WŁADIMIR ŹELEZNIKOW KAŻDY MARZY O PSIE Przełożyła MARTA OKOŁÓW-PODHORSKA INSTYTUT WYDAWNICZY • NASZA KSIĘGARNIA 1978 Tytuł oryginału KAŻDYJ MIECZTAJET O SOBAKIE Izdatielstwo „Dietskaja Litieratura", Moskwa 1966 (g) Copyright for the Polish edition by I. W. „Nasza Księgarnia", Warszawa 1978 Okładkę i stronę tytułową projektowała MAŁGORZATA RÓŻAŃSKA Akc _Jl.„. /19? Mniej więcej przed dwoma laty poznałem chłopca, któremu koledzy, nie wiem dlaczego, nadali przezwisko Sokratesik. Opowiedział mi pełną niezwykłych wydarzeń historię swojego życia. Nie myślcie, że tak od razu wszystko mi po prostu wyłożył. Jako prawdziwy mężczyzna, był oszczędny w słowach. Ale stopniowo dowiedziałem się od niego i o jego matce, i o tajemniczej sprawie skarbu, i o wielu rzeczach. Było to opowiadanie o ludziach szlachetnych i zdrajcach, o dziewczętach i chłopcach z jego klasy i o prześlicznej Toś-ce Kułakowej. Jednakże walka, którą toczył Sokratesik, nie jest jeszcze skończona. Napisałem więc tę książkę, żebyście wszyscy mogli stanąć w szeregu obok Tośki i Sokratesika. Są bowiem dotąd ludzie, z którymi trzeba bezlitośnie walczyć, i są jeszcze pechowcy, którym trzeba pomagać. A jeśli kiedykolwiek znajdziecie się w Moskwie na znanym całemu światu Arbacie, może uda się wam spotkać Sokratesika i Tośkę. Możecie podejść do nich śmiało i zwrócić się z każdą prośbą. Zrobią dla was wszystko, co będą mogli. AUTOR 1 4 Tego dnia, kiedy zaczęło się to całe zamieszanie, ta historia, po której stałem się sławny w całej szkole, wyszedłem z domu później niż zwykle. Całe rano kręciłem się koło matki, czekając, aż nie pytana powie, gdzie była wczoraj do późnego wieczoru. Ale mama czemuś milczała. Dawniej, jeśli coś dłużej zatrzymało ją poza domem, już od progu, nawet nie zdją-wszy płaszcza, mówiła, dlaczego później wraca. A wczoraj milczała i dziś też bawi się w milczka. Wybiegłem z domu i popędziłem przez Ar-bat. Dobrze, że o tej porze na ulicy nie ma jeszcze takiego tłoku,jak później w dzień i nic specjalnie nie przeszkadza w biegu. Nie wpada7 się nikomu pod nogi, nikt nie potrąca i jeszcze jest mało samochodów. Nawet nie czuć wtedy zapachu benzyny w powietrzu. Nasza szkołą mieści się na małej uliczce, a ja mieszkam na znanym całemu światu moskiewskim Arbacie, obok domu, na którym przybito szarą marmurową tablicę z napisem, że, tu w roku 1831 mieszkał Aleksander Puszkin. 6 ' • Dawniej sto razy dziennie przebiegałem koło tej tablicy i nie widziałem jej. Całe trzynaście lat jej nie widziałem. Aż nagle w końcu zeszłego roku przyszedł do nas nowy nauczyciel literatury i kiedyś na lekcji spytał, gdzie mieszkam. Powiedziałem. „Ach tak? — mówi. — To obok domu Puszkina". A-Ja zapytałem, jak głupi: „Jakiego Puszkina?" Przecież nie mamy chyba wspólnych znajomych o tym nazwisku. „Aleksandra. Właśnie tego największego... Proszę cię, jak będziesz dziś wracał do domu, podnieś głowę i przeczytaj napis na tablicy pamiątkowej na domu nr 53." Dobrą godzinę stałem potem przed tą tablicą nie wierząc własnym oczom. Wyobraźcie sobie, że tablicę wmurowano, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. Jakże mogłem dotąd jej nie zauważyć! Nasz nauczyciel, Fiodor Fiodorowicz, jak się okazało, jest bardzo sympatyczny. Nazywamy go Efef. Ma zabawne nazwisko: Słonik. Jest humanistą, a nazwisko ma zoologiczne. Właściwie z początku wcale się nim nie zachwyciłem, bo na każdą okazję ma w zanadrzu cytat z literatury klasycznej, i to mi się nie podobało. Cóż to, nie umie powiedzieć własnymi słowami? Ale potem nawet zaczęło mi się to podobać. Kiedy przytacza jakiś cytat, to jakby stawiał kropkę. Krótko powiedziane i już człowiek wszystko rozumie. I jeszcze jedno: wygłaszając te swoje cytaty przejmuje się, ??? trzepie ich po prostu na pamięć. A w ogóle to komik. 7 Zaraz wszyscy powiedzą, że nie wolno tak mówić o nauczycielach. Że to są ludzie poważni, nie jacyś tam komicy. Ale ja nie w tym znaczeniu; że niby jest śmieszny jak klaun w cyrku. Przeciwnie, Efef nawet rzadko się śmieje, chociaż jest dosyć młody i nie zmęczony. Mówię o nim komik tylko dlatego, że jest taki niezwyczajny. Dla mnie wszyscy niezwyczajni ludzie to komicy. Efef zna różne niezwykłe wyrazy, umie słuchać tego, co mówi ktoś inny, i nie pcha się nikomu z kaloszami do duszy. Spojrzenie ma badawcze, a kiedy się z nim rozmawia, nigdy nie patrzy gdzieś w przestrzeń. W ogóle bardzośmy się zaprzyjaźnili i często wpadałem do jego „dziupli", jak nazywał swoje jednopokojowe mieszkanko. W tej sprawie też jak prawdziwy przyjaciel ogromnie mi dopomógł — przecież po tej historii ze skarbem po prostu nie dawano mi żyć. Wtedy Efef podtrzymał mnie na duchu. Przemówił do rozumu, wytłumaczył, czego należy się wstydzić w życiu, a czego nie. Uwierzyłem mu i muszę przyznać, że to mnie uratowało. i Właściwie wszystko zaczęło się z powodu skarbu. Nie, z powodu Janka Kułakowa. Nie, wszystko zaczęło się chyba z powodu mojej mamy. A może z powodu tego, że lubię fantazjować, wymyślać coś, czego wcale nie ma? 8 2 Biegłem przez całą drogę i dobiegłem, jak zawsze, równo pięć minut przed dzwonkiem. Wpadłem do klasy i natychmiast zobaczyłem, że na pierwszej ławce w moim rzędzie siedzi dwoje nowych: chłopiec i dziewczyna. Chłopiec jak chłopiec, ale dziewczynka ruda, że strach. Włosy potargane. Prawdziwy krzak porzeczek na głowie. Siedzą i rozmawiają sobie jakby nigdy nic. Nie wiem, jak kto, ale ja lubię, kiedy przychodzą nowi koledzy, bo nie wiadomo, skąd oni są, i to mnie ciekawi. Idę wprost na swoje miejsce, a oczy obracam w lewo, w lewo na tych nowych. Aż mi się zakręciło w głowie. Nagle podbiegła do mnie Lenka Popowa. Nastraszyłem się: po niej nie można się spodziewać niczego dobrego. — Dzień dobry — zaszczebiotała słodziutko. — Z czym byłeś łaskaw przyjść? — A mówi umyślnie na cały głos. Naturalnie popisuje się przed tymi nowymi. ,,Z czym byłem łaskaw przyjść?" — cóż za urocze pytanko, a to komediantka! Wiadomo przecież, z czym przychodzę: z teczką pełną książek i zeszytów. Ale czego ona się tak wydziera? Nagle przypomniałem sobie, że w tej właśnie teczce, z którą dopiero co przyszedłem, leży zeszyt do algebry, a w nim nie rozwiązane zadanie... Wyjąłem zeszyt, ? żeby rozwiązać zadanie. Lenka nie odchodzi, kręci się, wierci koło mnie. 9 — Chcesz, dam ci przepisać? — znowu wrzeszczy na całą klasę. Ruda obejrzała się. — Chcę — odpowiadam. Lenka skoczyła do swojej ławki, wyjęła zeszyt i podała mi uprzejmie. To wcale nie było do niej podobne. Raptem zobaczyłem, że nie ma warkoczy. Grom z jasnego nieba! Wczoraj jeszcze miała warkocze, a dziś — krótkie włosy! — Coś ty zrobiła? — pytam. Tak sobie zapytałem, zwyczajnie, przez grzeczność. — Nic. — Udaje, że nie stało się nic nadzwyczajnego. Lubi tak się zgrywać. — A gdzje warkocze? — W wieku atomu i nylonu — powiada znowu bardzo głośno, żeby ci nowi zwrócili na nią uwagę — warkocze tylko przeszkadzają. Pewnie, że kicham na jej warkocze. Dziewczyna z warkoczami czy bez, co za różnica, ale po prostu byłem zaskoczony. Znać kogoś sto lat tak, jak ja znałem Lenkę — i nagle zjawia się zupełnie inna osoba. Cienka, długa szyja, małe, sterczące uszki. — Zupełnie je obcięłaś? — Nie, chwilowo — odpowiada. — Jutro przyjdę z warkoczami. — I śmieje się zachwycona, że mnie przerobiła. Zauważyłem, jak ta nowa uśmiechnęła się i powiedziała coś do swojego sąsiada. Widocznie spodobał jej się dowcip tej korne Jiantki. Wszystkie one są takie same. Ruda znowu 10 obejrzała się, więc popatrzyłem na nią... No i chyba na długo odechce się jej tego oglądania. Jeśli mi przyjdzie ochota, to potrafię popatrzeć na kogoś tak, że ciarki go przejdą. Chociaż jest nowa, niech zna mores. A tobie, Leneczko, też jeszcze zaleję sadła za skórę. Targałem cię za warkocze, ale teraz za te krótkie włosy to dopiero wytargam! W pierwszej chwili chciałem jtej oddać zeszyt. Podejść, cisnąć go na ławkę, krzyknąć, żeby wszyscy usłyszeli: „Ach, przecież wczoraj sam zrobiłem to zadanie! — I dodać: — A szczerze mówiąc, bez tych warkoczy wyglądasz jak zwyczajny śledź..." Wstałem już, żeby to zrobić, ale się rozmyśliłem. Nie miałem ochoty z nią się zadawać. Ostatnia minuta przeleciała piorunem i rozległ się dzwonek. Do klasy wszedł Efef. Zawsze wpada tak gwałtownie, jakby się bał spóźnić. Rozgląda się po, klasie i mówi: „Nie traćmy czasu na próżno". Ale dziś mamy lekcję wychowawczą. Na tej lekcji Efef pozwala mówić wszystko, co kto chce. Można nawet żartować i robić różne głupstwa, można zadawać najróżniejsze pytania. Zaraz za nim wpadł do klasy Nieboraczew. Wszyscy go przezywają „Raczek-Niebora- czek". Chociaż siedzi na jednej ławce ze mną — nie wiem, czemu Efef posadził nas razem — jesteśmy zupełnie różni. — Dlaczego znowu się spóźniłeś? — zapytał nauczyciel. 11 — Ach, zamyśliłem się i przejechałem jeden przystanek! — Coś nowego! Widzę, że nauczyłeś się bujać. Dawniej tego nie zauważyłem. Akcentował wyraz „tego". Widocznie więc jakieś inne rzeczy, które nie bardzo mu się podobały, zauważył. Pewno miał na myśli to, że Nieboraczew to kujon i lizus. Naturalnie to się nikomu nie może podobać. Efef pochylił się nad swoją starą żołnierską torbą, którą dostał w spadku po ojcu, a wszyscy zamilkli i wyciągnęli szyje. Ja też wyciągnąłem szyję — jeśli Efef otwiera torbę, to już będzie coś ciekawego. Takie tam różne rzeczy nosi, że człowiekowi aż dech zapiera. Kiedyś, na przykład, na rosyjskim, kiedy już wszystkim ostatecznie zbrzydły rozważania na temat jednorodnych członów zdania, wyjął z torby jakąś cienką, zniszczoną książeczkę i bez żadnego wstępu zaczął czytać. Dotąd pamiętam, jak czytał obojętnym głosem, cicho, jednostajnie, jakby nie czytał, lecz opowiadał o tym, co sam widział. A potem wyjaśnił: „Żołnierz, który to napisał, już nie żyje. — I dodał z gniewem, z żalem: —? Za wcześnie umarł." Podawaliśmy sobie z rąk do rąk tę książkę, każdy ją oglądał, wreszcie doszła do mnie. Otworzyłem ją, przeczytałem: „E. Kazakie-wicz. Gwiazda." A pod tytułem odręczny napis: „Towarzyszowi z ziemianki". I nazwisko autora. To ojciec naszego nauczyciela był tym „towarzyszem z ziemianki". Tak, to była książka prawdziwa, cała prawda o tym, jak walczyli, jak umierali. Jeśli ktoś jej nie zna, radzę przeczytać. Wreszcie Efef przestał grzebać w swojej historycznej torbie i ku ogólnemu rozczarowaniu wyjął zwykły zeszyt szkolny. — Proszę, to dla ciebie — podał go Niebo-raczewowi. — Codziennie będziesz tu zapisywał, ile razy skłamałeś. Miał rację, nie lubił kłamczuchów. Innym też dawał już takie zeszyty, ale nigdy potem ich nie sprawdzał. Dawał zeszyt, i koniec, dalej, każdy już robił, jak chciał. ?—? Udało mi się — chwalił się Nieboraczew siadając koło mnie. — Myślałem już, że stary mnie nie wpuści do klasy. Nie odpowiedziałem, bo w tej chwili Efef podszedł właśnie do nowych. Wstali. — Jak się nazywacie? — zapytał. — Kułakowowie — odpowiedziała ruda. — On ma na imię Jan, a ja Tosia. — Mówiła wolno i spokojnie. — Jesteśmy rodzeństwem. Ależ wysoki był ten Janek Kułaków! O głowę wyższy od niej. — Dobrze, siadajcie. Rodzeństwo, mam nadzieję, że będziemy w przyjaźni... Rodzeństwo... — Miał zwyczaj kilka razy powtarzać to, co przed chwilą usłyszał. Mówiłem przecież,, jże to komik. Powtarza w kółko to samo, a jednocześnie pewno myśli o tych nowych, którzy odtąd raz na zawsze zajmą w jego głowie jakieś miejsce. Będzie rozmyślał o Kułakowach może do same- 12 I 13 go wieczora, chociaż jeszcze nic o nich nie wie. Zawsze tak robi. Kiedyś przyznał mi się, że raczej woli myśleć o nieznajomych niż o znajomych. O znajomych wszystko się wie, o nieznajomych można sobie wyobrażać, co się podoba. Teraz ja tak samo jak on często rozmyślam o nieznajomych. Dawniej zawste myślałem o dziadku, o matce albo o swojej klasie i na tym koniec. A teraz, kiedy zobaczę na ulicy jakiegoś chłopaka, jakiegoś sympatycznego drągala, jak na przykład ten Janek Kułaków, to cały dzień myślę o nim, wyobrażam sobie, że został moim najbliższym przyjacielem i wszyscy mi tego zazdroszczą. Pogrążyłem się w takich myślach — już mi się wydało, że jestem tym najbliższym przyjacielem nowego kolegi —'i nawet nie zauważyłem, kiedy wyciągnąłem z kieszeni dziecinną zabawkę, małego drewnianego konika. Wczoraj przypadkiem znalazłem go w biurku grzebiąc w różnych starych gratach i czekając na matkę. Lubię grzebać w starych gratach i wspominać jakieś prawie zapomniane fakty z życia, które już nigdy się nie powtórzą. Chyba osiem lat mam tego konika. Wyciął mi go ojciec, kiedy po raz pierwszy wróciłem z nim z cyrku. Przedtem nigdy nie widziałem prawdziwego konia, więc zrobił mi go, żebym mógł bawić się w cyrk i wspominać, jak byliśmy tam razem. Nagle Raczek-Nieboraczek schylił się i wyrwał mi zabawkę. 14 — Oddaj — szepnąłem. — Ani myślę — odpowiedział. W tej chwili podszedł do nas Efef i Raczek dodał: — Siedź cicho, słuchaj, co mówi pan profesor. Ach, jaki pilny, zdyscyplinowany! Złapał cudzą rzecz i jeszcze się popisuje. — O co chodzi? — zapytał Efef. — Proszę — Raczek podał mojego konika. Wszyscy wytrzeszczali na nas gały: umierali z ciekawości, co też Efef trzyma w ręku. — Dzidziuś, prawdziwy dzidziuś — dowcipkował Raczek-Nieboraczek. — Nudzi mu się w szkole, więc przyniósł sobie zabaweczkę. Cała klasa chichotała. Nowi także patrzyli na mnie, tylko oni się nie śmieli. Na wszelki wypadek zachowali neutralność. A wszyscy inni zaśmiewali się. Nasza klasa umie śmiać się nawet wtedy, kiedy nie ma z czego. Efef w milczeniu oddał mi konika. On także się nie śmiał. Nie lubi, jeśli ktoś mu się podlizuje. Niektórzy nauczyciele lubią, ale on — nie. Nagle wyrwała się Zinka. — Panie profesorze, Lenka/ cięła włosy! Teraz cała klasa zainteresowała się Lenką. Zapomnieli o mnie. Wreszcie Lenka doczekała się tego, że wszyscy na nią patrzą, a co najważniejsze — także ci nowi! — W wieku atomu i nylonu wcale nie są potrzebne romantyczne warkocze. I w ogóle należy głowę rozwijać, a nie owijać — powiedziałem. Zauważyłem, że Efef leciutko ściągnął usta — zawsze tak robi, jeśli coś mu się nie podo- 15 -4 ba. Spojrzał na Lenkę, potem przeniósł wzrok na mnie. Miał jakiś niezwykły wyraz oczu: nie widział mnie, chociaż wprost na mnie patrzył. Powiedział głośno i powoli: Chociaż nad sobą nie władamy sami I mało jeszcze mamy lat, Slubujem zbawić cały świat, Lecz los wszechwładny nazwie nas głupcami. Dziwny wiersz. Jak to: „nad sobą nie władamy sami"? Na pauzie podbiegła do mnie Zinka i swoim tajemniczym, telepatycznym głosem szepnęła: — Pakaż mi swoją dłoń, a zgadnę, o czym myślisz — i złapała mnie za rękę. A ja, jak gdyby ulegając jakiemuś hipnotycznemu nakazowi, pomyślałem o tej rudej nowej. Zinka to straszny człowiek. Zdawałoby się na oko, że taka sobie zwykła grubaska, ale czasem coś ją napada i odgaduje cudze myśli. Albo, jeśli schowamy w klasie jakiś przedmiot, to go znajduje. Musiałem dosyć energicznie wyrwać rękę. Nie w głowie mi były w tej chwili tajemne sztuczki. — Przepadło, już zgadłam! — krzyknęła. — Czego się drzesz? — zapytałem cicho. — Widzieliście ją... — I dodałem znacząco: — Jeszcze nic nie wiadomo, co i jak... — A ja wiem, a.ja wiem!... — zawołała już całkiem nietelepatycznym głosem, roześmiała się i wybiegła z klasy. 16 3 Po lekcjach przybiegł nasz drużynowy, Borys Kapustin, z dziesiątej klasy. Już piąty rok jest naszym opiekunem, od drugiej. Ciąr-ga nas stale po jakichś tam muzeach biologicznych i wystawach przemysłowych, a raz nawet zaprowadził do Instytutu. Operowano wtedy psa nie lancetem chirurgicznym, lecz laserem. A potem całą godzinę trzymał nas na mrozie dowodząc, że to była nadzwyczajna operacja. Promień lasera zablokowuje naczynia krwionośne rozcinając je i operacja odbywa się bez krwi. Kiedy ktoś mu przerwał, obejrzał się i powiedział, że ma nas po dziurki w nosie i marzy o tym, żeby jak najprędzej skończyć szkołę i już nie mieć z nami do czynienia. Rzeczywiście chciał w ciągu roku przeskoczyć dwie klasy, ale nie dostał pozwolenia. Biegał nawet do ministerstwa, i tam jednak siedzieli konserwatyści. Efef też starał się mu pomóc — i też nic nie wyszło. Dowiedział się, że „prawo jest prawem" i koniec. Że wszyscy zaraz chcieliby przeskakiwać po dwie klasy i w szkole powstałoby jeszcze większe zamieszanie. Śmieszne, jak gdyby wszyscy byli jednakowi: przecież jeden może przeskoczyć w ciągu roku dwie klasy, a inny przez dwa lata, nie potrafi poradzić sobie z jedną klasą i nauczyciel z przykrością stawia mu trójki. Przecież to nie jest dla nikogo tajemnicą. A więc Borys wpaekdo klasy, zagruchotał 2 Każdy marzy o/pgie Hu ? '\ ~yj lep % • J swoimi blaszanymi pudełkami, których zawsze pełno nosi po kieszeniach. Trzyma w nich rozmaite żyjątka. — Koledzy! — krzyknął. — Wybierzemy zastępowych. Tylko w tempie nowoczesnym. Jak mówią Amerykanie, „stress" i „tension", co oznacza „napięcie" i „ciśnienie". Najpierw utworzono cztery zastępy. Znalazłem się w czwartym. A potem Borys powiedział: — Niech wstaną wszyscy, którzy nie dostali się do pierwszych czterech zastępów. Wstali: Nieboraczew, Lenka, Zinka-Tele-patka i oboje nowi. Dobrała się niezła paczka. Ten Janek Kułaków popatrzył na mnie i uśmiechnął się. Nie do kogoś tam uśmiechnął się, nie do dowcipnego Raczka-Nieboraczka i nawet nie do tej kozy Lenki, ale do mnie. Oczywiście odpowiedziałem mu uśmiechem i wstałem, jakbym nie dostał się jeszcze do żadnego zastępu. , — Dlaczego wstałeś? — zdziwił się Borys. Milczałem. Nie mogłem przecież powiedzieć, że Janek to sympatyczny chłopak i chcę być w tym samym zastępie, co on. Borys uważnie przyjrzał się nam. Chrząknął porozumiewaw-. czo — każdy lubi być domyślny — i powiedział: — Sami wybierzcie sobie zastępowych. Zerwał się i chciał już wyjść, już wychodził, kiedy coś zagruchotało mu w kieszeni i zaraz wyjął spore blaszane pudełko po landrynkach. 18 Otoczyliśmy Borysa. Ostrożnie otworzył pudełko: w garstce ziemi poruszał się jakiś robak. Zwijał się tam dosyć obrzydliwie. Lenka pisnęła z przerażenia, a nowa, ta mała ruda, widocznie wygadana, powiedziała: — E, zwyczajna dżdżownica! — Nie dżdżownica, lecz Lumbricus terre-stris. Bardzo ciekawe stworzenie: twórca czar-noziemu. To ci numer z tego Borysa: „bardzo ciekawe stworzenie"?! — Mój tata łowi ryby na takie lumbricu-sy! — powiedziała ta nowa i roześmiała się. A- śmieje się złośliwie i oczy też śmieją się jej ironicznie. Inna na jej miejscu nie powiedziałaby ani słowa, a ta naskoczyła nawet na Borysa. Borys to też ciapa, zamiast zgasić ją jakimś „miłym" słówkiem i osadzić na miejscu, zmieszał się i szybko odszedł. A ruda spojrzała na mnie. Na wszelki wypadek wolałem się odwrócić — nie chciałem dostać się jej na język, bo taka to może zrobić z człowieka ogólne pośmiewisko. Po wyjściu Borysa siedliśmy w kącie i na mój wniosek wybraliśmy na zastępowego Janka Kułakowa. Jednogłośnie, nawet zanadto jednogłośnie, bo Lenka podniosła aż obie ręce naraz. — Dobrze, zgadzam się — powiedział Janek. — Tylko pamiętajcie: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. — Zapisał w zeszycie nasze nazwiska i dodał: — Najpierw spi- 19 szemy, czym zajmują się wasi rodzice. Kolejno będziemy się odwiedzać i poprosimy, żeby rodzice opowiadali nam o swojej pracy. — Ach, jakie to ciekawe! — wyrwała się Lenka. — Świetny pomysł! — Nasz ojciec jest pilotem-oblatywaczem — zaczął Kułaków. — Może opowiedzieć o lotnictwie. A mama jest lekarzem. „Niezgorsza rodzinka" — pomyślałem. — Mój ojciec jest inżynierem, konstruktorem samochodów — powiedziała Lenka. — To się nam przyda — Janek spojrzał na Lenkę z uznaniem. Lenka aż zarumieniła się z radości, jakby jej powiedział, że jest najładniejsza na całym świecie, a Tośka głośno się zaśmiała. — Mój ojciec j est spawaczem, a mama la-borantką — oświadczyła Zinka. — Moi rodzice to ekonomiści — powiedział Raczek-Nieboraczek. —? A twoi? — Janek zwrócił się do mnie. Chętnie zastrzeliłbym ich wiadomością, że na przykład mój ojciec jest kosmonautą, a matka przynajmniej wybitną gwiazdą sportową... ;— Moja matka jest maszynistką — powiedziałem zwyczajnie. Wszyscy czemuś naraz umilkli, widocznie rozczarowani moją odpowiedzią. A może po prostu współczuli mi: sami mają takich wybitnych ojców i matki, a moja mama jest zwykłą maszynistką. Ja zaś nie znoszę, jeśli ktoś mi współczuje, mam to po ojcu. On także nie znosił żadnego współczucia. 20 — Mama codziennie pisze coś innego — dodałem. — I dowiaduje się różnych nowych rzeczy. — Wszystkie mamy są potrzebne, wszystkie mamy ważne — Nieboraczek ruszył dowcipem. Spojrzał na Tośkę — zauważyłem, że cały czas świdrował ją wzrokiem — i zaśmiał się. — Dowcipny Raczek-Nieboraczek — powiedziałem. — Pokręcił główką, powiedział złote słówko. — Wiesz, Nieboraczew, to brzydko — Janek znacząco położył mu rękę na" ramieniu. — Cóż takiego? Co ja powiedziałem? To zwyczajny żart. — Ale proszę cię, żebyś więcej w ten sposób nie żartował. Dobrze? — Dobrze, jak chcesz — zgodził się. Pewnie, że gwiżdżę na dowcipy tego błazna i sam mogę z nim dać sobie radę, a jednak przyjemnie mi było, że ten nowy ujął się za mną. Wracałem ze szkoły z Jankiem. Z bliska był bardzo podobny do siostry: takie same błyszczące oczy i gęsta czupryna/ Wpadł na mnie jak"wicher. ?—? Spodobałeś mi się — zaczął. — I spodobał mi się twój konik. Myślałem, że kpi sobie ze mnie «i dlatego wspomniał o koniku. Widocznie oboje z siostrą są tacy sami: lubią z kogoś zażartować... Powinienem był odpowiedzieć mu ostro, żeby nie wtrącał się do cudzych spraw, ale nie 21 umiałem wymyślić takich rzeczy na poczeka- 1 niu. Nieznacznie zerknąłem na niego i zdzi- I wiłem się: był zupełnie poważny. — To stara zabawka. Ojciec mi ją wyrzeź- I bił. — Tak właśnie myślałem, że to dla ciebie pamiątka... Jesteś marzycielem?... — Nie dał mi przyjść do słowa. Trzeszczał jak dobry karabin maszynowy. Walił pociskami przeciw- ] pancernymi. Niezły strzelec, wysokiej klasy. — A ja już znalazłem cel swoich marzeń. Na tym polega różnica między nami. Ale to nic i nie szkodzi. Pomimo to, proponuję ci przyjaźń. Zgoda? — Zgoda. Ach, jakże niesamowicie wysoki był ten Jarjek. Jego broda poruszała się gdzieś tam nad moją głową. Odsunąłem się, żeby to tak nie raziło. Chyba zauważył mój manewr i zro- I zumiał. — Masz dobry wzrost — powiedziałem. | — Pewno wezmą cię, do drużyny koszykarskiej . Tam wszyscy to takie żyrafy. Wcale się nie obraził, że nazwałem go ży- 'j rafą. — Wzrost to głupstwo. Najważniejszy jest cel w życiu. To dopiero człowiek! Nigdy jeszcze nikogo ] takiego nie znałem, był pierwszy w moim życiu. I to jest mój najbliższy przyjaciel. No, no, to mi się poszczęściło. — A jaki masz cel? — zapytałem. — Będę kochał ludzi, będę starał się robić dla nich coś niezwykłego — odpowiedział. 22 — I nigdy za to nie żądać niczego dla siebie. Jak sądzisz, czy to możliwe? — Nie wiem. Po prostu nie byłem przygotowany na taką rozmowę, nigdy się nad tym nie zastanawiałem i nie wiedziałem, co odpowiedzieć. — Codziennie o tym myślę. Ale czas tak wolno się posuwa. Żeby to zaraz machnąć się gdzieś na Daleką Północ albo na Kamczatkę, na jakąś wielką budowę. A tymczasem — mamy dopiero po j,rzynaście lat! Czekać i czekać, jeszcze na garnuszku rodziców! Zbrzydło mi już. — Tak. Czekać to nic przyjemnego. Bardzo chciałem dowiedzieć się czegoś o jego życiu: jak to się stało, że jest taki? Ale nie wypadało się dopytywać. Zatrzymaliśmy się przed wspaniałym, nowym domem na Płotnikowskiej. To taki piękny dom, który zna cała Moskwa — ogromne,, okna, balkony, arkady. Kułaków mieszkał • właśnie w tym domu. Całkiem nie jak zwykły człowiek, ale prawie jakiś czarodziej! — Wstąp do mnie — zaproponował. Oczywiście nie odmówiłem. Zresztą, czy ktoś inny na moim miejscu oparłby się takiemu zaproszeniu? 