16698
Szczegóły |
Tytuł |
16698 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16698 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16698 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16698 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WŁADIMIR ŹELEZNIKOW
KAŻDY MARZY O PSIE
Przełożyła MARTA OKOŁÓW-PODHORSKA
INSTYTUT WYDAWNICZY • NASZA KSIĘGARNIA 1978
Tytuł oryginału
KAŻDYJ MIECZTAJET O SOBAKIE
Izdatielstwo „Dietskaja Litieratura", Moskwa 1966
(g) Copyright for the Polish edition by I. W. „Nasza Księgarnia", Warszawa 1978
Okładkę i stronę tytułową
projektowała
MAŁGORZATA RÓŻAŃSKA
Akc _Jl.„. /19?
Mniej więcej przed dwoma laty poznałem chłopca, któremu koledzy, nie wiem
dlaczego, nadali przezwisko Sokratesik. Opowiedział mi pełną niezwykłych
wydarzeń historię swojego życia. Nie myślcie, że tak od razu wszystko mi po
prostu wyłożył. Jako prawdziwy mężczyzna, był oszczędny w słowach. Ale stopniowo
dowiedziałem się od niego i o jego matce, i o tajemniczej sprawie skarbu, i o
wielu rzeczach. Było to opowiadanie o ludziach szlachetnych i zdrajcach, o
dziewczętach i chłopcach z jego klasy i o prześlicznej Toś-ce Kułakowej.
Jednakże walka, którą toczył Sokratesik, nie jest jeszcze skończona. Napisałem
więc tę książkę, żebyście wszyscy mogli stanąć w szeregu obok Tośki i
Sokratesika. Są bowiem dotąd ludzie, z którymi trzeba bezlitośnie walczyć, i są
jeszcze pechowcy, którym trzeba
pomagać.
A jeśli kiedykolwiek znajdziecie się w Moskwie na znanym całemu światu Arbacie,
może uda się wam spotkać Sokratesika i Tośkę.
Możecie podejść do nich śmiało i zwrócić się z każdą prośbą. Zrobią dla was
wszystko,
co będą mogli.
AUTOR
1
4 Tego dnia, kiedy zaczęło się to całe zamieszanie, ta historia, po której
stałem się sławny w całej szkole, wyszedłem z domu później niż zwykle.
Całe rano kręciłem się koło matki, czekając, aż nie pytana powie, gdzie była
wczoraj do późnego wieczoru. Ale mama czemuś milczała. Dawniej, jeśli coś dłużej
zatrzymało ją poza domem, już od progu, nawet nie zdją-wszy płaszcza, mówiła,
dlaczego później wraca. A wczoraj milczała i dziś też bawi się w milczka.
Wybiegłem z domu i popędziłem przez Ar-bat. Dobrze, że o tej porze na ulicy nie
ma jeszcze takiego tłoku,jak później w dzień i nic specjalnie nie przeszkadza w
biegu. Nie wpada7 się nikomu pod nogi, nikt nie potrąca i jeszcze jest mało
samochodów. Nawet nie czuć wtedy zapachu benzyny w powietrzu.
Nasza szkołą mieści się na małej uliczce, a ja mieszkam na znanym całemu światu
moskiewskim Arbacie, obok domu, na którym przybito szarą marmurową tablicę z
napisem, że, tu w roku 1831 mieszkał Aleksander Puszkin.
6 ' •
Dawniej sto razy dziennie przebiegałem koło tej tablicy i nie widziałem jej.
Całe trzynaście lat jej nie widziałem. Aż nagle w końcu zeszłego roku przyszedł
do nas nowy nauczyciel literatury i kiedyś na lekcji spytał, gdzie mieszkam.
Powiedziałem. „Ach tak? — mówi. — To obok domu Puszkina". A-Ja zapytałem, jak
głupi: „Jakiego Puszkina?" Przecież nie mamy chyba wspólnych znajomych o tym
nazwisku. „Aleksandra. Właśnie tego największego... Proszę cię, jak będziesz
dziś wracał do domu, podnieś głowę i przeczytaj napis na tablicy pamiątkowej na
domu nr 53."
Dobrą godzinę stałem potem przed tą tablicą nie wierząc własnym oczom.
Wyobraźcie sobie, że tablicę wmurowano, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie.
Jakże mogłem dotąd jej nie zauważyć!
Nasz nauczyciel, Fiodor Fiodorowicz, jak się okazało, jest bardzo sympatyczny.
Nazywamy go Efef. Ma zabawne nazwisko: Słonik. Jest humanistą, a nazwisko ma
zoologiczne. Właściwie z początku wcale się nim nie zachwyciłem, bo na każdą
okazję ma w zanadrzu cytat z literatury klasycznej, i to mi się nie podobało.
Cóż to, nie umie powiedzieć własnymi słowami? Ale potem nawet zaczęło mi się to
podobać. Kiedy przytacza jakiś cytat, to jakby stawiał kropkę. Krótko
powiedziane i już człowiek wszystko rozumie. I jeszcze jedno: wygłaszając te
swoje cytaty przejmuje się, ??? trzepie ich po prostu na pamięć. A w ogóle to
komik.
7
Zaraz wszyscy powiedzą, że nie wolno tak mówić o nauczycielach. Że to są ludzie
poważni, nie jacyś tam komicy. Ale ja nie w tym znaczeniu; że niby jest śmieszny
jak klaun w cyrku. Przeciwnie, Efef nawet rzadko się śmieje, chociaż jest dosyć
młody i nie zmęczony.
Mówię o nim komik tylko dlatego, że jest taki niezwyczajny. Dla mnie wszyscy
niezwyczajni ludzie to komicy. Efef zna różne niezwykłe wyrazy, umie słuchać
tego, co mówi ktoś inny, i nie pcha się nikomu z kaloszami do duszy. Spojrzenie
ma badawcze, a kiedy się z nim rozmawia, nigdy nie patrzy gdzieś w przestrzeń.
W ogóle bardzośmy się zaprzyjaźnili i często wpadałem do jego „dziupli", jak
nazywał swoje jednopokojowe mieszkanko.
W tej sprawie też jak prawdziwy przyjaciel ogromnie mi dopomógł — przecież po
tej historii ze skarbem po prostu nie dawano mi żyć. Wtedy Efef podtrzymał mnie
na duchu. Przemówił do rozumu, wytłumaczył, czego należy się wstydzić w życiu, a
czego nie. Uwierzyłem mu i muszę przyznać, że to mnie uratowało.
i
Właściwie wszystko zaczęło się z powodu skarbu.
Nie, z powodu Janka Kułakowa.
Nie, wszystko zaczęło się chyba z powodu mojej mamy.
A może z powodu tego, że lubię fantazjować, wymyślać coś, czego wcale nie ma?
8
2
Biegłem przez całą drogę i dobiegłem, jak zawsze, równo pięć minut przed
dzwonkiem.
Wpadłem do klasy i natychmiast zobaczyłem, że na pierwszej ławce w moim rzędzie
siedzi dwoje nowych: chłopiec i dziewczyna.
Chłopiec jak chłopiec, ale dziewczynka ruda, że strach. Włosy potargane.
Prawdziwy krzak porzeczek na głowie. Siedzą i rozmawiają sobie jakby nigdy nic.
Nie wiem, jak kto, ale ja lubię, kiedy przychodzą nowi koledzy, bo nie wiadomo,
skąd oni są, i to mnie ciekawi.
