16675

Szczegóły
Tytuł 16675
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16675 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16675 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16675 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JACEK KACZMARSKI o aniołach innym razem ballada łotrzykowska OFICYNA WYDAWNICZA VOLUMEN WARSZAWA 1999 Joannie, Jackowi i Jarkowi Jaśkowiakom (c) Copyright by Jacek Kaczmarski, 1999 Redakcja i korekta Władysław Masiulanis Projekt graficzny Jerzy Grzegorkiewicz Skład Helvetica, Warszawa ISBN 83-7233-097-2 PROLOG w którym autor spotyka starych znajomych w dość niezwykłych okolicznościach Goryle goniły kangura. Zajściu temu przypatrywało się obojętnie pocztówkowe niebo, kibicowały bez entuzjazmu rachityczne, obdarte eukaliptusy. Spod dolnych odnóży ofiary i prześladowców, obruszone nagłą interwencją w leniwe dogorywanie, wypryskiwały w upał nadgniłe liście sałaty, poogry-zane byle jak jabłka, obscenicznie nadwyrężone marchewki. Opadały z powrotem w rudy pył z fatalizmem właściwym istnieniom na tyle obeznanym z niekończącym się cyklem przemijania, że obojętnym na czyjekolwiek miniaturowe cyklony walki o wolność lub życie. Pościg odbywał się zresztą w ciszy, jeśli nie brać pod uwagę chóralnego marudzenia insektów, które oczywista wszech-obecność skazywała praktycznie na nieistnienie, oraz barwnego i urozmaiconego postękiwania oprawców. Prawdopodobnie porozumiewali się między sobą, korygując strategię łowów. W normalnych (dla kangura) warunkach pościg taki nie miałby szans powodzenia. Tylko w jednym wypadku, kiedy z roztargnieniem typowym dla bytów rozdartych między niebem a ziemią szuka wokół siebie czegoś, co dałoby się zjeść i strawić, kangur przypomina - parafrazując babcię mojego przyjaciela - "sarenkę, której coś się stało". Ruchy jego przywołują wówczas skojarzenie z początkującym perkusistą, gdy bezskutecznie uczy się synkopowania. Wydłużony pysk o przymrużonych, wilgotnych i rzęsistych oczach krótkowidza, obwąchujący bezradnie proch tej ziemi, budzi wzruszenie dziatwy i pobłażliwość opiekunów. Potężne tylne łapy przeszkadzają, kark się garbi, ciężkie jądra (jeśli to samiec) przetaczają się w pyle, ogon zupełnie jest niepotrzebny. Natomiast zagrożony - kangur zamienia się w ogromną kaczkę mistrzowsko puszczoną po gładkiej tafli jeziora, w rakietę średniego zasięgu dla zabawy odbijającą się bez wysiłku od powierzchni planety i znikającą za horyzontem, w przeczącą prawu ciążenia esencję skoku. Poza tymi dwoma wypadkami, kiedy je i kiedy ucieka, kangur w normalnych warunkach leży podpierając się łokciem lub zwyczajnie na wznak. Wówczas w nic się nie zamienia i nie przypomina niczego, co nie byłoby po prostu leżącym kangurem. Tutaj jednak, w tym konkretnym pościgu, normalne warunki nie miały prawa bytu, o czym goryle, przy wszelkich ograniczeniach swej człekopodobnej mentalności zdawały się wiedzieć. Ograniczona ich inteligencja, nastawiona nie na bezinteresowne roztrząsanie tajemnic natury choćby takich jak kangur, a skoncentrowana na dopięciu swego, podpowiedziała im, że obszar łowów, acz pokaźny, otoczony jest wysoką, metalową siatką, wyżej której ich łup, przy całej swojej tajemniczej cudowności, nie podskoczy. Siatka przy tym ma swoje narożniki, on jest jeden, ich jest dwóch. To zapewne przekazały sobie nawzajem wspomnianymi stęknięciami, których urozmaicenie zdradzało pokrewieństwo z jakimś językiem. I zapewne dzięki temu osaczyły w końcu ofiarę i unieruchomiły ją, przygważdżając tylne łapy do ziemi a przednie do siatki. Ukrzyżowany w ten osobliwy sposób i przez to uczłowieczony kangur przenosił swoje krótkowzroczne spojrzenie z jednego prześladowcy na drugiego, wyciągając ku ich płaskim, pociemniałym z wysiłku twarzom ciężko chodzące chrapy - rzekłbyś, pobity i przerażony bokser w narożniku ringu, który nie rozumie, co do niego mówią obejmujący go sekundanci - całkiem po ludzku prosząc o litość. - Siara! Tak mi go trzymać, w rufę kopanego! Pod wpływem rozkazującego głosu goryle znieruchomiały i, podobnie jak kangur, uległy uczłowieczeniu. Nieruchomy goryl rzeczywiście przypomina człowieka. Przyjęło się bowiem pochlebne dla tego ostatniego przekonanie, że jeśli nic nie robi i patrzy przed siebie, to zapewne myśli. Zapada w metafizykę bezczynności. I tak trójka uczłowieczonych zastygła w oczekiwaniu na wyrok Wy-9 ższej Instancji. Wyższa Instancja, właściciel głosu, zbliżył się do miejsca kaźni. Na pierwszy rzut oka było widać, że na długiej drabinie ewolucji zajmuje co najmniej jeden szczebel wyżej niż pozostali. Nie tylko dlatego, że odezwał się w wykwintnej polszczyźnie. Jego garnitur powstał z całą pewnością o tysiąc kilometrów dalej na zachód niż garnitury goryli, a na białym, jedwabnym podbrzuszu dyndał mu dumnie i zwycięsko drogi japoński aparat fotograficzny. Z pantomimy, która wynikła w następstwie pojawienia się nowej postaci dramatu, zrodził się jego sens. Fabuła stała się jasna. Wyższa Instancja, ulegając skłonności ludzi niezwykłych do fotografowania się w towarzystwie innych niezwykłości (choć naturalna niezwykłość raczej podważa niż podkreśla niezwykłość nabytą lub jedynie przypisaną sobie) zapragnął mieć zdjęcie z okazałym torbaczem. Ten zaś nie wykazał zrozumienia dla owej potrzeby, ani nie docenił zaszczytu jaki ma go spotkać. Sytuacja spontaniczna musiała więc zostać zaaranżowana wbrew woli niniejszej, bo naturalnej niezwykłości. Powstała jednak nowa trudność. Żaden z goryli nie mógł strzelić fotki. Nie dlatego, że nie umiał - japońskie aparaty zawdzięczają swoją renomę przystosowaniu do wszelkich dających się przewidzieć okoliczności - ale dlatego, że w celu uwiecznienia zaaranżowanej spontaniczności musiałby puścić przypadającą nań część kangura, niwecząc tym samym osiągniętą z takim trudem stabilność układu sił. Wyższa Instancja nie mógł zastąpić goryla celem zachowania stabilności, pragnął