JACEK KACZMARSKI o aniołach innym razem ballada łotrzykowska OFICYNA WYDAWNICZA VOLUMEN WARSZAWA 1999 Joannie, Jackowi i Jarkowi Jaśkowiakom (c) Copyright by Jacek Kaczmarski, 1999 Redakcja i korekta Władysław Masiulanis Projekt graficzny Jerzy Grzegorkiewicz Skład Helvetica, Warszawa ISBN 83-7233-097-2 PROLOG w którym autor spotyka starych znajomych w dość niezwykłych okolicznościach Goryle goniły kangura. Zajściu temu przypatrywało się obojętnie pocztówkowe niebo, kibicowały bez entuzjazmu rachityczne, obdarte eukaliptusy. Spod dolnych odnóży ofiary i prześladowców, obruszone nagłą interwencją w leniwe dogorywanie, wypryskiwały w upał nadgniłe liście sałaty, poogry-zane byle jak jabłka, obscenicznie nadwyrężone marchewki. Opadały z powrotem w rudy pył z fatalizmem właściwym istnieniom na tyle obeznanym z niekończącym się cyklem przemijania, że obojętnym na czyjekolwiek miniaturowe cyklony walki o wolność lub życie. Pościg odbywał się zresztą w ciszy, jeśli nie brać pod uwagę chóralnego marudzenia insektów, które oczywista wszech-obecność skazywała praktycznie na nieistnienie, oraz barwnego i urozmaiconego postękiwania oprawców. Prawdopodobnie porozumiewali się między sobą, korygując strategię łowów. W normalnych (dla kangura) warunkach pościg taki nie miałby szans powodzenia. Tylko w jednym wypadku, kiedy z roztargnieniem typowym dla bytów rozdartych między niebem a ziemią szuka wokół siebie czegoś, co dałoby się zjeść i strawić, kangur przypomina - parafrazując babcię mojego przyjaciela - "sarenkę, której coś się stało". Ruchy jego przywołują wówczas skojarzenie z początkującym perkusistą, gdy bezskutecznie uczy się synkopowania. Wydłużony pysk o przymrużonych, wilgotnych i rzęsistych oczach krótkowidza, obwąchujący bezradnie proch tej ziemi, budzi wzruszenie dziatwy i pobłażliwość opiekunów. Potężne tylne łapy przeszkadzają, kark się garbi, ciężkie jądra (jeśli to samiec) przetaczają się w pyle, ogon zupełnie jest niepotrzebny. Natomiast zagrożony - kangur zamienia się w ogromną kaczkę mistrzowsko puszczoną po gładkiej tafli jeziora, w rakietę średniego zasięgu dla zabawy odbijającą się bez wysiłku od powierzchni planety i znikającą za horyzontem, w przeczącą prawu ciążenia esencję skoku. Poza tymi dwoma wypadkami, kiedy je i kiedy ucieka, kangur w normalnych warunkach leży podpierając się łokciem lub zwyczajnie na wznak. Wówczas w nic się nie zamienia i nie przypomina niczego, co nie byłoby po prostu leżącym kangurem. Tutaj jednak, w tym konkretnym pościgu, normalne warunki nie miały prawa bytu, o czym goryle, przy wszelkich ograniczeniach swej człekopodobnej mentalności zdawały się wiedzieć. Ograniczona ich inteligencja, nastawiona nie na bezinteresowne roztrząsanie tajemnic natury choćby takich jak kangur, a skoncentrowana na dopięciu swego, podpowiedziała im, że obszar łowów, acz pokaźny, otoczony jest wysoką, metalową siatką, wyżej której ich łup, przy całej swojej tajemniczej cudowności, nie podskoczy. Siatka przy tym ma swoje narożniki, on jest jeden, ich jest dwóch. To zapewne przekazały sobie nawzajem wspomnianymi stęknięciami, których urozmaicenie zdradzało pokrewieństwo z jakimś językiem. I zapewne dzięki temu osaczyły w końcu ofiarę i unieruchomiły ją, przygważdżając tylne łapy do ziemi a przednie do siatki. Ukrzyżowany w ten osobliwy sposób i przez to uczłowieczony kangur przenosił swoje krótkowzroczne spojrzenie z jednego prześladowcy na drugiego, wyciągając ku ich płaskim, pociemniałym z wysiłku twarzom ciężko chodzące chrapy - rzekłbyś, pobity i przerażony bokser w narożniku ringu, który nie rozumie, co do niego mówią obejmujący go sekundanci - całkiem po ludzku prosząc o litość. - Siara! Tak mi go trzymać, w rufę kopanego! Pod wpływem rozkazującego głosu goryle znieruchomiały i, podobnie jak kangur, uległy uczłowieczeniu. Nieruchomy goryl rzeczywiście przypomina człowieka. Przyjęło się bowiem pochlebne dla tego ostatniego przekonanie, że jeśli nic nie robi i patrzy przed siebie, to zapewne myśli. Zapada w metafizykę bezczynności. I tak trójka uczłowieczonych zastygła w oczekiwaniu na wyrok Wy-9 ższej Instancji. Wyższa Instancja, właściciel głosu, zbliżył się do miejsca kaźni. Na pierwszy rzut oka było widać, że na długiej drabinie ewolucji zajmuje co najmniej jeden szczebel wyżej niż pozostali. Nie tylko dlatego, że odezwał się w wykwintnej polszczyźnie. Jego garnitur powstał z całą pewnością o tysiąc kilometrów dalej na zachód niż garnitury goryli, a na białym, jedwabnym podbrzuszu dyndał mu dumnie i zwycięsko drogi japoński aparat fotograficzny. Z pantomimy, która wynikła w następstwie pojawienia się nowej postaci dramatu, zrodził się jego sens. Fabuła stała się jasna. Wyższa Instancja, ulegając skłonności ludzi niezwykłych do fotografowania się w towarzystwie innych niezwykłości (choć naturalna niezwykłość raczej podważa niż podkreśla niezwykłość nabytą lub jedynie przypisaną sobie) zapragnął mieć zdjęcie z okazałym torbaczem. Ten zaś nie wykazał zrozumienia dla owej potrzeby, ani nie docenił zaszczytu jaki ma go spotkać. Sytuacja spontaniczna musiała więc zostać zaaranżowana wbrew woli niniejszej, bo naturalnej niezwykłości. Powstała jednak nowa trudność. Żaden z goryli nie mógł strzelić fotki. Nie dlatego, że nie umiał - japońskie aparaty zawdzięczają swoją renomę przystosowaniu do wszelkich dających się przewidzieć okoliczności - ale dlatego, że w celu uwiecznienia zaaranżowanej spontaniczności musiałby puścić przypadającą nań część kangura, niwecząc tym samym osiągniętą z takim trudem stabilność układu sił. Wyższa Instancja nie mógł zastąpić goryla celem zachowania stabilności, pragnął bowiem nie uwiecznienia w roli pogromcy kangura (nie takich snadź gromił), lecz raczej dowodu przyjaznego porozumienia ponad podziałami. Nawet goryl by zrozumiał, że z tej sytuacji nie ma wyjścia. Wówczas właściciel aparatu dał dowód umiejętności szerszego widzenia problemu i jego wzrok padł na mnie. - Ju, der! Kam hir! - Pliz - podsunął nieśmiało jeden z goryli, a i kangur poprosił mnie pełnym rozpaczliwej nadziei ruchem uszu o przecięcie gordyjskiego węzła. Zbliżyłem się, pełen genetycznej gotowości do mediacji. - Foto - wyjaśnił Wyższa Instancja, podsuwając mi pod nos swoją imponującą aparaturę. - Mi, kangaru, mejk! Siara! Jak jest w tym zaczadziałym języku guzik? - Baton - ten sam goryl śmielej już zdradzał swoje kompetencje. - Dis baton hir. Foto, jes? Kiwnąłem głową na znak, że nieobca mi jest ani japońska technologia, ani język, w którym się do mnie zwrócono. Ująłem aparat i zrobiłem dwa kroki w tył. Nie chciałem przedłużać cierpień zwierzęcia, ale rozumiałem też, że znaczenie zdjęcia dla Wyższej Instancji * wymaga pewnej celebracji. Dając czas centralnej postaci na przyjęcie odpowiedniej pozy, bawiłem się zoomem, szukałem właściwej kompozycji (niezbyt oryginalnej - mogłaby rozczarować portretowanych - ale i nie całkiem, ze względu na kangura, banalnej). I wtedy, przypadkiem chyba, albo wiedziony przeczuciem, zrobiłem zbliżenie na twarz. Pomimo uczłowieczającego działania ucieczki i pościgu, ruchu i bezruchu, widziałem w portretowanej grupie tylko jedną twarz, twarz Wyższej Instancji. Cóż znaczy jednak odruchowy respekt dla władzy! I ta twarz w zbliżeniu wydała mi się znajoma. Nie! Wiedziałem, że jest znajoma, choć nie była to znajomość jednoznaczna. Nie patrzyłem na bliskie mi, tyle że odmienione upływem czasu rysy kolegi ze studiów, ani na martwy, ale sugestywny i bezbłędnie rozpoznawalny wizerunek człowieka ekranu lub gazety. Albo raczej - trochę jakby tego i trochę tamtego, choć w zasadniczej sprzeczności. Nie tak, jak wtedy, kiedy spotykamy znanego aktora w barze i on jest ten sam, tylko inny. Raczej jak wtedy, kiedy patrzymy na psa i jego właściciela, i oni są identyczni, ale zupełnie inni. Twarz w obiektywie nie budziła we mnie sympatii (co zważywszy na okoliczności było naturalne), ale nie budziła też antypatii. Mimo to kategorycznie nie zezwalała mi, zgodnie ze swoją apodyktyczną naturą, na obojętność. Muszę przy tym stwierdzić, że nie widziałem w niej nic niezwykłego. Przerażony kangur miał znacznie więcej wyrazu. Obiektywnie patrząc, a patrzyłem przecież przez obiektyw, była to zupełnie zwykła twarz. Jednak na wpół przeze mnie rozpoznana- zwykła już być nie mogła. - Jes! Nał! - Ponagliła Twarz. Cofnąłem zoom i miałem w obiektywie całą upozo-waną grupę. Prawdę mówiąc kusiło mnie, żeby wykręcić numer i uwiecznić j akąś bluźnierczą, maniery styczną sce- * nę ukrzyżowania. Ofiara, dwóch łotrów po bokach i główny oprawca, rzymski oficer, dowódca oddziału po zakończonej akcji eksterminacyjnej, uniwersalny kontrast pomiędzy głębią cierpienia a powierzchownością tryumfu. Nic z tego. Scena wyglądała tak, jak chciał, żeby wyglądała, jej reżyser i główny aktor. Niewymuszone gesty, zasłonięte dowody użycia przemocy, pozbawione dramatyzmu wszędobylskie światło i pogodne uśmiechy. Nawet kangur się uśmiechał, być może w przeczuciu rychłego uwolnienia, ale wyszedł z tego głupkowaty uśmiech zadowolenia z pozowania do fotografii z Niezwykłym Człowiekiem. Pstryknąłem. Gdzieś nade mną, spomiędzy niedbałych gałęzi eukaliptusów zarechotała sarkastycznie kookabura. - Sekju - bohaterowie natychmiast się rozluźnili, z czego z miejsca skorzystał kangur. Był jednak tak zdezorientowany nagle odzyskaną swobodą ruchów, że źle obliczył pierwszy skok i uderzył pyskiem w ziemie. Byli prześladowcy roześmieli się z sympatią. - Wery najs owju- rozwijał swoje możliwości goryl o szerokich kompetencjach. Nie wiem, czy sprawiła to zagadkowa, zwykła-nie-zwykła Twarz, czy raczej niespodziewany sarkazm w rechocie australijskiego zimorodka, a może moja miłość własna urażona potraktowaniem mnie jako fotografa na zawołanie, weselnego filmopstryka, którego arcydzieł nikt potem nie chce wykupić, bo oczka mętne i gęby błyszczące, w każdym razie odpowiedziałem bez namysłu po polsku. - Nie ma za co. Cała przyjemność po mojej stronie. Zastygli znowu i jakby znowu się zamyślili. Wiedziałem, że tak będzie, sam tak kiedyś reagowałem na obja- wienie się Polaka gdzieś w Paryżu czy w Liverpoolu. Niby należałoby się ucieszyć, ale cholera wie... Pierwszy, oczywiście, ocknął się Twarz. - Rodak, siara! No, no! Musiał zdawać sobie sprawę, że stałem się świadkiem nieco żenującej dlań sceny. Gdybym był Australijczyk) iem, nie miałoby to znaczenia, jakby obcość językowa wykluczała z mojej strony rozumienie i ocenę wymuszonego bratania się z kangurem. Ale swój swoje wie i nie wiadomo jeszcze co z tym zrobi, więc swojego trzeba oswoić. - Musimy to uczcić! - zadecydował, wyjmując mi z rąk japońską armatę i lokując ją sobie z powrotem we właściwym miejscu. - Gdzie to się Polak z Polakiem nie spotka! W nie wyrażonym słowami porozumieniu narzuconym oczywiście przez niego, ruszyliśmy w stronę wyjścia ze zwierzyńca. Patrzyły na nas z poirytowanym zdziwieniem strusie emu, nienawykłe do tego, że nie zwraca się na nie uwagi. Najwyższa Instancja i ja szliśmy przodem, dwaj goryle z dyskretnym szacunkiem pięć kroków za nami. Zaniepokojone tym wojskowo-policyjnym szykiem psy dingo rozpoczęły swój psychopatyczny okrężny bieg po wewnętrznym obwodzie klatki. Papugi bezskutecznie wołały do nas "heloj!" i "hałarju!", choć niby słusznie zakładały, że oto idą istoty, z którymi można się porozumieć. Zdecydowanie zabrałem zwierzakom należną im publiczność. Dla tych turystów Polak spotkany na antypodach, świadek ich śmieszności, stał się jedynym okazem godnym zainteresowania. Twarz przedstawił mi się, ale tak, jak czyni to człowiek całkowicie przekonany o swojej rozpoznawalno-ści - zdawkowo i z samolekceważącą niedbałością. Przy- 10 11 jemnie mnie to zaskoczyło. Zazwyczaj ludzie jego pokroju (jeśli był tym, kim podejrzewałem, że był i na kogo wyglądał), uznawali za konieczne podawać zaraz po nazwisku aktualnie pełnioną funkcje. Taki to a taki, senator. Ten to a ten, wiceminister. Ów to a ów, doradca premiera, hrabia. Jakby samo nazwisko i imię nie znaczyły bez funkcji nic (co przeważnie okazywało się zgodne z prawdą), choć z osobą przedstawiającego się związane były nieporównywalnie dłużej niż ulotne, publiczne tytuły. Odwdzięczyłem mu się tym samym, co skwitował formalnym kiwnięciem starannie ostrzyżonej głowy, nie przerywając monologu o Polakach wyrastających spod ziemi w najdziwniejszych zakątkach planety. Nie, nie używał słowa "planeta". O matce naszej wyrażał się trochę czule, a trochę pobłażliwie per "ta kulka". - Siara, ta kulka Polakami wypchana jak kołdun baraniną. I mimo to jeszcze się kręci! Ameryka - wiadomo. Rosja - samiśmy się pchali, a jak żeśmy się przestali pchać, to nas brali. Ale Tonga? Celebes? Ziemia Ognista? No - odpowiedział sam sobie - tam przynajmniej nie powinni się pchać jeszcze za życia. Ogląda człowiek te kulkę, cudów szuka, a tu, kapko z noska! Największy zaczadziały cud to Polak w kapitanacie portu, Polak smaży rybę z frytkami, Polak szuka diamentów, Polak zbiera drzewo sandałowe, Polak wydłubuje czarnuchom larwy spod paznokci. No i Polak się modli, Polak wiarę niesie. Ja jestem katolik - spojrzał na mnie uważnie, żeby nie było nieporozumień. - Żeby nie było nieporozumień, ksiądz mnie wychował, jeszcze za komuny, ale jak człowiek płynie w świat, to nie po to, żeby spotkać wuja z Węgorzewa albo sąsiada z Otwocka, albo nawet proboszcza z Biłgoraja. Bez obrazy - zastrzegł się, podnosząc umankietowioną dłoń aż w pionowym * słońcu biało błysnął arogancki diament. - Pan tu mieszka? Przyznałem, że tu mieszkam, więc zapewnił mnie, że my, rozsiane po tej kulce bękarty losu, może i lepszymi Polakami jesteśmy niż "ci tam"... w odzyskanej łaską Matki Boskiej ojczyźnie. Bo to teraz takie czasy, że nic - tylko kasa i układy, żadnych autorytetów, instynktu państwowego, nic - tylko konsumpcja, pornografia i wyprzedaż majątku narodowego, zaczadziała, siara, pazerność. W tym momencie ponowny błysk diamentu kazał mi przenieść wzrok z zatroskanej Twarzy na parking przed zwierzyńcem, gdzie -jak bajeczny, promienisty jaszczur - grzała się w upale grafitowa limuzyna. Jak na zawołanie jeden z goryli (ten milczący) wyprzedził nas, żeby na chwilę zmienić się w odźwiernego. Nastąpiła chwila zwłoki w przejściu ze świata natury w kokon cywilizacji, bo Najwyższa Instancja przypomniał sobie, że musi wykręcić ręcznik. Nie znikając nam z oczu oddalił się za rachityczne drzewko, które - spragnione jakiejkolwiek wilgoci - czule i z wdzięcznością pochyliło nad nim swoje skórzaste ramiona. Po krótkiej walce z japońskim aparatem i włoskimi spodniami Twarz uniósł swoją twarz ku niebu i zamarł w jego bezkresie. Cicha rozkosz, z jaką nawilżał kawalątek "tej kulki" pozwalała przypuszczać, że pozbywał się jednocześnie przepełniających go trudnych i gorzkich refleksji nad planetą, narodem i wiarą. -Ja pana znam - przesunął mi się koło ucha uprzejmy szept goryla-lingwisty. - Pan jest ten symbol. Czytałem o panu. A kiedyś - w głosie zabrzmiało właściwe wspomnieniom rozmarzenie - to się i śpiewało. Janek jestem - spostrzegłem na wysokości swego pępka opaloną dłoń z rudymi włoskami, pozostałością niedawnego 12 13 kontaktu z cielesnością kangura - po architekturze, * z Warszawy. Nie byłem pewien, czy w towarzystwie, w którym się znalazłem przyjęte jest spoufalanie się z obstawą, ale w końcu znajdowaliśmy się w demokratycznym kraju. Zresztą ochroniarz (skoro mnie znał i szanował, nie mogłem go już w myślach nazywać gorylem), mógłby się obrazić, a kto wie do czego jest zdolny gór... ochroniarz, nawet po architekturze i pełen szacunku. Canberra daleko. Uścisnąłem podsuniętą mi kończynę, a raczej pozwoliłem jej uścisnąć moją. Nie puścił, dzięki czemu lepiej zrozumiałem co przed chwilą czuł kangur i polskim zwyczajem, za pomocą uścisku podkreślając znaczenie swoich słów, wyszeptał życzliwie: - Szef lubi zalewać. Niech pan we wszystko od razu nie wierzy. No i samemu lepiej nie być wylewnym. Podróżowanie klimatyzowaną, specjalnie wynajętą limuzyną do zwierzyńca po to, żeby sfotografować się z niechętnym torbaczem, może trącić ostentacją, ale australijskim latem ma swoje zalety. Teraz już wiem. Jest cicho, odpowiednio chłodno, przydymione szyby chronią wzrok przed zbyt jaskrawą prawdą o znikającym za nimi świecie i jeśli samemu się za te przyjemności nie płaci, jeśli zadba się o gospodarza, który z wewnętrznej lodó-weczki wyjmuje oszronione szklaneczki i osobiście nalewa do nich wodę mineralną, tak zimną i pienistą, że aż niemal słoną, to czegóż więcej trzeba, żeby poczuć się - •' szczęśliwym może nie, ale zadowolonym. Od szczęścia -i oddzielał mnie niezbyt nachalny, ale jednak niepokój. Gdzież to ja poznałem tego zwykłego-niezwykłego osobnika? - bo że nie w limuzynie, to pewne. Zajęty nalewaniem i popijaniem zalewał mniej. Unoszeni delikatnie i niezauważalnie nad ziemią resorami fir- my Lincoln przenosiliśmy się w rejony uniwersalnej refleksji. - Zobaczy pan coś, w co pan nie uwierzy. Siara! Ja bym w to nie uwierzył jeszcze dziesięć lat temu! Miałem trzy marzenia. Żeby ta zaczadziała, w rufę kopana komuna padła. Znaleźć odpowiednią kobitke. I opłynąć te kulkę. I proszę! -pstryknął palcami. -Jest. Nie wymodlone. Wywalczone. Goryl-architekt siedzący naprzeciw nas pokiwał głową z dystansem, trochę jak piesek-zabawka uruchamiany kołysaniem samochodu. Drugi miał swoje miejsce z przodu, obok niewidocznego kierowcy. - Trzeba sięgać gwiazd, żeby chwytać chmury - podsumowałem sentencjonalnie, żeby coś powiedzieć, ale nie być wylewnym. Gospodarz spojrzał na ochroniarza i zmusił go wzrokiem do wymiany rozbawionych spojrzeń. - Jeszcze jeden Leon, co, Janek? Na każde pytanko odpowiednie zdanko? Łupię takie mądrości! Poznasz pan Leona, pobawicie się. Powie ci przysłowie, kto ile ma w głowie. Jakie, siara, gwiazdy? Jakie chmury, siara? Chmury to para, ślad po wodzie, nic! Czy to są chmury? - walnął mankietem w pieszczotliwą, jagnięcą skórę oparcia na nieskazitelnych drzwiach limuzyny. - Czy to są chmury? - podsunął mi pod oczy znany mi już efekt talentu japońskich konstruktorów. - Szesnaście zielonych i to po dyskałncie, w Hongkongu. Jakbym, w rufę kopany, tracił czas na łapanie chmur, to bym od czterech lat nie pływał po tej kulce, gdzie mnie łupana dusza poniesie. Co ja mam się męczyć i sięgać po gwiazdy! Gwiazdy same do mnie przychodzą - roześmiał się i Janek-ochroniarz roześmiał się też, tym razem bez przymusu. - Pamiętasz tę, co grała królową jak jej tam? Jaki odkurzacz? Prześcieradło ci w rufę wessało! 14 15 Zagłębili się w miłych wspomnieniach. Wyłączyłem się jednak, mimo że z całą pewnością były interesujące i jak wszystko związane z moim gospodarzem, niezwykłe. Imię Leon w połączeniu z niedwuznaczną, choć mało pochlebną sugestią, że jego posiadacz zdradza niezdrową i godną pogardy skłonność do myślenia i wyrażania myśli, napełniło życiem moją osowiałą pamięć jak szklanka dobrej wódki. Z podejrzaną, ale niewątpliwą pewnością strzępy zdarzeń, urywki zdań, magnetyczne pola emocji odnalazły swoje właściwe miejsca i połączyły się w ruchomą i nadzwyczajnie barwną całość. Leon! Leon - der Denkende! Miałem go przed oczami i nie tylko jego samego, ale wszystkich pozostałych, miejsce, czas, chmurę - tak, chmurę papierosowego dymu, nad którą wtedy nie było żadnych gwiazd. Nie mogło być, nikt ich nie widział, nie szukał, nie podnosił nawet głowy do góry, co dopiero mówić o sięganiu! I Leon pojawił się tam sam, z własnej woli, sam i samotny, bardzo szybko przestał być sam, może nawet wbrew woli, choć kto by tam wspominał o woli, gdzie nad chmurą dymu żadnych gwiazd, tylko sufit, a nad tym sufitem następny sufit i następny, ciemniejący od pokoleń. Przestał być sam - pojawił się ten drugi i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu stali się nierozłączni, przynajmniej w oczach tych, którzy ze zdziwieniem (na ile można było się dziwić w miejscu, gdzie nikt się niczemu nie dziwi) obserwowali powstawanie tego duetu. Leon - der Denkende i... jak temu drugiemu? Szymon, Szymon oczywiście. Ale nie Szymon, tylko tak, jak ona mówiła, bo przecież była, musiała być przede wszystkim ona. Szimon! Słodko to brzmiało, czule i uwodzicielsko, chociaż po prostu inaczej nie umiała wymówić w swym europejskim wyrafinowaniu. Więc: Leon - der Denkende i Szimon - der Schlaue. Jak Pat i Pataszon, > 16 Flip i Flap, Don Kichot i Sancho Pansa, Bolek i Lolek. Chociaż nie. Bolek i Lolek to już później, kiedy "ta kulka" zrobiła nagły obrót, piasek zaczai się przesypywać w drugą stronę, a gwiazdy upadły nam do stóp. Spojrzałem na mój obiekt zidentyfikowany. Patrzył przez przyciemnioną szybę wsparłszy gustownie przystrzyżoną brodę na białodiamentowym mankiecie. No tak. Zmienił się, oczywiście. Nie tylko strój, przybrana elegancja, krzyczące pieniądze. Twarz przede wszystkim. Twarz Najwyższej Instancji, ale instancji bez praktycznych odniesień, instancji nadgryzionej niewysłowiony-mi wątpliwościami, bo jakże je wysłowić, skoro słowa to chmury, para, ślad po wodzie? A jednak dużo się w tej twarzy jeszcze działo. Nawarstwione wokół oczu zmarszczki, jak smugi nieistniejących już nurtów na dnie wyschniętego strumienia, drgały odruchowo, poruszane od wewnątrz - no czymże jak nie myślą, a przynajmniej uczuciem? Wąskie wargi pod wymodelowanym wąsem ze wspomnieniem zadzierżystości maskowanym ogólnym wyrazem nasycenia poruszały się także, choć zapewne ich właściciel powtarzał sobie tylko swoją zwykłą man-trę: "siara, siara, łupię to wszystko". Ale przecież i to coś oznaczało. - Siara - powiedział Szymon, reagując na mój powrót do jego świata. - Bogaty kraj. Ale co mi w rufę kopana Australia, kiedy ja mam całe te kulkę. Nigdy już nie będę pracował. Miało to pewnie zabrzmieć jak podsumowanie życiowego sukcesu, a zabrzmiało jak epitafium. Może jednak tylko w moich uszach, bom przecież zaczai już Szymona zlepiać w całość, ze wspomnień, z plotek, z tego co miałem przed oczami, a więc i trochę sobie dopowiadać i wyobrażać. Przypisywać mu (czy to nie jest nieuniknio- 17 ne?) własne podsumowania i epitafia, które wyśmiałby bez zastanowienia. Limuzyna zatoczyła łagodny łuk i zatrzymała się tak subtelnie, że nie brzęknęły nawet resztki lodu w kryształowych szklaneczkach. Goryl z przodu wysiadł pierwszy, zakładając lewą ręką ciemne okulary i ponownie zamienił się w odźwiernego. Przez otwarte drzwi wtargnął w nasz luksusowy, klimatyzowany opar wspomnień prawdziwy upał, krzyk mew i nienatrętny gwar ludzi zadowolonych z życia. - No, jesteśmy u siebie - mruknął Szymon, dźwigając się z miejsca. Staliśmy w przystani j achtowej, pod pocztówkowym niebem, otoczeni lasem białych pni, siecią lśniących metalowych linek, furkoczącym kalejdoskopem proporczyków, zapachem gniewanych ośmiornic, benzyny, smoły, kosmetyków i oceanu. Ale to, że tak powiem, tło, kontekst, atmosfera. Naprawdę bowiem staliśmy przed imponującą, białą jak sól, jak błysk flesza, jak biały jedwab jednostką, której pokład kołysał się lekko na wysokości naszych oczu. A na pokładzie stało troje ludzi, też białych jak pralnia. Najbliżej nas prężył się w radosnym, choć służbistym powitaniu ktoś, kto mógł być tylko zawodowym kapitanem. Nie zwróciłem na niego większej uwagi. Bowiem tuż za nim, ramię w ramię bielili się i -jakżeby inaczej - uśmiechali: Leon - der Denkende i najpiękniejsza kobieta, jaką zdarzyło mi się widzieć w moim, nie omijanym przez piękne kobiety, życiu. Nadal była piękna, albo jeszcze piękniejsza. Ta sama, choć inna. Zrozumiałem, że padłem ofiarą żartu opatrzności, albo kaprysu Szimona, jak kto woli. I moje życie zatoczyło łagodny łuk, zatrzymując się subtelnie (nie brzęk- * nęły nawet resztki lodu w duszy) dziesięć lat wcześniej. Zostałem ujęty, obezwładniony, unieruchomiony, wmanewrowany w zdjęcie, nie inaczej niż ów żałosny kangur, któremu tak współczułem. Z tą różnicą, że nawet nie usiłowałem uciekać. Nikt więc nie musiał mnie łapać. Nikt mnie do niczego nie zmuszał. 18 Części W czeluściach piekieł ROZDZIAŁ l w którym okazuje się, że czasem milość wszeteczna wychodzi na zdrowie, a heroiczna obrona wartości wręcz przeciwnie Okno wypełniała czerń tak gęsta, że smolistymi błamami wlewała się do pokoju. Dziewczęta w bieli chichotały. Okno wyłania z siebie inne okno, dziewczęcość - inną dziewczęcość. Dobrze, że tak jest. "Hi, I am Joy". Kołysał się na rozstawionych nogach jak ptak na nieruchomych skrzydłach wysoko nad granicą lądu i oceanu. Granica była właściwie labiryntem cieśnin i zatok, półwyspów i wysp, fałszywych ujść, nagłych przeszkód, niespodziewanych nieskończoności, kuszących głębin i zniechęcających mielizn. Pomiędzy tą mapą punktów wyjścia i miejsc przeznaczenia, ucieczek i powrotów, ruchu i trwania, pomiędzy nią a jego wyostrzonym wzrokiem pęczniała granatowa głębia powietrza z zaognioną wysypką świateł zatopionego na dnie miasta. Kusiło go, żeby skoczyć w dół, dać nura w to ogromne akwarium, znaleźć się tam, w labiryncie, a jednocześnie pozostać tu gdzie jest. Ale szyba miała twardość kryształu, okno się nie otwierało, pokój był klimatyzowany. "Hi, I am Joy" . Pokój wyłania z siebie inne pokoje, hotel - inne hotele. Mieszkał już w tylu, że mógłby się uważać za eksperta, gdyby tylko przyszło mu to do głowy. Bezosobowe 23 ule międzynarodowych sieci noclegowych, wyłożone imitacjami drzewa, skóry, ceramiki, wełny i lnu, odurzające kadzidłem dezodorantów do wykładzin podłogowych i prześcieradeł. Stare budynki z tradycją i przeciągami w korytarzach, przystosowane do czasów masowego przemieszczania się i demograficznego wyżu wśród podróżników przez cudowne rozmnożenie sypialni w tej samej, ograniczonej, dziewiętnastowiecznej przestrzeni. Jeśli się miało szczęście, można w nich było natrafić na pół kolumny wystającej nagle ze ściany, zagadkową wnękę bez specjalnego przeznaczenia, prawdziwą dębową podłogę pod standardowym dywanikiem. Supernowoczesne konstrukcje ze szkła, plastiku i aluminium, gdzie sporego wysiłku wymagało puszczenie gorącej wody do wanny, znalezienie łóżka czy rozszyfrowanie aparatury łączącej z barem, restauracją i recepcją. Niepoważne i sympatyczne przez to pensjonaty, gdzie każdy pokój miał inny kształt, w każdym dożywał swoich dni inny, niepełny komplet mebli, ściany były cienkie, łazienki wspólne, a jednoznaczne przeznaczenie przybytku rozpoznawało się po rytmicznym skrzypieniu sprężyn znad sufitu albo po histerycznych koloraturach dochodzących echem z głębi korytarza. Wszystkie zresztą hotele, w których się zatrzymywał i miał, jak się zdawało, zatrzymywać do końca swoich dni, służyły kopulacjom. No i konferencjom. Podróżował po świecie kopulowania i konferowania. Kopulowania niedbałego, chwilowego i wstydliwego, albo ostentacyjnie orgiastycznego, do zatracenia w interwencji służby hotelowej i policji. Konferowania po kryjomu, szeptem i półsłówkami, z użyciem wind dla służby i kochennych wyjść, albo ostentacyjnie oficjalnego, na wielką skalę, do zatracenia się we fleszach aparatów, światłach kamer telewizyjnych i pomruku opinii publicznej. W hotelach nikt nie 24 1 był u siebie. Robił więc to, czego nigdy nie uznałby za stosowne, czy nawet możliwe, robić we własnym domu. Dlatego hotele służyły też samobójcom. On konferował. : "Hi, I am Joy". Prosił zawsze o pokój wysoko. Po nazwie, lokalizacji i elewacji hotelu orientował się doskonale, czego może się spodziewać. Wchodził do swojego pokoju nie zastanawiając się nad tym, że wchodzi do pokoju, w którym nigdy nie był i prawdopodobnie nigdy nie będzie, a przecież zostawi w nim kilka dni swojego życia. Odruchowo wieszał w szafie pokrowiec z garniturem, walizkę kładł na płask na taborecie, etui z przyborami do golenia w łazience. Nie rozpakowywał się. Nie korzystał z półek, szafek i szuflad. Nie ustawiał bliskich sercu a niepotrzebnych drobiazgów na biurku. Zaglądał do minibaru, przyrządzał sobie podwójnego drinka, co skrupulatnie odfajkowywał na spisie zawartości lodówki. Nie pozwalał organizatorom konferencji, którzy pokrywali koszty podróży i pobytu, płacić za to co wypił. Nie miał specjalnych upodobań. W pierwszej szklance na nowym miejscu miało być sto gram czegoś mocnego i nie-przesadna ilość rozcieńczacza. Z lodem lub bez. Kładł się z tym do łóżka i pilotem włączał telewizor. Chyba że hotel miał klasę na tyle przeciętną, że pilota brakowało. Wtedy najpierw włączał telewizor, a potem dopiero kładł się do łóżka z drinkiem. W takich razach nie zadawał so-: bie trudu wędrówki po programach. Vancouver. To w Vancouver rutyna uległa zakłóce- :; niu przez ten widok z czterdziestego piętra na naturalny \! port o zmroku, ale przed zapadnięciem ciemności. Nie ' posunął się do tego, żeby zapomnieć o drinku (i odfąjko- waniu zakupu), ale nie włączył telewizora i nie położył 25 się na łóżku. Stanął przy oknie. Granica, która jest labi- * ryntem. Odwrócił się, kiedy już nic nie było widać poza kaszą s'wiateł, daleko w dole. Światła miasta z lotu ptaka wszędzie są takie same. Stał twarzą w twarz z pokojem, jakich dziesiątki już znał, ale miał przeczucie, że ten będzie inny. Albo wolę, by okazał się inny. Przy telefonie leżała Biblia i książka telefoniczna. Żółte Strony. Usługi. Biblię znał. Książka otworzyła się sama na literze "E". Wiele-kroć widać w tym miejscu otwierana, aż grzbiet się przełamał i pokornie uznał, że inne strony) nie interesują gości hotelowych. Escort Service. Sponad niezliczonych kombinacji cyferek uśmiechały się do niego pięknos'ci tego świata, nienachalnie propo- • nując dotrzymanie towarzystwa. Azjatki, Europejki, młode, dojrzałe, śmiałe, romantyczne, Afroamerykanki, La- i tynoski, przygotowane do rozmowy o wielkim biznesie i małych smutkach, gotowe do podróży, nieobojętne na j propozycję intymnego kontaktu dusz nad filiżanką kawy. j Dziewczyny z rozkładówek Penthouse'a i Playboya, eg- \ zotyczne poszukiwaczki wrażeń, ciepłe w swojej rozpo- l znawalności Kanadyjki i Amerykanki skłonne zapewnić l wędrowcowi atmosferę domowego zacisza. A obok tego 3 bogactwa twarzy (tylko twarzy, ale oferujących przecież tyle!) - rysunki. Płynne, wyginające się, ulotne kreski łączyły się magicznym sposobem w znak Wampa z kieliszkiem szampana, półotwartych w oczekiwaniu ust, smukłej dłoni z papierosem, balowej rękawiczki, maski, szminki do połowy wysuniętej z podłużnej tulejki. Sezam sugestii, labirynt możliwości, granice do przekroczenia ruchem ręki po słuchawkę. Strona za stroną, żółte fale 26 oceanu gotowości do niesienia pociechy i rozkoszy. Wszystkie ważniejsze karty kredytowe. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Cały Vancouver, ta kasza świateł czterdzieści pięter niżej - to nic innego jak bezsenność oczekiwania żywych, gorących, pachnących, zadbanych kobiet, oczekiwania na twój telefon. "Hi, I ani Joy" . - Hi, I am Judy - koścista dama, wredna ciotka z angielskich filmów dla dzieci jak żywa, powitała go zza kontuaru w biurze organizacyjnym konferencji. Sprawnie i kompetentnie, jakby miała trzy pary rąk, wpisała go do rejestru, przypięła do kieszeni marynarki - tam, gdzie powinno być serce - identyfikator, wręczyła plik ulotek, druków okolicznościowych, informatorów i nalepek, objaśniając jednocześnie, że wystąpienia są od dziesiątej do dwunastej i od drugiej do piątej, koktajl zapoznawczy o wpół do szóstej, oglądanie wieczornych atrakcji miasta z przewodnikiem od siódmej, oczywiście tylko dla chętnych, wystąpienia nazajutrz jak wyżej, wieczorem koncert. Dorzuciła znaczek z jakimś abstrakcyjnym logo, ozdobioną tym samym logo plastikową torbę na ów bezmiar darów, uśmiech wyrażający nieopisany zachwyt pojawieniem się tak istotnego gościa i zwróciła się ku kolejnemu przyjezdnemu. To była bardzo dobra konferencja. Rejestrował znajome twarze, podawał rękę, zadawał pytania o nieobecnych, kręcił głową nad brakiem postępu w istotnych sprawach, potwierdzał swoje przywiązanie do podstawowych wartości, siedział, słuchał, wychodził do toalety, wracał, słuchał, wychodził na papierosa, zamieniał kilka dowcipnych, uszczypliwych uwag na temat przemawiającego z innym niewolnikiem nałogu, wracał, siedział, robił notatki, przemawiał, kłaniał się na oklaskach, więc potem klaskał, jadł w towarzystwie znanych posta- 27 ci, wychodził do toalety, wracał, przeglądał notatki, pod- ' nosił rękę, brał udział w dyskusji, nabrał przekonania, że to, co tu robią ci wszyscy niegłupi, zaangażowani ludzie nie wyłączając jego osoby ma przecież sens, choć efekty są trudne na razie do zauważenia ajeszcze trudniejsze do przewidzenia. Poszedł na koktajl, dostrzegł kojarzące się niby to przez przypadek frakcje, koterie, towarzystwa wzajemnej adoracji i wspólnych niechęci, powiedział parę razy, że tak, będzie w maju w Caracas a w grudniu w Monachium, potem nie rozpoznał pierwszej, drugiej, trzeciej twarzy, zaciął się przy imieniu, angielski nałożył mu się na niemiecki, więc wrócił do pokoju. W czasie jego nieobecności niewidzialna ręka uzupełniła ubytki w miniba-rze, więc odebrał jeszcze telefon od Judy, nie, nie wybiera się na zwiedzanie miasta z przewodnikiem i długo kołysał się na rozstawionych nogach, jak ptak na nierucho-mych skrzydłach wysoko nad granicą lądu i oceanu. Nazajutrz miało być tak samo. - Hi, I am Joy. Stała w drzwiach, smukła, nienachalna i prześliczna, taka właśnie, jaką sobie zamówił zamiast iść na koncert. Dwudziestoparoletnia Mulatka. "Czy może być z Barbados?" Owszem może. "Dziesięć dolarów za godzinę, oczywiście nie wnikamy w osobistą szczodrość zależnie od wzajemnej sympatii. Miłego wieczoru". Wpuścił ją do pokoju, po którym rozejrzała się z cię- J kawością, jakby był pierwszym pokojem hotelowym w jej J życiu. Zaproponował drinka. - Na razie dziękuję - odwróciła się do niego, wyjmując jednocześnie z torebki suwak do kart kredytowych. - Załatwimy to najpierw? Podał jej kartę, którą doświadczonym ruchem umieściła w prowadnicy i dwoma szybkimi posunięciami od- 28 biła na rachunku - To będzie dwieście dolarów za pierwszą godzinę. Podpisał. Schowała niebieskawy świstek do torebki i uśmiechnęła się promiennie. Pocałowała go w policzek z poufałą czułością sugerującą, że znają się i odpowiadają sobie od lat. - Za chwilę będę z tobą - szepnęła, a szept jej stał się chrapliwy. - Gdzie jest łazienka? Wiedziała, oczywiście, gdzie jest łazienka i nie zdążył nic powiedzieć, a już w niej zniknęła. Zrobił sobie następnego drinka, rozebrał się i położył do łóżka. Leżał w nim, tak jak leży teraz, kiedy okno wypełnia czerń tak gęsta, że smolistymi błamami wlewa się do pokoju, a dziewczęta w bieli chichoczą. Widzi je za szybą poprzecinaną poziomymi roletami, widzi je pod światło, więc ostro zarysowane, jak pochylają się nad wydłużoną, lśniącą aksamitnie szyjką butelki koniaku. Leżał w nim, fizycznie świadomy okna na czterdziestym piętrze, za którym rozwiera się granatowa głębia z miastem na dnie, labiryntem wejść i wyjść, cieśnin i zatok, nagłych przeszkód i niespodziewanych nieskończoności. Joy wyszła z łazienki, zgasiła światło i w pluszowym półmroku zobaczył, jak zbliża się do niego wystudiowanym, ale zupełnie swobodnym krokiem, z nienachalnym kołysaniem bioder, w czarnej, koronkowej koszulce unoszonej przez beztroskie, ostre piersi. Mrok był pluszowy, a ona była lśniąca, jak leniwy strumień miodu spowolniający czas; jak strumienie miodu, bo te lśnienia ramion, ud, bioder spływały ku niemu, spływały długo, jakby z oddali, choć ile metrów mogła przejść z łazienki do łóżka. Trzy? Pięć? I te lśnienia miały swój zapach, zapach zwycięstwa nad sztuczną świeżością hotelowej klimatyzacji, nad sztuczną czystością pościeli, podłóg, foteli i zasłon. 29 To był zapach zwycięstwa bezwstydnego, a raczej pozba- * wionego wstydu, nies'wiadomego wstydu, nie uznającego istnienia czegoś' takiego jak wstyd; wiec był to zapach prawdziwie czysty, intensywny i dławiący jak miód właśnie. I kiedy Joy go dotknęła, a on dotknął Joy, pojął, że ls'ni, bo jest gładka, a pachnie, bo jest gorąca, zaś największą niespodzianką okazały się jej włosy, niewyobrażalnie gęste, szorstkie i twarde, jakby dla celowego kontrastu z tamtymi gładkimi ls'nieniami w poszukiwaniu pełni i równowagi. I to, że Joy okazała się tak niewyobrażalna sprawiło, że naprawdę się podniecił, ciałem, a nie wyobraźnią, pożądaniem, a nie pragnieniem pożądania, dla niej, dla Joy, nie dla zapomnienia siebie. Wtedy zaczai zstępować w dół. To była wąska, kręta ścieżka przez tropikalną dżunglę, zstępująca po śliskim zboczu parującym dusznym roz- ^ kładem do stóp wodospadu. Ogromnego, niewidocznego wodospadu, którego szum głuszył wszystkie dźwięki. Szum przechodzący w grzmot. Kiedy zstępował więc w potężniejący grzmot, tam, gdzie powinien tego wieczoru się znaleźć, w sali konferencyjnej hotelu Lux w Vancouver, panowała absolutna cisza. Dowiedział się o tym nazajutrz. Już pierwsza przerażona twarz zatrzymała go pełnym podniecenia: "Jak to? To pan nic nie wie? Gdzie się pan podziewał?" Ale po jakimś czasie ten grzmot i ta cisza stały się jednym i tym samym, wydało mu się, że był i tu i tu. Delegaci i goście z całego świata, zaproszeni artyści, gospodarze i przedstawiciele odpowiednich organizacji, reprezentanci sponsorów, siedzieli wciśnięci w wygodne fotele, a wokół nich, pod ścianami stały w równych odstępach zamaskowane postacie z bronią maszynową w rękach. Ponieważ konferencja była konferencją humanitarną, solidarnościową, 30 uniwersalną, ogólnoludzką, gwałt ten nie miał najmniejszego sensu. A jednak się dokonał. Przywódca terrorystów odczytywał z kartki żądania i w miarę zapoznawania się z nimi ofiary terroru ogarniało coraz większe zdumienie. Przecież oni się tu zebrali właśnie po to, żeby upomnieć się o prawa małych, zapomnianych, zniewolonych narodów, szczepów, plemion, pozbawionych państwowości, autonomii, reprezentacji. Temu poświęcali swój czas i zbiorowy intelekt, dobrą wolę, nierzadko osobiste bezpieczeństwo i kariery. Co ich za to spotyka? Nie prześladowanie i szykany ze strony któregoś z supermo-carstw, którejś z międzynarodowych korporacji wysysającej niemoralne zyski z poniżonych rejonów świata, ale brutalna i absurdalna akcja garstki desperatów należących do jeszcze innego, jeszcze bardziej zapomnianego i zniewolonego małego narodu, o którym z jakichś powodów zapomnieli zgromadzeni na sali wybrani z wybranych. Wydawałoby się, że w tej groteskowej sytuacji pokojowe rozwiązanie nieporozumienia jest o krok. Niechże napastnicy zdejmą maski, odłożą broń i przyłączą się do obrad. Obrady wprawdzie się skończyły, ale w takim razie niech wysłuchają do końca przerwanego koncertu, a zaprosi się ich na kolejną konferencję. W końcu w maju jest Caracas a w grudniu Monachium, żeby nie wymieniać licznych pomniejszych okazji do cywilizowanego wyartykułowania swoich postulatów. Tyle, że maszyna przemocy została już puszczona w ruch. Hotel otoczyła jękliwą czerwo-no-niebieską iluminacją policja, gromadziły się wozy transmisyjne i helikoptery stacji telewizyjnych, a na dachu, na czterdziestym czwartym piętrze lądowały oddziały specjalne. Niepostrzeżenie demon agresji przeniknął do szlachetnych dusz samych delegatów. Rosjanin-emigrant warknął coś niebacznie w kierunku emigranta-Gruzina, 31 Hindus sprowokował wzrokiem Pakistańczyka, Bask-Hiszpana i z niejasnych powodów, wielonarodowe zgromadzenie doświadczyło przemożnej niechęci do Kurda. Nawet artyści ulegli ogólnej tendencji i dwie osobno zaproszone kapele afgańskie odkryły nagle swoją wzajemną obcos'ć plemienną, kulturową i religijną, dobywając z żarem właściwym ludom gór kindżałów, na szczęście ozdobnych. ~"" Cztery piętra poniżej rozwijającej się akcji oddziałów specjalnych delegat polski po raz pierwszy w życiu krzyknął z rozkoszy, a dosiadająca go miodoskóra piękność z Barbados wyrzucała z siebie zdyszane słowa zachęty, ponaglenia i podziwu. Znajdowali się u stóp wodospadu, w ogłuszającym huku spadających jedna za drugą kaskad. Każda zaś, rozbijając się o spiętrzone skały, zamieniała się w parne obłoki, wilgotne i duszne, obłoki, w których ciała pokrywały się parzącymi wężykami potu, spazmatyczne oddechy nie nadążały z dostarczaniem tle- , nu do płuc, oczy patrzyły nie widząc, uszy słuchały nie ! słysząc, a serca zasuwały na najwyższych obrotach. Wieczorem po raz pierwszy krzyknął z rozkoszy, po j raz pierwszy w prawie pięćdziesięcioletnim życiu doznał męskiej satysfakcji, gdy odchodząc dała mu swój prywatny numer telefonu. Stał potem długo w oknie wpatrując się w niewidoczny labirynt cieśnin i zatok, fałszywych ujść i nagłych przeszkód, przez który bez wahania odnajdywało właściwą drogę światełko jakiegoś niewielkiego stateczku wychodzącego w ocean. Stał, przejęty szczęściem nie dającym się rozumowo uzasadnić, aż minibar wyczerpał swoje możliwości, a rezerwowa butelka z walizki nie była w stanie wycisnąć z siebie ani kropelki. Rano po raz pierwszy dygotały mu ręce i myśli, tak długo, aż wbrew swojej wiedzy i inteligencji zadzwonił 32 po flaszkę na śniadanie. Nie spełniły się jego obawy. Pomogła. Do tego stopnia, że pakując się powtarzał na głos "Hi, I am Joy. Hi, I am Joy. Cześć, jestem Radość". Powtarzał te słowa cały czas, a raczej to one same w nim się powtarzały, nawet wówczas, gdy pierwsza przerażona twarz wyrzuciła swoje: "Jak to? To pan nic nie wie? Gdzie się pan podziewał?", a w drodze na lotnisko przeczytał w gazecie czego nie był świadkiem, a powinien był być uczestnikiem. Nawet wówczas, gdy dotarł do akapitu poświęconego ofiarnej Judy, która zginęła od przypadkowej kuli w końcowej fazie incydentu, kiedy to sytuacja wymknęła się spod kontroli służb specjalnych. Świat jest bezlitosny dla brzydkich kobiet. Okno wypełniała czerń tak gęsta, że smolistymi błamami wlewała się do pokoju. Dziewczęta w bieli chichotały pochylone nad aksamitnie lśniącą butelką koniaku. Poprzeczne rolety, niedomknięte przez czyjąś nieuwagę, przecinały salę okrutnym, jarzeniowym światłem. Między ciemnością a światłem błąkały się bezradnie głębokie, kloaczne stęknięcia i jęki. Leon oderwał oczy od dziewcząt w bieli, przewrócił się na bok, otulił szczelniej przepoconą kołdrą i pomyślał, że zasypia. %Ł. 1907 .A* Rozdział 2 w którym poznajemy zacną kompanię ludzi wolnych i przedsiębiorczych oraz zasadę kary i miłosierdzia - Nie lubię, jak te kurewskie buki na mnie patrzą - oznajmił Rotmistrz z urazą. - W ogóle nie lubię, jak ktoś na mnie patrzy. Zebrani natychmiast odwrócili posłusznie wzrok. Kiedy Rotmistrz miał jeden z tych swoich dni, lepiej było czytać mu w myślach i wyprzedzać jego życzenia. - Możemy iść do kaczek - zaproponował Broda. - To tylko jebane buki - zauważył delikatnie Woł-łejko, który cieszył się sympatią wodza i mógł w związku z tym pozwolić sobie od czasu do czasu na podjęcie z nim dyskusji. Wygrzał już swój kawałek ławki i nie chciało mu się ruszać z miejsca. -Nie kaczki, tylko szarpane gęsi. I łabędzie - uściślił Rebus. W końcu dbał o to, żeby właściwe dać rzeczy słowo. Skłonności tej zawdzięczał oryginalną ksywę, z której bardzo był dumny. - Kaczki, gęsi, łabędzie, jeden szajs - odważył się dorzucić Brudny. Jego ksywa nie nosiła znamion oryginalności, nad czym bardzo cierpiał. Ponadto trudno byłoby odróżnić go od