4 ' : Wyszedłem od Kułakowów dopiero o szóstej. O tej porze na Ar bacie panuje największy tłok, wszyscy po pracy wracają do domu. Pchają się niemożliwie, a w sklepach ruch 23 jak w metrze, kiedy tłumy jadą na mecz piłki nożnej. Dlatego nawet nie chodzę na me- ! cze, ale nikomu o tym nie mówię, bo wyśmieliby mnie, że niby mały chłopczyk boi się, że mu kości połamią. A ja po prostu nie chcę się pchać. Poza tym, jeśli już mam być szczery, to kiedy patrzę na piłkarzy biegających po boisku, zawsze myślę o czymś innym. Zupełnie nie mogę zmusić się do śledzenia przebiegu gry. Idę więc sobie wolniutko, a przede mną jakaś parka. Patrzę na ich plecy i myślę o Janku. Mądrze sobie wykombinował, a ja tak żyję bez żadnego celu. No i rodzinkę ma, trzeba przyznać, nie byle jaką: ojciec pilot-obla-tywacz! Nagle kobieta idąca przede mną zaśmiała się. Zamarłem i natychmiast wszystko wyle-. ciało mi z głowy — okazało się, że ta kobieta to moja matka. Nie wiedziałem, jak postąpić: podejść czy nie? Po raz pierwszy w życiu spotkałem ma- ' mę w towarzystwie mężczyzny. Pewnie, że to nic nadzwyczajnego, ale jednak jakoś mi było nieprzyjemnie. Może dlatego, że nie szła sobie zwyczajnie, ale spacerowała pod rękę? Mama zresztą wydała mi się jakaś inna niż zwykle: nawet w ruchach, nawet w sposobie trzymania głowy. Na. wszelki wypadek postanowiłem zwolnić i teraz miałem ją tuż przed sobą. Mężczyzna szedł dużymi krokami — pewny siebie, zamaszysty — a matka dreptała obok niego. Jest też mała, tak~jak ja, i chudziutka. Wy- gląda na dziewczynkę, ma piegi na nosie. Dlatego w pracy dotąd wszyscy ją nazywają Halą, chociaż skończyła już trzydzieści trzy lata.. Weszli na podwórze, a ja dla skrócenia czasu, póki oni się tam będą żegnać, wstąpiłem do sklepu z galanterią w dawnym domu Puszkina. Teraz juź dobrze znam4ten dom: jest nieduży, zaledwie jednopiętrowy. W prawym skrzydle są mieszkania, w lewym — mały sklep dziewiarski. Jeśli wchodzi tam jednocześnie pięć osób, nie można się obrócić. Wyobraziłem sobie, że pewno tu, gdzie teraz jest ten sklepik, kiedyś był pokój Puszkina, i zacząłem tam często zaglądać. Przecież to ciekawe. Wchodzę niby nigdy nic i stoję. Sprzedawczynie — a są tylko dwie — już mnie znają. Jedna trochę starsza, druga młoda, na głowie ma wieżę z włosów. Zawsze mówię im dzień dobry i nawet kiedyś chciałem opowiedzieć, w jakim niezwykłym miejscu pracują. Może nie wiedzą o tym. Wszedłem i zatrzymałem się przy oknie. Nie wiadomo dlaczego, gdy się patrzy przez okno, ludzie wydają się inni, niż są naprawdę. Czasem nawet nie można poznać znajomych. Jedna z ekspedientek podeszła do mnie, ta młoda, z wieżą na głowie. Wyjrzała przez okno nad moim ramieniem: że niby ciekawa, co ja tam widzę takiego nadzwyczajnego. — Czego tak u nas wypatrujesz? — zapytała. 24 25 — Ja? Niczego... — Bo to przychodzą tu różni — powiedziała, a wszyscy w sklepie spojrzeli na nas ?— — a potem z lady giną rozmaite rzeczy. — Ależ! — miałem zamiar wyjaśnić jej, dlaczego przychodzę do nich, zrozumiałem jednak, że po prostu nazwała mnie złodziejem. A ja chciałem opowiedzieć o Puszkinie... — Ach, że też pani... — zacząłem i skiero-! wałem się do wyjścia. Po chwili pod wpływem jakiegoś impuls su zawróciłem i podbiegłem do niej. —? Może pani chce zajrzeć do mojej teczki? I Proszę bardzo. — Otworzyłem teczkę i podsunąłem jej pod nos. — Ą może mam wywrócić kieszenie... — Zacząłem wywracać kieszenie spodni i, na ziemię wypadł mój konik. Podniosłem go i wyszedłem. Dowlokłem się do naszego domu, zatrzymałem się w bramie, wyjrzałem: stali jeszcze przed drzwiami i rozmawiali. Zimno mi było stać tak bez ruchu — w bramie zawsze jest przeciąg i jakiś piwniczny zapach, a mama i ten pan wciąż rozmawiali, wymachiwali rękami, śmiali się, widocznie coś wspominali. Aż wreszcie ten mężczyzna odczepił się od mojej matki. Mama znikła za drzwiami klatki schodowej, a on zaczął szybko zbliżać się do mnie. Przeszedł takim samym zamaszystym krokiem, coś podśpiewując pod nosem. Widzieliście go, jak to się rozśpiewał. Nie lubię takich ludzi — zanadto gładki, elegancki, idzie sobie obojętnie, jakby go nic nie obchodziło., 26 O mało zresztą nie przejechał mi ręką po nosie — na szczęście zdążyłem odskoczyć — i nawet nie spojrzał w moją stronę. Wszedłem na podwórze i zerknąłem na okna naszego mieszkania. Okna jak okna. Nic na nich nie napisane. Ojciec prosił mnie: „Opiekuj się matką". Ale jak to zrobić? Nie wiadomo. Wczoraj też pewno przez tego mężczyznę późno wróciła do domu i nie powiedziała mi dlaczego, chociaż zawsze wszystko sobie opowiadamy. Mama lubiła opowiadać mi o kolegach z pracy i nawet o ich rodzinach. Nikogo z nich nigdy nie widziałem, ale wszystkich mogę sobie wyobrazić. A teraz wyraźnie coś ukrywa przede mną. Podwórze wydało mi się małe, nie zdążyłem się opamiętać, kiedy już stałem przed drzwiami na nasze schody. Nogi wrosły mi w ziemię. Może w tym samym miejscu, na którym przed chwilą stała matka, przez które po raz ostatni trzy lata temu przeszedł mój ojciec, ? Nagle wydało mi się, że czuję ramię ojca, który tak mocno i niespodziewanie przytulił się do mnie, że się prawie zachwiałem. A potem objął mnie. Jakże mi było dobrze, kiedy tak czułem na ramieniu jego rękę! Ojciec często do mnie przychodzi. Najpierw to zawsze było w nocy. Zjawiał się w naj-ciaśniejszym kącie pokoju i stał tam. Niewygodnie musiało mu być — jest przecież duży i tęgi, ale stał. Z początku starałem s|ę zapomnieć o jego obecności, myślałem o różnych sprawach całego dnia albo o treści ja- 27 kichś książek, albo coś sobie śpiewałem w duchu. To jednak nie pomagało, więc zacząłem z nim rozmawiać, o tak jak teraz. W myśli ubierałem go w mundur wojskowy — podobał mi się w tym mundurze — i zawieszałem na jego piersi ordery. Całą wojnę przebył na froncie i miał dużo odznaczeń. Dotąd przechowujemy jego dwa ordery: Wojny Narodowej i polski Krzyż Walecznych, a dwa Czerwonego Sztandaru — musieliśmy oddać do Ministerstwa Spraw Wojskowych. Takie jest prawo. Szkoda, bardzo mi się podobały te ordery. Ojciec umarł trzy lata temu i może wszyscy myślą, że o nim zapomniałem, ale przeciwnie, w'ciągu tych trzech lat mocno tkwił mi w pamięci i nie ma dnia, żebym go nie wspominał. Teraz też idzie koło mnie i na ramieniu czuję miłe ciepło jego ręki. Jaka ciężka jest ta ręka! To dlatego, że wychował się w rodzinie drwali, a na wojnie był artylerzystą. Przy takich pracach ręce nie mają czasu odpoczywać. Poszedłbym z ojcem na skwerek, gdzie bawią się dzieci' — strasznie piszczą, ale zupełnie mi to nie przeszkadza myśleć. 5 Matka siedziała przy oknie i czytała książkę. Można by przypuszczać, że siedzi tak już dwie godziny, ale można by też pomyśleć, że złapała do ręki książkę, kiedy usłyszała, że otwieram drzwi. — Dlaczego tak późno? — zapytała doty- 28 kając koniuszkami palców jednej ręki palce drugiej. Zawsze bolą ją od maszyny. Chciałem już odpowiedzieć, że byłem u Ku-łakowów, ale mnie uprzedziła: — Niepokoiłam się. Sprytnie to wymyśliła, dopiero co przyszła i może wcale nie pamiętała o mnie, a mówi: „niepokoiłam się". Odwróciłem się i poszedłem do łazienki. Trzeba przecież było coś zrobić ze sobą. W łazience zacząłem myć ręce, namydliłem trzy razy, zastanawiałem się, jak mam postąpić. To okropne, że jestem taki niezdecydowany i litościwy. Dlatego zawsze przegrywam we wszystkie gry, choćby i w szachy, bo mi żal przeciwnika. Woda lała się głośno i nie usłyszałem nawet, że mama weszła do łazienki. Stanęła przede mną niespodziewanie i tak jakoś zajrzała mi w oczy, że odgadła moje myśli. Czasami ktoś tak spojrzy człowiekowi w oczy, że wszystko w nich wyczyta. Mama właśnie wyczytała wszystko w moich oczach i domyśliła się, że widziałem ją z tym panem, który ją odprowadzał. Mimo to udała, że nic nie wie. — Głodny jesteś? — zapytała, jakby to było w tej chwili najważniejsze. — Nie — odpowiedziałem namydlając chyba dziesiąty raz ręce. Mama wciąż stała ??'???. — Wiesz, dostałam dużą robotę do domu. Pewien młody naukowiec dał mi do przepisania swoją pracę doktorską. Będę mogła 29 kupić ci nową kurtkę narciarską. Zima za pasem. Już ja sobie wyobrażam, co to za młody naukowiec. Ręce zdrętwiały mi od zimnej wody, więc zacząłem je wycierać. Uważałem, że coś ubliżającego jest w tym, że mama będzie przepisywać jego pracę, a potem za zarobione pieniądze kupi mi kurtkę. — Moja stara nie jest jeszcze taka' zła — — powiedziałem. Mama chwilę milczała, potem dotknęła skroni końcami palców — to znaczy, że rozbolała ją głowa. Zobaczyłem, jak na lewej skroni pod jej cienkimi, przezroczystymi palcami gwałtownie pulsowała żyłka. Zbladły jej nawet piegi na nosie. Wróciliśmy do pokoju i siedliśmy każde w innym kącie. Zawsze, nawet jeśli się gniewamy, siedzimy w tym samym pokoju. Mama kiedyś powiedziała, że jeśli zrobi mi przykrość, to mój żal natychmiast jej się udziela. — Gwoździku! — zawołała. Zawsze wymyśla dla mnie różne imiona, jak jest w dobrym humorze albo wbrew wszystkiemu stara się być w dobrym humorze. — Gwoździku, może mi jednak powiesz, gdzie byłeś i czemu nie chcesz nic jeść? ? A może naprawdę ten pan dał tylko mamie swoją pracę do przepisania? __ Byłem u Kułakowów. To są nowi w na- szej«klasie. Brat i siostra. Janek i Tosia. Mieszkają na Płotnikowskiej w nowym domu... 30 Mama słuchała z uśmiechem. Nie wiedziałem, czy,ten uśmiech przeznaczony jest dla mnie, czy nie. — Razem z ich mamą piekliśmy mięso. Bardzo się udało. A ojciec ich jest pilotem-oblaty-waczem. Nie było go w domu, ale widziałem jego fotografie. Cała ściana nad biurkiem Janka jest nimi zawieszona. Mama znowu uśmiechnęła się do czegoś. Nawet miałem ochotę obejrzeć się, bo wyglądało tak, jakby uśmiechała się do kogoś stojącego za mną. Mnie się czasem tak zdarza. Na przykład nieraz wydaje mi się, że wchodzę do swojego pokoju, a tam siedzi ojciec. Właśnie teraz także chciałem obejrzeć się i zrobiłbym to, ale w tej chwili trzasn'ęły drzwi wejściowe i do pokoju wszedł mój dziadek. Przyszedł z nim kierowca taksówki. Przynieśli duże, tekturowe pudło. Od razu poznałem, co to za pudło, ale wszystko było tak nieoczekiwane, że nawet bałem się czegoś spodziewać. Potem kierowca wyszedł i dziadek powiedział: — No i cóż wy na to? Rozwiązałem sznurek, uchyliłem pokrywkę pudła i zobaczyłem politurowaną obudowę telewizora. — W porządku — powiedziałem. — ,,W porządku" — przedrzeźniał mnie dziadek. — Dosyć skromne słówko znalazłeś na wyrażenie zachwytu i radości. Milczałem, nie miałem tu nic do powiedzenia, kiedy i tak wszystko było jasne: pośrodku 31 pokoju stoi telewizor i to naprawdę jest w po- 1 rządku. Najwyższy, cudowny, wstrząsający, 1 niezwykły porządek. Mama też podbiegła do pudła, pogłaska- I ła gładką, polerowaną powierzchnię i powie- I działa: — Taka droga rzecz. Dziękuję, ojcze... Te- 1 raz wieczorami nie będziemy się nudzili. A dla I Jurka to nawet bardzo pożyteczne, telewizja 1 wciąż nadaje programy dla dzieci. Wszyscy je- I go koledzy mają telewizory, mógłby nie do- I równać im w rozwoju. — Dobrze, dobrze — przerwał dziadek. —I Gdzie postawimy ten mebel? — O tam, w kącie. Tymczasem na podłodze, I a potem kupimy mały stolik. — Mama z nie- I pokojem spojrzała na dziadka. Była jakaś za- I żenowana. — Dostałam pracę do domuj prze- i piszę, zarobię trochę pieniędzy i kupimy sto- 1 lik. A ty, Jurku, trochę poczekasz na tę kur- I tkę, dobrze? — Mogę poczekać — zgodziłem się. Przy- I kro mi było za matkę, że tak wobec dzia- 1 dka... —? A właściwie sam mogę zrobić stolik na I zajęciach praktycznych. Nasz pan lubi, jak ro- 1 bimy coś dla domu. —? Już ja znam tę waszą robotę. Nic, tylko I oszukaństwo. Postawisz na swoim stoliku tele- I wizor, który kosztuje sto dziewięćdziesiąt rubli, a stolik trrach... i po telewizorze. . —? My robimy solidnie. Pan mówił, że ma- | my złote ręce! — „Złote ręce!" Odejdź, proszę cię, od te- I 32 lewizora. Rozumiesz? Nie tyś kupił, nie ty będziesz psuł. — A czyż ja chcę psuć? — Idź sobie, idź, ja wszystko zrobię razem z mamą. Odwróciłem się i odszedłem do okna, a oni tymczasem sapali koło tego telewizora, wyjmowali go z pudła, ustawiali w kącie, dziadek sprawdzał lakier i wykończenie. „Niech sobie sprawdza — pomyślałem. — Nawet nie wie, co trzeba sprawdzić". Miałem ochotę obejrzeć się i zobaczyć, co oni tam wyczyniają, ale zapanowałem nad sobą — nie obejrzałem się. Stoję, patrzę przez okno, a jednocześnie słucham, co mówią mama i dziadek. —- Skąd nagle taka hojność? — zapytała mama. — A któż wam pomoże, jeśli nie ja? — odpowiedział dziadek. — Dziękuję. ^ — Tylko zapowiedz Jurkowi, żeby nie sprowadzał tu dzieci z całego domu. Zaraz by zmajstrowały... — No pewnie. Potem tylko dodatkowa robota — matka wpadła w ten sam ton. — Zadepczą podłogi... Mama mówiła bez przekonania, przecież była całkiem inna i to, co teraz mówiła, zupełnie do niej nie plasowało. Po prostu starała się przypodobać dziadkowi, i to wszystko dla jakiegoś tam telewizora! Kicham na ten telewizor. Nigdy do niego się nie zbliżę. Najgorsze, jeśli człowiek coś w sobie dusi. Powinienem teraz porozmawiać z dziadkiem, 3 Każdy marzy o psie 33 jak się patrzy, a ja milczę. Wiem, że dziadek jest skąpy, niesprawiedliwy, a wybaczarrrmu j to i nawet chwalę w rozmowach z kolegami. To dziwne. Obcych sądzi się surowo, a rodzinie wszystko się wybacza. Chociaż Janek na moim miejscu nie wybaczyłby. — Jurek! -?- zawołał dziadek. — Chodź tu, pomóż. Nawet się nie odwróciłem. — Zdaje się, że wpadłem w niełaskę — powiedział. — Widać, że jesteśmy bardzo wrażliwi. — Jurek, bądź sprawiedliwy dla dziadka — mama starała się załagodzić sytuację. — Gdyby nie on, naprawdę nie dalibyśmy sobie rady. Nie wybaczę mu! Nie, nie! Miałem ochotę sprawić sobie jakiś ból, dotkliwy ból, uderzyć siebie, żebym mógł zapłakać. Przyłożyłem czoło do szyby i przycisnąłem z całej siły: rozpłaszczyłem nos, przycisnąłem usta i zapatrzyłem się w okno naprzeciwko, gdzie kilka osób siedziało przy herbacie. Tak sobie zgodnie siedzieli i pili herbatę, aż nagfe ktoś zerwał się z miejsca, zaczął wymachiwać rękami i krzyczeć. ,] — Ech, smarkacz! Ale to nic, to nic. Ja się nie obrażam. Wyrośnie z tego, zrozumie i jeszcze będzie mnie dobrze wspominał — dziadek uspokajał mamę. W tej chwili zadzwonił telefon i mama wybiegła na korytarz. O czymś tam długo gadała, ale nic nie było słychać, bo dziadek włączył swój telewizor i wypróbowywał dźwięk. Tak 34 wypróbowywał, że, aż dudniło w uszach od tego hałasu. A potem mama wróciła. Miała na sobie nowy płaszcz. Taki ciaśniutki płaszcz z brązowego sztruksu. Sama go uszyła, a mierzyła na mnie. Jeszcze nigdy nie widziałem jej w tym płaszczu. . — No, więc jak wygląda w tym twoja stara mama, Sieriożka? — zapytała. To już tak będzie przez cały wieczór. To Gwoździk, to Sieriożka, to znów Łopuszek. Bawi ją, że bez wahania odzywam się na wszystkie te przezwiska. — Fajno — powiedziałem. Naprawdę do twarzy jej było w tym płaszczu. Wyglądała jakoś niezwyczajnie, jak Kopciuszek czy też jakiś brązowy ptaszek, i uprzytomniłem sobie, że palto uszyła dla niego. Najwyraźniej chciała go zachwycić, bo przecież szyła przez całe miesiące całkiem bez pośpiechu, a teraz nagle skończyła w dwa dni. Podeszła do lustra, przypudrowała sobie nos i powiedziała: — Zaraz wrócę. Obaj z dziadkiem w milczeniu spojrzeliśmy na mamę. Każdy z n&s doskonale wiedział, o co chodzi, ale wszyscy troje bawiliśmy się nadal w kotka i myszkę. Nikt nie chciał pierwszy powiedzieć prawdy. — Skoczę tylko do sklepu — powiedziała mama. — I jeszcze gdzieś tam... Zawróciła do wyjścia, a ja chciałem zawołać za nią, że wiem, o jaki sklep chodzi — tak mnie to podcięło, tak wyglądało na zdradę. 3" 35 Poczułem nawet zapach tej zdrady: jakiś kwaśny, nie znany mi- zapach, który mocno uderzył mi do nosa. Dawniej mama nigdy nie kupowała perfum, mówiła, że są za drogie. Mama jakby wyczuła mój nastrój, stanęła w drzwiach i obejrzała się. Te żałośnie błagalne oczy i blady uśmiech, którym zawsze pokrywała swoje wahanie, chwyciły mnie za serce i nic już nie mogłem jej powiedzieć. Wyszła. Zamiast jej postaci w drzwiach przedpokoju ciemna pustka. Patrzyłem wciąż w tę pustkę łudząc się, że mama wróci, zdejmie płaszcz i zostanie w domu. Ojciec pewno potępiłby mnie za to. Jakże — powiedziałby — opiekujesz się mamą, jeśli teraz jej nie zatrzymałeś? Miałby rację... Wyszedłem do ciemnego przedpokoju i nie zapalając światła zacząłem się ubierać. Dziadek wsunął się za mną i zapalił lampę. — Zaraz wrócę — powiedziałem naśladując mamę. — Skoczę tylko do kolegi i jeszcze gdzieś-tam... — Nie wolno ci sądzić matki. Jesteś jeszcze na to za mały. A więc on też domyśla się wszystkiego. W takim razie nie mam już nic do wyjaśnienia. Było nie było; trzasnąłem drzwiami tak mocno, że bez słów zrozumiał, co o tym myślę. 6 Efef zamknął gruby, zniszczony zeszyt. Widocznie dotąd go czytał- i przeszkodziło mu moje wejście. Miał tę wielką zaletę, że ni- 36 gdy nie wypowiadał ulubionego zdania ludzi dorosłych, którzy zawsze są zajęci i jak najprędzej chcieliby się nas pozbyć: „czego chcesz, drogi chłopcze" albo „mój kochany". Uważam, że to wcale nie zachęca do nawiązania rozmowy, przeciwnie — odbiera wszelką ochotę. Efef tak nie postępował. Rozumiał — jeśli ktoś przychodzi do niego, to widocznie musi przyjść. Widocznie tak powinno być. Milczeliśmy. Tak jak zawsze wszystkie guziki przy bluzie miał^ zapięte na nieodpowiednie dziurki i kołnierz przekręcony na bok. Tak, był zupełnie inny niż nauczyciel historii zawsze w świeżym, odprasowanym garniturze, „uprzejmy i czarujący". Efef wielu rzeczy nie dostrzegał i nie umiał prowadzić zwykłych rozmów o pogodzie — jest wiatr czy nie ma — albo o jakichś innych bzdurach. Po prostu nie umiał mówić o byle czym. — Czytałem teraz listy ojca do mamy. Mama wkleiła je do tego zeszytu, żeby się nie pogubiły — wskazał zeszyt leżący na stole. — I niestety przekonałem się, że właściwie nic nie pamiętam dokładnie. Rozumiesz? Nic... Aż mi wstyd. Wystarczy, żebym przymknął oczy, a widzę ojca, matkę, nasz pokój. Tapety były prawie białe i mama pozwalała mi na nich rysować. Ale o czym wtedy rozmawialiśmy — nie pamiętam... Mój ojciec był inżynierem elektrykiem i ciągle budował gdzieś elektrownie. A ja mieszkałem z mamą w Moskwie i nic 37 innego nie robiliśmy oboje, tylko czekaliśmy na ojca. Pamiętam zaledwie jego trzy przyjazdy przez całe moje życie. Za pierwszym razem przyjechał w cywilnym ubraniu, miał dwadzieścia pięć lat, ale w moim pojęciu wyglądał na dziadka, 'bo nosił brodę. Przed wyjazdem na ścianie koło moich rysunków namalował kota z zielonymi oczami. Potem w czterdziestym pierwszym roku biegłem z mamą na Dworzec Białoruski — ojciec jechał na front przez Moskwę. Zdjął wtedy gwiazdkę ze swojej czapki i podarował mi. Wrócił już po zakończeniu wojny. Któregoś ranka wszedł do pokoju, jakby nie było go tutaj zaledwie parę dni. Miał własne klucze i otworzył drzwi do mieszkania tak cicho, że nie usłyszeliśmy. Z tymi kluczami to była cała historia. Naszej sąsiadce skradziono torebkę, w której były klucze, więc bała się, żeby się do nas nie włamano, i kupiła nowy zamek. A ja go założyłem. Mama wróciła z pracy, zobaczyła nowy zamek i rozpłakała się... A dzisiaj przeczytałem list z frontu, w którym ojciec pisał, że dostał nowe klucze od mieszkania, zrozumiałem, dlaczego mama wtedy płakała. Chciała, żeby ojciec tam, na froncie miał przy sobie klucze od domu. No a wtedy wszedł do pokoju, zdjął czapkę i zobaczyłem, że jest zupełnie siwy. A w kilka dni po powrocie odpruł naramienniki i znowu wyjechał... Niedługo potem zginął odbu- 38 dowując Dnieproges... Rozerwała go niemiecka mina... Umilkł. Wiem, co to znaczy, kiedy ktoś tak milczy. W takich chwilach czy nawet sekundach zapalają się przed oczami malutkie ogniska, obrazy z przeszłości. Teraz Efef z pewnością widział ojca i matkę, ich pokój z rysunkami na ścianie, tego kota o zielonych oczach. — Nie wiem dlaczego, ale ze wszystkich moich nauczycieli zapamiętałem tylko nauczyciela geografii — wrócił do swoich wspomnień , (nie przerywałem mu i nie przeszkadzałem: niech się wygada, jeśli mu to potrzebne). — Zawsze opowiadał nam to, czego nie było w książkach, w podręcznikach, i dlatego lubiliśmy go... Pamiętam, jak wyglądali moi koledzy, ale siebie nie pamiętam. Nie mogłem przecież widzieć siebie.' Ty też się o tym przekonasz — ja lepiej ciebie zapamiętam niż ty sam siebie. Zostaniesz w mojej pamięci taki, jaki jesteś teraz: mały, kędzierzawy, z takim wyrazem twarzy, jakby cię przed chwilą ktoś skrzywdził i jakbyś potem krążył po ulicach rozmawiając sam ze sobą... W poszukiwaniu prawdy, którą niełatwo jest znaleźć... A ty nie będziesz siebie pamiętał takim. Czy to dobrze, czy źle? Jak myślisz? i— Nie wiem. — Chyba dobrze. Każdy powinien mniej myśleć o sobie, a więcej o innych. — Znowu zamilkł, odchylił się na oparcie fotela i dodał: —?? jeśli chodzi o matkę... 39 Wstał, podszedł do półki, wziął jakąś książkę i zaczął czytać: — „Jeśli chodzi o matkę, to oczywiście ja najwcześniej ze wszystkich dostrzegłem ją i zrozumiałem. Matka była dla mnie istotą.zu-pełnie wyjątkową, ściśle związaną ze mną — dostrzegłem i wyczułem ją z pewnością wtedy, kiedy dostrzegłem siebie samego... Z matką wiąże się najboleśniejsza miłość w całym moim życiu. Wszyscy i wszystko, co kochamy, to nasza męka — ileż wart jest choćby wieczysty strach przed utratą tego najdroższego. A ja od dziecka dźwigałem wielkie brzemię mojej niezmiennej miłości do niej, która dając mi życie ugodziła mnie w serce właśnie męką. A przy tym na skutek miłości, z której składała się cała jej dusza, była też uosobieniem smutku: ileż to łez; jako dziecko, widziałem w jej oczach, ile smutnych pieśni słyszałem z jej ust"... Zaprzyjaźniłeś się z Kułakowami? — zapytał mnie nagle. Zaraz zorientowałem się, że się wzruszył, chce to ukryć przede mną i dlatego pyta o Ku-łakowów. — Nie, tylko z Jankiem. — Porządny chłopak? — O tak... Nawet bardzo... I cała jego ro>-dzina, ho-ho... Matka jest lekarzem, a ojciec pilotem-oblatywaczem... Lata na odrzutowcach. — Pilotem? — przerwał. — A ja myślałem kiedyś, do kogo podobny ten Janek Kułaków... Więc to Kułaków, aha... 40 — Pan zna jego ojca? — Nie... Tylko z fotografii. I raz widziałem w kinie. To słynny lotnik... Z niszczyciela „E-166" wyciskał trzy tysiące kilometrów na godzinę... Efef opowiadał mi.o Kułakowie, a najwyraźniej myślał o jakichś własnych sprawach i bardzo się wzruszył tymi wspomnieniami. Wiem po sobie: jeśli coś takiego się przyczepi, trudno się uspokoić. Nawet zaczęła mu leciutko drżeć dolna warga. Zapytałem — sam nie wiem dlaczego — czemu drży mu dolna warga. Odpowiedział, że to bywa wówczas, kiedy powstrzymuje uśmiech. W pierwszej chwili uwierzyłem, chociaż wydało mi się dziwne, żeby dorosły człowiek powstrzymywał się, kiedy ma ochotę się uśmiechnąć. Nie wiadomo po co. Ale zrozumiałem, że oszukał mnie, bo czasem warga zaczynała mu drżeć w najbardziej nieodpowiedniej chwili, kiedy wcale nie miał ochoty śmiać się, jak na przykład teraz. Po prostu nie chciał odpowiedzieć na moje pytanie i delikatnie dawał do zrozumienia: nie wtykaj nosa w cudze sprawy. ? Mówiąc między nami, nie wtykałem nosa, ale na przykład mojemu ojcu ze zdenerwowania podskakiwała lewa brew — i to było następstwo kontuzji. i— A dlaczego pan nie został także letnikiem? — zapytałem. — To przecież ciekawsze niż mordować się z nami. Efef. przygryzł wargę i teraz już nie można 41 było zobaczyć, drży ta warga czy też nie, a potem powiedział: — Nie mam w sobie nic z bohatera... Dlatego nie zostałem lotnikiem... Nie odpowiedziałem. Rzeczywiście nie było w nim nic z bohatera, ale nie chciałem przekonywać go tylko przez grzeczność, że jest inaczej. Nie należał do ludzi, którym byłoby to potrzebne, i sam bez żalu mówił o tym, że nie jest bohaterem. Dopiero w tej chwili zauważyłem, że za plecami ma poduszkę elektryczną na długim sznurze. "Zobaczył, że patrzę na ten sznur, i wyjaśnił: — Lubię tak pogrzać sobie plecy. — Wziął poduszkę i niedbałym ruchem rzucił na stół. 7 Kiedy wróciłem do domu, dziadek już spał, a matki jeszcze nie było. Usiadłem i czekałem na nią... Najpierw chodziłem sobie po pokoju, potem poskakałem na jednej nodze, pobawiłem się konikiem jak trzyletni smarkacz — przywiązałem mu sznurek do szyi i ciągałem po stole. Najgorzej, jeśli się czeka i serce zamiera za każdym razem, kiedy gdzieś na dole zatrzaskują się drzwi od windy i ma się nadzieję, że winda stanie na naszym piętrze. Potem robiłem przeróżne miny przed lustrem. Wreszcie zgasiłem światło w pokoju, dłu- go wpatrywałem się w ciemne podwórze i kilka razy liczyłem do tysiąca, a raz nawet do pięciu tysięcy. W końcu posłyszałem, że matka idzie, więc tylko zrzuciłem buty i, tak jak stałem, w u-?????? wskoczyłem pod kołdrę. Rezebrała się po cichutku, podeszła do mnie, nachyliła się i od jej policzków i ust wionęło na mnie chłodem. Chciałem już zawołać, że może sobie iść do tego mężczyzny, jeśli nie potrafi żyć bez niego! Że sam też dam sobie radę, nie zginę! Ale nie otworzyłem oczu i nic nie krzyknąłem, a mama jeszcze chwilę stała nade mną, potem bezszelestnie stąpając na palcach poszła do łazienki. Dobiegł mnie stamtąd cichutki, prawie niedosłyszalny śmiech — było jej tak dobrze i wesoło, że śmiała się sama do siebie. Potem codziennie czekałem, że mama jak dawniej wszystko mi opowie, ale milczała. Widocznie nie mogła zdobyć się na odwagę — jest przecież niezdecydowana. Zawsze jednak wracała teraz później z pracy i często wieczorami wychodziła z domu. . , Powinienem był krzyknąć: „Odezwij się, mamo, powiedz mi, jaka jesteś, kiedy jesteś sama, o czym myślisz w dzień i w ciemną noc? Wiesz, usiądźmy sobie i wspólnie wszystko rozważmy. Przecież nie jestem już małym dzieckiem i ojciec kazał mi się tobą opiekować". Jednakże, chociaż łatwo się mówi: krzyknąć, trudno to zrobić, bo nie wiadomo, jaką dostanie się odpowiedź na ten krzyk. Może ma- 42 43 ma wcale mnie nie zrozumie, więc milczałem i myślałem: „najboleśniejsza miłość całego mojego życia". 