „przebudzenie się owadów”, „podział wiosny” (21 marca, wiosenne porównanie), „zupełna jasność”, „deszcz na ziar no”... Jak widać, w nazwach tych odbił się cały tryb życia rol nika. ‘ Nurchacl, Mandżurowie. - W szesnastym wieku te rytorium dzisiejszej Mandżurii zajmowały skłócone plemiona Dżurdżenćw z grupą Man-dżou na czele. Piętnastoletni książę jednego z tych plemion, Nurchaci (1559-1626), którego dziad i ojciec padli w walce z Chińczykami, został przez krewnych wydziedziczony. Jak głosi legenda, uszedł z trzynastu wiernymi mu bojownikami, rozpoczynając walkę o swe posiadłości, leżące w okolicach dzisiejszego Ningania, a więc niedaleko terenu naszej akcji. Następnie 612 walczy o zjednoczenie Dżurdżenów. W 1616 roku ogłasza się chanem, zrzucając zależność wasalną od Chin. Ma już pokaźną, zdyscyplinowaną armię tak zwanych „ośmiu chorągwi”. Cała ludność mandżurska staje się kastą wojskową. Rody i szczepy łączone są w chorągwie różniące się kolorem i lamowaniem. (Z początku powstały cztery chorągwie zasadnicze - żółta, biała, czerwona i niebieska - następnie utworzono cztery dodatkowe o tych samych barwach, ale z lamowaniem.) Każda chorągiew składała się z czterech pułków, pułk z czterech kompanii. Z tą armią Nurchaci prowadzi zwycięskie wojny, wypierając Chiny za Wielki Mur. Syn jego, Abchaj (1624-1644), najeżdża Koreę i Chiny, zakłada dynastię Tsing (czysty), która od 1644 roku zaczyna panować w podbitych Chinach. Garnizony i administracja bezmiernego kraju chłoną jak pompa ssąca ludność zdobywców, przelewając z Mandżurii do Chin. Mandżurowie idą w głąb Chin, gdzie ulegają wysokiej kulturze zwyciężonych i do szczętu się chińszczą. Mandżuria wyludnia się, pustoszeje. Pod koniec XIX wieku, a szczególnie po uruchomieniu Kolei Wschodnio-Chińskiej, zalewa ją fala chłopskiej kolonizacji chińskiej z przeludnionych zaściennych okręgów. Dynastię mandżurską wraz z narzuconymi im mandżurskimi warkoczami Chińczycy ostatecznie zrzucają w czasie rewolucji narodowo-burżuazyjnej 1912 roku. Obecnie Mandżuria, zwana Tung-Pei, czyli Północno-Wschodnie Chiny, stanowi jedną z prowincji Chińskiej Republiki Ludowej. Mandżurów mieszka w niej 100 000 na - 41 600 000 ludności chińskiej. 9 Użrocza. - Słowa tego nie zmyśliłem - kosztowało mnie 300 złotych, tyle bowiem dałem za Kardeka w polskim wydaniu. Pełny tytuł tego dzieła brzmi: .,Księga Duchów, zawierająca zasady nauki duchowniczej o nieśmiertelności duszy, o naturze Duchów i ich stosunkach z ludźmi, o prawach moralnych, o życiu doczesnem, o życiu przyszłem i o przyszłości ludzkości podług wiadomości udzielonych kilku pośrednikom przez Duchy wyższe” zebra} i uporządkował Allan Kardec. Przekład polski z 22 wydania francuskiego, str. 46:>, Lwów, 1879 rok. Na str. 85 w rozdziale pt. „Uźrocza” czytamy: „Jak zarodek każdego owocu bywa otoczony błoną nasienną, tak również i Duch właściwy bywa otoczony rodzajem powłoki, którą nazwaliśmy uźroczą (perisprit).” 613 Nie ruszałbym tej wieszczej księgi, gdyby nie cena. Mistrz Kardec cieszy się taką poczytnością w pewnych kotach naszej inteligencji, że na rynku księgarskim notowany jest przed wszyst kimi przebojami zaściankowej literatury pięknej. Za Kardeka w handlu wymiennym otrzymać można dwie „Trędowate” albo trzy Rodziewiczówny. Tak rekardekowych wyżyn nie osiąga się podobno bez duchów, toteż wprowadzam użrocza - za moje trzysta złotych. 