pozostałych członków zgromadzenia wyłącznie na jej podstawie. Ta względna anonimowość odpowiadała wprawdzie jego nieśmiałej naturze i nieraz wybawiła z kłopotów, ale nie dawała się pogodzić z gore- 34 jącą jałowym ogniem ambicją. Pozbawieni ambicji nie osiągają szczytów. Dlatego trzymał z Brodą, ofiarą identycznych przypadłości. - Ptakonom połupało się we łbach - podjął temat Broda. - Rzuciłem jednemu peta, to mnie uszczypał. To od tego szwabskiego żarcia. - Bajriszes fressen - uściślił Rebus. - To na chuj chcesz tam iść? - zirytował się Woł-łejko. Uważał, że do złudzenia przypomina aktora o wiecznie smutnych oczach, więc żadne inne nazwisko do niego nie pasuje. Pobrzmiewała w nim egzotyczna szlachetność i nostalgia za utraconymi Kresami. Miał artystyczną duszę. Statystował kiedyś w filmie o twardych mężczyznach, pionierach Ziem Odzyskanych. Jak większość artystów odczuwał o tej porze dnia, czyli wczesnym popołudniem, jątrzącą nerwowość, która domagała się uzewnętrznienia. - Natura mnie rusza - wyjaśnił z prostotą Broda. Powołanie się na subiektywizm upodobań nie zasługiwało na polemiczny wysiłek. De gustibus non dispu-tandum... Każdy z obecnych miał niepisane prawo do osobistego poglądu na świat i radzenia sobie z torturą popołudniowych godzin. Nikt nie miał jednak wątpliwości, że to, czy pójdą do kaczek, czy pozostaną wśród niedyskret-nych drzew zależy wyłącznie od decyzji Rotmistrza. A Rotmistrz milczał, nadal obrażony na buki. Buki niewiele sobie robiły z jego humorów. Monachijskie buki, ciemnostalowe, z czarnymi, szeroko otwartymi oczami sęków, widziały w Parku Angielskim wszystko, do czego nieprzewidywalna istota ludzka jest zdolna. Przez sto lat oglądania książąt, kupców, turystów, nudystów, piwoszy, poetów, zboczeńców, ekologów, zakochanych, odrzuconych, przestały się przejmować czymkolwiek. Przywykły do tego, że park, w swej rozległości i in- tymności zarazem, jest czymś w rodzaju praktycznego konfesjonału, w którym targany samym sobą człowiek nie spowiada się z grzechów i wątpliwych moralnie pragnień, ale je popełnia i zaspokaja; otwartym dla każdego naturalnym gabinetem terapii przez czyn, gdzie ludzie znajdują ulgę stając się przez chwilę, nawet nieświadomie, takimi, jakimi są naprawdę. Pod warunkiem, że nikt nie patrzy. Ale buki patrzyły i chociaż nie oskarżały, nie wyśmiewały, nie donosiły, nie groziły żadnymi konsekwencjami, Rotmistrz w swej przenikliwości zdawał sobie sprawę z ciężaru ich spojrzenia. - Birkut idzie - odezwał się w ciszy Broda. - Poruta, wiara - w tej samej chwili ostrzegł Brudny, który patrzył w inną stronę. Ocknęli się z niewesołych myśli. Bezwład nienazwanych trosk i problemów nie do rozstrzygnięcia ustąpił miejsca napięciu i gotowości do sprostania wymogom chwili. Sytuacja była przejrzysta jak na srebrnym ekranie. Z jednej strony nadchodził Birkut, doskonale widoczny na tle żółtawych łat śniegu, przemieszczając się między drzewami dziarskim krokiem robotnika broniącego słusznej sprawy: Birkut silny, Birkut nie pytający "dlaczego?" - tylko "jak?", Birkut godny zaufania. Z drugiej, równie jednoznacznie określeni klarownym światłem i aurą autorytetu władzy, nadjeżdżali stępa dwaj konni policjanci. Spotkanie wydawało się nieuchronne. Niby w wolnym kraju każdemu wolno spacerować po parku w piękne zimowe popołudnie. Tyle że Birkut zupełnie nie wyglądał na każdego, a już na pewno nie na takiego, co spacerowałby w wolnym kraju po parku w piękne zimowe popołudnie. W jego twarzy zastygła na stałe ta sama determinacja, którą odznaczał się jego krok. I nie był to rodzaj determinacji łatwy do przegapienia przez bawar- 36 skich stróżów prawa. Poza tym Birkut dźwigał na ramieniu pokaźnych rozmiarów worek, coś, z czym nawet zdeterminowani ludzie rzadko wybierają się na spacer w zi-jmowe popołudnie. l Rotmistrz i jego kompania z zapartym tchem śledzi-{li przebieg akcji. W chwili, gdy Birkut dostrzegł jeźdź-ków, nie zmieniając kroku puścił worek, który ciężko zsunął się po jego szerokich plecach na ziemię. Za sprawą przypadku, czy też geniuszu Birkuta, wylądował niemal bezgłośnie w śniegu tuż obok kubła na śmiecić Według niemieckiego pojmowania świata leżał więc tam, gdzie powinien leżeć worek z zawartością nie mieszczącą się w należnym jej miejscu. Następny czyn Birkuta nosił wszelkie znamiona aktu czystej inspiracji. Zamiast iść dalej swoją drogą narażając się na nieuchronną wymianę spojrzeń z przeciwnikiem, skierował się wprost na niego. Policjanci wstrzymali konie i z uwagą zdawali się słuchać żywo gestykulującego obywatela. - O czym on z nimi gada? - W głosie Rebusa brzmiało bezgraniczne zdumienie. Towarzysze wiedzieli, skąd się wziął ten ton. Do wielu niewątpliwych, godnych uznania i zazdrości zalet i talentów Birkuta (dawał właśnie tego dowody) nie należała znajomość języka niemieckiego, ani też, prawdę mówiąc, żadnego innego. Wyróżniał się wybitną małomównością. Toteż kiedy scena ożywionej dyskusji z policjantami przedłużała się, a po ich gestach można było wnosić, że konni biorą w niej udział uprzejmie, a nawet z niejaką przyjemnością, zdumienie Rebusa udzieliło się całej kompanii. Birkut tymczasem kiwnął rozmówcom głową, otrzymał w zamian dwa podobne kiwnięcia, po czym nie oglądając się ruszył przed siebie tym samym, świadomym celu, 37 krokiem. Jeźdźcy natomiast zamienili ze sobą parę słów, roześmiali się i cmoknęli na wierzchowce. Odjechali w przeciwną stronę mijając po drodze kubeł na śmieci i worek, który - jak to genialnie przewidział Birkut - zupełnie nie przyciągnął ich wyszkolonych przecież spojrzeń. - Gutgemacht-pochwalił Rotmistrz bohatera dnia, kiedy ten, zatoczywszy bezpieczny łuk między drzewami odzyskał worek i przyłączył się do towarzyszy. Oznaczało to w ustach szefa, który z patriotycznych względów unikał miejscowego języka, najwyższe uznanie. Rebus jeszcze nie wyszedł z szoku. - Coś ty im zabałakał? Birkut wzruszył ramionami. - Kirche, messe, zontak, bite, wo, przeżegnałem się - zrobił niewyraźny ruch od czoła do potężnej pier- > si. - Pryszcz. Wiedzieli, że więcej z niego nie wydobędą. Powściągliwość Birkuta podnosiła zresztą rangę czynu. Zainteresowali się workiem. - Wziąłem ile było - usprawiedliwił się bohater, po czym więcej już się nie odezwał. - Niech mnie gęś uszczypnie! - zawołał całkiem na miejscu Broda, zaglądając do środka - Czarny Jasio. Od Mao Tse Tunga? Milczące potwierdzenie Birkuta wywołało zbiorową radość zebranych. Źródłem jej była nie tylko obfitość prostokątnych butelek z miedzianym płynem i czarną, ukośną nalepką i związana z tym zapowiedź skutecznej aż do zwycięstwa walki z popołudniowym spleenem. Mao Tse Tungiem Rotmistrz (z właściwym sobie lekceważeniem dla spraw błahych) ochrzcił japońskiego restauratora, który otworzył właśnie interes w okolicach dworca. Poprzed- Ą 38 niego wieczora złożyli mu w komplecie wizytę i zrobili na nim tak korzystne wrażenie, że do późnej nocy raczył ich gorącą sake, kategorycznie odmawiając przyjęcia symbolicznego nawet wynagrodzenia. Podczas gdy zajęci byli tłumaczeniem gospodarzowi jak zbawienna, a nawet konieczna dla powodzenia jego przedsięwzięcia jest ich osobista sympatia (trochę to trwało, bo nawet Rebus miał kłopoty z japońską odmianą niemieckiego), Birkut zdołał zapoznać się z zabezpieczeniem drzwi do magazynu. Nazajutrz okazało się, że sukces opłacony został trudną do zniesienia ceną. Egzotyczny trunek za nic nie chciał pogodzić się z ich codzienną płynną dietą, opartą raczej o polskie i niemieckie niż azjatyckie tradycje. Fakt, że ten sam człowiek, który ponosił odpowiedzialność za ich fatalne samopoczucie, dostarczył obecnie - choć bezwiednie - najlepszego na nie lekarstwa, wydał im się dowodem na istnienie Wyższej Sprawiedliwości. Wypili. Skuteczność Czarnego Jasia nie kazała długo na siebie czekać. Rotmistrz odzyskał wigor i przypomniał sobie o obowiązkach i odpowiedzialnościach spoczywających na przywódcy. - Gdzie Nerka? - warknął. - Na giełdzie - odpowiedział natychmiast Wołłej-ko, który pełnił w Towarzystwie Rotmistrza rolę kogoś w rodzaju personalnego. - Kirchemessezontakbitewo! - zachichotał Rebus i przeżegnał się. - Poszedł z księdzem śniadanie wypić - doniósł Brudny, który najwyraźniej nie darzył sympatią nieobecnego Nerki i jego kontaktów z duchowieństwem. - Niedziela - zaoponował obiektywny i sprawiedliwy Wołłejko. - Pomodli się, wydudli, to i czegoś się dowie. Ludzie po mszy rozmowni. 39 - Ksiądz proboszcz szyi nie chowa, ale gut całkiem' jest - zaopiniował Brudny. Też wprawdzie nie przepadał za nadgorliwym w sprawach wiary Nerką, ale pasterza się bał, odkąd wyniósł z plebani karton butów przeznaczony na pomoc dla rodaków w kraju. Szanował go też, bo proboszcz kradzież zauważył, a policji nie wezwał. - Może on tam arbajtu szuka? - dochodził dalej Rotmistrz. Zawsze tak z nim było. Pierwsze pół litra rozpalało inteligencje i podejrzliwość, dopiero przy drugim spływały nań łaskawość i miłosierdzie. Wpływ trzeciej połówki na stosunek do ludzi i świata był dla niego samego i pozostałych zawsze tajemnicą, a przeważnie przykrą niespodzianką. - Pracy? Nerka? Łupany, szprechuje tylko o tym, że jak zrobi miliony, to już nigdy nie będzie pracował! - Przy dobrodzieju milionów nie zrobi - uśmiechnął się Wołłejko. Różnił się od Rotmistrza tym, że od razu po pierwszym łyku nabierał do wszystkiego i wszystkich dobrotliwej sympatii. Stan ten stopniowo się pogłębiał, wraz z gołębim uśmiechem, aż do zupełnej nirwany. Tylko smutne oczy nabierały groźnych błysków, jakby posiadły umiejętność ściągania elektryczności z atmosfery. - Dobrodziej wie, że gdzie jeden się naje, to dwóch tylko poje. - Miliony, miliony - Rotmistrz nie dawał się sprowadzić na manowce uniwersalnych dygresji. - Czy on rozliczył szpeje? Towarzystwo, zdawszy sobie sprawę z wagi pytania i nastroju szefa, sięgnęło ochoczo do zbiorowej pamięci i doszło do wniosku, że Nerka szpejów nie rozliczył. - Nie rozliczył szpejów - podsumował na wszelki wypadek Rebus, który z racji posiadania kalkulatora czuł się skarbnikiem, a więc osobą szczególnie odpowiedzial- 40 na za niesolidność Nerki. Gniew Rotmistrza łatwo mógł się skupić właśnie na nim. - No, to ja porozmawiam z jego duszą. Nawet Broda i Brudny pobledli. Nieświadomy zagrożenia, jakie zawisło nad bezcielesną częścią jego istoty, niepewny nawet czy takową posiada, Nerka pojawił się grubo po zmroku. Sine światło nielicznych latarni i ciemnoruda łuna miasta ściekająca z niskich, zimowych chmur były mało pomocnymi towarzyszami jego odysei od buka do buka, od kubła do kubła, od ławki do ławki. Położyłby się chętnie na którejś z nich, gdyby nie instynkt wyrobiony doświadczeniem, który podpowiadał mu, że nieuchronne przebudzenie w środku nocy wystawiłoby jego nerwy na trudną do zniesienia próbę. Nerka zwał się Nerką, ponieważ uważał, że alkohol być może i szkodzi, jak mówią, wątrobie, ale nerkom robi wyłącznie dobrze. Wychowujący go w dzieciństwie ksiądz zwykł regularnie pijać piwo, aby - mawiał - wypłukać z nerek uwierający go tam piasek. Skoro piwo, ze swoją śladową zawartością procentów, miało tak zbawienny wpływ na wewnętrzne organy tego świątobliwego opiekuna, o ileż bardziej zbawienne musiały być mocniejsze trunki! Nerka, w swoim szacunku dla osoby duchownej, nie dopuszczał do siebie myśli, że wypłukiwany piasek pochodził z mszalnego wina, które ksiądz proboszcz musiał przyjmować w ramach obowiązków związanych z powołaniem. Stosowana przez lata terapia (przy użyciu coraz silniejszych specyfików w coraz większych dawkach) dawała mu słodką pewność, że piasku w nerkach mieć nie może. Świadomość ta wynagradzała mu cierpienia wynikające z efektów ubocznych kuracji. Długotrwała praktyka uczyniła zeń mistrza, a mistrzowie wiedzą, że ból usuwa się za pomocą przyczyny bólu, truciznę zabija się tru- 41 cizną. Dlatego oparł się pokusie przedwczesnego snu i nie > bacząc na przeszkody wyrastające na jego męczeńskiej drodze, dotarł do swoich kamratów. Pochłonięci bez reszty nierówną walką z Czarnym Jasiem przyjęli go radośnie. - Aleszszie zamazał - błysnął elektrycznością w oczach łagodnie uśmiechnięty Wołłejko. Niczym Święty Mikołaj zanurzył rękę we flaczejącym worku i wydobył świeżą, przyjemnie zimną flaszkę. - Maszja-szia. Wyrównaj. Nerka uchwycił się szkła, nerwowo pstryknął nakrętką i w jednej chwili wlał w siebie trzecią część zbawczej zawartości. Przez chwilę trwał w bezruchu, kontemplując walkę krążących mu po organizmie potężnych a mrocznych sił, po czym z ulgą osadził butelkę w śniegu. Szeregiem powolnych, metodycznych ruchów obszukał samego siebie, zlokalizował kapciuch z tytoniem i bibułki, odmierzył z jednego na drugie odpowiednią porcję i palcami jednej ręki wyczarował skręta. Znów był panem swego ciała. - Na giełdzie, co? - zainteresował się Rebus. - Arbajt dla frajerów - mówienie szło Nerce gorzej niż skręcanie papierosów, ale słuchacze też nie spodziewali się scenicznej dykcji. - Jeden łupany chce dwa kawałki za córkę. Dostała wizę do Ameryki. Można się hajtnąć i zabrać. - Kant - ocenił Rebus. - Birkut, ty jesteś taki bardziej Belmondo. Birkut zasłonił się Czarnym Jasiem na znak, że nie interesuje go ani Ameryka, ani ożenek. - Ameryka, nie Ameryka, zamoczyłoby się - pozwolił sobie na marzenie Brudny. - Ale dwa kawałki? 42 - Przejść się po hajmie, to wyplują. Schronisko dla czekających na azyl i reemigrację było terenem okresowych poszukiwań miłości i gotówki. Brudny i Broda przepadali za tymi ekspedycjami. Świeżo przybyli rodacy, onieśmieleni wielkim światem, rzadko upominali się o swoje prawa i niechętnie odwoływali się do władz. Ale złoża miłości i gotówki nie były zbyt bogate ani niewyczerpane. Rebus pilnował racjonalnej eksploatacji. - Same szpeje z bocznicy więcej warte - przypomniał. Powiało nocnym chłodem. Rotmistrz podniósł głowę. W ciemnościach oczy buków straciły swoją moc. Wódz znowu był sobą. Tajemniczy i nieprzewidywalny. - Gdzie szpeje, Nerka? - zapytał rzeczowo i zapalił. Palił Marlboro. - Zabezpieczone - niedbale zapewnił Nerka i trochę za szybko sięgnął po butelkę. Pił też dłużej niż spokojny posiadacz czystego sumienia. - Są - dodał zupełnie już niepotrzebnie. - To ja wiem, że są. Ale gdzie? - W pewnym miejscu - zaczął podsądny i przerwał, bo ogarnęła go nagle fala gorąca, jakby ruda łuna miasta spłynęła z chmur i przywarła mu żarem do skóry. Chciał powiedzieć, że miejsce gdzie ukrył łup jest absolutnie pewne, ale wieloznaczność polszczyzny, tak przydatna poetom, sprawiła, że informacja zabrzmiała jak naigrywanie się z pobratymców. - Mówię do twojej duszy, Nerka - szef zaciągnął się papierosem i jego twarz upodobniła się do twarzy Złej Królowej z "Królewny Śnieżki" Disneja, którą Wołłejko pamiętał z dzieciństwa. - Ludwiku - napomniał uspokajająco. 43 - Dusza moja potępiona, wiele zcierpi zanim sko-' nam - zaśpiewał nerwowo Nerka, za sprawą Czarnego Jasia albo w desperackim akcie samoobrony przechodząc w inny wymiar - Dusza moja nieśmiertelna, tajemnicza i subtelna, co wy...? Na ruch głowy Rotmistrza Brudny i Broda pochwycili uduchowionego towarzysza, powalili i wcisnęli w śnieg. Nie czekając na rozkaz, Birkut przeniósł się z wygrzanej ławki na nogi ofiary. Rotmistrz przyklęknął ciężko obok i zaczął Nerkę rozbierać. Rozpiął mu kurtkę i koszulę, potem spodnie, jednym ruchem ściągnął kalesony wraz ze spodniami do połowy ud i zbliżył swoją pooraną doświadczeniem twarz do jego twarzy, pozbawionej doświadczenia. - Powiesz - stwierdził z przekonaniem - ale to już nic nie zmieni. - Wyjął papierosa z ust i rozrzażo-nym końcem zaczął stawiać znaki na ciele Nerki, jakby był malarzem impresjonistą poprawiającym ostatnimi dotknięciami pędzla niezadawalający go obraz. Dotknął wpierw warg, potem grdyki, obu sutków, pępka, a skończył na jądrach, które - mimo że skurczone na mrozie - skurczyły się jeszcze bardziej. Wszyscy się skrzywili, czując słusznie, że gestem tym Rotmistrz dotknął boleśnie ich zbiorowej, wrażliwej męskości. Nerka wprawdzie też się skrzywił, ale był to raczej mimowolny odruch szybko tracącego czucie ciała. Dusza, z którą tak pragnął porozmawiać Rotmistrz, znajdowała się już w drodze tam, gdzie nie docierał fizyczny ból, a jeśli docierał, to raczej jako dziwnie pozytywny dowód, że się nadal żyje. Przypalenia raziły Nerkę przenikliwie, ale natychmiast po ich doznaniu, dosłownie w chwilę później, ogarniała go niespodziewana błogość. "No i po wszystkim" śpiewało mu w głowie, "ile on może mieć papierosów?" 44 Ta myśl tak intensywnie zajęła jego uwagę, że w ogóle przestał odczuwać ból, zapomniał o swojej niewesołej sytuacji i, zdawałoby się przez wieczność, oddał się wyobrażeniu wnętrza kartonowego pudełeczka w kieszeni Rotmistrza i liczeniu jego zawartości. Kiedy wieczność już upłynęła poczuł, że ktoś aplikuje mu potężną porcję Czarnego Jasia, co przyjął z wdzięcznością jako nagrodę niebios za doczesne cierpienie. Zaraz jednak dotarło do niego, że to jeszcze nie koniec. Czyjeś palce wcisnęły się przemocą pomiędzy jego poparzone wargi i leżał na wznak z otwartymi ustami, jakby się dziwił widokiem bezlistnych gałęzi buków i rudym nad nimi chmurom. W chwilę później jego doznania wzbogaciły się o intensywny, gorący i słony smak surowizny, jakby przeżuwał niedosmażony kotlet. - Śmiej się, ty... złodzieju - niemal ze skargą sapał Rotmistrz, wydłubując scyzorykiem Nerce przedni ząb. Zadanie nie było proste w ruchliwym świetle zapalniczki podsuniętej przez Rebusa, ale wódz nigdy nie cofał się przed trudnościami. Kara wymierzana nielojalnemu koledze tak pochłonęła jej wykonawców, że zupełnie zapomnieli o jej pierwotnej przyczynie. Wiadomo tylko, że mu się należała, choć po zakończeniu operacji nawet gdyby chciał, nie mógłby wyjawić gdzie n'r. vł szpeje. Rozmiar kary dowodził, że Rotmistrz mniej ibie cenił wartości materialne niż dyscyplinę i zawodową solidarność. Kiedy stało się jasne, że Nerka nie reaguje na aplikowane mu impulsy, zostawili go leżącego w śniegu i niedbale się otrzepując powrócili na ławki, które zdążyły się już niestety wyziębić. Na szczęście zostało jeszcze trochę Jasia. Wysiłek fizyczny wyraźnie ich ożywił. Tylko Rotmistrz nie ochłonął jeszcze z szoku, jakim było dla niego nieposłuszeństwo podwładnego. 45 - Zabić by skunksasyna - warczał do siebie i co» chwila podrywał się z miejsca, jakby mysi miał przekuć w czyn. - Ludwiku - ponownie odezwał się Wołłejko głosem zatroskanego o ciśnienie swojego szefa. - Przyjdzie do siebie, to go zacznie boleć. - Szamać się chce - zwierzył się bez związku z sytuacją Broda. - Niech boli - zażyczył sobie Rotmistrz. - Śniegu się naszamaj - poradził Brodzie Rebus. Kompania nie dysponowała zapasami żywności. Nerka jęknął. - Jęczy - ucieszył się Brudny. - Niech jęczy. - Zjadłbym latającej padliny - upierał się Broda. Nerką zaczęło rzucać. Półnagie ciało dostało się w łapy mocy, przy których metody Rotmistrza były dziecinną ' zabawą w łaskotki. Niewidzialne impulsy wyłamywały ręce, nogi i tors pod niemożliwymi kątami, podrzucały Nerkę do góry, ciskały go na boki. Niezwykły był to widok, choć dla obecnych nieobcy. - Z delirką tańczy - uśmiechał się łagodnie Wołłejko. Oburzenie na zdrajcę ustąpiło z wolna zrozumieniu i empatii. W bólu, który był jego, a nie zadanym przez nich bólem, stawał się ponownie ich towarzyszem. t, - Zadzwonię po karetkę - zgłosił się Rebus. - Szkoda feniga. - Tu zaraz jest zepsuta budka. -;; - Już przyjadą, jak cię usłyszą. Broda doznał olśnienia. - Chodźmy do kaczek. Ukręcimy łeb łupanej gęsi i upieczemy pod mostem. Taniec Nerki przybrał na sile. Patrzyli zafascynowani, podziwiając wytrzymałość tancerza. Raz jeszcze Rotmistrz dał dowód, że nie przypadkiem przewodzi pozostałym. - Birkut, weź go, zanieś na ulicę. Zostaw na asfalcie. Pierwszy Szkop, co go zobaczy, zadzwoni po dyskotekę. Nie ma strachu. Mimo dominujących w nim patriotycznych uczuć Rotmistrz nie zamykał oczu na zalety tubylców. Birkut bez słowa posłuchał. Zarzucił sobie Nerkę na plecy i rzucającego się i jęczącego poniósł między drzewa. - Zabiorą do Haaru - pokręcił głową Wołłejko. - No to co? Wyśpi się, naje i wróci. - Rebus zasypał butem ślady krwi na śniegu. Kiedy Birkut wrócił, poszli jednak do kaczek. 46 Rozdział 3 dowodzący z przykrością, że bogactwo osobowości i dobre samopoczucie sprzyjają wysokim lotom, ale ni> gwarantują wcale szczęścia nie Czulą się przecież doskonale. Wybrała na ten wieczór króciutką jedwabną sukienkę na ramiączkach tak wąskich, że nie wartych wzmianki, opalizującą błękitnie jak jej oczy i paznokcie u rąk, wąziutkie jedwabne majteczki, konieczne wobec powściągliwych rozmiarów sukienki, opalizujące granatowo jak jej oczy i paznokcie u nóg, delikatniutkie jak oddech dziecka samonośne pończochy z lycry, opalizujące perłowo jak jej oczy i całe wnętrze rozświetlonego apartamentu, wreszcie malutki wisiorek z białego złota z cejlońskim szafirem, poruszającym się na jej złocistej skórze jak jastrząb na niebie świtu. Jej trzecie oko. Oko na mężczyzn. Jedyny klejnocik spośród ofiarowanych przez Samuela, który nosiła chętnie. Podarował jej go po pierwszym spotkaniu, kiedy nie był jeszcze pewien jak się ich znajomość rozwinie i inwestował ostrożnie. Miała zresztą wtedy osiemnaście lat. W brylantowych pancerzach, naramiennikach, hełmach i bransoletach, w które zbroił ją po ślubie, wyglądałaby idiotycznie nawet dzisiaj. Nie będą jej potrzebne przez najbliższe ćwierćwiecze. Nad uchem przypięła ciemnoniebieską orchideę z ognistym gardziołkiem. Niewinność z żywiołowym wnętrzem. Czuła się przecież doskonale już wcześniej. 48 Jeszcze wilgotna po kąpieli skropiła tętniące i rozgrzane, najwrażliwsze i najdelikatniejsze zakątki ciała magią białego piżma, wanilii i cytryny, po czym zanurzona w ekstatycznej i modlitewnej zarazem muzyce z filmu Niebieski (Jak się nazywał ten kompozytor? Poznała go chyba w Londynie...) zasiadła przed perłowym owalem toaletki. Twarz nie tak dawno w końcu obchodząca tryumfalnie trzydziestą piątą rocznicę stawiania czoła wichrom i spiekotom życia, nie wymagała większych zabiegów. Trzeba było tylko nałożyć matujący krem, poczekać chwilę, aż się wchłonie, skontrować go rozświetlającym podkładem, nie zapominając przedtem o zakamuflowaniu sztyftem pieprzyków umieszczonych przez naturę w niewłaściwych miejscach. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie, żeby musnąć tak przygotowane płaszczyzny grubym pędzlem z sypkim pudrem i równie subtelnie ożywić policzki chłodnym różem Zmierzch nad Alpami. Powieki jej lśniących, skupionych oczu same prosiły się o cień Błękit Księżycowej Poświaty w tajemniczych jam-kach u nasady nosa i o Błękit Morza Śródziemnego po zewnętrznych stronach, uciekających płocho ku skroniom. Wargi, po lekkim skorygowaniu ich kształtu konturówką, same podsunęły się pod pędzelek wzbogacający ich naturalną barwę odporną na pocałunki szminką Bordeaux Grand Cru, pod zwilżającą je następnie kostkę lodu i sanie zacisnęły się na lekkiej jak puch chusteczce, utrwalając ostateczny, piorunujący efekt. Jeszcze tylko mascara do rzęs Granat Górskiego Jeziora, ołówek do brwi i umieszczenie pieprzyków tam, gdzie powinny się znajdować. Lustro spociło się parą z zachwytu. Czuła się przecież doskonale już wcześniej, rankiem, kiedy chodziła nago i boso po perłowej, puszystej wykładzinie z kieliszkiem białego wina w ręku i planowała ko- 49 lejność niezbędnych przed wieczorem czynności. Kosmetyczka, manikiurzystka, fryzjer, bank, lunch z adwokatem (Trzeba go zaprosić, ale tak, żeby wiedział, że nie powinien przyjść. Jeśli jest dobrze wychowany zrozumie, że zaproszenie tego samego dnia ma wyłącznie grzecznościowy charakter.), kąpiel i drzemka. Kiedy wino się skończyło, pociągnęła dwa razy noskiem i zabrała się do dzieła. Wychodząc na miasto wciągnęła tylko podarte w odpowiednich miejscach dżinsy i różową obcisłą, elastyczną bluzeczkę z cieniutkiego pluszu. Portier Europahaus, któremu wręczała listę zaproszonych gości nie potrafił, jak zwykle, oderwać oczu od jej piersi, niezbyt dużych, ale i niezbyt małych, skutecznie opierających się jak dotąd prawu ciążenia. Po trzeciej w ciągu miesiąca kraksie nie jeździła już samochodem ("Totalschade", kręcił w zdumieniu nienaganną fryzurą brunet w towarzystwie ubezpieczeniowym. "I nic się pani nie stało?"), zawieszono jej zresztą prawo jazdy. Wystawiła się więc na spojrzenia codziennych użytkowników metra. Urzędników, gastarbeiterów, pomocy domowych, turystów i studentów. Zapomniała przy tym, że jest zima, a nie chciało jej się wracać po futro. Nie pasowałoby do dżinsów i bluzeczki. Obojętnie zniosła więc zarówno aseksualne zdziwienie Niemców, jak i wyzywającą chełpliwość śniadych obcokrajowców. Ci ostatni zachowywali się w Monachium jak erotyczne torpedy wśród niezaspokojonych, jak im ktoś powiedział, Niemek. Ich rzucające się w oczy skupienie na własnej atrakcyjności i sprawności seksualnej budziło w niej jednak podejrzenie, że najlepszą partnerką byłoby dla nich lustro. Natychmiast po wyjściu z metra weszła do pierwszego lepszego sklepu, czy raczej składu nadwyżek wojsko- , 50 wego sprzętu i odzieży. Kupiła gruby, długi niemal do ziemi filcowy płaszcz i czapkę bejsbolową. Skryła pod nimi swoje aerodynamiczne kształty i słoneczne loki ku wulgarnie wyrażonemu żalowi brodatego sprzedawcy-harley-owca. Nie obrażając się, bo w końcu nie było za co, rzuciła żart o kasztanie, który z zewnątrz kostropaty w środku okazuje się jędrny i gładki. Pomachała ręką zasłabłemu z wrażenia dryblasowi. Wiedziała, że danajest jej zdolność swobodnego zachowania się w najróżniejszych wcieleniach. Ubiór nie miał z tym nic wspólnego. Potrafiła się tak samo naturalnie znaleźć w salonach polityków, przemysłowców, arystokracji, w klubach gejów i lesbijek, w przesyconych marihuaną pokojach akademików, w operze i w pornote-atrzyku, w Czerech Porach Roku i w McDonaldzie, w Concordzie i na stacji benzynowej, gdy zdarzało jej się nocą wyskoczyć po paczkę papierosów i kahluę. Nie robiła tego na pokaz, nie miała w sobie nic z aktorki, po prostu miała t o w sobie. Ludzie bywają parszywi, z tym mogła się ostatecznie zgodzić, ale świat w swej różnorodności jest tak piękny, życie tak wspaniałe, że absurdem byłoby ograniczać je i odcinać się od niego jednym tylko wcieleniem. Czuła się przecież doskonale, plotkując z kosmetyczką, doradzając manikiurzystce w jej małżeńskich kłopotach (dzięki ci, Samuelu, za bezcenną wiedzę), kokietując niewinnie fryzjera-geja. Czekając na adwokata (Wie heifit er denn endlich...?), wypiła przy barze dwa giny z toni-kiem, a kiedy się pojawił, niezdarnie ukrywając pod garniturem i etykietą rozmiary niespełnionych pożądań, drażniła go świadomie konkretnym tonem pytań, chłodem liczb i paragrafów, nieodwracalnością przyziemnych wymagań. Pozwoliła mu jednak zamówić butelkę drogiego czerwo- 51 nego wina do walijskich steków, mówić ojej mężu tonem > fałszywego żalu skrywającym zazdrość i niechęć (wybacz Samuelu!) i podać sobie w szatni wojskowy płaszcz. Wyraz twarzy prawnika wart był tych skromnych przyzwoleń. Z powrotem w mieszkaniu pozwoliła sobie na balonik armaniaku, pociągnęła dwa razy noskiem i weszła do gorącej wanny. Po zanurzeniu w pianie poczuła się tak lekka, że gotowa niemal do lotu. Postanowiła skreślić drzemkę z ustalonego rano planu i zaraz po kąpieli zabrać się za wieczorną siebie. Musiała jeszcze podjąć decyzję w jakich wystąpi pantofelkach. Kiedy pojawili się dostawcy, kelnerzy i barman, wybór padł na leciutkie sandałki z drobniutkim obcasikiem i paskami z jagnięcej skóry wyprawionej na błękit o tchnienie lżejszy od błękitu sukienki. Krążyła po mlecznej drodze zachwyconej uprzejmości przybyłych, zaglądając do koszyków z ostrygami, kartonów przystawek na zimno, pojemników z homarami i lodami, skrzynek z winem i szampanem, metalowych i drewnianych kuferków z rzadkimi gatunkami koniaków, bourbonów i whisky, przemierzając perłową przestrzeń apartamentu jak meteor, jak kometa ciągnąc za sobą nierzeczywistą a jednak niemożliwą do zignorowania grzywę zapachu. Jej pogoda . ducha i ekstatyczny stan udzieliły się wynajętej służbie, przygotowania do przyjęcia odbywały się w tanecznym rytmie flamenco, kelnerzy i barman nie dali się długo prosić, żeby wypić z nią po kieliszku szampana za powodzenie wieczoru i na długo przed przybyciem pierwszych gości apartament na dziesiątym piętrze Europahaus rozjas'nial wczesny zmierzch światłami, muzyką i kaskadami śmiechu. Czuła się przecież doskonale, kiedy przez śmiechy i dźwięki chłopięcego chóru od Świętego Jana przebił się 52 mistyczny, niemal ludzki ton fletni Pana. Przybywali szczęśliwi posiadacze zaproszeń. Pociągnęła dwa razy noskiem i już wylewnie witała eleganckiego pana (Damn! What's his name...?) w towarzystwie eleganckiej pani. Ledwo zdołały się zachwycić wzajemnie swoimi kreacjami - fletnia Pana zaanonsowała następną elegancką parę. Wylewnie witani i z wzajemnością zachwyceni, przekazani zostali kelnerom i barmanowi, aby zrobić miejsce dla kolejnych gości. Przybywali w grupkach i pojedynczo, rozpoznając się i witając jeszcze w windzie, przekazując sobie, niby znajomy zapach, odpowiednio radosny nastrój. Wchłanianie nadchodzących przez już obecnych odbywało się bez najmniejszych zakłóceń; wszyscy znali doskonale obowiązujący przy takich okazjach układ choreograficzny, mimikę i właściwe dźwięki. Barman z kroplistą brwią i szarłatańskim uśmiechem otwierał kolejne butelki, kelnerzy krążyli po bezkolizyjnych orbitach z tacami kieliszków i przekąsek, panie otwierały szeroko oczy i odrzucały włosy do tyłu, panowie stali w lekkim rozkroku i kiwali głowami patrząc sobie w buty albo spinki krawatów, ponura bawarska noc bezsilnie gęstniała za oknami. - Co za przyjęcie, Lorraine! - słyszała raz po raz z coraz to innych ust, które przesuwały się przed jej oczami jakjaskrawe ptaki, strojne i drapieżne, w bezustannym ruchu i trzepocie. Uśmiechała się z wdzięcznością, pobłażliwością lub zadowoleniem i znikała wśród marynarek, sukni i nagich pleców, by usłyszeć zaraz to samo. Błękitnymi paznokciami dotykała łokci, pleców, czasem policzków, stukała w swój kieliszek (który natychmiast wymieniany był na inny), wychwytywała pointy żartów, polityczne i finansowe prognozy, pikantne ploteczki i unosiła się coraz wyżej, aż nabrała przekonania, że panuje nad tym gwiazdozbiorem i dokładnie wie, które z krążących 53 w nim ciał po jakiej toczy się orbicie i jakim światłem płonie. Rozmawiając więc z rudowłosą aktorką bez biustu, ale za to z niemal odsłoniętą pupą (Comment s'appelle felle... ? Merde!), czuła doskonale ten jeden nieruchomy, w ogólnym wirowaniu, byt, obdarzony najwyraźniej siłą, która kazała innym krążyć wokół niego. Byt bynajmniej nie potężny, ale skoncentrowany w sobie, o wzmożonej gęstości atomów, poważny, ale nie ponury, lekko południowy, ale z jakimś północnym zachmurzeniem. Czuła jego intensywne spojrzenie, choć wcale na nią nie patrzył, jakby wzrok ten posiadał zdolność odbijania się od ścian, mebli, postaci i innych spojrzeń, by w końcu i tak spocząć na niej. Próbowała sobie wyobrazić jego głos, niski i lekko brutalny, zaprzeczający ciepłej łagodności, z jaką opędzał się od podochoconych kobiet i ich zazdrosnych partnerów. Zastanawiała się, jak długo ten byt wytrzyma bez ruchu, zanim jej obojętność i dostępność dla wszystkich wyprowadzi go z równowagi. Czuła się przecież doskonale, kiedy pociągnęła dwa razy noskiem i zaimprowizowała bolero z włoskim projektantem mody (Ma come era ił suo nome...?), a zaraz potem irlandzki taniec godowy z hiszpańskim dyplomatą (Por fin, pero que es su nombre...?) Unosiła się w powietrzu, a jej perłowo opalizujące nogi stały się wirującymi promieniami światła, laserowymi piorunami przeszywającymi z granatowych majteczek galaktykę zafascynowanych spojrzeń. Rytm! Rytm! Atomowe jądro istnienia, źródło wszelkiego ruchu... czy raczej ruch jest źródłem rytmu? Nieważne! Wszystko ma się kręcić, wirować i brzmieć, wytwarzać odśrodkową siłę, która wyrzuca precz, w ciemność, szczątki każdej martwoty! Chcąc nie chcąc obecni przyłączali się do kosmicznego tańca, ule- 54 gali tej sile dobrze się bawiąc, lub udając, że bawią się dobrze. Inni usuwali się poza obszar jej rażenia, demaskując swoją martwotę i w efekcie dopytując się służby o palta, kapelusze i futra. Tylko ten byt, to obce ciało, ten wybryk natury nie dawał się ani wchłonąć, ani wypluć. Trwał w swojej pogodnej pochmurności, brutalnej łagodności. Czuła się przecież doskonale, kiedy w szczytowym momencie wirowania zniknęła. W łomocie bębnów i obłąkańczym wyścigu skrzypiec, w migotaniu sukien, koszul, ramion i włosów, w rozpędzonej karuzeli pulsów nikt nie zauważył, że jej, przyczyny sprawczej tego diabelskiego młyna, nie ma. Weszła ciężko dysząc do łazienki, dwa razy pociągnęła noskiem i spojrzała w lustro. Potwierdziło otchłannym głosem, że jest najpiękniejsza na świecie. Stanęła w drzwiach. Bez niej wirująca galaktyka sypała się w proch. Okazywała się nagle tym, czym była. Bezładnym, rozchełstanym kręgiem potykających się ciał, pomieszanych oddechów, bezkształtnych obłoków gazu i cuchnącej pary. Chichotem dalekim od muzyki sfer. Wyłączyła płytę. Żadnej reakcji. Nadal krążyli, zataczali się, wybuchali śmiechem i wpadali na siebie, zdemaskowani, odcięci od sznurków. Otworzyła drzwi na balkon. Mroźna, ponura noc doczekała się wpuszczenia do środka. W jednej chwili dopadła każdego z osobna. Odwrócili się, jedno po drugim i umilkli. - Wszyscy wychodzą! Sofort! Nów! Get out! Na wszelki wypadek przetłumaczyła to na dobitny ruch ręki. - Precz! Weg! Raus! W zdumionym zamieszaniu, poprzez mgłę uniesie-Ria, odszukała wzrokiem tego jednego, nieruchomego. Wciąż czekał. 55 - Pan zostaje - powiedziała wyraźnie Lorraine. > Nie wydawał się zaskoczony takim obrotem spraw. Natychmiast poczuł się u siebie na gruzach rautu i zanirn wyszli ostatni wyproszeni (każdy zaproszony przez nią podejmuje jakieś ryzyko zostania wyproszonym), oczyścił jeden z perłowych stoliczków z kieliszków, napełnił dwa baloniki koniakiem, wziął po jednym w każdą dłoń o niezbyt długich, krępych palcach pokrytych krótkimi, czarnymi włoskami i zbliżył się do niej. Teraz, kiedy mogła mu się przyjrzeć z bliska okazał się mało tajemniczy. Cały składał się z twardych, jasno określonych bryłek, wałków i płaszczyzn, jakby ulepiony został z plasteliny, która stygnąc zachowała jeszcze resztki ciepła formujących jej rąk. Jego bezruch nie musiał więc być wynikiem jakiejś szczególnej wewnętrznej siły, ale raczej naturalnej, choć pielęgnowanej ociężałości. Zde- ^ cydowane nawisy pod oczami i wokół ust nie szpeciły go, ale wyglądały jak zastygłe ślady czegoś, co wypłynęło spod powiek i z kącików warg i znieruchomiało w mroźnym powietrzu nocy. Gest z jakim wręczył jej koniak, dotykając jej dłoni twardymi opuszkami palców, całe to jego zagospodarowywanie nagle opustoszałej przestrzeni, miały w sobie nudę schematu, a plastelinowy uśmiech wydał się jej lepki. Spojrzała mu prosto w oczy, wciskając mu bez trudu źrenice w głąb czaszki. - Siesind... - Achim von Starnberg. - Przynajmniej głos odpowiadał jej wyobrażeniom, choć mógł być dzieckiem cygar, whisky i kłopotów z zatokami. - Poznaliśmy się przelotnie w Cannes. Zubożały arystokrata biorący udział w teleturniejach, żeby spłacić odsetki od długów, kokainista, trzykrotny rozwodnik, inteligentny czaruś używany przez Samuela 56 jako atrakcja przyjęć dla jego amerykańskich przyjaciół, ciekawych jak wygląda prawdziwie wysoko urodzony, stara europejska krew. Miała wrażenie, że ogląda wydruk danych w komputerze. Jakiś zamek w Alpach zamieniony na hotel, skandal w kasynie, pogodna obojętność, z jaką przyznawał się do wszystkiego przed kamerami telewizji. Ale czuła się przecież tak doskonale, że postanowiła go nadal traktować jak księcia z bajki, a nie z plotkarskich kolumn w magazynach dla pomocy domowych. - Samuel dużo mi o tobie mówił - uśmiechnęła się znad kieliszka, jakby wznosiła toast za jego beztroskie ekscesy. - Usiądź, zaraz przyjdę. Przyłączyła się do niego już w peniuarze i bez wisiorka (ileż razy można naprawiać zerwany łańcuszek?), kładąc na stoliku srebrną rurkę i puderniczkę. Pociągali nosami na zmianę. On krótkimi, wprawnymi, choć lekko niecierpliwymi wdechami, ona lekkimi, długimi posunięciami, jakby ptasim piórem muskała szklany blat. - Czy to prawda, że jesteś spokrewniona z domem książąt lotaryńskich? - zapytał, ocierając kwadratowym paznokciem mięsisty nos z imponującym łbem na czubku. Wzruszyła ramionami nie potwierdzając i nie zaprzeczając. Musiał znać odpowiedź. Wszyscy o tym wiedzieli. Jej reakcję potraktował (jak wszyscy mężczyźni) jako zaproszenie do mówienia o sobie. Usłyszała więc to, czym tak się emocjonowały jej kosmetyczka i manikiurzystka, co było wiadome - ze znacznie większą ilością szczegółów - nawet jej fryzjerowi. Poznała wszystkie trzy żony Achima, ich przemijającą urodę i absurdalne upodobania seksualne, ekstrawagancje w operowaniu kartami kredytowymi i dobieraniu kochanków. Im dłużej mówił, tym wyraźniej widziała, że Wpadł w stan pijackiej gadatliwości i siedząc tuż przy niej 57 (miedzy ich uda nie dałoby się wsunąć papierosowej bi-1 bułki), z jakąś' perwersyjną przyjemnością przebywa zupełnie gdzie indziej, z tamtymi zdzirami, które tak go skrzywdziły, nie z nią, najpiękniejszą na świecie. Jego zauważalna w lewej nogawce spodni erekcja miała wiec dwuznaczny charakter. Czy to jej, Lorraine, bliskość była za nią odpowiedzialna, czy raczej samoudręczające się wspomnienia tamtych okrutnych, cudownych łajdaczek? Położyła mu dłoń na tym godnym uwagi stwardnieniu i udając, że słucha (bo wcale nie zaprzestał rokokowej opowieści) poświeciła mu całe swoje zainteresowanie. Miała przy tym wrażenie, że nakręca korbką staromodny pate-fon. Korbka rosła w jej świadomych celu palcach, ruchy nadgarstka stawały się coraz szybsze i on jakby szybciej wyrzucał z siebie pełne uczucia słowa. Wreszcie zająknął się, stęknął, delikatna wełna nogawki przeszła pulsującą, ciepłą wilgocią, a jej właściciel podjął wątek. Wstała, wzięła go za rękę i wciąż monologującego zaprowadziła do sypialni. Jej pierwsze skojarzenie, że materią, z której został ulepiony była plastelina potwierdziło się w całej pełni. W jej gorących objęciach, administrowanych pieszczotach i pocałunkach, w samym kontakcie z jej rozpaloną skórą (czuła się nadal doskonale, chciała tylko dać wyraz temu samopoczuciu, znaleźć dlań równie doskonałe ujście) momentalnie zatracił wszelką formę, rozkleił się i rozmazał, lepił się do niej i rozciągał jak guma do żucia, poddająca się naciskowi szczęk, ale tracąca smak za każdym przełknięciem śliny. Byłoby w tym może i coś podniecającego, gdyby znalazła jakiś trwały punkt oparcia, gdyby nadała ich tarzance określone reguły gry, ale on poddawał się jej zabiegom bezwolnie, a ona traciła cierpliwość. Wreszcie, kiedy z nadludzką dozą determinacji doprowa- 58 dziła go do kolejnego szczytu - niewłaściwe słowo, omal by go nie przegapiła, gdyby się Achim nie rozpłakał - miała dość. - Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam - szepnęła wstając z łóżka. Spojrzał na nią załzawionymi oczami na chwilę przerywając tarzanie się i szlochy. Uznał jej słowa za komplement. - To ty byłaś wspaniała - zawołał, najwyraźniej z ulgą, że już po wszystkim. - Taki nikt jak ja nie zasługuje na ciebie! O Boże! - załkał. - Jaki jestem szczęśliwy! -To dobrze, bo musisz już iść. -Patrzyła jak z chaotycznym pośpiechem zbiera z prześcieradła części swego ciała, a z podłogi garderobę. Ta przynajmniej była dobrego gatunku. Nie asystowała mu w ubieraniu się. Każdy w końcu, zwłaszcza po złożeniu heroicznych dowodów namiętności, zasługuje na chwilę intymnego sam na sam ze sobą, majtkami i krawatem. Stała w drzwiach balkonu, wchłaniając całym ciałem przejmujący, gorący niemal chłód nocy, paląc papierosa i popijając koniak.