Idę wprost na swoje miejsce, a oczy obracam w lewo, w lewo na tych nowych. Aż mi
się zakręciło w głowie. Nagle podbiegła do mnie Lenka Popowa. Nastraszyłem się:
po niej nie można się spodziewać niczego dobrego.
— Dzień dobry — zaszczebiotała słodziutko. — Z czym byłeś łaskaw przyjść? — A
mówi umyślnie na cały głos. Naturalnie popisuje się przed tymi nowymi.
,,Z czym byłem łaskaw przyjść?" — cóż za urocze pytanko, a to komediantka!
Wiadomo przecież, z czym przychodzę: z teczką pełną książek i zeszytów. Ale
czego ona się tak wydziera? Nagle przypomniałem sobie, że w tej właśnie teczce,
z którą dopiero co przyszedłem, leży zeszyt do algebry, a w nim nie rozwiązane
zadanie...
Wyjąłem zeszyt, ? żeby rozwiązać zadanie. Lenka nie odchodzi, kręci się, wierci
koło mnie.
9
— Chcesz, dam ci przepisać? — znowu wrzeszczy na całą klasę.
Ruda obejrzała się.
— Chcę — odpowiadam.
Lenka skoczyła do swojej ławki, wyjęła zeszyt i podała mi uprzejmie. To wcale
nie było do niej podobne. Raptem zobaczyłem, że nie ma warkoczy. Grom z jasnego
nieba! Wczoraj jeszcze miała warkocze, a dziś — krótkie włosy!
— Coś ty zrobiła? — pytam.
Tak sobie zapytałem, zwyczajnie, przez grzeczność.
— Nic. — Udaje, że nie stało się nic nadzwyczajnego. Lubi tak się zgrywać.
— A gdzje warkocze?
— W wieku atomu i nylonu — powiada znowu bardzo głośno, żeby ci nowi zwrócili
na nią uwagę — warkocze tylko przeszkadzają.
Pewnie, że kicham na jej warkocze. Dziewczyna z warkoczami czy bez, co za
różnica, ale po prostu byłem zaskoczony. Znać kogoś sto lat tak, jak ja znałem
Lenkę — i nagle zjawia się zupełnie inna osoba. Cienka, długa szyja, małe,
sterczące uszki.
— Zupełnie je obcięłaś?
— Nie, chwilowo — odpowiada. — Jutro przyjdę z warkoczami. — I śmieje się
zachwycona, że mnie przerobiła.
Zauważyłem, jak ta nowa uśmiechnęła się i powiedziała coś do swojego sąsiada.
Widocznie spodobał jej się dowcip tej korne Jiantki. Wszystkie one są takie same.
Ruda znowu
10
obejrzała się, więc popatrzyłem na nią... No i chyba na długo odechce się jej
tego oglądania. Jeśli mi przyjdzie ochota, to potrafię popatrzeć na kogoś tak,
że ciarki go przejdą. Chociaż jest nowa, niech zna mores. A tobie, Leneczko, też
jeszcze zaleję sadła za skórę. Targałem cię za warkocze, ale teraz za te krótkie
włosy to dopiero wytargam!
W pierwszej chwili chciałem jtej oddać zeszyt. Podejść, cisnąć go na ławkę,
krzyknąć, żeby wszyscy usłyszeli: „Ach, przecież wczoraj sam zrobiłem to zadanie!
— I dodać: — A szczerze mówiąc, bez tych warkoczy wyglądasz jak zwyczajny
śledź..."
Wstałem już, żeby to zrobić, ale się rozmyśliłem. Nie miałem ochoty z nią się
zadawać.
Ostatnia minuta przeleciała piorunem i rozległ się dzwonek. Do klasy wszedł Efef.
Zawsze wpada tak gwałtownie, jakby się bał spóźnić. Rozgląda się po, klasie i
mówi: „Nie traćmy czasu na próżno". Ale dziś mamy lekcję wychowawczą. Na tej
lekcji Efef pozwala mówić wszystko, co kto chce. Można nawet żartować i robić
różne głupstwa, można zadawać najróżniejsze pytania.
Zaraz za nim wpadł do klasy Nieboraczew. Wszyscy go przezywają „Raczek-Niebora-
czek". Chociaż siedzi na jednej ławce ze mną — nie wiem, czemu Efef posadził nas
razem — jesteśmy zupełnie różni.
— Dlaczego znowu się spóźniłeś? — zapytał nauczyciel.
11
— Ach, zamyśliłem się i przejechałem jeden przystanek!
— Coś nowego! Widzę, że nauczyłeś się bujać. Dawniej tego nie zauważyłem.
Akcentował wyraz „tego". Widocznie więc jakieś inne rzeczy, które nie bardzo mu
się podobały, zauważył. Pewno miał na myśli to, że Nieboraczew to kujon i lizus.
Naturalnie to się nikomu nie może podobać.
Efef pochylił się nad swoją starą żołnierską torbą, którą dostał w spadku po
ojcu, a wszyscy zamilkli i wyciągnęli szyje. Ja też wyciągnąłem szyję — jeśli
Efef otwiera torbę, to już będzie coś ciekawego. Takie tam różne rzeczy nosi, że
człowiekowi aż dech zapiera. Kiedyś, na przykład, na rosyjskim, kiedy już
wszystkim ostatecznie zbrzydły rozważania na temat jednorodnych członów zdania,
wyjął z torby jakąś cienką, zniszczoną książeczkę i bez żadnego wstępu zaczął
czytać.
Dotąd pamiętam, jak czytał obojętnym głosem, cicho, jednostajnie, jakby nie
czytał, lecz opowiadał o tym, co sam widział. A potem wyjaśnił: „Żołnierz, który
to napisał, już nie żyje. — I dodał z gniewem, z żalem: —? Za wcześnie umarł."
Podawaliśmy sobie z rąk do rąk tę książkę, każdy ją oglądał, wreszcie doszła do
mnie. Otworzyłem ją, przeczytałem: „E. Kazakie-wicz. Gwiazda." A pod tytułem
odręczny napis: „Towarzyszowi z ziemianki". I nazwisko autora. To ojciec naszego
nauczyciela był tym „towarzyszem z ziemianki". Tak, to była
książka prawdziwa, cała prawda o tym, jak walczyli, jak umierali. Jeśli ktoś jej
nie zna, radzę przeczytać.
Wreszcie Efef przestał grzebać w swojej historycznej torbie i ku ogólnemu
rozczarowaniu wyjął zwykły zeszyt szkolny.
— Proszę, to dla ciebie — podał go Niebo-raczewowi. — Codziennie będziesz tu
zapisywał, ile razy skłamałeś.
Miał rację, nie lubił kłamczuchów. Innym też dawał już takie zeszyty, ale nigdy
potem ich nie sprawdzał. Dawał zeszyt, i koniec, dalej, każdy już robił, jak
chciał.
?—? Udało mi się — chwalił się Nieboraczew siadając koło mnie. — Myślałem już,
że stary mnie nie wpuści do klasy.
Nie odpowiedziałem, bo w tej chwili Efef podszedł właśnie do nowych. Wstali.
— Jak się nazywacie? — zapytał.
— Kułakowowie — odpowiedziała ruda. — On ma na imię Jan, a ja Tosia. — Mówiła
wolno i spokojnie. — Jesteśmy rodzeństwem.
Ależ wysoki był ten Janek Kułaków! O głowę wyższy od niej.
— Dobrze, siadajcie. Rodzeństwo, mam nadzieję, że będziemy w przyjaźni...