bowiem nie uwiecznienia w roli pogromcy kangura (nie takich snadź gromił), lecz raczej dowodu przyjaznego porozumienia ponad podziałami. Nawet goryl by zrozumiał, że z tej sytuacji nie ma wyjścia. Wówczas właściciel aparatu dał dowód umiejętności szerszego widzenia problemu i jego wzrok padł na mnie. - Ju, der! Kam hir! - Pliz - podsunął nieśmiało jeden z goryli, a i kangur poprosił mnie pełnym rozpaczliwej nadziei ruchem uszu o przecięcie gordyjskiego węzła. Zbliżyłem się, pełen genetycznej gotowości do mediacji. - Foto - wyjaśnił Wyższa Instancja, podsuwając mi pod nos swoją imponującą aparaturę. - Mi, kangaru, mejk! Siara! Jak jest w tym zaczadziałym języku guzik? - Baton - ten sam goryl śmielej już zdradzał swoje kompetencje. - Dis baton hir. Foto, jes? Kiwnąłem głową na znak, że nieobca mi jest ani japońska technologia, ani język, w którym się do mnie zwrócono. Ująłem aparat i zrobiłem dwa kroki w tył. Nie chciałem przedłużać cierpień zwierzęcia, ale rozumiałem też, że znaczenie zdjęcia dla Wyższej Instancji * wymaga pewnej celebracji. Dając czas centralnej postaci na przyjęcie odpowiedniej pozy, bawiłem się zoomem, szukałem właściwej kompozycji (niezbyt oryginalnej - mogłaby rozczarować portretowanych - ale i nie całkiem, ze względu na kangura, banalnej). I wtedy, przypadkiem chyba, albo wiedziony przeczuciem, zrobiłem zbliżenie na twarz. Pomimo uczłowieczającego działania ucieczki i pościgu, ruchu i bezruchu, widziałem w portretowanej grupie tylko jedną twarz, twarz Wyższej Instancji. Cóż znaczy jednak odruchowy respekt dla władzy! I ta twarz w zbliżeniu wydała mi się znajoma. Nie! Wiedziałem, że jest znajoma, choć nie była to znajomość jednoznaczna. Nie patrzyłem na bliskie mi, tyle że odmienione upływem czasu rysy kolegi ze studiów, ani na martwy, ale sugestywny i bezbłędnie rozpoznawalny wizerunek człowieka ekranu lub gazety. Albo raczej - trochę jakby tego i trochę tamtego, choć w zasadniczej sprzeczności. Nie tak, jak wtedy, kiedy spotykamy znanego aktora w barze i on jest ten sam, tylko inny. Raczej jak wtedy, kiedy patrzymy na psa i jego właściciela, i oni są identyczni, ale zupełnie inni. Twarz w obiektywie nie budziła we mnie sympatii (co zważywszy na okoliczności było naturalne), ale nie budziła też antypatii. Mimo to kategorycznie nie zezwalała mi, zgodnie ze swoją apodyktyczną naturą, na obojętność. Muszę przy tym stwierdzić, że nie widziałem w niej nic niezwykłego. Przerażony kangur miał znacznie więcej wyrazu. Obiektywnie patrząc, a patrzyłem przecież przez obiektyw, była to zupełnie zwykła twarz. Jednak na wpół przeze mnie rozpoznana- zwykła już być nie mogła. - Jes! Nał! - Ponagliła Twarz. Cofnąłem zoom i miałem w obiektywie całą upozo-waną grupę. Prawdę mówiąc kusiło mnie, żeby wykręcić numer i uwiecznić j akąś bluźnierczą, maniery styczną sce- * nę ukrzyżowania. Ofiara, dwóch łotrów po bokach i główny oprawca, rzymski oficer, dowódca oddziału po zakończonej akcji eksterminacyjnej, uniwersalny kontrast pomiędzy głębią cierpienia a powierzchownością tryumfu. Nic z tego. Scena wyglądała tak, jak chciał, żeby wyglądała, jej reżyser i główny aktor. Niewymuszone gesty, zasłonięte dowody użycia przemocy, pozbawione dramatyzmu wszędobylskie światło i pogodne uśmiechy. Nawet kangur się uśmiechał, być może w przeczuciu rychłego uwolnienia, ale wyszedł z tego głupkowaty uśmiech zadowolenia z pozowania do fotografii z Niezwykłym Człowiekiem. Pstryknąłem. Gdzieś nade mną, spomiędzy niedbałych gałęzi eukaliptusów zarechotała sarkastycznie kookabura. - Sekju - bohaterowie natychmiast się rozluźnili, z czego z miejsca skorzystał kangur. Był jednak tak zdezorientowany nagle odzyskaną swobodą ruchów, że źle obliczył pierwszy skok i uderzył pyskiem w ziemie. Byli prześladowcy roześmieli się z sympatią. - Wery najs owju- rozwijał swoje możliwości goryl o szerokich kompetencjach. Nie wiem, czy sprawiła to zagadkowa, zwykła-nie-zwykła Twarz, czy raczej niespodziewany sarkazm w rechocie australijskiego zimorodka, a może moja miłość własna urażona potraktowaniem mnie jako fotografa na zawołanie, weselnego filmopstryka, którego arcydzieł nikt potem nie chce wykupić, bo oczka mętne i gęby błyszczące, w każdym razie odpowiedziałem bez namysłu po polsku. - Nie ma za co. Cała przyjemność po mojej stronie. Zastygli znowu i jakby znowu się zamyślili. Wiedziałem, że tak będzie, sam tak kiedyś reagowałem na obja- wienie się Polaka gdzieś w Paryżu czy w Liverpoolu. Niby należałoby się ucieszyć, ale cholera wie... Pierwszy, oczywiście, ocknął się Twarz. - Rodak, siara! No, no! Musiał zdawać sobie sprawę, że stałem się świadkiem nieco żenującej dlań sceny. Gdybym był Australijczyk) iem, nie miałoby to znaczenia, jakby obcość językowa wykluczała z mojej strony rozumienie i ocenę wymuszonego bratania się z kangurem. Ale swój swoje wie i nie wiadomo jeszcze co z tym zrobi, więc swojego trzeba oswoić. - Musimy to uczcić! - zadecydował, wyjmując mi z rąk japońską armatę i lokując ją sobie z powrotem we właściwym miejscu. - Gdzie to się Polak z Polakiem nie spotka! W nie wyrażonym słowami porozumieniu narzuconym oczywiście przez niego, ruszyliśmy w stronę wyjścia ze zwierzyńca. Patrzyły na nas z poirytowanym zdziwieniem strusie emu, nienawykłe do tego, że nie zwraca się na nie uwagi. Najwyższa Instancja i ja szliśmy przodem, dwaj goryle z dyskretnym szacunkiem pięć kroków za nami. Zaniepokojone tym wojskowo-policyjnym szykiem psy dingo rozpoczęły swój psychopatyczny okrężny bieg po wewnętrznym obwodzie klatki. Papugi bezskutecznie wołały do nas "heloj!" i "hałarju!", choć niby słusznie zakładały, że oto idą istoty, z którymi można się porozumieć. Zdecydowanie zabrałem zwierzakom należną im publiczność. Dla tych turystów Polak spotkany na antypodach, świadek ich śmieszności, stał się jedynym okazem godnym zainteresowania. Twarz przedstawił mi się, ale tak, jak czyni to