(Przedtem pociągnęła - dwa razy, trzy razy, cztery razy? - noskiem.) Pojawił się za nią wciśnięty jako tako w swoją dawną formę, powiedział "przeziębisz się", pocałował ją w szyję i wyszedł tak cicho, jak się wychodzi z domu żałoby. Nie usłyszała nawet szczęknięcia zamka w drzwiach, a słyszała teraz wszystko nadzwyczaj wyraźnie. Pierwsze nocne tramwaje daleko w dole, chrapanie psa sąsiada piętro wyżej, wiatr w gołych gałęziach drzew (gdzie tu drzewa?), pojedyncze bąbelki ulatniające się z niedopitych kieliszków szampana, szelest delikatnych włosków dywanu pod palcami jej nóg. Gdzie moje pantofelki? Świat jest wspaniały, życie cudowne, 59 tylko ludzie bywają parszywi. Czy cos może zepsuć jej nastrój? Przecież nie to, co zaszło, bo tego, co zaszło, już nie ma, uleciało w noc, wyniknęło się na paluszkach dematerializując się ze wstydu. A to, co jest? To co jest, nie jest niczym innym, jak przeczuciem tego, co będzie, a to, co będzie - będzie esencją szczęścia, pasmem cudowności, kosmicznym lotem. Wiedziała, jak się przygotować do takiego lotu, czytała w jakiejś rosyjskiej książce (Kakjewo zwali, tawo pisatiela...?), nic do niego nie jest potrzebne, trzeba się wszystkiego pozbyć, wszysytko wyrzucić, natrzeć całe ciało kremem i już! Unieść się ponad miasto, ponad życie, ponad czas. Nie zauważyła nawet, że przepowiadając sobie tę instrukcję latania spełnia jednocześnie jej nakazy, wynosi na balkon talerze, kieliszki, butelki, bibeloty i wypuszcza je z rąk, patrzy jak połyskującym, obracającym się wokół własnej osi wodospadem lecą w mrok, rozpryskują się w nim jak diamenty. Zaśmiewając się ze szczęścia otwierała szafy i szuflady, wyjmowała suknie, koszulki, bluzki, peniuary, które znalazłszy się na balkonie też się rwały do lotu, ale pozbawione woli, magicznej maści, a przede wszystkim chyba wiary w szczęście, spływały zakolami w pochłaniający je wir ziemi. W ślad za tymi kalekimi, ślepymi ptakami poszły papiery, zapiski, książeczki czekowe, fotografie, aż poczuła, że śmiejąc się wciąż - płacze, płacze jakąś zapomnianą resztką swojej doczesności, teraźniejszości, pla-stelinowego człowieczeństwa. Pobiegła więc do łazienki, żeby jak najszybciej się namaścić, odrealnić, uskrzydlić przed ostatecznym rozpostarciem ramion. Czuła się przecież doskonale, kiedy lustro jeszcze raz zapewniło ją, że jest najpiękniejsza na świecie, co nie miało już znaczenia, bo przecież za chwilę wymknie się wszelkim porównaniom, umknie raz na zawsze tym mniej od siebie pięk- nym, tylko pięknym i całkiem brzydkim, pochłoniętym absurdalnym pościgiem za jej niedościgłością. Natarła całe ciało maścią ze słoiczka, który bezbłędnie wybrała spośród kolekcji innych słoiczków, niepotrzebnych jej już, służących maskowaniu, a nie odsłanianiu, chodzeniu po ziemi, nie wznoszeniu się ponad nią. Ma-znęła jeszcze maścią swoje odbicie w lustrze i odbicie rozpłynęło się, uleciało, dając dowód potężnej mocy magicznego działania specyfiku; naga i gotowa wyszła na balkon. I już miała popłynąć, już się miała spełnić i przeciąć noc koszącym lotem komety, kiedy jakaś brutalna, histeryczna siła osadziła ją w miejscu, spętała jej ruchy; otoczył ją wpierw jeden zdenerwowany i denerwujący głos, potem cały chór głosów, obcych i nienawistnych, przed oczami wirowały jej żółte i czarne plamy jakichś uniformów, aż pojęła (czy coś w niej pojęło), że z lot się nie spełni. Bo ten pozbawiony charakteru i wychowania ad-wokacina musiał sobie akurat wmówić, że został zaproszony naprawdę i jeśli przyjdzie odpowiednio późno, to kto wie... Że też przeżył lawinę przedmiotów spadających nań z wysokiego nieba i jako niemiecki legalista najpierw wezwał straż pożarna i policję, a dopiero potem skorzystał z niezamknietych drzwi i dopadł ją szczęśliwą i bezcielesną, żeby zatrzs mać we własnym życiu, w czasie dla niej już przeszłym. I jeszcze, bęcwał, będzie pewnie oczekiwał dowodów wdzięczności! Ale to dotarło do niej w ponurych, gorzkich, choć jednocześnie mało ją obchodzących strzępach, dopiero w białej, rozmiauczanej karetce wiozącej ją tam, gdzie się nie lata. 60 Rozdział 4 oprowadzający po pewnym ekskluzywnym klubie, którego członkostwo okazuje się dobrowolne lub przymusowe - Tutaj pofiedwimy dwa, tfy dni - stwierdził rzeczowo młodzieniec, demonstrując bez skrępowania zupełnie świeżą szczerbę pomiędzy czarnymi, obrzękłymi wargami. - Potem pfeniofą naf pod monitory. Po fefciu. Jak tsi nie fkofy tsisnienie i nits nie pfefkrobief, jeftef f klubie. Fpimy po dwóch, fietlifa, patfadło... kultfura. Ftam-tąd będę snikał. Miał czarno-białą, na swój chamski, komiksowy sposób nawet przystojną twarz, z której różowymi strumyczkami potu wyciekały resztki koloru. Czarne włosy, białe czoło, czarne brwi, czarne oczy, białe policzki, czarne usta, biały podbródek, czarny kilkudniowy zarost. Wszystko wąskie, ostre, kanciaste, watażkowate. Siedział przy stoliku naprzeciw Leona i popijał herbatę rumiankową z plastikowego kubeczka. Palce miał długie, drżące i białe, o długich, czarnych paznokciach. - Dobre na poty - mlasnął białym językiem. - Tfeba wypoflt ten fyf. Wypacali. Leon, ci, co jeszcze wiercili się na swoich wzburzonych łóżkach, starszy pan przy oknie wpatrzony w różowy brzask na niebie, ośnieżonych świerkach i miedzianym zwieńczeniu kaplicy. Jeśli czegoś im nie brakowało, to naparu rumianku. Nie brakowało im też pełnej swobody robienia na co tylko mieli ochotę. Mogli leżeć, mogli siedzieć, mogli chodzić w te i wewte po całej sali, mogli jęczeć albo puszczać jękliwe gazy, mogli przyglądać się dziewczętom w bieli, jak krzątają się po swoim gabineciku za roletami wśród półeczek i komputerów. Młodzieniec na przykład zaczął chodzić, jak tylko odpięto mu rano pasy. Kiedy już sobie pochodził, zamknął się w toalecie, a kiedy już sobie w niej posiedział, pochylił się nad urny walką, zmoczył starannie twarz i kark, po czym długo układał z pomocą wody swoje zmierzwione, sterczące na wszystkie strony włosy. Dopiero po przejrzeniu się w lustrze i uznaniu, że może wrócić do towarzystwa (na obrzydliwe, świeżo zasklepione rany po oparzeniach nie zwrócił uwagi) przysiadł się do Leona i podziękował za nocne słowa otuchy. - Gdzie to fię rodak z rodakiem nie fpotka - pokręcił głową. Leon po raz któryś z rzędu z bolesną rozkoszą przeżywał swoje spotkanie z Radością, kiedy przywieźli młodzieńca. Nagłe zamieszanie wyrwało go z objęć Joy, usłyszał podniesione głosy i szczęk przedmiotów, zobaczył przez szpary w roletach, jak dziewczęta w bieli w popłochu chowają butelkę i doprowadzają się do porządku, otworzyły się jakieś drzwi, wycinając ze smolistej ciemności bryłę ostrego światła i rozległ się przenikliwy wrzask. - Sfesta!!! Kilka osób pojawiło się w sali jednocześnie, krzątając się wokół łóżka na kółkach, wykonując jakieś skomplikowane czynności, przerzucając się gorączkowymi komendami. Ktoś kazał otworzyć kran na pełen regulator, przestrzeń wypełnił szum płynącej wody, ktoś kogoś namawiał, żeby się za wszelką cenę odsikał, jedna z dziew- 62 63 czat w bieli manewrowała przy kraniku z kroplówką, druga, pochylona nad niewidocznym pacjentem najwyraźniej robiła to samo z jego kranikiem. - Sfesta! Krzyk oscylował w wąskiej przestrzeni między cierpieniem a rozkoszą. W przyćmionej gęstymi wizjami ocenie Leona cała scena miała wybitnie erotyczny charakter, choć obie siostry oddawały się swoim czynnościom z chłodną rzeczowością. Czuł jednak w dławiącym, zakwaszonym powietrzu, jak zapach środków dezynfekujących przegrywa z wonią perfum i dopiero co smakowanego koniaku. Pomyślał przez chwilę z ironią, że oto miejsce, gdzie przybył odpocząć po swoich ekscesach okazuje się terenem jakichś wyrafinowanych orgii nie mających z odpoczynkiem nic wspólnego. Potem wszystko się uspokoiło. Drzwi się zamknęły, światła pogasły i tylko nocna, szafirowa jarzeniówka pozwalała odróżnić w mroku podłużne mumie pensjonariuszy. - Sfesta!!! Leon, całkiem już rozbudzony, dźwignął się z łóżka, oparł próbnie na stopach i odważnie pokonał niewielką odległość dzielącą go od źródła wrzasku. Zobaczył niebieskie, pocentkowane ciemnymi stygmatami ciało unieruchomione w pozycji na baczność skórzanymi pasami. Z zabandażowanego krocza wyślizgiwała się wężowym połyskiem wąska rurka. - Spokojnie, przyjacielu - odezwał się, sam nie wiedząc czemu po polsku, Leon. - O kurwa -jęknęła niebieska zjawa. Patrząc teraz na przystojnego dżygita delektującego się rumiankiem nie mógł uwierzyć, że to ten sam człowiek, z którym odbył w nocy niezwykłą rozmowę. 64 Leon: Spokojnie, przyjacielu. Wiem co czujesz, ale to minie. Wszyscy tutaj czujemy to samo. (Potwierdzenie w postaci przeciągłego pierdnięcia spod okna). Zjawa: Sfesta! Kurwa, pić! Trinkenbitte! Ajnbiszien bitte! Leon (ze współczuciem i goryczą): One tu mają, ale nie dają. Sam widziałem. Zjawa: Kfiędza! Leon: No, no. Nie trzeba panikować. Zrobiłeś siusiu, dostałeś kroplówkę, jutro będziesz jak nowy. Zjawa (nieco przytomniej): Kfiędzu tfeba pofiedwieć, we to ja, te tfysta złotych... Leon: Jesteśmy w Niemczech. Co to jest trzysta złotych? Zjawa: Oddam, pfyszięgam, we oddam. Mam w tfego. Leon (pojednawczo): Oczywiście, że oddasz. Sam mu powiem. A teraz śpij. Zjawa (zmieniając temat): Fpeje! Leon: Co takiego? Zjawa (z naciskiem): Fpeje! Sfesta! Fpeje! Rotmift fuka. Nieodpufci! Leon: Nie mogę ci pomóc. Nie rozumiem. Zjawa: Mufę ftać! Mufę ifć! Zabefpieczyć fpeje! Leon (nieco skołowany): Musisz fpać...spać. Nie szarp się. To nic nie da. Zjawa (całkiem przytomnie): Odpnij! Leon (próbując wykręcić się żartem): Co ty? Pijany jesteś? Zjawa: Odpnij! (Groźniej): Odpnij, mófię, bo wa-jebię! I Leon, mimo, że jego rozmówca w żaden sposób nie jest w stanie spełnić swojej groźby, pochyla się nad pasami i sam nie wiedząc dlaczego, mocuje się z najbliż- 65 szą klamrą. Ale jego ręce, obrzmiałe i nieposłuszne, niel» dałyby sobie w tej chwili rady z zamkiem błyskawicznym a co dopiero z fachowym, niemieckim zaciskiem. Leon: Nie da się. Zjawa (wyczerpana dialogiem i zawiedzioną nadzieją): Ty fuj u połamany! Gderliwy pomruk z któregoś' z łóżek dał do zrozumienia, że są tu tacy, co próbują się wyspać. Leon skorzystał z pretekstu żeby zaniknąć dyskusję i wrócił na swoje posłanie. Osobiste wycieczki nie były jego specjalnością, a obelga przypomniała mu o Joy, która być może czekała jeszcze na niego w ruchomych labiryntach pamięci. Przypominając sobie w dziennym świetle z jaką niewdzięcznością spotkał się jego odruch solidarności w cierpieniu, żałował, że przyznał się do narodowego pobra-tymstwa z tym pennerem. Penner nie miał takich próbie- § mów. - Fymon - wyciągnął czarne pazury. - Połamany fuj - przedstawił się Leon, podając mu niechętnie dłoń. Szymon zaśmiał się swoją szczerbą. - Bew obrawy. Jefteś git. Obdarzony taką pochwałą Leon zdał sobie sprawę, że przez najbliższe dni i tak będzie skazany na towarzystwo tego osobnika, więc machnął ręką na urażoną godność i zdradził swoje prawdziwe imię. Akurat w tym momencie szczęknęły duże metalowe drzwi i na salę wjechało na blaszanych wózkach śniadanie. Nikt z obecnych nie zdradził na ten widok entuzjazmu. - Tfeba jefć - pouczył Szymon - bo nie pufczą na fluga. Wmuszali w siebie kleistą kaszkę manną pocąc się znowu obficie. Twarz dżygita z biało-czarnej stała się czer- ^ 66 wono-czarna. Z widocznym wysiłkiem operował łyżką tak, żeby nie urazić swoich pokancerowanych ust. Ponie-waż formalności stało się już zadość, Leon ośmielił się zapytać o pochodzenie obrażeń. W ten sposób zapoznał się pobieżnie z istnieniem Kompanii Rotmistrza i obowiązującą w niej zasadą kary i miłosierdzia. Przeszedłszy nad tym bolesnym tematem do porządku dziennego Szymon zwany Nerką bezinteresownie podzielił się ze swoim nowym znajomym wiedzą na temat miejsca, w którym się znaleźli. Wylądował tu bowiem już dziesiąty raz. - Jak f komunie - tłumaczył międląc kaszkę jedną stroną ust. - Karmią, leczą, dają się wyfpać, nafet pracować można, jak szię chce, tylko wa fenigi, nie wa marki. Wadnych obowiąfkóf. Luw. Wnam tu ffystkich. Śfesta Inge, Śfesta Kora, fprycha w dechę, doktor Ffarc, doktor Wajs, na tego tfeba uwawać. Tu fię da wyć - stwierdził z uznaniem, choć widać było, że coś mu nie daje spokoju. Leon zapytał ostrożnie co, oprócz naturalnego w jego sytuacji dygotu, nie daje mu spokoju. Zasępiony Nerka zaczął ssać dziurę po zębie. - Ty tu jefteś, bo fciałeś, tsy czie wwinęli? - zapytał po chwili. Leon przyznał z lekką dozą autoironii, że wprawdzie sam tu nie przyszedł, bo z całą pewnością nie byłby w stanie, natomiast rzeczywiście zadzwonił po fachową pomoc pod wpływem irracjonalnego lęku o swoje zdrowie, a może i życie. Zasłuchany Szymon chciał sobie obgryźć jeden z paznokci i trafił na świeży strup. - Włafnie - syknął. - W tym fała poruta. Wytłumaczył, że przymusowy pobyt obowiązuje ich w zasadzie tylko tu, gdzie się znajdują. W akwarium. Trwa to kilka dni. Lekarze nalegają, by pozostać jeszcze kilka dni na obserwacji, ale musu nie ma. Tak samo nieobo- 67 ^rtjPP^* wiązkowe są kolejne etapy - "klub", gdzie się tylko oglą,» da telewizję, pali papierosy, czyta książki albo w ogóle nic nie robi poza okresowymi spowiedziami z alkoholowych doświadczeń i terapią przez pracę, albo aktywny wypoczynek. Sęk w tym, że wybór mają tylko dobrowolni. Ci, których przywiozła tu policja, zwłaszcza nie pierwszy raz, zależni są od opinii lekarzy. Nerce grozi więc szes'ć tygodni przymusowego urlopu od wielkiego świata, jeśli tylko ten fuj doktor Wajs będzie miał coś do powiedzenia. - To fafysta - z oburzeniem zwierzał się były bojowiec kompanii Rotmistrza. - Tym rawem mi nie pfe-pufci. Pół roku temu Nerka znalazł się w akwarium, kiedy złapano go podczas włamania do sklepu z alkoholem. Obrońca z urzędu, sięgając po fachowe opinie lekarzy, udowodnił przed sądem, że jego klient, jako nałogowy t alkoholik, musiał wypić; a że po pierwsze nie miał pieniędzy, a po drugie imperatyw dopadł go późną nocą, jedynym dostępnym mu sposobem na zaspokojenie pragnienia było wejście za wszelką cenę do zamkniętego sklepu. Klient nie miał świadomości popełniania przestępstwa. Szukał tylko znanych sobie środków na uspokojenie skołatanego systemu nerwowego. Nie zasługuje więc na więzienie, zasługuje natomiast na leczenie. W końcu jedno i drugie odbywa się na koszt podatnika, jako że klient, co zostało już podkreślone, znajduje się w stanie niewypłacalności. Doktor Weiss, choć wierny przysiędze Hipokratesa zabrał się za leczenie Nerki, uważał decyzję sądu za gruby błąd. Zdaniem Szymona doktor Weiss uznawał alkoholizm za chorobę tylko w przypadku Niemców. Auslen-derzy byli dla niego z definicji elementem kryminalnym i leczenie ich oceniał jako stratę czasu i pieniędzy. Dlate- ,, 68 20 wypuszczał dotąd Nerkę po kilku dniach, z niesłabnącą nadzieją, że następnym razem wpadnie pod pociąg albo umrze na serce zanim przywiozą go z powrotem. Teraz jednak istniało duże prawdopodobieństwo, że zakwalifikuje dżygita do leczenia zamkniętego, co praktycznie równoznaczne jest z więzieniem. Chyba że doktor Schwarz będzie innego zdania. W nim cała nadzieja. - Nie rozumiem - przyznał Leon - dlaczego nie chcesz, żeby cię wyleczyli? Nerka machnął ręką. - Fpeje - powiedział ze smutkiem. - Fpeje mi pfe-padną. Skończyli kaszkę i pozwolono im, pod kontrolą pielęgniarza, wyjść na korytarz na papierosa. Częstując towarzysza i przypalając mu (Szymon nie powstrzymał się od instynktownego wzdrygnięcia), Leon przyznał, że tajemniczy termin "fpeje" nic mu nie mówi. Nie dane mu było jednak zapoznać się z jego znaczeniem. W głębi korytarza pojawiły się bowiem dwie postaci, które całkowicie zaprzątnęły uwagę rozmówców. Obie zdradzały przynależność do płci przeciwnej, aczkolwiek okrywające je bezkształtne szlafroki starannie to ukrywały. Pierwsza, młodsza, przez swoją nadzwyczajną szczupłość i bladość wydająca się jeszcze dzieckiem, trzymała przed sobą obie ręce w utrwalonym za pomocą bandaży i drucianych szyn geście modliszki. Bez najmniejszego skrępowania podeszła do palących i poprosiła o ogień. Postępująca za nią dziwnym, jakby tanecznym krokiem starsza pensjonariuszka miała, jak się okazało, ten sam interes, tyle że oprócz ognia zażyczyła sobie także papierosa. Leon wyciągnął w jej kierunku paczkę i zapalniczkę nie ufając na tyle stałości swoich rąk, by osobiście przypalić paniom upragnione Marlboro. Otrzy- 69 mawszy to, o co prosiły, obie oddaliły się bez słowa w głąb 9 korytarza. - Tam j ef t akf arium dla pań - wyj asnił niepotrzebnie Nerka. - Te ftarfą to ja dób we znam. To Lola. Lola tanferka. Leon chętnie dowiedziałby się czegoś więcej o Tancerce i Modliszce, ale mówienie sprawiało Szymonowi ból. Stwierdził tylko, że na bliższe zapoznanie się i tak będzie czas, jako że w s'wietlicy, kiedy już ich wszystkich wypuszczą z akwarium, nie ma nic innego do roboty jak rozmowa. Mimo swoich obrażeń Szymon czuł się najwyraźniej u siebie. Pozdrawiał przechodzące pielęgniarki skinieniem głowy i takim uśmiechem, na jaki było go stać, pomagał w przesuwaniu łóżek na kółkach i w przenoszeniu worków z brudną pościelą, rozpoznawał niektórych pojawia-1 jących się na korytarzu braci w cierpieniu (albo już w uldze) i w ogóle sprawiał wrażenie zadowolonego z losu. Dla Leona wszakże cała sytuacja, w jakiej się znalazł, nosiła znamiona niepokojącej nowości. Ogólne osłabienie sprzyjało wyrzutom sumienia i z jakąś nie pozbawioną masochistycznej przyjemności goryczą konstatował jak nisko upadł. Przy całym ładzie i naturalności otoczenia nie potrafił się powstrzymać od przykrych porównań z hotelami, w których bywał i ludźmi, których spotykał, tak odmiennych od pomieszczeń i towarzystwa, w którym się znalazł. Świeże wspomnienie Joy z minionej nocy, tak nierzeczywistej i dalekiej, skłaniało go do ponurego przekonania, że tamten świat został mu już zabrany na zawsze. Z własnej woli (czy raczej jej braku) wybrał ten i musi się z wyborem pogodzić. Zdał sobie sprawę, że największym wstydem przejęło go porównanie przez Nerkę miejsca, w którym przeby- 70 wali, do życia w komunizmie. Oto on, uważający się dotąd jeśli nie za najważniejszego, to jednak oddanego sprawie przeciwnika systemów totalitarnych - dobrowolnie wyrzekł się samodzielności, odpowiedzialności, decydowania o swoim dziś i jutro, pamiętania o wczoraj, w zamian za poczucie bezpieczeństwa, świadomość, że ktoś się nim będzie opiekował, obserwował go, decydował za niego co i kiedy i jak ma robić, żeby nie wyrządzić sobie krzywdy. Szymon, jako osobnik mało skłonny do głębszych refleksji, widocznie się nie przejmował takim poniżeniem, ale też został tu dowieziony przez stróżów prawa i porządku. Jako taki mógł się uważać za ofiarę przemocy, o czym świadczyła jego troska o niepojęte "fpeje". On zaś, taki wymowny i przekonywający podczas niezliczonych konferencji i dyskusji o konieczności prawa jednostek i narodów do samostanowienia, osobiście dowiódł swoim zachowaniem, że nie da sobie rady bez pomocy odpowiednich instytucji i że mimo dojrzałego wieku w pewnych, skądinąd przyjemnych, sytuacjach jest bezradny jak dziecko. Ogarnięty przemożnym pragnieniem samobiczowa-nia, podzielił się tymi niewesołymi refleksjami z towarzyszem, żałując, że los nie przydzielił mu inteligentniejszego spowiednika. - Łufać to! - machnął ręką Nerka - jak fcę flać, to flam. Jak mnie tfesie, to fię odtrufam. Mufę miecz siły, weby dalej wyć. Fięts rowie co kawą. Jakby na potwierdzenie tej deklaracji przekonań dobrotliwa pielęgniarka, widząc, że dopalili już swoje ustawowe porcje nikotyny, zapędziła ich z powrotem do akwarium. W przejmującym czystością dziennym świetle Leon f zauważył, że pozostali lokatorzy tego pomieszczenia do- 71 stosowali się do jego warunków z pogodnym fatalizmem. Niektórzy nadal leżeli w łóżkach oddając się rozkoszom jednoczesnej obecności we śnie i na jawie. Inni, w pozy. cji półsiedzącej oparci o wygniecione poduszki, sączyli rumianek tak, jak w innych okolicznościach sączyliby zapewne bardziej szlachetne trunki. Starszy jegomość przy oknie oddawał się skrupulatnemu przeszukiwaniu swoich szarożółtych włosów za pomocą szarożółtych palców i wkładaniu w zamyśleniu do ust tego, co znalazł. Nikt nie zdradzał ochoty do rozmowy ani do publicznego obnażania swojej duszy, co sprawiało, że salę wypełniała skupiona cisza wielu prywatności. Gdyby nie blady koloryt ścian i pościeli, można by powiedzieć, że znajdowali się w ekskluzywnym londyńskim klubie dla dżentelmenów. Leonowi nie pozostało nic innego, jak dostosować się do panujących w nim reguł. Widząc, że Szymon zwany Nerką zajął się szczegółowymi oględzinami swoich obrażeń, wrócił na swoje łóżko, podłożył dłonie pod głowę i oddał się własnym, cichym cierpieniom. Rozdział 5 poświęcony w całości kobietom z ich rzadko oglądanej publicznie strony oraz skutkom egzystencjalnych rozważań na temat szminki Lorraine nie pamiętała, albo nie chciała pamiętać, niczego, co się z nią działo od niefortunnej próby lotu do ponownego nałożenia szminki. Wystarczyło jej zdać sobie sprawę, że doświadczyła niewyobrażalnej męki, a ona nie lubiła się męczyć; swoją wyobraźnię zaś uważała za nieograniczoną. Niestety szminka była pożyczona. Gdy przyzwoliła już sobie na świadomość, zobaczyła nad sobą kobiecą twarz, suchą i pomarszczoną jak zrzucona skóra węża. Na łuszczącej się powierzchni zaznaczono jednak kredką i pomadką (choć z zupełną obojętnością dla sztuki makijażu) miejsca, gdzie powinny znajdować się usta, oczy i brwi. Ten prymitywny rysunek o tyle nie miał sensu, że usta, oczy i brwi tak dalece wtopiły się w resztę twarzy kobiety, że z powodzeniem mogły znajdować się zupełnie gdzie indziej, bez wpływu na jej wyraz, czy raczej jego brak. - Taka skórka, taka skórka - odezwały się szmin-kowe usta z czymś w rodzaju uznania. - Fruwało się pięknotko, co? Zaskoczona celnością diagnozy i nagłym lękiem, że nadal patrzy w lustro, Lorraine uniosła się na łokciach. Właścicielka niezwykłej twarzy odsunęła się od jej łóżka Płynnym, półkolistym ruchem, jakby wykonywała figurę 73 jakiegoś tańca. Odsłoniła w ten sposób stojącą w głębi sali wychudzoną dziewczyninę o rękach składających się do modlitwy. Z przykrym szczękiem otworzyły się jakieś drzwi. - Chciałabym się ogarnąć - powiedziała wbrew sobie Lorraine. Tak naprawdę chciałaby opaść na poduszki i zanurzyć się z powrotem w najstraszniejsze choćby odmęty, ale w obecności świadków taka możliwość już nie istniała. Skóra Węża wykonała kilka tanecznych pas pomiędzy łóżkami. - Ogarniaj się, ogarniaj, pięknotko - zatoczyła rękawem szlafroka pełne koło zachwalając dostępne im luksusy. - Tam jest łazienka. Z prysznicem musisz niestety poczekać. Mogłabyś sobie zrobić krzywdę. Ale jak poprosisz siostrę Korę, to może ci pomoże. Kora wie, że piękna kobieta raczej zrobi sobie krzywdę, żeby znowu poczuć się piękną - rękaw szlafroka założył pasmo suchych włosów za ucho, wypuszczając z nich delikatne konfetti łupieżu - niżby miała być nadal nieszkodliwie brzydką. - Usta wykonały coś w rodzaju przewrotnego uśmiechu. - Ciekawe. Ciekawe, co? Zrobić coś złego, żeby czuć się dobrze, czy coś dobrego i czuć się źle? Wytłumacz to lekarzom, wytłumacz wszystkim, co ci dobrze życzą! Otoczona chrapliwym monologiem Lorraine ostrożnie, krok za krokiem, pokonywała odległość dzielącą ją od lustra i umywalki. Po drodze minęła stojącą w drzwiach pielęgniarkę, której obojętna, zmęczona twarz informowała wszem i wobec, że nie jest siostrą Korą. - Ogarnij się, ogarnij - powtórzyła Skóra Węża. - Masz ten lokal dla siebie. My sobie pójdziemy na dymka. Ale, ale! Przecież ty, biedaczko, nic nie masz! Tu jest cała moja uroda - rękaw podsunął pod nos Lorraine wymię- tą, lepką kosmetyczkę ze skaju. - Możesz używać czego chcesz. Chodź, Pixie. W takich chwilach kobieta woli być sama. Rozmodlona młódka wysunęła się na korytarz krokiem początkującej zakonnicy. Lorraine, nie zwracając uwagi na usłyszaną dopiero co złośliwość, dotarła do łazienki. Spojrzenie w lustro przekonało ją na tyle, na ile mogło, że wygląda kiepsko, ale nie fatalnie, oraz że spowita jest w wysoce niewygodny, zawiązywany na plecach fartuch o odstręczającym zapachu. Wysupłując się z niego starała się opanować panikę na myśl o nieskończonej ilości czekających ją zadań. Sprowadzić sobie z domu rzeczy, kto ma klucze, pewnie ten prawniczyna, nie, do niego nie będzie dzwonić, trzeba poprosić siostrę (jak ona miała na imię, nie ta w drzwiach, ta podobno piękna?), zadzwonić do Samuela, zanim ktoś inny to zrobi, nie to na nic, na pewno w tej chwili odbiera kolejny telefon z tą samą sensacją podawaną tonem troski i współczucia, podziękować jednak prawnikowi, ale tak, żeby nie poczuł się wierzycielem jej wdzięczności, porozmawiać z lekarzami i wynieść się stąd jak najprędzej, stać j ą przecież na dowolną, porządną klinikę z widokiem na górskie jeziora, ale po kolei, najpierw się umyć... Sprawiło jej niespodziewaną przyjemność, że może jednocześnie myśleć i dokonywać ablucji, przyjemność podszytą przykrym zdziwieniem, że proste czynności, które zwykły przychodzić jej bez trudu, automatycznie, wymagają teraz każdorazowego przypomnienia sobie co po czym i jak. Mimo to, kiedy już obmyła się jak mogła przy umywalce, uznała ten fakt za osobiste zwycięstwo i sygnał powrotu do zdrowia. Zawartość taniej kosmetyczki popsuła jej nieco poprawiające się samopoczucie. Nie odważyła się użyć 74 75 szczoteczki do zębów, a tandetny zapach dezodorantu » przylgnął do jej ciała jak cudza skóra. Zawahała się przed sięgnięciem po równie tandetny puder i jaskrawą szminkę. Wyobraziła sobie, że nakładając sobie te kosmetyki upodobni się do ich właścicielki. Zaraz jednak skarciła się za tę wizję. Niejednokrotnie przecież potrafiła stać się kimś' innym, jeśli jej na tym zależało. To znowu tylko kwestia wyobraźni. Stara jędza miała z całą pewnością dobre intencje, a jedynie brzydota i ubóstwo przydały jej pozorów złośliwości. Jeśli teraz Lorraine nie skorzysta z darów (czy pożyczki), to uraza może zrodzić prawdziwą wrogość. Obiecała sobie, że jak tylko odzyska własne kosmetyki odwdzięczy się Wężowej Skórze po królewsku. W końcu miała w swoich żyłach wystarczająco dużo błękitu. Efekt makijażu wstrząsnął nią jednak do tego stopnia, że przez chwilę zastanawiała się nad jego usunięciem. Ofiara wydawała się zbyt wielka, cena kobiecej solidarności zbyt wygórowana. To znowu to samo - myślało się jej, kiedy siedziała już na łóżku opiłowując sobie paznokcie podrdzewiałym pilniczkiem (Skąd te Pęknięcia i zadziory? Dopiero co byłam u manikiurzystki) - problem wdzięczności. Pomiędzy wulgarną szminką ofiarowaną jej przez tańczącą jędzę a milionami od Samuela nie było w istocie żadnej różnicy. Obezwładniające ją dary, na które nie zasłużyła, ale które przyjmowała, bo ich potrzebowała albo pragnęła. I tak, jak nie mogła pokochać Samuela za świat rzucony jej do stóp (cóż to za miłość w zamian za coś, co dla niego było potwierdzeniem własnej potęgi i szczodrości) - nie mogła sobie wyobrazić (mimo nieograniczonej wyobraźni), że pokocha to załupieżone babsko. Wdzięczność nie kocha. Kocha się tych, którym się daje. Albo daje się tym, których się kocha. A ona nigdy nic ni- 76 nie dała. Nie miała okazji dawać nawet sobie, żeby siebie tak naprawdę pokochać. Wszystko zawsze jej dawano, chciała, czy nie chciała. Przeważnie zresztą chciała, czemu nie? Owszem, czasem dawała siebie. Nawet częściej, niż czasem. Ale, podobnie jak wielu innym, wydawało się jej, że siebie dawać najłatwiej, bo tego jakby nie ubywa. Zawsze jest pod ręką, do chwili, kiedy okazuje się, że nic już nie zostało. Niestety, szminka była pożyczona. - No proszę, no proszę, inna osoba! Wreszcie kobieta! - Zamyślona Lorraine nie zauważyła powrotu swojej tańczącej wierzycielki. - Prawdziwa księżniczka, prawda, Pixie? - Blada zjawa potwierdziła swój zachwyt przemianą. Sama nie miała makijażu, co doskonale pasowało do jej modlitewnej pozy. - To nie jest zwykła szminka. Dostałam ją od swojego starego na dwudziestolecie ślubu! - Taniec nabrał dynamiki, wypełniał sobą teraz całą salę, od ściany do ściany, od okna do drzwi. Nie był to w zasadzie taniec, tylko osobliwe zawijanie biodrem, trochę lubieżne, a trochę kalekie, tak czy owak obrzydliwe. - I pomyślcie sobie, że pamiętał, żeby włożyć mija do kosmetyczki, kiedy mnie tu wysyłał! Pomyślcie sobie. To jest mężczyzna na żyć . Tak mnie kocha. Szczęśliwa małżoiu przysiadła na łóżku na przeciw Lorraine. - Niejeden, niejeden wykręciłam mu numer, a on kocha. Nie, żebym go wystawiała na próbę, albo żeby lubił, jak mu wykręcam numery. Jak się napiję, to samo mi tak wychodzi. Wiesz, pięknotko, pozostałości szalonej młodości. Lorraine odłożyła pilnik. Skończyły się jej paznokcie do pielęgnowania, a poza tym rozumiała, że pożyczo- 77 na szminka zmusza ją do wysłuchania opowieści. zwykle mogła dać w zamian tylko siebie. - Teraz już może nie bardzo widać - oświadczyła Wężowa Skóra tonem nakazującym zaprzeczenie, że skądże, widać, widać, pewnie że widać - ale byłam sławną tancerką. Może słyszałaś. Lola. Lola Montez. Oczywiście nie tamta Lola Montez. Musiałaby teraz mieć ze sto pięćdziesiąt lat. Tyle nie mam - kokieteryjny śmiech wytrząsnął na szlafrok kolejną sypką kaskadę. - Ale kiedy zaczynałam karierę, mój powiedział "prawdziwa Lola Montez. Godna królów!" I wyjaśnił mi, że była kiedyś taka irlandzka dziwka, która zrobiła karierę w Europie. Udawała Hiszpankę, tańczyła hiszpańskie tańce, wiesz: pa-parara! Pa-parara! W obcisłych trykotach, tak, że wszyscy faceci zastanawiali się kiedy jej wyskoczą cycki od tego rytmu. No i przychodzili i się wgapiali i klaskali, wołali o bis, żeby nie przegapić tego momentu. Żeby potem opowiadać, że to oni właśnie byli na sali wtedy, kiedy jej te cycki wyskoczyły. Teraz to żadna atrakcja, ale wtedy wszyscy chcieli to zobaczyć, królów nie wyłączając. Pewnie było w niej coś, w tej Loli. Tu w Bawarii ten taniec przyniósł jej majątek i władzę. Stary Ludwig, nie ten od Wagnera, wcześniej, zupełnie dla niej stracił głowę. Zdaje się niewiele tam było do stracenia, ale jednak. Tyle mi powiedział mój Erich, pomacał mnie i uznał, że też mam świetne cycki. Bo miałam. Był moim agentem, potem dopiero żeśmy się hajtnęli. Tańczyłam w najlepszych klubach w Europie. Babaloo, Stardust, Ficky-fick, gdzie chcesz. Może nie dla królów, ale jacy tam teraz królowie. No, to sobie możesz wyobrazić, jakie to było życie! Szampan, gorące kąpiele w najlepszym towarzystwie, prezenty. Erich nigdy niestety nie był za przystojny, raczej z wyglądu taka bardziej małpa, ale bardzo o mnie dbał. 78 _: jak już dbał za bardzo, odganiał wielbicieli, zabierał Liń szampana, wydzielał pieniądze, to się nauczyłam robić mu te numery. Jak się napiłam, nic mnie nie mogło powstrzymać! Szłam sobie tańcząc po Champs Elysees i rozbierałam się, bo mam taki temperament, że się rozbieram jak tańczę, a on lazł za mną i zbierał te buty, rękawiczki, etole, i zawsze zjawiał się ktoś, kto chciał się mną zaopiekować. Erich oczywiście mówił, że to on się mną zaopiekuje, aleja z kolei mówiłam: "Nie znam tego pana, ale tobie chłopcze chętnie oddam się w opiekę!" Mężczyźni lubią, jak się do nich mówi "chłopcze", a jeszcze bardziej, jak się im oddaje w opiekę. Ale rzecz jasna nikt się mną nie opiekował tak, jak Erich, więc zawsze do niego wracałam. W końcu poszedł po rozum do głowy, jak ten Ludwig, i zaczął mi pozwalać na wszystko pod warunkiem, że będzie w tym brał udział. Więc żeśmy się przez parę łat świetnie bawili razem. Tyle, że mam ten hiszpański temperament, a z mego chłopca żaden król i parę razy się przestraszył, że mu coś zrobię. Bo jak się napiję, to się robię taka dzika, mężczyźni to lubią, ale w miarę, a gdzie u kobiety miara, jak się napije? Więc mnie tu zaczął przysyłać, jak uznał, że się robię za dzika. Ale zawsze kulturalnie, z miłością. Kocha mnie ten Erich. A już po tym wypadku - Tancerka klepnęła się z pogardą w wysunięte biodro - kiedy przestałam tańczyć, to się zrobiłam jeszcze bardziej dzika, jak się napiłam. Ale to nieprawda, że chciałam Ericha zarżnąć. To sobie wymyślił Franz, bo nie chciałam mu dać dupy. Piliśmy razem, Erich, Franz i ja, stara paczka, jeszcze z czasów Babaloo i Erich się położył spać. A Franz do mnie. To ja w niego butem. Raz, drugi, a on tylko: "Lola, Lola, nie bądź taka Montez!" i do mnie z łapami. Więc ja za nóż i za kanapę, na której spał Erich. A Franz w krzyk: "Erich! Erich! Wstawaj, Lola chce 79 cię zarżnąć!" l Erich się obudził, bo nie wypił tak dużo f i zobaczył mnie nad sobą z nożem. I wcale nie uwierzył Franzowi, tylko znowu mnie tu przywiózł. Z rzeczami. I nie zapomniał o tej szmince na dwudziestolecie. Wiec rozumiesz pięknotko, że nosisz na ustach znak miłości! Wężowa Skóra wstała, zakręciła parę razy biodrem i powiedziała z naciskiem: - Najważniejsze w życiu, to być kochaną. Z niewiadomych powodów ta nieszkodliwa pointa wywołała gwałtowną przemianę w milczącej dotąd mniszce. - Gadasz dziurą w dupie, a srasz gębą! - zgięte w łokciach ręce wystrzeliły pod sufit na tyle, na ile pozwalały im na to szyny i bandaże. - Wciskaj swoje gów-niane prawdy komu innemu albo je sama łykaj! Jezusie słodki, już nie mogę tego słuchać! Pixie zaczęła krążyć wokół Loli, a jej bledziutka twarzyczka pokryła się sinożółtymi plamami. Przy całej swojej szesnastoletniej delikatności dziewczyna stała się w napadzie furii groźna, zwłaszcza biorąc pod uwagę usztywnione kończyny. Lola mimowolnie starała się uniknąć ciosów, które jeszcze nie padły, wykonywały więc obie rodzaj upiornego, a zarazem groteskowego tańca. Rozwścieczone jaszczurki - pomyślała Lorraine - nad padliną czegoś tak bezcielesnego jak krucha solidarność w nieszczęściu. - A więc panienka pokazuje ząbki? Pokazuje ząbki, tak? - syczała tancerka pomiędzy jednym unikiem a drugim, podświadomie wykorzystując zasoby kunsztu nabytego w sławnej młodości. - Ty kurewko mała, ty szparo mleczna, ty chcico zasmarkana! Uderz starą kobietę za matczyną troskę! Wytęż swój piździ móżdżek jak mnie ukarać za wszystko, co dla ciebie zrobiłam! 80 Mimo przyznania się do dojrzałego wieku Lola wyraźnie odmłodniała pod presją wyzwania i Lorraine mogła ją sobie doskonale wyobrazić w jakimś nocnym klubie, wyzywającą na pojedynek każdą rywalkę ku uciesze męskiej publiczności. - Sram na troskę! Sram na matkę! Sram na starość! - piszczała młodsza jaszczurka, dławiąc się jednocześnie przepełniającym ją jadem bezsilności. Po czym wypluła go z siebie w jednym, gwałtownym, niekończącym się strumieniu nieczytelnych słów i zwrotów, który - choć niezrozumiały - z pewnością był esencją przekleństw i obelg. Każde pokolenie ma własny język, którym wyraża żal do świata. - Schwester! -wrzasnęła Lola w nagłym przypływie paniki. Lorraine zdała sobie nagle sprawę, że jest chłodną obserwatorką tej walki na śmierć i życie. Wydało jej się to zawstydzająco niewłaściwe. Pchana niespodziewanym przymusem czynienia dobra podniosła się z łoża wygodnej boleści i wyciągnęła ramiona do oszalałej mniszki. - No, maleńka... Źle wybrała chwilę na okazywanie czułości i sianie zgody. Pixie robiła akurat półobrót w jej stronę i jedna z usztywnionych w geście pokuty rąk (kojarzących się teraz raczej z pozycją atakującego boksera) trafiła Lorraine w kącik ust. Cios był raczej przypadkowy i niezbyt silny, ale wystająca spod bandaży końcówka szyny zagłębiła się we wrażliwe ciało jak tępa szpada. Lorraine poczuła smak krwi. Przesunęła dłonią po wargach, ale zobaczyła na niej tylko obrzydliwie rozmazaną szminkę. Pixie, rozzuchwalona pierwszym kontaktem z przeciwnikiem, obróciła całą swoją rozżaloną wściekłość przeciw niej. Nie traciła już resztek energii na skomplikowane, nastoletnie bluzgi. Z za- 81 ciśniętym pyszczkiem i czarnymi, nieruchomymi oczkami skupiła się na wyprowadzaniu ciosów. Lorraine znalazła się w znacznie gorszej sytuacji niż Lola. Nie miała żadnego doświadczenia w tego rodzaju starciach, naturalnej czy nabytej taneczności ruchów (zwłaszcza na trzeźwo), a nawet gdyby je miała, brakowałoby jej miejsca na odpowiednią prace nóg i torsu. Dała się zapędzić w narożnik pomiędzy dwoma łóżkami i jedyne, co jej pozostało, to zasłonić twarz i czekać na gwizdek. - Schwester! - krzyczała Lola, podskakując w przejściu między rzędami łóżek. Rozległ się szczęk zamka i pokój wypełnił się ludźmi. Zwłoka w nadejściu odsieczy dawała się łatwo wytłumaczyć. Choć akwarium dla kobiet dysponowało takim samym oknem z poziomymi roletami jak jego męski •. odpowiednik, to w chwili starcia w dyżurce znajdowała się surowa siostra Inge. Nieodrodna wielbicielka i uczennica doktora Weissa uważała, że ludzkie śmiecie znajdujące się nie wiedzieć za jakie grzechy pod jej opieką nie zasługują na więcej niż utrzymanie przy życiu, a i to nie wiadomo po co. Gruba szyba tłumiła dźwięki, więc zawsze mogła odeprzeć ewentualne zarzuty o zaniedbanie obowiązków stwierdzeniem, że zajęta komputerową ewidencją, nie zauważyła rodzącego się konfliktu. Dopiero kiedy siostra Kora usłyszała z korytarza wezwanie o pomoc i sama przywołała posiłki, można było pomyśleć o interwencji. Pixie została obezwładniona, przywiązana do łóżka i nakarmiona pastylkami. Następnie siostra Kora i doktor Schwarz, który właśnie rozpoczynał dyżur, zajęli się jej rękami. Trzeba je było odbandażować i stwierdzić, czy dziewczyna nie uszkodziła sobie przegubów, tak osłabionych wielokrotnymi nakłuciami, że 82 niezdolnych do samodzielnego podtrzymywania przedramion i dłoni. - Mama mnie kocha, tata mnie kocha, brat mnie kocha, Jiirgen mnie kocha i co mi z tego? - płakała Pi-xie, przechodząc pod wpływem tych zabiegów i pigułek ze stanu agresji w kojący żal nad sobą. Nieważne być kochaną, nieważne, że ktoś kocha, nic nie jest ważne, ja chcę umrzeć, czemu nie mogę umrzeć, ja proszę, żebym umarła, wybaczam wam! - Najpierw sobie pośpisz, kochanie - siostra Kora przyłączyła się do grona nieważnych dla dziewczyny dawców miłości i poklepała ją po policzku. - A teraz zobaczymy, co z twoją ofiarą. - Coś takiego, coś takiego - mruczała w oburzonym zdumieniu Lola Montez, ale w obecności lekarza i pielęgniarki powstrzymała się od dłuższego komentarza. Przestała nawet tańczyć i na tle rozświetlonego świata za oknem wyglądała na uosobienie niewinności. Siostra Kora pochyliła się nad skuloną w kącie Lorraine. Naprawdę była ładna. Z gęstymi, czarnymi włosami o kasztanowym połysku, z uważnymi, owalnymi jak kieliszki koniaku oczami, z południową cerą, nie wyglądała na anioła dobroci, ale na kogoś, komu niewiele trzeba, by nim zostać. W jej ruchach i wyrazie twarzy, w nieposkromionych iskierkach wokół czarnych źrenic było jednak coś, co kazało przypuszczać, że równie blisko jej do szatańskich pomysłów na życie. Lorraine z miejsca nabrała do niej zaufania. - Nic mi się nie stało, siostro - podniosła się o własnych siłach i usiadła na łóżku. - Miałabym jednak prośbę. - Za chwilę, kochanie - uśmiechnął się szatański anioł z łagodną stanowczością. - Najpierw przemyjemy i śliczną buzię. 83 W ten sposób szminka Loli, znak miłości cierpliwe-go Ericha, znalazła się za pośrednictwem pachnących, wilgotnych chusteczek w kuble na śmieci. Razem z błękitną krwią książąt Lotaryngii. Obserwując dokonywane na niej zabiegi, Lorraine nie mogła nie zauważyć wyrazu twarzy siostry Kory podczas zmywania szminki. Nie zwracając uwagi na urażony wzrok Loli wyjaśniła więc urywanymi zdaniami, że nie ma tu nic własnego, nawet kosmetyki musiała pożyczyć, czy więc siostra nie byłaby tak łaskawa, za osobnym wynagrodzeniem oczywiście, wybrać się po dyżurze do apartamentu w Europahaus i przynieść jej parę najniezbędniej-szych rzeczy. Lorraine napisze jej karteczkę do portiera. Tyle, że sprawa jest skomplikowana i delikatna, otóż ona, Lorraine, nie ma kluczy do mieszkania, prawdopodobnie są w posiadaniu jej prawnika, więc najpierw trzeba się udać do niego i je wydobyć, ale tak, żeby nie przyszło mu do głowy odwiedzać jej tutaj, sama siostra rozumie... - Oczywiście, kochanie. - Siostra Kora najwyraźniej nie miała problemów z kochaniem każdego, kto znalazł się w jej mocy, obojętnie którą stroną swej dwoistej natury. Po jej wyjściu Lola natychmiast się ożywiła. Widząc, że ma zamiar obszernie skomentować po swojemu to, co zaszło, Lorraine zamknęła oczy i udała, że śpi. Gderliwy głos gwiazdy Babaloo i cichnące jęki spętanej mniszki nie przeszkadzały jej w niedbałej żegludze bez celu po rozkołysanych myślach. Niezwykła ta Kora. Co ona tu robi, w takim miejscu? Z pewnością stacją na więcej, zasługuje na więcej, niż wycieranie krwi, śliny i ekskrementów, cielesnych płynów nieszczęścia (to ładne; czy od kogoś to usłyszałam?) z obcych twarzy i tyłków. Może zarabia tym na życie, albo na studia, może studiuje medy- 84 cynę i skierowano ją tu, żeby się sprawdziła, żeby wiedziała, co ją czeka, żeby miała jeszcze szansę wycofania się. Albo traktuje tę pracę jako pokutę za jakieś wymyślone przewiny? Czy można być winnym w tym wieku, z taką pogodną, uroczą buzią? Nie wygląda na winną. Wygląda na szczęśliwą. Można by się w niej zakochać. Samuel by się zakochał i raz dwa wykończył swoją miłością, tak jak mnie. Ja bym się mogła w niej zakochać. Ale czy można pokochać osobę szczęśliwą? To tak, jak dorzucać swoje chaotyczne, grafomańskie rymy do skończonego, doskonałego wiersza. Psuć doskonałość, przepełniać pełnię. Tylko nie chodzi mi o miłość egoistyczną. O pożądanie i chęć posiadania czyjegoś szczęścia na własność. Czy aby naprawdę nie o to mi chodzi? Zdobyć ją, posiąść i nauczyć latać... Poczuła podniecenie, skurcz w pachwinie, wyobrażając sobie, jak naciera magicznym kremem młode ciało Kory. Nie. Tym razem będzie inaczej. Zmuszę się do miłości czystej i bezinteresownej, dającej wolność wyboru, pozbawionej zazdrości i chęci uczestnictwa. Czy mogę się zmusić do takiej miłości? Czy w ogóle do miłości można się zmusić? A jeśli uwiodę Korę nawet nie chcąc tego, bo ona nie zrozumie sensu mojej ofiary, odbierze jako swoją szansę i porzuci dla mnie swoje proste szczęście? No cóż, każdy odpowiada za swoje wybory. Ale z drugiej strony, jeżeh' zmuszę się do miłości ofiarnej, czy nie zakocham się tak rozpaczliwie, że unieszczęśliwię siebie? Jak sobie wytłumaczę, że jej szczęście, a moje nieszczęście, to właśnie szczęście, do którego dążyłam? Tu wątki tak się zaplątały, a myśli zawirowały, że Lorraine naprawdę usnęła, nie czując na sobie jaszczur-czego wzroku Loli. - Pieprzone lesby - burczała tancerka, pozbawio-na publiczności. 85 Kiedy sen minął, szczęśliwie pozbawiony snów, by} już późny wieczór. Lorraine skojarzyła najpierw niebieską, nocną jarzeniówkę, potem nieruchomą sylwetkę Pi-xie na łóżku pod ścianą. Zagięte w łokciach ręce unosiły się ku sufitowi w geście automatycznej, beznadziejnej suplikacji. Spod ciemnego okna dochodziły jakieś subtelne szelesty. Przy łóżku Lorraine stała pękata, otwarta torba. Natomiast przy stole, czarnoniebieska jak czarownica z komiksu, Lola grzebała w kosmetyczce od Gaultiera. Krokodyla skóra lśniła jak żywa w jej matowych łapach. Tancerka wąchała perfumy, otwierała słoiczki z kremami, bezsensownie w panującym półmroku wpatrywała się w odcienie różów i pudrów. Mamrotała przy tym jakieś potężne zaklęcia: Yichy, Guerlain, Dior... W pewnej chwili trafiła na szminkę. Ściągnęła z nabożnym skupieniem nasadkę, która wydała z siebie delikatny, prawie ludzki szept, przekręciła sztyfcik i z tulejki wysunął się, jak u podnieconego psa, mięsisty, zaostrzony koniuszek. Zaczęła wodzić nim z rozkoszą po wargach, wpatrzona w ciemność za oknem, w nieistniejące lustro. - Możesz ją sobie wziąć, Lola - odezwała się Lorraine - Jest twoja. Wymalowana Lola spojrzała na nią niemal z wściekłością. Potem bez słowa zamknęła szminkę i schowała do kieszeni szlafroka. Lorraine opadła na poduszkę, czując się tak, jakby ofiarowała komuś cały świat i zupełnie nie zasługiwała z tego powodu na wdzięczność. l Rozdział 6 o wątpliwej przyjemności , zanim wróci do normalnego rozkładu swoich zajęć i zwykłych miejsc pobytu. To mu dawało aż nadto czasu, by zdobyć odpowiednie środki na Wejście w jej towarzystwo. Bożyłło wiedział jak to osiągnąć. Porządkując notatki uśmiechnął się lekceważąco na myśl o innym, jakże prostym manewrze, który dopiero co wykonał na prośbę tego knajaka. Przypomniał sobie, 2 jakim przejęciem biedna kurewka, Perła Mać, wyda- 157 wała mu marynarskie worki Szymona. Jak zastrzegaj się, że do nich nie zaglądała, ale że są tak ważne dla Nerki, że to cała jego przyszłość, że ona dla niego wszystko, i tak dalej i tak dalej. Dwa razy kazała mu powtórzyć ten idiotyczny wierszyk-hasło, znak rozpoznawczy zanim zdecydowała się mu uwierzyć i powierzyć "skarby". Bożyłło oczywiście zajrzał do worków, kiedy tylko przywiózł je do swojego mieszkania i zgodnie z oczekiwaniami znalazł w nich po prostu ciuchy: kurtki i dżinsy, koszule zwędzone zapewne w jakiejś hurtowni, wygniecione i warte grosze. Cóż, każdy ma plany i marzenia na własną skale i na skalę środków, którymi dysponuje. Jego skala, skala Edwarda Bożyłły, była nieporównywalnie większa. Ród Bożyłłów nie sięgał korzeniami zarania dziejów, jak ród Lorraine, niemniej skrupulatny badacz bez trudu wyśledziłby ślady jego istnienia co najmniej trzysta lat wstecz. Ostatni z Bożyłłów nie zadawał sobie jednak bez potrzeby pytań o rodowody i parantele. Uważał je za bezproduktywne i nieracjonalne, zwłaszcza w powojennej Polsce, gdzie podobne poszukiwania narażały na przykrości albo śmieszność. Żyłka unikał przykrości i nie lubił czuć się śmiesznym. Trzy wieki istnienia na tym świecie Bożyłłów nie miałyby dlań żadnego znaczenia, gdyby nie jeden, ostatni już, materialny ślad dawnej świetności, który znalazł się w jego posiadaniu. Był to obraz. Pamiętał go od najwcześniejszego dzieciństwa. Przedstawiał młodą kobietę, która z wyrazem obrzydzenia na twarzy ucinała głowę leżącemu mężczyźnie. Właściwie "odrzynała" byłoby właściwszym określeniem, bo narzędzie, którym się posługiwała przypominało kuchenny tasak albo dużą maczetę, a krew spod ostrza tryskała grubymi jak warkocze strumieniami. 