8 . Teraz, zanim otworzę drzwi do klasy, zawsze myślę o tym, że na pierwszej ławce zobaczę Janka, tego wspaniałego chłopca, mojego najbliższego przyjaciela i jego całkowite przeciwieństwo — złośliwą siostrzyczkę Janka, tę rudą żmiję, Tosię. Wchodzę do klasy, a oczy obracam na lewo, na lewo. To taki odruch, nawet nie chcę zezować, a muszę. Mógłbym oczywiście podejść prosto do Janka i koniec, ale właśnie lubię, kiedy to on mnie woła na oczach całej klasy. Idę więc prosto przed siebie, a oczy zwra-? cam na lewo, na lewo. Janek natychmiast mnie zauważa i woła, a ja widząc go, zawsze mam ochotę uśmiechać się. — Cześć — mówię i mocno ściskam mu rękę. — Cześć — także mocno ściska mi rękę. Ale nagle Tośka, ta ruda żmija, chociaż dotąd siedziała plecami do nas, odwraca się i podaje mi rączkę. Na oczach wszystkich! Chce się przywitać. Po co? A patrzy tak czule i uśmiecha się chytrze. Zmieniła, widzę, uczesanie: na czubku wiąże kokardę, a włosy telepią się aż do ramion. Wziąłem jej rękę i potrząsnąłem z całej siły, o mało nie wyrwałem — żeby już więcej do mnie nie wy- 44 ciągała. Roześmiała się tylko i mówi na cały głos: — Sokratesik to najgrzeczniejszy chłopiec z całej naszej klasy. Niczym hrabia de La Fere z „Trzech muszkieterów"! Zaczerwieniłem się. — Przestań się wygłupiać — powiedział Janek. Spojrzała na brata lekceważąco — bardzo ładnie to robi — przymrużyła oczy, założyła nogę na nogę, żeby wszyscy zobaczyli jej eleganckie pończochy, i odwróciła się. — Ja to jestem za męską przyjaźnią — powiedziałem głośno. — Ja też za męską przyjaźnią — odpowiedział Janek. Tośka nadal siedziała plecami do nas. A plecy ma chude aż strach, można by policzyć kręgi jak na szkielecie. No, myślę sobie, zobaczysz, jak ja cię zaraz wykończę. — Męska przyjaźń to jest coś niezawodnego! — Zauważyłem, że wyprostowała się i kręgi znikły. Najwyższy czas zwiewać, póki nie rzuci się do ataku. Ale jakiś szalony diabeł wlazł we mnie i dodałem: — A na dziewczyny to ja osobiście kicham z najwyższej góry świata. Wtedy odwróciła się i wobec całej klasy wpatrzonej w nas powiedziała: Chociaż nad sobą nie władamy sami I mało jeszcze mamy lat, Slubujem zbawić cały świat, Lecz los wszechwładny nazwie nas głupcami. 45 A więc zapamiętała wiersz, który przyto-czył Efef, i teraz robi aluzję do tego, że chłopcy wymyślają dziewczynkom, a potem wypisują do nich jakieś tam liściki. Dziewczyny naturalnie zaczęły się śmiać i klaskać w ręce. Ach, jakie to dowcipne! Jak celnie i śmiało! — To może wy „nie władacie same"? — powiedziałem zakładając ręce na piersi i przybrałem pozę naszego uroczego historyka. — A my „władamy sami". Wszystkie nasze dziewczyny przecież straciły dla? niego głowę, zamierają z zachwytu i na jego widok beczą jak owieczki. Wszystkie mają piątki z historii. Tak, naprawdę. Czy kto kiedy słyszał, żeby w klasie było siedemnaście dziewczyn i wszystkie miały piątki z historii? Istny cud historyczny! Takiej niezwykłej klasy nie znajdziecie w całym Związku Radzieckim, a może nawet na całym świecie. I ta mała ruda także zdążyła już złapać piątkę. Dziewczyny zaczęły nerwowo chichotać i piszczeć, a Zinka-Telepatka powiedziała, że zaraz wyjaśni, jak to jest naprawdę, i zbliżyła się do mnie. A to się przypięła. — Odczep się, mam dość — powiedziałem. — Dziewczynki — tajemniczo szepnęła — on się boi. Rzeczywiście bałem się. Nie wiadomo, co mogła jeszcze nagadać, a najważniejsze, że dziewczyny w naszej klasie' są dokuczliwe, każdego lubią wyśmiać. 46 — No dobrze — wtrącił Janek. — Zbiórkę specjalną piątego zastępu uważam za otwartą. Piorunująca nowina. — Staliśmy w koło jak piłkarze podczas przerwy, z głowami zwróconymi w jego stronę. — Jeśli nasz zastęp zajmie pierwsze miejsce — ciągnął — to przed świętem październikowym wszystkich nas przyjmą do Komsomołu. — To rozumiem! — zawołałem. — O, tak! — powtórzyła Tosia już swoim zwyczajnym głosem. — Zajmiemy? — zapytał Janek. — Zajmiemy — odpowiedziała Lenka. Zina nachyliła się do mnie i szepnęła żałośnie: — Wiesz, nie nauczyłam się na dzisiaj historii... Tego brakowało, żeby dzisiaj złapała dwóję. — Wystarczy ci dziesięć minut? — pytam. —? Wystarczy. — Możesz na mnie liczyć. Naprawdę byłoby fajnie wyskoczyć na pierwsze miejsce i dostać się do Komsomołu. Może udałoby się machnąć latem na ugory razem ze studentami albo zorganizować chór i skoczyć na Sachalin i Kamczatkę — przed komsomolcami wszystkie drogi stoją otworem. Czytałem w jakimś piśmie o takim młodzieżowym chórze. Nauczyli się kilku pieśni i pojechali na Daleki Wschód. Wspaniale ich tam przyjmowano. Pewnie że śpiew to żadna praca, ale jednak... Dzwonek ucichł i do klasy wszedł nasz historyk. 47 Wyglądał dziś jak obrazek. W nowiutkim, ciemnoszarym garniturze i granatowym krawacie w jakieś błyszczące gwiazdki. Dwa długie przecięcia na bokach marynarki — ostatni pisk mody! I włosy starannie ostrzyżone jak na zdjęciach w zakładach fryzjerskich. Ach, żebym to ja tak wyglądał!... To dopiero pogadałbym z Tośką! — Słuchajcie —? zaczął historyk — zanim przystąpimy do lekcji, zdradzę wam pewien sekret... — Zamilkł na chwilę. — Piszę pracę doktorską na temat „Nowe metody prowadzenia lekcji". Wielu naszych pedagogów rozważa problem, jak należy uczyć w szkołach, żebyście więcej umieli. Więc i ja postanowiłem do tego przyłożyć rękę. — Mogę o coś zapytać? — odezwałem się. Musiałem ratować Zinkę. — A jak pan się zapatruje na problem, nauki we śnie? Historyk stał przed ławką Kułakowów z rękami w kieszeniach i z daleka bardzo przypominał doktora Sorge. Najwyraźniej szalenie podobał się Tośce, wprost pożerała go wzrokiem. — To bardzo skomplikowana sprawa — odpowiedział. — Może innym razem... Zina zrobiła przerażoną minę. Obejrzała się i szepnęła: — Zaraz mnie wyrwie. Sytuacja stawała się groźna. Wstałem znowu. — A jednak, jak to jest? — Przecież powiedziałem: innym razem — z lekka podniósł głos. 48 Zinka znowu wytrzeszczała oczy z przerażenia: nieszczęsna telepatka za nic nie mogła doczytać do końca zadanej strony. — I jeszcze jedno — ciągnął nauczyciel — na naszej lekcji będzie dzisiaj docent z Instytutu Pedagogiki, pani Bajkowa. To w związku z moją pracą doktorską... Liczę więc na was... Zinka ze strachu złapała się za swoją telepatyczną głowę, a historyk podszedł do drzwi i głośno powiedział: — Czy mogę panią prosić? W drzwiach stanęła — ojej! — sąsiadka z naszego domu. Znam ją od stu tysięcy lat, mieszka na parterze i zawsze boi się, że wybijemy jej szybę piłką, więc często wychyla się przez okno, krzyczy na nas i straszy milicją. Wszyscy wstaliśmy, a ona rozejrzała się po klasie: musiałem wykrzywić gębę, żeby mnie nie poznała. — Dzień dobry — powiedziała całkiem nie swoim głosem. Raczej zaśpiewała, niż powiedziała. (Jej prawdziwy głos to ja już bardzo dobrze znam!) — Siadajcie, siadajcie. — Skromniutko poszła na koniec klasy i z trudem, cała w uśmiechach, wcisnęła się w ławkę. Zamarliśmy w bezruchu. Zaczęła się lekcja. Historyk pochylił się nad dziennikiem i zaczął przebiegać oczami nazwiska — kogo by tu spytać... Widocznie wahał się, widocznie wcale nie miał ochoty się skompromitować, 4 Każdy marzy o psie 49 bo mógłby zawalić swoją pracę naukową „Nowe metody nauczania". Wreszcie podniósł głowę. _ — Sułojewa — zdecydował się. Zinka powoli wstała, obejrzała się na mnie i z dumną miną podeszła do tablicy. A ja o mało nie spadłem z ławki: to dopiero — prawdziwa telepatia, czytanie cudzych myśli na odległość... Jednak zawsze miałem ra- ' cję trzymając się z daleka od niej: w taki sposób każdą tajemnicę potrafi odkryć natychmiast. Nadawałaby się doskonale do wywiadu. Właściwie marnuje się w szkole. — Proszę nam opowiedzieć o przemarszu Suworowa przez Alpy... Tak jak zawsze mów nie tylko o tym, co jest w podręczniku... Opowiadaj własnymi słowami. I nagle Zinka, ta sama Zinka, która dopiero co prosiła, żebym ją ratował, i mówiła, że nic nie umie i umiera ze strachu, zatrajko-tała jak karabin maszynowy: ta-ta-ta! — seria wymierzona w delegatkę Instytutu Pedagogiki. Ta-ta-ta! — nowa seria. Opowiedziała o Alpach i przy okazji o najwyższych szczytach tych cudownych, przepięknych gór i o słynnych alpinistach, zdobywcach Mont Blanc, i nawet o tym, ilu to zginęło tych śmiałych alpinistów. Mówiła o nowym tunelu przebitym przez Alpy, skracającym drogę z Francji do Włoch o dwieście pięćdziesiąt kilometrów... No i także o przemarszu Suworowa... Historyk uśmiechał się. Oto co znaczy swobodne operowanie materiałem, oto przykład 50 nowej metody nauczania. Janek też uśmiechał się — nasz zastęp wysuwał się na pierwsze miejsce. Zerknąłem na tę panią delegatkę. Podobała się jej odpowiedź i również uśmiechała się — po raz pierwszy widziałem ją uśmiechniętą — a więc doceniła naszą Zinkę. A Zinka tymczasem spuściła oczy niby jakaś morska królewna i wróciła na swoje miejsce. — Wyrażam podziękowanie w imieniu naszego zastępu — szepnął Raczek-Nieboraczek. — Też pomysł! — odpowiedziała cicho. — Przecież nic nie umiałam, po prostu przeczytałam myśli naszego pana... Aż zazgrzytałem zębami z oburzenia. Ach, te dziewczyny, zawsze lubią się zgrywać. Wykuła się wszystkiego, a zgrywa się i jeszcze zrobiła ze mnie idiotę. Zrobiło mi się przykro. Inni nie obrażają się, jeśli ktoś robi ich w konia, ale ja — sam nie wiem dlaczego — obrażam się. Dlatego sam z nikogo nie robię durnia. Podobno nie znam się na żartach, nie mam poczucia humoru, ale co tu ma do rzeczy humor, jeśli to jest zwyczajne kłamstwo? Tego się po Zince nie spodziewałem. Nasz historyk znowu zaczął przeglądać listę, ale teraz już nie bałem się, wiedziałem, że to całe zastanawianie się to tylko manewr strategiczny. Nie miałem wątpliwości, że w celu przypieczętowania swojego całkowitego zwycięstwa wyrwie tego kujona Nieboraczewa. A historyk nadal zastanawiał się. Wreszcie podniósł wzrok... 51 — Nieboraczew — szepnąłem. Byłem też niezgorszym telepatą. Historyk usłyszał, jakie nazwisko wymieniłem, ale udał, że nie zrozumiał. — Co tam szepczesz? — zapytał. — Nic — odpowiedziałem. — Nieboraczew — wypalił wreszcie. Raczek-Nieboraczek energicznym krokiem podszedł do tablicy. Głowę miał okrągłą jak kula armatnia, jakąś historyczno- archeolo-giczną głowę, i twarz okrągłą, i oczy okrągłe. — Powiedz mi, Nieboraczew, co Suwo-row zrobił dla sławy Rosji? — zapytał nauczyciel. Teraz musiałem uważnie słuchać, bo nie bardzo się nauczyłem tej lekcji, a nasz kochany Raczek-Nieboraczek zawsze jedzie dokładnie według podręcznika i przy jego pomocy można trochę wzmocnić swoje pozycje. — W drugiej połowie XVIII wieku wsławił się wódz rosyjski Suworow — wyrecytował Raczek. — Rosja zawdzięcza mu wiele swoich zwycięstw. Nie poniósł żadnej klęski, wygrał wszystkie bitwy, w których brał udział. Słynne są jego zwycięstwa nad rzeką Rymniką w roku 1789, za co otrzymał zaszczytny przydomek „Rymnikski". Wsławił się zdobyciem niedostępnej tureckiej twierdzy Izmaił w roku 1790, wspaniałym przemarszem przez Alpy w czasie wyprawy szwajcarskiej w 1799 i wielu innymi czynami... — Dobrze, dobrze — przerwał historyk. — To wystarczy... A teraz opowiedz nam o Łomonosowie. . 52 I Raczek znowu ruszył z kopyta: — Michał Łomonosow urodził się w roku 1711 na wsi w pobliżu Chołmogorów... W tej chwili przypomniał mi się film „Sie-rioża" i to, jak mały bohater tego filmu szlochał, kiedy jego rodzice wyjeżdżali bez niego właśnie do tych Chołmogorów. Chłopczyk żałośnie powtarzał: „Ja chcę do Chołmogorów, do Chołmogorów..." Ten mały był bledziutki i taki miły. Zupełnie zapomniałem o Niebo-raczewie, a przyszedł mi na myśl taki malec z naszego domu, który zamiast „d" wymawia „g". Pewnego razu zobaczyłem, jak na schodach bił się z kotem, i powiedziałem: „Też pomysł bić się z kotem!" A mały odpowiedział: „Gla kogoś kot,-a gla mnie tygrys". — Wszystko wzbudzało1 zainteresowanie i ciekawość małego Łomonosowa. — To znowu mówił Raczek. — Zorza polarna, kry lodowe nacierające na siebie z hałasem i łoskotem, przypływ i odpływ morza. Chłopiec był żądny wiedzy, a nie miał gdzie się uczyć: Ależ ten Raczek terkotał! Już ??? się kręciło w głowie od tego. Odwalał z książki, aż wstyd było słuchać. Ziewałem na całe gardło, mógłbym chyba połknąć naszego historyka, delegatkę Instytutu Pedagogiki i na dokładkę samego Raczka- Nieboraczka. Wtedy dopiero zapanowałaby cisza. — Z wielkim trudem zdobywał książki. Szczególnie się cieszył — ciągnął nasz kujon — kiedy wydostał skądś gramatykę i arytmetykę. Chciwie czytał je po wiele razy... 53 A to chciwy był ten wielki Łomonosow! Chciwie się uczył, chciwie po wiele razy czytał podręczniki! — Dziękuję — powiedział nauczyciel. Potem uprzejmie zwrócił się do gościa i zapytał: — A może pani ma jeszcze jakieś pytanie? Zamyśliła się. Wszyscy wpatrzyliśmy się w nią: czyżby mogła być taka okrutna? — Proszę mi powiedzieć — zaczęła, a głos miała niezwykle miły, słodki, cieniutki głosik — kiedy został zbudowany Petersburg, obecny Leningrad? — Tylko śmiało, śmiało, Nieboraczew — wtrącił się historyk. No i Raczek ruszył pełnym gazem: — Na Wyspie Zajęczej w pobliżu prawego brzegu Newy w maju 1703 roku została zbudowana według planów Piotra I twierdza Pie-tropawłowska. Koło tej twierdzy na błotnistych brzegach Newy Piotr postanowił założyć nową stolicę państwa. „I dumał on..." — zahuczał nagle: „Będziemy grozić stąd Szwedowi, Tu stanie miasto, stanie tron Na złość dufnemu sąsiadowi".* Tak pisał Puszkin o założeniu Petersburga w swoim wierszu „Jeździec miedziany". Nowa stolica została założona w roku 1703 i nazwana miastem Piotra — Petersburgiem. Potem przemianowano ją na Sankt-Petersburg. * Tłum. Julian Tuwim. 54 „Sankt" znaczy „święty". Dokładnie więc „Święte miasto Piotra". — Doskonale — powiedział historyk. — A pani zechce zadać jeszcze pytanie? — zwrócił się do delegatki. — Nie? No, to siadaj, Nieboraczew. Kiedy Raczek-Nieboraczek dziarskim, żołnierskim krokiem odmaszerował na swoje miejsce, nastąpiło to najważniejsze. Nauczyciel zaczął nerwowo chodzić po klasie, zwracać się to do tego, to do innego ucznia i rzucać pytania: — Smirnowa, proszę dodać jakiś szczegół o Suworowie. — Suworow bardzo lubił zwykłe żołnierskie potrawy. Zwłaszcza kaszę hrećzaną... — Kułakowa? — „Gdzie przejdzie ogień, przejdzie i żołnierz". — Wydało mi się, że powiedziała to z uśmiechem. Oczywiście te dziewczyny gotowe były dla naszego historyka skoczyć w ogień. — Korszunow? — „Orły-bohaterowie!" Suworow często w ten sposób zwracał się do żołnierzy. Cała klasa gwałtem chciała odpowiadać. Każdy liczył na to, że tanim kosztem wyróżni się, zaimponuje, powie parę słów i już awansuje na takiego mądralę... A nasz pan uśmiechał się, lekcja przebiegała pomyślnie, ku jego chwale. Przypominał zręcznego reżysera w teatrze marionetek: pociąga za sznureczek, kukiełka wyskakuje i mówi właśnie to, co kukiełka powinna powiedzieć... 55 W pewnej chwili zahaczył mnie. Poderwa-' łem się z miejsca. Koledzy zawiśli na moich ustach, a ta pani także. Nagle zawirowało mi w głowie, błysnęła myśl: „wróg piłki nożnej". Aż się przeraziłem, że mogę nawet bezwiednie powiedzieć to na głos i obrazić ją. Bo gdyby tak pod moimi oknami chłopcy codziennie kopali piłkę, to też gadałbym takim głosem jak brzuchomówca albo wyłbym niby syrena czy karetka pogotowia. — Słucham... — historyk spojrzał na mnie żałośnie: „nie zrób mi zawodu, zepsułbyś cały eksperyment..." Chciałem powiedzieć, że nie potrafię tak od razu, muszę się zastanowić, ale w tej chwili przypomniałem sobie powiedzenie, może właśnie Suworowa: „Odważnym szczęście sprzyja". Już zamierzałem wyskoczyć z tym, ale wydały mi się te słowa bardzo niesłuszne. Ileż to odważnych ludzi poległo, a tu nagle takie przysłowie?- I zresztą Suworow oczywiście nigdy tego nie wymyślił... — Suworow... — zacząłem — Suworow... — Miałem pustkę w głowie, na śmierć zapomniałem wszystkiego o Suworowie. Gdyby mnie teraz zapytano, kto to był, chyba nic •bym nie odpowiedział albo powiedziałbym jakąś bzdurę. Przypomniał mi się tylko taki obrazek: w dużej żelaznej klatce wiozą człowieka — to Pugaczow. A obok harcu je konno oficer — to Suworow. Powiedziałem: — Suworow przywiózł w żelaznej klatce Pugaczowa. — Potem wydało mi się, że to 56 za mało,- i dodałem: — Żeby ściąć go na placu Łobnym w Moskwie... W klasie zaległa grobowa cisza, jak gdybym powiedział coś okropnego, oszkalował wielkiego wodza Suworowa i teraz nie wiadomo, co ze mną zrobić. Pierwszy opanował się nasz historyk. —-i Tak — powiedział. — Był taki fakt w życiu Suworowa. Ponury fakt. Potem do końca życia nie mógł się z tym pogodzić.. Nasza historia nie lubi fałszerstwa... Suworow był wtedy młody, niedoświadczony... Tak... A co jeszcze wiesz o Suworowie? O wodzu, bohaterze narodowym, dumie narodu rosyjskiego?... Coś mruknąłem. Wcale nie miałem ochoty mówić, język stanął mi kołkiem, zapomniałem słów. — O przemarszu przez Alpy? — O zdobyciu Izmaiłu? — O zdobyciu Konstantynopola? — Będę zmuszony postawić ci dwójkę —? nauczyciel zdecydowanym krokiem podszedł do stołu i wlepił mi dwóję. Przeze mnie nasz zastęp cofnął się na ostatnie miejsce. Zerknąłem na panią delegatkę — notowała coś w grubym zeszycie. Potem podniosła oczy i nasze spojrzenia skrzyżowały się. Sądzę, że poznała mnie, bo na ułamek minuty stała się dawnym „wrogiem piłkarzy". 57 A kiedy przechodziła koło mnie, nawet pokrę-l ciła głową z wyrzutem. Na pewno mnie po-| znała. Teraz rozgłosi w całym domu. Wszy-i stko to jednak było głupstwem w porównaniu z tym, co nastąpiło później. Nie zdążyły się zamknąć drzwi za naszym historykiem i jego towarzyszką, kiedy Janek podbiegł do mnie i z trudem hamując złość, prawie krzyknął: — Co powiesz na swoje usprawiedliwień nie? —- Może by tak ciszej? — zapytałem. — Potem wszystko ci wyjaśnię. — Ach, jaki delikatny! Boi się rozgłosu! — darł się. — Oferma... A to nas urządził! Oczy jego stały się jakieś obce i nawet stra-i ciły swój zwykły kolor. Zawsze są takie, jak: ocszy Tośki, niebieskie, a teraz jakoś zbielały.}! — Dajże spokój — próbowałem go uspokoić. —? Przecież ja... jutro poprawię tę dwóję. Przecież nienaumyślnie. — Śmiałem się chcąc obrócić w żart całe. to zajście. — Niej wiesz tego, co najważniejsze... Ta delegatka Instytutu mieszka w naszym domu... Strasz-, na baba, ciągle nas wyrzuca, bo pod jej ok-1 nem kopiemy piłkę. Więc jak ją tu zobaczy-; łem, przestraszyłem się, że zaraz odegra się] na mnie za tę piłkę, i wszystko wyleciało mi, z głowy. Nie znasz jej... — Śmiałem się doi łez, a ten patrzył na mnie obcym wzrokiem; i wcale się nie śmiał. — Posłuchaj no, aniołku — powiedział. —] Strugasz durnia. Tego się naprawdę nie spodziewałem. Dla-] 58 czego tak mnie upokarza? Mógł powiedzieć mi to po cichutku, a nie wrzeszczeć na całą klasę. Mało brakuje, żeby darł się na całą szkołę. Tymczasem wszyscy z naszego zastępu stłoczyli się koło nas, a nawet niektórzy z innych zastępów. W pierwszym rzędzie oczywiście sterczała kulista głowa ? wszędobylskiego Raczka- Nieboraczka. Klasa gapiła się na mnie. Ci, co zamierzali wyjść na korytarz, także zawrócili od drzwi. Sensacja — nierozdziełni przyjaciele i nagle krzyk i awantura. — Ani myślę poprawiać tej dwójki — powiedziałem. Teraz to już wszyscy, co do jednego, wlepili we mnie gały. Tośka po prostu odwróciła się w moją stronę: przeciwko jej bratu, no, no! — Widzieliście coś podobnego? — oburzył się Kułaków. — Słyszeliście? No dobrze, już my cię nauczymy... — Ale przecież powiedziałem prawdę o Su-worowie, a ten się przyczepił. — No więc co z tego? Ciągnął cię kto za język przy obcych? — Widać, że prawdą nie można daleko zajechać — broniłem się. — Widać dla swoich jest inna prawda, a dla obcych inna? Pięknie rozumujesz! — Jeszcze jeden wychowawca uwziął się na mnie biednego... Widzieliście tego obrońcę prawdy, łapacza dwój? — Kułaków śmiał się ze swojego dowcipu. — Jak cię wywalimy z naszego zastępu, to zobaczysz! ?— Słusznie — wtrącił się Nieboraczew. — 59 Obrońca prawdy! Łapacz dwój! Śmieszny jej steś, pustka w głowie, a ubranie jak spod igiełki! Naturalnie to się okropnie podobało. Huczało od śmiechu. Janek też śmiał się, zamiast porządnie rugnąć tego Raczka-Nieboraczka. 9 Po lekcjach pierwszy wybiegłem na podwórze, żeby złapać Kułakowa i rozmówić się z nim w cztery oczy. Możecie mnie karać za dwóję — proszę bardzo, ale nie za prawdę. Usiadłem na ławce i czekałem. Od niechcenia postukiwałem ręką po oparciu ławki, udając zupełną obojętność, chociaż cały dygotałem ze zdenerwowania. Ktoś może powiedzieć, że nie warto w na- ' szych czasach denerwować się z powodu ja-kiegoś głupstwa, ale dla mnie to nie było takie znów głupstwo. Czym w takim razie trzeba się przejmować w naszych czasach, jeśli 1 nie tym?! Przecież to najbardziej zasadnicza sprawa. Pomimo wszystko dowiodę mu, że mam rację. Już obmyśliłem sobie różne powiedzenia: jeśli się zawczasu obmyśli, to jednak pewniejsze. „Uważasz więc, że każdy środek jest dobry, jeśli prowadzi do zwycięstwa?" — zapytam. Oczywiście odpowie twierdząco. „Czyli że zwycięzców nie należy oskarżać?" 60 „Przypuśćmy" — powie. „A wiesz, przyjacielu, kto tak postępuje?" „Ciekawe, kto?" — zapyta naiwnie. Lubi udawać naiwniaka; oboje, Tośka i on, mają ten zwyczaj. W ogóle widać, że Tośka ma na niego zły wpływ. „Faszyści!" — Jeśli chcę, potrafię zastrzelić argumentem. Wreszcie wszyscy się rozeszli. Wyszli nasi: Raczek, Zinka, Tośka, a w końcu ukazał się Janek. Ale nie szedł sam — przyczepiła się do niego Lenka. Pomachałem mu ręką, ale tylko rzucił na mnie okiem i przeszedł obok. Coś jej opowiadał, a Lenka szła wymachując swoją nowiutką, granatową torebką na długim pasku. Pewno uważa, że robi tó bardzo ładnie. Myśljałem, że Janek mnie nie zauważył, więc zawołałem: — Ej, zaczekaj! Nawet się nie obejrzał, a Lenka nie wytrzymała, odwróciła się, coś mu powiedziała i poszli dalej. Ruszyłem za nimi. Musiałem jednak porozmawiać z Jankiem. Wtedy dopędził mnie Efef. Na ulicy jest całkiem inny niż w klasie. W klasie jest jakiś hałaśliwy i pewny siebie, a na ulicy staje się zwyczajnym, szczupłym mężczyzną średniego wzrostu. Palto też ma stare, podobne do mojego, i czapkę z okrągłym da-daszkiem. Efef oczywiście doskonale wiedział, kto idzie przed nami, widział tę ostrzyżoną Lenkę 61 z JeJ piękną, granatową torebką i Kułakowa, | który usilnie starał się ją rozweselić, bo po cóż ] by tak wymachiwał rękami i taki był zaga- ] dany, że aż zderzył się z jakimś panem. Wi- | docznie zapomniał o całym świecie. A sam 1 mówij: „Jestem twoim najbliższym przyjacielem. Cenię męską przyjaźń". Nie ma co, ładna historia. Dopiero przed paru dniami opowiadałem, jaka to murowana przyjaźń łączy mnie z Jankiem, a teraz Ęfef I widzi ten interesujący obrazek! — Czegoś taki smutny? — zapytał Efef. — Ja?, Przeciwnie, bardzo mi wesoło. — Jakoś nie widzę tego. — Bo ja się śmieję tak wewnętrznie. — To zawsze smutne, tak śmiać się we- 1 wnętrznie. Wiem po sobie. Jeśli ktoś sprawi mi przykrość, śmieję się z siebie samego, że- 1 by ją zagłuszyć. — To pomaga? — Nie, to nie pomaga — i nagle dodał. — A kobiety... kobiety, zresztą podobnie jak mężczyźni, bywają bardzo niedobre, tchórz-liwę, podstępne, niekoleżeńskie, ale częściej nawet, prawie zawsze, bywają dobre. Ser- j deczne, mądre, pełne poświęcenia. Zamilkł. Wydało mi się, że nie tak sobie 1 zwyczajnie zamilkł, ale własne słowa zbudziły w nim wspomnienia. O jakiejś dobrej, serdecznej i pełnej poświęcenia kobiecie. Spojrzałem uważnie. Zmieszał się i prawie-nieuchwytnie uśmiechnął się kącikami ust] i oczami. Widocznie jednak dobrze mi się wydało. 62 — Co powiedziałbyś na przykład o żonach dekabrystów? — dodał pośpiesznie. A to porównanie: żona dekabrysty Trubec-kiego, która poszła z mężem na katorgę, i — Lenka! Jakoś stary nie utrafił. Lenka, ostrzyżona smarkula z modną torebką, komediantka dla pierwszaków: „Fiku-miku, fiku-miku, jestem w twoim albumiku!" i — Trubecka?! — Co mają do tego żony dekabrystów? — oburzyłem się. — A to. Pomyśl tylko i sam zrozumiesz, co... Miał taki zwyczaj: powie coś niezrozumiałego, da do myślenia i zamilknie. To właśnie jego metoda: uczy nas myśleć. Tymczasem Janek niczym się nie przejmuje. Idzie sobie, gada z Lenką o byle czym. Nie, za nic na świecie nie będę myślał i nie dam się wychowywać. Nie chcę i koniec. Nie będę porównywał Lenki z żoną Tru-beckiego. Och, jakie to wstrętne. Od razu przypomniało mi się wszystko, co najgorsze. Na przykład, jak to wczoraj znowu .przez cały wieczór dziadek mówił ,o swojej dobroci dla nas i o naszej niepraktyczności. Zapowiadał, że nauczy nas, jak należy żyć. Miałem nawet ochotę trzasnąć w ten jego telewizor, tak mi zbrzydł z tą swoją dobrocią. Szliśmy w milczeniu ulicą, a Janek i ta księżna Trubecka wciąż jeszcze majaczyli przed nami. Zerknąłem na Efefa — koło jego prawego ucha widać bliznę —? i już- już chcia- 63 lem go zastrzelić faktem. Lubi powtarzać, że „fakty są rzeczą zasadniczą przy ocenie obiektywnej prawdy". Zastrzelę go faktem! Niech przestanie porównywać nasze dziewczęta z żonami dekabrystów. Postanowiłem przytoczyć jako przykład Zinę i jej zachowanie się na historii. Otworzyłem już usta, żeby poczęstować go tym aktualnym opowiadaniem o podstępie, ale tuż koło nas gwałtownie zahamował samochód i gruby, łysy kierowca w skórzanej kurtce wyskoczył jak wariat, omal nas nie przewrócił i wpadł na Efefa. — Fiedia! — wrzasnął. — Mój kochany Fiedia... Żyjesz...! — prawie po każdym słowie uderzał Efefa po ramieniu jakby chcąc sprawdzić, czy jest mocne. — Cieszę się, że cię widzę... Jak długo leżałeś? — I znowu dodał serdecznie: —? Kochany Fiedia... — Trzy lata —; odpowiedział Efef jakimś dziwnym tonem i dolna warga zaczęła mu drżeć prawie niedostrzegalnie. Gdybym go nie znał tak dobrze jak siebie samego, myślałbym, że gotów się rozpłakać, tak się wzruszył tym spotkaniem. — A ja, szczerze mówiąc, nie wierzyłem, że wygrzebiesz się po tej katastrofie — wyznał kierowca. To było coś nowego w życiorysie Efefa. Widocznie kiedyś był kierowcą i miał katastrofę. Bardzo chciałem posłyszeć dalszy ciąg ich rozmowy, ale zobaczyłem, że Janek minął właśnie swój dom i skręcił w ulicę, na której mieszka Lenka. 