10 C z u a n g Tsy. „Prawdziwa księga południowego kwiatu”. Z chińskiego przełożyli: Witold Jabłoński, Janusz Chmielewski i Olgierd Wojtasiewkz. Państwowe Wydawnictwo Naukowe, War szawa, i953. Ten po raz pierwszy dokonany z oryginału chińskiego przekład polski przypowieści Czuang Tsego stanowi epokowe skąd inąd przyswojenie literaturze naszej jednego z arcydzieł, starożyt nego piśmiennictwa Chin. Czuang Tsy, właściwie Czuang-Czou (IV-III wiek p.n.e.). poza urzekającą plastyką stylu i dokumental nymi fragmentami ówczesnego bytu, daje obraz pierwotnego taoiz mu (od t a o, wyraz ściśle nie do przetłumaczenia, chyba jako dro ga - ład przyrody). Widzimy tu światopogląd wolny jeszcze od późniejszych nawarstwień mistycznych, dociekliwą myśl ludzką kiełkującą spod naiwnego materializmu ku przebłyskom dialek tyki - filozofię walczącą zs wstecznym, reprezentatywnym dla chińskiego średniowiecza konfucjanizmem. „Powstanie t a j p i n g ó w. - Tak nazwano wielką wojnę chłopską, która trwała w Chinach piętnaście lat (od 1850 do 1864 roku włącznie). Wodzem był Hung Siu-czuan, syn ubogiego urzę dnika ze stanu uczonych (szenszy). Propagował założenie na za sadach powszechnej równości i braterstwa państwa Wielkiego Pokoju „Taiping Tienkuo” (stąd nazwa powstania). W lipcu 1850 roku zwolennicy tej idei - chłopi, rzemieślnicy i górnicy wyruszyli z prowincji Kuangsi na północ, spaliwszy przedtem swe domy i dobytek, żeby nie było powrotu do stare go - walczyć bądą do ostatka z ustrojem feudalnym, o wyzwo lenie narodu spod jarzma mandżurskiej dynastii Tsingów. W pierwszym okresie wojny domowej (1850-50) lajpingowie raz po raz odnoszą zwycięstwa nad wojskami mandżurskimi i na roz ległych terenach kilku prowincji zakładają swe państwo ze stolicą w Nankinie. Hung-Siu-czuan zostaje Królem Nieba, inni przy wódcy otrzymują tytuły Króla Wschodu, Króla Północy itp. Rządy Anglii, Francji i Stanów Zjednoczonych nawiązują stosunki dy plomatyczne z tym państwem zbuntowanych chłopów, gdzie każda 614 gromada o 25 rodzinach stanowi pluton, a 13 000 rodzin - armię. Z państwem na pozór monarchistycznym, w istocie jednak de mokratycznym, gdyż dowódcy wojskowi są wybierani przez naród. „Ustawa o ziemi” obwieszcza, że wszystkie pola mają być upra wiane przez wszystkich, „ma panować równość i każdy ma być Syty i ogrzany”. Wprowadzono równouprawnienie kobiet i jawne sądy, zniesiono tortury... Reformy w duchu sprawiedliwości społecznej zdobywają taj pingom powszechną sympatię mas ludowych. Dzięki temu ruch tajpingów w pierwszym okresie żywiołowo rośnie i zwycięża. Ale ruch ten, rozlewający się szeroko po obu stronach Jar.g - tse-kiangu, zamula się, zabagnia wrogimi elLm3ntami, ziemiań stwem i szenszy. Powstaje warstwa samowładczych wangów (ksią żąt), zaczyna się sabotowanie „Ustawy o ziemi”, szerzą się nadużycia w gospodarowaniu nadwyżkami produkcji rolnej prze kazywanymi państwu, dochodzi do spisku i zamachu, w którym giną oddani ludowi przywódcy - wszystko to zraża i zniechęca masy chłopskie. Jednocześnie w drugim okresie wojny (1856-64) sytuacja w Chi nach zmisnia się wybitnie na niekorzyść tajpingów. Anglia i Francja wykańczają dynastię mandżurską, w drugiej i trzeciej „wojnach opiumowych”, prowadzonych o wolność wwozu tej trucizny do Chin. Wojska angielsko-franeuskie zdobywają Pekin. Pałac cesarski, zawierający bezcenne skarby sztuki i kul tury chińskiej, zostaje splądrowany przez żołnierzy i oficerów, a następnie spalony dla zatarcia śladów tej zbrodni, aby każdy zs zdobywców mógł bezkarnie wywieźć do Europy swoją część łupu. Rząd mandżurski godzi się na wszystkie