158 Niewykluczone, że fascynacja tą okrutną sceną wpłynęła na późniejszy stosunek małego Edka do kobiet, choć szybko dowiedział się od ojca, że obraz przedstawia akt bohaterstwa. Piękna Judyta uwiodła wstrętnego Holofer-nesa, po czym ucięła mu głowę, żeby ocalić swój kraj. Podstęp uzasadniony słusznością sprawy, okrucieństwo w szlachetnym celu, oto uniwersalny, choć moralnie dyskusyjny przekaz płótna. W okresie dojrzewania młody Edward nie mógł zrozumieć Holofernesa. Przyjąć ofiarowane mu przez Judytę wdzięki - proszę bardzo! Ale żeby od razu tak jej zaufać, żeby przy niej usnąć? Jemu to się nigdy nie przydarzyło, choć głównie ze względu na warunki lokalowe, w jakich przyszło mu odkrywać tajemnice płci. Nie zgłębiał ich z nadmierną gorliwością, bowiem życie płynęło mu wartko w kilku równoległych, silnych ( nurtach. Trenował szermierkę i żeglarstwo, czytał wszystko, co mu wpadło w ręce, a co miało charakter niepodważalnego rozumowo faktu, a nie mgławicowej fantazji. Wzorem wielu obywateli państwa niedostatku nauczył się własnoręcznie robić to, co w państwach dobrobytu robili wyspecjalizowani rzemieślnicy. Łatał sobie buty, naprawiał krany, szył ubrania, uprawiał stolarkę, remontował silniki i aparaty radiowe, słowem - stał się poszukiwanym omnibusem. Goszczono go wszędzie z ochotą, znosząc pogodnie rosnącą z roku na rok elokwencję. Najmilej mówiono o nim w klubie płetwonurków, do którego się zapisał w momencie, gdy zdał sobie sprawę, że tego jeszcze nie potrafi: jak wiadomo, pod wodą rozmawiać się nie da. W sumie pędził życie intensywne i ciekawe jak na warunki totalitarnego państwa, którego nienawidził za brak integralności. W życiu każdego dojrzałego człowieka przychodzi ^ Moment, kiedy najbliżsi odchodzą, pozostawiając na zie- 159 mi doczesne pamiątki swego istnienia. Tak się zdarzyło i z Bożyłłą. W ten sposób "Judyta zabijająca Holofernesa" ponownie znalazła się w kręgu jego zainteresowań. Będąc już człowiekiem konsekwentnym, racjonalnym i skrupulatnym Edward zabrał się za wycenę spadku. Jakież było jego zdziwienie, gdy dowiedział się, że jest prawdopodobnie w posiadaniu unikatu, zaginionej przed z górą dwustu laty pierwszej wersji obrazu Caravaggia pod tym samym tytułem. Niechęć Bożyłły do dzieła wzrosła niepomiernie. Cóż z tego, że posiadał płótno niemal bezcenne, że pisano o nim uczone rozprawy, że w jego skromnym mieszkanku pojawiali się specjaliści i koneserzy z dalekich krajów, skoro on, właściciel, nie miał z tego żadnych wymiernych korzyści? Zarabiał grosze jako trener florecistów, dorabiał sobie remontami u sąsiadów, a wieczorami wpatrywał się w scenę okrutnego, choć bohaterskiego mordu na nieszczęsnym Holofernesie. Podejrzewał, że Caravaggio nie lubił kobiet i chyba wiedział dlaczego. Wchodzący w swoją kobiecą, niekonsekwentną fazę komunizm pozwalał mu posiadać na własność cenny okaz, ale nie pozwalał mu go sprzedać. I jak każda kobieta - pozwalał mu ofiarować sobie ową cenność nie obiecując nic w zamian. Racjonalny umysł Bożyłły znalazł wyjście z tej upokarzającej sytuacji. W efekcie szeregu rozmów prowadzonych przyciszonym głosem podczas spacerów po stołecznych parkach, nadeszła z Rzymu oficjalna prośba do właściwych władz o wypożyczenie rzeczonego obrazu na wystawę monograficzną poświęconą! wielkiemu manie-ryście. Wystawa byłaby niekompletna bez dzieła przez tyle lat uznawanego za zaginione, a odkrytego przypadkiem w tak niespodziewanym miejscu. Zgoda właściciela, a zwłaszcza właściwych władz, byłaby dowodem poste- 160 pującego w Europie procesu odprężenia między blokami politycznymi, odprężenia, którego tak zagorzałym zwolennikiem jest strona polska. Była połowa lat siedemdziesiątych. Po odpowiedniej zwłoce zgoda została udzielona i obraz pojechał do Rzymu. A po kolejnej zwłoce Edward Bożyłło po raz pierwszy w życiu otrzymał paszport i udał się z ekipą florecistów do Kopenhagi. Pozostało mu tylko życzyć podopiecznym sukcesów sportowych, spakować torbę, poprosić o azyl polityczny i - po jego stosunkowo łatwym uzyskaniu - wybrać się do Włoch, by upomnieć się o swoją własność. Jako osobnik przewidujący i racjonalny nie sprzedał dzieła, mimo kuszących sześciocyfrowymi liczbami ofert. Złożył je w depozycie bankowym w Szwajcarii i zabezpieczył nim rozsądną pożyczkę. Dzięki niej mógł rozpocząć nowe życie drobnego biznesmena podróżującego po świecie w poszukiwaniu wszystkiego, co można tanio kupić, a nieco drożej sprzedać. Spłacając skrupulatnie kredyt z pierwszych, niewielkich zysków miał wrażenie, że bierze odwet za nieszczęsny los Holofernesa. Oto Judyta, chcąc nie chcąc, dawała mu żyć. Jak chce, gdzie chce i tym, czym chce. To, czym żył, dotąd mu wystarczało. Teraz jednak, kiedy w polu jego zainteresowań pojawiła się Lorraine, trzeba było sięgnąć do nadzwyczajnych środków. Bożyłło nie miał wątpliwości, że nadszedł właściwy moment, by zamienić Judytę namalowaną na Judytę z krwi i kości, z jej urodą, majątkiem i zagubieniem w wielkim świecie. Nie będzie, jak wszyscy jej potencjalni adoratorzy, łowcą pozycji społecznej i apanaży. Pojawi się u jej boku, jako równorzędny partner, odpowiedzialny i wypłacamy towarzysz rozrywek i obowiązków, nie oczekujący od niej ni- 161 czego, natomiast oferujący in-tegral-ność! Prawdziwy sens Okrągłego Pępka. Nie będzie musiał się jej przypominać. Zapamiętała go dobrze, widział to w jej oczach. Zna się przecież na kobietach. A zresztą w jej środowisku znajdzie się na ustach wszystkich, jako ten, który wywiózł z komunistycznej niewoli i sprzedał Europie zaginione arcydzieło Cara-vaggia. Bożyłło miał zwyczaj zastanawiać się długo, planować dokładnie, za to działać bez zwłoki. Zamiana przełomowej decyzji w czyn wymagała sporej ilości telefonów, paru listów nie wiadomo ilu konferencji z prawnikami, ekspertami i marchandami. Oznaczało to co najmniej kilka kosztownych podróży, które z właściwą sobie solidnością wkalkulował już w rachunek przedsięwzięcia. Przeprowadzka w inny świat wymagała zupełnie innego niż dotychczas podejścia do rozliczeń podatkowych, uznał też, że przydałoby się pozacierać za sobą niektóre ślady, choć i to wiązało się ze znaczącymi wydatkami. Ale trudno. Kto nie wkłada - nie wyjmuje. Im wcześniej zacznie się przyzwyczajać do wydawania prawdziwych pieniędzy, tym większe jego szansę na ostateczny sukces. Jakie szansę! Sukces jest pewny! Z właściwych przesłanek mógł wyciągnąć jedynie właściwe wnioski. Plan jest wo-do-szczal-ny! Rozdział 11 w którym okazuje się, że nawet trzeźwy umyśl ma niekiedy kłopoty z odróżnieniem ucieczki od pogoni Gdyby nie był trzeźwy, nigdy by mu się to nie udało. Postawił kołnierz kożuszka na sztorc i spokojnym krokiem wszedł w bramę, pod prąd przychodzących do pracy pielęgniarek, lekarzy, sprzątaczek, palaczy, kierowców i dostawców. Minął recepcję, kiosk z gazetami, maszynę z coca-colą, maszynę ze słodyczami i tablicę ogłoszeń. Otworzyły się przed nim wahadłowe drzwi. Przepuścił wchodzącą starszą panią, która uprzejmie mu podziękowała, spoglądając nań życzliwie, a nawet z pewnym zaskoczeniem. Uśmiechnął się do niej i pchnął szklane skrzydło. Ogarnęła go świeżość mrozu. Zimna wolność zakręciła mu łzami w oczach. Powiadają, że nikt nie oglądał wschodu słońca nad morzem na trzeźwo. Otóż on na trzeźwo dawno nie oglądał żadnej pory dnia nad morzem, w mieście, czy w górach. Znalazł się w zupełnie nowym dla siebie żywiole. Ten żywioł wymagał ruchu, szybkich świadomych posunięć, gotowości do wyboru i decyzji w każdej chwili. Wyostrzonych zmysłów i odwagi, jakie pojawiają się zazwyczaj po pierwszych trzech setkach. Zuchowatość podsunęła mu pomysł, żeby zawrócić i kupić w kiosku trzy piersióweczki. Zanim dojedzie do tfiiasta przygotują go na czekające tam wyzwania. Ale odmówił sobie tego wyczynu. Nie chciał wystawiać fartu 163 na próbę. Nie czuł się zresztą źle w swoim nowym wcieleniu, choć buty Leona cisnęły, a przykrótkie i przywą. skie dżinsy piły go w kroku. "Du meiner mesztige centałrus". Wizja siebie jako człowieka-konia bardzo mu odpowiadała. Miała w sobie szlachetną zwycięskość, którą, jak mu się zdawało, od dawna w sobie przeczuwał. Leon, siara, równy gość. Wszystko umie nazwać. To z tego czytania książek. I dobry człowiek. Jak ksiądz. Dał ubranie, pożyczył pieniądze, załatwił ze szpejami, o nic nie pytał. Tak naprawdę, to frajer. Aż się prosi, żeby go cyckać. Ale nie. Nie trzeba go cyckać. Cyckać frajera żaden honor. No i jeszcze się może przydać. Ani się spostrzegł, jak znalazł się na peronie i kupił w automacie bilet. Dopiero kiedy niebieski pasek wysunął się z gwizdem z aluminiowej szparki, zdał sobie sprawę, co zaszło. Gdyby był trzeźwy, nigdy by tego nie zrobił. Nadjechał pociąg pełen ludzi. Znów przepuścił kogoś mniejszego i starszego, ale tu wdzięczności nie było. Twarze ścinała szarość porannej drogi do pracy. Stanął w przejściu między siedzeniami, wciskając się w miękką masę ubrań. Przed nosem miał nadziane kolczykami ucho i obsypaną pryszczami szyję dziewczyny, przyciskającej do bezkształtnego tułowia plik zeszytów. Na plecach zalegał mu ciężar czyjegoś bandziocha, zalatujący wczorajszym piwem, kapustą i sznapsem. Studentka i robol. Ja już nigdy pracować nie będę. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Dziwne. Zawsze miał wrażenie, że wszyscy go obserwują, oceniają stan nawalenia, szukają pretekstu, żeby wezwać policję, albo po prostu dać mu w łeb i obedrzeć z tego co ma. A nigdy przecież nic nie miał, co warte byłoby bójki i rabunku. 164 Teraz, przyzwoicie ubrany, świeży i energiczny, baśniowy człowiek-koń, nikomu oprócz siebie nie wydawał się niezwykły, chociaż sam półkożuszek musiał kosztować ze trzysta marek. Może czują, sępy, że jest trzeźwy i silny, skupiony i wypoczęty. Boją się. To była dobra myśl, przyjemna. Boją się Nerki. W kącie wagonu głowa opadała na pierś pasażerowi, który na pewno do pracy nie jechał. Wygląd miał zdecydowanie przedwczorajszy, w chwilach pozornych nawrotów przytomności w twarzy jak zgnieciona papierowa torba otwierały się żółte jak mocz kałuże oczu. To mógłby być Rotmistrz. Ale Rotmistrz siedzi. Nie ma się czego obawiać. Uciekłem z Haaru! Jadę po szpeje! Sukces trzeba uczcić. Wysiadł na Ostbanhofie i kupił sobie prawdziwą kanapkę z jajkiem, salami i wielkimi plastrami pomidora. Dziewczynie za ladą świeciły się do niego elektryczne źrenice. Szalejemy! Dokupił sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy, przyglądając się z zadowoleniem jej delikatny m palcom, jak kroiły owoc, wkładały połówki do wyciskarki, podstawiały kubeczek, wycierały się nawzajem ściereczką z lepkiego płynu. Gdyby nie był trzeźwy, nigdy by tego nie zauważył. Wyszedł z dworca, wsiadł do autobusu i skasował kolejny odcinek biletu. Czy kiedyś tyle jeździł? Po co? Nadmiar wolnego czasu skłaniał raczej do nie kończących się spacerów po mieście, samemu albo z chłopakami, bez celu, przed siebie, tropiąc przypadek, czekając na okazję. Szlakiem gasthauzów i birsztubów. Ale miasta nie znał. Nie pamiętał tych wysokich, solidnych budowli przypominających bunkry przerobione na sklepy. Tych ruchliwych tłumów, porządnie odzianych i przytomnych jak on sam, poruszających się z energią celowości. Tak się poru-k szał Birkut. Małomówny Birkut, na którym można było 165 polegać. Czemu by nie odnaleźć chłopaków teraz, kiedy Rotmistrz na lodzie, nie ustawić ich jak trzeba i pokierować gdzie zechce on, Szimon der Szlaue? Ich przepalone harą mózgi mogłyby nawet uwierzyć, że wraca zza grobu. Ale nie. Ucieszą się fałszywie, rozbiją po litrze i każą rozliczyć szpeje; wszystko będzie jak dawniej. A on postanowił, że nic już nie będzie jak dawniej. Wygrzebał z kieszeni adres tego żółwia. Dobra dzielnica, bo przeciętna. Z daleka od terenów kompanii. Może jeszcze nie wyjechał, bo inaczej trzeba będzie czekać na Leona. A czekać trzeba mieć gdzie. Uciekł z Haaru, a tu jeszcze musi unikać nieprzewidywalnych, alkoholowych szlaków wiary. Duże miasto może się okazać małe. Domofon w domu Żyłki nie odpowiadał. Uprzejmy sąsiad wychodzący z psem udzielił mu obszernej, współczującej informacji. Nerka zrozumiał "weg" i "ausland". Kiwnął głową. Zanim drzwi do klatki schodowej się zamknęły, mignęła mu mysi, żeby wejść i zrobić włam. W końcu w tym mieszkaniu były jego szpeje, więc tak jakby włamywał się do siebie. Ale zawahał się, a potem zrezygnował. Za duża poruta, w biały dzień. Ruszył piechotą przed siebie. Szkoda, że nie wziął od Leona klucza. Rodacy powinni sobie pomagać. Miałby metę na jakiś czas. Ale Leon był mało rozmowny. Odmowa mogłaby coś między nimi popsuć, a Nerka wyczuwał instynktem kiedy nie przeginać pały. Tylko co teraz? Iść pod kościół? Chłopaki mogą filować. W obliczu Stwórcy nic mu nie zrobią, ale już się im stamtąd nie wyniknie. Zresztą - co mu pomoże proboszcz? Najwyżej da obiad, poczęstuje wódką. Powrót. W takim razie Kociaki. Ale hajm też może być trefny. Za blisko dworca. Wszyscy go tam znają. Kociak wyjmie flachę i obudzę się pod smutną twarzą Wołłejki. 166 j Nerce zrobiło się gorąco. Sam nie wiedział, kiedy nogi zaniosły go do centrum, guty, mimo że rozmiękłe od śniegu, uwierały go coraz bardziej. Tak jak łupana wolność bez szmalu i bez nory, gdzie można by zapaść nie myśląc o flakonie i zagrożeniu. Nie ma siły, trzeba wypić, naoliwić tryby. Wszedł do pierwszej z brzegu knajpy, spojrzał na barwną paradę butelek nad oszkloną lodówką z przekąskami. "Nie pij na samotność, nie pij na głód, nie pij na zmęczenie" - powiedział mu kiedyś mądry człowiek, doświadczony alkoholik, pracownik rybnego pegeeru na Mazurach. Wyprowadzali się razem z kaca owocowym winem. Zamówił bigos i wodę mineralną. Jadł przy oknie, patrząc bezmyślnie na przeciwną stronę ulicy. Coś tam migało, kolorowo i tandetnie, mimo 1 jasnego dnia. Nawet woda i bigos potrafią pomóc w potrzebie! Odszukał w kieszeni drobne i podszedł do automatu. Znalezienie właściwego numeru w książce telefonicznej było kwestią chwili. Słuchawka zagadała do niego po niemiecku. - Lola bite - odpowiedział uprzejmie. Słuchawka zareagowała kategorycznym tonem. - Nein. Lola bite. Zer wichtig. - Ein Moment - obraziła się słuchawka i zamilkła. Wsłuchiwał się w znajome dźwięki kroków, dalekich rozmów, krzyków, przesuwanych stolików i łóżek na skrzypiących kółkach. - Bist du es, Erich? - zabrzmiało zalotnie i tuż przy uchu. Lola rzadko otrzymywała telefony i tylko jedna osoba na świecie mogła do niej dzwonić. - Nie Lola. To ja, Szymon. Słuchaj, muszę... 167 - Gdzie ty jesteś, Belmondo? Ładny numer! Tu wszyscy latają jak poparzeni! Córcia płacze. - Jaka córcia? - No, Pixie! Coś ty jej zadał, przystojniaczku? Roz-kochał i porzucił? Uważaj na siebie, doktor Weiss mówił... - Lola, gdzie jest ten klub Ericha? Musze przywa-rować. - Myślę, że musisz. Ale jak tam przywarujesz, to zaraz tu wrócisz. Córcia się ucieszy. - Nie wrócę. Lola, daj mi adres. Wysłuchał, powtórzył, zapamiętał. - Posłuchaj, wiedźmo tańcząca, powiedz Leonowi, że jestem na frajhajcie i czekam na niego. Ma coś dla mnie, niech wychodzi jak tylko się da. - Ja mu mogę powiedzieć, ale nie wiem, czy wyjdzie. Chodzi do arbajtu za tą lalunią jak przyklejony. Wszyscy jesteście tacy sami. Pokazać wam kawałek dupy... ^ - Lola, powiedz mu tylko, że czekam, gut? I pocałuj tę małą. - Z języczkiem, Belmondo. Sam to zrobisz, jak cię przywiozą. - Wypij za mnie z Erisiem. Kinky Nachtclub reklamował się trzy przecznice dalej baloniastym biustem z różowych, szklanych rurek. Z wytartych pluszów szwendał się w półmrok upajający aromat tysięcy piwno-szampańskich wytrysków. Pakistań-czyk wskazał Nerce miotłą drogę do biura. - Schon frei? - okazał lekkie zdziwienie gorylO" waty menadżer nocnych uniesień, wyglądając za uporządkowanym biurkiem na urzędnika Arbeitsamtu. - WiL gehfsdirdenn? 168 Szymon wysilił swoje lingwistyczne zdolności i zdołał wyłuszczyć problem, z którym się pojawił. Gdyby nie był trzeźwy, nigdy by nie przypomniał sobie tylu obcych słów. - Móchtest Du hier wohnen? Das ist gegen Gesetzen. - Nur szlafen. Cwaj, draj nachten. Erich przyjrzał mu się kupieckim wzrokiem. - Aber Du kóntest fiir mich arbeiten. Ich brauche einen Bursche mit Muskeln. Nerka zrozumiał, że nielegalny dach nad głową musi odpracować. Kiwnął głową. Przybili piątkę. Szef wyjął z szuflady butelkę i dwie szklaneczki. - Kleinen Schnaps nieleicht? Szymon odmówił. Erich nalał sobie, po czym powoli i ze smakiem wypił nie spuszczając z niego wzroku. Nowo zatrudniony bramkarz zrozumiał, że zdał pierwszy test. Miał być pod ręką od siódmej wieczór do trzeciej rano. Potem mógł spać do ósmej w komórce na dekoracje za garderobami dla artystek. Jeden posiłek na szychtę i wody mineralnej do wypęku, jako wynagrodzenie i premia. Złoty geszeft! Pierwszy dyżur minął bez incydentów. Żaden z umiarkowanie podochoconych gości nie przesadzał z wyrażaniem entuzjazmu dla fioletowo-zielonych, neonowych piersi i fioletowo fosforyzującej bielizny orgiastycznych tancerek. Nad ranem Nerka zjadł kilka podsuszonych kanapek, popił wodą i ułożył się do zasłużonego snu na styropianowej Marilyn Monroe, którą dla przyzwoitości nakrył brudnym obrusem. Rano obudził go wewnętrzny przymus zastanowienia się co robić dalej. Jednym z bardziej uciążliwych zja-związanych ze stanem trzeźwości była, jak zauwa- 169 żył, świadomość myślenia, niemożność ucieczki od bezustannego ruchu słów i obrazów w jego głowie. Nie mając wielkiego doświadczenia w panowaniu nad nimi po-zwolił się przez jakiś czas ogarnąć panice, zanim zdał sobie sprawę, że w istocie musi wybrać między dwiema możliwościami - Żyd, czy Turek. Żyd miał szereg przewag nad Turkiem. Łatwiej było się z nim dogadać, dawał przyzwoite ceny, dobrze znal Nerkę i jego kompanię, pracowali razem od paru lat. Nigdy nie zdarzyło się, żeby ich nadmiernie wykorzystał, a bywało, że kredytował śmielsze przedsięwzięcia. Nie uznawał słowa "paser", uważając się nie bez racji za zawodowego pośrednika w dystrybucji dóbr powszechnego użytku po cenach konkurencyjnych. Na jego niekorzyść przemawiał fakt, że był zbyt oczywistym odbiorcą znajdujących się w posiadaniu Nerki (to znaczy - na razie w mieszkaniu Żyłki) szpejów. Jeśli chłopaki chcieli je przechwycić, to w pierwszym rzędzie szukaliby u Żyda. Turka Nerka nie znał. Odwiedził go tylko raz, obstawiając Rotmistrza. Nie wiedział o czym mówili. Chodził hyr, że Turek jest twardy i nie gardzi układami z polica-jem, jeśli ma w tym interes. Istniała jednak szansa, że reszta kompanii nie utrzymuje z nim kontaktu i nie prowadzi interesów. W końcu współpraca z Żydem uwarunkowana była historycznie i kulturowo, a Turek, ze swoją silnie zakorzenioną w Niemczech społecznością kojarzył się jednoznacznie z konkurencją i zagrożeniem. Nerka nie mógł sam podjąć decyzji, nie miał się kogo poradzić. Wreszcie przypomniał sobie o swoim uśmiechniętym pępku i postanowił poddać się wyrokom losu. Jeśli porozumie się z Leonem w dzień parzysty - pójdzie do Żyda. Jeśli w nieparzysty - do Turka. 170 Prostota takiego rozwiązania wprawiła go w świetny nastrój, który pozwolił mu przetrwać w nadziei następny tydzień. Wieczorami stał w drzwiach Kinky-clubu wpuszczając klientów albo perswadując im, że powinni już wyjść, noce spędzał na styropianowej sex-bombie, a za dnia siedział przy jednym ze stolików wertując postrzępione magazyny erotyczne. Jego niemiecki nie wzbogacił się zbytnio dzięki nim, jako że operowały uniwersalnym językiem wykrzykników i onomatopei, natomiast ze zdjęć dowiedział się, co może zrobić jeden człowiek z drugim (albo i trzecim) pod wpływem naturalnych instynktów, nudy, albo wyobraźni. Z satysfakcją stwierdzał przy tym, że bohaterki tych historyjek obrazkowych nie miały startu do Lorraine. A i Perła Mać, niby taki śpiwór, wyróżniałaby się w ich towarzystwie. Co wieczór przed rozpoczęciem pracy dzwonił do mieszkania Żyłki. Leon podniósł słuchawkę szóstego dnia. W piątek. Los wskazał więc na Turka. Szymon zainwestował ostatnie dwadzieścia marek w taksówkę, której kazał czekać pod znanym już sobie budynkiem. - Dobrze wyglądasz - powiedział Leon, wpuszczając go do mieszkania. - Nie pijesz. - Siara! - niespodziewanie dla samego siebie Nerka szczerze się ucieszył widokiem kumpla i obdarował go krzepkim niedźwiedziem. - Wszystko gra! Fajnie się nachlać, ale na sucho też jest gut! Leon nie zareagował entuzjazmem na tak bezpośrednio wyrażone uczucia gościa. Wydawał się wędrować myślami gdzieś daleko. Nerka nie miał mu tego za złe. Wiedział już, jaki to kłopot, te myśli. - Tu masz swoje worki - Leon otworzył szafę w przedpokoju. - Nietknięte. Bożyłło zostawił mi kart- t kę, że poszło bez problemów. Dobrze, że jesteś, bo on 171 jeździ po Europie, nie wiadomo kiedy wróci, a ja spadam za kilka dni. - No to i ja spadam. - Szymon dźwignął szpeje i zarzucił sobie na ramiona. - Niech cię pług okadzi. Zaśmiali się, Leon z przymusem. - Co będziesz robił? - zapytał jakby wbrew sobie, ale z uprzejmym zaciekawieniem. - Jak już to spuścisz? Dasz sobie radę? Nerka błysnął szczerbą i oczami dżygita. - Z kasą świat jest mój, łupany - oświadczył dziarsko. Leon chyba powątpiewał, bo wolnym krokiem poszedł w głąb mieszkania. Szurał kapciami. Wrócił z kartką w ręku. -Tu są moje telefony. W Paryżu, w Brukseli, w Londynie. Gdybyś potrzebował pomocy... Nerka miał wrażenie, że to raczej Leon potrzebuje pomocy, ale mężczyźni nie powinni się zbytnio roztkli-wiać nad sobą. Albo mówią wprost, o co im chodzi, albo sami gryzą swój los. Nadstawił kieszeń półkożuszka, Leon wsunął w nią zapisany świstek. - A, racja, żeby mnie połupało. Te ciuchy, buty i forsę, to ja ci jutro podrzucę. Będę miał wjłasne. - Nie ma mowy - Leon zamachał rękami, jakby rad, że Szymon coś będzie miał mu nadal do zawdzięczenia - Dobrze ci w nich. Pożyczone przynosi szczęście. Gonisz za szczęściem, nie? - Łupać szczęście! - Rozgorączkowany Nerka już był w drzwiach - Idę żyć! - To ci jeszcze powiem, że doktor Schwarz prosił mnie, żeby ci przekazać, gdybyśmy się przypadkiem spotkali, oczywiście, żebyś uważał. Powiedział: "następnego razu nie będzie". 172 Nerka wzruszył workami na ramionach. Tyle wiedział sam. Leon podniósł w pozdrowieniu rękę i zamknął drzwi. Kiedy taksówka zatrzymała się przed knajpką, w której Turek prowadził swoje oficjalne i mniej oficjalne interesy, licznik wybił trzydzieści marek. Nie było innego wyjścia, jak kazać czekać, zostawiając zabezpieczenie w postaci wypchanych szpejami worków. Taksówkarz oszacował wzrokiem klienta i zgodził się. Młody człowiek ubierał się w rzeczy obcisłe, ale dobrego gatunku, nie wyglądał na drobnego kanciarza. Turek doszedł widocznie do podobnego wniosku, bo bez słowa poprowadził Nerkę na zaplecze. Poczęstował go cuchnącym papierosem, posadził naprzeciw siebie i zamienił się w słuch. - Iś komę von Rotmistrz - wyjaśnił intersant. - Rotmajster. Południowe oczy skupiły się na jego twarzy. - Ach ja. Der Polacke. Polonia, ja? Rottmeister Kompanie? - Iś war hier szon. Mit Rotmajster ja. - Można mówić polski. Ja ferszteje, rozumi polski. Aba... - Turek spojrzał z niechęcią na swojego papierosa i znacząco zdusił go w obszernej jak nocnik popielniczce z brązu - Rotmeister kaput. Weg. Nicht mehr. Knast, fur zwei, drei Jahren? Wer weiss? Rozumi? Pierdel. Nerka skinął głową, że wie o nieszczęściu swego szefa. - Darum iś bin hier. Dlatego. Iś in plac der Rotmeister. - Ah, ferstehe ich jetzt. Naturlich. - Turek wstał, Westchnął i obszedł niewielki pokoik zbliżając się do me-^ talowej szafy. - Der beliebte, treue Soldat. 173 Szymon nie miał pojęcia, o co chodzi, ale miał na tyle przytomności umysłu, żeby milczeć. Turek otworzy} ze szczekiem szare drzwi, częściowo znikając za nimi. - Du kennst sein Stichwort, ja? - zabrzmiało z wnętrza szafy. Nerka milczał. - Hasło! Bez hasło ja nic nie da. Siara! Rotmistrz i Turek mieli umówione hasło! No to teraz mnie wyłupie. Auwidarzejen szpeje, gutenacht! Trzeba było iść do Żyda. Hasło. Jakie Rotmistrz mógł wymyślić hasło? Zapity Polak do Turka gangstera? Jakiś bluzg? Nie był zbyt wybredny ani oryginalny w doborze bluzgów. To musi być coś, czego Rotmistrz by nigdy nie zapomniał, nawet po trzech flaszkach. Gdyby nie był trzeźwy, nigdy by nie trafił. - Noch ist Polen nicht verloren - wypluł z siebie Nerka i wstrzymał oddech. - Na ja - Turek wyłonił się z szafy z kopertą w ręku. - Hoffenflich! Rottmeister, grosser Patriot. Sind wir es nicht alle? Koperta znalazła się w rękach Nerki. Gruba, w kieszeni się nie zmieści. Zaczął rozpinać koszulę. - Nein! Liczy! Liczy! Priifen! Das ganze Deposit, ja? Alles stimmt! N Nerka liczył i lodowaciał. - Sztymuje - powiedział wreszcie i schował kopertę za koszulę. Turek przyjął jego oświadczenie jak rzecz zrozumiałą samą przez się. Dźwignął się z fotela. - Du muss eine Quittung unterschreiben... Nerka podpisał pokwitowanie i przypomniał sobie po co tu przyszedł. - Iś habe noch ajn par zachen... «L 174 Turek rozłożył ręce w geście bezwarunkowej goto- i służenia zaufanemu człowiekowi Rotmistrza. Znalazłszy się w posiadaniu tajnego funduszu szefa Kerka targował się o cenę na swoje szpeje tylko dla przyzwoitości. Żeby nie wzbudzać podejrzeń. Suma, jaką uzyskał, była ułamkiem tego, co spoczywało na jego brzuchu, na wysokości uśmiechniętego pępka, czule dotykając śladów po oparzeniach papierosem Rotmistrza. Jest Bóg na Niebie! Jest Bóg na Niebie! Ksiądz z Zapiecowej zawsze to powtarzał i miał rację. Pożegnał się z Turkiem, zapłacił za taksówkę i ruszył piechotą do Kinky-clubu. Nagle przyszło mu do głowy, że nie musiał wracać do pracy. Mógł nocować w hotelu, mógł wsiąść do pociągu i jechać przed siebie, dokąd tylko zechce, a przede wszystkim taki fart trzeba oblać! Wypić za księdza Piotra! Zaraz, zaraz, spokojnie. Jak wypije, to popłynie, jak popłynie, to go obrobią. Drugiej takiej szansy nie będzie. Nie zostawiać śladów, znikać stąd. Ale gdzie? Z taką forsą wszystko jedno, gdzie. Wcale nie wszystko jedno. Nie wolno jej rozkuciapić, forsa ma rodzić forsę. No i dać żyć. Jak to zrobić? Siara, znowu trzeba myśleć! Udręczony krezus nie mógł się doczekać końca swojej szychty w pluszowej bramce Kinky-clubu. Nad ranem styropianowa Marylin była świadkiem długiej i żarliwej modlitwy, w której niewysłowiona wdzięczność przeplatała się z bezradnymi prośbami o wskazanie dalszej drogi, o konkretny cynk, co uczynić z tak niespodziewanym darem bożym. Stwórca jednak milczał. Może sam nie miał doświadczenia w tak przyziemnych sprawach, a może uznał, że swoje już zrobił, a reszta należy do objętego łaską grzesznika. W każdym razie Nerka zdobył się jedynie na zakup 175 specjalnego pasa na gotówkę, dzięki czemu majątek noszony na brzuchu nie przeszkadzał mu w fizycznej w koń-cu pracy wykidajły. Szok, którego doznał, okazał się tak wielki, że dopiero po tygodniu wpadł na pomysł, żeby wobec milczenia Niebios zasięgnąć rady Leona. Ale telefon nie odpowiadał. Milczał jak Niebiosa o każdej porze dnia i nocy. Szlachetny frajer zniknął gdzieś w świecie w pogoni za własnymi sprawami. Do Paryża, Brukseli czy Londynu Nerka dzwonić nie chciał. Rzecz nie nadawała się do omawiania inaczej niż w cztery oczy. Nie zdając sobie z tego sprawy, po raz pierwszy doświadczał dotkliwej samotności człowieka bogatego. Z czasem przywykł do okrutnego ciężaru spoczywającego na biodrach, ciężaru, który uczynił zeń pustelnika. Dziewczyny Ericha zerkały nań zalotnie, ale przecież nie rozbierze się przy żadnej z nich, zakuty w swój złoty pas cnoty. Ciągle nie pił ze strachu, że popłynie i że przegapi okazję wyjścia z beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znalazł. Wreszcie wytłumaczył sobie, że najwyraźniej, siara, odbywa pokutę za dotychczasowe życie, jak ten święty, o którym opowiadał ksiądz Piotr, co to nosił pod włosie-nicą drut kolczasty. Modlił się więc, by ta pokuta trwała jak najkrócej, tylko tyle ile trzeba, żeby zdążył jeszcze zaznać dobrodziejstw obfitości. Ku własnej i innych potrzebujących korzyści. Na utrzymywaniu porządku w erotycznej tancbudzie i bogobojnych medytacjach upłynęły mu trzy miesiące, po których potężne siły decydujące o jego losie dały o sobie znać. Wróciła z Haaru Lola, przywitała się z nim bez zdziwienia, ale i bez zbytniej radości, po czym zażądała od Ericha, żeby pokazał jej swoje nowe kociaki. Lola uważała, nie bez słuszności, że Erich ma kiepski gust 176 j angażuje artystki nie zadawalącej nikogo poza nim samym. "Kociak" - olśniło Nerkę. Gdyby nie był trzeźwy, nic by go nie olśniło. Następnego dnia zaczaił się naprzeciw hajmu na Bahnhoffgasse. Głowa rodziny Kociaków, namiar na Perłę, był przyzwoitym, bojącym się Boga rodakiem, który pokornie czekał na emigracyjne papiery. Lata oczekiwania skracał sobie uczciwą pracą na kolejnych budowach przy -jak powiadał - gięciu drutów, mało wymagającej czynności przygotowywania elementów szalunku. Sam niewiele mógł Nerce pomóc, ale jego małżonka, nie ruszająca się z pokoju ze względu na dzieci, była kopalnią informacji. Być może któraś z nich okaże się bezcenna. Zaspany Kociak wynurzył się wreszcie z obdrapanej bramy i ruszył przed siebie. Nerka odczekał, rozejrzał się, czy nikt Kociaka nie filuje, po czym dogonił go za rogiem. - Gutentag, panie Kociak. Po staremu do arbajtu? Czerstwy człowieczek obejrzał się i zatrzymał. - Nerka. Kawał czasu. Jaki odpicowany, no, no! - Trzeba pogadać. - Jak trzeba to trzeba. Ale nie na ulicy. Weszli do MacDonalda. Szymon uznał, że informacje, które spodziewał się uzyskać, warte są wyłożenia funduszy na frytki i hamburgera. Kociak pożuł trochę i westchnął. - Nie to, co mielone w ojczyźnie. Kiedy były, znaczy. - Jak wasze geszefty? - Bieda, Nerka. Komuna się kruszy, to przedłużają 2 papierami, aż powiedzą, że pod azyl nie podpadamy, bo 177 tam wolność już i dobrobyt. Tak kombinują i nieźle kombinują. Niektórzy już machnęli ręką i wrócili. Podobno nawet nie wsadzają. Wałęsa gada z Jaruzelskim, katastrofa. Marna nasza sprawa. Jeszcze sztaty biorą, ale rzadko. Nowi urzędnicy przesłuchują. O komunie nie mają poję. cia. Jest taki jeden nowy, co z kraju przed kamaszami uciekł. Dlaczego - pytają. Bo nie chciałem iść do wojska. To złamałeś prawo - oni na to. Nie, bo jestem pacyfistą i Świadkiem Jehowy. Dobrze to sobie wymyślił, ale nie na nich takie teksty. To dlaczego się ukrywałeś i uciekłeś? Przecież mogłeś wziąć adwokata. Adwokata! W pe-erelu, rozumiesz, Nerka? Albo tacy głupi, albo udają, żeby odmówić wizy. Ale niektórych jeszcze biorą. Kobietom łatwiej. Szymon coś sobie przypomniał, jak przez mgłę. - A ten, co chciał dwa patyki za ślub z córką? Co już miała wizę? Kociak machnął ręką. - Poszła za pięć! Cała licytacja była. Już pocztówki z Oregonu przysyłają i bachor w drodze. Nerka cmoknął szczerbą. - A co z Perłą? Kociak rozejrzał się i zniżył głos. - Czeka. Może się i doczeka. Ale ty jej nie szukaj. Ona teraz kręci z Rebusem, czy on z hią, ja tam nie wiem. Rebuis po Rotmistrzu rządzi kompanią, a coś słyszałem, że do ciebie żal mają. Widzę, że ci się powodzi, to si? ciesz,. Oni też czują, że tu się eldorado kończy i bardzo si? nieprzyjemni zrobili. Nie żartują. Wieści były dalekie od pocieszających. Nerka patrzył, jak Kociak dojada frytki oblizując palce z soli i znów doświadczył męki myślenia. Rebus na czele kompanii to najgorsze, co mogło się zdarzyć. Rebus z Perłą to już zu- 178 pełna klęska. Miłość miłością, alejakjąprzydusi, to i wydusi - o Żyłce, o szpejach, o wszystkim, czego nie wiedział, a co wie kobieta o swoim chłopie. Jak pokombinu-je, to może i do Turka trafić. Może już trafił i Brudny z Brodą rozglądają się po melinach i lokalach za wiernym żołnierzem Rotmistrza, który zwinął jego fundusz emerytalny. Nie ma rady, trzeba znikać. - Dobra, panie Kociak. Suń pan do arbajtu, ja wyjdę za panem. Kociak łyknął ostatnią frytkę, skinął mu głową i wyszedł. Nerka patrzył za nim i dlatego zobaczył po przeciwnej stronie ulicy, jak jakiś obszarpaniec ruszył w tym samym kierunku, co Kociak, zawahał się i wrócił na poprzednie miejsce. Dokładnie naprzeciwko MacDonalda. Pas ze szmalem otarł się o brzuch Nerki. Obszarpaniec miał obwisłą twarz i smutne oczy. Wołłejko. Jeden na jednego Szymon dałby sobie z nim radę, ale nie w środku miasta, w biały dzień. Trzeba było wyjść i go zgubić, zanim pojawią się pozostali. Bo że się pojawią, to jasne. Sam brał udział w podobnych obławach i znał się na sposobach naganiania frajera. Jedyna szansa, to być w ruchu i na widoku, aż coś samo przyjdzie do głowy. Wyszedł przez wahadłowe drzwi nie oglądając się. Od razu poczuł, że buty Leona nadal go cisną, a półkożuszek jest za ciepły na wiosenne słońce. Wydłużył krok, wsadził ręce do kieszeni i ruszył przed siebie. Tę część miasta znał dosyć dobrze, ale chciał się z niej wydostać jak najprędzej. Potrzebował eleganckiego centrum, ulicy turystów i zamożnych nierobów, oddających się eleganckim zakupom. Tam, zdał sobie z ironią sprawę, będzie wśród podobnych sobie, podczas gdy pogoń rzuci się od razu w oczy jak pryszcz na nosie. 179 Szedł, szedł, pocił się, poprawiał pas i myślał, że oto nadeszła godzina próby. Jeśli mu się uda, to znaczy, że pokuta skończona, odtąd już może być tylko lepiej. Jeśli nie... to jeszcze nic straconego, był wypoczęty, był trzeźwy, może i dwóm dałby rade, chociaż na pewno nie Bir-kutowi. No i Brudny i Broda go nienawidzą, a nienawis'ć daje siłę. Uświadomił sobie (co ta trzeźwość robi z głową, łupać to!), że nie nienawidzi swoich prześladowców ani się ich nie boi. Ucieka, bo tak nakazuje rozsądek, bo jego ucieczka jest pogonią za nowym życiem, które czeka tuż, tuż, za rogiem, no może nie za tym, za następnym. Poszczęściło mu się, nie jest już jednym z nich, tylko musi zadbać o swoje szczęście, zmarnować szczęście to grzech. Każdy swoją łączkę kosi, ja pokoszę i u Zosi. Z bydlątkami po bydlęcemu, ale żeby nie zgorszyć. Trzeba księdzu trzysta złotych oddać, trzeba zadzwonić do Leona, żeby ostrzegł Żyłkę, trzeba najpierw im zniknąć. Ni& wiedział, gdzie jest, ale instynkt prowadził go właściwą drogą, między lepsze, droższe buty i płaszcze, bardziej błyszczące samochody, większe i czystsze witryny sklepów, szersze ulice, starsze budynki i podcienia. Przejrzał się w lustrze na wystawie galerii antyków i z zadowoleniem zobaczył szczupłego przystojnego, czarniawego młodzieńca w przyciasnym kożuszku z kołnierzem na sztorc:. Spocony kosmyk przykleił mu się do czoła. Odgarnął go i kątem oka spostrzegł już trzy postaci po drugiej stroniie ulicy: Wołłejko, Brudny i Broda. Nieobecność Birkuta \w jakiś sposób dodała mu animuszu i ruszył dalej, omafl nie wpadając pod limuzynę, która wjeżdżała powoli w/ łuk otwierającej się przed nim bramy. Za bramą wznosiły się wysokie kolumny podtrzymujące rodzaj kamiennego parasola nad złocisto-kryształowymi obrotowymi drzwiami. Drzwi pilnował pokaźny portier w zielonym 180 mundurze i białych rękawiczkach, ale najwyraźniej sterczał tam tylko dla ozdoby, bo różni ludzie wchodzili i wychodzili nie zwracając nań najmniejszej uwagi. Nerka bez namysłu wsunął się w szklaną karuzelę i znalazł się w wyciszonym, pachnącym hallu. Obejrzał się za siebie. Nędzne typki nie odważyły się pójść jego śladem. Wołłejko zajął strategiczną pozycję naprzeciwko obrotowych drzwi, Brudny i Broda rozchodzih' się w przeciwnych kierunkach, pewnie żeby obstawić inne wyjścia. Za szkłem wysokich, łukowatych okien powiewały chorągwie z napisem "Vier Jahres-zeiten". W hotelu panował duży ruch i Nerce zabrało kilka minut zorientowanie się w otoczeniu i ochłonięcie po ucieczce. Na razie był bezpieczny. Mógł nawet wynająć pokój i przeczekać choćby z tydzień. Jeśli mają wolne pokoje i biorą gotówkę. Ryzykowne. Ale na razie chyba to jedyne wyjście. Nie, trzeba się zastanowić. Trzeba się napić. Nogi same go zaniosły do złocisto-fioletowego baru. Okrągłe stoliczki były zajęte przez pogrążonych w pół-szeptach gości, którym się nie przyglądał. Wysoki stołek w kącie lśnił matowo skórzanym obiciem. Bar z różowego marmuru miał takie samo obicie na krawędzi, zapraszające wręcz, żeby się oprzeć, uspokoić, skupić i zamówić to, czego tylko sobie zażyczy udręczona dusza. Po chwili stała przed Szymonem kryształowa szklanka z grubym dnem, nad którym, jak niebo o zachodzie słońca, złociła gruba na trzy palce kolumna koniaku. Czując już na języku i w gardle czekający go cudowny żar, płynną, gorącą błogość zstępującą przełykiem do serca i ściśniętych emocją kiszek, odwlekał jeszcze ten ostateczny moment przyjęcia najwspanialszej komunii. Modlił się 0 przebaczenie. 181 - Szimon! - zabrzmiał tuż przy jego uchu dźwięczny, zaskoczony głos. - Szimon der Szlaue! Bist Du es? Mein Gott, was hast Du vor!? Litościwy Stwórca zesłał mu w ostatniej chwili błękitną Lorraine. Rozdział 12 zawierający niewątpliwie dobre rady jak żyć w ciekawych czasach, obarczone jednak tą niedogodnością, że wzajemnie się wykluczają "Idę żyć", chodził za Leonem śmiały, choć mało konkretny program Nerki. Wiele by dał, żeby czuć w sobie ten sam rodzaj gorączki, który napędza, a nie obezwładnia. Tymczasem czekały go same dobrze już znane obowiązki, nagromadzone w dodatku przez całe tygodnie jego przymusowo-dobrowolnych wakacji od rzeczywistości. Zaspa, w którą opadł, powoli topniała, zamieniając niepowtarzalność jego śniegowej gwiazdki w leniwy strumyk brudnej wody. Podarował sobie kilka dni z Lorraine licząc, że zniknięcie dżygita wyjaśni coś w ich wzajemnym stosunku. Jego miłość była niecierpliwa, domagała się samookre-ślenia, wyznań i deklaracji, jakby słowa mogły zastąpić prawdziwy stan rzeczy. Oczywiście mogły, ale przecież bez zobowiązań. Tymczasem Lorraine wyraźnie dobrze się czuła w jego towarzystwie, ale równie radosną serdeczność i oddanie okazywała wszystkim i wszystkiemu, co znalazło się w zasięgu działania jej czaru. Była bezgranicznie szczodra, przez co szczodrość ta traciła na znaczeniu. Leon pragnął praw na wyłączność, albo przynajmniej sygnału, że może na nie liczyć. Odbierał je Wprawdzie, od rana do wieczora, ale wśród tylu innych, ze musiał wątpić w ich czytelność. Czuł się jak radioamator żeglujący po wypełnionych szumem zakresach fal tak 183 długo, że nie wie już, czy słyszy sensowny zew z oddali czy tylko go sobie wyobraża, bo zbyt dobrze wie, jak po, winien brzmieć. Potem Lorraine oświadczyła, że przenosi się w Ar. deny, kontynuować terapie w prywatnym sanatorium. Patrzyła przy tym na niego, jakby oczekując, że pojedzie za nią. Wiedział jednak, że go na to nie stać. Może Bożyłlo coś by na to poradził, ale okazał się nieuchwytny. Pożegnali się więc ze łzami w oczach, zapominając w przypływie emocji o wymianie adresów i telefonów. Na pociechę pozostała mu wyrażona z powagą opinia dwupł-ciowej Baby Jane, że Księżniczka bardzo go kocha. Czekały teraz na niego nienapisane artykuły i listy, posiedzenie zarządu Fundacji Pokrzywdzonych, spotkania ze sponsorami fundacji, obowiązkowe wizyty u rozsianych po Europie przyjaciół jego i Sprawy. Wiązało się to z długimi podróżami koleją (samoloty nie wchodziły w grę ze względu na ograniczony budżet), co miało swoją dobrą stronę. Zostawiał za sobą nierozwiązane problemy w punkcie A, a nierozwiązane problemy w punkcie B nie zasługiwały na próżne martwienie się nimi z góry, czy raczej z oddali. Mógł się więc zagłuszyć stukotem kół i kieszonkowymi lekturami. I one jednak nie przynosiły wytchnienia. Kupowane na dworcach powieści, dostosowane rozmiarami do wszelkich możliwych odległości, miały w istocie jeden i ten sam schemat konstrukcji. Na zgorzkniałego, zawiedzionego dotychczasowym życiem mężczyznę \w średnim wieku i skrzywdzoną przez los piękną kobietę spadała nagle w dramatycznych okolicznościach miłość. Jej spełnienie uniemożliwiały jednak targające światem obojga konflikty. Wojna na Bliskim Wschodzie, walki w Irlandii, starcie Wolnego Świata z Imperium Zła. Wikłali się w szpiegów- fr 184 I skie intrygi, akcje terrorystyczne, podstępne manipulacje \Vielkiej Finansjery i zanim łączyli się wreszcie w nieśmiałym uścisku obolałych, poranionych ciał i dusz, przechodzili gehennę, ratując niejako przy okazji świat i bliski im system wartości. Miało to wciągać, pochłaniać, zabijać czas (fuj, co za okropny zwrot) i odrywać myśli od spraw o nieco wyższym stopniu komplikacji. Leon nieodmiennie identyfikował się z bohaterem, cierpiał razem z nim, kochał beznadziejnie, ponosił klęskę za klęską i tylko obowiązkowy happy-end, nagrodę za wytrwałość i wierność, uznawał za literacką fikcję. Zgrzytał zębami na ten socjotechnicz-ny wynalazek amerykańskiej masowej kultury, próbujący z prymitywną naiwnością ocalić wiarę w sensowny ład spraw tego świata, w nagrodę czekającą sprawiedliwych i wytrwałych -jeszcze za ich życia. (Kiedy para bohaterów padała już sobie w ramiona, oprócz miłości otrzymywała od autora premię w postaci niebagatelnych sum gwarantujących życie w szczęściu i dostatku). Baśnie z Tysiąca i Jednej Nocy w epoce pieców, pozbawione magii i oczyszczone z biedy, starości i śmierci. Próbował więc pisać w podróży. Ale widocznie zbyt żarliwie pragnął nazwać to wszystko, czego brakowało jego kolejowym lekturom, bo produkował szkice ociekające wprost biedą, starością, śmiercią i wszelkimi nieszczęściami czyhającymi na bezbronną istotę ludzką. Sam po ich przeczytaniu nie dałby ani grosza na cierpiących i pokrzywdzonych (po co, skoro i tak nie ma nadziei?), tylko poczekałby na jakiś odpowiednio wysoki most, żeby wyskoczyć z pociągu. Do takiej dezercji nie był jednak zdolny. Odbierałaby sens jego miłości do Lorraine, a poza tym, jeśli już Uciekać, to czemu nie przyjemniej - w alkohol? Bo szan- 185 są ponownego spotkania z Lorraine w Haarze równała się zeru. Tak czy inaczej Lorraine czaiła się w cieniu każdej jego myśli, budziła go ze snu i usypiała, skłania-ła do golenia się, ubierania i wypełniania obowiązków. W kofcu jednak żył według schematu popularnego po-wieśc;dła. J^go rozmówcy w stolicach Europy oddawali się snadź innym lekturom, bowiem wolni byli od podobnych rozterek. -- Drogi panie, jesteśmy świadkami historycznego przełomu - mówił wiekowy emigrant, przedwojenny dyplomata, lśniący aureolą siwizny na tle otwartego na ogród okna v/ podparyskim banlieu. - Tyle że to nie jest dzięki Bogu >ewolucja. Sowiecki system się nie rozpada, on się rozkleja, topi, gnije. Naszym zadaniem teraz nie jest już walka, byłaby to, zgodzi się pan ze mną, walka z trupem. Naszym zadaniem jest sprzątanie, żeby zgnilizna nie zatruła tych, co przeżyli. Polakom będzie się to wydawać mało heroiczne, może mi pan wierzyć, nie polubią tego ani trochę. Przez lata będą szturchać zwłoki, poruszać nimi, zakażać się nimi, żeby tylko ocalić przeświadczenie, że ciągle walczą. Nie daj Boże wywołają wilka z lasu. Ale sprzątanie też może być zadaniem heroicznym. Nawet Herkul.es czyścił stajnie Augiasza, a to, co nas czeka jest z pewnością porównywalne z jego pracą. Zwłaszcza że nie widzę specjalnie Herkulesów. Polsce, proszę pana, potrzebni są mężowie stanu, świadomi zadań i realiów świata. Z pańskim doświadczeniem, z pańskimi zasługami w wolnym świecie, kontaktami, w pańskim wieku wreszcie, radizę wracać. Tam jest potrzebna dojrzałość i szerokie horyzonty. Tutaj, w przedpokojach możnych, zawsze okażemiy się jednym z wielu interesantów. Tam możemy stworzyć z siebie partnerów. Tego nikt za nas nie uczyni- 186 Miech pan wraca. Nie mówię, proszę zauważyć, że przyjmą pana z otwartymi ramionami. Innego zdania okazał się czterdziestoletni prominentny działacz Międzynarodówki