64 — Do widzenia — powiedziałem nagle i nie czekając na odpowiedź popędziłem za nim. Natychmiast zapomniałem i o kierowcy, i o nauczycielu. Ciekaw byłem, jak to się wszystko skończy? Może Lenka zaprosi Kułakowa na herbatę? Wszedłem za nimi w ulicę, a oni, czułe gołąbeczki — srebrnoszary gołąbek Janek i pstrokata gołąbeczka Lena — migali mi przed oczami. Janek szedł poważnie — umie panować nad sobą, a Lenka chyba z radości wymachiwała tą swoją torebką niczym zawodnik przed rzuceniem młota. Daję słowo, pobije rekord! Ech, Janku, Janku... Nie możesz wybaczyć koledze takiego drobiazgu. Jeśli tylko sobie życzysz, już jutro mogę dostać piątkę z historii. Po prostu jak biograf Suworowa w najlepszym świetle przedstawię wszystkie jego czyny dla chwały ojczyzny. Jeśli chcesz, przeproszę nawet historyka i do ostatniego dnia w szkole będę jego najlepszym uczniem. Lepszym niż te zakochane szczebiotki. W końcu nie mam nic przeciwko Lence. Nie jest najgorsza i znam ją już siedem lat. Kiedyś nawet z moim ojcem i ze mną chodziła do Ogrodu Zoologicznego. Pewnego razu zgubiła tam rękawiczki, a ręce miała potem strasznie czerwone od mrozu. Oddałem jej wtedy swoje, chociaż i mnie zimno było bez rękawiczek. Duży palec był dziurawy, a Lenka ciągle wsuwała palec w dziurę i śmieliśmy się. 5 Każdy marzy o psie 85 Jak zachorowałem na szkarlatynę, Lenka 1 codziennie przychodziła pod nasze drzwi i coś I zostawiała dla mnie. Raz przywiązała do | klamki samochód „ZIŁ-llO". Innym razem loteryjkę. Wreszcie przyniosła dwie książki: „Baśnie" Andersena i „Błękitną filiżankę" Gajdara. To bardzo ładne książki i okropnie nie chciałem spalić ich, kiedy już wyzdrowiałem. Ale ojciec powiedział, że to konieczne, bo dzieci przyjdą mnie odwiedzić, wezmą te książki do ręki i mogą zachorować. Kiedy książki płonęły w miednicy jak pochodnie, myślałem o ludziach, którzy żyli w tych książkach. Byli dla mnie jak żywi — ci ludzi pa- j lący się na stosie. Wyszedłem na Arbat i kiedy mijałem sklep dziewiarski, wybiegła stamtąd ekspedientką, ta niegrzeczna, z wieżą na głowie, potrąciła mnie z całej siły i ani myślała przeprosić. Przez sekundę widziałem jej oczy, wydało mi się, że zapłakane. Ciekawe, dlaczego płakała? Minąłem swoją bramę i powlokłem się dalej Arbatem. Może niesłusznie obraziła kogoś tak jak mnie, za to ją zwymyślali, więc teraz szlocha. Dobrze jej tak, niech nie ubliża ludziom. Szła z głową nisko spuszczoną, a ja przyspieszyłem kroku, żeby ją dopędzić. Chciałem zobaczyć, jak się to skończy; Widzę, że jeden mężczyzna obejrzał się za nią, potem jakaś litościwa kobieta. A więc widocznie jeszcze szlocha — pomyślałem. 66 Skręciła w bramę domu koło księgarni wojskowej. Zajrzałem do środka: stała koło automatu telefonicznego i przeglądała się w lusterku. — Pani będzie dzwonić? — zapytałem. Obejrzała' się. Na policzkach miała ciemne smugi od łez, pociekła jej farba z malowanych rzęs i teraz chustką wycierała twarz. Nic nie mówiąc odsunęła się. Nie wiedziałem: poznała mnie czy nie? Dla pozoru zdjąłem słuchawkę, odwróciłem się plecami i zacząłem nakręcać numer. W tym czasie płaksa wytarła twarz i wyszła z bramy. Ja za nią. Dopędziłem ją i szedłem obok. Żeby wiedziała, że nie jest sama. Idziemy tak prawie noga w nogę. Ona w cienkich, domowych kapciach — pewno tak szybko wyskoczyła ze sklepu, że zapomniała włożyć pantofle. —? Pani mnie poznała? — zapytałem. — Mieliśmy kiedyś taką przyjemną rozmówkę... — Chciałem ją w jakiś sposób rozśmieszyć. — Odczep się — mruknęła przyspieszając kroku. „A więc poznała mnie" — pomyślałem i znowu ją dopędziłem. — Wie pani, dlaczego przychodzę do waszego sklepu? Nie słuchała mnie, wyjęła chusteczkę i wycierała nos. Ledwie mogłem za nią nadążyć, to był jakiś finisz, jakbyśmy ustanawiali rekord w marszu z przeszkodami. — W waszym domu kiedyś mieszkał Pusz- 5* 67 kin. — Chciałem wciągnąć ją w rozmowę. — Słyszała pani o nim? Milczała. — Tak sobie wyobraziłem, że właśnie tam, gdzie teraz jest sklep, był jego pokój... Znowu nie odpowiedziała, nachmurzona. Widocznie rozczarowała się do życia. — Dostałem dzisiaj dwójkę z historii i o to] pokłóciłem się z przyjacielem. Przystąpiliśmy do współzawodnictwa, a ja wszystkim spra- j wiłem zawód. Musiałem ją bardzo znudzić. Zawsze mie-| szam się do cudzych spraw. Czas się wycofać.: Doszliśmy właśnie do podziemnego przejś-, cia pomiędzy hotelem „National" a Muzeum im. Lenina. Zatrzymałem się. Zaczęła schodzić do tunelu, stanęła na pierwszym podeś-. cie, obejrzała się i zwolniła kroku, jakby cze-| kając na mnie... Podbiegłem natychmiast — widać więc nie na próżno towarzyszyłem jej] — i razem zeszliśmy do tunelu. Przejście to jest długie, najdłuższe w całej Moskwie. Idzie się, idzie i końca nie widać. Sprzedają tam kwiaty, pisma, jakiś staruszek! nawet rozłożył się z biletami na loterię i obiecywał przechodniom wielką wygraną. Nagle zgasło światło, zrobiło się strasznie ciemno i wszyscy zaczęli głośno mówić, na-] woływać się. Natychmiast straciłem z oczuj moją towarzyszkę. Chciałem ją zawołać, ale przecież nawet nie znałem jej imienia. Ktoś zawył, z pewnością umyślnie, a stary sprzedawca lamentował, bał się, że rozkradną mu] bilety. 68 Nastraszyłem się, że może naprawdę go okradają, postanowiłem podejść bliżej, ale potknąłem się o czyjąś nogę i upadłem. Po chwili światło się zapaliło, ale mojej znajomej już nie zobaczyłem. Na ulicy łatwo się zgubić, a do tego jeszcze nabudowano tyle tych podziemnych przejść... Do domu wracałem piechotą — stwierdziłem, że w kieszeni nie mam ani grosza. 10 Cicho otworzyłem drzwi i od razu posłyszałem obcy głos. Ktoś dosyć głośno opowiadał mamie jakąś zabawną historię. Właściwie nawet nie opowiadał, ale deklamował jak spiker w telewizji, i mama się zaśmiewała: a więc jednak wpakował się do nas. Potem zobaczyłem na wieszaku jego płaszcz. Głośniej trzasnąłem drzwiami i śmiech natychmiast ucichł, jakby te drzwi przycięły mu język. Mama wybiegła na moje spotkanie. Miała na sobie letnią niebieską suknię. Pewno uważała ją za najładniejszą, chociaż była nieodpowiednia na tę porę roku. — No, wreszcie jesteś — powiedziała. — Scena druga: ci sami i Sokratesik. Nie wiem, dlaczego zaczęła zdejmować ze mnie płaszcz, jakbym nagle sam nie umiał tego zrobić, potem złapała za rękę i chciała zaraz wciągnąć mnie do pokoju, żeby przedstawić swojemu „królewiczowi". Ale wyrwałem się i poszedłem prosto do łazienki. Jednym 69 uchem nasłuchiwałem, co się dzieje w ????? ju. Znowu dobiegł stamtąd śmiech, co prawi da już trochę cichszy. Chyba każdy na świecie zrozumiałby, że chociaż mama powiedziała „No, wreszcie jesteś", w tym pokoju pełnym śmiechu trzecia osoba była całkiem zbędna. Wytarłem ręce| i wszedłem. Jeszcze zobaczymy, kto w naszymi domu jest zbędny, może to właśnie będzie ktoś inny, a nie ja... Siedział na kanapie z nogą założoną na nogę. Był siwy, chociaż miał. twarz dosya młodą, nos szeroki, spłaszczony, bez kości» nosowej, jaki miewają bokserzy. W ogóle? nie należał do urodziwych i trudno było' zrozumieć, dlaczego mama się w nim zakochała. Kiedy wszedłem, zerwał się z miejsca, staH nął na bacznjość niby żołnierz przed gene-1 rałem, wyprężył się jak struna i podał mi rękę? — Nazywam się Genadij — powiedział wy-1 raźnie. Milczałem. Pewno już dokładnie zna historię mojego życia: jak mam na imię, kiedy siej urodziłem, kiedy wymówiłem pierwsze sło-j wo i jaki byłem ładny jako niemowlę. — Jesteś głodny? — zapytała mama. Ze zdenerwowania aż się jąkała. — Nie — odpowiedziałem wyniośle i poszedłem do swojego biurka. Siadłem odwrócony plecami do nich i zaj cząłem powoli wyciągać z szuflady podręcz* niki, chociaż wcale nie miałem ochoty żabiej 70 rać się do nauki. Wyjąłem fizykę i z. rozmachem rzuciłem ją na biurko. Trzasnęła, ale nie bardzo głośno. Potem wyjąłem literaturę, podniosłem ją wyżej i chlasnąłem o blat — jest grubsza od fizyki, więc trzasnęła głośniej. Za mną zaległa cisza. Można by pomyśleć, że oni tam porozumiewają się za pomocą alfabetu dla głuchoniemych, że zawczasu nauczyli się go, żeby rozmawiać za moimi plecami. — Sokratesik — usłyszałem wreszcie głos matki dobiegający jakby z drugiego końca świata. — Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli pan Genadij' trochę mi podyktuje? — Proszę — powiedziałem i trzasnąłem najgrubszym podręcznikiem, zoologią. To już był prawdziwy wybuch. Zaczął coś po cichutku czytać mamie o krowach i udojach, o mleku i cielętach. Wstałem i poszedłem do telefonu, żeby nie myśleli, że tak bardzo interesują mnie ich rozmowy. Postanowiłem zadzwonić do Janka, ale odebrał telefon jakiś mężczyzna, pewnie ten sławny pilot, więc musiałem odłożyć słuchawkę. Wobec tego zadzwoniłem do Lenki, myślałem, że może ona powie mi coś o Janku. A może nawet wygada się, że i on przeżywa tę kłótnię ze mną. Podbiegła do telefonu. i— Słucham — głos jej brzmiał dorośle. Gdybym nie znał tej ostrzyżonej bestyjki, myślałbym, że ma co najmniej dwadzieścia lat. 71 — Dzień dobry — powiedziałem. — To ja. i — Ty? — Zamilkła. Nie chciałem jej oszu- | kiwać, ale od razu zrozumiałem, że wzięła | mnie za Janka, bo on jedyny istniał dla niej na świecie. — Ja. Wyobraź sobie, że już dzwonił do mnie ten bałwan Sokratesik. — Wiesz, nie rób ze mnie idiotki — powie-działa po chwili milczenia. — Od razu cię \ poznałam. Po co mnie nabierasz? — Wcale nie miałem zamiaru cię nabierać. Ale co tam Kułaków mówił ci o mnie? — Dlaczego mnie o to pytasz? Jego za- I Pytaj. O, jaka ważna, już się stawia! Mama akurat przestała stukać na maszy- I nie, więc powiedziałem naumyślnie głośno, prawie krzyknąłem w telefon: — Wiesz, Lenka, jak jest po łacinie krowa? — Co, co? — Nie zrozumiała. — Coś ty zupełnie, zupełnie... Nie pożegnałem się z nią, odłożyłem słu- . chawkę i wróciłem do pokoju. Czekałem, aż on wyjdzie. Zdaje się, że dosyć wyraźnie zdeklarowałem się pytając Lenkę o tę krowę. Ale ten siedział jak we własnym domu i ani myślał wyjść. Poczułem głód. Nie chciałem się jednak przyznać, bo — co nie daj Boże — mama za- i prosiłaby też jego i zrobiłaby się taka miła, rodzinna herbatka z pogawędką o pogodzie, o moich stopniach i o tym, że w naszym rolnictwie jeszcze jest wiele do zrobienia, czyli z taką fachową rozmówką. 72 Spojrzałem na książki rozrzucone na biurku, okropnie mi się zachciało podnieść je i znowu z łoskotem cisnąć. Ale się powstrzymałem: żal mi było matki. Żeby się jakoś uspokoić, zacząłem przeglądać znaczki. Potem otworzyłem szufladę i wpadł mi w ręce album z fotografiami. Wyjąłem go i przerzucałem kartki. Na pierwszej stronie były zdjęcia ,tatusia i mamy. Tatuś zupełnie młody, na kołnierzu ma dwa kwadraciki i dwie belki — to było jeszcze przed wojną. A mama jest małą dziewczynką, pewnie ma osiem lat. Pod zdjęciem napisane ręką ojca: „1941 rok". Wszystkie zdjęcia w naszym albumie są naklejone chronologicznie. Przeglądałem dalej — zobaczyłem mamę już starszą i całkiem jeszcze nie starego dziadka. Pod zdjęciem był napis: „1943 rok". A potem trafiłem na tę najważniejszą — fotografię ojca stojącego przy zdobytym czołgu faszystowskim. Uśmiecha się, widać, że jest zadowolony, ale wygląda mizernie, oczy ma zmęczone, twarz nie ogoloną. Nagle z ogromną siłą odczułem, jak bardzo brak mi ojca. Wyjąłem zdjęcie z albumu i pluskiewkami przymocowałem do ściany nad biurkiem. Niech tak wisi, żebym co dzień mógł go widzieć. I żeby mama go widziała. Może wtedy zrozumie, że postępuje właściwie jak zdrajca. Poczułem, że t e n stoi za mną. Nie słyszałem, kiedy podszedł, tak byłem zajęty. Wido- 73 cznie chciał coś powiedzieć, nawiązać kontakt ze mną, ale zobaczył fotografię ojca i ugryzł się w język. Długo, bardzo długo patrzył na to zdjęcie, a potem powiedział: — Tygrys. Milczałem, po co miałbym wdawać się z nim w rozmowę. — Niemiecki czołg tygrys — powtórzył. Dalej milczałem. Wtedy zrozumiał wreszcie, że jest tu niepotrzebny, pożegnał się i wyszedł. Zostaliśmy sami. Mama włączyła telewizor, jak gdyby to było najważniejsze w tej chwili. Był właśnie program dla dzieci, film rysunkowy „Jak zbudowano domek dla kotka". — Cóż to, nie chcesz, żeby pan Genadij przychodził do nas? — zapytała mama. Odwróciła się twarzą do mnie, zasłaniając telewizor, a za nią ktoś obrzydliwie miauczał udając kota. Prawdziwy kot nigdy w życiu tak by nie wrzeszczał. Spodziewała się, że jej odpowiem. Ale milczałem, bo przecież wszystko było samo przez się zrozumiałe. . — Odpowiedz mi jednak, dlaczego? — na-, legała mama. Raptem rozległ się dzwonek. Otworzyłem drzwi. Przede mną stała Zinka. Dawniej czasem przychodziła do mnie, to nie było nic nowego, ja też nieraz u niej byłem, ale w tej chwili wcale się jej nie spodziewałem. — Dobry wieczór! (Była tak uprzejma, że wprost nie do wiary). Mogę wejść? — zapytała. Stałem w drzwiach zagradzając jej drogę. 74 Wciąż jeszcze myślałem o matce i nie bardzo wiedziałem, co robię. — Wejdź — odezwałem się w końcu. Podczas gdy Zina zdejmowała palto, koło nas przebiegła mama. Zinka nawet nie zdążyła się z nią przywitać. Zawołała swoje „dzień dobry!" za plecami mamy i ze zdziwieniem, badawczo spojrzała na mnie. !— O, nadzwyczajny poseł pełnomocny! — wykrzyknąłem. — Z obozu Kułakowów i innych rekordzistów! — Wcale nie — obruszyła się. — Przyszłam z własnej inicjatywy. — Nadzwyczajny inicjator pełnomocny! — wykrzykiwałem. Cały dzień nic innego nie robiłem, tylko wyrzucałem wszystkich z domu: najpierw pana Genadija, teraz Zinkę. Aż mi się zrobiło wstyd i miałem ochotę opowiedzieć jej o Janku i o mamie, chociaż wobec niej nie udawać, że wszystko mi się układa tak prosto i dobrze. —? Dosyć tych wygłupów — powiedziała Zinka. — Musimy zająć pierwsze miejsce. — Nadzwyczajny pełnomocny , przodownik! — Co ci się stało? — Zinka wystudiowanym, telepatycznym ruchem ujęła moją rękę. — Nadzwyczajny pełnomocny telepata! — Chcesz, żebym wyszła? —? Wiesz, jestem w złym nastroju... Dwója i tak dalej... Koniec świata... — „Przestraszony to prawie pokonany" — 75 tak powiedział Suworow. Musisz to sobie za-i pamiętać! — Dobrze, zapamiętam. Potem uspokoiłem się trochę, przez całą godzinę wkuwaliśmy historię i tak się nauczyłem, że wiedziałem o Suworowie dosłownie wszystko. Naumyślnie wykułem najtrudniejsze ż jego powiedzeń: „Subordynacja, egzercycja, dyscyplina, czystość, porządek, odwaga, dzielność, bohaterstwo, zwycięstwo, chwała, żołnierze, chwała!" Co prawda nie wiedziałem, co to jest subordynacja i egzercycja, ale wygłaszałem to powiedzonko jednym tchem jak nakręcony. Mama kilka razy wchodziła do pokoju, czułem, że ułożyła całe przemówienie na obronę pana Genadija i tylko czeka, aż Zinka wyjdzie. Ale właśnie chcąc uniknąć tej rozmowy, poszedłem odprowadzić koleżankę. Przez całą drogę zachowywała się jakoś dziwnie, szła poważnie i milczała. W pewnej chwili poprosiła, żebym niósł jej teczkę. Zgodziłem się — od razu poprawia się nastrój, jeśli idąc można wymachiwać teczką. — Ty to jesteś taki dziwny — powiedziała. — Naokoło pełno ludzi i wcale się nimi nie interesujesz, a nagle zjawia się jeden i od razu tak cię obchodzi? — Sam nie wiem, dlaczego. — A ja znów jestem taka: niektórzy ludzie są dla mnie zupełnie obojętni, a inni przeciwnie... Na przykład ty... 76 — Też gadanie, przeciwnie... — oburzyłem się. — Dzisiaj na historii nabrałaś mnie. —? Po prostu chciałam sprawdzić, jaki jest twój stosunek do mnie. Czy potrafisz poświęcić się dla kogoś... Zachowywała się naprawdę dziwnie: jąkała się, połykała słowa. — Po co ci to? —? zapytałem. — Nic nie rozumiesz. Jesteś okropny! — Wyrwała mi teczkę i uciekła. A ja zawróciłem i powlokłem się do domu powoli, żeby nie przyjść wcześniej niż dziadek. Przy nim mama nie będzie rozmawiać' o panu Genadiju. Czekałem właśnie na windę, kiedy ze swoich drzwi wyszła delegatka Instytutu Pedagogiki. Widocznie wybrała się do sklepu, bo jakiś koguci głos krzyknął za nią. „Mamo, kup mi loda za dwadzieścia osiem kopiejek". Nie miałem najmniejszej ochoty spotkać się z nią, ale jak na złość ktoś zatrzymał windę. Odwróciłem się więc i grzecznie powiedziałem: i— Dzień dobry! —: A, to ty, bohaterze! Dobry wieczór! No i cóż zamierzasz robić dalej ? — Nic — odpowiedziałem. Posłyszałem, że winda stanęła. Nacisnąłem guzik. — Nic? — powtórzyła i chciała przymknąć swoje drzwi, ale w szparze tkwił czubek odrapanego buta. — Puść drzwi, Kaziu, zaziębisz się. Kazia puściła drzwi, potem znowu dyskretnie uchyliła. Znam świetnie tę Kazię, ciągle 77 kręci się po podwórzu na trzykołowym ??- J werze. — Mówisz: nic? Zauważyłam, że wszyscy jj bardzo lubicie mówić: „nie wiem", „nic", „nic mi nie będzie" i tak dalej. W gruncie rzeczy doskonale wszystko wiecie, za waszym „nic" kryje się naj zwyczaj niejszy upór i ciągle coś się wam przytrafia. Jak widać, nigdzie się nie śpieszyła. Tacy ludzie są najniebezpieczniejsi. W tej chwili winda zatrzymała się. Otworzyłem drzwi. Jakbym nie miał dosyć nauczycieli w szkole, jeszcze delegatka Instytutu spadła na mą biedną głowę. — Poprawię dwóję — powiedziałem. — No widzisz, już się obraziłeś. Uważasz naturalnie, że spotkała cię krzywda. A prze- ] cięż nie umiałeś lekcji. Ktoś z góry zawołał, żeby zamknąć drzwi od windy, i winda znowu odjechała. — Powiedziałem prawdę o Suworowie. Przyczepił się do mnie — oburzyłem się. — Bardzo jednostronna była ta twoja prawda. Suworow, wielki patriota i wódz rosyjski... W tej chwili Kazia wysunęła swój upstrzo- I ny kokardami ptasi łebek i zapiszczała: — Mamo, kup mi loda za dwadzieścia osiem I kopiejek. — Nie przeszkadzaj! — zawołała matka. Czekała na moją odpowiedź. Sprytnie mnie podeszła, niby to ja zawi- I niłem, chociaż każdy głupiec wie, że uroczy historyk po prostu przyczepił się do mnie i dlatego odechciało mi się odpowiadać na ] 78 lekcji. I wyszło, jakbym był wrogiem prawdy historycznej. — Subordynacja, egzercycja, dyscyplina, czystość, porządek, odwaga, dzielność, bohaterstwo, zwycięstwo, chwała, żołnierze — wy-trajkotałem, żeby odczepić się od niej i dowieść, jak doskonale nauczyłem się spuścizny literackiej Suworowa. Kazia patrzyła na mnie i chyba nawet zapomniała o lodach, tak ją wzruszyła sentencja Suworowa w moim wykonaniu. — Więc jak to, w ogóle nie uznajesz Suworowa? — zapytała jej szanowna mama i uśmiechnęła się. Kiedy ktoś się tak uśmiecha, zawsze robi mi się przykro i gotów jestem powiedzieć coś, czego wcale mógłbym nie mówić. — Owszem, uznaję go. Ale nie chcę, żeby z niego robiono Czapajewa. W każdym razie on stał po stronie cara i był obszarnikiem. — Ach tak! — bąknęła. — Ach, więc taki jesteś... — i urwała. Otworzyłem drzwi windy. Rozmowa była skończona, ale ona nagle powiedziała prosto do moich pleców: — A wiesz, że myśmy się w dzieciństwie przyjaźniły — twoja mama i ja. (Odwróciłem się do niej, ciekaw byłem, co jeszcze powie na swoje usprawiedliwienie). Może w imię starej znajomości podejmiesz się opieki nad moją Kazia? Chciałem krzyknąć: „Dzięki za zaufanie", ale nie krzyknąłem. — Proszę bardzo — zgodziłem się i doda- 79 łem tonem pogróżki: — Już my ją tam tro-J chę podszkolimy. Na tym skończyła się nasza rozmowa. W domu mama i dziadek pili herbatę i rozmawiali. Ale kiedy wszedłem, w przedpokoju akurat zadzwonił telefon. Mama zerwała się — widocznie bała się, żebym nie podszedł pierwszy — i wybiegła z pokoju. Nie wiem, czemu jednak nie podniosła słuchawki, i telefon nadal dzwonił. Potem ucichł i znowu zadzwonił. — Jurku! — zawołała po chwili. — Jeśli to pan Genadij, nie ma mnie. Wyszłam i nieprędko będę w domu. Wróciła do pokoju, a ja podniosłem słuchawkę. Oczywiście to był on. — Matki nie ma w domu — powiedziałem. — Wróci późno. — Chodź na herbatę — zawołała mama. Usiłowała zachowywać się tak, jakby wszystko układało się u nas po dawnemu. Zacząłem jej opowiadać o naszej sąsiadce. Może ją to zainteresuje, jeśli przyjaźniły się w dzieciństwie. 11 , i Następnego ranka o ósmej stałem już pod domem Kułakowów. Wybrałem sobie takie miejsce, żeby się nie rzucać w oczy, i czekałem na Janka. Postanowiłem przyłapać go przed pójściem do szkoły, powiedzieć mu, że jestem już doskonale przygotowany z historii, i pogodzić się z nim. Niechby wreszcie wy~ 80 szedł i niechbym mógł zrobić to, co najtrudniejsze i najprzykrzejsze: zbliżyć się do niego j powiedzieć pierwsze słowo, a dalej już wszystko poszłoby gładko. W końcu zobaczyłem, że ktoś otwiera drzwi, i powoli poszedłem naprzód. Chciałem, żeby Janek dopędził mnie po drodze, bo wtedy wyglądałoby, że spotkaliśmy się przypadkiem. Słyszałem, jak głośno zamknęły się drzwi i ten ktoś zaczął mnie dopędzać cicho podśpiewując. Naturalnie — nic innego, tylko za mną idzie Tośka. Zawsze podśpiewuje i coś mruczy pod nosem. Co prawda nuci cichutko, ale nie na rękę mi teraz spotkanie z tą jej piosenką. Wlepiłem więc oczy w pierwszą gazetę wywieszoną w gablocie na ulicy. Nie słyszałem kroków Tośki, bo tuż obok zaterkotał buldożer oczyszczający plac pod budowę nowego domu. Nagle czuję, że ktoś chucha mi prosto w kark, a nawet nie chucha, tylko jiaumyśl-nie puszcza strumień powietrza na szyję. To był oczywiście jeden z jej dowcipów. — Co nowego w gazecie? — pyta. Widocznie zbrzydło jej to dmuchanie. — Dziękuję bardzo za wietrzyk — mówię. — Było mi strasznie gorąco. — Proszę bardzo. Zawsze chętnie pomagam kolegom. — Głos ma sztuczny, chrypliwy i wygląda jakoś inaczej, włosy uczesane gła-dziutko jak u chłopaka, z rozdziałkiem. Znowu się odwróciłem. Dlaczego nie odchodzi, jeśli się od niej odwracam? Ani myśli! 6 Każdy marzy o psie 81 — Co nowego w gazecie? — powtarza. i— A sama już nie umiesz czytać? — Lubię, żeby ktoś mi czytał głośno. — Odczep się wreszcie — spojrzałem na nią wymownie. Ale ma charakterek! Żadna z naszych dziewczyn nie wytrzymuje takiego wzroku, a ta nawet nie mrugnęła. ?— Wiesz — mówi — na próżno czekasz. Janek zachorował. — Jak to zachorował? — nie zrozumiałem. — Bardzo prosto. Zdenerwowałeś go wczoraj i zachorował. Pobiegła. Przygnębiony powlokłem się za nią. Ale w miarę, jak zbliżałem się do szkoły, humor mi się poprawiał, bo ostatecznie nikt oprócz Tośki nie wiedział, że nie pogodziłem się z Jankiem. Wszedłem więc do klasy jak zwykle, wymachując teczką, starając się podkreślić absolutną beztroskę, i skierowałem się na swoje miejsce. Najpierw wpadł na mnie ten wstrętny kujon Nieboraczew. — A... a... a... — rozpływał się z zachwytu na mój widok. — Przyszedł były przyjaciel; Kułakowa. Gdyby tak zaprzyjaźnił się z Tośką — to dopiero powstałby piękny duecik! — Była gwiazda filmowa! — krzyknął ktoś za moimi plecami. — Były wierny Sancho-Pansa! — wrzasnął jakiś erudyta. Cała klasa roześmiała się i zrozumiałem, 82 że po miesiącu, w ciągu którego byłem taką figurą dzięki przyjaźni z Jankiem, znowu stałem się zupełnie zwyczajny. Po dawnemu rzuciłem okiem na ławkę Kułakowów i zobaczyłem, że Tośki jeszcze nie ma. — Wiecie, Kułaków zachorował — rzuciłem od niechcenia. — Wczoraj spędziłem u niego cały wieczór. Poznałem jego ojca, opowiadał mi o swoich lotach. — Ach, cóż za wierny Sancho-Pansa! — Ra-czek-Nieboraczek już bez entuzjazmu powtórzył jak zawsze cudzy dowcip. Wszystko jednak wróciło do normy i w oczach kolegów znowu byłem najbliższym przyjacielem Janka. 12 Kułaków chorował już cały tydzień i po dawnemu byłem panem sytuacji. Urządziłem się tak sprytnie, że codziennie wybierałem chwilę, kiedy uroczej siostrzyczki Janka nie było w klasie, i opowiadałem kolejną porcję o nim i jego sławnym ojcu. W tym celu przeczytałem książkę o pilo-cie-oblatywaczu i teraz na całego zrzynałem stamtąd historię za historią. Dobrze mi to szło. Wszyscy słuchali moich opowiadań. Przecież to były prawdziwe historie, nie wymyślone. Nadstawiał uszu nawet ten kujon i chroniczny dowcipniś, Nieboraczew. Łgałem bez zająknienia, aż wstyd mi było za siebie. Tylko co rano, kiedy otwierałem drzwi do klasy, na sekundę zamierało mi ser- 83 ?? -— bałem się, że obok Tośki zobaczę jej brata. Tego dnia Raczek-Nieboraczek wyszedł ze szkoły jednocześnie ze mną. Część drogi szliśmy razem, a potem powiedziałem: — No, to do widzenia. Muszę już iść do Janka. Wytrzeszczył na mnie swoje okrągłe, przestraszone oczy i nieśmiało poprosił: — Zabierz mnie ze sobą. — Jak to? — zdziwiłem się. — Upadłeś na głowę?... Do chorego? — Odwróciłem się i odszedłem. Wlokłem się powoli, myśląc o swoim życiu, o matce, która teraz zawsze była w złym humorze i patrzyła na mnie tak, jakbym był winien wszystkim jej niepowodzeniom. Nagle przed domem Kułakowów natknąłem się nos w nos na Lenkę i Zinę. Stały sobie spokojnie, jakby znalazły się tu zupełnie przypadkiem, i jadły lody. Nie miałem najmniejszej ochoty spotkać się w tej chwili z tymi sikorkami: Zinką, która wszystkiego się domyśla, i Lenką, przez którą utraciłem może najbliższego przyjaciela. Ale one ucieszyły się tak, jak gdybyśmy się rozstali nie dwadzieścia minut temu, lecz przed pół wiekiem. — Idziesz może do Janka? — nieśmiało szepnęła Lenka. — Tak — odpowiedziałem. — A bo co? — Przekaż mu ukłony ode mnie. Tego jeszcze brakowało. Ledwie uciekłem od Raczka, teraz znowu te dziewczyny, Mu- 84 siałem się ich pozbyć, bo jak nic powiedziałyby: zaczekamy na ciebie, opowiesz nam potem, co Janek odpowiedział na nasze ukłony. Tośce to się nie narzucają, krępują się jej. — Romantyzm — wycedziłem przez zęby. — Co? — Lenka nie dosłyszała. — Wszystko, co tajemne, stanie się jawne ?