warunki, podpisuje haniebne traktaty o coraz to nowych przywilejach dla cudzoziemców. Z najeźdźcą walczą tylko tajpingowie, więc posłowie pełno mocni Anglii, Francji, Stanów Zjednoczonych najpierw zaopatru ją w broń chińskie wojska cesarskie, następnie rzucają do walki europejskie oddziały regularne i ochotnicze bandy rzezimieszków pod dowództwem Warda i majora Gordona. Wspólnymi siłami udaje im się ugasić pożar. Stało się wbrew tradycji: Ilekroć w Chinach chłopi się podno szą, dynastie upadają. Dynastia mandżurska utrzymała się po powstaniu tajpingów jeszcze pół wieku kosztem niepodległości kraju i kilkunastu mi lionów pomordowanych chłopów. 12 Jena n, okręgi wyzwolone - „Wojska ludowe stały się czynnikiem decydującym w narodowo-wyzwoleńczej wojnie 615 narodu chińskiego przeciw Japonii... Znaczenie armii ludowych polega jednak nie tylko na tym, że prowadziły one wojnę wyzwoleńczą. Na terenach, które wyzwalały od Japończyków lub wojsk rządów marionetkowych, wprowadzały one prawdziwą władze ludową.” (G. Jefirnow „Zarys nowożytnej i współczesnej historii Chin”, Książka i Wiedza). W 1941-42 roku armia japońska, stosując „zasady” najokrutniejszego terroru, nazwane przez ludność chińską „wszystkie trzy”, to znaczy „pal wszystko, zabijaj wszystko i rabuj wszystko” - rozpoczęta generalną ofensywę przeciw wyzwolonym okręgom, ale kosztem ogromnych strat zdołała zająć tylko część tych terenów. Narodowo-wyzwoleńcza armia chińska w czasie kontrofensywy 1944 roku nie tylko odebrała je z powrotem, lecz jeszcze bardziej rozszerzyła. W 1945 roku ilość okręgów wyzwolonych dosięgła liczby 19 obejmujących terytorium o stu milionach ludności. Historyczną rolę w wojnie narodowo-wyzwcleńczej odegra! Specjalny Okręg Pograniczny Szansi-Kansu-Ningsia, który byt główną bazą żywnościową Ósmej Armii, okręg, blokowany przez doborowe siły zbrojne Kuomintangu, jako że dla Czang Kai-szeka właściwym wrogiem był nie japoński najeźdźca, ale rewolucyjny ruch ludowy pod kierownictwem Komunistycznej Partii Chin, której Komitet Centralny miał siedzibę w Jenanie, stolicy tego okręgu. „Specjalny Okręg Pograniczny”, którego ośrodkiem było miasto Jenan, zajmował terytorium o powierzchni około stu tysięcy kilometrów kwadratowych. Ludność jego wynosiła około dwóch milionów. Dawniej byj to jeden z najnędzniejszych i najbardziej zacofanych rejonów Chin. Władze demokratyczne przekształciły go nie do poznania. Powiększenie powierzchni siewnej kosztem odłogów i stworzenie sztucznego nawadniania zlikwidowało widmo głodu, który był dotychczas częstym zjawiskiem w tym rejonie. Celem obrony interesów i polepszenia bytu mas ludowych zostały wydane specjalne zarządzenia... W ciągu kilku lat istnienia demokratycznych organów władzy powstały dziesiątki przedsiębiorstw przemysłowych... Otworzono szkoły dla dzieci i dorosłych, zorganizowano liczne kursy i kółka. Kobiety, uzyskały dostęp do przemysłu, szkół i armii. „Światową sławę zdobyła założona w Jenanie Akademia Wojskowa, która przygotowywała wojskowe i polityczne kadry wielkiej armii bojowników o niepodległe i demokratyczne Chiny. Za 616 jęcia odbywały się tam w niełatwych warunkach. Audytorium stanowiły pieczary, gdzie za krzesła i stoły służyły kamienie i cegły, za tablice zaś - ściany z wapna i gliny.” ‘-1 Radziecko-chiński konflikt zbrojny. _ Mowa o wypadkach z roku 1929, znanych pod nazwą zbrojnego kon fliktu radziecko-chińskiego. Po rzezj komunistów, jaką Czang Kai-szek uczynił w Kantonie, zamykając następnie