Rodzeństwo... — Miał zwyczaj kilka razy powtarzać to, co przed chwilą usłyszał.
Mówiłem przecież,, jże to komik. Powtarza w kółko to samo, a jednocześnie pewno
myśli o tych nowych, którzy odtąd raz na zawsze zajmą w jego głowie jakieś
miejsce. Będzie rozmyślał o Kułakowach może do same-
12
I
13
go wieczora, chociaż jeszcze nic o nich nie wie. Zawsze tak robi. Kiedyś
przyznał mi się, że raczej woli myśleć o nieznajomych niż o znajomych. O
znajomych wszystko się wie, o nieznajomych można sobie wyobrażać, co się podoba.
Teraz ja tak samo jak on często rozmyślam o nieznajomych. Dawniej zawste
myślałem o dziadku, o matce albo o swojej klasie i na tym koniec. A teraz, kiedy
zobaczę na ulicy jakiegoś chłopaka, jakiegoś sympatycznego drągala, jak na
przykład ten Janek Kułaków, to cały dzień myślę o nim, wyobrażam sobie, że
został moim najbliższym przyjacielem i wszyscy mi tego zazdroszczą.
Pogrążyłem się w takich myślach — już mi się wydało, że jestem tym najbliższym
przyjacielem nowego kolegi —'i nawet nie zauważyłem, kiedy wyciągnąłem z
kieszeni dziecinną zabawkę, małego drewnianego konika. Wczoraj przypadkiem
znalazłem go w biurku grzebiąc w różnych starych gratach i czekając na matkę.
Lubię grzebać w starych gratach i wspominać jakieś prawie zapomniane fakty z
życia, które już nigdy się nie powtórzą.
Chyba osiem lat mam tego konika. Wyciął mi go ojciec, kiedy po raz pierwszy
wróciłem z nim z cyrku. Przedtem nigdy nie widziałem prawdziwego konia, więc
zrobił mi go, żebym mógł bawić się w cyrk i wspominać, jak byliśmy tam razem.
Nagle Raczek-Nieboraczek schylił się i wyrwał mi zabawkę.
14
— Oddaj — szepnąłem.
— Ani myślę — odpowiedział. W tej chwili podszedł do nas Efef i Raczek dodał: —
Siedź cicho, słuchaj, co mówi pan profesor.
Ach, jaki pilny, zdyscyplinowany! Złapał cudzą rzecz i jeszcze się popisuje.
— O co chodzi? — zapytał Efef.
— Proszę — Raczek podał mojego konika. Wszyscy wytrzeszczali na nas gały:
umierali z ciekawości, co też Efef trzyma w ręku.
— Dzidziuś, prawdziwy dzidziuś — dowcipkował Raczek-Nieboraczek. — Nudzi mu się
w szkole, więc przyniósł sobie zabaweczkę.
Cała klasa chichotała. Nowi także patrzyli na mnie, tylko oni się nie śmieli. Na
wszelki wypadek zachowali neutralność. A wszyscy inni zaśmiewali się. Nasza
klasa umie śmiać się nawet wtedy, kiedy nie ma z czego.
Efef w milczeniu oddał mi konika. On także się nie śmiał. Nie lubi, jeśli ktoś
mu się podlizuje. Niektórzy nauczyciele lubią, ale on — nie.
Nagle wyrwała się Zinka.
— Panie profesorze, Lenka/ cięła włosy! Teraz cała klasa zainteresowała się
Lenką.
Zapomnieli o mnie. Wreszcie Lenka doczekała się tego, że wszyscy na nią patrzą,
a co najważniejsze — także ci nowi!
— W wieku atomu i nylonu wcale nie są potrzebne romantyczne warkocze. I w ogóle
należy głowę rozwijać, a nie owijać — powiedziałem.
Zauważyłem, że Efef leciutko ściągnął usta — zawsze tak robi, jeśli coś mu się
nie podo-
15
-4
ba. Spojrzał na Lenkę, potem przeniósł wzrok na mnie. Miał jakiś niezwykły wyraz
oczu: nie widział mnie, chociaż wprost na mnie patrzył.
Powiedział głośno i powoli:
Chociaż nad sobą nie władamy sami
I mało jeszcze mamy lat,
Slubujem zbawić cały świat,
Lecz los wszechwładny nazwie nas głupcami.
Dziwny wiersz. Jak to: „nad sobą nie władamy sami"?
Na pauzie podbiegła do mnie Zinka i swoim tajemniczym, telepatycznym głosem
szepnęła:
— Pakaż mi swoją dłoń, a zgadnę, o czym myślisz — i złapała mnie za rękę.
A ja, jak gdyby ulegając jakiemuś hipnotycznemu nakazowi, pomyślałem o tej rudej
nowej. Zinka to straszny człowiek. Zdawałoby się na oko, że taka sobie zwykła
grubaska, ale czasem coś ją napada i odgaduje cudze myśli. Albo, jeśli schowamy
w klasie jakiś przedmiot, to go znajduje.
Musiałem dosyć energicznie wyrwać rękę. Nie w głowie mi były w tej chwili
tajemne sztuczki.
— Przepadło, już zgadłam! — krzyknęła.
— Czego się drzesz? — zapytałem cicho. — Widzieliście ją... — I dodałem
znacząco: — Jeszcze nic nie wiadomo, co i jak...
— A ja wiem, a.ja wiem!... — zawołała już całkiem nietelepatycznym głosem,
roześmiała się i wybiegła z klasy.
16
3
Po lekcjach przybiegł nasz drużynowy, Borys Kapustin, z dziesiątej klasy. Już
piąty rok jest naszym opiekunem, od drugiej. Ciąr-ga nas stale po jakichś tam
muzeach biologicznych i wystawach przemysłowych, a raz nawet zaprowadził do
Instytutu. Operowano wtedy psa nie lancetem chirurgicznym, lecz laserem. A potem
całą godzinę trzymał nas na mrozie dowodząc, że to była nadzwyczajna operacja.
Promień lasera zablokowuje naczynia krwionośne rozcinając je i operacja odbywa
się bez krwi. Kiedy ktoś mu przerwał, obejrzał się i powiedział, że ma nas po
dziurki w nosie i marzy o tym, żeby jak najprędzej skończyć szkołę i już nie
mieć z nami do czynienia.
Rzeczywiście chciał w ciągu roku przeskoczyć dwie klasy, ale nie dostał
pozwolenia. Biegał nawet do ministerstwa, i tam jednak siedzieli konserwatyści.
Efef też starał się mu pomóc — i też nic nie wyszło. Dowiedział się, że „prawo
jest prawem" i koniec. Że wszyscy zaraz chcieliby przeskakiwać po dwie klasy i w
szkole powstałoby jeszcze większe zamieszanie.
Śmieszne, jak gdyby wszyscy byli jednakowi: przecież jeden może przeskoczyć w
ciągu roku dwie klasy, a inny przez dwa lata, nie potrafi poradzić sobie z jedną
klasą i nauczyciel z przykrością stawia mu trójki. Przecież to nie jest dla
nikogo tajemnicą.
A więc Borys wpaekdo klasy, zagruchotał
2 Każdy marzy o/pgie Hu ? '\ ~yj
lep % • J
swoimi blaszanymi pudełkami, których zawsze pełno nosi po kieszeniach. Trzyma w
nich rozmaite żyjątka.
— Koledzy! — krzyknął. — Wybierzemy zastępowych. Tylko w tempie nowoczesnym.