Antykomunistycznej. - Szykuje się jedna wielka kapitulacja - dowodził grobowym głosem nad stygnącą herbatą z rumem w kawiarni La Coupole. - Jeśli chcesz złożyć swój podpis pod aktem kapitulacji, proszę bardzo, wracaj. Wiedz jednak, że historia takich decyzji nie zapomina. Kiedy przeciwnik słabnie, albo choćby udaje, że słabnie, trzeba go przycisnąć do muru, dobić, a nie siadać do negocjacji. Im chodzi przecież tylko o czas! Nawet Hydra potrzebuje czasu, żeby odrosły jej ucięte głowy. A nie widzę Herkulesa, który zdolny by był do zdławienia jej raz na zawsze. Walka trwa i rozstrzygnie się tu, na zachodzie, nie tam, nad Wisłą. Tam może w obecnych warunkach powstać najwyżej nowe Księstwo Warszawskie. Oczywiście ktoś o twoim życiorysie, z twoimi zasługami - mroczny wzrok nabrał jakby niechęci do zasłużonego Leona - może pokusić się o zaszczyty i korzyści nawet w Księstwie Warszawskim. Życie jest krótkie, chciałoby się zbierać owoce zwycięstwa. Ale polityk nie zna takiego pojęcia. Każde zwycięstwo jest początkiem kolejnej walki, która może przynieść niweczącą wszystko klęskę. I owoc zwycięstwa okazuje się nagrodą pocieszenia. Wracaj, jeśli chcesz. Przyjmą cię z otwartymi ramionami, ci kapitulanci, będziesz legitymował ich uległość, staniesz się żywym przykładem, że mieli rację, idąc na upokarzające układy z wrogiem. Przydasz im się, wynajęty filozof z wolnego świata, uniwersalny humanista, zaprzeczający wszystkiemu, co robił dotąd. Wracaj, ale nie spodziewaj się, że kiedyś ci jeszcze podam rękę. Być może pod wpływem tych dwóch tak sprzecznych opinii Leon nie przygotował się należycie do posiedzenia 187 zarządu Fundacji Pokrzywdzonych, wskutek czego brał w nim udział raczej jako milczący świadek. Z pozoru kondycja fundacji sprawiała wrażenie znakomitej. Nigdy nie było lepiej. Dotacje płynęły rosnącym strumieniem, który w zasadzie przypominał już prawdziwą rzekę, a i pokrzywdzonych na świecie nie ubywało. Twarze zebranych, znane mu z niezliczonych konferencji i posiedzeń na całym świecie, wyrażały jednak troskę i niepewność. Większość obecnych zjadła zęby na podgryzaniu komunistycznego imperium, pamiętała czasy, kiedy było to na świecie bardzo niepopularnym i trudnym zajęciem i oto zdawało się, że historia zatoczyła koło. Reformy Gorbaczowa zamazały jasność obrazu sytuacji, rozklejający się bezkrwawo Blok Wschodni tracił swoją jednoznaczną demoniczność. Niby powinno to stanowić powód do radości zebranych; tymczasem przypominali raczej pogrążonych w spleenie sezonowych robotników, którzy wykonali swoją robotę i nie bardzo wiedzą co ze sobą zrobić - do następnego sezonu. Owszem, nie brakowało pokrzywdzonych na świecie, ale - poza Chinami - nie byli to już pokrzywdzeni przez komunizm. Ich krzywda stawała się przez to jakby bardziej problematyczna, mniej oczywista, może nawet zawiniona przez nich samych. Padały najrozmaitsze propozycje, od zachowania dotychczasowych form działalności, przez kosmetyczne przekształcenia, aż do rozwiązania fundacji i przekazania jej środków na jakiśjeden wielki cel. Wybór celu był jednak trudny i stwarzał istotne problemy natury prawnej, bo w koficu ofiarodawcy wiedzieli na co przeznaczają swoje niebagatelne sumy i zmiana politycznego profilu działania mogłaby wywołać u nich uzasadnione odruchy protestu. Uzasadnione odruchy protestu u sponsorów oznaczały zazwyczaj jedno: odcięcie od | 188 i f rodeł życiodajnej gotówki. A na to przecież Pokrzywdzeni tego świata nie zasłużyli. Leon z ulgą przyjął brak jakiejkolwiek konkretnej decyzji zarządu w tej materii i przejście do następnego punktu obrad: Co zrobić z jednym z czołowych sponsorów, belgijskim milionerem, skoro jak się okazało, handlował dziełami sztuki wywożonymi z jednego z afrykańskich państw, którego pokrzywdzonych obywateli szczodrze wspomagał? Zrezygnować z jego szczodrości nim sprawa dostanie się na łamy prasy, skłonić, by zaniechał moralnie dwuznacznego procederu, czy zasugerować, by odkupił winę zwiększeniem dotacji? Kiedy i w tej sprawie nie osiągnięto wiążącego porozumienia Leon mógł z czystym sercem i niejaką dumą złożyć rezygnację z zaszczytnej funkcji i w pełnym godności milczeniu udać się w dalszą podróż. W drodze do Londynu nie czytał. Myślał o tym, czego był właśnie świadkiem w opozycji do tego, co go łączyło z Nerką. Doszedł do nieco paradoksalnego, choć prostego wniosku, że nieodzownym elementem dobroczynności jest niewdzięczność jej adresata. Tylko brak wdzięczności czyni z dobroczyńcy dobroczyńcę - w innym wypadku mamy do • nienia z handlem wymiennym, który odbiera cz^ i dobremu jego bezinteresowność, Beneficjenta dohr• > vnności wpędza zaś w niewolę trudnych do wypełnienia zobowiązań. Nie ma prostszego sposobu na utratę przyjaciela, jak wyświadczyć mu wielką przysługę nie do spłacenia. Z drugiej strony to nie jest w porządku, żeby szlachetnym mógł się czuć jedynie skrzywdzony niewdzięcznością. Z kolei wdzięczność Wspomaganych jest krępująca dla dobroczyńcy, bo go Wywyższa albo stawia pod znakiem zapytania jego moty-Wacje. Wynikałoby z tego, że w końcu handel wymienny 189 jest uczciwszym postawieniem sprawy - ty masz coś, na czym mi zależy, ja mam coś, czego ci potrzeba, wiec machniom i kwita. Jak to się ma do wewnętrznego nakazu czynienia dobra nie oglądając się za nagrodą? Do tego, że Leon nie oczekiwał od Nerki wdzięczności, ani nie pragnął odwdzięczenia się w jakiejkolwiek postaci? - Nieporozumienie bierze się z tego - mówił demoniczny profesor w którymś z kręgów Londynu z nie pozbawionym humoru sarkazmem - że tradycja chrześcijańska pragnęła za wszelką cenę przerobić nas na aniołów. Nie podobaliśmy się jej tacy, jacy jesteśmy, za mało przypominaliśmy Tego, na którego podobieństwo zostaliśmy ponoć stworzeni. A, jak wiadomo, szatan lubi nieprzejednanych, przekonanych o swej słuszności. To dotyczy zarówno wierzących w Boga, jak i wielbiących bezkrytycznie rozum. Tymczasem znacznie bardziej twórcze , wydaje się zaprzęgnięcie go do roboty, wykorzystanie jego diabelskiej energii. Tak, jak w judo. On się nadyma, pręży muskuły w swoich wrednych zamiarach, uderza, a my lekkim zwrotem ciała kierujemy tę siłę w stronę, umówmy się, dobra. I to on, zgodnie ze swym przeznaczeniem, ale za naszą sprawą, czyni dobro, nie chcąc tego, nawet nie wiedząc o tym. Istotny jest oczywiście ów zwrot naszego ciała. Nie jest przypadkiem, że nasz Papież przywiązuje taką wagę do postaci Świętych. Oni rzadko za życia byli aniołami. Natomiast we właściwym momencie wykonali ten jeden zwrot, który oszukał Kulawego. W świecie jego reguł ujawnili własne. Pozostaje kwestia ceny oczywiście. Ale nie sądzę, żeby Papież namawiał do męczeństwa. To raczej subtelny sygnał, ie każdy może w jakimś ważnym dla siebie momencie życia oszukać zło. To, co się dzieje teraz wokół nas, ta zabawa wartościami, ucieczka od ideologii, względność wielkich po- 190 jęć, to też w jakimś sensie próba oszukania Diabła. Jak kontrolowane wypalanie łąk, żeby uniknąć pożaru. Chodzimy więc po pogorzelisku, wszystko nam wolno, niczego się nie chce i On wcale tego nie lubi. Nie ma się za kim schować, kogo wykorzystać. On też zna judo. Ale wie pan, panie Leonie, że na każdym pogorzelisku coś jednak pozostaje, coś sterczy. Jest taki gatunek termitów, który buduje kopce skierowane zawsze węższą stroną z północy na południe. Zwierzątka mają wbudowany receptor pola magnetycznego ziemi. I nie robią tego po to, by wiedzieć gdzie są strony świata, by na pogorzelisku pozostał drogowskaz. W gorącym klimacie taka pozycja ich budowli gwarantuje im optymalną dla przeżycia temperaturę. Ten ich pałac ma więc komnaty wschodnie i zachodnie, zależnie od warunków przenoszą się wraz z ja-jeczkami tam, gdzie szansa na przedłużenie gatunku jest większa. I pozostają w harmonii z ruchem planet, co zapewne było zamiarem Stwórcy. Myślę, że warto odszukać w sobie taki wewnętrzny kompas i być posłusznym jego wskazaniom, nawet jeśli ma to oznaczać ciągły ruch. Diabeł może się schować za naszymi budowlami, ale nie sprawi, że ich cień będzie wskazywał inny kierunek, niż ten wyznaczony pozycją słońca. Ale póki my jesteśmy w ruchu, pojedynek z Nim nie jest zakończony. Wie pan, zawsze uważałem, że nie ma większej wady, niż udzielać rady. Ale chyba wszystko jedno, czy pan będzie tam, w kraju, czy gdziekolwiek indziej. Ważne, by pan szukał tej właściwej dla siebie temperatury. Dla siebie, nie dla innych. W poszukiwaniu jest ruch. W byciu drogowskazem - martwota. Słyszał pan może, co powiedział kiedyś pewien filozof moralności, w życiu prywatnym wyjątkowa szuja: drogowskazy nie chodzą! Impo- 191 nujący cynizm, co? Ale nic poza tym. Pogrzeby też przeważnie bywają imponujące. Niech pan nie bierze mnie nazbyt serio - zachichotał jeszcze profesor, żegnając się. - W końcu przeze mnie też mógł przemawiać szatan, żeby odebrać światu potencjalnego męczennika. W drodze do Brukseli Leon uświadomił sobie, że jeśli wróci do Polski, to zobaczy się ze swoimi staruszkami. Z początku wydawało mu się, że jest to ostateczny i najważniejszy argument przemawiający za drogą na wschód. Po czyrn zobaczył ojca, niezłomnie trwającego przy kopcu przedwojennych, socjalistycznych przekonań, kopcu, który nie wskazywał żadnych stron świata i matkę, obojętną na to, co robił dla innych, załamującą ręce nad tym, że nic nie zrobił dla siebie. Staruszek będzie mu wytykał brak jasno określonych wizji sprawiedliwego świata (antykomunizm nie jest żadnym programem!), a staruszka podejmie nie kończącą się opowieść o olśniewających karierach jego kolegów z podwórka. Ten został profesorem, tamten dyrektorem, ów dyplomatą, no i wszyscy mają szczęśliwe rodziny! Dlaczego się nie żenisz? Wiedziała o jego rówieśnikach znacznie więcej, niż o nim samym, być może obawiając się, że odkryje w nim jakieś' trudne do przetrawienia tajemnice. Trzeba by rzecz jasna ich pretensje uznać za szczególny objaw miłości i przyjąć je z pokorą. Podjecie sporu, gdyby nawet znalazł kontrargumenty, zadałoby im tylko ból. Wysiadł na dworcu w Brukseli kompletnie roztrze-potany wewnętrznie, jakby ostatnie miesiące spędził na likwidowaniu zapasów pejsachówki w lodówce Bożyłły-"Zmarnowany dygot", pomyślał z goryczą, i żeby umknąć pokusie poszedł prosto do biura "Solidarności". Zamiast spodziewanego pliku listów i zadawanego podekscytowa- 192 nym tonem pytania "wracasz?" czekała tam na niego jedna wiadomość spisana z automatycznej sekretarki: "Liebling! Przyjedź, jak tylko będziesz mógł, do Lozanny. Zadzwoń przedtem pod ten numer, odbiorę cię skąd zechcesz. Czekam. L." Rozdział 13 w którym bohaterowie stają się częścią Ballady o Niedokończonym Domu i calkiem nieźle się z tym czują Dom unosił się w powietrzu jak drapieżny ptak. Z rozpostartymi szeroko nieruchomymi skrzydłami trwał nad przesuwającym się powoli pod nim kluczem świetlistych chmur. Ogromny, mroczny i skupiony ośmieszał i lekceważył ich beztroską, barwną pierzastość, pło-chość i roztrzepanie, wypatrując łupu głębiej, na niewidocznym dnie. Kołysał się nieznacznie, jakby pozbawiony ciężaru, mimo masy mięśni i ścięgien, mimo kształtu ostrego jak lancet, który powinien przeciąć plastikową foli? przestrzeni i runąć w dół. Tymczasem lekko ją tylko uginał, ważka na lśniącej kropli wody, posiadająca na własność zamknięty w kulistym wnętrzu cały świat. Złudne poczucie. Bowiem nad nim, wyżej, pięły się jeden po drugim, w splątanym strzelistym kłębowisku jaszczury skał, potężniejsze niż on, dźwigające na popękanych grzbietach miliony lat, a przecież nie ustające w powolnym, upartym ruchu ku górze. By tam, na szczycie wystawić poszczerbione kości na świetlistość tych płochych obłoków, na które on, w swej pysze, rzucał co wieczór cień swoich skrzydeł. Obłoków strzępiących się o granie na różowe kłaczki mgły, ale na przekór swej bezciele-sności ścierających je w końcu na pył. Leon zrozumiał od razu, dlaczego Leman tak fascynował artystów, kacerzy i rewolucjonistów. Północny 194 brzeg zstępował ku brzegom jeziora żyznymi stokami winnic, latającym dywanem obfitości obiecując bezbole-sne spełnienie wszelkich marzeń. Ściana Alp po drugiej stronie lustra zdawała się wyznaczać koniec świata, granicę ambicji i możliwości. Ale podwójny ruch nieba rzucał prowokujące wyzwanie. Nie ma granic. To, co nad głową, dalekie, doskonałe i nieosiągalne - możesz mieć u stóp. Możesz zobaczyć siebie nie tylko w odbiciu przestrzeni, ale i w kryjącej się pod nim głębi. - Robi wrażenie - przyznała Lorraine z nutką niechęci w głosie. Za dnia wygląda o wiele gorzej. Wyjmiesz zakupy z bagażnika? Wyglądała zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażał podczas wielogodzinnej podróży z drugiego końca Europy. Może by jej nie poznał na peronie w tych czarnych zamszach, które ją wyszczuplały i odmładzały, gdyby nie jarzeniowa eksplozja jej włosów, jakby patrzył prosto w punktowy reflektor. A w centrum tego blasku, niby po-widoki, dwie granatowe, wirujące galaktyki źrenic. Szła ku niemu wyprostowana i poważna, oszczędnymi ruchami bioder roztrącając nieśmiałe łakomstwo męskich spojrzeń, szła niespiesznym, ale zdecydowanym krokiem, dając mu czas na wybór rodzaju powitania. Nagle raczej wyczuł niż zrozumiał, że nadchodzi z kobiecym, nie znoszącym uników oczekiwaniem na moment końca albo początku. Żadnej niezobowiązującej kontynuacji szpitalnego flirtu; otwarte wyzwanie: stworzyłam warunki, bo mogłam i chciałam je stworzyć. Ale nie zrobię nic więcej, Póki nie będę pewna, co ty zamierzasz. Masz jeszcze dziesięć moich kroków, moich kroków dla ciebie, na rezygnację z wolności. Czy miał wybór, czy po prostu dosyć wahań i wąt-4 Pliwości? Liczył te kroki prawie z bólem, głuchym bó- 195 lem przeczucia czegoś nieodwracalnego, jeszcze sześć trzy, jeszcze krok. Stanęła przed nim i nadstawiła policzek. Zobaczył w jej oczach taki sam ból. Ujął w dłonie jej twarz, niespodziewanie delikatna i drobną w jego paluchach i wycisnął na jej wargach czuły, jak mu się zdawało, pocałunek pokornej miłości. Wtedy stało się kilka rzeczy naraz. Doznał silnego skurczu zwieracza, a z jego ust wyrwał się jakiś obcy, agresywny mięsień i bezczelnie wepchnął się pomiędzy jej zęby. Panosząc się po barbarzyńsku w zdobytej jedwabnej komnacie wysyłał Leonowi chaotyczne raporty o purpurowej wilgoci kotar, intrygującej świeżości smaku morskich traw, zdławionym nagłością ataku jęku. Komnata nie była pusta. Zamieszkiwał ją jakiś pulsujący ukwiał, niby miękki, ale jednak jędrny, który odruchowo stawił czoła najeźdźcy. Jednocześnie zęby, które tak karygodnie dały się zaskoczyć w pierwszym momencie szturmu zacisnęły się na barbarzyńcy, boleśnie odcinając go od świeżych posiłków nadciągających pośpiesznym rytmem z bijącego na alarm serca. Zaprogramowana na czułość świadomość Leona skapitulowała natychmiast w obliczu żarłocznego starcia, uwalniając niekontrolowany żywioł agresji. Jej rozproszone w popłochu resztki odnotowały jeszcze niespodziewany desant przeciwnika na tyłach umocnień, długie twarde paznokcie siejące popłoch wśród przerzedzonych linii włosów. Ratunek był tylko w ataku i wnętrza dłoni zaciskając się na pochwyconej twarzy zdały sobie nagle sprawę z kruchości oblężonych umocnień. Cofnęły się bez rozkazu, żeby natychmiast zewrzeć się wokół niczym nie chronionej talii, w okolicach niezapomnianego, uśmiechniętego pępka. Zwarcie dotkliwie się przedłużało i dopiero kiedy Lorraine wypuściła spornie- 196 dzy ząbków swój łup, Leon mógł sobie wytłumaczyć, że doświadczył rozkoszy. Prawe oko o granatowej tęczówce i niebieskawym białku zwęziło się w prowokacyjnym uznaniu albo z przychylną ironią. Po czym zniknęło wraz ze swoim bliźniakiem za dymną czernią okularów. - No, chodź - ręka poszukała ręki - zanim mnie ktoś rozpozna. - Poprowadziła go przez ruchliwe korytarze, znów spokojna i zamknięta w sobie, skupiona i rozluźniona zarazem, patrząca prosto przed siebie ze śladem uśmiechu na ustach ograbionych ze szminki. Miał wrażenie, że twarze rozstępują się przed tym spojrzeniem i uśmiechem, przepuszczają ich po to, żeby lepiej się przyjrzeć niemożliwej parze. Smukła czerń pozbawionej ostentacji, ale oczywistej elegancji najwyższej klasy w towarzystwie zgniłej zieleni i rdzy nieforemnych sztruksów od lat niepomnych swego pierwotnego kształtu. Płonąca czarna świeca i pognieciony jesienny liść. Otworzyła przed nim drzwiczki małego, srebrnego autka. Umieścił swoją wypłowiałą w podróżach torbę na tylnym siedzeniu i opadł na fotel, odchylając głowę do tyłu. Siadła za kierownicą i spojrzała na niego, wkładając kluczyki w stacyjkę. Pocałowali się znowu. Tym razem rozkosz nie bolała. - To spory kawałek drogi. Daleko za miastem. - Energicznymi ruchami wymanewrowała auto z parkingu. - Lepiej opowiedz mi, co się z tobą działo. Nie pijesz. Prowadziła tak, j ak szła. Skupiona i rozluźniona, nieruchoma poza stopami w zamszowych półbutach i szczupłymi dłońmi na kierownicy. Samochody jednak nie chcia-ty się przed nią rozstępować jak ludzie na dworcu. Ostro Przyspieszała, gwałtownie hamowała, z lekkim zaciśnię- 197 ciem szczek zmieniała biegi, a że nie wrzucała kierunków, skazów, goniły ich raz po raz rozdrażnione pretensje klak-sonów. Nie zwracała na nie uwagi. Patrzyła przed siebie i słuchała Leona. Opowiedział jej więc o swoich erratycznych podróżach, o mało ambitnych, ale dziwnie bliskich mu lekturach, o problemach fundacji z miłośnikiem afrykańskiej sztuki (wiedziała o kogo chodzi), wreszcie o cennych, choć mało praktycznych radach mądrych ludzi co do planów na najbliższą przyszłość. Przyznał się bez zażenowania, że nie podjął żadnej decyzji i jej telefon uwolnił go na jakiś czas od męczących rozterek. - Leon der Denkende - brzmiał jej jedyny komentarz. Opowiedziała mu ze swej strony o pobycie w Arde-nach, w sanatorium, które było połączeniem dyskretnego hotelu z obozem kondycyjnym dla potencjalnych mistrzów olimpijskich. O cudownych widokach dających ukojenie i surowym reżimie doprowadzającym do spazmów bezsilnej wściekłości. - Całkowity zakaz seksu - chwyciła drążek zmiany biegów aż zazgrzytało - i żadnych wizyt. Na okrągło siłownia i basen, siłownia i basen. ,1 psychoterapia. Jakiś doktorek cały czas starał mi się wmówić, że mam nieuświadomione pragnienie współżycia ze swoim ojcem. Powiedziałam mu, że musiałabym chyba posłużyć się którąś z jego butelek. Spytał od razu, czy szyjka butelki kojarzy mi się z penisem. "Tylko od szampana i to z korkiem w środku - mówię - bo bez korka już jest po wszystkim". Rozumiesz, myślałam, że się napalił i mnie podprowadza. Sama byłam wyposzczona i przez te sesje już się zdecydowałam na to chuderlawe byle co. Zwłaszcza że miał grube wieczne pióro, które bezustannie cmo- 198 kał mokrymi wargami. Dziwię się, że nie wlazłam na sufit! Z takim samym skutkiem, bo kiedy zrozumiał wreszcie o co mi chodzi, zaczął mi tłumaczyć, że mój wzmożony popęd seksualny jest naturalną kompensacją odstawienia alkoholu i używek, że wprawdzie jest zaszczycony, ale nie może podważać relacji lekarz-pacjent. I mówił to wszystko z butelką szampana w nogawce. No, powiedzmy z miniaturką. Założę się, że ją odkorkował, jak tylko wyszłam. "Ciekawe, jak to było naprawdę", pomyślał Leon. Poczuł ucisk zazdrości w sercu i zdał sobie sprawę, że teraz tak już będzie cały czas. Sam się zdecydował. Lorra-ine usłyszała jego myśli. - Nie przepraszam za szczerość - oświadczyła, przesuwając dłoń po jego policzku, a zaraz potem po udzie. - Cieszę się, że się nie gniewasz. - A jest o co się gniewać? - Położył rękę na jej karku i poczuł, jak króciutkie włoski układające się w złoty strumyk wzdłuż kręgosłupa podnoszą się pod jego dotykiem. Naprężyła się jak kot. - Już niedaleko. - Poczuł, że sztywnieje. - Nie śmiej się. Najpierw zobaczył napierające na nich Alpy, jak ogromną dekorację wyciętą z dykty na tle płomiennych blasków rozwichrzonego nieba. Potem, nisko w dole to samo niebo odbite w jeziorze, nad którym czaił się drapieżny dom. - Gniazdko miłości - powiedziała z szyderstwem. - Ten stok był taki piękny, że mogłabym tu żyć w namiocie. Ale Samuel uparł się, że wybuduje rezydencję, jakiej nikt jeszcze nie widział. Rok po ślubie. Wylazł z niego Amerykanin. Cztery kondygnacje, mieszkanie dla ^ służby, pokoje gościnne, w podziemiu basen ze sztuczną 199 falą, siłownia, sauna, schron przeciwatomowy. Pieprzone sanatorium! Na drugim i trzecim piętrze trzy samodzielne mieszkania dla dzieci. Których nie było i nie miało być. I oczywiście salon na setkę gos'ci. Jakże moglibyśmy być szczęśliwi, gdyby nas nie widziano, jacy jesteśmy szczęśliwi! Oczywiście nikt nas nigdy nie widział, jacy jesteśmy szczęśliwi. Stali w górnej części stoku i dopiero teraz Leon zauważył, że otacza ich splątany, miejscami wysoki do ramion gąszcz chwastów, a z ciemniejącej fasady budynku sterczały fragmenty zbrojenia, betonowe balkony bez balustrad, puste zapadnie okien. - Czasu i zapału starczyło mu na pół roku. Może to zresztą moja wina. Nie mogłam ukryć wstrętu, więc jak długo mógł udawać, że go cieszy budowanie dla nas czegoś, czego nie chcę? Machnął ręką, pocałował mnie i powiedział "sprzedaj to". Ale kto kupi taki koszmar, nawet ze względu na miejsce? Sama rozbiórka kosztowałaby więcej, niż luksusowy dom. Ściemniało się szybko i z gór spływał przenikliwy chłód. - Ma jedną zaletę. Nikt nie wie, że z niego korzystam, kiedy chcę być sama. Odbyłam tu parę niezłych tripów. - Po haszyszu ten widok naprawdę może być nieziemski. Włączyła silnik i podjechali wolno pod dom. Nie przestrasz się psów - powiedziała wysiadając. - Są pod kluczem. Z lewej strony podjazdu, z betonowego pomieszczenia wielkości klatki dla lwów, dał się słyszeć ponury, ostrzegawczy warkot. Wszedł za Lorraine do domu obciążony torbami pełnymi zakupów. Mimo pogaszonych świateł wnętrze Iśni- 200 jo bladym blaskiem. Blask płynął zza szklanej tafli salonu, na wprost wejścia, ślizgał się po posadzkach z szarego marmuru, wspinał się na puste ściany i sklepienia. Za panoramicznym oknem rozciągał się pozbawiony poręczy taras pokryty takim samym, szklistym marmurem. Odbijał niebo identycznie jak lustro jeziora poniżej, co sprawiało, że wrażenie unoszenia się w przestrzeni odbierało Leonowi poczucie równowagi. Gdyby nie waga trzymanych w rękach toreb oderwałby się od płyt posadzki. Lorraine zapaliła światła. Świat na zewnątrz zgasł. - Daj to do kuchni. Mam nadzieję, że lubisz owoce morza? Ogromny salon przechodził trzema schodkami w pokój jadalny o rozmiarach refektarza szanującego się klasztoru i takim samym nastroju. Refektarz otwierał się z kolei bez uprzedzenia na sterylną kuchnię w bladoniebie-skich, liliowych i różowych tonacjach. Pomiędzy salonem a j adalnią piętrzyło się j ak katafalk wielkie palenisko z szarych, granitowych złomów. Grobowe wrażenie zwiększał jeszcze czarny okap nad paleniskiem, z kutego żelaza, w kształcie trumny. Można by tu upiec w całości wołu. Leon postawił zakupy na szerokim kuchennym blacie. Z przyjemnością patrzył na krzątaninę Lorraine. Miała oszczędne, wyliczone gesty, poruszała się bez pośpiechu, a jednak każda czynność pociągała za sobą ożywienie laboratoryjnego wnętrza, wyczarowywała jaskrawe dziwy: rozpostarte motyle, skrzydła sałaty, skurczone od mrozu, ls'niące szronem homary, białe rzodkwie, zielone pręty selerów, pucułowate pomidory i mnóstwo torebeczek, fla-szeczek, puszek i słoiczków. Z ostatniej torby wyciągnęła prostokątne, plecione pudło. 201 - Umiesz otwierać ostrygi? J - Mogę spróbować. - Zdjął kurtkę i podszedł bij. żej. Odwróciła się do niego i przytuliła bez słowa. Promieniowała teraz łagodnym oddaniem, ciepłym, zadowolonym zaufaniem. Zanim zdążył ją objąć, wysunęła się z jego rąk i podeszła do lodówki. - Nóż jest w górnej szufladzie. Zrobię nam coś do picia. Nalewając bursztynowy płyn do wysokich szklanek, patrzyła jak grzebie z chrzęstem wśród najrozmaitszych, kuchennych narzędzi, naturalny, trochę niezdarny, z uważnym spojrzeniem spod opadających powiek. Znalazł nóż do ostryg i otworzył pudło. Kuchnia zamieniła się w brzeg oceanu po przypływie, pachnący słoną wilgocią, wodorostami i podniecającą, pierwotną formą życia. Wziął chropowatą, nieregularną bryłkę w lewą rękę i końcem noża odszukał jej słaby punkt, wąską szczelinę, gdzie płaska część muszli przylegała filigranową falbanką do wypukłej. W szczelinie zalśniła nitka ślinnego płynu. Wsunął ostrze głębiej i podważył. Rozległo się zmysłowe cmoknięcie, wieczko się uchyliło i w szorstkości konchy otworzyła się przed nimi ruchliwa, perłowa, wilgotna j ędrność. Lorraine poczuła, że pulsuje razem z nią. Zbliżyła się do sztruksowych pleców Leona, postawiła przy nim szklankę i objęła go od tyłu. Mięśnie jego pleców odpowiedziały skurczem na dotyk jej piersi, a mięśnie ud, w miejscu, gdzie wrastały w tors, stwardniały pod jej palcami. - Chcesz, żebym to zrobił, czy nie? - zapytał przekornie, otwierając drugą ostrygę. - Chcę, żebyś to robił - powiedziała mu do ucha, nie przerywając czynności badawczych. Wyobraziła sobie jego członek jako różowego homara, który odtaja 202 w cieple jej rąk, otrząsa się ze szronu i nabiera życia, jak prostuje powoli podwinięty pod siebie odwłok. Przycisnęła biodra do pośladków Leona i zobaczyła je swoją skórą - ściśnięte podnieceniem, chroniące wstydliwą, intymną bezbronność. Zaczął wydzielać zapach, intensywny zapach mężczyzny po podróży, w którym zaczyna krążyć gęsta, gorąca żywica. Ten zapach w oszałamiający sposób łączył się z chłodnym, morskim aromatem ostryg, gęstość z ulotnością, żar z zimnem, materia z aurą. Leon próbował się odwrócić, ale przytrzymała go w uścisku jak dziecko, które chce wejść ojcu na barana, objąć udami jego kark, uchwycić palcami włosy i patrzeć na świat z niedostępnej sobie wysokości. Zrozumiał jej intencje i wrócił do ostryg rosnąc w jej rękach, skupiając się na swojej cmokającej czynności, odchrząkując napięcie w gardle. Jego zgoda na grę zasługiwała na nagrodę. - Napij się - powiedziała sypialnianym głosem, wskazując małym paluszkiem szklankę. - To same witaminy i minerały. Będziesz ich potrzebował. Posłuchał. Wypił duszkiem. Zapadła pełna zapachów cisza, w której zgrzytał tylko nóż o muszlę, mlaskały otwierane ostrygi i pohukiwał im nad głowami, w górnych, nie dokończonych partiach domu nocny wiatr od Alp. Stuknęły drzwi, rozległy się marmurowe kroki. Oderwali się od siebie. W jadalni pojawił się Nerka z naręczem polan do kominka. Nie okazał zdziwienia na widok Leona. - Siemasz fąfel. Kawał czasu. - Przeniósł wzrok na Lorraine, która zajęła się przyprawianiem sałaty. - Feuer machen, ja? 203 - Ja, bitte. Danke sehr, Szimon. Garnek na kuchence zaczął bulgotać. Lorraine wrzuciła homary do wrzątku. W salonie stuknęły drwa rzucane na żeliwną kratę paleniska. - To niespodzianka - stwierdził Leon, kończąc z ostrygami i obmywając ręce pod gorącym strumieniem z gładkiego łba kranu. - Nie myj rąk. Jeszcze czosnek - przesunęła w jego kierunku srebrnoliliową główkę lśniącą jak psie jądra. - Zapomniałam ci powiedzieć. Tak się rzuciłeś na mnie na peronie, że straciłam głowę. Wybrał odpowiedni nóż i pochylił się nad koszem na śmieci. Suche, pergaminowe łuski opadały z łatwością z białych jak oczy bez źrenic migdałów czosnku. - Spotkałam go przypadkiem. Był w kłopotach, pomogłam mu. Mieszka w skrzydte-dła służby - granatowe tęczówki poszukały zmrużonych powiek. - Leo, chyba będę lubiła twoją zazdrość. Nie musisz siekać. Tu jest wyciskarka. Zatrzeszczały za ścianą płomienie. - Gutenacht - zawołał Szymon z korytarza. - Do jutra, Leon. Wyszedł przed dom. Była już noc. Jasna, wysoka, z elektrycznym księżycem i nieprawdziwymi gwiazdami. Poszedł do psów. Lubił patrzeć na trzy gładkie dobermany za kratą. Słuchały tylko Lorraine, tylko ona mogła je wypuszczać na noc, ale jego zaczynały już tolerować. Dawał im ciężkie, zamrożone kawały wołowych żeber i kości, które długo lizały, parując z pysków, zanim zabierały się do miażdżenia. Miały piękno i siłę, które coraz intensywniej czuł także w sobie. Gdyby musiał żyć jak pies, chciałby być dobermanem. 204 Leon i Lorcia. No, no. Widać wujkowi jeszcze staje, a ona ma potrzebę. Z takim szmalem i witryną może mieć co chce. Ale co ona w nim widzi, co on jej może dać? Fąfel ma gadane, to fakt. Perła mówiła mu kiedyś, że raj-cuje ją głos. Jak facet ma głos, to już jest jedną ręką w jej majtkach. To by tłumaczyło Rebusa. Też nawija jak chce, a głos po harze i petach jest, jaki jest. No, ale sam głos, to chyba nie wszystko. Perła się boi Rebusa. Może Leon ma coś na Lorcię? Niemożliwe. Zresztą nawet jakby miał, to frajer nie wiedziałby co z tym zrobić. Taki porządny. Ale miło pomyśleć, że jednak nie ksiądz. Nagle coś mu kazało zawrócić w stronę domu, obejść go i wspiąć się na gładki, ciemny taras. Musiał widzieć, musiał wiedzieć co robi tamtych dwoje. Skulony przesuwał się krok po kroku po śliskiej powierzchni, po której razem z nim przesuwał się księżyc i gwiazdy. Jakby szedł po wodzie, jak Chrystus. Daleko pod nim ten sam księżyc i te same gwiazdy wędrowały po jeziorze. Przylgnął twarzą do okna. W środku lampy były już pogaszone, tylko nad stołem w jadalni kołysała się żółtawa bańka poświaty, jak przed ołtarzem, w której zobaczył twarz Lorraine. Świece, półmiski, sztućce, szklanki. Między sobą a tą ruchomą świetlistością widział czarną sylwetkę Leona siedzącego plecami do okna. Pracowicie wydłubywał coś z czegoś i podawał kobiecie do ust jakieś połyskujące czerwono kęsy. Przyjmowała je wysuniętym językiem, powoli go cofała pomiędzy wargi i obracała poczęstunek w ustach nie spuszczając oczu z kar-miciela. Płomyki świec odbijały się w jej źrenicach, które Wydawały się teraz zupełnie czarne. W całej scenie było coś obrzydliwie podniecającego i kościelnego zarazem, co sprawiło, że Nerka poczuł, jak mu staje i wzdrygnął t się jednocześnie. Słyszał o wyznawcach szatana i nie dał- 205 by głowy, czy nie jest świadkiem jakiegoś heretyckiego obrzędu ku czci Czarnego. Nagle poczuł za plecami obecność ogromnych gór i jeszcze bardziej ogromnego nieba. Musiał się na chwile obejrzeć, żeby się upewnić, czy nie spływa z nich na niego bezszelestna armia puszczyków i nietoperzy. Nic nie nadlatywało, więc patrzył dalej. Po jakimś czasie przestali jeść i wzięli się nad stołem za ręce. Długo patrzyli sobie w oczy. Leon chyba coś mówił, bo Nerka widział, jak zmienia się twarz Lorraine, z zasłuchanej w uśmiechniętą, z uśmiechniętej w rozczuloną, z rozczulonej w nagle nieobecną i jakby ściągniętą jakimś wysiłkiem. Kobieta wstała nie puszczając rąk mężczyzny, wiec wstał i on. Przeszli przez jadalnię po schodkach do salonu i Nerka musiał zmienić okno, żeby zobaczyć co będzie dalej. Jakby nie wiedział. W gwałtownym, ale nierównomiernym świetle płonących na palenisku drew raczej się domyślał, niż widział, co się dzieje. Z mroku wyskakiwały pojedyncze wąskie błyski obrysowując kontury ruchomych sylwetek. Całowali się, zdejmując z siebie jednocześnie odzież, całowali się długo, co Nerce nie przeszkadzało, bo już nie zalatywało siarką. Potem zniknęli na chwilę. Opadli na posadzkę, w cień rzucany przez granitową bryłę paleniska. Ale zaraz się wytoczyli z mroku i domyślił się, że na marmurach było im za zimno, a pośrodku salonu leżała skóra dzikiej świni. Uchwycił tańczący, matowy błysk piersi Lorraine, a niżej i bliżej jakiś okrągły, blady kształt, jakby nieśmiałe odbicie księżyca. Mało nie parsknął śmiechem, kiedy zdał sobie sprawę, że patrzy prosto w tyłek Leona. Nie mogę, wali jej minetę! Nagle usłyszał przenikliwy krzyk, nieludzki prawie i dopiero po chwili pojął, że to nie żaden nocny ptak, że to krzyczy Lorcia, a w dodatku uderza dłońmi ramiona Le- 206 odpychając go i ciągnąc ku sobie z typowym dla ko-; brakiem zdecydowania czego w końcu chce. Nerka b , L nie śmieje, bo łysiejący wujek rzuca się na swoją fiare przygniata własnym ciężarem jej smukłe, miotane konwulsjami ciało, obezwładnia ją chwytając jej kolana Ld pachy i dzikimi uderzeniami przybija ją do dziczej 5tóry do marmurowej podłogi, jakby chciał wtłoczyć ją wYąb ziemi. Nerka się nie śmieje, bo sam jest tym oszalałym draniem, sam słyszy trzask płonących polan i ogłu-zaiący krzyk z otwartych ust, czuje żar ognia na plecach żar trących się ciał, szorstkość knurzej sierści na łokciach na kolanach i mokre, delikatne miękkości pod sobą, które przecież nie mogą wyjść cało z powtarzających się zderzeń, muszą zostać zmiażdżone, rozsmarowane po oosadzce, unicestwione. Tymczasem one ani myślą dać się unicestwić, nie tylko się bronią, ale całym, memozli-1 wym wysiłkiem wątłych mięśni odpowiadają na ciosy wychodzą naprzeciw uderzeniom, zapamiętują się w tych zapasach, w krzyku, w pocie, ślinie i rozpędzonej krwi. Aż nagle wszystko martwieje, przeniknięte wspólnym koszmarnie rozkosznym dreszczem i rozpada się w pełgający krwawym migotem żar, w pyknięcie pękniętego w ogniu polana. . Nerka wycofał się w chłód nocy, doprowadził się do porządku i pokręcił głową z mimowolnym uznaniem dla Leona. .. , _ Będą siniaki - mruczał do siebie, kładąc się spać - Ciekawe, czy on też będzie dla niej centałrus^ -Mój ty Centaurze -powiedziałaLorraine, ale dopiero kilka godzin później, w sypialni, kiedy Leon był zbyt zmęczony i dumny z siebie, żeby poczuć się dotkniętym. W istocie uważał się za centaura, którego dotąd zupełnie w sobie nie podejrzewał. Wielokrotnie przekroczył swoje 207 wyobrażenia o własnych możliwościach do tego stopnia że jeden z orgazmów wziął za wylew krwi do mózgu. Pełna zapamiętania zachłanność księżniczki przywracała mu za każdym razem przytomność i skłaniała do kolejnych aktów heroizmu. Kiedy wreszcie usypiał, niejasno zdając sobie sprawę z nadchodzącego świtu, miał wrażenie, że ów organ, który tak niespodziewanie stanął na wysokości zadania (czy raczej zadań), uniezależnił się od niego i samodzielnie kontynuował swoje wielorakie kontakty z ciałem Lorraine. Obudził się obolały i słabiutki jak szczenię wczesnym popołudniem. Wewnątrz czuł się jednak spokojny i radosny jak nigdy. Polazł nago do kuchni, napił się zimnej wody i nie myśląc o niczym zjadł kurze udko na zimno. Odnalazł łazienkę, przygotował sobie kąpiel i zanurzony w gorącej wodzie z jakimiś pachnącymi solami, które znalazł na półeczce, przysnął chyba znowu, bo wydało mu się, że znów jest w sypialni i w krótkich przerwach miedzy zapasami opowiada Lorraine-o swoim życiu i wypełniających je rozterkach. Ona zaś, zajęta bez reszty skrupulatnym badaniem najdziwniejszych zakątków jego ciała, fałd skóry, włosów, ścięgni i mięśni, uspokajała go, że teraz już wszystko będzie inaczej, w zupełnym porządku, we wspólnym szczęściu i pogodzie ducha. Ocknął się w zimnej wodzie zupełnie odświeżony. Z głębi domu dobiegał jakiś rytmiczny stukot. Ubrał sif i poszedł jego śladem. Znalazł zasłonięte płatem dykty betonowe schody prowadzące w dół. Niczym nie osłonięte żarówki oświetlały gołe ściany ze śladami szalunku, cementowy pył* worki, deski, cegły i paczki z kafelkami, metalowe pręty powiązane w pęczki. Schody prowadziły do ogromnej, wysoko sklepionej piwnicy z głębokim, prostokątny^ 208 uskokiem pośrodku. Po drugiej stronie przyszłego base-nu Nerka zbijał młotkiem prymitywne półki. - Mnóstwo dobra tu się wala - wyjaśnił na widok Leona. - Szkoda, żeby się zmarnowało. - Dawno tu jesteś? - Ze dwa tygodnie. Musiałem, siara, znikać z Monachium. Zaczęło być gorąco. - Wbił jeszcze jeden gwóźdź, sprawdził trwałość konstrukcji. - No, na razie może być. Wziął się za zbieranie z podłogi narzędzi, śrubek, gwoździ, skrawków dykty i styropianu, kartonów ze szmatami i układanie ich na półkach. Leon leniwie przyłączył się do porządków. - Gdzie ona jest, w ogrodzie? - Lorcia? Nie, pojechała po zakupy. - Lorcia - pokiwał głową Leon. Sprzątali w milczeniu. Kiedy już nie było nic do roboty otrzepali ręce i poszli na górę, do kuchni. Szymon wyjął z lodówki dwie puszki bezalkoholowego piwa. - Na co nam przyszło, łupanym - stwierdził z humorem, wyciągając jedną w kierunku Leona. - Może pójdziemy do ogrodu? Nad jezioro? - Nie radzę. Psy spuszczone. Mordercy. - W dzień? Po co? Nerka wzruszył ramionami. - Pewnie na wypadek, gdyby mi przyszła ochota się nachlać. Zawsze spuszcza psy, jak gdzieś jedzie. Przymusowe leczenie. - Pozwoliłeś sobie? Usiedli w fotelach przy oknie wychodzącym na jezioro. W dziennym świetle wyglądało jak na pocztówce. t Piękne i banalne. 209 - Niewiele brakowało. Co za łupane życie! Czło. wiekowi źle, to by się nachlał, człowiekowi dobrze też by się nachlał. Nawet bardziej, bo jak tu świętować fart bez procentów? Taka meta, bać się nie ma czego a nosi. Milczeli patrząc, jak daleko w dole dwa psy biegają tam i z powrotem wzdłuż ogrodzenia, za którym lśniła jasna tafla wody. - Słuchaj, co ci powiem, szwagier - odezwał się nagle Nerka innym, bardziej rzeczowym tonem. - Nie wiem, co wy tam z Lorcią macie, aleja się w to nie będę pakował. I tak się z nią ledwo mogę dogadać. To nie moja liga. Jak chcesz, to sobie z nią kręć. Sam jej dałem twoje telefony. Leon uznał, że powinien podziękować. Kiwnął puszką w stronę Nerki. - Tylko jej powiedz, że ja tu jeszcze powaruję jakiś czas. I poproś, żeby mi pomogła w paru geszeftach. Widzisz, siara, ja mam kupę szmalu, a nie chcę go mieć przy sobie, jak pójdę w świat. Muszę sobie skombinować konto, jakieś karty, czeki, te rzeczy. Żebym był człowiek, rozumiesz? Zrobić sobie nowe kłapaczki, bo z tą dziurą - otworzył usta- to mnie nikt szanował nie będzie. No i muszę nawijać po ichniemu, chociaż trochę. Leon spojrzał na petenta ze zdziwieniem. - Chcesz, żeby cię uczyła języka? Otrzymał w zamian przebiegłe mrugnięcie okiem. - Chcę, żebyś ty mnie uczył, szwagier. Co tu innego masz do roboty? W dzień. Propozycja transakcji była jednoznaczna. - Nie wiem, jak długo tu posiedzę - próbował bronić się Leon. - To zależy też, od Lorraine. Nerka machnął ręką. 210 __ Możemy tu warować ile się da, mówię ci. Jakby usiała gdzieś jechać, to popilnujemy dobytku. Zapasów ?st na wojnę światową. Psy trzeba karmić. J - A kto je karmił, jak ciebie tu nie było? __ Nie wiem. Może sąsiedzi. - Nerka nachylił się w kierunku Leona. - Szwagier, jak dobrze zakombinu-iesz z tą laską, to jesteśmy urządzeni na fest! Co ty myślisz łupany? Jeszcze się odbijemy ipofruwamy! - Zgniatana w ręku Szymona puszka wydała z siebie nieśmiały trzask. Alpy kołysały się w Lemanie. - Spróbujmy - powiedział Leon. I tez zgniótł swoją puszkę. Okazało się to nadzwyczaj łatwe. Rozdział 14 w którym przynajmniej raz obraca się koło fortuny, stawki rosną, a biblijna sentencja "szukajcie, a znajdziecie " ujawnia swoją przewrotność - Mesdames et messieurs, faites vos jeux! Bożyłło ponownie obstawił te same numery. Czerwoną trzydziestkę i czarną dziesiątkę. Zielone zero. Oprócz tego nieparzyste, żeby w razie niepowodzenia wysokiej gry, zwróciło mu się w niskiej. Jego sąsiad z lewej do ostatniej chwili konsultował swoje notatki, zanim rozrzucił żetony po całym stole z pozorną beztroską. Sąsiadka z prawej rzuciła swój indywidualny żeton krupierowi, który bez pytania ustawił go grabkami pomiędzy czternastką a siedemnastką. - Rienne vaplus! Kulka rozpoczęła swój spiralny, szemrzący szlak po obracającej się w przeciwnym kierunku misie rulety. Jak na zawołanie gracze zaczęli rzucać żetony na wybrane numery, jeden przez drugiego, przekonani, że w ten sposób oszukają los, albo mechanizm urządzenia. Krupier tolerował ten zapał przez chwilę, po czym spokojnymi ruchami począł odsuwać spóźnione stawki w kierunku ich właścicieli. Kulka zaterkotała na kasetonach z numerami. Podskoczyła kilka razy, zawahała się i zamilkła. - Sept, rouge. - Hehe - rozległ się w zrezygnowanej ciszy głos naprzeciw Bożyłły. Grabki krupiera błyskawicznie usu- Y 212 , wały ze stołu żetony poza jednym, przykrywającym czerwoną siódemkę, kilkoma postawionymi na czerwone i tym skromnym brązowym krążkiem, który miał osłodzić Edwardowi smak kolejnej porażki podwojeniem swojej wartości. Natomiast złoty żeton na siódemce rozmnożył się w niezauważalny sposób trzydziestosześciokrotnie. Równiutkie kolumienki, jak skarb z bajki o piratach, powędrowały w kierunku Nerki. - Mesdames et messiuers, faites vos jeux! Bożyłło wstał i ze swobodą, której wcale nie czuł, udał się do kasy, żeby uzupełnić swoje rezerwy. Wydawało mu się, że wszyscy na niego patrzą, co było rzecz jasna nieprawdą, choć Leon i Lorraine zapewne zauważyli upokarzający cykl jego nietrafnych obstawień. Ale Bożyłłowie nie należeli do ludzi, którzy robili cokolwiek połowicznie. Po spieniężeniu obrazu za nieco mniejszą sumę, niż się spodziewał, ale i tak pozwalającą mu się czuć wyposażonym w odpowiednie środki do prowadzenia zamierzonej kampanii, spędził pół roku na poszukiwaniu niesfornej księżniczki. Bywał na premierach oper i musicali, odwiedzał ekskluzywne kluby golfowe i brydżowe, wykupywał kosztowne bilety na bale charytatywne, zwiedzał modne resorty i uzdrowiska. Nawiązał szereg interesujących znajomości, bowiem nowa twarz i kieszeń w tych dość zamkniętych środowiskach budziła zaciekawienie. Pod wpływem jego rozmowności, wszechstronnej wiedzy i sprawności fizycznej zaciekawienie zamieniało się w sympatię, a sympatia nie miała czasu zamienić się w znużenie, bo nigdzie nie zagrzał miejsca, stwierdzając, że nie odnajduje obiektu swoich poszukiwań. Lorraine zapadła się pod ziemię. Stał się regularnym czytelnikiem kronik towarzyskich i plotkarskich czasopism, a że lekturze ich oddawał się 213 z taką samą pieczołowitością jak wszystkiemu, za co zdecydował się wziąć, wkrótce był ekspertem od ślubów, rozwodów, diet, skandali, narodzin i zgonów w świecie arystokracji, gwiazd filmu i sportu, finansjery i mody. To z kolei ułatwiało mu podtrzymywanie niezobowiązujących rozmów z przedstawicielami środowiska, w które pragnął wejść, prowadząc swoje prywatne śledztwo. Koszty przedsięwzięcia okazały się wysokie. Ale jednocześnie przyswoił sobie wiele nowych umiejętności, które -jak golf czy brydż - mogły mu się kiedyś przydać. Po paru miesiącach przyzwyczaił się do sum znikających z jego konta za każdym podpisem. Mówił też sobie, że nawiązane kontakty przydadzą mu się w interesach, gdyby kiedyś był zmuszony do interesów powrócić. Znaczną część wydanych kwot zamierzał zresztą odpisać sobie od podatków. Własna skuteczność i skrupulatność napełniała go niezmiennie głębokim zadowoleniem. Porozkładał żetony po kieszeniach i wrócił do stołu. Jego miejsce naprzeciw Nerki było zajęte. Bez żalu zdecydował się usiąść dwa stoły dalej, zwłaszcza że przyjmowano tam trzykrotnie wyższe stawki. Boży Ho wiedział, że największym błędem gracza jest poddanie się rezygnacji pod wpływem początkowych niepowodzeń. Historia szukania Lorraine dowodziła tego niezbicie. Nie mogąc jej znaleźć, zaczął rozglądać się za Leonem. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, żeby stracił z nim kontakt na dłużej niż dwa, trzy tygodnie. Bez trudu prześledził podróże przyjaciela, z Monachium do Paryża, z Paryża do Londynu, z Londynu do Brukseli. Dowiedział się o treści rozmów, które tam przeprowadzał Leon. Porządnie go zaniepokoiły, bo w Brukseli ślad się urywał. Czyżby poszukiwany wrócił do Polski? Bożyłło czytał jednak gruntownie krajową prasę i wiedział, że powrót tak znanego człowieka 214 z piętnastoletniej emigracji zostałby przez nią odnotowany. Nawet, a może zwłaszcza, w czasach przełomu. Gdyby Leon Humański pojawił się w kraju, stałby się jednym z symboli zachodzących tam zmian. - Mesdames et messieurs, faites vos jeux! Klekot żetonów, przyciszony, intensywny szmer hamowanych namiętności. Zapach perfum, cygar, wypielęgnowanych skór, bogactwa. Bożyłło siedział teraz pośród samych starszych pań, które wyglądały jak gipsowe popiersia na wystawie u jubilera, obwieszone niemożliwą ilością złota i brylantów. Z nieruchomymi twarzami rzucały na stół prostokątne żetony o wartości mercedesa każdy. Nie zwracały uwagi na małą, żółwią postać, na jej wewnętrzną koncentrację i pewność wygranej. Nie przeszkadzało mu to. Zawsze z początku nie był traktowany poważnie, do czasu, gdy ujawniał swoją prawdziwą wartość. Te ropuchy też go dostrzegą. Nie-u-chron-nie! Postawił na czerwoną trzydziestkę, czarną dziesiątkę, zielone zero i nieparzyste. Lubił okrągłe liczby, ale nie wykluczał możliwości, że los okaże się złośliwy. Znał rachunek prawdopodobieństwa. Wiedział, że kasyna nie są organizacjami dobroczynnymi, że do kasyna idzie się przegrać, a nie zarobić. Ale on przecież nie grał, żeby zarobić. Sięgał wyżej. ^ Nie znalazłszy Leona skupił się na poczynaniach Samulea Avery'ego IH-go, ex-męża Lorraine. Zapoznał się, na ile to było możliwe na podstawie dostępnych źródeł, z jego rozległym imperium finansowym, z inwestycjami i notowaniami na giełdach w Hong-Kongu, Tokio i Nowym Jorku. Avery rozwijał swoje azjatyckie przedsięwzięcia i nie można było wykluczyć, że mimo separacji księżniczka zdecydowała się na rekonwalescencję u je-i go zasobnego boku. Ale Bożyłło potrzebował czegoś bar- 215 dziej konkretnego niż przypuszczenia, by wyprawiać się na drugi koniec świata. - Douze, noir. Sięgnął po następne żetony. Sprawiały wrażenie, jakby niechętnie się rozstawały z wilgotną dłonią. Wreszcie przed miesiącem dowiedział się, że dalekomorski jacht "Samuel Avery III", nazwany tak, jak się nietrudno domyślić, ze względu na osobę jego właściciela, zawinie do Monte Carlo. Zdecydował się zawrzeć znajomość z potentatem i pod dowo l nym pretekstem wyciągnąć od niego informację na temat miejsca pobytu Lorraine. Z gazet wynikało, że magnat żywo się interesował nieprzewidywalną pięknością, z którą na dodatek nadal wiązały go interesy. Bożyłło tyle razy oglądał zdjęcia Amerykanina, że nie wątpił, iż rozpozna go na pierwszy rzut oka. - Mesdames et messieurs, faites vos jeux! Zero, dziesięć, trzydzieści, nieparzyste. Bez trudu dowiedział się w porcie, gdzie szukać właściwej jednostki. Cumowała dość daleko od brzegu, duża, ale o pięknych proporcjach, nierzeczywista w swojej nieskazitelnej bieli i lśniących błyskach elektronicznego oprzyrządowania. Tyle, że jej właściciel nie schodził na brzeg. Nie ciągnęły go widać atrakcje Księstwa dobrobytu i nieszczęśliwych córek jego nieodżałowanej krajanki. Dostęp do sanktuarium magnata był ściśle reglamentowany. - Yingt deux. Rouge. Siedzący obok zabytek w kolii z białego złota wyciągnął pokryte wątrobianymi plamami szpony i przysunął do zwiędłych piersi stos mercedesów. Bożyłło zagłębił dłoń w kieszeń. Po tygodniu obserwowania jachtu mógł wreszcie pogratulować sobie przenikliwości i cierpliwości. W mo- 216 torówce, która odbiła od burty "Avery'ego" rozpoznał bez żadnych wątpliwości rozświetloną przedwieczornym blaskiem chmurę włosów Lorraine. Tak się dąży do celu. Koń- sęk-went- nie! Kiedy łódź dotarła do nabrzeża, z nieco mniejszą radością dostrzegł towarzystwo księżniczki. Człowiekiem, który pierwszy wspiął się na molo i podawał jej rękę był Leon, a podążającym za nią w ślad nikt inny, tylko ten knajak, Nerka. Obaj gustownie przebrani w wieczorowe stroje, dyskretną mrocznością sylwetek tworząc tło dla blasku swojej towarzyszki. Bożyłło nie miał czasu na zmianę zaplanowanej od miesięcy taktyki. - Dobry wieczór, Wasza Książęca Mość! Prawdopodobnie nie przypomina sobie mnie Wasza Książęca Mość, jako że spotkaliśmy się uprzednio w niezbyt sprzyjających okolicznościach. Odpowiednia doza szacunku zmieszana z poczuciem humoru, ironią i arogancją. Słowem to, co na kobiety działa. - Ach! - Lorraine przyłożyła dłoń do ust. - Patrzcie! To przecież Okrągły Pępek! Okrągły Pępek ucałował jej drugą, wolną dłoń, i przywitał się ze starymi znajomymi. - Gratuluję taktu - mruknął Leon, podczas gdy Szymon odwzajemniał męski uścisk. - Siemasz, Żyłka. Co za fart! - Wybieramy się do kasyna. Idzie pan z nami - powiedziała księżniczka tonem nie dopuszczającym możliwości sprzeciwu z czyjejkolwiek strony. - Tam sobie porozmawiacie. Wzięła Leona pod rękę, a on przyjął ten gest jako coś najoczywistszego na świecie. Również Nerka zdawał się czuć swobodnie podając jej łokieć z drugiej strony. Bo- 217 żyłło, chcąc nie chcąc, ruszył za nimi pochłonięty porządkowaniem wrażeń. Leon się zmienił. Nie była to tylko kwestia eleganckiego stroju, w którym Edward nigdy go nie widział. Uniwersalny Humanista promieniował pewnością siebie, swobodą i beztroską, dziwną u człowieka od lat zaprzątniętego nieszczęściami ludzkiego gatunku, a tak niedawno zasięgającego rad kogo się tylko da co robić dalej ze swoim życiem. Bożylle wydawało się, że nawet atencję Lorraine Leon odbiera z pewną pobłażliwością, jakby robił jej łaskę służąc ramieniem. Jeszcze większą niespodzianką był Szymon zwany Nerką, pół roku temu błagający go, żeby spuścić w wodę szpeje. Zaniedbany charakternik mógł teraz uchodzić za dziedzica jakiej ś bliskowschodniej fortuny, sprężysty i powściągliwy w ruchach, świecący nienagannymi zębami i mankietami jedwabnej koszuli. We trójkę wyglądali jak rodzina, a Żyłka poczuł się jak szofer. W dziewiętnastowiecznych, wysokich wnętrzach kasyna zmieszali się z tłumem podobnych sobie. Jako że hazard jest grą samotników postanowili, się rozdzielić. Tylko Leon stwierdził, że grać nie będzie i zajmie się kibicowaniem Nerce. - Nie dysponuję kapitałem - oświadczył po prostu. Bożyłło dostrzegł swoją szansę. - O, ja ci pożyczę. Pożyczone przynosi szczęście. I oto teraz, dwie godziny później, znów stoi przy kasie i podpisuje pokwitowanie na kolejną ofiarę na ołtarzu swoich planów. Nerka bawił się jak dziecko. Rzucał żetony na lewo i prawo, jakby bardziej zainteresowany grą w pchełki niż ogromem sum przesuwających się po zielonym suknie. I z taką samą dziecinną beztroską wygrywał. Po trzecim trafionym numerze Lorraine przyłączyła się do jego radości. 218 - Mówiłam ci, Szimon, że wystarczy wierzyć, że się wygra. - Po czym zainteresowała się Leonem, który grał ostrożnie i nieco obojętnie, jakby wbrew sobie. Z tego, co Bożyłło mógł zaobserwować, raczej zwiększył, niż zmniejszył pożyczony kapitał. Księżniczka bawiła się zabawą swoich podopiecznych. Od czasu do czasu wyjmowała z palców któregoś z nich jeden żeton i kładła na chybił trafił. Ze zmiennym szczęściem. Ale ani wygrana, ani przegrana nie wpływała na jej pogodny nastrój. Promieniała nim przyciągając uwagę wielu mężczyzn, także tych w damskim towarzystwie. Dostrzegła, że Bożyłło się jej przygląda. Puściła do niego oko. - Trzeba grać - stwierdziła tajemniczo. Więc siedział teraz przy trzecim z kolei stole, czując jak jego łysina pokrywa się cienką folią potu. Będąc człowiekiem skrupulatnym, wiedział dokładnie, ile przegrał, ale nie dopuszczał tej informacji do świadomości. Kon-sek-wen-cja! -powtarzał sobie, obserwując przesypujące się mimo jego rąk samochody, jachty, a może nawet i posiadłości. Istnieje wiele teorii na temat skutecznej gry w ruletkę. Jedna głosi, że należy w wypadku ciągu niepowodzeń ustawicznie podwajać stawkę. W ten sposób, gdy szczęście się odwróci, w najgorszym wypadku odzyska się zainwestowane sumy. Inna z teorii zaleca absolutną obojętność wobec tego, co się dzieje na stole. Urażony tą obojętnością los zechce wreszcie zwrócić na siebie uwagę, zsyłając wyjątkowo wysoką wygraną. Bożyłło uważał się za człowieka konsekwentnego, ale na swoje nieszczęście, zaprzątnięty myślami dalekimi od gry, stosował w praktyce obie te teorie jednocześnie. Świadom poniesionych strat podwajał ciągle stawkę, by 219 tym prędzej je nadrobić, nie zwracając zarazem uwagi na przebieg gry. Tryumfalne rechoty Nerki, okazjonalne szczebioty Lorraine i milcząca, ale wyczuwalna obecność Leona skutecznie go rozpraszały. Bożyszcze rządzące prawami hazardu nie tyle się więc nań obraziło, co zupełnie go zignorowało, jako gracza niepoważnego i nie-kon-sek--went-ne-go. W efekcie nieszczęsny Okrągły Pępek, z narzuconym sobie z największym trudem opanowaniem, krążył od kasy do coraz to nowych stołów i z powrotem. Równie dobrze mógłby wozić swoje pieniądze taczką, z banku do wykopanego w cudzym ogrodzie dołu. Nikt jednak nie mógł odmówić mu żelaznego uporu w tej ciężkiej pracy. Lorraine pierwsza zorientowała się w prawdopodobnej wysokości strat żółwiopodobnego człowieczka. Nie chciała się jednak wtrącać w jego oczywisty nałóg. Poza tym Nerka kąpał się w nieustającym złotym nurcie i wyrywanie go siłą z dobrej passy nie wydawało się możliwe. Nachyliła się więc do ucha Leona. Podniósł oczy znad stołu, odszukał wzrokiem Bożyłłę i przyjrzał mu się uważnie. Po chwili wstał, zebrał swoją skromną wygraną i podszedł do przyjaciela. - Edward - położył mu rękę na ramieniu. - Spierdalaj - warknął ostatni z Bożyłłów, naprężając żyły na żółwiej szyjce. - Edward, może już dosyć? - Spierdalaj, bo cię zabiję - podniósł głos Okrągły Pępek, wywołując urażone pomruki sąsiadów. Leon cofnął się o dwa kroki i przez jakiś czas asystował z tej w miarę bezpiecznej odległos'ci daremnej walce łysiny z kołem fortuny. Z niepokojem zauważył, że twarz Bożyłły staje się biała i pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu, jego wyprawy do kasy i z powrotem coraz częst- 220 sze. Pomiędzy przesuwającymi się ludźmi dojrzał pytającą twarz Lorraine. Odpowiedział prostym gestem bezradności. Kulki terkotały, żetony składały się w kolumny i stożki z ciepłym piaskiem, krupierzy wymachiwali kompetentnie grabkami i przed małym biznesmenem z Monachium rosła zielona, pluszowa pustka. Księżniczka położyła dłoń na ramieniu Nerki i powiedziała coś do niego. Podniósł na nią oczy, wstał i z piętrzących się przed nim plastikowych klocków wybrał kilka i rzucił w stronę krupiera. Rozległy się oklaski tych, którzy mieli szczęście siedzieć z nim przy jednym stole. Jak spod ziemi pojawił się wyfraczony pracownik kasyna, który umiejętnie zebrał jego wygraną do specjalnej szufladki i zaniósł do kasy. Nerka i Lorraine poszli za nim. Po odebraniu czeku zbliżyli się do stołu Bożyłły. Wydawało się, że ich nie dostrzega. - Monsieur Bocilo - odezwała się słodko księżniczka - idziemy na kolację. Czy da się pan zaprosić na jacht mego męża? Żółw podniósł głowę prawdziwie żółwim ruchem. Wyczekujący uśmiech Lorraine przywrócił go światu. - Tak, oczywiście, dziękuję - wybąkał przez bez- krwiste wargi. Znalazł to, czego tak długo szukał, a coś go powstrzymywało przed złożeniem sobie gratulacji. Rozdział 15 o tym, jak w ogólnym rozkołysaniu i, co tu ukrywać, mdłościach, dokonują się pewne istotne dla bohaterów ; rozstrzygnięcia - Buja - mruknął z niechęcią Samuel Avery III, obserwując niespokojną powierzchnię swojego drinka. - Nie myślałem, że na tych wodach to się zdarza. - Och, to typowy śródziemnomorski swell. O tej porze roku trudno go uniknąć, zwłaszcza przy tutej szym ukształtowaniu dna. Nie ma się czym przejmować, chociaż dla nie oswojonych może to być trochę nieprzyjemne. W każdym razie stabilizatory niewiele mogą pomóc, choćby najlepsze. A nie wątpię, że temu stateczkowi nic nie brakuje. Avery przyjrzał się małemu człowieczkowi opartemu o reling i zobaczył swoje dwa bliźniacze odbicia w jego grubych jak dna butelek okularach. Dziwnych gości dobiera sobie Lorraine. - Pan żeglarz? Żylasta rączka wykonała nieokreślony ruch szklaneczką whisky. - Pływało się. Nawet się nurkowało na tych wodach. To w końcu szlaki Odyseusza. Europejczycy, zwłaszcza ci ze Wschodu, który bardzo chciał być Europą, mieli fijoła na punkcie historii. Nic w końcu dziwnego, skoro ich teraźniejszość nie dawała im wielu powodów do dumy. Ale rozmowa z nimi zawsze okazywała się męcząca. Dysponowali taką ilością zupełnie niepotrzebnych informacji! 222 Potentat przeniósł wzrok na drugą stroną pokładu widokowego, gdzie Lorraine zabawiała rozmową pozostałych swoich przyjaciół i wujka Dagoberta. - Chodźmy do nich - zaproponował, w nadziei, że gadatliwość małego gościa rozłożona na większą ilość osób okaże się mniej dotkliwa. W chwili, gdy zrobił pierwszy krok, powstrzymując jednocześnie beknięcie, statek trafił na nagły uskok fali. Zadbana głowa Avery'ego z tępym stukiem weszła w bezpośredni kontakt z niklowanym słupem, który podpierał rozpiętą nad pokładem markizę. Szklanka miliardera trzasnęła o białe deski. Mentalność bogatego turysty, myślał z niechęcią Bo-żyłło, podpierając gospodarza i oceniając obrażenia. Azjatycki barman wycierał rozlany płyn i zbierał szkło. Wizytują świat, zastanawiając się, co by tu jeszcze kupić, a nie umieją chodzić na własnych nogach. -Nie wygląda to dobrze - mówił z okularami podsuniętymi na czoło i żółwimi oczami niemal dotykającymi urażonej skroni. - Siniak siniakiem, ale takie uderzenia miewają poważne konsekwencje wewnętrzne. Wstrząs mózgu, o tym mówimy, a może i coś jeszcze bardziej przykrego. Niech pan lepiej usiądzie. - Pan lekarz? - Avery nie lubił, kiedy widziano go w momentach słabości. - Nie, ale... - Fuck off, then! - Reszta towarzystwa, przestraszona wypadkiem gromadziła się już wokół poszkodowanego. Chwiali się nad nim w rytm kołysania fal ze szklaneczkami w dłoniach, podobni do gości na stypie, którzy przyszli raczej po to, żeby się napić, niż powspominać zmarłego. - Nic mi nie jest. Mówię przecież, że nic mi nie jest! - Pozory mylą - ciągnął bezlitośnie Bożyłło. - Widziałem już przypadki wylewu krwi do mózgu po ta- ' 223 kim przypadkowym uderzeniu. Dłuższa obserwacja była. by jak najbardziej na miejscu. Na pokładzie pojawiła się nowa postać, cała w bieli, z powiewającymi w bryzie czarnymi włosami o kasztanowym połysku. Owalne oczy o anielskiej łagodności patrzyły z szatańską przenikliwością. - Gdzie ranny? Przyniosłam apteczkę. - Kora, kochanie - stęknął Samuel, nagle czując się bardzo chory - powiedz im, żeby się odsunęli. Potrzeba mi tylko powietrza i ciebie. Takim wszystko wolno. Bożyłło patrzył, jak śliczna pielęgniarka przemywa idealną opaleniznę czoła magnata i naciera niewielką obrzmiałość tygrysią maścią. Nic dziwnego, że świat za nimi nie przepada. Atrakcyjny rejs na wyspy greckie, na który został zaproszony, nie przebiegał jak dotąd dla pechowego ha-zardzisty pomyślnie. Słusznie podejrzewał, że Lorraine zaproponowała mu tę wyprawę jako nagrodę pocieszenia po jego klęsce przy zielonym stole. Już to wystarczało, żeby człowiek o rozległych planach i niepodważalnym mniemaniu o sobie czuł się upokorzony. Pierwszego wieczoru, przy kolacji, zobaczył na ścianie salonu swój obraz. "Judyta zabijająca Holofernesa" zajmowała honorowe miejsce i zdawała się patrzeć z obrzydzeniem nie na swoją ofiarę, ale właśnie na niego. - Prezent od Lorraine - wyjaśnił gospodarz między jednym a drugim kęsem. - Jakiś frajer wpuścił go na rynek za bezcen. - Autorstwo Caravaggia nie jest w stu procentach ustalone - dodała księżniczka, nie zdając sobie sprawy jaki ból zadaje jednemu z obecnych - więc nie był drogi. - I wymieniła oszałamiającą sumę, trzykrotnie wyższą od tej, którą uzyskał ostatni z Bożyłłów. 224 - To rzeczywiście niedrogo - wbił ostatni gwóźdź do trumny jego dumy wuj Dagobert. - Na moje oko to jest Caravaggio. Trzeba zainwestować w rzeczoznawców i badania; można osiągnąć nawet pięciokrotne przebicie. Kabina byłego posiadacza arcydzieła sąsiadowała z kabiną Leona. Po pierwszej nocy jakiekolwiek wątpliwości co do stosunków łączących uniwersalnego humanistę z Lorraine rozwiały się bez śladu. Księżniczka okazała się niezwykle akustyczna w swoim uniesieniu, a jej partner zdawał się szybko od niej uczyć sposobów uwalniania napięcia. Na domiar złego milczący, elegancki Szymon cieszył się wyraźną sympatią granatowookiej rozpustnicy, podczas gdy on, Edward Bożyłło, musiał się zadowolić z jej strony jedynie uprzejmością-nienaganną, choć żartobliwą. Sympatię okazywała Szymonowi także ta słodka diablica Kora, choć było oczywiste, że zaproszono ją na jacht jako towarzyszkę dla jego właściciela. Avery nie wydawał się nią specjalnie zauroczony; większość czasu spędzał ze swoją byłą żoną, co najwyraźniej zupełnie nie przeszkadzało Leonowi. Mister Bocilo miał tylko jedną satysfakcję. Pogoda nie dostosowała się do beztroskiego nastroju żeglarzy, kołysało naprawdę i był jedynym (może poza niewidoczną załogą), którego nie gnębiły fizyczne mdłości. Satysfakcja ta miała jednak gorzki smak - nie poddając się zrezygnowanemu otępieniu morską chorobą, z tym większą wyrazistością zdawał sobie sprawę ze swojej sytuacji, która była nie do pozazdroszczenia. Z głośników nad barkiem dochodziła w porywach wiatru rytmiczna, synkopowana muzyka Karaibów. Wszy- 225 scy obecni na pokładzie widokowym zdawali się wykonywać jakiś skomplikowany taniec obrzędowy, usiłując zachować równowagę. Azjatycki barman uzupełniał zawartość szklaneczek i tańczący mieli kłopoty z koordynacją ruchów. Szare morze z chorobliwą regularnością podnosiło i opuszczało na szarym niebie bladoróżową smugę horyzontu. - Dla mnie jest oczywiste - mówił wuj Dagobert wspierając się odruchowo na szczupłym ramieniu Lorra-ine - że mamy historyczne i moralne zobowiązania wobec tej części Europy, która właśnie uwalnia się spod sowieckiej kurateli. Religia, kultura, obyczaje, przecież to wszystko czyni te narody bliższymi nam, Europejczykom, niż na przykład Turcy. - Turcy są zniemczeni - wtrącił Nerka, czerpiąc z własnych doświadczeń. Zdziwił się, kiedy obecni uznali jego komentarz za dobry żart. - Zobowiązania kosztują - Samuel ochłonął już po wypadku i swobodnie zawierzał swój ciężar ręce Kory. - Zwłaszcza moralne i historyczne. Nie opracowano jeszcze kursu tych walut. Oni muszą przede wszystkim uporządkować swoje finanse. Przecież to fikcja. Odbudować gospodarkę. -- Sam jestem spowinowacony z jednym polskim królem - przypomniał sobie wuj Dagobert. - Lescinki! Wielka kultura, mecenas! Przepraszam... - Odwrócił się do relingu i nie wypuszczając szklaneczki z dłoni godnie zwrócił morzu to, co wypił. - Uwolnić inicjatywę. Otworzyć rynek, dopuścić wszelką konkurencję. Nędza napędza. Człowiek głodny sam nie wie, jakich cudów zdolny jest dokonać. Trzeba mu to umożliwić. Ten tam katolicki socjalizm związków zawodowych niczego dobrego nie wróży. Wiem, co mówię. 226 Lorraine podtrzymała wuja, który wycierał sobie usta chusteczką w bladożółtym kolorze horyzontu. - Twój majątek, kochanie, zawdzięczasz ojcu i prohibicji, a nie wolnemu rynkowi. - Rynek nielegalny jest rynkiem wolnym, kochanie - odparował Avery III. - Dobroczynność nie produkuje. Dobroczynność pożera... Kora, pozwól - wykonał kilka spazmatycznych ruchów i poszedł w ślady wuja Dagoberta. Nerka się nudził. Też by sobie rzygnął, ale postanowił, że jeśli Żyłka nie rzyga, to i on potrafi się powstrzymać. Pokonując mdłości zagłębił się w niewesołych refleksjach. Oto był zdrów, miał forsę, możnych opiekunów, a jakby nic się w jego życiu nie zmieniło. Nie opuszczało go poczucie skrępowania, uzależnienia, wrażenie pierdla K mówiąc wprost. Znał je z czasów swojej kariery w Kompanii Rotmistrza, gdzie z jednej strony obezwładniał go autorytet szefa i Rebusa, a z drugiej prymitywna siła Brudnego i Brody. Gdzie fizycznie bał się Birkuta. Zamknięty czuł się w Haarze, choć tak łatwo w końcu stamtąd zwiał przed jeszcze większym zamknięciem w Barbakanie. Zamknięty był w sensie dosłownym w Domu nad Jeziorem, pilnowany przez Lorraine, Leona i wytresowane na ludzi dobermany. I ten jacht też w końcu okazał się kiciem, w którym jego świeżo zdobyte bogactwo nie miało żadnego znaczenia. Co go obchodzą wyspy greckie? Co jest warte konto w banku, jeśli nie można z niego korzystać według własnego, widzimisię, jeśli się nie da zaszpanować innym, opłacić zemstę albo wdzięczność? Wyobraził sobie, że nie tylko zwraca księdzu Piotrowi trzysta złotych, ale funduje mu nową dzwonnicę w kościele! Wszyscy w Zapiecowej schodzą się na jej poświęcenie, oglą-t dają sierotę, który wrócił z wielkiego świata z kasą i stać 227 go na gest i łaskę bożą! Pamiętał tam paru takich, których jeszcze niedawno chętnie by pobił, skatował, sponiewierał, a teraz wystarczyłoby mu spojrzeć na ich tępe gęby, niewiele zdolne wyrazić, ale bezsilną zawiść na pewno. Gablota, dwie skóry o urodzie takiej, jaką mają spikerki w telewizji, może cygaro? Smak życia! No, może nie przy okazji poświęcenia dzwonnicy... - To wszystko prawda o tym wolnym rynku i uzdrowieniu finansów - Leon nie mając się na kim oprzeć przestępował zabawnie z nogi na nogę - ale przedtem niezbędne są decyzje polityczne. Odsunięcie komunistów... Bożyłło uznał, że milczał już zbyt długo. - Tam już nie ma żadnych komunistów! Dawno ich nie ma! Są pragmatyści i oportuniści łasi na kasę i wpływy! Póki je mają, tylko z nimi trzeba się liczyć. Polityka jest sztuką robienia rzeczy moż-li-wych! A nie kościół będzie uwalniał gospodarkę od polityki! Koniec ideologii to także koniec bezkrytycznej wiary. Będzie ko-lej-ka--do-ka-sy! O tym mówimy! Wolny rynek trzeba wymusić. - Nie kosztem ludzi - zauważył Leon. - A czyim kosztem? - parsknął Avery świeżą whisky. - Przyjacielu, wszystko odbywa się kosztem ludzi i wy to musicie zrozumieć, zanim się zabierzecie za swój odzyskany kraj. Nawet jeśli znajdziecie chętnych, żeby wam pomóc, to ta pomoc też będzie się odbywać kosztem ludzi! - Zajrzał do swojej szklanki. - Zimno się robi. Chodźmy na dół coś zjeść. Leon odprowadził towarzystwo wzrokiem i uznał, że przyszła jego kolej na wychylenie się za burtę. W rytmie reggae ta czynność nie wydawała się tak wstrętna. W salonie wrażenie kołysania wzmogło się. Lorra-ine objęła wzrokiem otępiałe twarze zwieszone nad sto- 228 łem. Bezkrwiste oblicze Holofernesa patrzące na nich ze ściany miało w sobie więcej życia. - Myślę - oświadczyła ze swoją zwykłą, zaraźliwą pogodą ducha - że okoliczności usprawiedliwiają pewne odejście od reguły. Leon, Szymon? Szampan chyba nam nie zaszkodzi? Za waszą wolną Polskę, za naszą wspólną przyszłość? W razie czego siostra Kora najwyżej będzie miała trochę więcej roboty jutro rano. Co wy na to? Samuel Avery III poruszył się niespokojnie. - Lorraine, nie wiem, czy powinnaś... - Skoro nie wiesz, to nie zabieraj głosu. Mów o tym, na czym się znasz - kiwnęła głową w kierunku stewar-ta, który miał już pod ręką wiaderko z lodem i Wdową Cliąuot. - Na przykład o tym, jak zarobić na nowych rynkach zbytu. Pierwsze kieliszki zostały przechylone natychmiast po zaproponowanych toastach. Drugie wypito za zdrowie pięknej gospodyni. Trzecie za gospodarza. Nastąpiło cudowne przeobrażenie i sięgnięto nawet po pasztety i sałatki. - Zamówiłem badania i prognozy - potentat machnął lekceważąco ręką ze srebrnym widelcem. - Z finansowego punktu widzenia mają sens. Ale nie wiadomo, jak się zachowają sowieci. - O, Związek Radziecki nie popuści - oświadczył Bożyłło z taką pewnością siebie, jakby był członkiem Biura Politycznego przemawiającym z Mauzoleum Lenina. - Nawet jeśli Gorbaczow jest szczery i przekonany do reform, w co nie-wie-rzę, to na radykalne zmiany nie zgodzi się sowiecka stratokracja. Ogromny, niewyobrażalny - głos mu się załamał gorzkim podziwem - aparat policyjny i wojskowy! Administracja siły! 229 - Armia też musi jeść - zaoponował z pełnymi ustami wuj Dagobert. - I będzie miała co jeść, choćby cały naród przy-mierał głodem! - Myślicie, że głodne sfrustrowane mocarstwo atomowe z wyposażoną kosztem bezgranicznego poświecenia armią nie stanowi zagrożenia dla świata? Tym większe, proszę państwa, tym większe. - Żółwia głowa pokręciła się na swojej osi z głęboką troską. - Czarno widzę, zwłaszcza że zachodni politycy nie śpią po nocach, tylko myślą jakby tu podtrzymać Gorbaczowa. - To znaczy, mister Bocilo - Avery wycedlował widelec w proroka - że pan by nie inwestował w Polsce? Prorok przełknął kawałek pasztetu. Przemknęło mu przez myśl, że może pytanie nie miało teoretycznego charakteru i odpowiedź winna być wyważona. - Gdybym miał co, to oczywiście, że bym inwestował! Czterdzieści milionów konsumentów, zgłodniałych wszystkiego, czego przez dziesięciolecia odmawiała im, albo nie była w stanie ofiarować komuna. Ryzyko duże - zaznaczył - ale człowiekowi, który majątek zawdzięcza prohibicji nie będę tłumaczył, że bez dużego ryzyka nie ma dużych zysków. - Popatrzył ze zrozumiałą tylko sobie goryczą na Judytę i Holofernesa. - Jeżeli roztaczam ponure perspektywy, to przemawia przeze mnie świadomość historyczna. Katastrofa jest nieuchronna, ale być może nastąpi nie wcześniej niż za dekadę albo dwie. Mnóstwo czasu, żeby przedtem zarobić! Rozgrzana szampanem Lorraine patrzyła na Korę. Zaprosiła ją w nadziei, że dziewczyna znajdzie łatwo drogę do łóżka i serca Samuela i uwolni ją od dręczącej, protestanckiej lojalności męża. Od ciężkiej do zniesienia cierpliwości i wyrozumiałości. Afiszowała się zwiąż- 230 Idem z Leonem, flirtowała z Nerką, żeby tamten wreszcie zrozumiał jej bezpowrotne odejście, rozwód nie rozwód. Może to zresztą była jej perwersyjna zemsta za wszystko, co mu zawdzięczała, wcale tego nie pragnąc. Ale po zachowaniu Kory i Sama wnioskowała, że tych dwoje nic na razie nie łączy. Ślicznotka jest zbyt porządna, w co nie wierzę, albo bardzo cwana, w co trudno uwierzyć. Albo nie może się przebić przez pancerz jego świętoszkowatej przyzwoitości. Piratem to on może bywać w interesach, ale nie pomiędzy prześcieradłami. A przecież to taki kąsek. Jaki mężczyzna jej się oprze, skoro nawet ona, Lorraine, zaciska pod stołem zwilgotniałe uda? Kora położyła dłoń na ręku Sama, ale gestem pielęgniarki ostrzegającej przed niebezpieczeństwami nadmiaru spożycia, nie z intymnością zatroskanej, ko- , chającej kobiety. Posiłek dobiegł końca i przyszła pora na cygara i koniak. Leon stwierdził, że jego wypoczęty organizm doskonale znosi ponowny kontakt z uwodzicielską mocą alkoholu. Po pierwszych łykach pokrył się cały potem strachu. Oto odrzucał jednym ruchem ręki pół roku cudownej, przenikliwej trzeźwości. Ale czy ta trzeźwość rzeczywiście okazała się taka cudowna? Przenikliwa - tak, przenikliwość trzeźwości fundowała mu czternaście godzin na dobę wahań, zasadniczych pytań, niemożliwych do rozstrzygnięcia wątpliwości. Teraz wszystko to wyparowało wraz z przelotnym lękiem, pozostawiając klarowne przekonanie, że należy wracać do Polski, należy się przydać swoim i cieszyć z tego. Dosyć wakacji! Lorraine z całą pewnością to zrozumie, a jeśli nie zrozumie, to znaczy, że nie kocha. Tym - czasem bardziej możliwe jest podtrzymanie tej miłości przez podkreślenie wagi wła- t snych spraw do załatwienia, niż przez asystowanie jej 231 w przyjemnym, ale w końcu pustawym życiu. Będzie z całą pewnością tęsknił do ich erotycznych starć, ale rozdzielone okresami nie widzenia się - mogą się okazać tym intensywniejsze! A może ona pojedzie razem z nim? Byłoby to dla niej w końcu bardzo egzotyczne przedsięwzięcie. Już widział, jak przedstawia rodzicom swoją narzeczoną - księżniczkę. Ojciec się krzywi na arystokratyczny tytuł, a matka wyciąga go do kuchni i szepce: "Za ładna dla ciebie. Boję się, że ci zada dużo bólu". Nie, może przedstawianie jej rodzicom to nie jest taki dobry pomysł. - Czy pan rzeczywiście zna tych nowych ludzi w Polsce? Avery żywił typowe dla osobników wszechwładnych przekonanie, że otoczenie nie robi nic innego, tylko śledzi tok jego myśli, by wyprzedzać życzenia. - Jakich ludzi? - Leon zasłonił twarz dymem z cygara. - No tych, co przejmą władzę. - Trudno mówić o przejęciu władzy. - Alkohol, nawet w pokaźnych ilościach był bezsilny wobec natury Bożyłły. - Wybory zostały uzgodnione. Demokracja ste--ro-wa-na, re-gla-men-to-wa-na. - Znam, oczywiście, że znam - z obcą sobie swobodą oświadczył Leon. - To wspaniali ludzie. - Wspaniałych jest wielu, kompetentnych mało - mruknął potentat. - A czy oni znają pana? - Humański, to jest w Polsce nazwisko! - wykrzyknął Bożyłło z nieco sztucznym entuzjazmem. - Raczej ze względu na wspaniałość postawy, niż na kompetencje. Gospodarz pokiwał głową i jakby osiadł w fotelu. I w myślach. Zapadło rozkołysane, ale nie przykre mil- 232 czenie, w którym zabrzmiało parsknięciem morsa chrapanie wuja Dagoberta. Lorraine wykorzystała je jako hasło do zamknięcia posiedzenia. - Myślę, że po tym wszystkim - ruch ręki nie precyzował, czy chodzi jej o alkohol, czy temat rozmowy - będziemy dobrze spać. Mimo pogody. Obecni dźwignęli się z niechęcią, powracając, tym razem w zwolnionym tempie, do egzotycznego tańca. Ste-wart zajął się wujem. Leon wydostał się na pokład, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Z uznaniem stwierdził, że alkohol wypity po tak długiej przerwie zupełnie mu nie zaszkodził. Jego myśli były przejrzyste, nadzieje na przyszłość określone i wysokie. Zupełnie niezależne od rozbujanej za burtą mrocznej i groźnej przestrzeni, zdającej się kryć w sobie wszelkie niespodzianki. Kiedy wrócił do swojej kabiny zastał w niej Nerkę. Rozluźniony dżygit leżał na jego łóżku i patrzył w sufit. W przyciemnionym świetle tak bardzo przypominał siebie samego z czasu ich pierwszego spotkania, że Leon niemal oczekiwał straszliwego wezwania "Szwesta!" Ale przyjaciel spokojnie zaprosił go ruchem głowy do skorzystania z jego własnego posłania. - Nie możesz spać? - Mogę, siara, ale nie warto - stwierdził tajemniczo Szymon. - Może starczy na dzisiaj? Jutro trzeba będzie uważać. Nerka wzruszył ramionami i jakby wywołana tą manifestacją dobrego samopoczucia z łazienki wyłoniła się Lorraine. Lorraine w granatowej, jedwabnej koszulce na ramiączkach, białych, ale prawie granatowych w półmro- 233 ku samonośnych pończochach, z miseczką musu do gole, nią w jednej i brzytwą w drugiej ręce. - No chłopcy - powiedziała z uśmiechem, w którym kołysała się i groźba i obietnica - upiększamy się. Nad ranem Nerka miał sen. Klęczał przed świętym obrazem. W zasadzie nie był to obraz, ale cała ściana jakiejś świątyni pokryta kolorowymi krążkami układającymi się w obraz. Wiedział, że obraz jest święty zanim dokładnie mu się przyjrzał. Na złocistym, mieniącym się tle widniał Bóg Ojciec, łaskawy, starszy pan, siewca promieni spokoju i dobroci. Ku zdumieniu Szymona nie dysponował ani bujną siwą czupryną, ani długa srebrzystą brodą. Prawdę mówiąc był łysy, jeśli nie liczyć zabawnych kłaczków nad uszami, a jego twarz przypominała dobrze opieczone, zdrowe czerwone jabłko. Ubrany w czarną szatę z jakimiś błyszczącymi cyferkami rozkładał ręce w tajemniczym geście. Mógł on znaczyć samousprawiedliwienie się: "Co ja mogę, biedne dzieci?" albo wybaczenie: "Chodźcie do mnie, ja was utulę", albo ojcowskie zapytanie: "Co mi przynosicie w darze, mnie, który was stworzył?" Nerka zdał sobie sprawę, że nie wie, co znaczy ten gest, ale poczuł się nagle winien, ponieważ Bóg był księdzem Piotrem. Nieco niżej unosił się w rozzłoconej przestrzeni Chrystus. Już po męce, ale nie w bezradnej i bezwładnej, budzącej litość pozycji ciała zdejmowanego z Krzyża, ale w swobodnym, nie wymagającym wysiłku locie ku górze. Nie ulegało wątpliwości, że to Chrystus, choć w równej mierze nie ulegało wątpliwości, że to on sam, Szymon, jakkolwiek bluźniercze wydawało się to skojarzenie. Widział wyraźnie rozpostarte ramiona, uniesienie na pociągłej, smagłej twarzy i czarne stygmaty - ślady po 234 oparzeniach na wargach, piersiach, brzuchu i bezwłosych jądrach. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek oglądał Syna Bożego w całej nagości, nie wiedział więc, czy On powinien mieć organy płciowe, ale przecież w końcu był Człowiekiem. Zresztą brak owłosienia odbierał im wszelki erotyzm, sugerował raczej bezbronność i zwykłą, ludzką słabość. No i sam lot odbierał sylwetce jej cielesność. W ślad za Chrystusem-Szymonem wzlatywała ku dobrotliwemu Ojcu Lorraine, bardzo przyzwoicie ubrana w jakieś obszerne, powłóczyste zwoje, co stwierdził z niejaką przykrością. W dłoniach wygiętych przed siebie gestem Pixie trzymała miseczkę i brzytwę. Nie mogła to być więc Matka Boska, co najwyżej jakaś święta, lub nawrócona grzesznica. "To w zasadzie to samo", pomyślał klęczący przed mozaiką Nerka w nagłym olśnieniu i ucieszył się, że kobieta, której tyle zawdzięczał, ale której postępowanie nie raz budziło jego poważne wątpliwości, jednak dostąpi zbawienia. Poniżej tej aerobicznej trójki, w wyraźnej pozycji pokuty i pokory klęczał Leon. I tym razem Nerka doznał satysfakcji. Niedowiarstwo szwagra bardzo go bowiem bolało. A więc w końcu ujrzał Światło! W pustelniczym, poszarpanym worku, nie śmiać spojrzeć wzwyż, patrzył pod siebie, gdzie w mroku, prochu i brudzie walali się pokonani barbarzyńcy - Rotmistrz, Rebus i Turek. Ich nędzne sylwetki wyrażały nieodwracalny upadek, nieskończoną rozpacz, wieczny ból. "Dobrze im tak", pomyślał klęczący i zawstydził się, ale tylko trochę. Usłyszał dźwięk dzwonu i zorientował się, że nie obejrzał mozaiki do końca. Na samym dole, jak szlaczek w szkolnej laurce albo ramka odpustowej pocztówki, widniał pagórkowaty krajobraz z drzewkami, rzeczką, most- 235 kiem, dachami domów i wznoszącą się nad nimi imponującą, zupełnie nową dzwonnicą wiejskiego kościółka. Zrozumiał, że patrzy na rodzinną Zapiecową i gdyby znał to pojecie, to wiedziałby, że roztaczający się przed nim wzniosły obraz to nic innego jak alegoria jego Polski. Ale i tak doznał religijnego wzruszenia, zwłaszcza kiedy przyjrzał się uważniej i zauważył, że mozaika ułożona została z jego niezliczonych, wielobarwnych, ale przede wszystkim złotych żetonów do ruletki. Nagle w czysty, pieniężny ton dzwonu wdarł się bardzo nieprzyjemny terkot i Nerka się ocknął. Czuł niejasne oburzenie na ten obcy dźwięk, który nie pozwolił mu dłużej kontemplować cudownej wizji. Otworzył oczy. Z szarego światła świtu wlewającego się przez grube szkło okna kajuty wyłoniła się sylwetka leżącego obok Leona. Też miał otwarte oczy. Obaj byli nadzy. Pomilczeli chwilę. - Helikopter - powiedział wreszcie Leon. - Coś się musiało stać. Nie patrząc więcej na siebie pozbierali rozrzuconą, wieczorową odzież, ubrali się pośpiesznie i wyszli na górny pokład. Pierwsze, co zobaczyli, to niezgrabny, przypominający ważkę kształt oddalający się w stronę jaśniejącego horyzontu. Wciąż kołysało. Przy relingu stał plecami do nich Bożyłło i patrzył w ślad za maszyną. Jego łysina odbijała tępą, metalową poświatę poranka. - Mówiłem, że tak będzie - oświadczył z satysfakcją wyczuwszy, ich obecność. - Wylew. Nie lekceważy się takich pozornie niewinnych uderzeń. Oczywiście musiał mieć po temu predyspozycje. To nieu--nik-nio-ne - dodał mściwie - przy takim trybie życia. Kupić można wszystko oprócz zdrowia, zwłaszcza jeśli poświęca się zdrowie, żeby kupić wszystko. - Żół- 236 wia postać niemal rozrosła się z zachwytu nad własnym koceptem. - Gdzie Lorraine? Dobre samopoczucie nie opuszczało małego człowieczka. - Jak to gdzie? - błysnął okularami w kierunku dwóch upadłych szczęściarzy. - Razem z nim. Księżniczka dobrze wie, gdzie są konfitury. Zresztą ta, pożal się Boże, pielęgniarka też. Hieny idą w ślad za rannym lwem. Nie zdziwiłbym się, gdyby rzuciły się na siebie z pazurami. Mówimy o miliardach, setkach miliardów! U-prze- • -dza-łem, ale jak widać zdrowego rozsądku nikt nie słucha. Zwłaszcza potentaci. Pokazał lekko rozstawionymi palcami jacy mali są potentaci biznesu i finansjery po wylewie krwi do mózgu. Musiało się to stać wtedy..., pomyślał Leon. Próbował sobie wyobrazić wzrastające napięcie, przyspieszające tętno, podnoszące się ciśnienie, nie dające się pewnie odróżnić od nadchodzącej rozkoszy i tak samo prowadzące do wybuchu. Ciekawe, czy ta ciemna, paraliżująca eksplozja jest choćby przez ułamek sekundy porównywalna z orgazmem. Z perwersją właściwą naiwnej wyobraźni szukającej w naturze porządku, rytmu i morału, zobaczył przed oczami trzy gejzery, usłyszał trzy zdławione okrzyki - z tą jedyną różnicą, że oni z Nerką stoją tu i patrzą na znikający helikopter, a Avery pewnie nie wie nawet, że oddala się ku śmierci lub obezwładnieniu. Równie dobrze można by mówić o wylewie spermy i wytrysku krwi do mózgu. - Może się wyliże - rzucił bez przekonania, nie mogąc powstrzymać refleksji, że jeśli Samuel się nie wyliże, to Lorraine zostanie jedną z potężniejszych kobiet świata. "Kocham was obu, powiedziała poważnie tej nocy, z wiel- 237 ką wprawą, ostrożnie, ale z przyjemnością operując brzy. twą. Każdego inaczej, ale obu. Jeden ma poparzone jądra, drugi duszę. Potrzebujecie mnie i ja was potrzebuję". Ale czy wzajemne zapotrzebowanie jest wystarczającym źródłem miłości? Czy teraz Avery potrzebuje jej bardziej niż oni dwaj? Czy tylko ona potrzebuje tego, co po nim zostanie? Nerka usłyszał myśli Leona. -Nie wiedziałem, że z ciebie taki ogier, szwagier - cmoknął - ale coś mi się wydaje, siara, że wakacje się skończyły. Ciągle kołysało. - Lorraine powiedziała przed odlotem, że mamy się czuć jak u siebie. - Bożyłło i na ten temat miał już kompletne informacje. - Że możemy płynąć dalej według planu. Kazała wam powiedzieć, że da znać, jak już będzie coś konkretnego wiadomo. Ale ten jej wujaszek, chociaż nie całkiem jeszcze trzeźwy, chce płynąć do najbliższego portu. Zdaje się, że nie jest z niego najlepszy żeglarz. I wyspy greckie już widział. Nie da się ukryć panowie, że dosyć łatwo objęliśmy tę jednostkę w posiadanie. Załoga czeka na dyspozycje. Leon usłyszał w jego głosie jakiś obrzydliwy tryumf. Stali we trójkę przy relingu, połączeni darami losu i wstydem, że chyba na nie nie zasłużyli. - Ja się nie liczę - powiedział nieszczerze Żyłka, widząc wahanie kolegów. - Jestem tu przypadkiem. Zgodzę się z każdą waszą decyzją. Mogę najwyżej służyć radą... - Szymon? - przerwał Leon, zanim mały przyjaciel zdążył rozpocząć swoją doradczą działalność. - Łupać wyspy greckie - powiedział z całym przekonaniem Nerka. Część Ul W niebie nic nie wiadomo AveryHiU, 91.04,20 Witaj, mój ty refleksyjny Centaurze! Nie wyobrażasz sobie jak się cieszę, że wreszcie postanowiliście wrócić do Polski. To dobra decyzja. Człowiek powinien żyć we własnym ekosystemie, jak roślina czy zwierzę. Wtedy może się rozwijać w sposób naturalny. Wszędzie indziej będzie tylko zoologicznym okazem. Dlaczego małpy nie występują w północnej Europie? Chociaż przychodzi mi na myśl parę... Chciałabym zrobić to samo, choćby po to, żeby być bliżej Ciebie, ale to na razie niemożliwe. Stan Samuela poprawia się raczej z miesiąca na miesiąc niż z dnia na dzień, a od czasu do czasu niespodziewanie się pogarsza, jak wtedy przez tę wojnę o naftę, o czym Ci pisałam. Z jego interesami jest tak samo. Nie miałam pojęcia, jakie to skomplikowane, mimo tych wszystkich doradców, członków zarządów, dyrektorów, powierników i przede wszystkim prawników. A każdy z nich bardziej natrętny od mojego adwokata w Monachium. Widzisz, są jednak małpy w północnej Europie. Samuel jest w pełni władz umysłowych, ale połową ciała nie włada. Uprzedzę Twoje niepokoje: wzdłuż, a to, 241 o co jesteś zazdrosny, znalazło się po bezwładnej stronie. Zdaje się, że to nielogiczne, co napisałam, ale trudno; p0 co mam być logiczna, skoro mam Ciebie? W każdym razie jest tak, jakbym się opiekowała dwoma Samuelami, z których jeden jest taki sam jak dawniej, czyli trudny do zniesienia (przynajmniej dla mnie), a drugi absolutnie spokojny. Nie z tego świata. Oko patrzy przed siebie, kącik ust łagodnie się uśmiecha, zawsze tak samo, ręka nieruchoma, jakby zdecydowała, że tak jej najlepiej, więc tak już niech zostanie. Myślę, że takiego Samuela mogłabym kochać. Chyba nie jestem normalna. Piszę lekko, ale lekko mi nie jest. Gdyby nie Kora, nie dałabym sobie rady. Kora to cudowne dziecko, chociaż kobieta. Zmieniamy się przy naszych dwóch pacjentach i ona dla odmiany zdaje się woli tego drugiego, więc wszystko się układa. Sam ma oczywiście profesjonalną opiekę, zajmują całe skrzydło domu, ale to jednak nie to samo, co "personal touch", jeśli wiesz co mam na myśli. Jesteśmy zdane wyłącznie na siebie, bo lekarze i pielęgniarki to Azjaci, służba - Azjaci, goryle - Azjaci (goryle nie występują przecież w Azji, prawda? Głupia jestem). Nawet dostawcy mięsa i warzyw są z Filipin. Tylko my dwie reprezentujemy starą, kontynentalną uczuciowość. Dosyć o mnie. Wasz nowy prezydent wypadł tu bardzo dobrze. Miał świetną prasę po wystąpieniu w Kongresie. Gdybym nie znała Ciebie i Simona, pewnie bym się w nim zabujała. Ma tę gburowatą dzikość, którą w Was tak lubię. No, może Ty nie jesteś taki dziki, ale bywasz gburowaty, zwłaszcza kiedy się zamyślasz. W każdym razie to dobrze wróży naszym planom. Na inwestycje jeszcze za wcześnie, specjaliści czekają co będzie z Waszym wschodnim sąsiadem, ale te poręczenia kredytów, o które prosił Simon są do załatwienia. 242 W każdym razie w wolnych chwilach poczytałam sobie trochę o Polsce. Jaka romantyczna historia! Nic dziwnego, że jesteście krajem bohaterów i nędzarzy! Ale pamiętaj, że bohater może liczyć najwyżej na pomnik stawiany cudzymi rękami, a nędzarz zawsze może stanąć na własne nogi. Widzę Cię już, bardzo ważnego w swojej Ojczyźnie, pokazującemu rodakom jak żyć. To piękne zadanie. Obawiam się tylko, czy wtedy zechcesz mnie jeszcze widzieć! (Żart). Tyle na teraz, bo mi się już zamykają oczy. Całuję i gryzę Twoją Aksamitną Kolumnę... brrr... tylko me baw się ze sobą, zachowaj energię dla mnie. Twoja wierna Otchłań. P.S. Pozdrów Simona i tego śmiesznego człowieczka. Czy wiesz, że dowiedziałam się, że to on sprzedał za pół ceny tego Caravaggia? Nie słuchaj jego rad, zwłaszcza w interesach! Lo. Rozdział 16 w którym to, co publiczne, miesza się z tym, co prywatne i odwrotnie, z czego niestety niewiele dla kogokolwiek wynika Bankietom i spotkaniom nie było końca. Leon miał wrażenie, że wszyscy mówią do niego jednocześnie. Rzeczywiście mówili, ale bynajmniej nie wszyscy. Po prostu znalazł się wśród rodaków, i tak nie odznaczających się powściągliwością w wyrażaniu się za pomocą mowy, a mowa ta była jego mową. W dalekim nagle świecie poruszał się wśród języków obcych i chociaż je rozumiał, otaczała go jednak tęczowa bańka osobności, bowiem myślał po polsku. Tu, cokolwiek ktokolwiek wyartykułował, wdzierało się w jego myślenie i powodowało natychmiastową chęć odpowiedzenia. Prowadziło to czasem do zabawnych sytuacji. - To się nie może dobrze skończyć - usłyszał w małym barze w centrum stolicy, wsysając ze smakiem flaki. Warszawskie flaki wydawały mu się frykasem nad frykasy. Podniósł głowę znad talerza i odruchowo zapytał sąsiada: - Dlaczego pan tak uważa? Dopiero wtedy dostrzegł, że sąsiad, tłustawy jegomość w wyświechtanej ortalionowej kurtce, mówił do kogo innego. Mianowicie do barmanki o śmiejących si? oczach, nadmiernym makijażu i w srebrzystym, nylonowym kostiumie, który miał wyglądać sexy. W pewnym sensie nawet wyglądał. Kurtka spojrzał na Leona podejrzliwie. 