konsulaty radzieckie na terytorium rządu nankińskiego, po brutalnej rewizji w pekińskim konsulacie ra dzieckim za rządów Czang Tso-linga - reakcja chińska przy puściła atak na Kolej Wschodnio-Chińską, będącą podówczas wspólną własnością ZSRR i Chin. Drogą szykan i samowolnych zarządzeń strona chińska zaczęła opanowywać poszczególne resorty i domeny Kolei. Odebrano jej wszystkie wolne ziemie i zlikwidowano w ten sposób wydział parcelacji. Unieruchomiono żeglugę na Sungan i Amurze. Wy dzia! oświaty i szkoły radzieckie podporządkowano chińskiemu departamentowi oświaty. Zajęto stację automatów telefonicznych pod pozorem, że instytucja obsługująca całe miasto powinna na leżeć do państwa itp. Ustępliwość rządu radzieckiego tłumaczono sobie rzekoma sła bością i poczynano coraz śmielej: zamknięto jego konsulaty w Mandżurii, następnie wszystkie placówki handlowe, jak Torg predstwo czy Nieftesyndykat. Z Kolei zwolniono wszystkich oby wateli radzieckich osadzając ich w obozach koncentracyjnych. Zaczęły się masowe aresztowania ludzi podejrzanych o komunizm, wreszcie otwarte prowokacje zbrojne na granicy. Pierwsza porażka spotkała flotę mandżurską: w bitwie z radziecką flotyllą rzeczną straciła ona pięć nowych kanonierek wraz z załogą. Następnie Armia Dalekiego Wschodu wydzieliła korpus piechoty i brygadę kawalerii do likwidacji armii wielkorządcy mukdeńskiego, marszałka Czang Siue-lana, syna zgładzonego orzez Japończyków w zamachu bombowym Czang Tso-linga. Oddziały jego i rosyjskich białogwardzistów przekroczyły granicę radziecką od strony st. Mandżuria i Dżałajnor w połowie listopadn 1929 rok’j. Stosunek sił: 24 000 bagnetów i szabel mukdeńskich wobec 10 000 wojsk radzieckich posiadających jednak czołgi i przewagę w artylerii i lotnictwie. 20 listopada armia mukdeńska przestała istnieć, sztab naczelnego dowódcy gen. Lan Czung-kia został otoczony i skapitulował. 27 listopada wojska radzieckie ścigając przeciwnika zajęły stolicę prowincji, Hai lar. 617 Rząd mukdeński wystąpi! z propozycją pokojową. Rząd ra dziecki ją przyjął - zawarto umowę na warunkach, jakie Muk den przed konfliktem odrzucił. 11 Szanhaiguan - Niebiańska Podróż. - Do n;.e dawna Chińczyka - zgodnie z tradycją - chowano w jego ziemi, obok przodków. Jeżeli umiera} na obczyźnie, należało sprowadzić do Ch:n nawet w wypadku nieposiadania własnego gruntu, aby znalazł się w kraju, gdzie zmarli jego przodkowie, których tu łatwiej odnajdzie. Jeszcze trzydzieści-czterdzieści lat temu wielu Chińczyków uważało Mandżurię za niezupełnie chińską dzielnicę, toteż obowiązkiem dzieci było wysłać zwłoki zmarłych w Man dżurii rodziców do Chin Zaściennych. Na tej drodze pierwszym miastem za Wielkim Murem jest Szanghaiguan, miasteczko niczym się nie różniące od tysięcy ma łych miast i miasteczek po tej i tamtej stronie Muru. Szanghaiguan, znany jest mimo to szeroko w całych Chinach. Po pierwsze - jako teren wielu historycznych bitew. Tu bowiem w czasie pierwszych wojen mandżursko-chińskich (1618-1626) za trzymano napór Mandżurów. Tu 26 maja 1644 roku wódz powsta nia chłopskiego, Li Tsy-czeng, poniósł decydującą klęskę od połą czonych armii Mandżurów i feudałów chińskich. I tu wreszcie, w tej bramie prowadzącej z Mandżurii do Chin, I stycznia 1933 roku Japończycy sprowokowali starcie zbrojne z oddziałami chiń skimi, rozpoczynając podbój Chin. Po drugie - Szanghaiguan znany był powszechnie jako cmen tarz dla Chińczyków zmarłych w Mandżurii. Specjalne przedsię biorstwa pogrzebowo-transportowe odbierały zwłoki w Mandżurii, przewoziły do Szanghaiguania i zależnie od opłaty chowały we wspólnych grobach albo osobno. 