Jak mówią Amerykanie, „stress" i „tension", co oznacza „napięcie" i „ciśnienie".
Najpierw utworzono cztery zastępy. Znalazłem się w czwartym. A potem Borys
powiedział:
— Niech wstaną wszyscy, którzy nie dostali się do pierwszych czterech zastępów.
Wstali: Nieboraczew, Lenka, Zinka-Tele-patka i oboje nowi. Dobrała się niezła
paczka.
Ten Janek Kułaków popatrzył na mnie i uśmiechnął się. Nie do kogoś tam
uśmiechnął się, nie do dowcipnego Raczka-Nieboraczka i nawet nie do tej kozy
Lenki, ale do mnie. Oczywiście odpowiedziałem mu uśmiechem i wstałem, jakbym nie
dostał się jeszcze do żadnego zastępu. , — Dlaczego wstałeś? — zdziwił się
Borys.
Milczałem. Nie mogłem przecież powiedzieć, że Janek to sympatyczny chłopak i
chcę być w tym samym zastępie, co on. Borys uważnie przyjrzał się nam. Chrząknął
porozumiewaw-. czo — każdy lubi być domyślny — i powiedział:
— Sami wybierzcie sobie zastępowych.
Zerwał się i chciał już wyjść, już wychodził, kiedy coś zagruchotało mu w
kieszeni i zaraz wyjął spore blaszane pudełko po landrynkach.
18
Otoczyliśmy Borysa. Ostrożnie otworzył pudełko: w garstce ziemi poruszał się
jakiś robak. Zwijał się tam dosyć obrzydliwie.
Lenka pisnęła z przerażenia, a nowa, ta mała ruda, widocznie wygadana,
powiedziała:
— E, zwyczajna dżdżownica!
— Nie dżdżownica, lecz Lumbricus terre-stris. Bardzo ciekawe stworzenie: twórca
czar-noziemu.
To ci numer z tego Borysa: „bardzo ciekawe stworzenie"?!
— Mój tata łowi ryby na takie lumbricu-sy! — powiedziała ta nowa i roześmiała
się. A- śmieje się złośliwie i oczy też śmieją się jej ironicznie.
Inna na jej miejscu nie powiedziałaby ani słowa, a ta naskoczyła nawet na Borysa.
Borys to też ciapa, zamiast zgasić ją jakimś „miłym" słówkiem i osadzić na
miejscu, zmieszał się i szybko odszedł.
A ruda spojrzała na mnie. Na wszelki wypadek wolałem się odwrócić — nie chciałem
dostać się jej na język, bo taka to może zrobić z człowieka ogólne pośmiewisko.
Po wyjściu Borysa siedliśmy w kącie i na mój wniosek wybraliśmy na zastępowego
Janka Kułakowa. Jednogłośnie, nawet zanadto jednogłośnie, bo Lenka podniosła aż
obie ręce naraz.
— Dobrze, zgadzam się — powiedział Janek. — Tylko pamiętajcie: jeden za
wszystkich, wszyscy za jednego. — Zapisał w zeszycie nasze nazwiska i dodał: —
Najpierw spi-
19
szemy, czym zajmują się wasi rodzice. Kolejno będziemy się odwiedzać i poprosimy,
żeby rodzice opowiadali nam o swojej pracy.
— Ach, jakie to ciekawe! — wyrwała się Lenka. — Świetny pomysł!
— Nasz ojciec jest pilotem-oblatywaczem — zaczął Kułaków. — Może opowiedzieć o
lotnictwie. A mama jest lekarzem.
„Niezgorsza rodzinka" — pomyślałem.
— Mój ojciec jest inżynierem, konstruktorem samochodów — powiedziała Lenka.
— To się nam przyda — Janek spojrzał na Lenkę z uznaniem.
Lenka aż zarumieniła się z radości, jakby jej powiedział, że jest najładniejsza
na całym świecie, a Tośka głośno się zaśmiała.
— Mój ojciec j est spawaczem, a mama la-borantką — oświadczyła Zinka.
— Moi rodzice to ekonomiści — powiedział Raczek-Nieboraczek.
—? A twoi? — Janek zwrócił się do mnie.
Chętnie zastrzeliłbym ich wiadomością, że na przykład mój ojciec jest kosmonautą,
a matka przynajmniej wybitną gwiazdą sportową...
;— Moja matka jest maszynistką — powiedziałem zwyczajnie.
Wszyscy czemuś naraz umilkli, widocznie rozczarowani moją odpowiedzią. A może po
prostu współczuli mi: sami mają takich wybitnych ojców i matki, a moja mama jest
zwykłą maszynistką. Ja zaś nie znoszę, jeśli ktoś mi współczuje, mam to po ojcu.
On także nie znosił żadnego współczucia.
20
— Mama codziennie pisze coś innego — dodałem. — I dowiaduje się różnych nowych
rzeczy.
— Wszystkie mamy są potrzebne, wszystkie mamy ważne — Nieboraczek ruszył
dowcipem.
Spojrzał na Tośkę — zauważyłem, że cały czas świdrował ją wzrokiem — i zaśmiał
się.
— Dowcipny Raczek-Nieboraczek — powiedziałem. — Pokręcił główką, powiedział
złote słówko.
— Wiesz, Nieboraczew, to brzydko — Janek znacząco położył mu rękę na" ramieniu.
— Cóż takiego? Co ja powiedziałem? To zwyczajny żart.
— Ale proszę cię, żebyś więcej w ten sposób nie żartował. Dobrze?
— Dobrze, jak chcesz — zgodził się.
Pewnie, że gwiżdżę na dowcipy tego błazna i sam mogę z nim dać sobie radę, a
jednak przyjemnie mi było, że ten nowy ujął się za mną.
Wracałem ze szkoły z Jankiem. Z bliska był bardzo podobny do siostry: takie same
błyszczące oczy i gęsta czupryna/
Wpadł na mnie jak"wicher.
?—? Spodobałeś mi się — zaczął. — I spodobał mi się twój konik.
Myślałem, że kpi sobie ze mnie «i dlatego wspomniał o koniku. Widocznie oboje z
siostrą są tacy sami: lubią z kogoś zażartować... Powinienem był odpowiedzieć mu
ostro, żeby nie wtrącał się do cudzych spraw, ale nie
21
umiałem wymyślić takich rzeczy na poczeka- 1 niu. Nieznacznie zerknąłem na niego
i zdzi- I wiłem się: był zupełnie poważny.
— To stara zabawka. Ojciec mi ją wyrzeź- I bił.
— Tak właśnie myślałem, że to dla ciebie pamiątka... Jesteś marzycielem?... —
Nie dał mi przyjść do słowa. Trzeszczał jak dobry karabin maszynowy. Walił
pociskami przeciw- ] pancernymi. Niezły strzelec, wysokiej klasy.
— A ja już znalazłem cel swoich marzeń. Na tym polega różnica między nami. Ale
to nic i nie szkodzi. Pomimo to, proponuję ci przyjaźń. Zgoda?
— Zgoda.
Ach, jakże niesamowicie wysoki był ten Jarjek. Jego broda poruszała się gdzieś
tam nad moją głową. Odsunąłem się, żeby to tak nie raziło. Chyba zauważył mój
manewr i zro- I zumiał.
— Masz dobry wzrost — powiedziałem. |
— Pewno wezmą cię, do drużyny koszykarskiej . Tam wszyscy to takie żyrafy.
Wcale się nie obraził, że nazwałem go ży- 'j rafą.