człowiek całkowicie przekonany o swojej rozpoznawalno-ści - zdawkowo i z samolekceważącą niedbałością. Przy- 10 11 jemnie mnie to zaskoczyło. Zazwyczaj ludzie jego pokroju (jeśli był tym, kim podejrzewałem, że był i na kogo wyglądał), uznawali za konieczne podawać zaraz po nazwisku aktualnie pełnioną funkcje. Taki to a taki, senator. Ten to a ten, wiceminister. Ów to a ów, doradca premiera, hrabia. Jakby samo nazwisko i imię nie znaczyły bez funkcji nic (co przeważnie okazywało się zgodne z prawdą), choć z osobą przedstawiającego się związane były nieporównywalnie dłużej niż ulotne, publiczne tytuły. Odwdzięczyłem mu się tym samym, co skwitował formalnym kiwnięciem starannie ostrzyżonej głowy, nie przerywając monologu o Polakach wyrastających spod ziemi w najdziwniejszych zakątkach planety. Nie, nie używał słowa "planeta". O matce naszej wyrażał się trochę czule, a trochę pobłażliwie per "ta kulka". - Siara, ta kulka Polakami wypchana jak kołdun baraniną. I mimo to jeszcze się kręci! Ameryka - wiadomo. Rosja - samiśmy się pchali, a jak żeśmy się przestali pchać, to nas brali. Ale Tonga? Celebes? Ziemia Ognista? No - odpowiedział sam sobie - tam przynajmniej nie powinni się pchać jeszcze za życia. Ogląda człowiek te kulkę, cudów szuka, a tu, kapko z noska! Największy zaczadziały cud to Polak w kapitanacie portu, Polak smaży rybę z frytkami, Polak szuka diamentów, Polak zbiera drzewo sandałowe, Polak wydłubuje czarnuchom larwy spod paznokci. No i Polak się modli, Polak wiarę niesie. Ja jestem katolik - spojrzał na mnie uważnie, żeby nie było nieporozumień. - Żeby nie było nieporozumień, ksiądz mnie wychował, jeszcze za komuny, ale jak człowiek płynie w świat, to nie po to, żeby spotkać wuja z Węgorzewa albo sąsiada z Otwocka, albo nawet proboszcza z Biłgoraja. Bez obrazy - zastrzegł się, podnosząc umankietowioną dłoń aż w pionowym * słońcu biało błysnął arogancki diament. - Pan tu mieszka? Przyznałem, że tu mieszkam, więc zapewnił mnie, że my, rozsiane po tej kulce bękarty losu, może i lepszymi Polakami jesteśmy niż "ci tam"... w odzyskanej łaską Matki Boskiej ojczyźnie. Bo to teraz takie czasy, że nic - tylko kasa i układy, żadnych autorytetów, instynktu państwowego, nic - tylko konsumpcja, pornografia i wyprzedaż majątku narodowego, zaczadziała, siara, pazerność. W tym momencie ponowny błysk diamentu kazał mi przenieść wzrok z zatroskanej Twarzy na parking przed zwierzyńcem, gdzie -jak bajeczny, promienisty jaszczur - grzała się w upale grafitowa limuzyna. Jak na zawołanie jeden z goryli (ten milczący) wyprzedził nas, żeby na chwilę zmienić się w odźwiernego. Nastąpiła chwila zwłoki w przejściu ze świata natury w kokon cywilizacji, bo Najwyższa Instancja przypomniał sobie, że musi wykręcić ręcznik. Nie znikając nam z oczu oddalił się za rachityczne drzewko, które - spragnione jakiejkolwiek wilgoci - czule i z wdzięcznością pochyliło nad nim swoje skórzaste ramiona. Po krótkiej walce z japońskim aparatem i włoskimi spodniami Twarz uniósł swoją twarz ku niebu i zamarł w jego bezkresie. Cicha rozkosz, z jaką nawilżał kawalątek "tej kulki" pozwalała przypuszczać, że pozbywał się jednocześnie przepełniających go trudnych i gorzkich refleksji nad planetą, narodem i wiarą. -Ja pana znam - przesunął mi się koło ucha uprzejmy szept goryla-lingwisty. - Pan jest ten symbol. Czytałem o panu. A kiedyś - w głosie zabrzmiało właściwe wspomnieniom rozmarzenie - to się i śpiewało. Janek jestem - spostrzegłem na wysokości swego pępka opaloną dłoń z rudymi włoskami, pozostałością niedawnego 12 13 kontaktu z cielesnością kangura - po architekturze, * z Warszawy. Nie byłem pewien, czy w towarzystwie, w którym się znalazłem przyjęte jest spoufalanie się z obstawą, ale w końcu znajdowaliśmy się w demokratycznym kraju. Zresztą ochroniarz (skoro mnie znał i szanował, nie mogłem go już w myślach nazywać gorylem), mógłby się obrazić, a kto wie do czego jest zdolny gór... ochroniarz, nawet po architekturze i pełen szacunku. Canberra daleko. Uścisnąłem podsuniętą mi kończynę, a raczej pozwoliłem jej uścisnąć moją. Nie puścił, dzięki czemu lepiej zrozumiałem co przed chwilą czuł kangur i polskim zwyczajem, za pomocą uścisku podkreślając znaczenie swoich słów, wyszeptał życzliwie: - Szef lubi zalewać. Niech pan we wszystko od razu nie wierzy. No i samemu lepiej nie być wylewnym. Podróżowanie klimatyzowaną, specjalnie wynajętą limuzyną do zwierzyńca po to, żeby sfotografować się z niechętnym torbaczem, może trącić ostentacją, ale australijskim latem ma swoje zalety. Teraz już wiem. Jest cicho, odpowiednio chłodno, przydymione szyby chronią wzrok przed zbyt jaskrawą prawdą o znikającym za nimi świecie i jeśli samemu się za te przyjemności nie płaci, jeśli zadba się o gospodarza, który z wewnętrznej lodó-weczki wyjmuje oszronione szklaneczki i osobiście nalewa do nich wodę mineralną, tak zimną i pienistą, że aż niemal słoną, to czegóż więcej trzeba, żeby poczuć się - •' szczęśliwym może nie, ale zadowolonym. Od szczęścia -i oddzielał mnie niezbyt nachalny, ale jednak niepokój. Gdzież to ja poznałem tego zwykłego-niezwykłego osobnika? - bo że nie w limuzynie, to pewne. Zajęty nalewaniem i popijaniem zalewał mniej. Unoszeni delikatnie i niezauważalnie nad ziemią resorami fir- my Lincoln przenosiliśmy się w rejony uniwersalnej refleksji. - Zobaczy pan coś, w co pan nie uwierzy. Siara! Ja bym w to nie uwierzył jeszcze dziesięć lat temu! Miałem trzy marzenia. Żeby ta zaczadziała, w rufę kopana komuna padła. Znaleźć odpowiednią kobitke. I opłynąć te kulkę. I proszę! -pstryknął palcami. -Jest. Nie wymodlone. Wywalczone. Goryl-architekt siedzący naprzeciw nas pokiwał głową z dystansem, trochę jak piesek-zabawka uruchamiany kołysaniem samochodu. Drugi miał swoje miejsce z przodu, obok niewidocznego kierowcy. - Trzeba sięgać gwiazd, żeby chwytać chmury - podsumowałem sentencjonalnie, żeby coś powiedzieć, ale