15 C h a ł c h i n-G o I - „Czternastego maja 1939 roku - opo wiada w „Towarzyszach broni« Konstanty Simonow, który był naocznym świadkiem opisywanych wydarzeń jako korespondent wojenny na froncie Chałchin-Gołu - niewielki oddział japońskiej piechoty i kawalerii pod osioną lotnictwa przekroczy) granicę Mongolii od strony Mandżurii i zaatakował mongolskie posterunki graniczne. Zdarzenie to miało miejsce w okolicy starego, na wpół zburzonego klasztoru buddyjskiego nad brzegiem jeziora Buir-Nur i na wydmach piaszczystych w rejonie wzgórza Nomun chan Burd Obo, w odległości 10 mniej więcej kilometrów na wschód od rzeki Chałchin-Goł. Tak rozpoczęły się działania wojenne w Mongolii. Na podstawie 618 nazw tych punktów geograficznych - wzgórza Nomun chan Burd Obo, jeziora Buir-Nur i rzeki Chałchin-Goł - figurowały one później w prasie japońskiej jako zdarzenia nomunchańskie, a w komunikatach Tassa - jako zbrojny konflikt w rejonie jeziora Buir-Nur i rzeki ChaJchin-Gol.” Sztab stacjonującej w Mandżurii Armii Kuantuńskiej liczył na szybkie zwycięstwo dzięki zaskoczeniu oraz znakomitej przewadze pod. względem możliwości przerzucania i zaopatrzenia wojsk. Zwycięstwo to przyniosłoby Japcnii poważne korzyści polityczne w postaci zachwiania autorytetu Związku Radzieckiego na terenie międzynarodowym, szczególnie w oczach narodów Azji. Przyniosłoby również ni3 mniejsze korzyści strategiczne, jako że zajęcie kilkuset kilometrów Mongolii dawało tu wyjątkowo dogodną bazę wypadową w kierunku Czyty i dalej w głąb Syberii. Przebieg działań wojennych jednakże zawiódł wkrótce te rachuby. Po pierwszym okresie cofania się dowództwo Armii Czerwonej zdołało w porę ściągnąć poważne siły - 35 batalionów piechoty i 20 szwadronów kawalerii. Utworzone pod dowództwem gen. Żukowa zgrupowanie osiągnęło przewagę nad napastnikiem zwłaszcza w artylerii (542 działa: 337), w czołgach (497: 120) i samolotach (581: 450). 20 sierpnia wojska mongolsko-radzieckie przeszły do kontrofensywy. Centralna grupa wojsk gen. Żukowa wiązała główne siły przeciwnika, tymczasem oddziały pancerne spadły na skrzydła, zamykając 23 sierpnia kocioł. Po n’.eudanej próbie odsieczy, jak również po tym, jak zawiodły kontrataki świeżych posiłków, rząd japoński zwrócił się do Związku Radzieckiego z propozycją zawieszenia broni, co nastąpiło 16 września 1939 roku. „Ochotnicy z Charbina. - Bezpośrednio po napadzie hitlerowskim na Polskę prawie cała młodzież, w liczbie ponad 100 osób, zupełnie samorzutnie zgłosiła się w konsulacie polskim, prosząc o wysłanie jej do Polski jako ochotników do wojska. Po otrzymaniu wiadomości o tworzeniu się armii polskiej we Francji, piętnastu z tych ochotników zostało przez konsulat - za pien:ąoze zebrane wśród zamożniejszych polskich obywateli - wysłanych z wicekonsulem Zanozińskim na czele do Szanghaju, a stamtąd - morzem do Frć-ncji. Większej liczby ochotników nie można było wysłać, aby ne wzbudzić podejrzenia Japończyków, ochotnicy jechali do Szanghaju pojedynczo jako prywatni pasażerowie. Nie dojechali oni 619 jednak do Francji, zajętej w międzyczasie przez hitlerowców i wylądowali w Egipcie, gdzie zostali wcieleni do Brygady Kar packiej. Brali oni wszyscy udział w walkach o Tobruk, a póź niej - Monte Cassino. Kilku z nich padło, kilku zdobyło najwyższe odznaczenia bo jowe, ale po wojnie nikt z nich do Polski nie wróci! i