— odpowiedziałem. Raptem Lenka wściekła się i dalej na mnie z pazurami: — Co ty tam rozumiesz, tępaku zatracony! To już wyglądało na zniewagę, to byłe mi na rękę. — Na każdy cios odpowiem podwójnym ciosem — stanąłem w pozycji bokserskiej. — Znowu się wygłupiasz — wtrąciła się Zinka. — Znowu robisz z siebie błazna. To wcale nie jest zabawne. — Pa, pa! Żegnam czule! — rzuciłem i odszedłem z obojętną miną. Niech sobie myślą o mnie, co chcą. Szedłem i kombinowałem, jak się wykręcić z tej sytuacji. Jeśli minę dom Kułakowa, będą się dopytywać, dlaczego nie wszedłem. A jeśli wejdę, ta nieznośna windziarka zapyta: do kogo idę, po co, i nawet może zadzwonić do Janka, uprzedzić go, niczym ministra, że ktoś do niego raczył przyjść. > W tej chwili dopędziła mnie Lenka. Była trochę zmieszana. — Więc przekażesz nasze pozdrowienia? — zapytała. Zinka stała tuż obok i udawała, że wcale nie słucha. 85 — Jestem tępak, jak raczyłyście nazwać mnie przed chwilą. Tępak, który się nie zna] na romantyce — powiedziałem. Zaczerwieniła: się, dobrze jej tak, a ja mówiłem dalej: — Mam więc zakuty łeb. Trudno mi będzie pamiętać o twojej prośbie. i— Słońce rozgrzało twój zakuty łeb i po-] ruszyło myśli — Lenka w biegu podjęła na-j szą starą zabawę w słówka. Nie obraziła się na mnie. Widocznie bardzo jej zależało, żebym przekazał to pozdrowienie Jankowi, żeby o niej usłyszał. — Słońce rozgrzało mi głowę — odpowiedziałem — ale poruszyły się w niej złe myśli. — Słońce przygrzało mocniej i złe myśli zniknęły. — Teraz po prostu mi się podlizywała. Oto do czego doszło. Gra przestała mnie bawić. Nie lubię, jeśli ktoś się płaszczy. Wstyd mi było spojrzeć na nią, mimo to spojrzałem. Przez całe jej czoło od skroni do skroni biegła zmarszczka cieniutka jak włosek. Zaczęła liczyć: — Raz, dwa, trzy... - Nigdy nie przegrywałem w tę grę, nawet do Janka. Potrafiłbym bez trudu wymyślić jeszcze tysiąc zdań i zapędzić Lenkę w kozi róg. Mogłem na przykład powiedzieć: „złe myśli łatwo ulatują mi z głowy, jeżeli mam do czynienia z dobrymi ludźmi", ale nic nie powiedziałem. — Siedem, osiem, dziewięć, dziesięć... Zwycięstwo — krzyknęła. — Przegrałeś... Więc przekażesz pozdrowienia? Dom po naszej prawej stronie zakrył słoń- 86 ce i na ulicy zaraz wszystko się zmieniło. Znikła nawet zmarszczka na czole Lenki. — Osobiste? — spytałem. — Może być osobiste. Nawet lepiej — powiedziała i odeszła do Zinki. A ja stałem i wciąż jeszcze nie mogłem się uspokoić. Widocznie tęskniła za Jankiem i wcale się z tym nie kryła. Nie każdy to potrafi. Zabawnie stawia nogi: jedną przed drugą, jakby szła po linie. Jak cyrkówka. A ja nie umiem zrobić ani kroku, jeśli wiem, że ktoś patrzy na mnie; noga zaczepia o nogę i czuję, że już- już upadnę. Teraz obie dziewczyny patrzyły na mnie. Nie mogłem już dłużej tak stać. Wbiegłem na schody i zacząłem udawać głupiego wobec windziarki: wymieniłem numer jakiegoś mieszkania, które było na innej klatce schodowej, dopytywałem się, na którym to piętrze, ale windziarka poznała mnie. Dotąd nigdy mnie nie poznawała i za każdym razem, kiedy przychodziłem do Janka, wypytywała się o wszystko, niby jakiś oficer śledczy do specjalnych poruczeń. Tym razem, jak na złość, poznała i omal nie wepchnęła mnie do windy, żebym wjechał do Kułakowów. Ledwo się wyrwałem i co tchu wybiegłem. W drzwiach wpadłem na Raczka. A to udał mi się dzionek. Widocznie jednak postanowił złożyć Jankowi grzecznościową wizytę. — Cóż ty się tu obijasz? —- zapytałem. — Ja? — wytrzeszczył na mnie oczy, aż dziw, jak wspaniale to robi. — A tak sobie... Nie, chyba jednak nie wybierał się do Jan- 87 ka. Cóż on tu robi w takim razie? Czyżby mnie śledził? Ładne rzeczy, szlachetny typek. — Myślisz, że Janek pochwali cię, pogłaska po główce, jeśli mu opowiem o tobie? — zapytałem. — Ależ naprawdę, ja tylko tak sobie... Aż mi się przykro zrobiło za niego, tak się przestraszył. Coś bąkał, bełkotał, a potem zaczął gwałtownie zapraszać: „Chodź, chodź do mnie! Pokażę ci mój nowy aparat". Tak się przyczepił, że wreszcie poszedłem. Otworzył nam jego mały braciszek. Trzymał nas za drzwiami chyba z dziesięć minut. Hałasował, szurał, ale nie otwierał. Okazało się, że mają wstawionego w drzwi „judasza" — jak się spojrzy przez ten otworek, widać, kto stoi za drzwiami. A ten mały musi przystawić krzesło, żeby dostać się do „judasza". Wreszcie otworzył. To był zupełnie mały chłopiec o roztropnym spojrzeniu. Gardło miał owiązane. ?— Dobrze, że przyszedłeś — powiedział — bo ciągle jestem sam... — Buzia mu się skrzywiła i zdawało się, że już-już, a zacznie płakać. — Nie płacz, nie płacz -r- uspokajał go Ra-czek-Nieboraczek. — Wiesz, on jest chory i cały dzień siedzi w domu zupełnie sam. — Nudzisz się, tak? — zapytałem, kiedy Raczek wyszedł z pokoju. — Nudzę się — bąknął. Przystawiłem krzesło do okna, złapałem małego na ręce — był bardzo lekki — i powiedziałem: — Patrz przez okno. Zobaczysz dużo ciekawych rzeczy: trolejbusy, samochody, ludzi. Postał chwilę na krześle, a potem powiedział: — Lepiej usiądę, bo mógłbym upaść — i siadł. Pomyślałem sobie, że jak podrośnie, zrobi się'zupełnie taki sam jak jego starszy brat. W tej chwili wszedł Raczek, pokazał mi swój nowy aparat fotograficzny, a potem zdjęcia własnej roboty. Dużo było tych fotografii: ojca, matki, brata. Chyba ze sto sztuk, cały plik. Wszyscy mieli jednakowe, przestraszone, baczne spojrzenie, po prostu jakaś przestraszona rodzina. Nagle, kiedy skończyliśmy już oglądać, wsunął się mały. — Zobacz, to bardzo ładne zdjęcie — pokazał mi fotografię. Mniej bym się zdziwił, gdyby podał mi bombę, która mogłaby za chwilę wybuchnąć w ręku.. To była Tośka. Jak żywa: włosy miała związane w koński ogon i koniec tego ogona trzymała w zębach. Ma taki zwyczaj. Więc to dlatego Raczek warował kojo domu Kułakowów. Wcale nie o Janka mu chodziło, lecz całkiem o kogoś innego, a właściwie o inną. Patrzyłem na Tośkę, nie mogłem oczu oderwać: bardzo dobrze wyszła, prawdziwa piękność. — Świetnie fotografujesz — powiedziałem. — Pierwsza klasa. Zmartwiał, stał jak lunatyk. Inny chłopak 88 89 na jego miejscu dałby kuksańca swojemu wścibskiemu bratu, żeby następnym razem1 nie pchał nosa do cudzych spraw, ale on tego nie zrobił. Wreszcie drżącą ręką wziął ode mnie zdjęcie, chciał coś powiedzieć i za-krztusił się własnymi słowami. A mnie się jakoś całkiem popsuł humor, miałem ochotę jak najprędzej wyjść. — Chyba już czas na mnie — powiedziałem. — Zaczekaj — wydusił wreszcie. — Wytłumaczę ci. — Co tu jest do tłumaczenia — odpowiedziałem. — Nie, nie — zaprzeczył. — Z pewnością wszystko źle zrozumiałeś. Przypadkiem ją sfotografowałem. — Na poczekaniu starał się wymyślić coś na swoje usprawiedliwienie. — Poszedłem na spacer z Borią... Miałem przy sobie aparat... Aż tu widzę — idzie Kułako-wa... Więc ją sfotografowałem... Zapytaj Ek> rię. Prawda, Boria? Mały cichutko stał koło nas: zrozumiał, że sypnął brata, i widocznie teraz żałował tego. — Prawda — szepnął. — No, niech tam — rzuciłem kierując się do wyjścia. Raczek dreptał za mną. — Tylko nikomu nie mów... Chcesz, coś ci podaruję... — Ach ty, Raczku-Nieboraczku! — wstyd mi było za niego. — Cicho, cicho — szepnął. — Mały nie 90 wie, że tak mnie przezywają. I nie mów o tym nikomu. Nagle uprzytomniłem sobie, że zapomniałem, jak Nieboraczew ma na imię. Zawsze tylko Raczek-Nieboraczek, i tyle. Jakoś to nieładnie. Cóż to, nie jest takim człowiekiem jak inni? — Wiesz, wcale nie jestem lepszy od ciebie — powiedziałem. — Nie pogodziłem się z Jankiem i nie bywam u niego w domu, i nigdy nie widziałem jego ojca. Wszystko wam nakłamałem. Jesteśmy warci jeden drugiego. Nie czekałem, aż przetrawi moje epokowe wyznanie, zatrzasnąłem drzwi z wprawionym „judaszem" i tyle mnie widzieli. Teraz pozostawało mi już tylko opowiedzieć wszystko Jankowi. 13 Padał drobny, siąpiący deszcz. Nie widać było nieba, tylko jakąś szarą mgłę, w której ginęła iglica wieżowca na placu Smoleńskim, i nawet nie można było dostrzec zwykle palącego się na jej szczycie czerwonego światełka. Sokratesik pomyślał, że bardzo niebezpiecznie jest lecieć samolotem w taką pogodę. Szedł w obłoku mikroskopijnych kropelek. Dobrze mu było. Czuł się wprawdzie samotny, ale jednocześnie przejęty jakimś współczuciem dla siebie. W chwili gdy mijał dom Kułakowów, z bramy wypadła Tośka i omal go nie przewróciła. Spuścił głowę, udał, że jej nie widzi. 91 Przeszły koło niego jej pantofle, a torebka prawie dotknęła ręki. Zrobił kilka kroków i obejrzał się — Tośka też obejrzała się. Szybko odwróciła głowę, ale było już za późno: dziewczynka roześmiała się. — Dlaczegoś się obejrzał? — zapytała. — Tak sobie. t — I ja tak sobie. Widzę, że idzie ktoś znajomy, o czymś się zamyślił, oczami świdruje asfalt. Pomyślałam: co on tak świdruje? No i obejrzałam się. Uśmiechała się. Od niechcenia wystukiwała obcasem melodię piosenki, która jej dźwięczała w uszach. Zawsze dzwoniła jej w uszach jakaś piosenka. Czasem znana, modna melodia, a czasem wymyślona przez nią. Życie było takie wesołe: to deszcz, to śnieg, to znów słońce, zielona trawa i szeroka rzeka albo ciekawy film, albo marzenia o przyszłości. Dobrze, że spotkała tego nieszczęsnego kolegę, samej nie chciało jej się iść do sklepu. Żeby tylko nie zwiał, bo nieraz coś mówi, mówi, a nagle zrobi zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i już go nie ma. Oczywiście unika dziewczynek. — A ty jesteś w ogóle wrogiem dziewczyn? ?— zapytała. — Nie. W ogóle nie jestem wrogiem — wy-bąkał. — A w szczególe? To już było coś całkiem nieoczekiwanego. Sokratesik podniósł głowę i zobaczył kropelki deszczu na rudych włosach Tośki. 92 — Daleko idziesz? — przeraził się, że Tośka nagle zniknie. Przecież tak łatwo jest zniknąć, rozpłynąć się w tej szarej mgle, jak rozpłynęło się czerwone światełko na wieżowcu. — Do sklepu — powiedziała. (Ciekawe, co on teraz zrobi?). Wciąż wystukiwała obcasem tę dźwięczącą w niej szaloną melodię. — Ja też idę do sklepu — powiedział ze spokojem, chociaż szczerze mówiąc nikt go tam nie wysłał. — Po chleb. Mógł dodać: „Wiesz, pójdziemy w tę samą stronę", ale milczał. Nie, po nim nie można się już niczego spodziewać, najwyżej się zmoknie. Czas odejść. Przestała wystukiwać obcasem rytm piosenki. Wesołe życie stało się trochę, troszeczkę smutniejsze. — Chodźmy razem — zaproponowała wreszcie i aż się przeraziła swojej odwagi. To zwykłe słowo „razem", niby nędzny przysłówek, a tak ją przeraziło. Zaraz odmówi, jutro opowie o tym w klasie i klasa ją wyśmieje, że niby zaczepia chłopaka. — Chodźmy — powtórzył jak echo. . . — Czego krzyczysz? — Przestała się już denerwować i było jej znów radośnie i lekko. — Nie jestem głucha. — Opanowało ją podniecenie, jak gdyby nie szła do sklepu po zakupy,' ale na wieczorek szkolny, gdzie na pewno będą tańce i nie obowiązuje mundurek. Naprawdę nawet nie wiedziała, skąd się wziął ten nastrój. A obok szedł Jurek... Szedł sobie, i tyle, z obojętną miną. Miał zadarty nos — to jedno, pełne wargi — to dwa... A co by- 93 łoby, gdyby teraz położył jej rękę na ramieniu, tak jak chodzą dorośli chłopcy z dziewczętami? No, wtedy toby mu dopiero pokazała... Szli obok siebie, ale niby każde z nich idzie osobno. Jurek czasami nieznacznie zerkał na Tośkę, czasem napotykał jej wzrok. Potem zaczął przyglądać się wystawom: w oknach wystawowych poruszały się ich" odbicia. Wyglądało, że idą obok siebie, dużo bliżej niż w rzeczywistości i że są jakby ważniejsi, wyżsi, bardziej okazali. Chwilami wyrastali, chwilami maleli, brodzili w kałużach, wpadali na przechodniów i na mgnienie oka mieszali się z tłumem, potem znowu odłączali się i szli, jakby byli tylko we dwoje na całym świecie. Błąkali się już przeszło godzinę, przez cały czas nie mówiąc chyba ani słowa. Mogliby porozmawiać o lekcji historii, na której Jurek złapał dwóję, i ponarzekać na nauczyciela, mogliby wspomnieć o Janku, ale milczeli. Szli w skupieniu. Zresztą, czy kto powiedział, że przyjemniej i wesoło jest właśnie wtedy, gdy ktoś bez przerwy miele językiem? Na pewno nie uważali tak ani Jurek, ani Tośka. — Muszę zadzwonić do mamy — powiedziała Tośka i weszła do budki telefonicznej. W słabym, żółtawym świetle budki Jurek zauważył, że Tośce włosy ściemniały od deszczu i palto przemokło. Stała, mocno zacisnąwszy usta, i czekała, aż tam na drugim końcu przewodu ktoś pod- 94 niesie słuchawkę. Zdawało jej się, że dzwoni z jakiegoś innego świata. — Mamo. Spotkałam kolegę... Z mojej klasy. — Kolegę? — zapytała matka. — Tak. — Którego? — Znasz go... Trudno mi teraz... Jurek oddalił się, żeby jej nie było „trudno teraz"... Wtedy przymknęła drzwi i szepnęła: — Jurka, tylko nie mów o tym Jankowi... Wyszła z budki gotowa podjąć dalszą wspólną wędrówkę. — Co jest najcenniejsze w życiu? — zapytał nagle Jurek. — Życie ludzkie — odpowiedziała. — Nie. Zaraz zastrzelę cię faktem. — Zawsze strzelał faktami. — Jeżeli życie ludzkie jest najważniejsze, to dlaczego ludzie czasami idą na śmierć? — Na przykład? — Na przykład? Rewolucjoniści, uczeni, lotnicy, kosmonauci! Idea. To jest najważniejsze w życiu. — A czemu cię przezwano Sokratesikiem? — Był taki filozof w starożytnej Grecji. Sokrates. Dawniej nic o nim nie wiedziałem. Naprawdę. Po śmierci ojca przestałem rozmawiać. Czasem nawet chciało mi się coś powiedzieć, ale nie mogłem. Kiedyś na lekcji spytano mnie, czemu zawsze tak milczę. Wtedy Zinka, która ciągle starała się mnie rozśmieszyć, powiedziała: „On myśli... Jak Sokrates... 95 Ma głowę jak Sokrates..." Naprawdę. I od tego czasu się zaczęło. Sokratesik, Sokratesik... Nasi dowcipni koledzy dodali końcówkę „ik", bo byłem najniższy z całej klasy. Tośka spojrzała na swoje ramię — było troszeczkę wyższe od ramienia Jurka, tylko troszeczkę, ale jednak wyższe. Po chwili ramiona ich nagle zrównały się i ruchy chłopca stały się jakieś nienaturalne. Odgadła — szedł na palcach. Przygryzła usta, żeby się nie roześmiać, potem znowu zadzwoniła jej w uszach melodia piosenki i cały śmiech jakby ręką odjęło. Troszeczkę odsunęła się od niego, żeby ramiona ich nie były tak bliskoi i żeby mógł iść normalnie, bo jak długo można chodzić na palcach? — Wiesz, Janek zawsze był niższy ode mnie — powiedziała od niechcenia. — Tego lata dopiero tak wystrzelił. Weszli wreszcie do „Gastronomu" na placu Smoleńskim i Jurek, który nie chciał mówić o swoim wzroście i nie chciał, żeby mu ktoś współczuł, zapytał: — Może napijemy się coctailu mlecznego? — Dobra, jeśli pożyczysz mi pieniędzy, bo mam tylko tyle, co na sprawunki. Otworzył pięść i pokazał srebrny rubel, za który miał zamiar kupić sobie coś bardzo potrzebnego. Na przykład scyzoryk, żeby móc rzeźbić w drewnie różne drobiazgi. Stanęli w długiej jak zawsze kolejce pomiędzy dorosłymi dziewczętami i chłopcami, rozmawiającymi głośno, wesoło. Chłopcy nawet ukradkiem palili. Jurek lubił przysłuchiwać się przypadkowym rozmowom, poznawał cudze drobne sekrety, które niespodziewanie wpadały mu w ucho — przeżywał je i długo o nich myślał. Zawsze szukał w tłumie przyjaciół albo wyłapywał dowcip, uśmiech i czyjś dobry nastrój, albo przejmował się czyimś kłopotem. Przed Jurkiem i Tośką stał chłopak z dziewczyną. Chudzi byli i wysocy. Chłopiec miał na sobie kurtkę, na ramionach plecak, a dziewczyna modny płaszcz. — Wczoraj wracając z Instytutu spotkałem Lizę — powiedział chłopak. — Pokazałem jej to — pomachał palcem, na którym zabłysła obrączka. — Co ona na to? — spytała jego towarzyszka. — Powiedziała; „Ach, szczęśliwi wariaci... I nie mogliście, świntuchy, przy takiej okazji urządzić przyjęcia?" A ja na to: „Wybacz, nie mieliśmy ani grosza, wszystko poszło na ekwipunek". Kupiliśmy przecież kajak i odbyliśmy podróż... Wtedy zaproponowała: „Przyniesiemy ze sobą szkło...!" — W niedzielę pewno zwalą się całą klasą — stwierdziła dziewczyna. Spojrzała przy tym na Jurka i Tośkę. Stali cichutko jak myszki, nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Bali się rozmawiać. Dziewczyna zauważyła baczne spojrzenie Jurka i zrozumiała, że słyszał ich rozmowę. Szepnęła coś swojemu chłopcu do ucha, ten kiwnął głową aprobująco, a ona wciąż coś mu szeptała. Słuchał i ni to smutnie, ni to filo- 96 7 Każdy marzy o psie 97 zoficznie uśmiechał się jakoś nagle po doro-; słemu. Potem, kiedy już wszyscy czworo stali ze szklankami pełnymi bladoróżowego płynu, chłopak z uśmiechem zwrócił się do Tośki: — Za miły wieczór! — Dziękuję! — odpowiedziała. Więcej już nikt się nie odezwał. Dopili swój cocktail, postawili szklanki na ladzie i rozeszli się. Tylko Jurkowi żal było, że nie można w pierwszym lepszym spotkanym chłopcu znaleźć przyjaciela na całe życie. A jednak to niespodziewane spotkanie w jakiś sposób ich odmieniło: nabrali odwagi, pewności siebie. Głośno rozmawiali. Tośka dyrygowała kolegą posyłając go do różnych kolejek. Przyznał jej się, nikt go nie wysłał do sklepu, i potem zrobiło im się jeszcze przyjemniej. Wreszcie załatwili wszystkie sprawunki i wyszli. Jurek odprowadził Tośkę do samej bramy. — Spaceruj sobie dalej — powiedziała ze śmiechem i wbiegła na schody. Ulotniła się, rozpłynęła. Chłopak chwilę postał i pobiegł do domu. Było mu jakoś niezwykle wesoło. Miał ochotę spacerować bez końca, rozmawiać. Świat, niedawno jeszcze taki posępny, gdzieś zniknął, pozostała tylko radość i jasność. Uprzytomnił sobie całą drogę, którą przeszedł z Tośką, i miał wrażenie, że znowu idzie tuż obok niej. Zapragnął tą swoją niepojętą radością rozbudzić senną uliczkę. 98 14 Otworzył drzwi i pomyślał, że zaraz zobaczy Tośkę. Po wczorajszym spacerze tak bardzo chciał ją zobaczyć. Nagle ścisnęło mu się serce i oblał się rumieńcem: w grupce kolegów stał Janek. Jurek wszedł do klasy. Tłum w milczeniu rozstąpił się przed nim, więc od razu zrozumiał, że klasa już wie o wszystkim. Wie, że ani razu nie był u Janka podczas jego choroby, nigdy w życiu nie widział słynnego pilota Kułakowa i nie słyszał żadnych jego opowiadań. Wszyscy, dosłownie wszyscy patrzyli na Jurka. Tylko Tośka odwróciła się i zobaczył jej rudy wicherek na czubku głowy. — A, Sokratesik — odezwał się wreszcie Kułaków umyślnie głośno i z ironią. — Lepiej poprawiłbyś dwóję z historii, niż pytlował ozorem. — Powiedział to surowo i kategorycznie niby dyktator przyzwyczajony do wydawania rozkazów, przekonany o swojej słuszności. Jurek milczał, nie umiał nic odpowiedzieć, nie potrafił obrócić wszystkiego w żart, roześmiać się i sprytnie wykręcić w ten sposób, nie potrafił po prostu powiedzieć: „Przepraszam cię, Janku, chciałem sobie zażartować". Prawie nie słyszał słów przyjaciela i tylko odczuł je niby dojmujący ból, jak głębokie, nieprzemijające upokorzenie. W tej chwili na zawsze utracił przyjaciela. Na zawsze utracił prawo czuć się równym pomiędzy kole- 99 gami i raz na zawsze zaprzepaścił wieczór, który jeszcze wczoraj przyniósł mu tyle szczęścia. Poszedł na swoje miejsce bez słowa, usiadł na ławce. Po raz pierwszy w ciągu tych długich minut podniósł wzrok i odnalazł w tłumie tego, który go zdradził. Nieboraczew stał koło Janka. Oczy ich się spotkały i Nieboraczew natychmiast się odwrócił. A więc jednak to on zdradził. No cóż, taki już jest. Jurek nigdy nie był i nie będzie ani zdrajcą, ani donosicielem. Nieboraczew nawet nie rozumiał, jak to się stało. Po prostu chciał przypodobać się Jankowi i dlatego wszystko wypaplał. Teraz przestraszył się, że Jurek odwdzięczy mu się tym samym i opowie o fotografii Tośki. 15 W nocy Jurek ni z tego, ni z owego obudził się i aż skoczył na łóżku. Najpierw przypomniał sobie pana Genadija, potem Janka i na nowo przeżył całą tę okropną rozmowę. Pomyślał o tym, jak to po lekcjach szedł za Tośką w nadziei, że go zawoła, ale ona nawet się nie obejrzała. A gdyby się obejrzała, czy mógłby do niej podejść? Nie, jest po prostu nikczemnikiem, słusznie zrobiła Tośka, że się nie obejrzała, i słusznie zrobił Janek, że gd znieważył...Wszystko to jest słuszne, jednak stwierdzenie tego nie przyniosło' mu ulgi. Jeśli ktoś nie wiadomo czemu obudzi się 100 wśród nocy, nic mądrego nie wymyśli. Jurek posłyszał rozmowę w sąsiednim pokoju. To matka i dziadek jeszcze nie spali. Chciał się do nich odezwać, żeby przerwać tę nocną samotność, ale uprzytomnił sobie, że cały wieczór nie rozmawiał z matką. Początek był taki. Wszedł do sklepu dziewiarskiego, żeby spojrzeć na swoją nową znajomą. Nie widział jej od czasu, kiedy znikła mu w tunelu, ale teraz powiedziano mu, że już tu nie pracuje. Zmierzał do wyjścia, kiedy zobaczył, że do sklepu wchodzi pan Genadij. Nie chciał się z nim spotkać i, żeby zyskać na czasie, zapytał o imię tej sprzedawczyni. Dowiedział się, że Natasza. Zerknął: pan Genadij stał przy oknie i wyglądał na ulicę. Jurek od razu zrozumiał, na kogo on czatuje. Zresztą czatuje nie po raz pierwszy. Kiedyś już widział go rozmawiającego z kimś koło kina w ich domu. Wtedy zobaczył Jurka i głośno, jakimś sztucznym tonem zaczął się dopytywać, czy ktoś nie ma biletu do odstąpienia. Jurek wyszedł ze sklepu i umyślnie zwolnił kroku przy wystawie. Oczy ich się spotkały: Genadij czym prędzej odwrócił się. „Zupełnie jak Raczek-Nieboraczek" — pomyślał Jurek. Pewnie że mu wstyd, jakoś to nieładnie. Stoi sobie tutaj, a w domu czeka na niego żona. Tak, tak, żona. Jurek dowiedział się o jej istnieniu tego wieczora, po spotkaniu przed kinem. Przyszła do nich i rozmawiał z nią. Wyso- 101 kiego wzrostu, z okrągłą twarzą, przypominała śpiewaczkę z chóru im. Piatnickiego. Je; «los dotąd brzmiał mu w uszach... ? — Nie ma tu Genadija Pawłowicza? — zapytała spokojnie. Jurek spojrzał na jej ręce — szarpały chusteczkę. Ładny mi spokój. — A... — zaczęła. Ale Jurek ubiegł ją i powiedział, że matki także nie ma w domu. —Jesteś jej synem? — zapytała. Skinął głową. — My też mamy syna w twoim wieku. — Uśmiechnęła się smutnie i wyszła. Tamtego dnia matka wróciła późno, ale dzisiaj, o dziwo, była w domu. Jurek chciał, zanim wyjdzie, opowiedzieć jej o tej kobiecie, o „śpiewaczce" z chóru Piatnickiego. Niech się dowie prawdy. Zaczął od tego, że spotkał pana Genadija. Wiadomość ta zaskoczyła i zdenerwowała matkę. Przez chwilę wahała się, potem jednak upudrowała nos i wyszła. Wróciła szybko w dobrym humorze, ale Jurek po tej rozmowie już nie odezwał się cały wieczór. Rozżalił się okrutnie nad sobą, odwrócił się na drugi bok, próbował usnąć... A dziadek jakby naumyślnie mówił głośno i przeszkadzał mu spać. — Pamiętasz go — dobiegł głos dziadka. — Przychodził do nas kilka razy na stare mieszkanie. Teraz już ma blisko osiemdziesiątkę. Przed rewolucją pracował u kupca Mielnikowa jako kierownik fabryki mydła, 102 zajmował całe pierwsze piętro w naszym domu. Podczas rewolucji razem z Mielnikowem uciekł na południe, do białych. Tylko że później Mielników prysnął do Paryża, a Nazarów wrócił do Moskwy. Podczas jego nieobecności mieszkanie podzielono na cztery. Wprowadzili się lokatorzy. W tym czasie odwiedził nas. Później wyjechał w nieznanym kierunku. Zjawił się znowu przed samą wojną i ostatni raz w czterdziestym piątym, już po jej zakończeniu. — Tak, przypomniałam sobie — Jurek usłyszał głos matki. ?