nie być wylewnym. Gospodarz spojrzał na ochroniarza i zmusił go wzrokiem do wymiany rozbawionych spojrzeń. - Jeszcze jeden Leon, co, Janek? Na każde pytanko odpowiednie zdanko? Łupię takie mądrości! Poznasz pan Leona, pobawicie się. Powie ci przysłowie, kto ile ma w głowie. Jakie, siara, gwiazdy? Jakie chmury, siara? Chmury to para, ślad po wodzie, nic! Czy to są chmury? - walnął mankietem w pieszczotliwą, jagnięcą skórę oparcia na nieskazitelnych drzwiach limuzyny. - Czy to są chmury? - podsunął mi pod oczy znany mi już efekt talentu japońskich konstruktorów. - Szesnaście zielonych i to po dyskałncie, w Hongkongu. Jakbym, w rufę kopany, tracił czas na łapanie chmur, to bym od czterech lat nie pływał po tej kulce, gdzie mnie łupana dusza poniesie. Co ja mam się męczyć i sięgać po gwiazdy! Gwiazdy same do mnie przychodzą - roześmiał się i Janek-ochroniarz roześmiał się też, tym razem bez przymusu. - Pamiętasz tę, co grała królową jak jej tam? Jaki odkurzacz? Prześcieradło ci w rufę wessało! 14 15 Zagłębili się w miłych wspomnieniach. Wyłączyłem się jednak, mimo że z całą pewnością były interesujące i jak wszystko związane z moim gospodarzem, niezwykłe. Imię Leon w połączeniu z niedwuznaczną, choć mało pochlebną sugestią, że jego posiadacz zdradza niezdrową i godną pogardy skłonność do myślenia i wyrażania myśli, napełniło życiem moją osowiałą pamięć jak szklanka dobrej wódki. Z podejrzaną, ale niewątpliwą pewnością strzępy zdarzeń, urywki zdań, magnetyczne pola emocji odnalazły swoje właściwe miejsca i połączyły się w ruchomą i nadzwyczajnie barwną całość. Leon! Leon - der Denkende! Miałem go przed oczami i nie tylko jego samego, ale wszystkich pozostałych, miejsce, czas, chmurę - tak, chmurę papierosowego dymu, nad którą wtedy nie było żadnych gwiazd. Nie mogło być, nikt ich nie widział, nie szukał, nie podnosił nawet głowy do góry, co dopiero mówić o sięganiu! I Leon pojawił się tam sam, z własnej woli, sam i samotny, bardzo szybko przestał być sam, może nawet wbrew woli, choć kto by tam wspominał o woli, gdzie nad chmurą dymu żadnych gwiazd, tylko sufit, a nad tym sufitem następny sufit i następny, ciemniejący od pokoleń. Przestał być sam - pojawił się ten drugi i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu stali się nierozłączni, przynajmniej w oczach tych, którzy ze zdziwieniem (na ile można było się dziwić w miejscu, gdzie nikt się niczemu nie dziwi) obserwowali powstawanie tego duetu. Leon - der Denkende i... jak temu drugiemu? Szymon, Szymon oczywiście. Ale nie Szymon, tylko tak, jak ona mówiła, bo przecież była, musiała być przede wszystkim ona. Szimon! Słodko to brzmiało, czule i uwodzicielsko, chociaż po prostu inaczej nie umiała wymówić w swym europejskim wyrafinowaniu. Więc: Leon - der Denkende i Szimon - der Schlaue. Jak Pat i Pataszon, > 16 Flip i Flap, Don Kichot i Sancho Pansa, Bolek i Lolek. Chociaż nie. Bolek i Lolek to już później, kiedy "ta kulka" zrobiła nagły obrót, piasek zaczai się przesypywać w drugą stronę, a gwiazdy upadły nam do stóp. Spojrzałem na mój obiekt zidentyfikowany. Patrzył przez przyciemnioną szybę wsparłszy gustownie przystrzyżoną brodę na białodiamentowym mankiecie. No tak. Zmienił się, oczywiście. Nie tylko strój, przybrana elegancja, krzyczące pieniądze. Twarz przede wszystkim. Twarz Najwyższej Instancji, ale instancji bez praktycznych odniesień, instancji nadgryzionej niewysłowiony-mi wątpliwościami, bo jakże je wysłowić, skoro słowa to chmury, para, ślad po wodzie? A jednak dużo się w tej twarzy jeszcze działo. Nawarstwione wokół oczu zmarszczki, jak smugi nieistniejących już nurtów na dnie wyschniętego strumienia, drgały odruchowo, poruszane od wewnątrz - no czymże jak nie myślą, a przynajmniej uczuciem? Wąskie wargi pod wymodelowanym wąsem ze wspomnieniem zadzierżystości maskowanym ogólnym wyrazem nasycenia poruszały się także, choć zapewne ich właściciel powtarzał sobie tylko swoją zwykłą man-trę: "siara, siara, łupię to wszystko". Ale przecież i to coś oznaczało. - Siara - powiedział Szymon, reagując na mój powrót do jego świata. - Bogaty kraj. Ale co mi w rufę kopana Australia, kiedy ja mam całe te kulkę. Nigdy już nie będę pracował. Miało to pewnie zabrzmieć jak podsumowanie życiowego sukcesu, a zabrzmiało jak epitafium. Może jednak tylko w moich uszach, bom przecież zaczai już Szymona zlepiać w całość, ze wspomnień, z plotek, z tego co miałem przed oczami, a więc i trochę sobie dopowiadać i wyobrażać. Przypisywać mu (czy to nie jest nieuniknio- 17 ne?) własne podsumowania i epitafia, które wyśmiałby bez zastanowienia. Limuzyna zatoczyła łagodny łuk i zatrzymała się tak subtelnie, że nie brzęknęły nawet resztki lodu w kryształowych szklaneczkach. Goryl z przodu wysiadł pierwszy, zakładając lewą ręką ciemne okulary i ponownie zamienił się w odźwiernego. Przez otwarte drzwi wtargnął w nasz luksusowy, klimatyzowany opar wspomnień prawdziwy upał, krzyk mew i nienatrętny gwar ludzi zadowolonych z życia. - No, jesteśmy u siebie - mruknął Szymon, dźwigając się z miejsca. Staliśmy w przystani j achtowej, pod pocztówkowym niebem, otoczeni lasem białych pni, siecią lśniących metalowych linek, furkoczącym kalejdoskopem proporczyków, zapachem gniewanych ośmiornic, benzyny, smoły, kosmetyków i oceanu. Ale to, że tak powiem, tło, kontekst, atmosfera. Naprawdę bowiem staliśmy przed imponującą, białą jak sól, jak błysk flesza, jak biały jedwab jednostką, której pokład kołysał się lekko na wysokości naszych oczu. A na pokładzie stało troje ludzi, też białych jak pralnia. Najbliżej nas prężył się w radosnym, choć służbistym powitaniu ktoś, kto mógł być tylko zawodowym kapitanem. Nie zwróciłem na niego większej uwagi. Bowiem tuż za nim, ramię w ramię bielili się i -jakżeby inaczej - uśmiechali: Leon - der Denkende i najpiękniejsza kobieta, jaką zdarzyło mi się widzieć w moim, nie omijanym przez piękne kobiety, życiu. Nadal była piękna, albo jeszcze piękniejsza. Ta sama, choć inna. Zrozumiałem, że padłem ofiarą żartu opatrzności, albo kaprysu Szimona, jak kto woli. I moje życie zatoczyło łagodny łuk, zatrzymując się subtelnie (nie brzęk- * nęły nawet resztki lodu w duszy) dziesięć lat wcześniej. Zostałem ujęty, obezwładniony, unieruchomiony, wmanewrowany w zdjęcie, nie inaczej niż ów żałosny kangur, któremu tak współczułem. Z tą różnicą, że nawet nie usiłowałem uciekać. Nikt więc nie musiał mnie łapać. Nikt mnie do niczego nie zmuszał. 