244 - A kto przytomny myśli inaczej? Leon przełknął to, co miał w ustach. Zanim zdążył podjąć dyskusję, w oczach Kurtki błysnęło rozpoznanie. - Widziałem pana w telewizji. Pan jest ten sław-ny - zabrzmiało z odcieniem pogardy. -No, to dla pana pewnie skończy się dobrze. Po czym nastąpiła osobliwa wymiana zdań. Barmanka (z uwodzicielskim uśmiechem w kierunku Twarzy z Telewizji): Józiu, nie zaczepiaj pana. Ortalionowa Kurtka: Czy ja zaczepiani, pani Basiu? To pan się wtrącił. Leon: Tak, przepraszam, myślałem, że pan mówi do mnie. O.K.: Ja, panie, z obcymi nie gadam. Za długo żyję w tym kraju. B. (z niezmąconym seksapilem): Pan przecież nie jest obcy. Sam mówiłeś, że był w telewizji. L. (z galanterią): Leon. Leon Humański. O.K. (tryumfalnie): No, od razu poznałem. Tamten w telewizji tak samo się nazywał. A ja skojarzyłem, panie, bo patrz pan, Humańczyk jestem. Humańczyk Józef. L. (ze zrozumieniem): Jak to się czasem składa. B. (z profesjonalnym znawstwem): Różnie bywa. Przychodził tu jeden taki młody, całkiem niczego chłopak, aż się przy wódeczce wygadał, że się nazywa Gierek. To już mu spokoju nie dali. (Z żalem): No i przestał przychodzić. O.K.: Ja do Gierka nic nie mam. Prezencję miał, ludziom chciał dobrze. Za Gierka to ja byłem pan. (Do Leona): Bo ja taksówkarz jestem. Ojciec był taksówkarz i ja jestem taksówkarz. Taryf a była, klienci byli, porządek był. A teraz co? Części drogie, wącha droga, ludzie każdy grosz liczą i mafia rządzi. Wiozłem kiedyś jednego redaktora, 245 tego co się jąka, on i posłem zdaje się jest. I pytam: kiedy wy porządek zrobicie z tą mafią na dworcu? Uczciwy człowiek nie majak zarobić. A on mnie pyta jak zrobić porządek? Żebym ja wiedział jak, to bym posłem został, nie? Za co oni pieniądze biorą, ja się pytam? B. (kiwając głową, że rzeczywiście nie wiadomo za co): Polityka, Józiu. Nie nam sądzić. O.K.: Nie nam? A komu? L.: Pan Józef ma rację. Trzeba oceniać, domagać się, organizować - przepraszam za wyrażenie - oddolnie. (Rumieniec pani Basi.) Ale to jednak wymaga czasu. Pan mówi, że Gierek chciał dobrze, a zostawił nam same długi. Długi trzeba spłacać. O.K. (rozgrzany): Chciał dobrze, tylko naród rozkradł. Taki to naród. Skąd te fortuny? Tylko kiedyś to się z tym kryli, a teraz nie muszą. Długi, powiadasz pan? To niech opodatkują tę mafię z dworca, a nie uczciwych ludzi gniotą. Kraść pozwalają, bo sami kradną. Bojaźni w ludziach nie ma. Za komuny się bali, to kradli mniej. Pan zdaje się też z Francji? L. (po chwili wahania, zanim zdał sobie sprawę, że został przychylnie skojarzony z Edwardem Gierkiem): Tak. Stamtąd też. B. (znacząco): Jak to nas po świecie za chlebem nosi. Mój mąż od roku w Szwecji... O.K.: Już pani, pani Basiu, tak bardzo za nim nie płacze. I co w tej Franci, jest mafia taksówkowa? L.: O ile wiem, to nie. O.K. (z tryumfem): No właśnie! I co pan tam robił, jeśli wolno spytać? Bo z telewizji nie pamiętam, hałas w domu. L.: Ogólnie rzecz biorąc, zajmowałem się prawami człowieka. Wolnością słowa, pomocą dla prześladowanych narodów, wspieraniem "Solidarności", wie pan... 246 O.K. (ściszając głos): Coś panu powiem. Wolność, to są pieniądze. L.: Złodziej, póki go nie złapią też jest wolny. Patrz pan taką Amerykę... B. (przejmując inicjatywę): Panowie, panowie. Dość tego politykowania. Kobieta się nudzi. Może tak po kieliszeczku, za poznanie? O.K.: No jasne! L.: Ja nie, dziękuję, przepraszam, nie piję. (Widząc nagły powrót braku zaufania w oczach rozmówców, z nieśmiałym uśmiechem): Swoją wanienkę w życiu się wypiło... Ale dobry nastrój prysł, a flaki wystygły. Podawano go sobie z rąk do rąk. Nie wiedział, że ma tylu znajomych. Po piętnastu latach? Niektórych znał tylko z nazwisk, głośnych w podziemiu, obecnie z pierwszych stron gazet. Niektórzy dziękowali mu za pomoc organizowaną na zachodzie, ale woleli raczej znać jego opinię na temat sytuacji w kraju. Sami bowiem, niezależnie od swoich sympatii politycznych, nie różnili się zbytnio w ocenach od pana Józia. Innych nie znał w ogóle, ale oni traktowali go jak kogoś bliskiego i ważnego. Dawali do zrozumienia, że dobrze wiedzą o jego prawdziwych dokonaniach na świecie, tych, o których głośno się nie mówi. Nie miał pojęcia, skąd mogliby cokolwiek o tym wiedzieć. Wreszcie zaproszony został z grupą zasłużonych dla Sprawy reemigrantów na spotkanie z Prezydentem. Lokator Belwederu podał każdemu rękę, zaprosił do dużego stołu w kształcie litery "u" i w zwięzłym przemówieniu (miał lekki katar) podziękował za wkład i zaangażowanie. Zaznaczył jednocześnie, że wiele jeszcze jest do zrobienia, a w pierwszym rzędzie - i tu liczy na ich pomoc 247 i doświadczenie - należy scalić patriotyczne siły. Leon nie powstrzymał się od pytania: - Jeśli trzeba teraz scalać, to po co było je rozbijać? Obecni skulili się na kopiach zabytkowych krzeseł. Prezydent we właściwy sobie sposób pochylił się w stronę Leona jak nauczyciel tłumaczący prostą kwestię nie-rozgarniętemu uczniowi. - Nie zależało nam na budowaniu nowej przewodniej siły narodu, panie Leonie, nowego frontu jedności. Krajowi potrzebna jest demokracja. - No, ale przecież biorąc pod uwagę obecność komunistów... Rzecznik Prezydenta popatrzył Leonowi w oczy i przeciągnął palcem po gardle. Ktoś podsunął mu kartkę z nabazgraną ściągą: "Z Prezydentem się nie dyskutuje. Zadaje mu się pytania". Zakatarzony głos oświadczył tymczasem wszystkim obecnym: - Miała być demokracja, a tu ktoś mówi "nie!" - Bardzo dobrze pan zrobił - szepnął Leonowi na ucho rzecznik, kiedy spotkanie się skończyło i zaproszeni opuszczali wypastowane korytarze. - Prezydent bardzo lubi odpowiadać na pytania, których nie rozumie. Wieczorem odbywał się bankiet światów biznesu i kultury. Leon otrzymał zaproszenie na dwie osoby. Z Lor-raine za oceanem nie miał z kim iść, więc wziął ze sobą Nerkę, któremu bardzo na tym zależało. Nadal nie wiedział, w co zainwestować swoją świeżą jeszcze fortunę. Tu natomiast było widać, że fortuny już powstały-A przynajmniej takie starano się sprawić wrażenie. Sala bankietowa hotelu Yictoria wypełniła się do granic wytrzymałości ludźmi eleganckimi, zadbanymi, przeciskającymi się między sobą z należytą godnością, rozmawiającymi wyważonym półgłosem. Wybuchy śmiechu kon- 248 trolowane, wzajemne zainteresowanie - powściągliwe, spożycie przekąsek i alkoholi - kunsztowne. Na dobrą sprawę przypominało to wszystkie spotkania i bankiety, w jakich Leon brał udział przez piętnaście lat swojej walki o prawa człowieka, tyle że przewyższało tamte, zachodnie wystawnością i szykiem. Raczej jak luksusowa orgia bez eksponowania erotyzmu, gdzie partnerzy wchodzą ze sobą w pieszczotliwy kontakt i natychmiast, by uniknąć zobowiązań prześlizgują się dalej, w kierunku następnej podniety. Wszystko to widział i choć powinien poczuć się swobodnie, wypełniła go niespodziewana irytacja. - Pan Humański? Odwrócił się w kierunku serdecznego głosu i odruchowo ujął wyciągniętą, pulchną dłoń. Należała do twarzy bez wyrazu, twarzy jak duży pieróg, ale najwyraźniej pieróg parujący przychylnością. - Warchlak, Zenon Warchlak, poseł - przedstawił się Pieróg i końcówki pamięci zaiskrzyły. Dyspozycyjny publicysta, ucieleśnienie intelektualnego lokajstwa w pierwszych dniach stanu wojennego, pióro, które nie raz piętnowało na tak zwanych łamach szpiegowską i agenturalną działalność Leona w zachodnich kręgach im-perialistyczno-syjonistycznych. Ostatni człowiek, którego spodziewał się tu spotkać, a tym bardziej podać mu rękę. Te myśli musiały mu widocznie wypłynąć na twarz, bo Pieróg podniósł dłoń w geście ironicznej samoobrony. - Wiem, wiem. Byliśmy po przeciwnych stronach barykady. Ale cóż, czasy się zmieniły i jestem pierwszym, który ze skruchą przyznaje, że to pan miał rację. Wyście mieli rację. Zresztą - rozłożył z kolei łapki na boki, jakby prezentował siebie jako luksusowy towar -jestem koronnym przykładem, żeście tę rację mieli. Hehe... 249 - Mariaż kapitału z ideałem? - przyłączył się do nich kolejny głos. - Panie Leonie, niech pan uważa. PQ. seł Warchlak może nas wszystkich kupić razem z tym hotelem za swoje tygodniowe kieszonkowe! Ale, trzeba przyznać, skutecznie swój sukces wymodlił. Młody człowiek, który wypowiedział te słowa, był Leonowi znany. Przedstawiono mu go parokrotnie w salonach towarzyskich stolicy jako jednego z polityków przyszłości. Wysoki, lekko tylko tyjący, o ironicznej twarzy, w których jedynie oczy, nierówno osadzone, kłóciły się z ogólnym wrażeniem solidności. "Daleko zajdzie", mówiono o nim za plecami. Bo potrafi być do końca lojalny. Samemu sobie. Poseł Warchlak rozpromienił się, zamiast się obrazić. Mógł sobie na to pozwolić. - Poseł Parnasiak! Panowie się znają? Leon kiwnął głową i rozejrzał się. Najchętniej odwróciłby się plecami do budzącego obrzydzenie Pieroga, ale w obecności pozytywnego Parnasiaka mogłoby to być źle odczytane. Uznał, że też mógłby spróbować złośliwości. - Zmienił się pan - zauważył z naciskiem. Parnasiak się roześmiał, a Pieróg spoważniał. - Owszem. I może mi pan wierzyć albo nie, zazdroszczę takim jak pan, którzy nie musieli się zmieniać. To wymagało niedostępnej dla mnie siły. Proszę, oto moja wizytówka, gdyby pan miał jakieś potrzeby albo pomysły. Leon nie mógł się zmusić, żeby po raz drugi wyciągnąć rękę w kierunku Warchlaka i w przebłysku natchnienia odpowiedział: - Wie pan, jaja zgubię, albo nie będę wiedział do kogo należy. Niech pan ją da mojemu sekretarzowi. -• I wskazał Nerkę, który parę kroków dalej ze swobodą za- 250 bawiał aktorkę, aktora, spikerkę telewizyjną i kogoś, kto wyglądał na świetnie ubranego taksówkarza. Pomyślane to było jako impertynencja, ale Warchlak przyjął ją bez zdziwienia i oddalił się we wskazanym kierunku. Po chwili obejmował już jedną ręką chętną kibić aktorki, podczas gdy drugą przedstawiał się Szymonowi. - Gnój - przyznał Parnasiak - ale wydaje się, że w tym kraju, w końcu rolniczym, trzeba dużo gnoju, żeby coś urosło. Leon przyjrzał mu się z sympatią. - Koszta transformacji - mówił dalej zdolny młodzieniec - gruba kreska i tak dalej. Trzeba się z tym pogodzić, jeśli to wszystko ma zmierzać we właściwym kierunku. Ale to nie znaczy - roześmiał się bez trudu - że nie ma tu miejsca dla przyzwoitych ludzi. Przeciwnie. Potrzebni są jak powietrze albo - zastanowił się - jak lustro z samego rana. Panie Leonie, co pan zamierza robić, przepraszam za obcesowość? - Jeszcze się nie zdecydowałem. - Będzie miał pan sporo propozycji, zwłaszcza od takich jak Warchlak, którym nadal potrzebna jest jakaś forma oczyszczenia i legitymizacji. Inni będą szukali przez pana kontaktów na zachodzie. Proszę się nie śpieszyć, jeśli pana na to stać. A w razie czego niech się pan nie waha zasięgnąć u mnie porady. - I Leon został obdarzony kolejną wizytówką, którą tym razem przyjął osobiście. I tak to trwało. Mijał przeważnie nie znane sobie twarze, ale w końcu niewiele miał do czynienia z ludźmi interesu, a przez piętnaście lat jego nieobecności w kraju wyrosło nowe pokolenie telewizyjnych i filmowych osobowości. Panował nastrój powszechnego optymizmu i naturalnego zadowolenia z życia, jakby jeszcze trzy lata temu nie rządził tymi ludźmi palec byle aparatczyka. Tych, któ- 251 rży go zaczepiali, odsyłał do Nerki, znajdując w żarcie coraz większą satysfakcję. Sam szukał kogoś, z kim mógłby porozmawiać z własnej woli, ale nikogo takiego nie znalazł. Podszedł na chwile do byłego premiera, żeby wyrazić mu swój szacunek. Uważał się za uprawnionego | do takiej śmiałości, na Zachodzie oczywistej, bo jeszcze przed powrotem organizował we Francji zbiórkę finansową na rzecz partii tego polityka. Ale premier, choć go rozpoznał, nie zdradził ochoty na dłuższą pogawędkę. Stał z kieliszkiem szampana w ręku i patrzył na Leona takim samym wzrokiem, jak na pozostałych bankietowiczów - z obojętnym, przy nudzonym smutkiem, jakby się zastanawiał, po co tu przyszedł. - Taką macie swoją Polskę - skomentował zrzędliwie ojciec, a matka schowała głowę w dłoniach na znak, że ma dość słuchania o polityce - darwinistycz-ny, dziewiętnastowieczny kapitalizm. Wszyscy powołują się na Il-gą Rzeczpospolitą, a nikt nie pamięta, albo nie chce pamiętać, co w niej zrobili dla ludzi socjaliści. Ech, zresztą to z pewnością czysta ignorancja. Będziecie ją budować od nowa, popełniając te same błędy, i skończycie tak samo. Odwiedzał rodziców regularnie, trochę wbrew sobie, bo nastrój w dwupokojowym mieszkaniu na Mokotowie z reguły daleki był od entuzjazmu nowymi czasami. Ojciec postarzał się i zgorzkniał. Chyba zaczai popijać, bo narzekał na wątrobę, oczy miał żółtawe, za to nos przypominał plastyczną mapę górzystego kraju, w którym płynie wiele malutkich, krętych, bordowych strumyków. Matka przeważnie milczała, ale jej szczęki znajdowały si? w ciągłym ruchu, jakby bezustannie przeżuwała to, co zaraz powie. - Nie chciałbym, żeby moje upokorzenie poszło na marne - ciągnął ojciec, siorbiąc cienką herbatkę z szorstkiej i zbrązowiałej od dziesięcioleci używania szklanki. - Musisz znaleźć tu sobie miejsce, na tyle eksponowane, żeby mieć wpływ na bieg spraw. Bez uczciwego socjalizmu, zrobicie z Polski jakąś republikę bananową, magazyn tanich surowców i taniej siły roboczej. Wolny rynek jest dobry wtedy, kiedy ludzie mają za co kupować i mogą się kształcić. Za byle co naharowali się już za komuny. Teraz wolno im nie chcieć. Kto, jak nie mój syn, autorytet moralny - ojciec parsknął, bo nie cierpiał tego rodzaju etykiet - ma o tym mówić głośno? Upokorzenie starego socjalisty polegało na tym, że w połowie lat siedemdziesiątych powołał się na wdzięczność z lat wojny, żeby załatwić Leonowi paszport. Wrócił z rozmowy chory, nie dlatego, że musiał o coś prosić wysoko postawionego ubeka, ale dlatego, że człowiek przyzwoity nie domaga się - jego zdaniem - rewanżu za bezinteresowną przysługę. Zwłaszcza z czasów wojny. Stanowiło to jeden z powodów, dla których ojciec nigdy czynnie nie zajął się polityką, skoro oznaczała ona jedną wielką wymianę wzajemnych usług. - To się nie zmieniło i nie zmieni. Chyba że stanie się cud i ludzie tacy jak ty nauczą się rządzić. Był to największy komplement, jakiego Leon doczekał się od swojego autora. - Kiedy ty się wreszcie ożenisz? - zabrzmiało w ciszy starannie przeżute pytanie matki. Czując się jak nastolatek wyciągnął z portfela zdjęcie Lorraine. Ojciec wygrzebał z tużurka okulary i długo analizował urodę ukochanej syna. Zdjęcie zrobione było na jachcie Avery'ego, jeszcze w pełnym słońcu i Leon uważał, że oboje wyglądają wyjątkowo korzystnie. 252 253 - Szał ciał, czy coś więcej? -Jest wykształcona, samodzielna finansowo i z książęcego rodu. Ale o ród nie dba. - To się okaże - ojciec przekazał fotkę matce, która rzuciła na nią okiem i oddała Leonowi. - Za ładna. Będziesz miał z nią sanie kłopoty -. oświadczyła zgodnie z jego przewidywaniami i dodała swoją premię: - I ty tam wyglądasz tak mizernie. Znalazłbyś sobie jakąś przyzwoitą kobietę, żadne takie, najlepiej rozwódkę albo wdowę, dojrzałą, spokojną... Leoś, czy ja nie zejdę w spokoju do grobu? Spokojna, dojrzała wdowa zapukała do drzwi pokoju Leona w hotelu, gdzie się zatrzymał wraz z Nerką, kiedy kładł już się spać. Szymon upierał się przy hotelu ze względów reprezentacyjnych. Leon nie zamierzał pozwolić mu płacić całego rachunku, a jego własne środki były zbyt skromne nie tyle na oferowany standard, co na ceny. Poza tym namieszkał się w hotelach za całe obecne i kilka przyszłych wcieleń. Otworzył w samej koszuli. - No, no. Skąd wiedziałeś, że przyjdę? - zmrużyła zalotnie oczy Beata. Wydawała się wyższa niż przed trzydziestu laty, może nie wyższa, a większa. Była po prostu duża. Duża i obfita, choć jej obfitość nie kojarzyła się z otyłością, zapewne w efekcie wytrwałej pracy, na której tak dobrze znają się kobiety. Duże czarne oczy. duże, prawie czarne usta, duże wciśnięte w matową czerń sukienki ciało ze wspomnieniem talii, duże nogi w czarnych pończochach i zgrabnych, za małych chyba czarnych pantofelkach. Krótko obcięte włosy ufarbowane na czarno. Erich zatrudniłby ją natychmiast do roli Dominy, dorzucając może gestapowską czapkę oficerską i pejcz. Intensywny odór perfum i czegośjesz- 254 cze kazał się Leonowi cofnąć w głąb pokoju, co odebrała jako zaproszenie. Otarła się o niego w wąskim korytarzyku i wszystkie te napięte czernie ugięły się i zakołysały. - Nie mam cię czym poczęstować - bąknął, chcąc żeby zabrzmiało to odstręczająco - poza wodą mineralną. - Tak myślałam - powiedziała, ujawniając wielką, szklanie dźwięczną, błyszczącą torbę. Oczywiście czarną. - Zawsze byłeś z tych, o których trzeba zadbać. - Ja nie piję - uprzedził, wyjmując z czarnej przepaści butelkę whisky i sześć żywców. - Z wodą, czy bez? - Czystą. Za bardzo się denerwuję - patrzyła z intensywnym skupieniem, jak nalewa świetlisty płyn do szklanki. - Śmiało, mam w co wlewać - poprawiła się kokieteryjnie na fotelu. - I piwo otwórz też. Postawił przed nią dwie szklanki i rozejrzał się za spodniami. - Zostań tak jak jesteś - uśmiechnęła się Domina. Nabrała powietrza w swoje czarne piersi, odetchnęła i zdecydowanym ruchem sięgnęła po whisky. Wypiła pół szklanki duszkiem; w czarnych oczach zakręciły się łzy w kolorze alkoholu, na policzki wystąpiły rumieńce. - Przecież się znamy. Lubiłam twoje nogi, zwłaszcza włoski pod kolanami. - Sięgnęła po piwo. - Wcale się nie zmieniły, są takie jak wtedy. Pamiętasz? Pamiętał. Usiadł z butelką wody mineralnej w ręku, dziwnie świadomy ledwie zasłoniętego połami koszuli tobołka między nogami sprzed trzydziestu lat. - Nogi, to cud natury - rozluźniała się powoli studentka socjologii, strużka mleka płynąca po szyi pomiędzy piersi. - Widziałam siedemdziesiątki z takimi nogami, że z tyłu i z daleka brałam je za trzydziestki. Chociaż to nam zostaje. Nie pijesz? To nowość. Dlaczego nie pijesz? 255 Wzruszył ramionami. - Szkodzi mi. Przestawiła się z powrotem na whisky. Tym razem zanurzyła w niej koniuszek jeżyka. - Lubię, jak szczypie - znowu zmrużyła oczy, co ją raczej szpeciło. - Założę się, że ci żona nie pozwala. - Nie mam żony. - Chciała to wiedzieć, niech wie. Co to szkodzi? - Taki człowiek? Bez kobiety? - Drwina w jej głosie tylko po części dźwięczała sympatią. Przyszła kolej na łyk piwa. - Wiem o tobie, wiem dużo. Czytałam, słuchałam zachodnich rozgłośni, wypytywałam ludzi. Jesteś fajnym facetem, Leon. - Słuchaj, jest późno... - Wyrzucasz mnie? Swoją wielką miłość? Nie chcesz wiedzieć, co się działo ze mną, kiedy sobie podróżowałeś po świecie? Rżnąc milionerki w Monte Carlo? Tak, wiem i o tym. Wróciliśmy do Europy, kochanie. Zresztą, nie mam o nią żalu. Ładna dupa. Gdybym nie wierzyła w twój gust, to tak, jakbym sobie plunęła w twarz. - Ty wyrzuciłaś naszą miłość - odezwał się Leon i aż się zdziwił, jak szczerze i żałośnie to zabrzmiało. Beata odstawiła szklankę i ujęła dłońmi swoje piersi. - Jeszcze są dobre, prawda? Powiedz, że są dobre. - Imponujące - przyznał. - Nie, poczuj, dotknij, tak jak wtedy. Przyznaj się, że marzyłeś, żeby ich dotknąć. Dla świętego spokoju, przynajmniej tak sobie to wytłumaczył, wstał, pochylił się nad nią i zważył w szalach dłoni podsunięty towar. Palce natrafiły na pancerz biustonosza. Nacisnął lekko. Nie były dobre. Dawno już nie były dobre. A przecież spełniały swoje zadanie. Ręka o pomalowanych na czarno paznokciach upewniła się o tym na- 256 głym, niespodziewanym manewrem. Czy niespodziewanym? _ Dobre - uśmiechnęła się Beata, patrząc na mego z dołu, ulegle, a przecież zwycięsko. - Nadal cudowne - potwierdził, cofając się z wysiłkiem na fotel. - Napij się. _ Nie, dziękuję. Nie muszę. - Zaszyty jesteś? Czy się mnie boisz? Nie bój się, nie zgwałcę cię. Sam widzisz, że nie chcę cię gwałcić. Whisky. - Zastanawiałam się czy tu przychodzić. Po tymi jak mnie zostawiłeś... Parsknął śmiechem. - Beata, kto kogo... - Jak mnie zostawiłeś, jak zrezygnowałeś od razu, ustąpiłeś miejsca temu palantowi tylko dlatego, że mógł ci zaszkodzić na studiach, wycofałeś się w swoje ukochane pokrzywdzenie. To łatwe, wiesz? Musiałam cię przecież wypróbować. Byłeś taki mądry, taki fajny i uczciwy, taki nieprawdziwy, że się bałam ciebie, rozumiesz? A ty się poddałeś, stchórzyłeś, to co, miałam cię za to kochać? Miłość, chłopcze, to nie zabawa na sianie. To odpowiedzialność i ofiarność i zaciskanie zębów. Więc się zastanawiałam, czy tu przyjść. Ale wszędzie słyszę Humański to Humański tamto, Humański w telewizji, Humański w'radio, Humański w gazetach, strach lodówkę otworzyć, znasz to? Pomyślałam: dojrzał, zmienił się, nauczył się być odważnym. I co? Podniecać się każdy normalny fa-cent potrafi, ale tylko cię dotknęłam i uciekłeś. Leoś mały, chłopczyk zakochany, taka miłość, pierwsza miłość i co go obchodzi trzydzieści lat życia tej jedynej, tej pierwszej? "Późno już" - przedrzeźniła go. - Leos 257 musi iść spać, bo rano trzeba umyć ząbki i iść naprawiać ojczyznę! Pokręcił głową z rezygnacją. - Dobrze. Co się z tobą działo? Myślał, że Beata wstanie i wyjdzie, ale przecież na stole lśniła napełniona w dwóch trzecich butelka Sławnej Gęsi chroniona przez pięciu Juhasów z Żywca. I szkło trwało tam właśnie po to, żeby Beata mogła mu opowiedzieć o swoim zmarnowanym życiu, najpierw z wyrzutem, potem z ironią, na końcu z goryczą i bezmierną nad sobą litością. Dowiedział się więc, że ten palant, owszem, bardzo przedsiębiorczy, szybko robił karierę i przez pewien czas pozwalał jej kształcić się i rozwijać, ale po pierwszym dziecku (które zresztą potem umarło, nikt nie wie dlaczego) i pierwszym awansie palanta w strukturach komitetu wojewódzkiego bajka się skończyła. Miała siedzieć w domu, prać, gotować i starać się wyprodukować drugie dziecko. I robiła to, głupia, bo już nie bardzo cokolwiek innego ją interesowało: albo przyzwyczaiła się do wygody, albo ta śmierć dziecka ją obezwładniła, bo mężczyzna nigdy nie zrozumie co to dla kobiety znaczy. A potem, owszem, wyprodukowała drugie dziecko, syna i nastąpiło kilka lat względnego spokoju, zanim się zorientowała, że syn jest synem ojca, że partyjny dygnitarz nabrał manier feudalnego pana, który musi sobie wyhodować dziedzica. Nagle stała się ze swoją umykającą kobiecością zawadą, ale ponieważ jeszcze miała o sobie niezłe zdanie chętnie przystałaby i na to, rozwiodłaby się, poszła swoją drogą, gdyby nie to, że mąż osiągnął pozycję, na której rozwód nie wchodził w grę. Więc żyli razem ale i osobno, nienawidząc się, robiąc sobie nawzajem odruchowe albo i zamierzone złośliwości, znęcając się nad sobą, tylko jaką ona miała szansę w tej milczącej 258 wojnie przeciw dwóm mężczyznom swego życia. Syn traktował ją gorzej niż służącą i nie przychodziło mu to i trudem, bo na co dzień dysponował doskonałym przykładem ojca. Zaczęła pić, przestała, zaczęła chodzić do kościoła, trochę na złość tym dwóm, trochę z potrzeby szukania ratunku, ale nikt nie umiał jej pomóc. Księża zbywali ją formułkami, być może z obawy przed prowokacją, modły nie przynosiły jej ulgi. Przestała wychodzić z domu, co w zupełności odpowiadało jej dręczycielom, zwłaszcza że sami wpadali tam tylko po to, żeby się oprać, nażreć, odpocząć po tym, cokolwiek robili w swoim życiu poza domem. Aż wreszcie synalek dorósł i wyfrunął, a że czas nastał taki, że ojciec przestał być potrzebny - wyparł się go, wykorzystując obłudnie jego znęcanie się nad matką. Jest teraz podporą szczecińskiej finansjery, prawdziwym Polakiem i patriotą. A odrzucony tatuś zszedł we właściwym czasie, bo w swoich łajdactwach zaszedł tak daleko, że nie załapałby się nawet do SdRP. - Odżyłam! Mówię ci Leon, odżyłam. - Zapłakana Beata trzymała go za ręce, odrywając się od nich tylko po to, żeby wytrzeć nos albo uzupełnić poziom płynów w organizmie. - Odżyłam i postanowiłam żyć, tym chujom na złość i mieć z tego życia to, czego każda kobieta pragnie. I zrozumiałam, że muszę do ciebie przyjść, chociaż mnie zostawiłeś, bo znam ciebie i potrafię cię pojąć i... tęskniłam. Słuchał tego monologu myśląc z początku "dobrze ci tak", potem wstydząc się tej myśli, więc dla odmiany zdobył się na współczucie, zaciekawienie, a pod koniec na podziw. Ileż ta dziewczyna przeszła, jaka dzielna, że po tym wszystkim nie poddała się, nie zwariowała, nie powiesiła się, wręcz przeciwnie, zdobyła się na powrót 259 do swojej kobiecości. Bo jednak była kobieca, trudno temu zaprzeczy:, odważna, w tym wieku nie ukrywając własnych upadlów, pokazując mężczyźnie wyślizgującą się z dziurek nosa ciecz, puchnącą z płaczu, siorbiącą whisky na zmiaię z piwem, a przecież kobieca, nawet z tą zbyt ciasną kiec\ą podnoszącą się w trakcie dynamicznej narracji coraz w/żej, tak, że widać już koronkowe zwieńczenie pończoch, kawałek nagiego ciała i koronkowe majteczki, no - majtki, wypełnione jej niewykorzystaną kobiecością. I oto Leon Humański stał pośrodku hotelowego pokoji, jak kiedyś w Vancouver (no nie, może bez przesady), przytulał szlochającą miłość trochę ją tylko podtrzymijąc, żeby się nie przewróciła. I oto ukochany księżniczki lotaryńskiej obcałowywał jej łzy i makijaż obejmuj acz niejakim wysiłkiem szerokie ramiona i czując matczyie, pięćdziesięcioletnie ciało przez rozchylające się co~az bardziej fałdy swojej koszuli. I oto dobroczyńca pokrzywdzonych doświadczał narastającego podniecenia, Dodsyconego spóźnioną o trzydzieści lat satysfakcją, obstukiwał szerokimi gestami biodra, uda, usiłował znaleźć usta tej, którą pocieszał i nagle zrozumiał, że napotyka gwałtowny opór, że dwie silne ręce odpychają go z całą mocą, że miotające się przed nim ciało miotane jest vściekłością, a nie namiętnością. Walka byłanierówna. Beata wyrwała się bez trudu i gdyby nie impoiujące spożycie albo i premedytacja, wyrwałaby się grubo wcześniej. - Gdzie ztapami? Co ty sobie myślisz? Że przyszłam, żebyś sołie mógł mnie przelecieć? - Nadal nie wstydziła się wszelkich płynów wyciekających z jej twarzy, a ślina pryskłła na jego rozgorączkowany tors. - To jest hotel, zadzwm sobie po dziwkę! Myślisz, że nie mogę sobie poderwać prawdziwego mężczyzny, z takim kon- tem i takim członkiem, jaki mi odpowiada? To nie polityka chłopczyku, tu się nie da skłamać! Ręce przy sobie! Znalazł się... pocieszyciel! Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć (gdyby przyszło mu coś do głowy), już trzasnęły drzwi i jej nie było. Zostało mu puste szkło na stole, zapach jej perfum i wstyd własnego potu. 4 260 Rozdział 17 zawierający wybrane materiały prasowe z epoki oraz wzruszającą scenkę rodzajową Środek lata wyniósł na pierwsze strony gazet nikomu dotąd nie znaną wieść: "PRZYSZŁO NOWE I DO ZAPIECOWEJ Łagodne, nierówno zalesione wzgórza południowo-wschodniej Polski, cisza, spokój, bezkres nieba, z którego dobiega śpiew odwiecznego, zdawałoby się, skowronka. Ziemie żyzne, a przecież nie przynoszące spodziewanych płodów. Okiem przybysza nie widać tego, ale komunizm i na tym sielskim krajobrazie potrafił odcisnąć swoje niewidzialne piętno. Miejscowy rolnik, zapytany pod kościołem o perspektywy regionu w nowej rzeczywistości, rzeczywistości III-ciej Rzeczypospolitej drapie się w głowę: - Pani, tu było biednie, jest biednie, i będzie biednie. Dopust Boży jaki, albo co. Ludzie grzeszni, to i robota im w rękach gnije. W śpiewnej mowie nie ma pretensji do losu. Nie ma utyskiwania na władzę - tę, która była i tę, która jest •- daleko w Warszawie. Jest fatalistyczna, wschodnia, chciałoby się rzec, zgoda na niezmienne bytowanie. Niezmienne jak te wzgórza, lasy, pola i śpiew skowronka. Ale mój rozmówca myli się. Wystarczy wstąpić na najbliższe wzgórze i rzucić okiem w rozpościerającą si? za nim dolinę, gdzie od niepamiętnych lat chroni się Za-piecowa - wioska uczciwych, biednych ludzi. Wioska, jakich wiele w tym rejonie. Jakich wiele w całej Polsce. Tyle, że w Zapiecowej zachodzą zmiany, zmiany nie do pomyślenia jeszcze rok temu, jeszcze pół roku temu. Kolejne emigracje za chlebem ogałacały niewielką społeczność tej osady z jednostek najbardziej przedsiębiorczych, z niespokojnych duchów, z ludzi hardych i niezależnych, dla których w komunizmie nie było miejsca, chyba w więzieniach. Wydawali się straceni dla swojej ziemi rodzinnej. Jak nasiona porwane wiatrem historii ulatywali w nieznane. I oto ten przypadkowy siew przyniósł niespodziewany plon. Szymon Nerka mógłby zstąpić wprost z kart Sienkiewicza. Ma sylwetkę, twarz i ruchy kresowego watażki. Ale ten watażka ubrany jest w dobrany ze smakiem garnitur i porusza się najnowszym modelem Yolkswage-na. Nie przybył tu z Trylogii, nie pojawił się z przeszłości. Nadjechał z czasu przyszłego. Po jedenastu latach przymusowego pobytu na emigracji, gdzie niejedno go zapewne spotkało (mówi o tym niechętnie) powrócił spłacić dług ziemi przodków. - To zawsze był straszny szaławiła - powiada o Szymonie miejscowy ksiądz. - Z takich, co to z hukiem spadają, ale ze świstem lecą w górę. Szymonowi powiodło się na Zachodzie. Jak niewielu chyba Polakom, czy tym szukającym szczęścia, czy tym walczącym o sprawiedliwość. Mógł zostać tam, korzystać z owoców powodzenia. Wolał wrócić do wioski, w której stawiał pierwsze kroki, do księżego sadu, gdzie poznał smak jabłka, by podzielić się tym, co zdobył w dalekim świecie. Przy kościele widzę rusztowania. To powstaje nowa dzwonnica. 262 263 Dom, w którym słychać kościelny dzwon, to dom szczęśliwy - mówią. Szymon Nerka chce, żeby dzwon ofiarowany przez niego sięgał swym głosem jak najdalej. Za wsią w kierunku granicy też wre wytężona, dobrze zorganizowana praca. To powstaje wielka hurtownia używanej odzieży, którą młody przedsiębiorca chce sprowadzać z zachodu wykorzystując swoje rozległe kontakty. Jest nieśmiały, skromny, małomówny, ale domyślam się, że ma doświadczenie w tej branży handlu. Ta inicjatywa dowodzi jego przenikliwości w patrzeniu w przyszłość i politycznego optymizmu. To tam, za ścianą wschodnią, gdzie dogorywa najabsurdalniejszy system świata, już niedługo pojawią się rzesze ludzi, którym brakuje wszystkiego. Rzesze ludzi, którzy nie mają nic, lub prawie nic. Szymon będzie na nich czekał z tanią, solidną ofertą. Nie koniec na tym. Za hurtownią budowana jest w równie imponującym, ale nie mającym nic wspólnego z komunistycznym współzawodnictwem, tempie rozlewnia win i wódek. Sam Nerka jest abstynentem, ale czyż trzeba być Persem, by sprzedawać dywany? Wystarczy rozumieć rynek. Ci, którzy przybędą po używaną odzież nie przywiozą w walizkach dolarów. Ich walutą będą gruzińskie wina, armeńskie koniaki, rosyjska i ukraińska wódka. Wizjoner twierdzi, że nie ma zamiaru tworzyć konkurencji dla rodzimego przemysłu spirytusowego. Zapieco-wa to pierwszy etap, pierwszy sztuczny zbiornik na przyszłej, potężnej rzece trunków płynącej ze wschodu na zachód, w poprzek dotychczasowego biegu polskich rzek. I w tym widzę symbol dalekowzroczności przedsiębior-cy-dżygita. Ktoś może powiedzieć - gruszki na wierzbie! Otóż nie. Jeśli wizje Szymona Nerki poparła swoim autoryte- 264 tem tak powszechnie uznana postać jak Leon Humański (nota bene również wieloletni emigrant, obywatel świata), to nie może być mowy o przysłowiowym słomianym ogniu. To początek pożaru inicjatywy, odwagi, wyzwalania energii na szczeblu lokalnym, pożaru, który oby objął jak najszybciej cały kraj! Koniec dopustu Bożego. Patrzę na rusztowanie przy kościele i w czystym powietrzu już słyszę Dzwon!" [GW]. W tym samym numerze redaktor naczelny poświęcił Zapiecowej swój zwyczajowy komentarz na pierwszej stronie: "A WIĘC MOŻNA... Nie będę się rozwodził nad tym, co oczywiste. Minęły zaledwie dwa lata od historycznych ustaleń Okrągłego Stołu i duch ich przeniknął w najdalsze krańce Rzeczypospolitej. W Zapiecowej się nie politykuje. W Zapiecowej dokonuje się przełamania schematów myśli i pracy. Nie będę życzył Zapiecowianom powodzenia. Wiem, że im się uda. Atoli przytoczę słowa amerykańskiego poety, piewcy tej jedynej w swoim rodzaju siły, która drzemie w Człowieku i czeka tylko, by ją obudzić: "Na szlak wyruszam - pieszo i beztrosko Zdrów, wolny i świat stoi otworem, Długa, brunatna droga wiedzie mnie, dokąd zechcę. Odtąd dobry los nie musi mi sprzyjać, sam jestem dobrym losem, 265 Odtąd nie skamlę już i nie marudzę, i niczego nie |j żądam, (...) Ziemia starczy za wszystko''. * Nie wiem, czy Szymon zna te słowa. Ważne, że one go znają." Tygodnik "Polityka" również nie przegapił tak smakowitego, zwłaszcza w sezonie ogórkowym, tematu: "WYWIAD Z EDWARDEM BOŻYŁŁO, DYREKTOREM WYKONAWCZYM NERKA ENTERPRISES Skąd ta szumna nazwa tu, na ścianie wschodniej, w krainie narodowych mitów? Przedsięwzięcie, którego się podjęliśmy, jest od razu w zamierzeniu zakrojone na skalę międzynarodową. Trzeba pamiętać, że przed wojną tu też była Europa. W pełnym znaczeniu tego słowa. Chcemy przywrócić ten stan rzeczy. Zajmując się biznesem na zachodzie, na niewielką, ale profesjonalną skalę zawsze dostrzegałem znaczenie lokalnej przedsiębiorczości. Miasta są dla koncernów, banków, konsorcjów - szpik gospodarki produkujący ożywiającą ją krew, proszę mi wybaczyć tę biologiczną przenośnię, to prowincja, znów pojmowana w sensie pozytywnym. .. Stąd ma płynąć nie tyle krew, co alkohol... Czy tego chcemy, czy nie, czy nam się to podoba, czy nie, to jedna z najbardziej dochodowych gałęzi przemysłu i handlu. Przynosi też państwu niebagatelne docho- ' Walt Whitman, Pieśń ze szlaku, przeł. Andrzej Szuba. dy w formie podatków, akcyz itp. Skoro alkohol i tak płynie i będzie płynął, czemu nie uregulować tej rzeki? Niech wyrządza szkody, które ma wyrządzić, ale niech przy okazji przynosi właściwe korzyści. Sam jestem człowiekiem, który dbając skrupulatnie o zdrowie, lubi czasem wypić coś dobrego. Mówimy tu o u-mia-rze; przesada jest szkodliwa we wszelkich formach działalności i konsumpcji człowieka. Prezes Nerka nie pije. Podobnie jak Leon Humański, bez którego kontaktów i wsparcia mielibyśmy trudności z tak szybkim rozpoczęciem robót. Polska jest państwem w stanie dezorganizacji, reorganizacji i dezorientacji. Urzędnicy, pomijając już ich wieloletnie szkodliwe nawyki z poprzedniej epoki, boją się podejmować jakiekolwiek wiążące decyzje, do podejmowania których zostali powołani. To stan nienormalny. Może on zablokować najświatlejsze reformy idące z góry. Nigdy nie wątpiłem, że rozpad komunizmu nastąpi i to szybciej, niż przewidywali specjaliści, pożal się Boże, sowietolodzy czy politolodzy na zachodzie. Okrągły Stół uważam za majstersztyk politycznego kompromisu, ale - jak to mówią - diabeł kryje się w szczegółach. A Polak się nimi zasłania. Tu już pan wchodzi w politykę. Tak, ponieważ te kwestie są na razie powiązane. Mówię "na razie", bo polityki w gospodarce nie ma prawa być. I o to trzeba walczyć z całym przekonaniem, bo to jest istotna i jedynie prawdziwa walka z dziedzictwem komunizmu. l dlatego zakłada pan Partię Dobroci? Nazwa kojarzy się raczej lewicowa... Ale program jest jak najbardziej liberalny. Nazwa - cóż, to nazwa. Ma być przyjazna, tak jak nasza partia, która 266 267 ma służyć lludziom. Ale żeby im skutecznie służyć, trzeba mieć władzzę, lub wpływ na władze. Dysponując taką postacią, takiim nazwiskiem jak Humański, człowiekiem znanym i skanowanym wszędzie na świecie, gdzie myśli się o losie ludzi pokrzywdzonych, upośledzonych przez systemy totalitarne, jesteśmy przekonani o szerokim odzewie wszystkich tych, którym nie odpowiada dotychczasowy układ sceny politycznej. Gospodarczy liberał z twarzą socjała? Czy tonie utopia? A czy to, co pani widzi tu, w Zapiecowej, to nie była utopia jeszicze rok temu? Jestem człowiekiem racjonalnym, nie wiierzę w cuda, wierzę w rozum i porządek, w porządnym domu zawsze znajdzie się miejsce dla tego, który zarabia, tego który utrzymuje porządek i tego, który zapuka do drzwi o pomoc. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystko nnożna od razu, ale trzeba sięgać gwiazd, by dotknąć chmiur, prawda? Nie chcę w tym wywiadzie prowadzić kampanii wyborczej... Ale robi to pan. Niemniej uważam, że istniejące siły polityczne cechuje nadmierny pragmatyzm. Ci panowie, z całym szacunkiem, żeby sięgnąć chmur muszą się najpierw wspiąć na stołki. To nie jest rnoim zdaniem dalekowzroczna polityka. Chciałlam porozmawiać z prezesem Nerką i panem Humańskim, ale od miesięcy są nieuchwytni. Prezes przebywa w interesach na Zachodzie. Leon Humański jeździ po kraju w ramach przygotowań do wyborów i z pewnością znajdzie dla pani czas w odpowiednim momencie. Nie znam bardziej otwartego na kontakty z ludźmi człowieka niż Leon. Znamy się od lat... To jeszcze nie są wystarczające kwalifikacje na polityka. 268 fcft Nie, to są ludzkie kwalifikacje. Polityk nie musi się znać na polityce. Polityk musi się znać na ludziach. Dziękuję za rozmowę." Dzwon niósł się szeroko. Nie było słychać skowronków. U szczytu długiego stołu ustawionego wśród owocujących wiśni siedział ksiądz Piotr i z ukontentowaniem spoglądał na biesiadników. To słoneczne popołudnie miało dla niego posmak małego cudu. Nowa dzwonnica nie odgrywała w nim większej roli. Natomiast nowe wcielenie podopiecznego, którego pamiętał jako duszę nieposkromioną i skorą do wszystkiego, co pachniało czortem, nie przestawało go zdumiewać. Oto siedział po jego prawej stronie uprzejmie, chociaż krótko odpowiadając na błahe pytania miejscowego naczelnika policji, pieczonego kurczaka popijał wodą mineralną i od czasu do czasu rzucał w stronę swego byłego opiekuna spojrzenie tak pełne oddania i wdzięczności, że ksiądz czuł się aż nieswojo. Tak nieswojo, jak przed trzema miesiącami, kiedy chłopak przypomniał mu się (któżby poznał nieletni materiał na kryminalistę w tym biznesmanie wprost z amerykańskiego serialu!), żeby oddać ukradzione za młodu trzysta złotych. Była w tym wszystkim jakaś tajemnica, którą racjonalnie tłumaczyła jedynie Boża interwencja. Wychowywał go tylko dlatego, że wiedział co się ze szczeniakiem stanie, jeśli trafi do poprawczaka. Prawdę mówiąc trzymanie podrzutka a potem podrostka na ple-banii miało charakter ciężkiej próby i dla niego samego. Po wsi przebąkiwano, że Szymon to owoc grzechu proboszcza, co może czyniło księdza bardziej ludzkim w oczach wiernych, ale nie pomagało w budowaniu religijnego autorytetu. We wsi i w okolicy rojno było od dzieci nieprawego łoża, kto jak kto, ale spowiednik wiedział 269 o tym najlepiej, ale co się przydarza pijanemu chłopu albo zdesperowanej kobicie, nie powinno przydarzyć się pa_ sterzowi. Później, kiedy Szymonowi sypnął się mleczny puszek nad górną wargą szeptano, że służy księdzu nie tylko do mszy. Te historie rozpowszechniał partyjny sekretarz z pobliskiego PGR-u w oczywistym celu zdyskredytowania duszpasterza, skoro wiary zdyskredytować się w ludzie nie udało. Jedynym efektem złych języków było to, że ksiądz autentycznie przywiązał się do wychowanka, co nie znaczyło, że nie dostrzegał drzemiących w nim mrocznych sił, o których wyzwoleniu strach nawet pomyśleć. I oto siedzi przy nim dorosły mężczyzna, wzór człowieka i obywatela, który w dodatku tam, w wirze świata dał sobie radę i nie zatracił wiary! Chyba że dał sobie radę, bo nie zatracił wiary. Ksiądz Piotr chciałby w to uwierzyć, ale coś mu kazało się zastanawiać, czy obecna postać Nerki to zwycięstwo dobra nad złem, efekt jego żarliwych modlitw po ucieczce chłopaka, czy tylko odroczenie zła, zwłaszcza że go jeszcze nie wyspowiadał. Cóż, Bogu bądźmy wdzięczni i za małe radości, z natury rzeczy nietrwałe. Druga zagadka siedziała po jego lewej stronie. Już po paru zdaniach zamienionych z Leonem proboszcz zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z zagubionym ateistą. Co taki bezbożnik jak on robi u boku Szymona i to nie jako pijawka, tylko mentor i przyjaciel, przewodnik w świecie bez Boga? Wyjaśnienia Leona, w jaki sposób spotkał Nerkę i nabrał doń sympatii, były w najwyższym stopniu niewystarczające, żeby nie rzec - nieszczere. Mimo to ów "uniwersalny humanista" nie wyglądał na człowieka nieszczerego, choć w odróżnieniu od trzeciego i najmniejszego z przybyszów - nie podobał się księdzu. , 270 Poczęstunek z okazji poświęcenia dzwonnicy zgromadził całą elitę Zapiecowej, i gwar przy stole, zwiększony koniecznością przekrzyczenia dzwonu, pozwolił na względną prywatność indywidualnych rozmów. Mimo to ksiądz słyszał wyćwiczonym w konfesjonale uchem (o grzechach, zwłaszcza własnych, opowiada się wszak szeptem), jak miejscowy weteran podziemia skarży się liderowi Partii Dobroci. - Ja się pytam, po co myśmy te komunę obalali? Ja, proszę pana, zakładał pijerwszo Soliarność Rolniczo, chłopów namawiał, bo nieufne, że trzeba, bo zbożne dzieło, bo wreszci polska ziemia Polaków wykarmi i oni sami przyzwoity grosz z tego bedo mijeli! Na Zijeździe w Ustrzykach był, przekonywał, co by razem z Wałęsą iść, a jak razem z Wałęsą, to i z mijastowymi, bo sprawa ta sama, polska. W stanie wojennym gazetki w oborze drukował, po wsiach rozwoził, bojących się pokrzepiał, w lasach ukrywał, babom, dzieckom siedzących pomagał aż i zamknęli. Z kryminałem siedział, ale i ten kryminał lepszy od komucha. I co? Wolność przyszła, komuchy gdzie byli tam, i so, tylko bogatsze, a my też gdzie byli, tam i so, tylko biedniejsze. Gdzie tu sprawiedliwość? Śmierci ja tam nikomu nie życzą, ale jakby paru powiesić, to mi się widzi, że jakby jaśniej by nam było, o co w tym wszyst-b.kim chodzi, nie? Ksiądz wyręczył Leona w odpowiedzi. - Wy, Brykoń, do wieszania nie wołajcie, bo kto F wiesza, tego i wieszają. IUą na jesień wybory, to zagłosu-| jecie. Na komunistów głosować nikt wam nie każe. - To na kogo? - Tego, jako osoba duchowna, ja ci nie mogę powiedzieć. Akcja Katolicka będzie, ta tam Unia, partia pana Leona. A właśnie - niby przypomniał sobie ksiądz 271 Piotr - panie Leonie, ta Partia Dobroci, to jaka będzie? Z Kościołem chyba? Leon zastanawiał się nad odpowiedzią, wiec proboszcz ciągnął dalej: - Dobroć chrześcijańska przecież sprawa. A w Polsce, jak chrześcijańska, to katolicka. - Nie można być dobrym nie będąc katolikiem? - Każde stworzenie Boże jest dobre - stwierdził dobrotliwie ksiądz Piotr - tylko je do złego ciągnie. Ale narodowi pan tego nie wytłumaczy. Pański wyborca z Za-piecowej, dajmy na to, pomyśli, że to jakieś inne dobro, nie to, o którym ja z ambony mówię. I to już nie będzie pański wyborca. Czy może są różne dobra? - Nie, dobro jest jedno - odpowiedział Leon. - Tylko ja myślę, że ono jest poza człowiekiem. Ksiądz uważa, że człowiek jest dobry, tylko ciągnie go do zła. No, to trzeba powiedzieć, że nieźle go ciągnie, tylko napominać, karać i potępiać. Ja twierdzę, że człowiek jest zły, albo obojętny, co na jedno wychodzi, natomiast tęskni do dobra i czasem, niespodziewanie może i dla siebie samego, wyskakuje ze swojej natury i po to dobro sięga. Wtedy trzeba go chwalić, zachęcać, nagradzać, żeby częściej nas zadziwiał. Leon spojrzał odruchowo na Nerkę. - No - sapnął ksiądz Piotr - to jest europejskie gadanie. Niech pan spróbuje Polakom powiedzieć na wiecu, że są źli, że pan czeka aż wyskoczą ze swojej natury, żeby uznać ich za dobrych, to ta pańska partia zmieści się przy jednym stole i jeszcze miejsce zostanie. - Trzeba mówić, co się myśli - odparował sucho Leon. - Mnie może pan mówić. Ale ludziom trzeba mówić prawdę i to taką, którą są w stanie zrozumieć, która pozwala im się czuć lepszymi niż są i mądrzejszymi niż są. - Ksiądz chyba mówi to samo, co ja, tylko inaczej. - I na tym inaczej to wszystko polega, panie Leonie - uciął ksiądz, który już wiedział, co chciał wiedzieć i stracił zainteresowanie dla przyszłej partii. - Skończmy z polityką, bo jeszcze jakie złe się do nas przyczepi. - Zdrowie księdza Piotra, naszego dobrodzieja! - krzyknął ktoś z końca stołu i wszyscy powstali jak jeden mąż. -Zdrowie! Zdrowie! Zadowolony proboszcz wybrał sobie kolejną ofiarę. - A pan Bożyłło to z tych stron? Dyrektor wykonawczy Nerka Enterprises błysnął okularami w przedwieczornej zorzy. - Nie, proszę księdza. Moje korzenie zostały tam dalej na północny wschód i raczej nie przypuszczam, żeby udało mi się do nich powrócić. To już będzie Białoruś albo Litwa, a nie zakładam odrodzenia Polski mocarstwowej za mojego życia. Lekki chichot przebiegł wśród podchmielonych już biesiadników. Mógł oznaczać zarówno rozbawienie na samą myśl o takim biegu historii, jak i opinię, że nigdy nic nie wiadomo. - Pan też ze styropianu? - zapytał miejscowy weteran podziemia Nerkę. Szymon zastanowił się i przypomniał sobie Marylin Monroe, na której sypiał u Ericha w klubie Kinky. - Owszem. Piękne czasy. Weteran machnął z rozgoryczeniem ręką. - Niemniej - ciągnął Bożyłło - jeden z moich przodków walczył w tych okolicach, chociaż przyznam, że z miernym skutkiem. 