— Ten Nazarów mówił do mnie „panienko". — Teraz wzywa mnie do szpitala — dziadek zniżył głos. Jurek wreszcie się zdrzemnął. Śniło mu się nawet, że idzie bulwarem i po drugiej stronie widzi dziewczynę ze sklepu dziewiarskiego. Złożył ręce w tubę i zawołał: „Natasza! Na-ta-sza!" Dobrze, że dowiedział się jej imienia. Czy można jednak przekrzyczeć huk samochodów? Pobiegł do tunelu, żeby ją złapać, ale na przeciwnej stronie ulicy zamiast Nataszy oczekiwali go pan Genadij i Nieboraczew z fotografią Tośki w ręku. Nie minął ich, lecz zaczął z nimi uprzejmie rozmawiać i zapewniać o swojej przyjaźni... Nagle usłyszał dudniący głos dziadka. Natychmiast zapomniał o Genadiju Pawłowiczu i Raczku-Nieboraczku. — W dawnym mieszkaniu Nazarowa — mówił dziadek — w jednej ze ścian ukryty jest ogromny skarb... Nazarów dał mi do- 103 kładny plan. Boi się, że zburzą ten dom w czasie jego pobytu w szpitalu. W ten sposób dopuścił mnie do spółki — zaśmiał się. — Nie miałem szczęścia, więc nieszczęście mil pomogło. — Ależ, ojcze, to dziecinne bajeczki — powiedziała matka. Ziewnęła przeciągle. — Spać mi się chce... Jestem dziś zmęczona... — Nic nie rozumiesz. Kiedy ukrył ten skarb w murze, myślał, że rewolucja prędko się skończy, i dlatego nie wyjechał za granicę. A potem bał się skarb wydostać, czekał na odpowiednią chwilę... Tam jest złoto, biżuteria... Ech, użyjemy sobie, użyjemy! Będziemy odpoczywać, pić, jeść, jeździć do kurortów. Będziemy patrzyć na wszystkich z góry: chcę,- to widzę kogoś, a nie chcę, to nie widzę. Ubierzesz się jak lalka. Przyjdziesz do pracy ubrana od stóp do głów w nowe rzeczy, aż wszyscy usta pootwierają. Ech, użyjemy! — Kupię sobie koralową skórzaną kurtkę — powiedziała mama. — I takie same pantofle na okropnie wysokich szpilkach i malutką czapeczkę sobolową... Ciemnobrązową. — Przestaniesz pracować — wtrącił dziadek. — Lubię swoją pracę. Piszę i codziennie dowiaduję się czegoś nowego. — To głupstwo, wszystko to głupota. Jak długo można dowiadywać się czegoś nowego? Dziesięć, piętnaście lat czy trzydzieści? A tymczasem się zestarzejesz. "— Jurkowi kupimy najdroższy rower — marzyła mama. — I magnetofon taki jak ma Kułaków. — Zaśmiała się cichutko, radośnie. W sąsiednim pokoju zgasło światło i skądś, z ciemności rozległ się głos ojca: — A więc wszyscy zdradzają ciebie i mnie, a ty im przebaczasz? — Nikomu nie przebaczam — odpowiedział Jurek. — A Nieboraczew, a Genadij Pawłowicz? 16 Rano, ledwie zerwałem się z łóżka, przypomniałem sobie rozmowę dziadka z matką o skarbie. W kuchni dziadek kończył śniadanie. Wybierał się gdzieś z podejrzanym pośpiechem. — Dokąd idziesz? — zapytałem od niechcenia. — Muszę odwiedzić przyjaciela w szpitalu. — Klepnął mnie po karku, zawsze tak robił, kiedy był w dobrym humorze. — Co to jest za przyjaciel? — Nazarów... Kiedyś mieszkaliśmy razem. Jest samotny. Muszę się nim zaopiekować. — Nazarów? — chciałem się upewnić. Ale dziadek nie odpowiedział i wyszedł, widocznie pochłonięty własnymi myślami. Wiem dobrze, co to były za myśli. — Mamo, a ty też znasz tego Nazarowa? — Znam. Kiedyś mieszkał w naszym dawnym domu... A czemuś ty był wczoraj taki bez humoru? Co się stało? Jak zręcznie zmieniła temat rozmowy. Tak, 104 105 muszę działać bardzo ostrożnie, bo jak nie, dziadek przez swoją chciwość nawyczynia głupstw. — Janek mi opowiadał, że jego ojciec już pięć razy miał katastrofę, a za nic nie chce się wyrzec swoich samolotów. Mówi, że nie może żyć bez samolotów. , — To po prostu szczęśliwy człowiek — powiedziała. — Ma to, co mu najpotrzebniejsze do życia — samoloty. — A co tobie jest najpotrzebniejsze do życia? — zapytałem. — Mnie? — mama przycisnęła palcem koniuszek nosa, aż się zmarszczył jak harmonijka. Zawsze tak robi, kiedy o czymś myśli. Paznokcie ma krótkie — długie, modne paznokcie przeszkadzają w pisaniu na maszynie. — Nie wiem. Powiedziała to „nie wiem" takim tonem, jakby się miała lada chwila rozpłakać, tak mi się wydało. —? Marzę o tym — spróbowała się uśmiechnąć — żeby kupić ci rower. — I taki magnetofon jak ma Kułaków? — szepnąłem. Spojrzała zdumiona, jakbym powiedział coś przedziwnego, i nic nie odpowiedziała. Zacząłem się wybierać do szkoły, do tej przeklętej szkoły, gdzie czekały mnie same przykrości. — Jurek! ?—? zawołała mama. Zatrzymałem się. — Nie, nic takiego. Chciała powiedzieć coś ważnego i zawaha-, 106 ła się. Z pewnością chciała powiedzieć o tej historii dziadka. Stałem i czekałem. — Wiesz — zająknęła się i zapytała o coś całkiem innego, o czym może wcale nie myślała: — Powiedz, nie lubisz pana Genadija? — A dlaczego miałbym go lubić? — Surowo go sądzisz, chociaż wcale nie znasz, To było coś nowego. Dawniej nigdy go tak otwarcie nie broniła. Odwróciłem się i wyszedłem bez słowa. Przechodząc koło sklepu „Gastronom" zobaczyłem dziadka. W ręku miał mamy torbę na zakupy. Sterczała z niej butelka wina. Zatrzymałem się i dziadek omal nie wpadł na mnie. — To wszystko dla Nazarowa? — spojrzałem wymownie na torbę, w której dostrzegłem jeszcze paczkę ciastek i pudełko krówek. ;',-.,.; —? Tak — odpowiedział z jakimś zażenowaniem, poszperał w kieszeni i wyciągnął pieniądze. — Masz, to na lody — podał mi półrublówkę, zawrócił i odszedł. O mało nie przewróciłem się ze zdziwienia, o mało nie rozpłakałem się z zachwytu: jak świat światem nie było czegoś takiego! Mój dziadek, sknera nad sknerami, nagle jakby nigdy nic odpala mi pół rubla! Sprawa nabiera'rozpędu. Widocznie lada chwila ten fatalny skarb wpadnie mu w ręce. W tej chwili nastrój mi się gwałtownie poprawił. . W doskonałym humorze pobiegłem do szkoły. 107 Wpadłem do klasy i najbezczelniej zawołałem: — Cześć! — tak głośno, że wszyscy spojrzeli na mnie ze zdziwieniem: co mu się stało? Przy tym zerknąłem spod oka na ławkę Kułakowów. Janek nawet nie patrzył na mnie. Nic nie szkodzi, kochasiu, spojrzysz, kiedy się dowiesz o mojej tajemnicy. Toś-ka obejrzała mnie lekceważąco od stóp do głów. I ty, kochanie, poskaczesz jeszcze koło mnie. Pokażę wam i wszyscy, wszyscy się dowiecie, że nie taki ze mnie całkiem stracony typ. Trzasnąłem teczką w pulpit tak mocno i gwałtownie, że Raczek-Nieboraczek aż podskoczył. -— Czyś ty oszalał? — krzyknął. Nawet nie odpowiedziałem. Po prostu nie rozmawiałem z nim. Postanowiłem natychmiast podejść do Ku-łakowa i przy całej klasie szepnąć mu na ucho o tym skarbie. To dopiero zrobią miny. Ale potem rozmyśliłem się, lepiej wyczekać odpowiedniej chwili i działać na pewniaka. Szedłem już w jego stronę, więc dla zamydlenia oczu zatrzymałem się koło Lenki i zapytałem: — A jak tam romantyka? Wytrzeszczyła oczy i odwróciła się. Nie życzyła sobie rozmawiać, nikt z tego słynnego piątego zastępu nie życzył sobie rozmawiać ze mną. Wszyscy byli bardzo wyniośli i ofi- cjalni. To nic, wywalczę sobie miejsce wśród nich. W ten sposób doczekałem się końca lekcji i nawiasem mówiąc złapałem piątkę z historii. 17 Po lekcjach Jurek wyszedł ze szkoły, szybko rozejrzał się i skręcił w sąsiednią uliczkę, na której znajdował się tajemniczy dawny dom Nazarowa. Dom ten działał na niego jak mina z włączonym zapłonem. Jeśli ta mina wybuchnie, wiele może zmienić się w życiu Jurka! Wszedł na podwórze... Wyglądało jak olbrzymia studnia czy podziemny tunel: z trzech stron stały trzy ogromne, nowe kamienice. W głębi podwórza był stary dom: szczątek dawnego świata. Długo, uważnie przyglądał się temu tajemniczemu domowi, przymrużał oczy, łudząc się, że w taki prosty sposób przeniknie jego mury. Ale — próżna nadzieja! Zdecydował się więc podejść bliżej. Chwilę tylko przystanął koło małej dziewczynki, która właśnie wyprowadziła na podwórze malutkiego pieska w ogromnym kagańcu przywiązanym do obroży sznureczkiem, aby nie spadł. — Gryzie? — zapytał Jurek. Dziewczynka po chwili zastanowienia odpowiedziała: — Nie, nie gryzie. To jeszcze szczeniak. — To po co włożyłaś mu kaganiec? 108 109 — Mam ważny powód. Nachyliła się i zdjęła pieskowi kaganiec. 1 Pies zaskomlał i kilka razy donośnie szczeknął. Jurek pomyślał, że nawet pies miewa przy- I krości na tym świecie. Chętnie porozmawiałby jeszcze z tą małą i pobawił się z pieskiem, ale jednocześnie odezwał się w nim instynkt poszukiwacza i od niechcenia, ot tak sobie zapytał: — Nie wiesz czasem, czy w tym domu mieszkają Nazarowowie? — czekając na odpowiedź; aż się zaczerwienił ze zdenerwowania. — Nazarowowie? — powtórzyła. — Na I pierwszym piętrze mieszka Piotrek, ten, co chodzi jeszcze do przedszkola, z ojcem i z mamą. A na dole jeden muzyk. Wszyscy inni wyjechali. Ten dom będą burzyć. Może i ci twoi Nazarowowie wyjechali? — Pójdę zobaczyć. — Teraz Jurek wiedział, że lewe skrzydło domu stoi pustką. — Do wi- I dzenia. — Do widzenia. Wszedł do sieni, starej, tchnącej wilgocią, z obtłuczonym tynkiem, i spojrzał na drzwi oznaczone numerem dwa. To mieszkanie według zebranych informacji zajmował muzyk. Potem zdobył się na odwagę i zapukał — na i wszelki wypadek do mieszkania, które praw- I dopodobnie stało puste. Nikt mu nie odpo- I wiedział. Wtedy śmiało szarpnął drzwi z całej siły. Niewiele brakowało, żeby sobie rozbił I nos tymi drzwiami. W przedpokoju poniewierały się na podło- 110 dze połamane meble. Jurek ostrożnie, usiłując poruszać się bezszelestnie, strzelał oczami na wszystkie strony, żeby nie przegapić jakiegoś szczegółu, który mógłby się przydać do dalszych poszukiwań. Węszył, jak dobrze wytresowany pies policyjny. Wreszcie po cichu uchylił drzwi prowadzące do pokoju. Tam też nie było nikogo i też walały się stare, niepotrzebne rupiecie. A jeśli skarby Nazar owa znajdowały się właśnie w tym mieszkaniu i dziadek zdążył je wydostać? Nie zachowując już specjalnej ostrożności, Jurek obmacywał teraz ściany, starał się odnaleźć ślady dziadkowego przestępstwa. Ale ściany i w pokoju, i w przedpokoju, i w kuchni były nienaruszone. Usiadł na parapecie i odpoczywał chwilę, pogrążony w myślach. To przecież tutaj kiedyś mieszkała jego matka. Może na tej właśnie klepce, na której Jurek teraz opiera nogi, kiedyś stała zapatrzona w okno. Opowiadała mu o tym, jak to ojciec przychodził na spotkanie z nią. Siadał na ławce na skwerku, a ona gasiła światło i stawała w oknie. Lubiła patrzeć na ojca, gdy tak na nią czekał. Jurek wyjrzał i zobaczył swoją nową znajomą. Koło niej uwijał się piesek. Poszukał wzrokiem ławki ojca... Jest... Siedzi tam jakiś mężczyzna i czyta gazetę. Ale oto nieznajomy odkłada gazetę i Jurek poznaje swojego dziadka. Odskakuje od okna. „A więc wszystko w porządku — myśli — Widocznie mina jeszcze nie wybuchła. Teraz 111 tylko chodzi o to. żeby dziadek nie dowiedział się za wcześnie o istnieniu rywala!" Za ścianą rozlegają się dźwięki wiolonczeli. Potem cichną i ktoś mówi łagodnym, miłym głosem: — Wie pan, to niezwykła kobieta. Przede wszystkim bardzo zdolna. Ma zaledwie dwadzieścia osiem lat, a już robi pracę doktorską. Słyszy pan? Doktorską. Zupełnie wyjątkowa dziewczyna. Dobra, szlachetna. Była moją koleżanką w szkole. Potem wyjechałem i wie pan — głupia młodzieńcza fantazja — zachciało mi się powłóczyć po świecie. Kiedy wróciłem, była już po studiach. Pobraliśmy się. Zapisałem się do instytutu, a ona pracowała. No i ja, mężczyzna w pełni sił, zdrowy, byłem na jej utrzymaniu, ale proszę mi wierzyć, nigdy mi tego nie wypominała. Niezwykła solidność! Przy czym całkowity brak wyrachowania, ani cienia egoizmu. Wie pan, jak to bywa często z kobietami: „Lata mijają, a ja nawet nie mam porządnego płaszcza". Kiedy urodził się Piotruś, noce spędzała przy nim, rano piła filii ankę kawy i biegła do pracy. Co za zdolności! Mój Boże, co za zdolności! — Tak, ziemia rosyjska nie zubożała w talenty i piękno duchowe — dobiegł inny głos. — Nie zubożała! Patrzę na pana, Igorze, i serce mi się raduje. — Co też pan — powiedział znów ten, co tak wychwalał swoją żonę. — Cóż ja? Wie- roczka, to co innego! Ma pan rację. Rosja nie zubożała w talenty. Jurek tymczasem widząc, że dziadek opuś- 112 cił swój punkt obserwacyjny, wyszedł po cichutku, na palcach, żeby ci dwoje za ścianą nie usłyszeli, że ktoś był mimowolnym świadkiem ich rozmowy. Spojrzał teraz na dom jakimś całkiem innym wzrokiem. Okienka małe, wąskie, cały przekrzywiony na bok, w sumie nieefektowny budyneczek, a on mimo woli zaczął myśleć o nim z tkliwością. Niby nie zaszło nic szczególnego, zajrzał do pierwszego lepszego domu, wcale nie z własnej ochoty usłyszał głosy dwóch nieznajomych ludzi — jeden wychwalał jakąś niezwykłą Wieroczkę, drugi po prostu grał na wiolonczeli — i rozrzewnił się. Nawet więcej, okazało się, że całkiem zapomniał o skarbie Nazarowa i rozmyśla tylko o nieznajomych mieszkańcach tego domu. Nie wiadomo, po co tworzył jakieś długie historie na ich temat, jak gdyby już ich znał, jak gdyby ich kochał. Na podwórzu znowu była dziewczynka z pieskiem. „Krwiożerczy pies, potężny pies — szepnął Jurek w duchu. — Pies — zwycięzca". Mrugnął porozumiewawczo, ale mała tylko popatrzyła na niego poważnie. Była bardzo zaabsorbowana: obserwowała, jak jej pies zapoznaje się z życiem, wtyka nos do każdej dziury w asfalcie, drapie pazurami, żeby się dostać do ziemi. Każdy ma swoje ważne sprawy i kłopoty. Nawet ta mała, ta figa. Jurek wie o tym doskonale. — Dziewczynko! — zawołał. — Jak masz na imię? — Powróżył sobie: a może Tośka? 8 Każdy marzy o psie 113 — Nadia — odpowiedziała. No cóż, trudna rada. Nadia, niech sobie będzie Nadia. Odtąd przestanie być dla niego jakąś tam figą, stanie się Nadią. Nadzieją. Minęło jeszcze kilka dni. Jurek zupełnie zdziwaczał, z nikim nie rozmawiał — ani w szkole, ani w domu. Raz tylko Efef przyłapał go na korytarzu i zagadnął, dlaczego do niego nie zagląda. Jurek uśmiechnął się tajemniczo i zapowiedział, że wkrótce zjawi się z wielką nowiną. Teraz wracał ze szkoły zawsze uliczką, przy której stał dom Nazarowa. Pewnego razu, gdy siedział na ojcowskiej ławce, nagle odkrył, na co wyczekuje dziadek. Najwyraźniej pilnuje, kiedy dom zostanie pusty, przesiedlą jego ostatnich mieszkańców i będzie mógł spokojnie zburzyć odpowiednią ścianę, żeby zagarnąć skarb. Odtąd Jurek z drżącym sercem zaglądał na podwórze w obawie, czy nie zniknęły z okien zasłony. Świadczyłoby to, że mieszkańcy wyjechali i czas rozpocząć decydującą rozgrywkę z dziadkiem. Nie bał się tej rozgrywki, gdyby nawet miała być ostra, ale wolał jej uniknąć. Podobnie jak wolał — czym różnił się od wielu chłopców — żeby nigdy nie było wojen. I żeby ludzie nigdy nie robili sobie nawzajem nic złego, i żeby na przykład w ogóle nie istniały na świecie pieniądze. 114 Ach, jakże znienawidził te przeklęte pieniądze! Przez te pieniądze nie może teraz szczerze rozmówić się z matką: tylko jakieś aluzje, niedomówienia. I wciąż podejrzewa, że matka widocznie liczy na ten skarb, jeśli nie wspomniała mu o swej rozmowie z dziadkiem. Czyżby aż tak potrzebowała jakiejś tam koralowej kurtki i sobolowej czapeczki, że gotowa brać udział w tej historii dziadka? To dziadek ją otumanił. Tak barwnie opisał jej życie w przyszłości, że w głowie jej się zakręciło. Dziadek uważa pieniądze za najważniejszą rzecz. A najważniejsze — to coś zupełnie, zupełnie innego. Najważniejsze — to przyjść tam, gdzie się jest bardzo oczekiwanym, i zrobić, coś bardzo dobrego dla innych nie żądając za to niczego, nawet wdzięczności... Dziadek siedział na ławce i jak zawsze czytał gazetę. To dopiero konspirator. Wielki poszukiwacz cudzego bogactwa, lądowy pirat dwudziestego wieku. Można by zastosować do niego ludowe przysłowie w rodzaju: „Co cudze, to nie twoje" czy coś takiego. Efef przecież mówił, że słowo w porę wypowiedziane może uratować człowieka. Po podwórzu przechadzała się Nadia ze swoim psem. Zobaczyła Jurka i postarała się, żeby on ją też zobaczył. Przecież ktoś musi jej pomóc, a ten chłopiec jest bardzo uprzejmy. — Kit! — zawołała na pieska. — Kit, do e* 115 nogi! — głosik miała jednak tak delikatny i nieśmiały, że Jurek zajęty własnymi myślami nawet nie usłyszał. — Cóż tak wysiadujesz tutaj? — niegrzecznie, prosto z mostu zagadnął dziadka. Staruszek aż podskoczył ze zdziwienia. — Cóż to za zwyczaj tak się skradać — oburzył się. — Dotąd jeszcze drżę cały. Wiesz przecież, że tego nie, lubię i prosiłem, żebyś tak nie robił. — Teraz długo i nudnie będzie to wymawiał Jurkowi i może wcale nie odpowie na jego pytanie. —? A ty wszystko robisz mi na złość, na złość. —- Dziadek, ten ponury pirat, miał głos skrzeczący i cienki. — Czemu tu wysiadujesz? — powtórzył Jurek. Dziadek spojrzał na chłopca, milczał przez chwilę, wreszcie odpowiedział pouczająco: ?— Wcale nie wysiaduję, ja wspominam. W tym domu przeżyłem okres rozkwitu... — A gdzie mieszkałeś? — zapytał Jurek od niechcenia. — Pokazywałem ci przecież sto razy. Na parterze. O, te trzy okna na lewo. — A kto mieszkał na pierwszym? — Nazarów. — Ten, co teraz leży w szpitalu? — Tak. — No, to pogrążaj się sobie dalej we wspomnieniach. Nic więcej nie miał tu już do roboty. Świetnie przeprowadził dochodzenie. Teraz wie, że skarb Nazarowa został ukryty na pierwszym piętrze, w mieszkaniu, które zaj- 116 mują nadzwyczajna Wieroczka ze swoim zachwyconym mężem i synem. Odwrócił się i odszedł. Po raz pierwszy w ciągu ostatnich dni szedł krokiem sprężystym, zdecydowanym, czuł, że odniesie zwycięstwo. Szedł do matki, żeby zaatakować ją gwałtownie, powiedzieć, że wie o wszystkim, przekabacić ją na swoją stronę, pognębić dziadka, odszukać skarb Nazarowa i zrobić z nim to, co należy robić w takich wypadkach. Nie oni pierwsi — Jurek i jego matka — dobrowolnie oddadzą skarb ukryty przez stary świat, ale jednak przyjemność sprawiała Jurkowi sama myśl o tym. A to dopiero wszyscy się zdziwią, kiedy dowiedzą się, czego on dokonał: i Nieboraczek, i Janek, i piękna Toś-ka, i wszyscy koledzy. Kiedy już szedł przez swoje podwórze i z każdym krokiem czuł wzrastającą radosną pewność, że wszystko skończy się szczęśliwie, natknął się na delegatkę Instytutu Pedagogicznego i jej córeczkę Kazię. Zatrzymały się, przywitały i chociaż Jurek nie ukrywał, że spieszy się szalenie, matka Kazi zdradziła ochotę porozmawiania z nim. Do rozmowy wtrąciła się Kazia. Już kilka razy zresztą otwierała usta chcąc coś powiedzieć, ale matka ciągle jej przerywała. Wreszcie wypaliła jednym tchem: — Twoja mama stoi na schodach z jakimś panem! — A tak! — obojętnie powiedziała delegatka. Jurek zamarł, serce mu się ścisnęło i po- 117 czuł, że rumieniec wstydu zalewa mu twarz i uszy. Matka małej, widząc to, z całej siły ścisnęła rękę Kazi — tego jeszcze brakowało, żeby dziewczynka zaczęła się wypytywać chłopca, dlaczego się zaczerwienił. — No, to ja już chyba pójdę — szepnął Jurek. ( Zrobił krok naprzód, ale potem nogi odmówiły mu posłuszeństwa, ulotniły się gdzieś wszystkie piękne pomysły, uleciało bohaterskie natchnienie. Obejrzał się, delegatka Instytutu i Kazia majaczyły w bramie i musiał zrobić jeszcze trzy męczące kroki naprzód w strachu, że lada chwila ukaże się jego matka pod rączkę z panem Genadijem. W tej chwili ze zgrzytem otwarły się drzwi kina i tłum wysypał się na podwórze. Mężczyźni zaczęli trzaskać zapałkami zapalając papierosy i w powietrzu zawisł białawy dymek. Jurek zmieszał się z tłumem i wyszedł znów na ulicę. Stanął po przeciwnej stronie Arbatu i przyczaił się. Postanowił czekać, mocno postanowił doczekać się go, chociaż było to ciężkie i upokarzające. Widział, jak tuż obok przeszedł mieszkający także na ich klatce niski, tęgi mężczyzna w berecie i krótkim płaszczu. Był to „światowej sławy" nauczyciel, tańca. Uczył tańca w telewizji i stąd wszyscy go znali. A teraz wracał do domu, więc zobaczy matkę. Potem przeszła dziewczyna, która mieszkała o piętro wyżej. Szedł z nią ten sam chłopak, 118 co zawsze. Jurek nieraz widział, jak długo stali na schodach koło windy. A teraz ich miejsce zajęła matka z tym Genadijem. Chciał, żeby matka była dumna i niezwykła. Jeszcze pół godziny temu myślał, że prawie tak jest. Tylko musiał opowiedzieć jej wszystko o skarbie — nie jest przecież zachłanna, jest uczciwa — więc dojdzie z nią do porozumienia, znowu będą się rozumieli bez słów. Ale teraz Jurek po raz już któryś przypomniał sobie tę kobietę, tę „śpiewaczkę". No cóż, on w każdym razie nie pozwoli, żeby komuś było źle, zwłaszcza z powodu matki. W tej chwili zobaczył Genadija. Szedł spokojnie przez podwórze. Jurek widział go w długim tunelu bramy, niby w peryskopie łodzi podwodnej. Chciał już podejść, uderzyć go po ramieniu i powiedzieć, co myśli o całej tej sprawie. Powiedzieć mu wyraźnie i otwarcie: zamiast włóczyć się po cudzych podwórzach, lepiej kupiłbyś zabawkę synowi czy córce i poszedł do domu. Te mądre, czyste, naiwne słowa gotowe były wyrwać się z ust Jurka i niby krzyk dobiec przez ulicę do uszu pana Genadija. Chłopiec postanowił zrobić ten pierwszy decydujący krok, lekko i beztrosko, właśnie beztrosko i lekko poklepać tego człowieka po ramieniu. Jednak już w następnej chwili opanowała go nieprzeparta chęć ucieczki. A kiedyś, całkiem niedawno, nie sprawiało mu najmniejszej trudności podejść do kogoś i zwierzyć mu się szczerze. Żył tak, jak myś- 119 lał, że wszyscy żyją. Czasem nawet wyśmiewano się z niego, przezywając go naiwniakiem i gapą. Ale w ostatnich czasach znikła ta szczerość. Zaczęło się to po śmierci ojca. Wtedy długie godziny nocne wypełniało mu wspominanie zmarłego, ukrywał to przed matką, żeby zaoszczędzić jej zmartwienia. Potem zaczęły się awantury z dziadkiem. Dawniej zawsze wyżalał się przed matką i natychmiast zapominał o przykrości. A teraz, kiedy kłócił się z dziadkiem, potrafił w milczeniu wysłuchiwać jego wymyślań. Cierpiał w cichości. Dlatego też w chwili gdy Genadij znalazł się tuż obok, zamiast śmiało uderzyć go po ramieniu, nisko spuścił głowę i minął go bez słowa. | Pan Genadij dostrzegł Jurka, uśmiechnął się przyjaźnie i powiedział: — A-a! Dzień dobry, miłośniku łaciny. — Może podobał mu się własny dowcip, a może po prostu chciał ukryć zażenowanie wobec tego chłopca, w każdym razie uśmiechnął się. Jurek w odpowiedzi skinął głową. — Wracasz ze szkoły? Jurek znowu prawie niedostrzegalnie skinął. — Milczysz, nie chcesz rozmawiać? Jurek nie odpowiedział. Odwrócił się i powoli odszedł. Czuł na sobie jego wzrok, ale nie obejrzał się. Nie myślał w tej chwili o nim, lecz o sobie, i dlatego się nie obejrzał. Wcześnie zapadł zmrok — był to październik. Niebo wyglądało jak ręcznik z szarego płótna i zlewało się z szarym asfaltem. Wyda- 120 wało się, że dozorcy zamiatali je swoimi miotłami i biedny, nieszczęsny Jurek w szkolnym mundurku rozpłynął się w tym smutnym, szarym niebie i szarym asfalcie. Pan Genadij ze smutkiem spojrzał na Jurka i pomyślał o matce tego chłopca, z którą dopiero co się pożegnał i którą zostawił w tak dobrym nastroju. A teraz przyjdzie jej syn i wszystko zepsuje. Już miał zamiar podejść, porozmawiać z Jurkiem, zawołać: „Zaczekaj!", ale przestraszył się. On, który przeżył całą wojnę, przestraszył się tego małomównego, skupionego chłopca, myślącego teraz nie wiadomo o czym. 19 Przyszedł do domu dużo później niż zawsze, ale matka nawet nie zapytała, dlaczego. Była w dobrym humorze i ledwie drzwi trzasnęły, wybiegła, żeby go przywitać. Jurek rozbierał się po ciemku, jednak matka zapaliła lampę, spojrzała na niego wesoło, owiała zapachem perfum. — A, mój Gwoździk przyszedł? — powiedziała. — Cóż to jesteśmy tacy poważni? Co za burzliwe chmury przemknęły nad nami? — Lubiła czasem mówić do niego, jak do małego dziecka, jakby miał pięć czy sześć lat. — Nie trzeba tak wydymać ust — i przeciągnęła palcem po wargach chłopca niby po strunach gitary. — Jeść mi się chce — posępnie powiedział Jurek starając się nie patrzeć matce w oczy. 121 Matka wybiegła do kuchni przyrządzić obiad, a Jurek został w pokoju i rozmyślał o swoich sprawach. Układał zdania, takie podchwytliwe zdania, które na pozór nic by nie mówiły, a jednocześnie napomykały o wielu rzeczach. Wymyślił ze dwadzieścia zręcznych, okrutnych zdań. Najpierw takie: „Czemuż to dzisiaj jesteś taka wesoła wbrew pogodzie?" Potem: „Cóż to za jakiś okropny zapach? Ach, to od cie-| bie! Skąd masz raptem perfumy?", wresz-1 cie — najsurowsze: „Ktoś odprowadzał cię dzisiaj, a on ma żonę i możliwe, że pięcioro I dzieci..." Oto ile dowcipnych i okrutnych zdań miał na podorędziu Jurek. Niby sędzia czekał na matkę, żeby wykonać swój wyrok. Jedli tylko puree z dyni i smażoną kiełbasę, ale matce nawet te potrawy dzisiaj niezwykle smakowały po spacerze ruchliwymi ulicami. Chciała też, żeby Jurek się rozweselił, i na-wet miała wielką ochotę powiedzieć mu o tym, który dziś odprowadził ją do domu. Jaki jest mądry i dobry i jaki podobny do Jurka: także lubi kino i najtańsze lody. ?