18 Części W czeluściach piekieł ROZDZIAŁ l w którym okazuje się, że czasem milość wszeteczna wychodzi na zdrowie, a heroiczna obrona wartości wręcz przeciwnie Okno wypełniała czerń tak gęsta, że smolistymi błamami wlewała się do pokoju. Dziewczęta w bieli chichotały. Okno wyłania z siebie inne okno, dziewczęcość - inną dziewczęcość. Dobrze, że tak jest. "Hi, I am Joy". Kołysał się na rozstawionych nogach jak ptak na nieruchomych skrzydłach wysoko nad granicą lądu i oceanu. Granica była właściwie labiryntem cieśnin i zatok, półwyspów i wysp, fałszywych ujść, nagłych przeszkód, niespodziewanych nieskończoności, kuszących głębin i zniechęcających mielizn. Pomiędzy tą mapą punktów wyjścia i miejsc przeznaczenia, ucieczek i powrotów, ruchu i trwania, pomiędzy nią a jego wyostrzonym wzrokiem pęczniała granatowa głębia powietrza z zaognioną wysypką świateł zatopionego na dnie miasta. Kusiło go, żeby skoczyć w dół, dać nura w to ogromne akwarium, znaleźć się tam, w labiryncie, a jednocześnie pozostać tu gdzie jest. Ale szyba miała twardość kryształu, okno się nie otwierało, pokój był klimatyzowany. "Hi, I am Joy" . Pokój wyłania z siebie inne pokoje, hotel - inne hotele. Mieszkał już w tylu, że mógłby się uważać za eksperta, gdyby tylko przyszło mu to do głowy. Bezosobowe 23 ule międzynarodowych sieci noclegowych, wyłożone imitacjami drzewa, skóry, ceramiki, wełny i lnu, odurzające kadzidłem dezodorantów do wykładzin podłogowych i prześcieradeł. Stare budynki z tradycją i przeciągami w korytarzach, przystosowane do czasów masowego przemieszczania się i demograficznego wyżu wśród podróżników przez cudowne rozmnożenie sypialni w tej samej, ograniczonej, dziewiętnastowiecznej przestrzeni. Jeśli się miało szczęście, można w nich było natrafić na pół kolumny wystającej nagle ze ściany, zagadkową wnękę bez specjalnego przeznaczenia, prawdziwą dębową podłogę pod standardowym dywanikiem. Supernowoczesne konstrukcje ze szkła, plastiku i aluminium, gdzie sporego wysiłku wymagało puszczenie gorącej wody do wanny, znalezienie łóżka czy rozszyfrowanie aparatury łączącej z barem, restauracją i recepcją. Niepoważne i sympatyczne przez to pensjonaty, gdzie każdy pokój miał inny kształt, w każdym dożywał swoich dni inny, niepełny komplet mebli, ściany były cienkie, łazienki wspólne, a jednoznaczne przeznaczenie przybytku rozpoznawało się po rytmicznym skrzypieniu sprężyn znad sufitu albo po histerycznych koloraturach dochodzących echem z głębi korytarza. Wszystkie zresztą hotele, w których się zatrzymywał i miał, jak się zdawało, zatrzymywać do końca swoich dni, służyły kopulacjom. No i konferencjom. Podróżował po świecie kopulowania i konferowania. Kopulowania niedbałego, chwilowego i wstydliwego, albo ostentacyjnie orgiastycznego, do zatracenia w interwencji służby hotelowej i policji. Konferowania po kryjomu, szeptem i półsłówkami, z użyciem wind dla służby i kochennych wyjść, albo ostentacyjnie oficjalnego, na wielką skalę, do zatracenia się we fleszach aparatów, światłach kamer telewizyjnych i pomruku opinii publicznej. W hotelach nikt nie 24 1 był u siebie. Robił więc to, czego nigdy nie uznałby za stosowne, czy nawet możliwe, robić we własnym domu. Dlatego hotele służyły też samobójcom. On konferował. : "Hi, I am Joy". Prosił zawsze o pokój wysoko. Po nazwie, lokalizacji i elewacji hotelu orientował się doskonale, czego może się spodziewać. Wchodził do swojego pokoju nie zastanawiając się nad tym, że wchodzi do pokoju, w którym nigdy nie był i prawdopodobnie nigdy nie będzie, a przecież zostawi w nim kilka dni swojego życia. Odruchowo wieszał w szafie pokrowiec z garniturem, walizkę kładł na płask na taborecie, etui z przyborami do golenia w łazience. Nie rozpakowywał się. Nie korzystał z półek, szafek i szuflad. Nie ustawiał bliskich sercu a niepotrzebnych drobiazgów na biurku. Zaglądał do minibaru, przyrządzał sobie podwójnego drinka, co skrupulatnie odfajkowywał na spisie zawartości lodówki. Nie pozwalał organizatorom konferencji, którzy pokrywali koszty podróży i pobytu, płacić za to co wypił. Nie miał specjalnych upodobań. W pierwszej szklance na nowym miejscu miało być sto gram czegoś mocnego i nie-przesadna ilość rozcieńczacza. Z lodem lub bez. Kładł się z tym do łóżka i pilotem włączał telewizor. Chyba że hotel miał klasę na tyle przeciętną, że pilota brakowało. Wtedy najpierw włączał telewizor, a potem dopiero kładł się do łóżka z drinkiem. W takich razach nie zadawał so-: bie trudu wędrówki po programach. Vancouver. To w Vancouver rutyna uległa zakłóce- :; niu przez ten widok z czterdziestego piętra na naturalny \! port o zmroku, ale przed zapadnięciem ciemności. Nie ' posunął się do tego, żeby zapomnieć o drinku (i odfąjko- waniu zakupu), ale nie włączył telewizora i nie położył 25 się na łóżku. Stanął przy oknie. Granica, która jest labi- * ryntem. Odwrócił się, kiedy już nic nie było widać poza kaszą s'wiateł, daleko w dole. Światła miasta z lotu ptaka wszędzie są takie same. Stał twarzą w twarz z pokojem, jakich dziesiątki już znał, ale miał przeczucie, że ten będzie inny. Albo wolę, by okazał się inny. Przy telefonie leżała Biblia i książka telefoniczna. Żółte Strony. Usługi. Biblię znał. Książka otworzyła się sama na literze "E". Wiele-kroć widać w tym miejscu otwierana, aż grzbiet się przełamał i pokornie uznał, że inne strony) nie interesują gości