— Wzrost to głupstwo. Najważniejszy jest cel w życiu.
To dopiero człowiek! Nigdy jeszcze nikogo ] takiego nie znałem, był pierwszy
w moim życiu. I to jest mój najbliższy przyjaciel. No, no, to mi się
poszczęściło.
— A jaki masz cel? — zapytałem.
— Będę kochał ludzi, będę starał się robić dla nich coś niezwykłego —
odpowiedział.
22
— I nigdy za to nie żądać niczego dla siebie. Jak sądzisz, czy to możliwe?
— Nie wiem.
Po prostu nie byłem przygotowany na taką rozmowę, nigdy się nad tym nie
zastanawiałem i nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— Codziennie o tym myślę. Ale czas tak wolno się posuwa. Żeby to zaraz machnąć
się gdzieś na Daleką Północ albo na Kamczatkę, na jakąś wielką budowę. A
tymczasem — mamy dopiero po j,rzynaście lat! Czekać i czekać, jeszcze na
garnuszku rodziców! Zbrzydło mi już.
— Tak. Czekać to nic przyjemnego.
Bardzo chciałem dowiedzieć się czegoś o jego życiu: jak to się stało, że jest
taki? Ale nie wypadało się dopytywać.
Zatrzymaliśmy się przed wspaniałym, nowym domem na Płotnikowskiej. To taki
piękny dom, który zna cała Moskwa — ogromne,, okna, balkony, arkady.
Kułaków mieszkał • właśnie w tym domu. Całkiem nie jak zwykły człowiek, ale
prawie jakiś czarodziej!
— Wstąp do mnie — zaproponował. Oczywiście nie odmówiłem. Zresztą, czy
ktoś inny na moim miejscu oparłby się takiemu zaproszeniu?
4 ' :
Wyszedłem od Kułakowów dopiero o szóstej. O tej porze na Ar bacie panuje
największy tłok, wszyscy po pracy wracają do domu. Pchają się niemożliwie, a w
sklepach ruch
23
jak w metrze, kiedy tłumy jadą na mecz piłki nożnej. Dlatego nawet nie chodzę na
me- ! cze, ale nikomu o tym nie mówię, bo wyśmieliby mnie, że niby mały
chłopczyk boi się, że mu kości połamią. A ja po prostu nie chcę się pchać. Poza
tym, jeśli już mam być szczery, to kiedy patrzę na piłkarzy biegających po
boisku, zawsze myślę o czymś innym. Zupełnie nie mogę zmusić się do śledzenia
przebiegu gry.
Idę więc sobie wolniutko, a przede mną jakaś parka. Patrzę na ich plecy i myślę
o Janku. Mądrze sobie wykombinował, a ja tak żyję bez żadnego celu. No i
rodzinkę ma, trzeba przyznać, nie byle jaką: ojciec pilot-obla-tywacz!
Nagle kobieta idąca przede mną zaśmiała się. Zamarłem i natychmiast wszystko
wyle-. ciało mi z głowy — okazało się, że ta kobieta to moja matka.
Nie wiedziałem, jak postąpić: podejść czy nie? Po raz pierwszy w życiu spotkałem
ma- ' mę w towarzystwie mężczyzny. Pewnie, że to nic nadzwyczajnego, ale jednak
jakoś mi było nieprzyjemnie. Może dlatego, że nie szła sobie zwyczajnie, ale
spacerowała pod rękę? Mama zresztą wydała mi się jakaś inna niż zwykle: nawet w
ruchach, nawet w sposobie trzymania głowy.
Na. wszelki wypadek postanowiłem zwolnić i teraz miałem ją tuż przed sobą.
Mężczyzna szedł dużymi krokami — pewny siebie, zamaszysty — a matka dreptała
obok niego. Jest też mała, tak~jak ja, i chudziutka. Wy-
gląda na dziewczynkę, ma piegi na nosie. Dlatego w pracy dotąd wszyscy ją
nazywają Halą, chociaż skończyła już trzydzieści trzy lata..
Weszli na podwórze, a ja dla skrócenia czasu, póki oni się tam będą żegnać,
wstąpiłem do sklepu z galanterią w dawnym domu Puszkina.
Teraz juź dobrze znam4ten dom: jest nieduży, zaledwie jednopiętrowy. W prawym
skrzydle są mieszkania, w lewym — mały sklep dziewiarski. Jeśli wchodzi tam
jednocześnie pięć osób, nie można się obrócić.
Wyobraziłem sobie, że pewno tu, gdzie teraz jest ten sklepik, kiedyś był pokój
Puszkina, i zacząłem tam często zaglądać. Przecież to ciekawe. Wchodzę niby
nigdy nic i stoję. Sprzedawczynie — a są tylko dwie — już mnie znają. Jedna
trochę starsza, druga młoda, na głowie ma wieżę z włosów. Zawsze mówię im dzień
dobry i nawet kiedyś chciałem opowiedzieć, w jakim niezwykłym miejscu pracują.
Może nie wiedzą o tym.
Wszedłem i zatrzymałem się przy oknie. Nie wiadomo dlaczego, gdy się patrzy
przez okno, ludzie wydają się inni, niż są naprawdę. Czasem nawet nie można
poznać znajomych.
Jedna z ekspedientek podeszła do mnie, ta młoda, z wieżą na głowie. Wyjrzała
przez okno nad moim ramieniem: że niby ciekawa, co ja tam widzę takiego
nadzwyczajnego.
— Czego tak u nas wypatrujesz? — zapytała.
24
25
— Ja? Niczego...
— Bo to przychodzą tu różni — powiedziała, a wszyscy w sklepie spojrzeli na nas
?—
— a potem z lady giną rozmaite rzeczy.
— Ależ! — miałem zamiar wyjaśnić jej, dlaczego przychodzę do nich, zrozumiałem
jednak, że po prostu nazwała mnie złodziejem. A ja chciałem opowiedzieć o
Puszkinie...
— Ach, że też pani... — zacząłem i skiero-! wałem się do wyjścia.
Po chwili pod wpływem jakiegoś impuls su zawróciłem i podbiegłem do niej.
—? Może pani chce zajrzeć do mojej teczki? I Proszę bardzo. — Otworzyłem teczkę
i podsunąłem jej pod nos. — Ą może mam wywrócić kieszenie... — Zacząłem wywracać
kieszenie spodni i, na ziemię wypadł mój konik.
Podniosłem go i wyszedłem. Dowlokłem się do naszego domu, zatrzymałem się w
bramie, wyjrzałem: stali jeszcze przed drzwiami i rozmawiali. Zimno mi było stać
tak bez ruchu — w bramie zawsze jest przeciąg i jakiś piwniczny zapach, a mama i
ten pan wciąż rozmawiali, wymachiwali rękami, śmiali się, widocznie coś
wspominali.
Aż wreszcie ten mężczyzna odczepił się od mojej matki. Mama znikła za drzwiami
klatki schodowej, a on zaczął szybko zbliżać się do mnie. Przeszedł takim samym
zamaszystym krokiem, coś podśpiewując pod nosem. Widzieliście go, jak to się
rozśpiewał. Nie lubię takich ludzi — zanadto gładki, elegancki, idzie sobie
obojętnie, jakby go nic nie obchodziło.,
26
O mało zresztą nie przejechał mi ręką po nosie — na szczęście zdążyłem odskoczyć
— i nawet nie spojrzał w moją stronę.
Wszedłem na podwórze i zerknąłem na okna naszego mieszkania. Okna jak okna. Nic
na nich nie napisane. Ojciec prosił mnie: „Opiekuj się matką". Ale jak to zrobić?