— Widziałam dzisiaj... — zaczęła i umilkła. Jurek zamarł. Ten srogi kat, chociaż bez czerwonej opończy, jeszcze przed dziesięciu minutami gotów postawić matkę pod pręgie-rzęto, teraz przestraszył się i wsadził nosj w talerz. A ona oblała się rumieńcem: po-| liczki, uszy, szyja. Zaczerwieniła się nie jak I kobieta, przelotnie, łecz jak dziewczynka j 122 z siódmej klasy, której sekretów domyśliły się'wszystkie koleżanki. Zakrywszy twarz rękami, zaczęła udawać, że kaszle, jakby się zakrztusiła kaszą. Wreszcie powiedziała: — Wyobraź sobie, że dziś rano widziałam kosmonautę Feoktistowa. Spieszył się do pracy tak samo jak ja. Jurek zebrał naczynia i poszedł do kuchni zmywać. Zawsze to robił i uważał za rzecz naturalną. Jeśli kosmonauta, tak jak wszyscy ludzie, śpieszy do pracy, a w swój wolny dzień pilot-oblatywacz Kułaków sam gotuje obiady, to Jurek też może zmyć po obiedzie dwa talerze i kilka noży, i widelców. W końcu, jak nieraz powtarza Efef, tylko jeden krok dzieli rzeczy małe od wielkich. Zmywając naczynia rozmyślał. Ręce jego ślizgały się po talerzach czystych już, aż lśniących jedwabiście. Myślał, bez końca myślał i tarł bez końca jeden talerz, jakby chciał w nim wytrzeć dziurę na wylot. Wyobraził sobie, jakby to było dobrze, gdyby tunel przykrył całe Sądowo je Kolco*, żeby samochody jeździły w tym tunelu, a nad nim był ogromny park. Można by spacerować tam cały dzień. W każdą noc przywożono by do tunelu armaty, które strzelając stężonym powietrzem wypychałyby nagromadzone w ciągu dnia spaliny. Do kuchni weszła matka i zabrała Się do wycierania już umytych naczyń. Była trochę * Sadowoje Kolco — szeroka arteria komunikacyjna biegnąca wokół śródmieścia Moskwy.1 123 wyższa od syna i jego, ramię przy pracy ciągle ocierało się o jej rękę. Jurek czuł nawet ciepło tej ręki. Milczał uparcie, chociaż widział, że dobry humor stopniowo opuszcza matkę. Posmutniała, potem całkiem się już rozkleiła, zrozumiała, że Jurek nie chce słyszeć p jej radościach, bo dla niego to wcale nie są radości. Nie odrzuca już energicznym ruchem włosów opadających jej na twarz, zasłaniają czoło i policzki. Jeszcze próbuje podtrzymać rozmowę z synem, naprawić ich stosunki. Koniecznie musi porozmawiać z nim o Genadiju, ale mówi byle co, coś, co ślina przynosi jej na język, co nie ma nic wspólnego z tym najważniejszym.. — Dziś rano robiłam porządki w biurku, postanowiłam zwolnić dla ciebie jeszcze jedną szufladę. I znalazłam swój list do dziadka sprzed dwudziestu siedmiu łat. Napisałam wtedy: „Ucałuj mocno kotkę i przeczytaj mój list lalce. Twoja córka Hala". A kiedy wróciłam z mamą ze wsi, dowiedziałam się, że kotki już dawno nie ma. Dziadek naumyślnie ją wypuścił. — To do niego podobne — powiedział Jurek, pamiętając, jak to dziadek co wieczór drepce koło telewizora, tego drogocennego klejnotu dwudziestego wieku. — Nad naszymi drzwiami trzeba wywiesić napis: „Tutaj mieści się filia Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami". ' Jurek i jego matka odwrócili się gwałtownie. Dziadek stał oparty o drzwi, jakiś ni to po- 124 nury, ni to rozbawiony. Oczy miał wpadnięte, wyglądał trochę jak pomylony. Tak się przynajmniej wydało podejrzliwemu Jurkowi. — Należy być dobrym — rzekła matka. ?— Bzdura. Źle wychowujesz syna. W rezultacie będzie mu w życiu tak samo ciężko jak tobie. — To nam jest ciężko w życiu? -.— szczerze zdziwił się Jurek. —? Nie uważam, żeby było ciężko. — Nie uważasz? A spytaj no matkę — dziadek był zły, ale jednocześnie skrycie uradowany. Cieszył się z tej rozmowy, to był jego ulubiony temat. W tym był mocny i w ciągu sekundy mógł się rozprawić ze smarkaczem, który zawsze wszystko wie najlepiej* i wsadza nos w cudze sprawy. — Zapytaj, zapytaj swoją matkę... Jurek spojrzał na matkę, chciał, żeby go poparła. Nawet nie podniosła głowy. Rozżaliła się akurat nad sobą i słowa dziadka padły na podatny grunt. Myślała o Genadiju, w którym Jurek mógłby mieć prawdziwego przyjaciela, ale widać upłynie jeszcze wiele dni, zanim jej syn zrozumie, że nie ma racji nie chcąc nawet słyszeć o tym człowieku. Stała oparta rękami o parapet i z zainteresowaniem przyglądała się, jak mieszkanka sąsiedniego domu wytoczyła wózek z dzieckiem. Nie zauważyła, kiedy ta sąsiadka dorosła, choć znała ją od dawna, zdawało jej się, że dopiero co, może przed miesiącem, była małą dziewczynką i jeździła na rowerze po podwórzu. 125 — Myślisz, że to dla niej wielka przyj em-' ność — ciągnął dziadek — pracować od rana I do wieczora: stukać na maszynie, gotować obiad, prać, sprzątać, chodzić do sklepów i nic poza tym. Myślisz, że to dla niej takie wielkie szczęście? Ty, na przykład, grasz w piłkę nożną dla przyjemności, chodzisz do kolegów I dla przyjemności, jeździsz latem na obóz też I dla przyjemności! A matka przecież nie ma nic takiego. Ani miłości, ani rozrywek, ani 1 odpoczynku. Tylko obowiązek. Staruszki siedzące na podwórzu wstały ze swoich ławek, pochyliły się teraz nad wóz- I kiem i przyglądały się dziecku. Matka Jurka uśmiechnęła się na wspomnienie, jak to, zda- ? wałoby się całkiem niedawno, ona też wywo- ' ziła swojego synka na podwórze i te same sta- > ruszki tak samo ją otaczały. Uśmiechnięta od- | wróciła się do syna. Dostrzegł ten uśmiech, i powiedział do dziadka: — Przecież mama lubi swoją pracę. — Bzdura — zaprzeczył. — Jej się tylko tak wydaje. — Niemnie wydaje mi się — powiedziała matka. i — Chcesz więc przekonać mnie, że szczyt twoich marzeń to stukać na maszynie? — Nie doczekawszy się odpowiedzi dodał: — I tak I bez końca... Rozumiesz, nie ma się już czego spodziewać... Jurek domyślił się, że ta podstępna roz-mowa przeznaczona jest nie dla niego, lecz i dla matki. Dziadek chciał ją przekonać, że jest bardzo nieszczęśliwa. A Efef tyle razy mówił, że prawdziwe szczęście może być tylko wtedy, kiedy wszystkim jest dobrze; właśnie wszystkim! Dziadek zaś umyślnie wmawia mamie, że jest nieszczęśliwa, żeby trudno jej było wyrzec się skarbu Nazarowa. Więc do tego zmierza! — Sam mogę sprzątać całe mieszkanie — powiedział Jurek. — Mogę też chodzić do sklepu. A obiad możemy brać ze stołówki. Mama miałaby więcej wolnego czasu, — Tylko skąd na to gotóweczka, jeśli wolno zapytać? — uszczypliwie wtrącił dziadek. I Jurek przyciśnięty do muru jego argumentami zrozumiał, że nadszedł czas rozgrywki. Nie może już zwlekać,, koniec z dziecinną zabawą, musi walczyć o matkę, o siebie i nawet o dziadka. — Wszystko będzie inaczej, kiedy zbudujemy komunizm ?— powiedział. — Znowu powtarzasz starą śpiewkę? Kiedy zbudują ten twój komunizm? — I dziadek upojony zwycięstwem, przekonany o słuszności swoich wywodów, z rozpłomienionym wzrokiem, całkiem już zapomniał, że wnuk jest małym chłopcem. Postanowił przy tej okazji zahaczyć jego zmarłego ojca —- zadał Jurkowi jeszcze jeden, ostateczny cios. — Twój ojciec także był agitatorem, a mówiąc między nami, ani grosza, ani złamanego grosza nie zostawił wam na czarną godzinę... — Przestań, ojcze — przerwała matka. — To nie twoja sprawa. Widziała, że Jurek zbladł, jakby- ktoś nie- 126 127 spodziewanie uderzył go w twarz, gwałtownie odwrócił się i wyszedł z kuchni. — No dobrze, dobrze, już milczę — dziadek próbował objąć wnuka w chwili, gdy chłopak go mijał, ale Jurek się wyrwał. W przedpokoju zobaczył jakąś zawiniętą paczkę. Schylił się, naderwał papier — w paczce był duży elektryczny świder. Tak, najwyraźniej dziadek rozpoczął poważne przygotowania. Mocny, szybki świder elektryczny jak dobry młotek w jednej chwili przebije mur starego domu i dotrze do skarbu Nazarowa. 20 Jurek wybiegł z domu, żeby zadzwonić-do Janka. Dłużej nie mógł czekać, zastanawiać się, dusić w sobie tej tajemnicy. Do telefonu podbiegła Tośka, ale nie speszył się tym i poprosił Janka. Tośka poznała od razu, że to Jurek, lekceważąco fuknęła i rzuciła słuchawkę. „?To nic, to nic — pomyślał. — Jutro wszystko będzie wyglądało inaczej, zupełnie inaczej". A kiedy usłyszał głos kolegi, poprosił, żeby zaraz do niego wyszedł. Znowu poczuł się mu równy. Rozmawiał rzeczowo, poważnie, a Janek już po dziesięciu minutach znalazł się obok niego. Wszystko mu opowiedział. I o skarbie Nazarowa, i o tym, że dziadek kupił świder elektryczny, żeby przebić mur, i o tym, że nie wolno dłużej zwlekać. 128 O zmroku długo krążyli dokoła domu Nazarowa. Jurek był podniecony, ale humor miał dobry już przez to samo, że Janek znowu był koło niego, kładł mu rękę na ramieniu i razem z nim kombinował, jak najlepiej postąpić. Z góry już przeżywali radość zwycięstwa. Janek wspaniałomyślnie wybaczył Jurkowi jego głupie przechwałki i opowiadanie o słynnym pilocie Kułakowie. Obiecał nawet zapoznać go z ojcem. Doszli do wniosku, że w końcu nie ma sensu współzawodniczyć z dziadkiem i łapać chwilę, kiedy ostatni mieszkańcy opuszczą ten dom. Nie warto. Lepiej zwyczajnie jutro przyjść tu z kolegami i opowiedzieć o wszystkim tej Wieroczce i jej mężowi. Za ich zgodą — a oczywiście oni się zgodzą, bo to przecież sprawa słuszna i o wadze państwowej — zburzyć ścianę, zabrać skarb i odwieźć do banku. Wszyscy tak robią. Janek kiedyś przeczytał w gazecie, jak pewien kierowca buldożera pracujący przy rozbiórce starego domu także znalazł ukryty w murze skarb i odniósł do banku. Tak obu chłopcom podobała ^się ta jasna i prosta decyzja, że gotowi byli choćby natychmiast przystąpić do dzieła. 21 Kiedy nazajutrz Jurek wszedł do klasy, wszyscy co do jednego wstali na jego powitanie. Nie przypuszczał, że Janek zdradzi jego tajemnicę, i w pierwszej chwili zmieszał 9 Każdy marzy o psie - J29 się. Ale Janek uśmiechnął się do niego i powiedział: — Niech lepiej wszyscy wiedzą, a bez nas i tak nie znajdą tego domu. Tylko my znamy adres. Tośka spojrzała prosto w oczy Jurkowi. To już było coś nowego. Po raz pierwszy w ciągu ostatnich dni spojrzała na niego. W ogóle była to prawdziwa uroczystość, jakieś nie kończące się święto. Nawet koledzy z innych klas przychodzili, aby spojrzeć na Jurka, co chwila otwierały się drzwi i zaglądał ktoś ciekawski. Po lekcjach dopędził Jurka Borys Kapustin. — To prawda? — zapytał. — Prawda — Janek uprzedził odpowiedź kolegi. — Jutro o dziesiątej. Przyjdziesz? — Naturalnie. W całej tej sprawie, która przybrała taki gwałtowny rozwój, jedno niepokoiło Jurka: nic jeszcze nie powiedział matce ani dziadkowi. Teraz, kiedy wszyscy o tym wiedzieli, kiedy to nie było już wyłącznie jego tajemnicą, ciążyła mu świadomość, że nie porozmawiał z nimi i w ten sposób z góry uznał ich za swoich przeciwników. A może, gdyby z nimi porozmawiał, przyznaliby mu rację. Męczyło go,to przez cały wieczór, w nocy przeszkadzano spać. Postanowił nie zwlekając zwierzyć się matce i dziadkowi, zanim pójdzie tam, rano z chłopcami. W kuchni matka pisała na maszynie. Na uszach miała ochraniacze izolujące od hałasu, który jej przeszkadzał w pracy. Dziadek pił herbatę i słuchał radia. 130 Uśmiechnęła się do Jurka. — Cóż ty tak wcześnie wstałeś w niedzielę? — Muszę wyjść — odpowiedział i zdenerwowany dodał szeptem: — Idę po skarb. Znowu się uśmiechnęła. Jurek zrozumiał, że nic nie słyszała przez te swoje nauszniki, a dziadek przyjął jego słowa jakoś bardzo spokojnie. Widocznie był taki opanowany. — Po skarb? Po jaki znów skarb? Jesteś romantykiem. — Westchnął. — Jak będziesz starszy, inaczej ocenisz i ludzi, i wypadki. Serce okrzepnie, cudzy ból zostanie na boku, a obchodzić cię będzie tylko to, co jest tuż, najbliżej, co jest twoje: własne sprawy, własne dzieci, dom, może praca. Słowa dziadka kłuły Jurka niby igły: „serce okrzepnie" — to jedna igła; „cudzy ból zostanie na boku" — to druga. A cóż w takim razie myśleć o ludziach, którzy dla innych rzucają się pod pociąg albo skaczą w ogień? O lekarzach wstrzykujących sobie nowe lekarstwa dla doświadczenia? Cóż o nich myśleć? — To nieprawda — powiedział Jurek. — Ws«yscy ludzie nie mogą być źli. Nie mogą. — A czy to są źli ludzie, ci, co myślą o sobie? — zareplikował dziadek. — Ty, na przy-przykład, myślisz o matce i o sobie. Matka myśli o tobie i o mnie. — Któż w takim razie jest złym człowiekiem? — zaperzył się Jurek. — Złodzieje, bandyci, zdrajcy. — Tylko ci? Dziadek wstał, zabrał się do wyjścia. Miał 131 szerokie, wcale nie starcze plecy i Jurkowi wydało .się, jakby dziadek stał już tam, przy murze z ukrytym skarbem i wiercił otwór świdrem. / Jurek gotów był zadać decydujące uderzenie, przerwać jednostajny stukot maszyny, zmusić matkę, żeby się poderwała z miejsca, zdjęła te swoje nauszniki — teraz obaj z dziadkiem byli dla niej niby aktorzy z nie- 1 mego filmu. — A wyjmować cudze pieniądze ukryte w starych domach i przywłaszczać sobie to 1 co, dobrze czy źle? — krzyknął. Krzyknął tak głośno, że nawet matka usłyszała. Przestała pisać, zdjęła ochraniacze i spojrzała zdziwiona. — Wszystko słyszałem — powiedział Jurek. — Obudziłem się w nocy i słyszałem. — Co słyszałeś? — zapytała matka. — Wszystko... I to, co dziadek opowiadał o Nazarowie, i o tym skarbie, i to, że chcecie go sobie zabrać... — Był zdecydowany na ostateczność: na rozpaczliwy krzyk, walkę i radość, jeśli oni przyznają się do tej całej afery. — Rozmawialiśmy o Nazarowie, to prawda — powiedziała matka. — Ale o jakimś skar- ? bie słyszę po raz pierwszy... — Marzycielu — wtrącił dziadek — co tam jeszcze ci się przyśniło? — Nie udawajcie! Nie udawajcie! — krzyczał Jurek. ?— Ja wszystko wiem!... — Czy nie jesteś czasem chory? — matka podeszła, nigdy go nie widziała tak podnieconego. 132 ?— Wszystko słyszałem, rozumiecie? Wszystko!... Już się wam nie uda!... — Daję ci słowo honoru. Przysięgam, że niczego takiego nie ma. Uspokój się. Kiedyś zdarzyły ci się też takie rzeczy, jak byłeś młodszy. Coś śniło ci się w nocy, a myślałeś, że tak było naprawdę. Wiesz co, usiądź i napij się herbaty — starała się go uspokoić. Powoli, niechętnie wypił herbatę, do końca nie zdając sobie sprawy, co zaszło, i wrócił do pokoju. Ale gdy został sam, nagle wybuchnął płaczem jak dziewczynka. Potem zaczął pośpiesznie drżącymi rękami przekładać swoje rzeczy — postanowił niezwłocznie wyjechać. Cóż mu pozostało innego? Usłyszał kroki matki i zasunął szufladę. — Daleko się wybierasz? — zapytała patrząc podejrzliwie. —? Do kolegów — skłamał starając się nie unikać jej wzroku. — A czyś ty nikomu nie opowiedział o tym... twoim skarbie? — Nie. — Jak mogłeś pomyśleć o nas coś takiego? — spojrzała na twarz syna i dodała: — No, dobrze, idź się przejść, później o tym porozmawiamy... Musimy w ogóle porozmawiać o wielu rzeczach. Jurek po raz ostatni rzucił okiem na pokój, na fotografię'ojca, pochwycił zaniepokojony wzrok matki, ubrał się i wyszedł na ulicę. Jedynym jego pragnieniem było teraz zniknąć gdzieś, zapaść się, żeby wszyscy raz na zawsze zapomnieli, że na święcie istnieje 133 Sokratesik. Na ulicy zorientował się — nie ma pieniędzy. A czyż można wyjechać bez pieniędzy? Chciał już zawrócić, rzucić się matce na szyję, wszystko jej opowiedzieć i ubłagać, żeby jeszcze dzisiaj, natychmiast wyjechali z Moskwy. Nie poszedł jednak do domu. Wiedział, że i matka, i dziadek zaczną go uspokajać, będą go przekonywać i tłumaczyć, że nie wolno tak robić. Nie można rzucić pracy, którą się ma tutaj, ani mieszkania. W tej chwili nie mógł tego wszystkiego zrozumieć, ważne było teraz dla niego tylko jedno: skryć się, zniknąć, nigdy już nie widzieć kolegów ze swojej klasy. I wtedy postanowił pójść do Efefa. Długo nie otwierano mu drzwi, wreszcie ukazał się zaspany nauczyciel, spojrzał na Jurka ze zdziwieniem, wpuścił go do pokoju i powiedział po prostu: — No, mów, o co chodzi? Trudno było Jurkowi opowiedzieć tę głupią historię o skarbie. Zaczął więc mówić o wszystkim, o całym swoim życiu: o matce i dziadku, i o Genadiju Pawłowiczu, który zatruł mu życie. O swoim przywiązaniu do Janka, o lekcji historii, o Tośce. O gorącym pragnieniu pogodzenia się z Jankiem. I że właśnie wtedy przyśniła mu się ta historia. Opowiedział, jak przyjaciel się ucieszył, jak wpadli w zachwyt wszyscy koledzy i jakie to było przyjemne... — Dokądże wybierasz się teraz? — zapytał Efef. 134 N —? Do krajów podbiegunowych. Jeśli rria pan jeszcze do mnie zaufanie, proszę mi pożyczyć pieniędzy. Zwrócę, jak tylko zarobię. — Ja mam do ciebie zaufanie. Ale co inni o tobie pomyślą? Jurek milczał, teraz było mu już zupełnie obojętne, co o nim ktoś pomyśli. I nauczyciel zrozumiał jego nastrój. — A więc bezapelacyjnie postanowiłeś wyjechać? — Tak. — A co matka? — Nie jestem jej potrzebny. — No to cóż, uciekaj... Dezerteruj! — —* krzyknął. — Nie spodziewałem się, że stchórzysz... Jurek nawet i to wytrzymał. — Jeśli nie chce mi pan dać pieniędzy, to nie trzeba. — Wstał. <— A to widziałeś? — nauczyciel odwrócił się do Jurka tyłem i gwałtownie zerwał z siebie koszulę. Chłopiec zobaczył posiekane bliznami plecy. — Byłem lotnikiem. Zeszyli mnie ze strzępów. Najważniejsze dla mnie w życiu było niebo i samoloty. A powiedziano mi, że z tym już koniec, że już swoje wylatałem. Trzy lata leżałem w łóżku. Lekarze orzekli, że nigdy nie wstanę, a ja wstałem... Myślisz, że wtedy było mi lżej niż teraz tobie? Zrozum: człowieka zdobi nie tylko siła i zwycięstwo, ale też uznanie własnej porażki. A ucieczka i tchórzostwo nigdy jeszcze nikogo nie uratowały. — Mówił słowa twardo, ale musiał w jakiś 135 sposób przebić ten mur milczenia. — Pójdziesz teraz do kolegów i wszystko im wyjaśnisz. No idź już, idź. Chłopiec wyszedł. Nauczyciel zbliżył się do okna, żeby jeszcze raz spojrzeć na niego. Może źle zrobił pozwalając chłopcu odejść samotnie? Ale marzył o tym, żeby jego uczniowie znienawidzili kłamstwo, a ukochali człowieka. Jurek powinien być właśnie taki. I dlatego dzisiejszą przeprawę musi przeżyć sam. Nie, Jurek nie zdezerteruje. W przeciwnym razie Efef żałowałby tych ciężkich trzech lat w szpitalu, żałowałby, że w ogóle przyszedł do szkoły. Jurek szedł z głową wtuloną w ramiona. Z góry, z dziesiątego piętra wydawał się jeszcze zupełnie małym dzieckiem. 22 Na podwórzu domu Nazarowa zebrał się tłum chłopców. Kotłowali się, rozmawiali, popychali. Lokatorzy, wychodzący z różnych drzwi, spoglądali na nich zdziwieni, a niektórzy nawet pytali, po co ich się tylu zebrało. Chłopcy, .oczywiście, strzegli tajemnicy. Kiedy Jurek zobaczył ten rozgadany tłum, z przerażenia w bramie aż zamarł. Miał ochotę zawrócić i zwiać. Ale chłopcy zobaczyli go, podbiegli. Miał zamiar z miejsca zaskoczyć ich swoją nowiną i z gromady biegnących wyłowił rozradowaną twarz Janka Kułak owa. Przede wszystkim jemu chciał wyjaś- 136 nić całą sprawę. Tymczasem chłopcy otoczyli Jurka, przyjaźnie poklepywali go po ramieniu, potrząsali za rękę, chcąc okazać szczerą życzliwość. Jurek więc w żaden sposób nie potrafił wydusić swoich strasznych słów. Jakże mógłby je wypowiedzieć wśród tego ogólnego zachwytu! Potem Borys roztrącił chłopców, wziął Jurka za rękę i postawił przy ścianie. Stał teraz w całkowitej samotności na tle białego muru, wysokiego, bardzo wysokiego. Była to całkiem biała, boczna ściana dziesięciopiętro-wej kamienicy. Jurek tkwił na jej tle jak mała czarna plamka. Tymczasem Borys nastawił na niego obiektyw aparatu, żeby zrobić zdjęcie do gazetki szkolnej. Chłopcy patrzyli na Jurka, zachwyceni, a przechodnie oglądali się, usiłując pojąć, czym odznaczył się ten chłopaczek o dosyć żałosnym wyglądzie i chyba mocno zmieszany. Czy to mistrz miasta w pływaniu albo słynny piłkarz drużyny szkolnej, a może... może nawet uratował komuś życie? Jurek tkwił przed oczkiem obiektywu niby przed lufą karabinu, który lada chwila mógł chlusnąć na niego snopem ognia sprawiedliwości. Zdawało mu się, że zaraz upadnie. Kilkakrotnie próbował otworzyć usta, wykrzyczeć całą prawdę, ale za każdym razem powstrzymywał go ostrzegawczy znak Borysa. W chwili gdy Borys opuścił aparat, obok Jurka stanął Janek. Więc Borys znów nastawił obiektyw, chciał sfotografować ich razem. 137 A potem otoczył Jurka cały piąty zastęp ~ — dziewczęta przed pozowaniem do zdjęcia kolejno przeglądały się w małym lusterku, które Tośka wyjęła z kieszeni. Później podbiegli do Jurka pozostali koledzy, ulokowali się u jego stóp, z boku i podtrzymując się wzajemnie ustawili się za nim, ponad jego głową. A w samym środku, niby jakaś wybitna osobistość, stał, zgnębiony Jurek. — Dosyć — powiedział Borys. — Bo zabraknie nam.filmu na później. Wreszcie Jurek otoczony gromadką kolegów skierował się do fatalnego domu. Przed bramą orzekł, że nie mogą iść takim tłumem, lepiej, żeby najpierw poszli z nim Janek i Borys. We trzech weszli na klatkę schodową. Jedyne, na co Jurek miał teraz ochotę, to czym prędzej powiedzieć całą prawdę i zrzucić z siebie ten ciężar. — No więc tak... — wybąkał z trudem, spoglądając gdzieś w bok. — Co „no więc tak"? — zapytał Janek. — Chłopcy, może byśmy się trochę pośpieszyli — przynaglał Borys. — Nie mam za dużo czasu. — ...A to... Że nie ma żadnego skarbu. Mnie się tylko przyśniło. — Żartujesz. — Janek nie uwierzył. — Idziemy. Szkoda czasu. — Naprawdę — Jurek powiedział to tak zdecydowanym tonem, patrząc prosto w oczy przyjaciela, jakby chciał, żeby ten uderzył go w twarz. 138 — A więc chciałeś z nas zakpić? — W głosie Janka brzmiała pogróżka. — Mówię przecież, że to wszystko mi się przyśniło. — Dlaczego jednak dopiero dziś to zrozumiałeś? — zapytał Borys. — Rano postanowiłem wyprowadzić sprawę na czystą wodę. I wszystko się wyjaśniło. Chciałem wcześniej rozmówić się z dziadkiem, tylko Janek mi odradził. — Ach tak! — krzyknął Janek. Był wściekły. — I jeszcze ja mam być winien! — Z całej siły niespodziewanie szarpnął za daszek i nacisnął Jurkowi czapkę aż do samej brody. — No, ostrożniej tam! — zawołał Borys. Jurek nawet nie starał się zdjąć czapki, stał w zupełnej ciemności, nerwowo pociągając nosem, żeby się nie rozpłakać. Usłyszał, że Janek wybiegł i gwałtownie trzasnął drzwiami — dopiero wtedy poprawił czapkę. — Może chciałbyś zostać sam? — zapytał Borys i nie doczekawszy się odpowiedzi wyszedł. Potem do uszu Jurka dobiegały oburzone głosy kolegów, ktoś przeraźliwie zawył, ktoś gwizdnął na palcach. Ktoś zanosił się śmiechem — był to oczywiście ten dowcipny Ra-czek-Nieboraczek. Stopniowo krzyki zaczęły się oddalać. Jurek wszedł do pokoju i ostrożnie wyjrzał przez okno — na podwórzu nie było już nikogo. Usiadł na starym, porzuconym tu taborecie i długo tak siedział. Za ścianą zakaszlał Michał Mikołaj ewicz. 139 Jurkowi wydało się dziwne, że kaszel ten słychać tak wyraźnie, jakby rozlegał się w tym samym pokoju. Podniósł głowę i zobaczył małą okrągłą dziurkę w ścianie — widocznie pozostała po przewodzie elektrycznym lub kablu telefonu. Usłyszał, że ktoś zadzwonił do drzwi, otworzono i rozległ się głos męża Wie-roczki. Michał Mikołaj ewicz zapytał, jak się czuje Wieroczka i kiedy wróci ze szpitala. Potem wzdychał i achał, mówił, jak konieczna jest przy doświadczeniach maksymalna ostrożność. Jurek odgadł, że tej nieznajomej Wieroezce przytrafiło się jakieś nieszczęście. — A dokądże pan wybrał się z walizą? — zapytał Michał Mikołaj ewicz. Jurek nie dosłyszał odpowiedzi. — Jak to, wyprowadza się pan? — padło znów głośne pytanie. — Tak, wyprowadzam się. Całkiem odchodzę. Nie mogę. Ona jest niezwykła, bardzo zdolna — mówił mąż Wieroczki. — Bardzo zdolna... Ofiarna... Ale trudno, trudno. Nie jestem stworzony do ofiar. Nie mogę patrzeć na czyjeś cierpienie. Nie mogę. No więc odchodzę. Oto list, proszę jej. oddać. Nie mogę, naprawdę nie mogę. Nawet ręce mi drżą. Tak, ohydnie drżą, wiem, że jestem podły, pogardzam sobą. Gdyby pan zobaczył jej twarz, zupełnie spaloną, i ona... ona może oślepnąć. Jestem tchórzem, prawdziwym tchórzem, ale jeśli jednego człowieka spotkało nieszczęście, to czy drugi też musi zmarnować sobie życie? Męczyć się przez niego i cierpieć? Czy to sprawiedliwe? f 140 Więcej Jurek nic nie słyszał, jak gdyby za ścianą nie było już nikogo -— ani tamtego z walizą, ani Michała Mikołajewicza. Potem w korytarzu rozległy się czyjeś pośpieszne kroki. Podszedł do okna i dojrzał mężczyznę, który prawie biegł przez podwórze. Dużą, ciężką walizę niósł na ramieniu. „A więc Wieroczka — pomyślał Jurek — podczas pracy opaliła sobie twarz i może oślepnąć, a jej zakochany mąż postanowił uciec od niej tylko dlatego, że chce żyć wesoło i wygodnie". I tak przejął się cudzym nieszczęściem, że nawet zapomniał o własnych kłopotach. Drzwi do mieszkania, jak się okazało, były otwarte na oścież. Jurek wszedł. Na fotelu siedział starzec. Był tęgi, siwy. Chłopiec chrząknął, żeby zwrócić na siebie uwagę. Starzec podniósł głowę. — Drzwi były otwarte — powiedział Jurek. — Dziękuję. Zaraz zamknę. — Byłem w sąsiednim mieszkaniu i wszystko słyszałem — ciągnął Jurek. — Jeśli trzeba, mogę dać swoją skórę do transplantacji. — (Starzec spojrzał na niego). — Zresztą nie tylko ja — cała nasza klasa się zgodzi. — A kto ty jesteś? Czyżbyś znał Wieroczkę? — Nie. Zupełnie przypadkowo znalazłem się w tym domu. — Czyli że, jeśli cię dobrze zrozumiałem, chcesz pomóc komuś, kogo nigdy w życiu nie widziałeś? — Starzec spod oka badawcz;o przyglądał się małemu, kędzierzawemu chło- 141 pakowi o pulchnych wargach. Coś mu zaśpiewało w sercu i jakby uderzyło na alarm. Jurek milczał. — Nie wrócił — powiedział starzec. — Wiedziałem, że nie wróci. Tacy ludzie nie wracają, jeśli komuś jest źle. I jeszcze ma bezczelność usprawiedliwiać się. A ja, stary głu*-piec, wierzyłem w niego. Podobała mi się jego łagodność, uprzejmość. Boi się cierpień. A czyż można uciec od cierpień? Każdy od chwili przyjścia na świat skazany jest na utratę najbliższych, na ruinę swoich marzeń... Moja matka, niech jej ziemia lekką będzie, bardzo mnie kochała. A ja, odkąd siebie pamiętam, zawsze bałem się, że jej się coś stanie, nie znosiłem, kiedy mówiła mi: „Jak umrę, to będziesz sobie wszystko robił po swojemu". Jakże możemy nie brać udziału w cierpieniach i bliskich, i obcych ludzi, którzy żyją w różnych zakątkach świata? Nie, od tego nie można uciec. Przez te właśnie cierpienia każdy z nas staje się człowiekiem. Nikczemnik, tak, nikczemnik. Będę teraz po tysiąc razy powtarzał „nikczemnik", żeby zniszczyć go w swoim sercu. Ubierał się pośpiesznie, narzucił marynarkę, włożył czemuś kalosze, potem zaczął szybko łykać lekarstwa. ' Wyszli na podwórze i Jurek miał ochotę zdopingować dzielnego staruszka, żeby szybciej dotarł do lekarza Wieroczki i zapytał go, co dalej robić. Ale staruszek wlókł się jak żółw, chociaż miał wrażenie, że biegnie. Zasapał się od tego szybkiego, niezwy- czajnego marszu i serce łomotało mu gdzieś pod samym gardłem. Spieszył się, chociaż wiedział doskonale, że żadni lekarze teraz nie pomogą Wieroczce i że idzie do nich, żeby uspokoić sumienie, a także ze względu na tego nieznanego