są obecnie rozproszeni po całym świecie. Z listów, które otrzymywały od nich rodziny w Mandżurii przed repatriacją do Polski w 1949 roku, wynikało, że znaleźli się oni pod wpływem propagandy londyń skiej, ale w pewnym tylko stopniu, gdyż namawiali swoich rodzi ców i krewnych do wyjazdu do Polski, pisząc zarazem z dużą goryczą o swoim zmarnowanym życiu i o tym, że sami w Polsce nie mieliby co robić”. (Kazimierz Krakowski, „Z doświadczeń repatriacji”, maszyno pis, Archiwum Historii Partii) 17 Testament żyjących. - W auli gimnazjum im. H. Sienkiewicza w Charbinie w specjalnej szafie z wielką czcią przechowywany był sztandar, ofiarowany harcerzom przez zało życieli drużyny wraz z następującym dokumentem: „Testament żyjących dla młodzieży polskiej w Charbinie. Pozostawimy wam w spadku Sztandar Pierwszej Mandżurskiej Drużyny Harcerskiej imienia Henryka Sienkiewicza. Drużyna została założona w 1918 roku, szóstego czerwca. Zało życielami byli: pp. inżynier Aleksander Krzywice, Feliks Anioł, Benedykt Krzywiec. W roku 1919 drużyna liczyła stu trzydziestu członków, w tym roku odbył się dwumiesięczny letni obóz na Ruskiej Wyspie we Władywostoku. Najświetniejsze czasy rozwoju drużyny przypadają na jesień 1919 roku i wiosnę 1920. Drużynowym i naczelnikiem drużyny był Druh Feliks Anioł, następnym drużynowym był Druh Benedykt Krzywiec, ostatnim Kazimierz Januszewicz. Oprócz swych zwykłych zajęć, drużyna uroczyście obchodziła święta narodowe. Pod tym sztandarem łączyła się w Charbinie młodzież polska i żarliwie pracowała nad sobą w kierunku ideałów narodowych i wszechludzkich. Dziś ta młodzież w swojej większości powróciła lub powraca do Ojczyzny i dziś wskutek tego szeregi młodzieży polskiej w Charbinie są nadwątlone. 620 Nie jesteśmy pewni przyszłego losu drużyny harcerskiej w Charbinie, bo i resztki harcerzy mogą pociągnąć do Ojczyzny, przeto chroniąc ten sztandar, tę świętość naszą, przed niepewnością, umieszczamy go w sali »Gospody Polskiej«, w szafce pod szkłem, wraz z niniejszym testamentem. Polscy Harcerze Charbińscy mogą uroczyście ten sztandar wyjąć i pod nim występować, jeżeli zdołają doprowadzić drużynę do stanu następującego: 1. Ilość stale ćwiczących harcerzy (druhów i druhen) w druży- nie musi być co najmniej 20, w wieku do lat 20 i wyżej nie licząc »wilczków« i »sarenek«. 2. Co najmniej czterech zastępowych musi mieć stopień wywia- dowcy. 3. Drużyna musi pozyskać pisemne uznanie Stowarzyszenia »Gospoda Polska«, że jest godną otrzymania sztandaru. 4. Drużyna musi odbyć letni, co najmniej dwutygodniowy obóz. 5. W drużynie muszą być prowadzone wykłady języka polskiego, geografii i historii polskiej. 6. Sztandar może być wyjęty co najmniej po pięciu miesiącach prawidłowych i systematycznych zajęć w drużynie. 7. Klucz od szafki ze sztandarem znajduje się w Polskim Kon- sulacie. 8. Testament niniejszy może zmienić Harcerstwo Naczelne w Warszawie. Podpisano: Prezes Honorowy Prezes Patronatu Naczelnik Harcerstwa w Mandżurii Przyboczny Naczelnika Harcerstwa Drużynowy i Sekretarz Charbin 1920 r. w sierpniu.” („Polacy na Dalekim Wschodzie, Charbin 1928, str. 222, cena 3 dolary meksykańskie.) 18 Cztery rodziny. - Za panowania Koumintangu, rodziny marszałka Czang Kai-szeka, Sungów, Kungów i braci Czen posiadały najwyższą władzę i największe bogactwa. Jeśli chodzi o władzę, to tu zaznaczyła się swoista specjalizacja i podział wpływów: Czang Kai-szek objął naczelne dowództwo i ogólna dyktaturę. T. Sung i H. Kung zajęli się bezpośrednio finansami państwa i administracją cywilną, braciom Czen przyydła w udziaie kontrola aparatu partyjnego Kuomintangu, żandarmeria i policja tajna. 