Nie wiadomo. Wczoraj też pewno przez tego mężczyznę późno wróciła do domu i nie
powiedziała mi dlaczego, chociaż zawsze wszystko sobie opowiadamy. Mama lubiła
opowiadać mi o kolegach z pracy i nawet o ich rodzinach. Nikogo z nich nigdy nie
widziałem, ale wszystkich mogę sobie wyobrazić. A teraz wyraźnie coś ukrywa
przede mną.
Podwórze wydało mi się małe, nie zdążyłem się opamiętać, kiedy już stałem przed
drzwiami na nasze schody. Nogi wrosły mi w ziemię. Może w tym samym miejscu, na
którym przed chwilą stała matka, przez które po raz ostatni trzy lata temu
przeszedł mój ojciec, ?
Nagle wydało mi się, że czuję ramię ojca, który tak mocno i niespodziewanie
przytulił się do mnie, że się prawie zachwiałem. A potem objął mnie. Jakże mi
było dobrze, kiedy tak czułem na ramieniu jego rękę!
Ojciec często do mnie przychodzi. Najpierw to zawsze było w nocy. Zjawiał się w
naj-ciaśniejszym kącie pokoju i stał tam. Niewygodnie musiało mu być — jest
przecież duży i tęgi, ale stał. Z początku starałem s|ę zapomnieć o jego
obecności, myślałem o różnych sprawach całego dnia albo o treści ja-
27
kichś książek, albo coś sobie śpiewałem w duchu. To jednak nie pomagało, więc
zacząłem z nim rozmawiać, o tak jak teraz. W myśli ubierałem go w mundur
wojskowy — podobał mi się w tym mundurze — i zawieszałem na jego piersi ordery.
Całą wojnę przebył na froncie i miał dużo odznaczeń. Dotąd przechowujemy jego
dwa ordery: Wojny Narodowej i polski Krzyż Walecznych, a dwa Czerwonego
Sztandaru — musieliśmy oddać do Ministerstwa Spraw Wojskowych. Takie jest prawo.
Szkoda, bardzo mi się podobały te ordery.
Ojciec umarł trzy lata temu i może wszyscy myślą, że o nim zapomniałem, ale
przeciwnie, w'ciągu tych trzech lat mocno tkwił mi w pamięci i nie ma dnia,
żebym go nie wspominał. Teraz też idzie koło mnie i na ramieniu czuję miłe
ciepło jego ręki. Jaka ciężka jest ta ręka! To dlatego, że wychował się w
rodzinie drwali, a na wojnie był artylerzystą. Przy takich pracach ręce nie mają
czasu odpoczywać.
Poszedłbym z ojcem na skwerek, gdzie bawią się dzieci' — strasznie piszczą, ale
zupełnie mi to nie przeszkadza myśleć.
5
Matka siedziała przy oknie i czytała książkę. Można by przypuszczać, że siedzi
tak już dwie godziny, ale można by też pomyśleć, że złapała do ręki książkę,
kiedy usłyszała, że otwieram drzwi.
— Dlaczego tak późno? — zapytała doty-
28
kając koniuszkami palców jednej ręki palce drugiej. Zawsze bolą ją od maszyny.
Chciałem już odpowiedzieć, że byłem u Ku-łakowów, ale mnie uprzedziła:
— Niepokoiłam się.
Sprytnie to wymyśliła, dopiero co przyszła i może wcale nie pamiętała o mnie, a
mówi: „niepokoiłam się". Odwróciłem się i poszedłem do łazienki. Trzeba przecież
było coś zrobić ze sobą. W łazience zacząłem myć ręce, namydliłem trzy razy,
zastanawiałem się, jak mam postąpić.
To okropne, że jestem taki niezdecydowany i litościwy. Dlatego zawsze przegrywam
we wszystkie gry, choćby i w szachy, bo mi żal przeciwnika.
Woda lała się głośno i nie usłyszałem nawet, że mama weszła do łazienki. Stanęła
przede mną niespodziewanie i tak jakoś zajrzała mi w oczy, że odgadła moje myśli.
Czasami ktoś tak spojrzy człowiekowi w oczy, że wszystko w nich wyczyta. Mama
właśnie wyczytała wszystko w moich oczach i domyśliła się, że widziałem ją z tym
panem, który ją odprowadzał. Mimo to udała, że nic nie wie.
— Głodny jesteś? — zapytała, jakby to było w tej chwili najważniejsze.
— Nie — odpowiedziałem namydlając chyba dziesiąty raz ręce.
Mama wciąż stała ??'???.
— Wiesz, dostałam dużą robotę do domu. Pewien młody naukowiec dał mi do
przepisania swoją pracę doktorską. Będę mogła
29
kupić ci nową kurtkę narciarską. Zima za pasem.
Już ja sobie wyobrażam, co to za młody naukowiec. Ręce zdrętwiały mi od zimnej
wody, więc zacząłem je wycierać.
Uważałem, że coś ubliżającego jest w tym, że mama będzie przepisywać jego pracę,
a potem za zarobione pieniądze kupi mi kurtkę.
— Moja stara nie jest jeszcze taka' zła — — powiedziałem.
Mama chwilę milczała, potem dotknęła skroni końcami palców — to znaczy, że
rozbolała ją głowa. Zobaczyłem, jak na lewej skroni pod jej cienkimi,
przezroczystymi palcami gwałtownie pulsowała żyłka. Zbladły jej nawet piegi na
nosie.
Wróciliśmy do pokoju i siedliśmy każde w innym kącie. Zawsze, nawet jeśli się
gniewamy, siedzimy w tym samym pokoju. Mama kiedyś powiedziała, że jeśli zrobi
mi przykrość, to mój żal natychmiast jej się
udziela.
— Gwoździku! — zawołała. Zawsze wymyśla dla mnie różne imiona, jak jest w
dobrym humorze albo wbrew wszystkiemu stara się być w dobrym humorze. —
Gwoździku, może mi jednak powiesz, gdzie byłeś i czemu nie chcesz nic jeść?
?
A może naprawdę ten pan dał tylko mamie swoją pracę do przepisania?
__ Byłem u Kułakowów. To są nowi w na-
szej«klasie. Brat i siostra. Janek i Tosia. Mieszkają na Płotnikowskiej w nowym
domu...
30
Mama słuchała z uśmiechem. Nie wiedziałem, czy,ten uśmiech przeznaczony jest dla
mnie, czy nie.
— Razem z ich mamą piekliśmy mięso. Bardzo się udało. A ojciec ich jest
pilotem-oblaty-waczem. Nie było go w domu, ale widziałem jego fotografie. Cała
ściana nad biurkiem Janka jest nimi zawieszona.
Mama znowu uśmiechnęła się do czegoś. Nawet miałem ochotę obejrzeć się, bo
wyglądało tak, jakby uśmiechała się do kogoś stojącego za mną. Mnie się czasem
tak zdarza. Na przykład nieraz wydaje mi się, że wchodzę do swojego pokoju, a
tam siedzi ojciec. Właśnie teraz także chciałem obejrzeć się i zrobiłbym to, ale
w tej chwili trzasn'ęły drzwi wejściowe i do pokoju wszedł mój dziadek.
Przyszedł z nim kierowca taksówki. Przynieśli duże, tekturowe pudło. Od razu
poznałem, co to za pudło, ale wszystko było tak nieoczekiwane, że nawet bałem
się czegoś spodziewać.