hotelowych. Escort Service. Sponad niezliczonych kombinacji cyferek uśmiechały się do niego pięknos'ci tego świata, nienachalnie propo- • nując dotrzymanie towarzystwa. Azjatki, Europejki, młode, dojrzałe, śmiałe, romantyczne, Afroamerykanki, La- i tynoski, przygotowane do rozmowy o wielkim biznesie i małych smutkach, gotowe do podróży, nieobojętne na j propozycję intymnego kontaktu dusz nad filiżanką kawy. j Dziewczyny z rozkładówek Penthouse'a i Playboya, eg- \ zotyczne poszukiwaczki wrażeń, ciepłe w swojej rozpo- l znawalności Kanadyjki i Amerykanki skłonne zapewnić l wędrowcowi atmosferę domowego zacisza. A obok tego 3 bogactwa twarzy (tylko twarzy, ale oferujących przecież tyle!) - rysunki. Płynne, wyginające się, ulotne kreski łączyły się magicznym sposobem w znak Wampa z kieliszkiem szampana, półotwartych w oczekiwaniu ust, smukłej dłoni z papierosem, balowej rękawiczki, maski, szminki do połowy wysuniętej z podłużnej tulejki. Sezam sugestii, labirynt możliwości, granice do przekroczenia ruchem ręki po słuchawkę. Strona za stroną, żółte fale 26 oceanu gotowości do niesienia pociechy i rozkoszy. Wszystkie ważniejsze karty kredytowe. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Cały Vancouver, ta kasza świateł czterdzieści pięter niżej - to nic innego jak bezsenność oczekiwania żywych, gorących, pachnących, zadbanych kobiet, oczekiwania na twój telefon. "Hi, I ani Joy" . - Hi, I am Judy - koścista dama, wredna ciotka z angielskich filmów dla dzieci jak żywa, powitała go zza kontuaru w biurze organizacyjnym konferencji. Sprawnie i kompetentnie, jakby miała trzy pary rąk, wpisała go do rejestru, przypięła do kieszeni marynarki - tam, gdzie powinno być serce - identyfikator, wręczyła plik ulotek, druków okolicznościowych, informatorów i nalepek, objaśniając jednocześnie, że wystąpienia są od dziesiątej do dwunastej i od drugiej do piątej, koktajl zapoznawczy o wpół do szóstej, oglądanie wieczornych atrakcji miasta z przewodnikiem od siódmej, oczywiście tylko dla chętnych, wystąpienia nazajutrz jak wyżej, wieczorem koncert. Dorzuciła znaczek z jakimś abstrakcyjnym logo, ozdobioną tym samym logo plastikową torbę na ów bezmiar darów, uśmiech wyrażający nieopisany zachwyt pojawieniem się tak istotnego gościa i zwróciła się ku kolejnemu przyjezdnemu. To była bardzo dobra konferencja. Rejestrował znajome twarze, podawał rękę, zadawał pytania o nieobecnych, kręcił głową nad brakiem postępu w istotnych sprawach, potwierdzał swoje przywiązanie do podstawowych wartości, siedział, słuchał, wychodził do toalety, wracał, słuchał, wychodził na papierosa, zamieniał kilka dowcipnych, uszczypliwych uwag na temat przemawiającego z innym niewolnikiem nałogu, wracał, siedział, robił notatki, przemawiał, kłaniał się na oklaskach, więc potem klaskał, jadł w towarzystwie znanych posta- 27 ci, wychodził do toalety, wracał, przeglądał notatki, pod- ' nosił rękę, brał udział w dyskusji, nabrał przekonania, że to, co tu robią ci wszyscy niegłupi, zaangażowani ludzie nie wyłączając jego osoby ma przecież sens, choć efekty są trudne na razie do zauważenia ajeszcze trudniejsze do przewidzenia. Poszedł na koktajl, dostrzegł kojarzące się niby to przez przypadek frakcje, koterie, towarzystwa wzajemnej adoracji i wspólnych niechęci, powiedział parę razy, że tak, będzie w maju w Caracas a w grudniu w Monachium, potem nie rozpoznał pierwszej, drugiej, trzeciej twarzy, zaciął się przy imieniu, angielski nałożył mu się na niemiecki, więc wrócił do pokoju. W czasie jego nieobecności niewidzialna ręka uzupełniła ubytki w miniba-rze, więc odebrał jeszcze telefon od Judy, nie, nie wybiera się na zwiedzanie miasta z przewodnikiem i długo kołysał się na rozstawionych nogach, jak ptak na nierucho-mych skrzydłach wysoko nad granicą lądu i oceanu. Nazajutrz miało być tak samo. - Hi, I am Joy. Stała w drzwiach, smukła, nienachalna i prześliczna, taka właśnie, jaką sobie zamówił zamiast iść na koncert. Dwudziestoparoletnia Mulatka. "Czy może być z Barbados?" Owszem może. "Dziesięć dolarów za godzinę, oczywiście nie wnikamy w osobistą szczodrość zależnie od wzajemnej sympatii. Miłego wieczoru". Wpuścił ją do pokoju, po którym rozejrzała się z cię- J kawością, jakby był pierwszym pokojem hotelowym w jej J życiu. Zaproponował drinka. - Na razie dziękuję - odwróciła się do niego, wyjmując jednocześnie z torebki suwak do kart kredytowych. - Załatwimy to najpierw? Podał jej kartę, którą doświadczonym ruchem umieściła w prowadnicy i dwoma szybkimi posunięciami od- 28 biła na rachunku - To będzie dwieście dolarów za pierwszą godzinę. Podpisał. Schowała niebieskawy świstek do torebki i uśmiechnęła się promiennie. Pocałowała go w policzek z poufałą czułością sugerującą, że znają się i odpowiadają sobie od lat. - Za chwilę będę z tobą - szepnęła, a szept jej stał się chrapliwy. - Gdzie jest łazienka? Wiedziała, oczywiście, gdzie jest łazienka i nie zdążył nic powiedzieć, a już w niej zniknęła. Zrobił sobie następnego drinka, rozebrał się i położył do łóżka. Leżał w nim, tak jak leży teraz, kiedy okno wypełnia czerń tak gęsta, że smolistymi błamami wlewa się do pokoju, a dziewczęta w bieli chichoczą. Widzi je za szybą poprzecinaną poziomymi roletami, widzi je pod światło, więc ostro zarysowane, jak pochylają się nad wydłużoną, lśniącą aksamitnie szyjką butelki koniaku. Leżał w nim, fizycznie świadomy okna na czterdziestym piętrze, za którym rozwiera się granatowa głębia z miastem na dnie, labiryntem wejść i wyjść, cieśnin i zatok, nagłych przeszkód i niespodziewanych nieskończoności. Joy wyszła z łazienki, zgasiła światło i w pluszowym półmroku zobaczył, jak zbliża się do niego wystudiowanym, ale zupełnie swobodnym krokiem, z nienachalnym kołysaniem bioder, w czarnej, koronkowej koszulce unoszonej przez beztroskie, ostre piersi. Mrok był pluszowy, a ona była lśniąca, jak leniwy strumień miodu spowolniający czas; jak strumienie miodu, bo te lśnienia ramion, ud, bioder spływały ku niemu, spływały długo, jakby z oddali, choć ile metrów mogła przejść z łazienki do łóżka. Trzy? Pięć? I te lśnienia miały swój zapach, zapach zwycięstwa nad sztuczną świeżością hotelowej klimatyzacji, nad sztuczną czystością pościeli, podłóg, foteli i zasłon. 