621 Po opanowaniu czterech centralnych banków Chin rodziny Czang Kai-szeka, Kungów, Sungów i braci Czen zaczęły wywierać decydujący wpływ na działalność wszystkich 164 banków chińs kch i kierowały całym kapitałem biurokratycznym, znajdującym się w posiadaniu partii rządzącej, Kuomintangu, to znaczy trzystu tysięcy funkcjonariuszy partyjnych, z których każdy był jedno cześnie jakimś urzędnikiem państwowym. Cztery Rodziny były największymi obszarnikami i lichwiarzami Chin. Po dwudziestu dwu latach panowania dysponowały kapi tałem dwudziestu miliardów dolarów amerykańskich. „Kuantung, misja wojskowa w Charbinie. - Szef japońskiej misji wojskowej w Charbinie, podlegający bez pośrednio dowódcy armii kuantuńskiej, był wobec władz chińs kich czynnikiem decydującym i nadrzędnym. Nawiasem mówiąc, generał Jamanita, jak i jego następca na stanowisku szefa misji pełnili przedtem obowiązki attache wojskowego w Warszawie i nawet mówili po polsku. Co do armii kuantuńskiej, to nazwa jej pochodzi od cypla pół wyspu Liaotung na południu Mandżurii - Kuantung. Dowódca tej armii i jednocześnie poseł Japonii był faktycznym dyktato rem na terenie tzw. cesarstwa Mandżukuo. 2 lipca 1941 roku po poufnej naradzie sfer wojskowych z męża mi stanu w Japonii przy udziale cesarza Hirohito przyjęto plan zaatakowania Związku Radzieckiego pod szyfrową nazwą „Kan toku-en”: „Specjalne manewry Armii Kuantuńskiej”. W 1942 roku liczebność tej armii doprowadzono do miliona żołnierzy. Oprócz tego miało się do dyspozycji 170-tysięczną ar mię Mandżukuo i dwieście tysięcy dobrze uzbrojonej policji, rozbudowane linie umocnień, szeroką sieć lotnisk i zaplecze prze mysłu wojennego w Mandżurii. Jakkolwiek Japonia, rozpocząwszy wojnę z Ameryką i Anglią na Pacyfiku, wstrzymała się z realizacją planu agresji w Mongo lii i Syberii Wschodniej, to jednak obecność nad granicą najlepszej armii japońskiej zmuszała ZSRR do trzymania na Dalekim Wschodzie 40 dywizji bez możliwości wykorzystania ich w walce z hitlerowskim najeźdźcą. Dopiero 8 sierpnia 1945 roku, spełniając zobowiązanie podjęte wobec sojuszników na Konferencji Jałtańs kiej, Związek Radziecki przystąpił do wojny z Japonią i w ciągu 10 dni rozgromił doszczętnie armię kuantuńską, biorąc do niewoli około sześciuset tysięcy jeńców. 20 Sergiusz Łazo - Rewolucja 1917 roku zastała Sergiusza Łazo na Syberii. Miał wtedy lat 23, był podchorążym w pułku 622 strzelców syberyjskich, prowadząc nielegalną pracę rewolucyjną wśród żołnierzy. Kompania jego była jednym z pierwszych od działów, jakie się zgłosiły do dyspozycji miejscowej rady delega tów robotniczych i chłopskich natychmiast po jej powstaniu. W warunkach zawrotnie rozwijającej się wojny domowej żar liwość ideowa, odwaga i wybitny talent dowódcy szybko wysu wają Sergiusza Łazo do coraz cięższych zadań. Po roku dowodzi już frontem zabajkalskim, rozbija na głowę atamana Siemionowa i wypiera jego bandy z terytorium Związku Radzieckiego. W 1919 roku z polecenia partii organizuje i następnie zwy cięsko przeprowadza zbrojne powstanie w nadmorskich okręgach, zajętych przez japońskich i amerykańskich interwentów. W kwietniu 1920 roku zostaje we WJadywostoku schwytany wraz z członkami rady rewolucyjnej. Japończycy i rosyjscy bia łogwardziści torturują go, a potem żywcem palą w parowozie na stacji Murawjowo - obecnie st. Łazo.