Potem kierowca wyszedł i dziadek powiedział:
— No i cóż wy na to?
Rozwiązałem sznurek, uchyliłem pokrywkę pudła i zobaczyłem politurowaną obudowę
telewizora.
— W porządku — powiedziałem.
— ,,W porządku" — przedrzeźniał mnie dziadek. — Dosyć skromne słówko znalazłeś
na wyrażenie zachwytu i radości.
Milczałem, nie miałem tu nic do powiedzenia, kiedy i tak wszystko było jasne:
pośrodku
31
pokoju stoi telewizor i to naprawdę jest w po- 1 rządku. Najwyższy, cudowny,
wstrząsający, 1 niezwykły porządek.
Mama też podbiegła do pudła, pogłaska- I ła gładką, polerowaną powierzchnię i
powie- I działa:
— Taka droga rzecz. Dziękuję, ojcze... Te- 1 raz wieczorami nie będziemy się
nudzili. A dla I Jurka to nawet bardzo pożyteczne, telewizja 1 wciąż nadaje
programy dla dzieci. Wszyscy je- I go koledzy mają telewizory, mógłby nie do- I
równać im w rozwoju.
— Dobrze, dobrze — przerwał dziadek. —I Gdzie postawimy ten mebel?
— O tam, w kącie. Tymczasem na podłodze, I a potem kupimy mały stolik. — Mama z
nie- I pokojem spojrzała na dziadka. Była jakaś za- I żenowana. — Dostałam pracę
do domuj prze- i piszę, zarobię trochę pieniędzy i kupimy sto- 1 lik. A ty,
Jurku, trochę poczekasz na tę kur- I tkę, dobrze?
— Mogę poczekać — zgodziłem się. Przy- I kro mi było za matkę, że tak wobec
dzia- 1 dka...
—? A właściwie sam mogę zrobić stolik na I zajęciach praktycznych. Nasz pan lubi,
jak ro- 1 bimy coś dla domu.
—? Już ja znam tę waszą robotę. Nic, tylko I oszukaństwo. Postawisz na swoim
stoliku tele- I wizor, który kosztuje sto dziewięćdziesiąt rubli, a stolik
trrach... i po telewizorze. .
—? My robimy solidnie. Pan mówił, że ma- | my złote ręce!
— „Złote ręce!" Odejdź, proszę cię, od te- I
32
lewizora. Rozumiesz? Nie tyś kupił, nie ty będziesz psuł.
— A czyż ja chcę psuć?
— Idź sobie, idź, ja wszystko zrobię razem z mamą.
Odwróciłem się i odszedłem do okna, a oni tymczasem sapali koło tego telewizora,
wyjmowali go z pudła, ustawiali w kącie, dziadek sprawdzał lakier i wykończenie.
„Niech sobie sprawdza — pomyślałem. — Nawet nie wie, co trzeba sprawdzić".
Miałem ochotę obejrzeć się i zobaczyć, co oni tam wyczyniają, ale zapanowałem
nad sobą — nie obejrzałem się. Stoję, patrzę przez okno, a jednocześnie słucham,
co mówią mama i dziadek.
—- Skąd nagle taka hojność? — zapytała mama.
— A któż wam pomoże, jeśli nie ja? — odpowiedział dziadek.
— Dziękuję. ^
— Tylko zapowiedz Jurkowi, żeby nie sprowadzał tu dzieci z całego domu. Zaraz
by zmajstrowały...
— No pewnie. Potem tylko dodatkowa robota — matka wpadła w ten sam ton. —
Zadepczą podłogi...
Mama mówiła bez przekonania, przecież była całkiem inna i to, co teraz mówiła,
zupełnie do niej nie plasowało. Po prostu starała się przypodobać dziadkowi, i
to wszystko dla jakiegoś tam telewizora! Kicham na ten telewizor. Nigdy do niego
się nie zbliżę.
Najgorsze, jeśli człowiek coś w sobie dusi. Powinienem teraz porozmawiać z
dziadkiem,
3 Każdy marzy o psie
33
jak się patrzy, a ja milczę. Wiem, że dziadek jest skąpy, niesprawiedliwy, a
wybaczarrrmu j to i nawet chwalę w rozmowach z kolegami. To dziwne. Obcych sądzi
się surowo, a rodzinie wszystko się wybacza. Chociaż Janek na moim miejscu nie
wybaczyłby.
— Jurek! -?- zawołał dziadek. — Chodź tu, pomóż.
Nawet się nie odwróciłem.
— Zdaje się, że wpadłem w niełaskę — powiedział. — Widać, że jesteśmy bardzo
wrażliwi.
— Jurek, bądź sprawiedliwy dla dziadka — mama starała się załagodzić sytuację.
— Gdyby nie on, naprawdę nie dalibyśmy sobie rady.
Nie wybaczę mu! Nie, nie! Miałem ochotę sprawić sobie jakiś ból, dotkliwy ból,
uderzyć siebie, żebym mógł zapłakać. Przyłożyłem czoło do szyby i przycisnąłem z
całej siły: rozpłaszczyłem nos, przycisnąłem usta i zapatrzyłem się w okno
naprzeciwko, gdzie kilka osób siedziało przy herbacie. Tak sobie zgodnie
siedzieli i pili herbatę, aż nagfe ktoś zerwał się z miejsca, zaczął wymachiwać
rękami i krzyczeć. ,]
— Ech, smarkacz! Ale to nic, to nic. Ja się nie obrażam. Wyrośnie z tego,
zrozumie i jeszcze będzie mnie dobrze wspominał — dziadek uspokajał mamę.
W tej chwili zadzwonił telefon i mama wybiegła na korytarz. O czymś tam długo
gadała, ale nic nie było słychać, bo dziadek włączył swój telewizor i
wypróbowywał dźwięk. Tak
34
wypróbowywał, że, aż dudniło w uszach od tego hałasu. A potem mama wróciła.
Miała na sobie nowy płaszcz. Taki ciaśniutki płaszcz z brązowego sztruksu. Sama
go uszyła, a mierzyła na mnie. Jeszcze nigdy nie widziałem jej w tym płaszczu.
. — No, więc jak wygląda w tym twoja stara mama, Sieriożka? — zapytała.
To już tak będzie przez cały wieczór. To Gwoździk, to Sieriożka, to znów
Łopuszek. Bawi ją, że bez wahania odzywam się na wszystkie te przezwiska.
— Fajno — powiedziałem.
Naprawdę do twarzy jej było w tym płaszczu. Wyglądała jakoś niezwyczajnie, jak
Kopciuszek czy też jakiś brązowy ptaszek, i uprzytomniłem sobie, że palto uszyła
dla niego. Najwyraźniej chciała go zachwycić, bo przecież szyła przez całe
miesiące całkiem bez pośpiechu, a teraz nagle skończyła w dwa dni.
Podeszła do lustra, przypudrowała sobie nos i powiedziała:
— Zaraz wrócę.
Obaj z dziadkiem w milczeniu spojrzeliśmy na mamę. Każdy z n&s doskonale
wiedział, o co chodzi, ale wszyscy troje bawiliśmy się nadal w kotka i myszkę.
Nikt nie chciał pierwszy powiedzieć prawdy.
— Skoczę tylko do sklepu — powiedziała mama. — I jeszcze gdzieś tam...
Zawróciła do wyjścia, a ja chciałem zawołać za nią, że wiem, o jaki sklep chodzi
— tak mnie to podcięło, tak wyglądało na zdradę.