29 To był zapach zwycięstwa bezwstydnego, a raczej pozba- * wionego wstydu, nies'wiadomego wstydu, nie uznającego istnienia czegoś' takiego jak wstyd; wiec był to zapach prawdziwie czysty, intensywny i dławiący jak miód właśnie. I kiedy Joy go dotknęła, a on dotknął Joy, pojął, że ls'ni, bo jest gładka, a pachnie, bo jest gorąca, zaś największą niespodzianką okazały się jej włosy, niewyobrażalnie gęste, szorstkie i twarde, jakby dla celowego kontrastu z tamtymi gładkimi ls'nieniami w poszukiwaniu pełni i równowagi. I to, że Joy okazała się tak niewyobrażalna sprawiło, że naprawdę się podniecił, ciałem, a nie wyobraźnią, pożądaniem, a nie pragnieniem pożądania, dla niej, dla Joy, nie dla zapomnienia siebie. Wtedy zaczai zstępować w dół. To była wąska, kręta ścieżka przez tropikalną dżunglę, zstępująca po śliskim zboczu parującym dusznym roz- ^ kładem do stóp wodospadu. Ogromnego, niewidocznego wodospadu, którego szum głuszył wszystkie dźwięki. Szum przechodzący w grzmot. Kiedy zstępował więc w potężniejący grzmot, tam, gdzie powinien tego wieczoru się znaleźć, w sali konferencyjnej hotelu Lux w Vancouver, panowała absolutna cisza. Dowiedział się o tym nazajutrz. Już pierwsza przerażona twarz zatrzymała go pełnym podniecenia: "Jak to? To pan nic nie wie? Gdzie się pan podziewał?" Ale po jakimś czasie ten grzmot i ta cisza stały się jednym i tym samym, wydało mu się, że był i tu i tu. Delegaci i goście z całego świata, zaproszeni artyści, gospodarze i przedstawiciele odpowiednich organizacji, reprezentanci sponsorów, siedzieli wciśnięci w wygodne fotele, a wokół nich, pod ścianami stały w równych odstępach zamaskowane postacie z bronią maszynową w rękach. Ponieważ konferencja była konferencją humanitarną, solidarnościową, 30 uniwersalną, ogólnoludzką, gwałt ten nie miał najmniejszego sensu. A jednak się dokonał. Przywódca terrorystów odczytywał z kartki żądania i w miarę zapoznawania się z nimi ofiary terroru ogarniało coraz większe zdumienie. Przecież oni się tu zebrali właśnie po to, żeby upomnieć się o prawa małych, zapomnianych, zniewolonych narodów, szczepów, plemion, pozbawionych państwowości, autonomii, reprezentacji. Temu poświęcali swój czas i zbiorowy intelekt, dobrą wolę, nierzadko osobiste bezpieczeństwo i kariery. Co ich za to spotyka? Nie prześladowanie i szykany ze strony któregoś z supermo-carstw, którejś z międzynarodowych korporacji wysysającej niemoralne zyski z poniżonych rejonów świata, ale brutalna i absurdalna akcja garstki desperatów należących do jeszcze innego, jeszcze bardziej zapomnianego i zniewolonego małego narodu, o którym z jakichś powodów zapomnieli zgromadzeni na sali wybrani z wybranych. Wydawałoby się, że w tej groteskowej sytuacji pokojowe rozwiązanie nieporozumienia jest o krok. Niechże napastnicy zdejmą maski, odłożą broń i przyłączą się do obrad. Obrady wprawdzie się skończyły, ale w takim razie niech wysłuchają do końca przerwanego koncertu, a zaprosi się ich na kolejną konferencję. W końcu w maju jest Caracas a w grudniu Monachium, żeby nie wymieniać licznych pomniejszych okazji do cywilizowanego wyartykułowania swoich postulatów. Tyle, że maszyna przemocy została już puszczona w ruch. Hotel otoczyła jękliwą czerwo-no-niebieską iluminacją policja, gromadziły się wozy transmisyjne i helikoptery stacji telewizyjnych, a na dachu, na czterdziestym czwartym piętrze lądowały oddziały specjalne. Niepostrzeżenie demon agresji przeniknął do szlachetnych dusz samych delegatów. Rosjanin-emigrant warknął coś niebacznie w kierunku emigranta-Gruzina, 31 Hindus sprowokował wzrokiem Pakistańczyka, Bask-Hiszpana i z niejasnych powodów, wielonarodowe zgromadzenie doświadczyło przemożnej niechęci do Kurda. Nawet artyści ulegli ogólnej tendencji i dwie osobno zaproszone kapele afgańskie odkryły nagle swoją wzajemną obcos'ć plemienną, kulturową i religijną, dobywając z żarem właściwym ludom gór kindżałów, na szczęście ozdobnych. ~"" Cztery piętra poniżej rozwijającej się akcji oddziałów specjalnych delegat polski po raz pierwszy w życiu krzyknął z rozkoszy, a dosiadająca go miodoskóra piękność z Barbados wyrzucała z siebie zdyszane słowa zachęty, ponaglenia i podziwu. Znajdowali się u stóp wodospadu, w ogłuszającym huku spadających jedna za drugą kaskad. Każda zaś, rozbijając się o spiętrzone skały, zamieniała się w parne obłoki, wilgotne i duszne, obłoki, w których ciała pokrywały się parzącymi wężykami potu, spazmatyczne oddechy nie nadążały z dostarczaniem tle- , nu do płuc, oczy patrzyły nie widząc, uszy słuchały nie ! słysząc, a serca zasuwały na najwyższych obrotach. Wieczorem po raz pierwszy krzyknął z rozkoszy, po j raz pierwszy w prawie pięćdziesięcioletnim życiu doznał męskiej satysfakcji, gdy odchodząc dała mu swój prywatny numer telefonu. Stał potem długo w oknie wpatrując się w niewidoczny labirynt cieśnin i zatok, fałszywych ujść i nagłych przeszkód, przez który bez wahania odnajdywało właściwą drogę światełko jakiegoś niewielkiego stateczku wychodzącego w ocean. Stał, przejęty szczęściem nie dającym się rozumowo uzasadnić, aż minibar wyczerpał swoje możliwości, a rezerwowa butelka z walizki nie była w stanie wycisnąć z siebie ani kropelki. Rano po raz pierwszy dygotały mu ręce i myśli, tak długo, aż wbrew swojej wiedzy i inteligencji zadzwonił 32 po flaszkę na śniadanie. Nie spełniły się jego obawy. Pomogła. Do tego stopnia, że pakując się powtarzał na głos "Hi, I am Joy. Hi, I am Joy. Cześć, jestem Radość". Powtarzał te słowa cały czas, a raczej to one same w nim się powtarzały, nawet wówczas, gdy pierwsza