chłopaka, który tak wierzy w ludzi. Dlatego szedł szybko, tak niewiarygodnie szybko, jak może nie chodził ani razu po wojnie, od czasu, kiedy niemiecka kula przeszyła mu płuca. Dla siebie za nic na świecie tak by się nie śpieszył, nie pędził. Nie, tego by nie potrafił. I sam się teraz dziwi, wydaje mu się wprost nieprawdopodobne, że kiedyś jako chłopak mógł uciec z domu i zostać trębaczem w Pierwszej Konnej. Teraz wszyscy o tym zapomnieli, zwłaszcza on sam, ale gdzieś w głębi żyje w nim jednak duch najlepszego trębacza i nagle odzywa się, trąbi na alarm. Posłyszał ten sygnał na początku wojny i teraz znowu. Ach, stare, schorowane nogi, ach, stary zniszczony mechanizmie — popracujcie, przyśpieszcie obieg krwi dla dobra człowieka. Co za szkoda, że w pośpiechu zapomniał wziąć z domu lekarstwo. To już lekkomyślność. Widocznie nie zabrakło jeszcze prochu w pro-chownicach, jeśli potrafi postępować tak lekkomyślnie. Górą nasi! Niegodziwiec, ten niegodziwiec! Szedł pod wiatr, plątały mu się stare nogi obute w stare kalosze, wymachiwał starą teczką pełną starych papierzysk, które zawsze nie wiadomo po co nosił ze sobą. 142 143 23 Od czasu kiedy wsławiłem się tym przeklętym skarbem, stałem się znany w całej szkole. Dyskutowano o mnie nawet na radzie pedagogicznej, co prawda, zaocznie. Nie wiem, o czym tam mówili, ale rozeszła się w szkole wiadomość, że wysyłają mnie do psychiatry. Może jestem wariatem? A to dopiero dowcip! Potem wszystkie klasy przybiegały, żeby mi się przyjrzeć — istne pielgrzymki. A pierwszaki na wszelki wypadek omijały mnie z daleka. W gazetce ściennej ukazał się mój portret — w zielonej chustce na szyi i z kolczykiem w uchu. Oczywiście, Wiadomo, co to miało oznaczać. Ale nie obrażam się, nie mam nic przeciw temu, śmiech — to dobra rzecz. Poza tym życie zaczęło mi się po trochu układać — Efef miał rację. Co prawda nie pogodziłem się z Jankiem i Tośką i w domu było nie najlepiej. Wreszcie zdobyłem się na odwagę i opowiedziałem mamie o wizycie żony Genadija Pawłowicza. Myślałem, że zemdleje z wrażenia albo wybuchnie płaczem. Dawniej, jeśli się czuła okłamana, zamykała się w łazience i szlochała jak dziecko. Zawczasu więc przygotowałem szklankę wody — chciałem ją w odpowiedniej chwili podać. Ale musiałem sam wypić tę wodę. Mama usłyszawszy wiadomość wystąpiła z czymś takim, że tylko ta szklanka wody mnie urato- 144 wała. ...Wyjaśniło się, że pan Genadij nie jest żonaty, a ta „śpiewaczka z chóru Piatnic-kiego" to jego rodzona siostra, która przyszła, żeby nas poznać. Matka powiedziała poza tym, że nie posądzała mnie o taki egoizm. Siedziałem w milczeniu i piłem wodę. Wreszcie rozgniewała się: — Zostaw tę szklankę, przecież jest pusta. Chciała, żebym coś mówił, ale nalałem sobie wody z karafki i znowu zacząłem pić. — Ach, więc tak — powiedziała mama zdecydowanie. — Dobrze, posiedź sobie sam, masz teraz nad czym rozmyślać. — I wyszła z wyniosłą miną. Uważam, że po prostu ktoś mi ją zamienił. Niby nieźle wypadła ta rozmowa, tylko że od tego czasu nie odzywamy się do siebie. Dawniej mama nigdy by nie milczała tak długo, szybko wybaczyłaby mi. Tak, po prostu mi ją zamienili. Dawnym zwyczajem wchodząc do klasy zawsze patrzę w lewo, na ławkę Kułakowów. Ale dzisiaj ich nie było. Usiadłem na swoim miejscu i czekałem na dzwonek. Niby ci Ku-łakowowie nie interesowali mnie specjalnie, ale tak jakoś z przyzwyczajenia. Chociaż — jeśli już mam powiedzieć całkiem uczciwie — nudziło mi się bez Janka. Często też wspominałem Tośkę, ten nasz jedyny spacer. A czasem zdawało mi się, że może i ten spacer mi się przyśnił, podobnie jak skarb. Za to miałem teraz w domu jej fotografię, chociaż nie taką ładną jak ta Nieboraczewa. Malutka — tylko głowa. Dostałem ją przypadkiem. 10 Każdy marzy o psie \ĄK Borys fotografował nas wszystkich na podwórzu domu Nazarowa, a teraz to zdjęcie na nic nikomu nie było potrzebne. Więc oddał mi: „Weź — powiedział — na pamiątkę, spojrzysz na nią za dziesięć lat i uśmiejesz się". No to wziąłem. Potem wyciąłem Tośkę. Wyszła tam najlepiej ze wszystkich. A Borysowi podziękowałem i wyraziłem współczucie, że jako opiekun porządnie się ze mną namęczył. Miał używanie! W drugiej klasie nie potrafiłem jeszcze przechodzić przez ulicę, myliłem się, kiedy trzeba patrzeć na lewo, a kiedy na prawo. Więc prawie co dzień odprowadzał mnie do domu. Potem już w piątej zacząłem się jąkać — no to śpiewał ze mną różne piosenki... Do klasy wbiegła Zinka — telepatka. Trzep-nęła mnie teczką po plecach i zawołała „Halo!" Zauważyłem, że ona w ogóle przy każdej odpowiedniej i nieodpowiedniej okazji stara się trzepnąć mnie teczką, żeby zwrócić na siebie moją uwagę. Wybaczam jej, bo jaka tam z niej w końcu telepatka! Ciągle chwali się, że wie, o czym myślę, a ja drżałem, żeby naprawdę nie odgadła. Było to jednak o wiele prostsze. Wtedy, kiedy dręczyłem się z powodu tej historii ze skarbem, dla podtrzymania mnie na duchu wszystko mi opowiedziała. No i okazało się, że niby ciągle tylko o niej myślę. To właśnie jej telepatia! Milczałem. Jeżeli tak jej się zdaje, niech się zdaje. Potem wtoczył się czerwony, spocony Nie- boraczek i bez słowa siadł koło mnie. Po jego zdradzie chciałem przesiąść się na inną ławkę, ale Efef prosił, żebym tego nie robił. Ustąpiłem, chociaż po dawnemu nie rozmawiamy. Właściwie to ja z nim nie rozmawiam, bo on już kilka razy próbował naprawić między nami stosunki. Raczek-Nieboraczek podniósł oczy, ale patrzył gdzieś obok mnie. Obejrzałem się. Do klasy powoli wsunęła się Tośka. Była w ciemnoniebieskim sweterku. Ach, jak ślicznie wyglądała, aż strach, całkiem inaczej niż w mundurku. Takiej ładnej nigdy jej jeszcze nie widziałem. Podczas gdy szła na swoje miejsce, cała klasa milczała, jakby olśniona jakimś niezwykłym zjawiskiem. Piękno — to potęga. Dziewczyny natychmiast podbiegły do niej i zaczęły podziwiać sweterek. Ciągle tylko słychać było „ochy" i „achy". Wreszcie rozbiegły się i Tośka podeszła do swojej ławki. Zapomniałem o wszelkiej ostrożności, patrzyłem na nią wytrzeszczonymi oczami. — Wszystko, co jest tajemnicze, staje się . jawnej Prawda? — powiedziała Zinka. Zobaczyła mój wzrok. — Uważaj, skręcisz szyję. — I krzyknęła. — Wiecie, wczoraj widziałam... — Zamilkła, obrzuciła całą klasę spojrzeniem. Wyglądała tak, jakby chciała zastrzelić nas jakąś sensacją. — Wczoraj widziałam... — Spojrzała znacząco w moją stronę. Zamarłem. — Wczoraj widziałam... Rzecz w tym, że wczoraj cały wieczór tkwi- 10* 147 146 / łem przed domem Kułakowów. Była ładna pogoda i postanowiłem przejść się, przecież to nie ma znaczenia, gdzie się spaceruje. A ta Zinka, chociaż zdemaskowana telepatka, jest spostrzegawcza, widzi nawet w ciemnościach. Może mnie rzeczywiście przyłapała. Na wszelki wypadek wstałem, włożyłem ręce do kieszeni spodni — to dodaje pewności siebie, bo ma się wtedy w zapasie ruch obronny. Jeśli zaatakuje mnie słowami, mogę wyjąć ręce z kieszeni, powiedzieć: „Ach, ach, ach!" i zamachać rękami, a niech każdy rozumie ten gest, jak sobie zechce. - — Kogóż to widziałaś? — zapytałem i zupełnie jak Tośka zacząłem postukiwać nogą: że niby nikogo się nie boję. — Wiecie, wczoraj widziałam... — znowu zawołała Zinka. — Drzesz się, aż bębenki pękają — przerwałem. — Mów wreszcie, kogo widziałaś? — Naszego szanownego wodza — dokończyła Zinka. Z radości zgłupiałem. — I co z tego? — pytam. — Skrócił mu się nps? — Szedł z babką. Właśnie. Idę. Patrzę, przede mną Kapustin. Chciałam już na niego zawołać, ale widzę, co za cuda: prowadzi pod rączkę dziewczynę. — Zinka pokazała, jak to Kapustin prowadził dziewczynę. — Kapustin! — zaśmiewał się Nieboraczew. — Coś podobnego!... — wstał gwałtownie i zaczął spacerować po klasie naśladując Borysa: zgarbił się i nogi mu się plątały. 148 Wszyscy śmieli się, ja także. Tak zabawnie odstawiał Borysa. — Nie ma w tym nic śmiesznego — powiedziała Tośka i spojrzała na mnie. Słowo daję, spojrzała na mnie po raz pierwszy od czasu, kiedy opowiadałem dziwy o jej ojcu. — Racja, nic śmiesznego — wyrwałem się. Janek śmiał się. Dowcipny Raczek-Niebo- raczek wprost dusił się ze śmiechu, udawał śmiech, a inni przedstawiciele silniejszej płci aż trzęśli się ze śmiechu. — Dziewczynki — odezwała się Zinka — chłopcy nic nie rozumieją. Więc jak to zobaczyłam, przebiegłam na drugą stronę ulicy, wyprzedziłam ich i czekam... Wiecie... — wybałuszyłam oczy — ona jest niezwykła. Pantofle — o takie! Dwanaście centymetrów. Oczywiście szpilki. Pończochy czarne. Wyobrażacie sobie? Czarne, zupełnie czarne. A spódnica czerwona, z fałdą, tak, z fałdą. ?— To ci ubaw — wtrącił Janek. — Papuga. „Spódnica czerwona, pończochy czarne!" j — przedrzeźniał Zinkę. — Żaden ubaw — oburzyła się. — Dziewczynki, a on patrzył na nią, patrzył, przeszedł tuż koło mnie i wcale mnie nie widział. Chyba po prostu zakochał się... — „Zakochał się" — powtórzył Kułaków. — Nigdy nie uwierzę, żeby Borys się zakochał. — To aż śmieszne — poparł go Nieboraczek. — W naszych czasach można wyrnyślić coś ciekawszego. 149 - Ach tak! — oczy Zinki zwęziły się z ironią. — „W naszych czasach można wymyślić coś ciekawszego"... — Podeszła do Janka. — Jedna dziewczynka mówiła mi na przykład, że śni ci się ktoś po nocach. A to właściwie, dlaczego? Ten i ów parsknął śmiechem, potem w klasie zaległa cisza. Wszyscy wpatrzyli się w Janka. — To niby mnie ma się ktoś śnić po nocach? — powtórzył. Wstał i wolno, od niechcenia podszedł do Zinki. , , Znam dobrze te wszystkie chwyty. Teraz wsadzi ręce do kieszeni, do tych zbawień- ' nych kieszeni. W tej chwili naprawdę wsadził ręce do kieszeni. Jakoś zgarbił się i zmalał. — A więc opowiedziano ci, że to mnie się ktoś śni po nocach? — zapytał. — Tobie — potwierdziła Zinka. ? — Ach, mnie! — prawie krzyknął. W tej chwili drzwi się otworzyły i na progu stanęła Lenka. Stała wymachując swoją 'torebką na pasku. Wszyscy na nią patrzyli. . — Czemu tak gapicie się na mnie? — za-$ pytała. — Janku! -— krzyknąłem. Zaniepokoiłem się o Lenkę i zapomniałem, że nie rozmawiam z nim. Ale już było za późno. Janek podszedł do Lenki i głośno, na całą klasę, tak, że słychać było w każdym kącie, powiedział: x 150 — Ciekawe, ciekawe — rozejrzał się i zło-_żył usta do uśmiechu — kto śni mi się nocami, czy aby nie ty? To dopiero była cisza. To był widok. — Nic nie rozumiem — Lenka była zaskoczona. — Co ci się stało? — Ona nie rozumie! — darł się Kułaków. — Nie rozumie! — wrzeszczał i wymachiwał rękami. A mnie aż przykro było na niego patrzeć, najbezczelniej zdradził Lenkę. Podszedłem do niego. — Ej, bracie — powiedziałem. — U nas się tak nie robi. Rozumiesz? — A tobie co do tego? — zaczął nacierać na mnie, chciał moim kosztem wykręcić się z awantury. Niech tam. Wszystko lepsze niż to, że on napada na Lenkę. — A tobie co do tego? Szlachetny Don Juan... Myślał, że wszyscy będą się śmiać z tego dowcipu, ale nikt tak nie zareagował. Nawet Nieboraczew. Lenka natomiast odwróciła się i wybiegła z klasy. 24 Cały dzień dzwoniłem do Lenki, chciałem ściągnąć ją do Efefa. Już sobie obmyśliłem, że jej opowiem, jaki to ten Efef jest miły u siebie w domu, ale Lenka uparcie nie odbierała telefonu. Jakiś kobiecy głos odpowiadał, 151 że jej nie ma. Wtedy poprosiłem ją udając dziewczynkę, bo może myśli, że to dzwoni Janek i dlatego nie odbiera. Ale i to nie pomogło, nie podeszła, nie chciała z nikim rozmawiać. Nagle słyszę dzwonek. Zabrzmiał jakoś niezwyczajnie, obco. Otworzyłem i aż mnie zatkało. Przede mną w rozpiętym płaszczu, pod którym widać było niebieski sweterek, stoi Tośka. Tak się przestraszyłem, że mimo woli zatrzasnąłem drzwi. Zatrzasnąłem i stoję jak idiota. Ale Tośka znowu zadzwoniła. Przez ten czas zdążyłem trochę się opamiętać. Otwieram. — Nie myśl, że trzymam jego stronę —-— mówi. — Wcale nie myślę — bąkam i mimo woli cały czas ruszam drzwiami, jak bym chciał je zatrzasnąć. — Owszem, myślisz. Widzę to po twoich oczach. -— Słowo daję, nie myślę — i jakoś tak mocno pchnąłem drzwi, że znowu się zatrzasnęły. Przestraszony, że Tośka może uciec, w żaden sposób nie mogłem otworzyć zamka. Po prostu nagle nie umiałem. Wreszcie mi śię udało. Tośka stała z boku, oparta o poręcz schodów. — Nie myślisz — mówi — a zamykasz drzwi. — To... to... przypadkiem. One same... — A co, może są automatyczne? Naturalnie, myślisz, że trzymam jego stronę. 152 Milczałem. — Aha, przyznałeś się — krzyknęła — ale ja cię przekonam! Zobaczysz, że przekonam! Ubieraj się! Posłusznie włożyłem płaszcz i wybiegliśmy. Biegliśmy w milczeniu, jakby to był bieg maratoński, do samego domu Kułakowów. Minęliśmy windziarkę i Tośka swoimi kluczami otworzyła drzwi do mieszkania. Nie zdejmując płaszczy weszliśmy do pokoju Janka. Siedział przy biurku przed fotografiami swojego sławnego ojca i coś czytał. Pewno odrabiał lekcje, żeby jutro zaliczyć kolejne piątki. A ja myślałem, że on się teraz pęta gdzieś koło domu Lenki. Odwrócił się w naszą stronę i czekał, co będzie dalej. — Więc uważasz, że postąpiłeś słusznie? —^ krzyknęła Tośka. Zrozumiałem, że wraca do przerwanej rozmowy. — Przyprowadziłaś świadka? — powiedział Kułaków. — A ja wcale nie mam ochoty dłużej z wami rozmawiać. — Odwrócił się plecami i znowu zabrał się do czytania. Wtedy Tośka podbiegła do biurka, nad którym wisiały fotografie ojca, złapała jedną z nich i z całej siły cisnęła na ziemię. — Coś ty? — krzyknął Janek. — Coś ty? Tośka złapała następną fotografię i też chciała rzucić, ale niespodziewanie drzwi się otworzyły i wszedł sławny pilot we własnej osobie. A jego portret rozbity na drobny mak poniewierał się na podłodze. W pierwszej chwili nie zorientowałem się, 153 że to on. Poznałem tego pana, z którym Efef rozmawiał na ulicy, kiedy z nim szedłem. Wtedy mówił mu nawet „mój drogi..." Ach, więc to z nim Efef oblatywał swe samoloty! — On rozwiesza te fotografie nie ze względu na ciebie — krzyknęła Tośka — lecz na siebie, on wszystko robi dla siebie!... Kułakow-ojciec w milczeniu spojrzał na mnie i ja tak samo w milczeniu wyszedłem z pokoju. 25 W godzinę potem Tośka zadzwoniła do mnie. Padał deszcz, więc jeździliśmy metrem. Od stacji do stacji. Jeździliśmy i prawie nie rozmawialiśmy, a potem chcąc ją trochę rozerwać opowiedziałem o Michale Mikołajewiczu i Wieroczce. ?— Chodźmy do nich — zaproponowała. — Może ta Wiera już wróciła ze szpitala. Pójdziemy i zapytamy: „Czy przyda się nasza pomoc?" A nuż się przyda. Wyszliśmy z metra i skierowaliśmy się do tego nieszczęsnego domu, brnąc w kałużach, nie patrząc pod nogi. Dom był już pusty. Błąkaliśmy się po opustoszałych i nieprzy-tulnych pokojach z wiszącymi tylko gdzieniegdzie oberwanymi przewodami. Humor popsuł się Tośce do reszty. Moim zdaniem, ona wciąż myślała o Janku. — Dziadek zdenerwuje się — powiedziałem — kiedy się dowie, że burzą ten dom. 154 — Szkoda, że teraz już nigdy nie zobaczymy ani tego dziadka, ani tej Wieroczki. — Szkoda. Tośka postanowiła zadzwonić do domu. Weszła do budki telefonicznej, a ja przechadzałem się czekając na nią. Na drugim końcu podwórza spacerowała Nadia ze swoim Kitem. Pomachałem jej ręką, niby że „cześć hodowcom psów!" — Kit, za mną — rzuciła Nadia i podeszła do mnie. —- Co słychać? — zapytałem. ?— Nic. Jako tako. — Tresujesz Kita? Kit usłyszawszy swoje imię zadarł głowę. Miał malutkie, czarne oczy pod nastroszonymi brwiami. — Nie, on się nie bardzo daje tresować. — Mam wrażenie, że chciała mnie o coś zapytać, ale nie miała odwagi. — A ty czekasz na kogoś? — Tak, na kolegę — i wskazałem budkę telefoniczną. Tośka stała odwrócona plecami. — Lubisz psy? — pytała dalej Nadia: — Lubię. — A wiesz, w naszym mieszkaniu jest taki jeden lokator, który zapowiedział, że nie pozwoli, żeby Kit był u nas. Chociaż Kit jest cichy, cichutki. - Ale on mówi, że nie cierpi psów, bo zawsze wcześniej czy później zaczynają gryźć. Dlatego właśnie Kit nosi w domu kaganiec. , — Dziwny człowiek — powiedziałem. 155 — Dziwny — przyznała. —? Teraz mówi, że z powodu Kita w naszym mieszkaniu czuć psami, że to nie jest mieszkanie, ale psiarnia. I chce, żebym w ogóle nie trzymała Kita w domu. A powąchaj, no proszę, powąchaj — podsunęła mi psa, żebym powąchał i przekonał się, że wcale go nie czuć. Kit miał miękką, delikatną sierść. — No i co, czuć, powiedz szczerze, czuć? — Nie, wcale nie czuć. — Więc ty rozumiesz, a on nie rozumie. — I nagle poprosiła: — Chodź do nas i porozmawiaj z nim. Tymczasem Kit zobaczył kota i nagle wykazał szaloną rutynę i tempo. Niby rozwścieczony kłębek popędził za nim, a z tyłu, też pełnym gazem, pomknęła jego właścicielka. Tośka wyszła z budki. Głowę miała podniesioną i do czegoś się uśmiechała, a więc humor się jej poprawił. Potrząsnęła swoją rudą czupryną i zamigotała niebieskim sweterkiem. — Dzwoni mi w uszach nowa piosenka: ? trąm-ta-tam-tram-ta-tam — zanuciła. A we mnie, nie wiem dlaczego, też rozdzwoniło się wszystko z radości i za przykładem Tośki chciałem zaśpiewać na cały głos. — Idziemy — powiedziała. W tej chwili wybiegła z bramy zasapana Nadia z Kitem na rękach. — Chodź, chodź! — wołała do mnie. Musieliśmy się zatrzymać. — Idziesz? — zapytała i spojrzawszy na Tośkę dodała: — To właśnie ten twój kolega? 156 — Tak. Nadia uważnie przyjrzała się Tośce. — Ładny kolega — stwierdziła. — Nie zajdziesz do mnie, żeby porozmawiać z tym lokatorem? — Wiesz — zwróciłem się do Tośki — w ich mieszkaniu jest pewien ktoś, kto żąda, żeby Nadia wyrzuciła Kita na ulicę. Twierdzi, że Kita czuć psem. — Powąchaj tylko, powąchaj — prosiła. Nadia podsuwając Tośce psa. — Czy naprawdę czuć go, powiedz szczerze, czuć? — Nie, ani trochę —- przyznała Tośka. — Właśnie.* A może zaszlibyście do niego oboje? Jesteście przecież pionierami. — Zaprowadź nas — powiedziała Tośka. — Idziemy. — Już? Teraz? — Tak. — Tośka była zdecydowana. Na przedzie szła Tośka, potem Nadia z Kitem na rękach, a ja zamykałem pochód. — Pomyślcie tylko, on każe, żeby Kit wychodził na korytarz w kagańcu. — Nadia po drodze wciąż dorzucała nowe informacje o tym złym człowieku. — Mówi, że zrobiliśmy z mieszkania psiarnię. Tośka szła coraz szybciej, nie mogła się już doczekać, kiedy zacznie sprawiedliwą walkę. Doprawdy, jak dobosz wybijający werbel na swoim bębnie, wzywała mnie do ataku. Pragnęła stale toczyć zaciętą walkę. Przed bramą Nadia się zatrzymała. — Lepiej postoję tu sobie i poczekam na was — powiedziała. 157 - Nie — zaprotestowała Tośka. Stanowcza, szalona Tośka lubiła każdą sprawę doprowadzić do końca. — Oczywiście, że nie — poparłem ją, chociaż wcale nie byłem taki stanowczy. — A może przyjdziecie wieczorem, kiedy moi rodzice będą w domu? — zaproponowała Nadia. — Pójdziemy nie zwlekając i wyjaśnimy całą sprawę — powtórzyła Tośka. — Jak się nazywa ten srogi obywatel? — zapytałem z uśmiechem. — Gribojedow. — Tak jak wielki .pisarz rosyjski'•— powiedziałem. Weszliśmy na piąte piętro. Winda nie działała i to mocno ochłodziło nasz zapał. Każde z nas oddzielnie może gotowe byłoby zrezygnować, ale razem za nic w świecie! — Że też ktoś może — zaczęła Nadia — nienawidzić teriera szkockiego! Otworzyła swoim kluczem i zaprowadziła nas pod drzwi Gribojedowa. Ręce jej cały czas lekko drżały. Małą strach obleciał. — Przestań się trząść — szepnęła Tośka. Odważnie zapukała do drzwi. Otworzyły się natychmiast i na progu ukazał się mężczyzna w piżamie. Jadł coś, patrzył na nas i bezczelnie mlaskał. — No, o co chodzi? — Chcemy się dowiedzieć, czemu pan protestuje przeciwko temu psu? — pytała Tośka. — Wcale go nie czuć, może pan powąchać. — Nie będę wąchać — powiedział Gribo- 158 jedow. — A kto wy jesteście, że wstawiacie się za tą żabą? — To nie żaba — powiedziała Nadia. —. To Kit. ?— Jesteśmy pionierami. Z sąsiedniej szkoły — wyjaśniłem. —? No to chodźcie sobie do swojej szkoły i nie wtykajcie nosa w cudze sprawy. — Spokojnie zamknął drzwi tuż przed naszymi wojowniczymi nosami. Tośka szarpnęła drzwi. -— Jesteśmy przedstawicielami społeczeństwa! ?—? krzyknęła. — Pan musi... — Ja nic nie muszę. — Siedział już przy stole, a przed nim leżał duży kawał kiełbasy. Odkrawał spore kęsy i wkładał je do ust. — Kogo chcecie uczyć? Mnie, Gribojedowa? — powiedział to takim tonem, jakby naprawdę był tym wielkim pisarzem rosyjskim, autorem „Mądremu biada". -— Ostatecznie pies jest przecież przyjacielem człowieka — powiedziałem. — Waszym, ale nie moim. Nienawidzę psów. Tak, to przeokropny człowiek i jakie to upokarzające tak przed nim stać. Z takim po prostu trzeba od razu się bić, bo żadnego tłumaczenia nie rozumie, na pewno. Ale jak tu sobie z nim poradzić? — To rasowy pies, terier szkocki — wtrąciła Nadia. — Zamknijcie drzwi, pionierzy, i wynoście się do wszystkich diabłów! — wrzasnął gospodarz. 159 To oburzające! Czemu pan w ten sposób z nami rozmawia? — protestowała Tośka.~ Gribojedow wstał,x wyciągnął do przodu swoje łapska — właściwie to nie ręce, ale jakieś grabie — i zaczął nas poszturchiwać. — No, no, już was tu nie ma, zabawiliście się trochę i wynoście się. — Proszę mnie nie dotykać! — krzyknęła Tośka. — Ach, co za niedotykalska! — wrzasnął Gribojedow. — A może chcesz, żebym cię trzepnął po najmiększej części ciała? — i podniósł rękę. — Wtedy ze mną miałby pan do czynienia — powiedziałem. Aż się trząsłem z oburzenia, gotów byłem rzucić się na niego, bić się z nim. Nacierałem piersią, chciałem, żeby mnie uderzył, a wtedy dopiero zobaczylibyśmy, czyje będzie na wierzchu. W tej chwili złapał mnie mocno, ścisnął łapskami, podniósł. Otworzył drzwi i wypchnął na schody. Tuż za mną wyleciała Tośka i Nadia ze swoim Kitem na ręku. Powoli zaczęliśmy schodzić. Kit kilka razy żałośnie szczeknął. — Przepraszam was — powiedziała Nadia. — No wiesz... — machnąłem ręką. Bałem się spojrzeć w oczy Tośce. Może teraz, po takim upokorzeniu, znowu zacznie mną gardzić. Ale ona powiedziała: — Nie możemy tego tak zostawić. Znajdą 160 się tacy, których nie będzie mógł tak łatwo podnieść. — Lepiej byłoby, gdybym miała owczarka albo wilka — wtrąciła Nadia. — Wtedy bałby się, a Kit jest taki mały. Wyszliśmy na ulicę. Staliśmy chwilę, zasmuceni, pomiędzy nami z głową zadartą do góry siedział sprawca całego zajścia. — Wszystko rozumie — stwierdziła Nadia. — Nie możemy tego tak zostawić — powtórzyła Tośka. Zadziwiające, jak jeden człowiek, zwyczajny łotr, chociaż z takim sławnym nazwiskiem, może całkowicie zepsuć humor kilku ludziom. A ci ludzie nie mogą nic poradzić na ^ to, żeby najzwyczajniejszej sprawiedliwości stało się zadość. A ta dziewczynka, Nadia, całkiem mały szkrab, po prostu boi się pójść do domu i z pewnością będzie wałęsać się po podwórzu do samego wieczora, póki nie wrócą z pracy jej rodzice. Czyż nie można dać ogłoszenia w gazecie albo przez radio, że to czy tamto jest podłe i nie wolno tego robić? Każdy rano czytając gazetę przeczytałby sobie. — Nie denerwujcie się, proszę — uspokajała Tośka. — Ty na pewno jesteś tysiąc razy odważniejszy od niego i milion razy szlachetniejszy. — Nie uspokajaj mnie-— powiedziałem. — Powinienem był ugryźć go albo podstawić mu nogę. Wiesz, jak ja umiem podstawiać nogę. Możesz sobie wyobrazić — rozciągnąłby się jak długi i uderzyłby swoją wstrętną gębą o podłogę. 11 Każdy marzy o psie 161 Byłem całkiem nieswój, plotłem głupstwa. Myślałem o czymś zupełnie innym. Przypominały mi się słowa z ostatniego listu, który ojciec przysłał mi już ze szpitala. Napisał tam o matce: „Zawsze o niej pamiętaj i staraj się ją zrozumieć". Pomyślałem, że nie spełniłem jego prośby. Ona mnie rozumiała, a ja nie. Zawsze myślałem tylko o sobie, a nie o matce, a tym bardziej • nie o panu Genadiju. Wiedziałem teraz, że mama miała rację mówiąc: „Ojciec nie chciałby widzieć cię takim". — Myślisz, że Janek to człowiek zupełnie stracony? — zapytała Tośka. — Nie — odpowiedziałem. — Wcale tak nie myślę. A potem przypomniała mi się ta nieznana Wieroczka, Lenka i Nadia, a także duży i mały Nieboraczew, ci wszyscy, których niesłusznie skrzywdzono i którym nikt w porę nie przyszedł z pomocą. Czy jednak nikt? Czy my nie jesteśmy gotowi im pomóc? Efef, na przykład, mówił, że walka jeszcze trwa, że jesteśmy jeszcze żołnierzami. I walka ta będzie długa. Ale oczyści nas i uszlachetni. Efef też jest żołnierzem i nigdy się nie cofnie. I Tośka jest żołnierzem — jest przecież doboszem — i ja będę żołnierzem. Dziadek mówił, że nie mogę być sędzią mojej matki. Kimże mam być, jeśli nie sędzią? Wszyscy ludzie są sędziami jedni dla drugich, i ja jestem sędzią matki, tylko że muszę być sprawiedliwy i wspaniałomyślny. 162 A matka jest moim sędzią. Jestem też sędzią dziadka. — Co teraz będzie? — zapytała Nadia. — Nie bój się — powiedziałem. — On ci nic nie zrobi, ten Gribojedow. Damy sobie z nim radę. Będziesz miała tego psa. I niech każdy, kto chce, ma psa. I niech jak najprędzej nadejdzie dzień, kiedy będziemy szczęśliwi i kiedy prawie bez słów będziemy się rozumieć i na pierwsze wezwanie przychodzić z pomocą. To właśnie będzie szczęśliwy dzień. A na razie staliśmy rozmyślając o wszystkich naszych kłopotach. Nie, nie płakaliśmy — przecież byliśmy żołnierzami — i nawet mała Nadia nie płakała. Ale nie było nam jeszcze wesoło.