3"
35
Poczułem nawet zapach tej zdrady: jakiś kwaśny, nie znany mi- zapach, który
mocno uderzył mi do nosa. Dawniej mama nigdy nie kupowała perfum, mówiła, że są
za drogie.
Mama jakby wyczuła mój nastrój, stanęła w drzwiach i obejrzała się. Te żałośnie
błagalne oczy i blady uśmiech, którym zawsze pokrywała swoje wahanie, chwyciły
mnie za serce i nic już nie mogłem jej powiedzieć.
Wyszła. Zamiast jej postaci w drzwiach przedpokoju ciemna pustka. Patrzyłem
wciąż w tę pustkę łudząc się, że mama wróci, zdejmie płaszcz i zostanie w domu.
Ojciec pewno potępiłby mnie za to. Jakże — powiedziałby — opiekujesz się mamą,
jeśli teraz jej nie zatrzymałeś? Miałby rację...
Wyszedłem do ciemnego przedpokoju i nie zapalając światła zacząłem się ubierać.
Dziadek wsunął się za mną i zapalił lampę.
— Zaraz wrócę — powiedziałem naśladując mamę. — Skoczę tylko do kolegi i
jeszcze gdzieś-tam...
— Nie wolno ci sądzić matki. Jesteś jeszcze na to za mały.
A więc on też domyśla się wszystkiego. W takim razie nie mam już nic do
wyjaśnienia. Było nie było; trzasnąłem drzwiami tak mocno, że bez słów zrozumiał,
co o tym myślę.
6
Efef zamknął gruby, zniszczony zeszyt. Widocznie dotąd go czytał- i
przeszkodziło mu moje wejście. Miał tę wielką zaletę, że ni-
36
gdy nie wypowiadał ulubionego zdania ludzi dorosłych, którzy zawsze są zajęci i
jak najprędzej chcieliby się nas pozbyć: „czego chcesz, drogi chłopcze" albo
„mój kochany". Uważam, że to wcale nie zachęca do nawiązania rozmowy, przeciwnie
— odbiera wszelką ochotę.
Efef tak nie postępował. Rozumiał — jeśli ktoś przychodzi do niego, to widocznie
musi przyjść. Widocznie tak powinno być.
Milczeliśmy.
Tak jak zawsze wszystkie guziki przy bluzie miał^ zapięte na nieodpowiednie
dziurki i kołnierz przekręcony na bok. Tak, był zupełnie inny niż nauczyciel
historii zawsze w świeżym, odprasowanym garniturze, „uprzejmy i czarujący".
Efef wielu rzeczy nie dostrzegał i nie umiał prowadzić zwykłych rozmów o
pogodzie — jest wiatr czy nie ma — albo o jakichś innych bzdurach. Po prostu nie
umiał mówić o byle czym.
— Czytałem teraz listy ojca do mamy. Mama wkleiła je do tego zeszytu, żeby się
nie pogubiły — wskazał zeszyt leżący na stole. — I niestety przekonałem się, że
właściwie nic nie pamiętam dokładnie. Rozumiesz? Nic... Aż mi wstyd. Wystarczy,
żebym przymknął oczy, a widzę ojca, matkę, nasz pokój. Tapety były prawie białe
i mama pozwalała mi na nich rysować. Ale o czym wtedy rozmawialiśmy — nie
pamiętam... Mój ojciec był inżynierem elektrykiem i ciągle budował gdzieś
elektrownie. A ja mieszkałem z mamą w Moskwie i nic
37
innego nie robiliśmy oboje, tylko czekaliśmy na ojca. Pamiętam zaledwie jego
trzy przyjazdy przez całe moje życie. Za pierwszym razem przyjechał w cywilnym
ubraniu, miał dwadzieścia pięć lat, ale w moim pojęciu wyglądał na dziadka, 'bo
nosił brodę. Przed wyjazdem na ścianie koło moich rysunków namalował kota z
zielonymi oczami. Potem w czterdziestym pierwszym roku biegłem z mamą na Dworzec
Białoruski — ojciec jechał na front przez Moskwę. Zdjął wtedy gwiazdkę ze swojej
czapki i podarował mi.
Wrócił już po zakończeniu wojny. Któregoś ranka wszedł do pokoju, jakby nie było
go tutaj zaledwie parę dni. Miał własne klucze i otworzył drzwi do mieszkania
tak cicho, że nie usłyszeliśmy.
Z tymi kluczami to była cała historia. Naszej sąsiadce skradziono torebkę, w
której były klucze, więc bała się, żeby się do nas nie włamano, i kupiła nowy
zamek. A ja go założyłem. Mama wróciła z pracy, zobaczyła nowy zamek i
rozpłakała się...
A dzisiaj przeczytałem list z frontu, w którym ojciec pisał, że dostał nowe
klucze od mieszkania, zrozumiałem, dlaczego mama wtedy płakała. Chciała, żeby
ojciec tam, na froncie miał przy sobie klucze od domu.
No a wtedy wszedł do pokoju, zdjął czapkę i zobaczyłem, że jest zupełnie siwy. A
w kilka dni po powrocie odpruł naramienniki i znowu wyjechał... Niedługo potem
zginął odbu-
38
dowując Dnieproges... Rozerwała go niemiecka mina...
Umilkł. Wiem, co to znaczy, kiedy ktoś tak milczy. W takich chwilach czy nawet
sekundach zapalają się przed oczami malutkie ogniska, obrazy z przeszłości.
Teraz Efef z pewnością widział ojca i matkę, ich pokój z rysunkami na ścianie,
tego kota o zielonych oczach.
— Nie wiem dlaczego, ale ze wszystkich moich nauczycieli zapamiętałem tylko
nauczyciela geografii — wrócił do swoich wspomnień , (nie przerywałem mu i nie
przeszkadzałem: niech się wygada, jeśli mu to potrzebne). — Zawsze opowiadał nam
to, czego nie było w książkach, w podręcznikach, i dlatego lubiliśmy go...
Pamiętam, jak wyglądali moi koledzy, ale siebie nie pamiętam. Nie mogłem
przecież widzieć siebie.' Ty też się o tym przekonasz — ja lepiej ciebie
zapamiętam niż ty sam siebie. Zostaniesz w mojej pamięci taki, jaki jesteś teraz:
mały, kędzierzawy, z takim wyrazem twarzy, jakby cię przed chwilą ktoś
skrzywdził i jakbyś potem krążył po ulicach rozmawiając sam ze sobą... W
poszukiwaniu prawdy, którą niełatwo jest znaleźć... A ty nie będziesz siebie
pamiętał takim. Czy to dobrze, czy źle? Jak myślisz?
i— Nie wiem.
— Chyba dobrze. Każdy powinien mniej myśleć o sobie, a więcej o innych. — Znowu
zamilkł, odchylił się na oparcie fotela i dodał: —?? jeśli chodzi o matkę...
39
Wstał, podszedł do półki, wziął jakąś książkę i zaczął czytać:
— „Jeśli chodzi o matkę, to oczywiście ja najwcześniej ze wszystkich
dostrzegłem ją i zrozumiałem. Matka była dla mnie istotą.zu-pełnie wyjątkową,
ściśle związaną ze mną — dostrzegłem i wyczułem ją z pewnością wtedy, kiedy
dostrzegłem siebie samego... Z matką wiąże się najboleśniejsza miłość w całym
moim życiu. Wszyscy i wszystko, co kochamy, to nasza męka — ileż wart jest
choćby wieczysty strach przed