przerażona twarz wyrzuciła swoje: "Jak to? To pan nic nie wie? Gdzie się pan podziewał?", a w drodze na lotnisko przeczytał w gazecie czego nie był świadkiem, a powinien był być uczestnikiem. Nawet wówczas, gdy dotarł do akapitu poświęconego ofiarnej Judy, która zginęła od przypadkowej kuli w końcowej fazie incydentu, kiedy to sytuacja wymknęła się spod kontroli służb specjalnych. Świat jest bezlitosny dla brzydkich kobiet. Okno wypełniała czerń tak gęsta, że smolistymi błamami wlewała się do pokoju. Dziewczęta w bieli chichotały pochylone nad aksamitnie lśniącą butelką koniaku. Poprzeczne rolety, niedomknięte przez czyjąś nieuwagę, przecinały salę okrutnym, jarzeniowym światłem. Między ciemnością a światłem błąkały się bezradnie głębokie, kloaczne stęknięcia i jęki. Leon oderwał oczy od dziewcząt w bieli, przewrócił się na bok, otulił szczelniej przepoconą kołdrą i pomyślał, że zasypia. %Ł. 1907 .A* Rozdział 2 w którym poznajemy zacną kompanię ludzi wolnych i przedsiębiorczych oraz zasadę kary i miłosierdzia - Nie lubię, jak te kurewskie buki na mnie patrzą - oznajmił Rotmistrz z urazą. - W ogóle nie lubię, jak ktoś na mnie patrzy. Zebrani natychmiast odwrócili posłusznie wzrok. Kiedy Rotmistrz miał jeden z tych swoich dni, lepiej było czytać mu w myślach i wyprzedzać jego życzenia. - Możemy iść do kaczek - zaproponował Broda. - To tylko jebane buki - zauważył delikatnie Woł-łejko, który cieszył się sympatią wodza i mógł w związku z tym pozwolić sobie od czasu do czasu na podjęcie z nim dyskusji. Wygrzał już swój kawałek ławki i nie chciało mu się ruszać z miejsca. -Nie kaczki, tylko szarpane gęsi. I łabędzie - uściślił Rebus. W końcu dbał o to, żeby właściwe dać rzeczy słowo. Skłonności tej zawdzięczał oryginalną ksywę, z której bardzo był dumny. - Kaczki, gęsi, łabędzie, jeden szajs - odważył się dorzucić Brudny. Jego ksywa nie nosiła znamion oryginalności, nad czym bardzo cierpiał. Ponadto trudno byłoby odróżnić go od pozostałych członków zgromadzenia wyłącznie na jej podstawie. Ta względna anonimowość odpowiadała wprawdzie jego nieśmiałej naturze i nieraz wybawiła z kłopotów, ale nie dawała się pogodzić z gore- 34 jącą jałowym ogniem ambicją. Pozbawieni ambicji nie osiągają szczytów. Dlatego trzymał z Brodą, ofiarą identycznych przypadłości. - Ptakonom połupało się we łbach - podjął temat Broda. - Rzuciłem jednemu peta, to mnie uszczypał. To od tego szwabskiego żarcia. - Bajriszes fressen - uściślił Rebus. - To na chuj chcesz tam iść? - zirytował się Woł-łejko. Uważał, że do złudzenia przypomina aktora o wiecznie smutnych oczach, więc żadne inne nazwisko do niego nie pasuje. Pobrzmiewała w nim egzotyczna szlachetność i nostalgia za utraconymi Kresami. Miał artystyczną duszę. Statystował kiedyś w filmie o twardych mężczyznach, pionierach Ziem Odzyskanych. Jak większość artystów odczuwał o tej porze dnia, czyli wczesnym popołudniem, jątrzącą nerwowość, która domagała się uzewnętrznienia. - Natura mnie rusza - wyjaśnił z prostotą Broda. Powołanie się na subiektywizm upodobań nie zasługiwało na polemiczny wysiłek. De gustibus non dispu-tandum... Każdy z obecnych miał niepisane prawo do osobistego poglądu na świat i radzenia sobie z torturą popołudniowych godzin. Nikt nie miał jednak wątpliwości, że to, czy pójdą do kaczek, czy pozostaną wśród niedyskret-nych drzew zależy wyłącznie od decyzji Rotmistrza. A Rotmistrz milczał, nadal obrażony na buki. Buki niewiele sobie robiły z jego humorów. Monachijskie buki, ciemnostalowe, z czarnymi, szeroko otwartymi oczami sęków, widziały w Parku Angielskim wszystko, do czego nieprzewidywalna istota ludzka jest zdolna. Przez sto lat oglądania książąt, kupców, turystów, nudystów, piwoszy, poetów, zboczeńców, ekologów, zakochanych, odrzuconych, przestały się przejmować czymkolwiek. Przywykły do tego, że park, w swej rozległości i in- tymności zarazem, jest czymś w rodzaju praktycznego konfesjonału, w którym targany samym sobą człowiek nie spowiada się z grzechów i wątpliwych moralnie pragnień, ale je popełnia i zaspokaja; otwartym dla każdego naturalnym gabinetem terapii przez czyn, gdzie ludzie znajdują ulgę stając się przez chwilę, nawet nieświadomie, takimi, jakimi są naprawdę. Pod warunkiem, że nikt nie patrzy. Ale buki patrzyły i chociaż nie oskarżały, nie wyśmiewały, nie donosiły, nie groziły żadnymi konsekwencjami, Rotmistrz w swej przenikliwości zdawał sobie sprawę z ciężaru ich spojrzenia. - Birkut idzie - odezwał się w ciszy Broda. - Poruta, wiara - w tej samej chwili ostrzegł Brudny, który patrzył w inną stronę. Ocknęli się z niewesołych myśli. Bezwład nienazwanych trosk i problemów nie do rozstrzygnięcia ustąpił miejsca napięciu i gotowości do sprostania wymogom chwili. Sytuacja była przejrzysta jak na srebrnym ekranie. Z jednej strony nadchodził Birkut, doskonale widoczny na tle żółtawych łat śniegu, przemieszczając się między drzewami dziarskim krokiem robotnika broniącego słusznej sprawy: Birkut silny, Birkut nie pytający "dlaczego?" - tylko "jak?", Birkut godny zaufania. Z drugiej, równie jednoznacznie określeni klarownym światłem i aurą autorytetu władzy, nadjeżdżali stępa dwaj konni policjanci. Spotkanie wydawało się nieuchronne. Niby w wolnym kraju każdemu wolno spacerować po parku w piękne zimowe popołudnie. Tyle że Birkut zupełnie nie wyglądał na każdego, a już na pewno nie na takiego, co spacerowałby w wolnym kraju po parku w piękne zimowe popołudnie. W jego twarzy zastygła na stałe ta sama determinacja, którą odznaczał się jego krok. I nie był to rodzaj determinacji łatwy do przegapienia przez bawar- 36 skich stróżów prawa. Poza tym Birkut dźwigał na ramieniu pokaźnych rozmiarów worek, coś, z czym nawet zdeterminowani ludzie rzadko wybierają się na spacer w zi-jmowe popołudnie. l Rotmistrz i jego kompania z zapartym tchem śledzi-{li przebieg akcji. W chwili, gdy Birkut dostrzegł jeźdź-ków, nie zmieniają