272 273 Przerwał czekając na ponaglenia o szczegóły. Nie przeliczył się. "Efektowna pauza, nie narzucać się, o tym mówimy!" - Walczył? Bożyłło? Nie przypominam sobie - zaciekawił się ksiądz Piotr. Ci, którzy śledzili przebieg rozmowy również wyrazili chęć zapoznania się z bohaterską przeszłością Żyłkowego antenata. - Jeszcze w czasach konfederacji barskiej - podjął potomek patriotów - Klemens Bożyłło był dowódcą sformowanego przez siebie oddziału i szedł na pomoc oblężonemu Krakowowi. Niestety, właśnie w tutejszych lasach natknął się na oddziały rosyjskie, które zmierzały w tym samym kierunku i w tym samym celu - to znaczy, na pomoc oblegającym, oczywiście; doszło do potyczki, oddział poszedł w rozsypkę, a Klemens zginął. Niestety, bo jest to historia jakich wiele w dziejach walki Polaków o wolność; tak długo szukać zwycięstwa, aż się znajdzie klęskę. Ale i w pewnym sensie na szczęście, bo gdyby odznaczał się zachodnioeuropejskim, zdrowym rozsądkiem to pewnie w ogóle nie ruszyłby, za przeproszeniem, tyłka ze swojego majątku i nie miałbym o czym opowiadać. Albo opowiadałbym zupełnie inną historię, komu innemu i w dodatku po rosyjsku. Tam za mostem, polną drogą w prawo w las pod górę, jest jego mogiła. - No jest mogiła konfederacka, to prawda - przyznał ksiądz głosem pełnym wątpliwości - ale skąd pan wie, że to akurat właśnie pańskiego szlachetnego... - Klemensa Bożyłły? Tradycja rodzinna, nic więcej. Chociaż usiłowałem odcyfrować napis na krzyżu i pierwsze dwie litery to niewątpliwie "BO...", a ostatnia "O". Zamierzam zresztą, za pozwoleniem księdza, przenieść szczątki na tutejszy cmentarz, sprawić im chrześcijański pochówek, no i prosić o mszę. I modlitwy. Patriotą 274 był na pewno, ale - tu wzruszony Żyłka pozwolił sobie na samokrytyczny uśmiech - sądząc po mnie, człowiek grzeszny. Tym razem śmiech objął wszystkich gości. Brzęknę- ły szkła. - Zdrowie konfederata! Zdrowie Bożyłłów! Za Polskę! - poniosło się w chłodniejący sad. - Oczywiście, oczywiście... synu- wzruszył się ksiądz tak niespodziewaną gorliwością. - To mój obowiązek. Leon pokręcił głową z rozbawionym uznaniem. Znał Bożyłłę od kilkunastu lat, wszystkie jego opowieści słyszał kilkakrotnie, a niektóre nawet częściej. Ta była nowością. Ale jeśli miała pomóc w zjednaniu sobie miejscowych, to czemu nie? - Korzenie rzecz podstawowa - podjął temat proboszcz, dopijając swój kielich. Okrągła twarz świeciła w resztkach słońca pomarańczowym żarem rozpalonej szyszki. - Ale kości przodków, to nie wszystko. Nawet ziemia ojców, to nie wszystko. Ja mój korzeń mam zawsze ze sobą - pulchna dłoń zamknęła się na opierającym się na sutannie krzyżyku. Nikt się nie zaśmiał. - A jakim herbem się pan pieczętuje? - chciał wiedzieć naczelnik policji, obiecując sobie w duchu, że od jutra zacznie poszukiwać własnych korzeni. - Nerka Enterprises - odpowiedział potomek konfederata ponownie rozbawiając towarzystwo. - Jeśli w ogóle o tym wspomniałem, to z szacunku dla przeszłości i dla księdza dobrodzieja, rzecz jasna. W naszych czasach pieczęcią i herbem człowieka jest to, co robi, co po sobie zostawi. - Niepewne pomruki zgody i zdawkowe przytakiwania. - Ale jeśli panu chodzi o historyczny kształt naszego herbu, to cóż: przedstawiał on łan zboża 275 z wbitym pionowo mieczem albo krzyżem, kształt był nie-jednoznacznie symboliczny, na niebieskim polu. Stąd chyba zresztą i nazwisko: "Boży łan". - Bardzo ładnie - kiwnął głową ksiądz Piotr, który nie znał się na heraldyce. Ktoś zdrowo już podpity pozwolił sobie z końca stołu na odmienny komentarz. "Tak się mieniło, BO sobie ŻYŁO", i od razu został uciszony zgorszonymi psyknieciami. - Ale nie ma pan chyba racji, że szlachectwo posiada już tylko historyczne znaczenie. Rok temu przybył tu do nas w odwiedziny z Lublina pan Za-moyski i byłem świadkiem, jak ludzie zdejmowali czapki i mówili "dziedzic przyjechał". Dzieje zatoczyły koło... - I wielu zakręciło się od tego w głowie - nie powstrzymał się od komentarza Leon. Ksiądz się nie zaśmiał, więc nikt się nie zaśmiał. - Lud tęskni do ładu - księża dłoń opadła z hukiem na stół, aż podskoczyły szklanki i miseczki z poziomkami - Prosty człowiek zniesie wszystko, jeśli tylko doszuka się w tym, co widzi, jakiegoś porządku. On już sobie wtedy poradzi. - Z bydełkiem po bydlęcemu, ale tak, żeby się nie zgorszyło - wtrącił Szymon. Ksiądz tym razem się nie obraził. - A, pamiętasz to? To miło. Tak jest. Tak było, jest i będzie. Z hurtownią szmat i rozlewnią hary, czy bez nich. Co mi przypomniało o czym innym. - Uspokoił się. - Panie Bożyłło, czemu nie zajmiecie się tym dworkiem, co został po pegeerze? Zabytek, a niszczeje. Moglibyście tam mieszkać albo hotel urządzić, czy co? Patriotyczne dzieło. Przodek by pochwalił. Dyrektor wykonawczy zmieszał się tak konkretną interwencją w ziemskie w końcu interesy firmy. Czy księdzu się odmawia? 276 - Z takimi rzeczami jest mnóstwo kłopotów. Papierkowa robota, zgoda konserwatora zabytków, odbudowa według planów, które pewnie już nie istnieją, wynajęcie specjalistycznej firmy, koszty rzadko dostępnych materiałów... - Ksiądz machał ręką w rytm tej wyliczanki, dając do zrozumienia, że to nie są rzeczywiste przeszkody. -No i wreszcie - spłynęło na Bożyłłę natchnienie - decyduje prezes. To w końcu jego pieniądze - dodał z niechętną obojętnością. Nerka uśmiechnął się nieśmiało. - Siara, proszę księdza! Na co mi szlachecki dwór? - Ja ci Szymon nie mówię, żebyś go kupował dla siebie. Dla siebie, to ty stawiasz te fabryki za wsią. Zrób coś dla innych, dla historii, dla Polski. Nerka spojrzał w górę, gdzie nad drzewami, na tle ciemniejącego nieba rysował się nowoczesny kształt postawionej przezeń dzwonnicy. No tak, to było ku Bożej chwale i dla księdza. A teraz trzeba dla innych. Przypomniał sobie swój sen i zrozumiał, że pokuta się nie skończyła. - Dobrze - pochylił się ku ojcowskiej dłoni. Zgorzkniały opozycjonista stuknął głową w stół. Proboszcz spojrzał na spalony, suchy, jakby kurzy tył jego głowy ze współczuciem, Leon ze zrozumieniem, Nerka z pogardą. Waszyngton 91.10.15 Kochany Leo! Pewnie już wiesz, że Sam nie żyje. Tacy jak on nie umierają w ciszy. To znaczy odszedł spokojnie, we śnie, lekarze nie mają pojęcia z jakiego powodu, a Azjaci i tak 277 wiedzą swoje. Natomiast cały zgiełk zaczął się zaraz potem. Takie imperium wprawdzie żyje własnym życiem, ale co śmierć króla, to śmierć króla. Wszyscy, którzy byli z nim w jakikolwiek sposób związani, muszą się upewnić co do swojej pozycji, rozejrzeć, czy nie dałoby się zmienić jej na lepszą, albo powołać się na jakieś nie istniejące uzgodnienia, żeby zyskać na tym zgonie. To jest naprawdę obrzydliwe, zwłaszcza że odkąd zachorował zdołałam go naprawdę polubić. Czy nie zauważyłeś, że ludzie chorzy są trochę bardziej ludźmi? Czasem aż tęsknię do Haaru. Nie tylko dlatego, żeśmy się tam poznali. Tam było jakoś tak - prawdziwie. Teraz uważaj. Wszystko, ale to wszystko dostaje Kora! Odciął mnie zupełnie od swoich lokat, inwestycji i przedsiębiorstw! Możesz to sobie wyobrazić? Nie zostawił mi nic oprócz tego, co miałam przedtem, w separacji. Jest to wprawdzie spore nic, ale też zupełne nic w porównaniu z tym, co dostaje ta anielica z piekła rodem, która do dziś wycierałaby rzygowiny z prześcieradeł, gdyby nie ja. Którą naprawdę kochałam za jej młodość, niewinność (ha! ha!), bystrość i oddanie. Piszę ci to, bo wiesz, że o kobietę nie możesz być zazdrosny. Jak ona to osiągnęła, nie mam najmniejszego pojęcia. Leo, brak mi tu ciebie, naprawdę brak. Przez chwilę pomyślałam, żeby machnąć ręką na to wszystko, popłynąć, a potem polecieć, ale przypomniałam sobie, że jesteś Ty i to jest wystarczający powód, żeby się nie poddawać. Wydaje mi się, że oboje nie jesteśmy już z tego świata. Nadeszło nowe pokolenie, nowy rodzaj ludzi, absolutnie bezwzględnych, zachłannych nie na życie, ale na posiadanie, na władzę i my wśród nich nie mamy czego szukać. Więc powiedziałam sobie, że jesteś przy mnie, chociaż tak daleko, bo przecież patrzysz na ten sam księ- życ, te same gwiazdy i pamiętasz to samo, co ja pamiętam i marzysz o tym samym. Więc te marzenia muszą się spełnić. Oczywiście wola jest do podważenia. Nic tej zdziry z Samem nie łączyło poza tym, że się nim opiekowała, i to na zmianę ze mną. Będzie proces. Tylko że to znowu potrwa, a już myślałam, że przyjadę i będę z Tobą i nauczę się żyć Twoim życiem. Proces może się przeciągnąć, bo przy takich pieniądzach panna nie ma kłopotu ze znalezieniem najlepszych prawników, a młodość i uroda załatwia resztę. Wcale się nie czuję stara i brzydka, nawet przy niej, wiesz - to tak, jakby postawić obok najpiękniejszej lalki ładnego człowieka; człowiek zawsze będzie wyglądał jak człowiek, a lalka jak lalka. Tyle że w Ameryce panuje kult lalek i ja ze swoim człowieczeństwem (takim, jakie mam, w każdym razie) muszę się bardzo starać, żeby jej dorównać, a ona tylko musi wyglądać. I oczywiście wygląda jak trzeba, jak można się było spodziewać: seksowna, pokrzywdzona bezinteresowność, miss świata, która poświęciła dwa lata z najpiękniejszego okresu swego życia, żeby podcierać nieuleczalnie chorego, obcego faceta. Wszyscy oczywiście wiedzą o co chodzi, ale to nie o prawdę będziemy się spierać w sądzie, tylko o miliardy i wpływy. Wyżaliłam się, bo Tobie mogę się wyżalić, wiem, że nie przestaniesz mnie przez to kochać. Nie martw się o mnie, najgorsze już minęło (pić - nie pić?), teraz czeka mnie walka i walka dobrze mi zrobi. I Ty walcz. Wiem, że wszystko Ci się powiedzie. Jeszcze przed tym całym zamieszaniem, kiedy Sam żył, czytałam o wizycie Papieża w Polsce. Nie jestem specjalnie praktykująca, ale wydaje mi się, że On was, Polaków, prawdziwie kocha i tak strasznie chce umotywować pozytywnie, biedny staruszek! 278 279 To cudownie mieć takiego Guru, nawet jeśli z tą aborcją to bzdura. Kochany Leo, czy będziemy mieć dziecko? Twoja Lo. PS. Niestety na czas procesu aktywa są zamrożone, wiec powiedz Simonowi, żeby się wstrzymał z większymi wydatkami. •• - • -•.-•.•=••.•.• • L. Rozdział 18 w którym wielkie plany zapracowanego przedsiębiorcy napotykają przeszkodę w postaci nieuniknionych negocjacji o coś tak błahego jak życie - A mówiłem sobie, siara, że nigdy już nie będę pracował! Umiarkowany sukces Partii Dobroci w wyborach do Sejmu oznaczał dla Nerki przejęcie znacznej części obowiązków Leona. Lider zasiadł w ławach parlamentu wraz z weteranem podziemia z Zapiecowej oraz pewnym dentystą z Lublina i wydawało się, że w ogóle ich nie opuszcza, nawet za potrzebą. Rozkład sił na Wiejskiej, tak dobitnie świadczący o bogactwie i różnorodności życia politycznego kraju sprawił, że głosy tej trójki mogły się stać przysłowiowym języczkiem uwagi; łagodziło to w pewnym stopniu Leonowi gorycz świadomości, że dobroć nie posiada w najwyższym organie ustawodawczym absolutnej większości. Tak czy inaczej od rana do późnej nocy prowadził zawiłe rozmowy koalicyjne i nie miał czasu na zajmowanie się lobbyingiem na rzecz Zapiecowskiego Okręgu Przemysłowego. Ciężar przyziemnych prac (z których partia przecież żyła) pozostawił przyjaciołom. Naturalnym biegiem rzeczy Bożyłło, uzbrojony w odpowiednie pełnomocnictwa, zajął się poszukiwaniem krajowych inwestorów, co wobec zamrożenia zagranicznych kredytów stało się sprawą pierwszej wagi. Szymon natomiast znalazł się chcąc nie chcąc w roli Odyseusza, który musi przepłynąć ocean biurokracji, pokonać potwory, 281 uwieść czarodziejki i uniknąć wszelakich pokus zanim dotrze do celu. Jeszcze z Niemiec wyniósł biologiczny wstręt do urzędów, i fakt, że we własnej ojczyźnie skazany jest na bezustanne z nimi obcowanie zdawał mu się wyjątkowo złośliwą ironią losu. To prawda, że tam on się bał urzędów, tu zaś urzędy bały się jego (oprócz wielu innych rzeczy), ale ten lęk przed głośną i groźną z wyglądu postacią wcale nie przyspieszał biegu spraw. Oczywiste z prawnego i ekonomicznego punktu widzenia wnioski z nagłówkiem Nerka Ent znikały w jednych szufladach, żeby po jakimś czasie pojawić się w innych, na drugim krańcu Polski, obrastały w kilogramy opinii i komentarzy, żądały coraz to nowych danin w postaci załączników i dokumentacji, a kiedy już osiągały masę krytyczną - eksplodowały, powodując ofiary w ludziach, jeśli uznać urzędników za ludzi. Częściej jednak zapadały się zgodnie z prawem ciążenia pod ziemię i minęło trochę czasu, zanim Szymon się zorientował, że wykopać je można tylko odpowiednio sztywną kopertą. Mimo to nie tracił pogody ducha. Nie kończącą się pielgrzymkę po krzyżowej drodze demokracji umilał mu pojazd, którym się poruszał. Szymon odkrył, że w swoim czarnym, błyszczącym Yolkswagenie Passacie przemierzającym Trzecią Rzeczpospolitą wzdłuż i wszerz nabiera właściwego dystansu do skomplikowanej rzeczywistości. Oparty wygodnie o fotel, z dłońmi na ciepłej jak przyjazne zwierzę kierownicy patrzył przed siebie i podobało mu się to, co widział. Deszcz nie deszcz, słońce czy burza, wszędzie ludzie z determinacją krzątali się wokół własnych spraw w przekonaniu, że nic innego im nie pozostało. Utyskiwali na wolność z humorem, a im bardziej im się powodziło - czy był to sprzedawca kiełbasek przy szosie, czy prowincjonalny potentat z biurem, sekretarką " i willą w budowie - z tym większym zadowoleniem stwierdzali, że u nich "stara bieda" i obmacywali wzrokiem samochód Nerki. Był to najnowszy model, nie za duży ale i nie za mały, przyciągający uwagę dyskretną elegancją, szepczący zmysłowym głosem pięknej dziewczyny z reklamy "na mnie możesz liczyć". Szymon przywykł wprawdzie do luksusowych przedmiotów przebywając w towarzystwie Lorraine, ale ten Yolwie był jego własny, bliski jak domowe bóstwo opiekuńcze i jak bóstwo - wymagający ciągłej opieki. Szukając strzeżonych parkingów, instalując przeciwwłamaniowe zabezpieczenia, sprowadzając części, myjąc i odkurzając, Nerka nie przypuszczał, że powoli staje się bałwochwalcą. Zaparkował przed skromną siedzibą Partii Dobroci na dolnym Mokotowie. Siedział przez chwilę w skórzanej ciszy auta obracając w myślach sprawy do załatwienia. Miał za sobą spotkanie z wiceministrem energetyki, który najpierw kazał się przez sześć tygodni ścigać po całej Polsce, by wreszcie poświęcić mu pięć minut, akurat tyle, by wyrazić niedowierzanie, że interesant pragnie za własne pieniądze zelektryfikować Zapiecową. Jego podejrzliwość była uzasadniona. Nerka miał w tym oczywiście własny interes. Bez dodatkowej linii energetycznej trudno byłoby mu uruchomić powstające zakłady. Sprawa wymagała rozpatrzenia na najwyższym szczeblu, jako że chodziło o przemysł strategiczny i inwestycję opodal wschodniej granicy państwa. Pięć minut minęło. Po krótkiej wizycie w biurze partii miał jechać do ambasady Wietnamu, żeby omówić formalności związane ze sprowadzeniem siły roboczej. Z niejasnych przyczyn Zapiecowanie chętnie brali udział w budowie hurtowni i rozlewni, natomiast nie garnęli się do przyszłej 282 283 pracy mimo stosunkowo wysokich stawek, które proponował im Bożyłło. "Nie będę robił u Niemca", brzmiało dumne veto biednych, ale hardych patriotów z Zapieco-wej. Ksiądz Piotr odmówił przekonywania ich z ambony, by zmienili zdanie. Uważał te uczucia za cenny przejaw odradzania się tożsamości narodowej, uznał, że Kościół nie powinien się mieszać w sprawy zatrudnienia i doradzał cierpliwość. Ale Nerka miał trudności z zastosowaniem się do tej kosztownej rady. Za to po załatwieniu kwestii wietnamskiej czekała go, miał nadzieję, nagroda za całodzienne trudy. Umówił się z pewną młodą aktorką o nadzwyczajnie długich nogach, która podczas jakiegoś bankietu ujęła go tym, że nie wiedziała kim jest. Oznaczało to, że jej zainteresowanie jest szczere i dotyczy mężczyzny, a nie jego portfela i wpływów. Szymon obiecywał sobie, że szczęśliwa ignorancja gwiazdeczki nie pozostanie bez nagrody. Wysiadł z Yolwiego, pisnął alarmem i odwracając się na pięcie wpadł na coś delikatnego i pachnącego. Przeprosił. - Nerka! Nie mogę! Ale fart! Delikatne i pachnące zatrzepotało długimi rzęsami z gruzełkami mascary. Czerwone usta otwarte zdumieniem ukazywały w swoim wnętrzu mały spiczasty języczek. - Siara! - Szymon zrobił krok do tyłu. - A ty, co ty tu robisz? Śpiwór, spermochłon, miłośniczka prostej poezji erotycznej , jednym słowem - Perła Mać. Ale jednak odmieniona. Przyzwoicie, choć trochę krzykliwie ubrana w coś zielonego, błyszczącego i szeleszczącego, wyraźnie ucieszona na jego widok, z małymi paluszkami bębniącymi po przystępnych biodrach. 284 - No, no, Nerka. Aleś się wyrobił! Ja zresztą też - obróciła się na osi swojej talii, prezentując oba apetyczne profile. - To trzeba oblać! Spojrzał na zegarek. Szczupła, ale silna zielona rączka ujęła go zdecydowanie pod łokieć. - Żadnych takich. Pół godziny cię nie zbawi. Tu za rogiem jest nowa knajpka, fajny pub, tam mnie przesłuchasz - nagły podmuch jesiennego wiatru rzucił mu w twarz rudy wiecheć pachnących włosów. Prawdopodobnie z tego powodu zapomniał, o co chciał zapytać w pierwszej chwili, kiedy ją rozpoznał. Przypomniał sobie w pubie. Weszli do ciemnego wnętrza podzielonego drewnianymi przepierzaniami na dyskretne wnęki. Zanim jego wzrok przyzwyczaił się do szlachetnego półmroku stali już przed stołem, przy którym siedziało dwóch zmartwionych facetów. Rebus i Wołłejko. - No, ja swoje zrobiłam - powiedziała rzeczowo Perła. - Będę w barze. Rebus kiwnął głową, pozwalając jej odejść. Drugie kiwnięcie okazało się zaproszeniem dla Nerki. - Siadaj. Obejrzał się instynktownie w stronę drzwi. Na tle szybek z miodowego, marszczonego szkła rozpoznał bez specjalnego zdziwienia sylwetkę Birkuta. Usiadł. - Walniesz? - Rebus wyciągnął rękę w kierunku [ butelki koniaku. - Czy dla ciebie za wcześnie? - Nie używam. Rebus zatroskał się jeszcze bardziej. - Inny człowiek, inny człowiek. - Nalał Wołłejce i sobie, upił łyk z grubej szklanki i skrzywił się. - Takie drogie i takie paskudne. Co oni w tym widzą? 285 Następcy Rotmistrza mieli tego rodzaju zmęczone twarze, które zdają się opierać upływowi czasu. Matowe zmarszczki, worki i szramy upodabniały je do dwóch placków wyschniętego, krowiego gówna. Ale w jednym pływały, jak surowe jajka, smutne oczy Wołłejki, w drugi Stwórca wcisnął dwa kawałki zielonego butelkowego szkła. Placki spoczywały na granatowych, ortalionowych kurtkach z ukośnym, białoczerwonym pasem. - Kawał czasu - chrypnął Szymon. Czuł suchość w gardle, ale nie chciał o nic prosić swoich gospodarzy. Filozoficzna refleksja uniosła brwi Wołłejki. - Nic już nie jest tak, jak przedtem. I nie będzie. Ale czy mamy się skarżyć? Bywało gorzej. Kumaj Nerka, nie tylko tobie się pofarciło. To tutaj - zatoczył ruch ręką - to nasze. Legalne. Kawał drogi od Parku Angielskiego, co? - Kawał pierdolonej drogi - potwierdził Rebus. - Trzeba przyznać, że to Perły mózgowa. Myślałby kto - zwykła szpara, a tam szare się szarpią. Po co jechać do Ameryki, jak teraz w Polsce Ameryka? Tak to wykombinowała. No i Nerka jest w Polsce, chyba nie zapomniał, kto go przygarnął i wyprowadził na ludzi? Kto się nim opiekował, jak z delirką tańczył. Perła jest prawdziwa perła, nie ma co. Trzeba słuchać kobit. - Dobra chłopaki - Szymon oparł ręce na stole, jakby miał wstawać, chociaż wiedział, że mu na to nie pozwolą. - Miło was widzieć w dobrym zdrowiu i z fartem. Mówicie o co biega, bo mam co robić. Wołłejko się zasępił. - Ludzie interesu - cmoknął sztuczną szczęką -• w pogoni za kasą, bez serca, bez chwili na oddech, bez głowy dla przyjaciół. 286 _ Może on ma teraz innych przyjaciół - zastanowił się Rebus - i wstydzi się już tych, co go chronili we więźniu, załatwili mu lewe papiery, wywieźli w wolny świat? Podzielili się wiedzą i doświadczeniem. Może myśli, że nowi przyjaciele pomogą mu pozbyć się starych przyjaciół, żeby nie musiał spłacać długów. Wołłejko się skrzywił. - Rebus, Rebus. Tyle oleju masz w głowie, że cię to świństwo - wskazał palcem koniak - nie bierze, ale nie wierzysz ludziom. On by się wstydził starych przyjaciół? On by był Judasz? Przecież to dobry katolik, lepszy niż ty czy ja. On wie, jak Judasz skończył. On był zajęty, nie miał czasu o nas myśleć, ale teraz na pewno będzie miał czas. Powiedz mu, jak się o niego martwili koledzy, kiedy się zgubił w Mnichowie. Jak sobie da radę sam w wielkim świecie. Powiedz mu, Rebus. _ Zgrzytali zębami ze zmartwienia. Samotny chłopczyk z taką kasą. Zapomniał się podzielić. Zapomniał się poradzić, co z nią zrobić. Dużo zapomniał. - To ten alkohol - westchnął Wołłejko. - Wypala łeb, podsuwa głupie pomysły. Ale on teraz nie pije, Rebus, na pewno wszystko sobie przypomniał i nie ma żadnych głupich pomysłów. - Dobra. - Nerka odchylił się i oparł o drewnianą ściankę. Wyczuł plecami solidne drzewo. - Jakie mam długi? Rebus już wyciągał rękę, żeby wyliczyć, ale Wołłejko go uprzedził. - Wdzięczność chłopcze. Wdzięczność. Nie słyszę w twoim głosie wdzięczności. Nie widzę w twoich oczach radości na nasz widok. Nie czuję tej więzi, sztamy dusz Kompanii Rotmistrza. Nawet nie zapytałeś, co z Rotmistrzem, z naszym nieodżałowanym szefem. - Rebus na- 287 piął się, jakby powstrzymywał beknięcie. - Bardzo mi smutno z tego powodu. - Co z Rotmistrzem? - Nerka zrozumiał, że musi przeczekać cały zaplanowany przez nich rytuał. - Tak się kurwa ucieszył - błysnęły kawałki butelkowego szkła - jak wyszedł i się dowiedział, że jego kasę zgrandził jeden chuj, że z tej radości szlag go trafił. - Na naszych oczach - zmętniały surowe jajka. - Pękła mu żyłka w mózgu. Z uszu popłynęła polska krew. Z nosa popłynęła polska krew. Z ust popłynęła polska skarga i wołanie o sprawiedliwość! Ale pojednał się z Bogiem i prosił, żeby ci nie robić krzywdy. Tak myślę, bo po prawdzie, to nikt nie rozumiał tego bełkotu. - Masz człowieka na sumieniu Nerka - podsumował Rebus. - Zamówię mszę - parsknął Szymon. - Słusznie - ożywił się Wołłejko. - Jedna, to może nawet za mało. Ale żywym też się coś od ciebie należy. - Walcie. - Na pewno nie dasz w migdał? - Rebus nachylił szyjkę butelki w stronę Szymona jak lufę spluwy. - Walcie, słucham. - No cóż - przełknięcie - kurwa, po co ja to piję? Rachunek jest prosty - Rebus wyjął kalkulator i przez chwilę przyciskał gumowe guziczki. - To, co wziąłeś od Turka, hurtowa wartość szpejów z bocznicy minus twoja część - przyjrzał się wyświetlonej sumie i coś go nie zadowoliło - a, no i procent od obrotu kapitałem to daje razem... dwadzieścia patyków. Cirka. - Baksów - uściślił Wołłejko. - Widzisz, że nie chcemy twojej krzywdy. Taka kasa to dla ciebie pryszcz. Żadnych kar umownych, żadnych odszkodowań za straty moralne. Mógłbyś się dorzucić na nagrobek dla Rotmistrza, ale musu nie ma. To rzeczywiście nie było dużo i zamiast poczuć ulgę, Szymon ścierpł, jakby miał już na szyi drewniane palce Birkuta. Musieli sobie wykalkulować, że zgodzi się na tak rozsądny okup i nie dość że go łupną, to jeszcze będą mieli na cukierki. A łupną go tak czy owak, łagodność żądań tylko to potwierdzała. Liczyli na to, że mając tyle do stracenia odpuści im ten napiwek. Wołłejko potwierdził jego przypuszczenia. - Dobrze ci idzie - pochylił nad stołem swój placek gówna - dobrze główkujesz. Te szpeje dla kacapów, hara w drugą stronę, Rebus by tego nie wymyślił. Ani świętej pamięci Rotmistrz. Alibi w sejmie, mistrzostwo świata! Kto cię ruszy? Szacunek synu, masz mój szacunek, wyrobiłeś się. Tylko jak się zaczyna nowe życie, to trzeba uporządkować rachunki. Po co ma się za tobą ciągnąć jakiś smród? Jakaś Lola, po co ma rozpowiadać, żeś ••. robił za goryla w burdelu? Jakaś małoletnia ćpunka, co za | działkę hery przyzna się do wielkiego uczucia i wspólnych interesów z tobą? Po co w Polsce mają wiedzieć, że cię Bruner piętnaście razy woził spod Chińskiej Wieży do l Haaru, bo żeś z niebieskim diabłem polkę tańczył? To ci do niczego niepotrzebne. - A jakbyś się już z tego wszystkiego wyspowiadał - dorzucił Rebus - to pomyśl o Wikingu. Nerka pomyślał o Wikingu. Kiedyś przed laty, jeszcze przed desantem do Niemiec, byli razem z Rebusem na filmie "Wikingowie". Film zrobił na Szymonie ogromne wrażenie. Zwłaszcza scena pogrzebu, kiedy zwłoki bohatera złożono w jego długiej łodzi, spuszczono ją na wodę i odpływającą w dal podpalono płonącymi strzałami. Z całą młodzieńczą beztroską żarliwością powiedział wtedy, że 288 289 taką chciałby mieć śmierć. I Rebus zapewniał go teraz, że będzie miał, o czyni marzył. Czyli nie tylko go łupną; łupną go jeszcze w jakiś bardzo nieprzyjemny sposób. Wołłejko ziewnął, co oznaczało że temat uznał za wyczerpany. - Oczywiście - dodał - kiedy już wyrównamy stare rachunki, nic nie będzie stało na przeszkodzie, żebyśmy nawiązali współpracę, z korzyścią dla obu stron. Ten lokal to tylko początek. Przyda się nam wspólnik w interesach na znacznie większą skalę, zwłaszcza wspólnik z przyjaciółmi posłami i ministrami. Są chwile, kiedy widzę, na co nas naprawdę stać. Nie ma granic dla ludzi śmiałych, obytych i myślących. Kto wie, kiedy już będzie z czego, może założymy fundację pomocy dla bezdomnych? Fundację Rotmistrza. "Jeśli wymyślili już, jak mnie łupnąć, to chyba nie tutaj -pomyślał Szymon. -Z drugiej strony wuj im ssie, mogą się zrobić niemili, jeżeli odmówię wprost. Tym dwóm dałbym radę, ale Birkut, siara!" Przesuwał bezwiednie dłonią po torsie, gdzie dawno zagojone ślady po oparzeniach przypomniały nagłym swędzeniem o swojej obecności. Wołłejko i Rebus czekali cierpliwie. Nagle z ulicy dobiegł straszliwy jęk, jazgot, pisk, a potem miauczenie, potęgująca się nawała dźwięków nie z tej ziemi, która poderwała smutne głowy negocjatorów, a Bir-kuta skłoniła do otwarcia drzwi. Razem z trójkątnym ostrzem światła wdarł się do pubu zgiełk setki torturowanych kotów. Słychać było tupot nóg i wściekłe krzyki przechodniów. Szymon zerwał się zza stołu i wypadł za Birku-tem na ulicę, a za nim podążyli jego niedoszli oprawcy. Wzdłuż chodnika stały jeden za drugim, aż do rogu ulicy, samochody. Wszystkie migały światłami i wzywa- 290 ły alarmami swoich właścicieli jęcząc, że dzieje im się krzywda. Zanim Rebus wygrzebał z kieszeni swoje kluczyki i uciszył własny pojazd, Nerka zdążył jeszcze zobaczyć znikającą za węgłem grupę wyrostków, którzy roz-kołysując zaparkowane auta i dźgając ich zamki śrubokrętem wywołali dla czystej, estetycznej przyjemności ten niezwykły koncert. Z okien wychylali się zaniepokojeni posiadacze polonezów, fiatów i opli, ze sklepu na przeciwko wybiegali struchlali klienci. W tym zamieszaniu szansę Nerki w konfrontacji z kadrą oficerską Kompanii Rotmistrza znacznie wzrosły. - Gluty nieobtarte! Fartuchy w rufę łupane! Krowie sraki! - improwizował, dając upust nagromadzonej wściekłości. Zgiął rękę w łokciu, aż zabolało. - Tyle wam się należy! Tyle dostaniecie! Zaparskane gównochlapy! Do budy, siara! Ale to już! Bo kopnę! W drzwiach pubu za Rebusem pojawiła się rudozie-lona zmaza. Perła patrzyła na rozgrywającą się przed nią piekielną scenę nic nie rozumiejącym wzrokiem. - A ona - przekrzykiwał miauczenie aut - ma aidsa! Nie mówiła ci o tym? Pozdrowienia dla Rotmistrza! Odwrócił się i odszedł równym krokiem przedzierając się przez zbiegowisko. Nikt go nie gonił. Minął róg ulicy, powstrzymał się przed spojrzeniem w tył, żeby nie przyciągnąć nieszczęścia i odszukał swój wóz. Też jęczał, ale wydawał się nie uszkodzony. Otworzył drzwiczki, wsiadł, zamknął drzwiczki i wciągnął głęboko w płuca znajomy, uspokajający zapach. Trzęsące się ręce położył na ciepłej kierownicy. Wietnamczycy muszą poczekać. Najpierw musi sobie wynająć profesjonalną ochronę. A Długie Nogi nie wiedzą jeszcze, co je dzisiaj czeka! Rozdział 19 W godzinie próby każdy jest sam Orgazmiczne spazmy wstrząsały Beatą. Zakrzywione palce wbijały się w prześcieradło i zaciskały je w garściach z siłą rozregulowanego robota. Z otwartych w groteskowym grymasie ust wydostawał się głuchy, rzężący jęk o takiej głębi, jakby długo wędrował echem po nieskończonym wnętrzu pustych jaskiń ciała zanim odnalazł drogę na światło dzienne. Pięty uderzały rytmicznie, choć bezgłośnie o zbitą w bezkształtny kłąb kołdrę. Na wpół uchylone, przekrwione oczy patrzyły na Leona z trudnym do nazwania cierpieniem i jakąś nienawistną rozkoszą. Po napiętych ścięgnach malinowej szyi spływał strużkami pot. Przez rzężenie Beaty przebił się dzwonek u drzwi. - No, no, - Pielęgniarka jednym spojrzeniem oceniła sytuację. - Od dawna to tak trwa? - Nie wiem. Zadzwoniła do mnie może cztery godziny temu. Już była pijana, mówiła, że pije i błagała o pomoc. Przyjechałem, zobaczyłem... - Rozumiem - krępa, siwiejąca kobieta rozpakowywała już swoją torbę krótkimi, oszczędnymi ruchami. - Trzeba zdjąć ten obraz, żebym miała na czym zawiesić kroplówkę. Ładne mieszkanie - ujęła Beatę za rękę i sprawnie owinęła ją ciśnieniomierzem. Pod wpływem szybkich sapnięć pompki czarny pas zacisnął się na pulchnym i lepkim jak surowe ciasto ciele. Młodzieńcza miłość Leona szarpnęła się i wydała przenikliwy wrzask. Jakby słyszał Nerkę. "Szwesta!" - No już, złotko. Wszystko będzie w porządku. Pan jest członkiem rodziny? To jej pierwszy raz? -... przyjacielem rodziny. Nie wiem. Ale pije od lat. - Sama? - Pielęgniarka zwinęła ciśnieniomierz i zawiesiła kroplówkę na haku po reprodukcji Matejki "Władysław IV i Radziwiłłówna". Nacierała galaretowaty przegub Beaty szukając żyły. - Jest syn, ale zdaje się nie utrzymują kontaktu. - No to ma szczęście, że ma pana. Za komuny sąsiedzi wezwaliby milicję i wylądowałaby na Kolskiej. Niemiłe przeżycie, ale zawsze przeżycie - uśmiechnęła się zawodowo. Musiało to być jej stałe powiedzonko. Wbiła w żyłę igłę z plastikowym kranikiem i umocowała ją plastrem. Do Beaty najwyraźniej dotarło, że ktoś się nią zajmuje, bo nagle uspokoiła się. - Trudny wiek dla kobiety. Ale pana znajoma wygląda na silną. - Przejrzysty worek wisiał na ścianie, wężowata rurka podłączona do wewnętrznej strony łokcia połyskiwała wesoło jak elektryczna ozdoba choinkowa. - Teraz najważniejsze, żeby spała. Na stoliku pojawiły się srebrzyste blaszki z kolorowymi guziczkami różnej wielkości i kształtu. Pielęgniarka wyłuskała z jednej z nich malutką pastyleczkę. - Proszę jej to podać. Z wodą. Leon poszedł do kuchni. Rozejrzał się bezradnie po zarzuconym brudnymi naczyniami, butelkami i puszkami pomieszczeniu. Wreszcie wyjął ze zlewu lepką od jakiegoś likieru szklankę, obmył i napełnił wodą z kranu. Wrócił do sypialni. Beata uniosła zdecydowanie zbyt ciężką dla mięśni szyi głowę, przełknęła lekarstwo, popiła i opadła z ulgą na poduszkę. 292 293 _- No, to poczekamy troszkę. - Starsza pani rozsiadła si? wygodnie na krześle, przesunąwszy pomięte części garderoby tak, żeby wymościły twarde oparcie - Tu napisała111 co kiedy brać. Witaminy, pastylki na sen, miner^ty- To trzeba rozpuścić w letniej wodzie i podać jak się obudzi. To proszę dawać co osiem godzin, nawet jeśli trzeba będzie budzić. Zresztą czeka ją taki sen-nie sen. . . _- Wiem - przytaknął Leon z uśmiechem. Oboje się teraz uśmiechali tak samo. _- Acha. To tym lepiej. Więc wie pan, że trzeba przy niej być- Co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Może chcieć si? załatwić, a jak wstanie, to może się przewrócić. Jutro będzie się chciała przebrać w coś świeżego. To w koń:u kobieta. . . - Pielęgniarka zdawała się mieć co do teg° niejakie wątpliwości. - Może poprosi pan są- siadkę- • • Leon przypomniał sobie sąsiadkę, która waląc i domagała się ciszy i groziła wyrzuceniem Beaty w z mieszkania na zbity pysk. ciany były cienkie. _- Nie, pomogę sam. Znamy się dobrze. S:arsza pani przyjrzała mu się z przychylną ironią. _- Sam dał pan sobie z tym radę, a jej nie może pomóc, ;o? Za dużo zajęć przy naprawianiu świata? Mężczyzn- "Biorą ciało młode, zlizują urodę, jak zliżą uroki, zosta\'iają zwłoki". Leon nie prostował nieporozumienia. _- Ile jestem winien? _- Trzy miliony. Dużo, co? Za przyjemności się płaci. Cdliczył banknoty. Pielęgniarka wypisywała rachunek. _- Dużo ma pani takich. . . przypadków? _- Można żyć - schowała pieniądze. - Jedni mają tylko ia alkohol, inni na alkohol i odtrucie. Wolny rynek. Kogostać> ten mniej cierpi. Wreszcie jest normalnie. Na 294 początku, jak znalazłam tę pracę, to aż mnie skręcało ze złości na tych... pacjentów, żeby ich matka nie rodziła. Ile pieniędzy przez te gardła przepływa. Ile kosztuje ta wieczna wojna z wątrobą. A potem: ratuj, ulżyj mi za każdą cenę! A potem pomyślałam: pij idioto, pij ile wlezie, ja z tego żyję. Mam bezrobotnego męża, dzieci na studiach, teraz za wszystko się płaci i płaci się coraz więcej. Jak jest wolność, to i wolno sobie robić krzywdę, jeśli można sobie na to pozwolić. Co kto lubi, co kto musi. Na własną odpowiedzialność. - To trochę nieludzkie. - Na człowieczeństwo też trzeba sobie móc pozwolić. Proszę pana, jak ktoś się przewróci na ulicy, to mu pomogę wstać. Ale jak ktoś się truje świadomie, to za ratunek jest rachunek. Pan jest ten poseł od dobroci, prawda? Znam pana z telewizji. To nie moja sprawa, ale niech pan da sobie spokój. Polacy są specjalistami w robieniu sobie krzywdy i ciągle liczą na to, że ktoś ich uratuje. Matka Boska, Europa, NATO, co tam jeszcze i w na dodatek pogłaszcze po głowie. Te czasy się skończyły, proszę pana. _ Nietórzy nie mogą sobie dać rady. Nie ze swojej winy. - Ale nie ci - ruszyła głową w stronę usypiającej Beaty. - Dziecko, jak się raz oparzy, to drugi raz kuchenki nie dotknie. Dorosły człowiek, myślący, jeśli raz miał kaca, to wie, co go czeka jak przesadzi. I co? Wolny wybór. Może lubi cierpieć. Może przed czymś ucieka. Tylko że za dezercję też się płaci. No, śpi. Życzę cierpliwości. Surowa starsza pani wstała i wyszła do przedpokoju. Podając jej palto Leon zdał sobie sprawę, że wcale nie jest starsza. Mogła mieć najwyżej pięćdziesiąt lat. Bystre szare oczy odczytały jego myśli. 295 - Bezwzględna, cyniczna jedzą, co? Tak naprawdę to mi ich żal. To znaczy byłoby mi ich żal, gdybym sobie mogła na to pozwolić. Ja już się o innych namartwiłam. Poszukała czegoś w torbie. - Tu ma pan telefon dobrego terapeuty, jak się... przyjaciółka obudzi. Jeśli będzie chciała coś ze sobą zrobić. I jeśli ją na to stać - podniosła palec dobitnym gestem Bożyłły - Dobroć też kosztuje. Po jej wyjściu pokręcił się po mieszkaniu, zajrzał do Beaty, która spała pojękując, zajrzał do kuchni i postanowił posprzątać. Zajrzał do dwóch pozostałych pokojów. Wyglądały na opuszczone, kurz unosił się nad podłogą wesołymi kłaczkami, w powietrzu stał nieruchomo kwaśno-stęchły zapach. W łazience odpadała ze ścian zielona olejna farba, spłuczka do klozetu chodziła na obluzowanych śrubach, po wannie snuły się jak algi rudawe zacieki. Pozmywał, zrobił sobie kanapkę z tego, co w lodówce wyglądało na w miarę jadalne i usiadł w salonie w lakierowanym fotelu z końca lat siedemdziesiątych. Też się chwiał. - Wie pan, jak pana szanuję - mówił tego samego dnia rano obiecujący polityk Parnasiak. - I cieszę się, że jest pan tu z nami. Pili herbatę w sejmowym bufecie. Ożywiona krzątanina setek ludzi sprawiała wrażenie celowej. - Ale musi się pan pogodzić z faktem - nierówno osadzone oczy bez wysiłku przykuwały wzrok Leona - że czas małych, przepraszam za wyrażenie, kanapowych partii jest czasem przejściowym. Dziś jest was trzech, jutro zostanie pan sam. Scena polityczna będzie ewoluowała w kierunku dwubiegunowości, może z jedną siłą centrową, która i tak zostanie przyciągnięta w le- wo lub w prawo. Lepiej chyba wybrać zawczasu niż dać się zaskoczyć. Leon zasłonił się szklanką. - Co pan ma na myśli? - Proszę się do nas przyłączyć. Trzy głosy więcej, to dużo w tym sejmie, a nasze programy tak naprawdę niewiele się różnią. - Wszystkie programy są podobne - zniecierpliwił się Leon. - To zbiór haseł, tyle że inaczej ozdobionych ideologicznie. - No właśnie - enigmatycznie przytaknął Parnasiak. Uśmiech też miał nierówny, ale dodawał mu uroku. - Co na to moi wyborcy? - Wyborcy! Czy zależy panu na ich identyfikowaniu się z nazwą partii, ze znaczkiem? Czy na załatwieniu konkretnych spraw? Dobroć jest kategorią dosyć ogólnikową, ale można ją przetłumaczyć na wszystko, co w tym kraju trzeba zmienić. Nie ukrywam, że ktoś taki jak pan bardzo by nam się przydał. I my panu też, panie pośle. Leon zgadzał się w duchu z wywodem młodego człowieka, ale jego ostatnie słowa zawierały jakiś nieprzyjemny podtekst. - Co pan chce przez to powiedzieć? Parnasiak skrzywił się, jakby mu się odbiło mało smaczne śniadanie. - Powinien pan się zastanowić nad dalszą... współpracą z panem Nerką. To kontakt o wątpliwej wartości politycznej. Jeśli łączy was coś więcej, nie chcę się wtrącać, przyjaźń, wspólne przeżycia, to cóż, można się przyjaźnić nawet z przeciwnikiem, ale nie należy przenosić tego na forum spraw publicznych. Pan Nerka jest, przepraszam za szczerość, kulą u nogi pańskiej kariery poli- 296 297 tycznej, panie Leonie. Panie pośle - powtórzył z naciskiem Parnasiak. - Dlaczego pan tak uważa? - spytał spokojnie Leon, doskonale znając odpowiedź. - To jest kraj niepotwierdzonych informacji, które na razie znaczą o wiele więcej niż wszelkie oficjalne deklaracje, wyroki, zaprzeczenia i co pan jeszcze chce. Mówi się, i to nie na ulicy, ale za pana plecami, tutaj, że korzysta pan z poparcia kryminalisty, nałogowca, handlarza narkotykami. .. oczywiście w przeszłości, a pan najlepiej zna przeszłość przyjaciela, tylko że to, co pan wie, się nie liczy. Liczy się to, co "mówią". Może pan wzruszyć ramionami, różne rzeczy "mówią". Ale w jakimś kluczowym momencie, w ważnej dla pana politycznie chwili, te plotki staną się argumentami. Poza tym, panie Leonie, co pana może politycznie łączyć z człowiekiem, który publicznie §J deklaruje swoje bezkrytyczne przywiązanie do Kościoła? Pana - europejskiego agnostyka z socjalistyczną, w najlepszym tego słowa znaczeniu, tradycją rodzinną? Nie okłamujmy się. - Socjalistyczne przekonania nie wykluczają wiary. - Pan wie o czym ja mówię. Wiara jest sprawą prywatną, Kościół w tym kraju to kategoria par excellence polityczna. Leon poczuł ucisk w klatce piersiowej. Ogarnęło go zniechęcenie. - Jak pan to sobie wyobraża? - Och - rozłożył wypielęgnowane dłonie Parnasiak - nic zbyt ostentacyjnego. Przy okazji jakieś stwierdzenie, że nic pana nie łączy z interesami Szymona Nerki, że Cud w Zapiecowej w żaden sposób nie przekłada się na działalność Partii Dobroci. Zresztą, jeśli pan już będzie z nami, to o partii w ogóle nie musi pan wspominać. ^ - Tylko tyle? - Prawda, że niewiele? A w przeciwnym razie ile niepotrzebnych kłopotów, tłumaczenia się, rozgrzeby wa-nia przeszłości! Po co to panu, po co to nam? - Takie... odcięcie się może podminować przedsięwzięcie w Zapiecowej. Wiadomo jak to w Polsce działa. - Własny dyrektor wykonawczy pana Nerki opowiadał się za oddzieleniem gospodarki od polityki. Niechaj czyny słowom nie przeczą. Leon milczał. Przychylność Parnasiaka miała charakter groźby. - Niech się pan nad tym zastanowi, panie Leonie. Ale to jest dosyć pilny problem, pański problem. Teraz możemy panu pomóc, za parę miesięcy, kto wie, czy będziemy. .. w stanie. Jak to w polityce. Za wysokim oknem powoli padał śnieg. Pojedyncze gwiazdeczki lądowały cicho w rozmokłej, bezkształtnej kałuży. Ten sam śnieg padał w Zapiecowej. W piecu na ple-banii przyjaźnie potrzaskiwał ogień. Ksiądz Piotr z pobłażliwą czułością patrzył na swojego wychowanka. - Boisz się czegoś synu? Nerka zmusił się do dokończenia domowego ciasta, które stawało mu w gardle. - Nie, proszę księdza. Dlaczego? Probosz wskazał palcem za okno. Przy czarnym Yolkswagenie przytupywały rozmokłą ziemię dwie barczyste sylwetki. - Och, siara. Wie ksiądz jak to jest. Strzeżonego pan Bóg strzeże. Wóz jest szpanowny, wożę pieniądze, dokumenty... Ksiądz Piotr stukał łyżeczką w szklany spodeczek. Brzmiało to jak dzwonki w czasie Podniesienia. 298 299 - Nie wyręczaj Pana Boga. Już On wie, kogo strzec i za co. Myślisz, że dwóch osiłków lepiej cię ochroni niż Jego łaska? Nerka wyssał językiem resztki ciasta spomiędzy zębów. Nie wiedzieć czemu przyszło mu do głowy, że zęby dostał od Lorraine, nie od Pana Boga. Zawstydził się tej myśli. - Nie, oczywiście że nie. - Zabrzmiało to mało przekonująco. - Tylko nie każdy bandzior o tym wie. - Złodziejstwo, bandytyzm, rozpusta. - Ksiądz oparł czoło na złożonych dłoniach. - Co się stało z tym narodem? Pazerność, bałwochwalstwo. A jeszcze ty mi tu chcesz Wietnamczyków sprowadzać! Szymon zebrał się w sobie. - To są katolicy, proszę księdza - zignorował lekceważący ruch ręki duszpasterza - ktoś musi robić w hurtowni i w rozlewni. A ksiądz miejscowych specjalnie nie zachęcał. - I powiem ci dlaczego - twarz proboszcza pociemniała, przez co oczy zdawały się bardziej błyszczeć - bo nie będę stawiał autorytetu Kościoła za zyskami i politycznym interesem jakiegoś bezbożnika! Kogoś, kto chodzi do świątyni, żeby oglądać witraże! Bóg mi świadkiem, że czekałem, szukałem w nim ziarna światła, miałem nadzieję, że tu, na rodzonej ziemi, wśród ludzi prostych i uczciwych zrozumie co jest siłą tego ludu. Niepotrzebnie czekałem. Na próżno szukałem. Łudziłem się nadzieją. On jest gorszy niż komuniści, bo oni przynajmniej otwarcie przyznawali się do niewiary, a po cichu do mnie przychodzili. Ten się maskuje swoją... europejską dobrocią, ale do głowy mu nie wpadnie, żeby się zwierzyć, wyspowiadać, zadać sobie choć trochę trudu, żeby podnieść głowę ku światłu. Dlatego 300 nie spodziewaj się, że wam będę z ambony robotników naganiał. Zabronić nie mogę, ale sam widzisz, że oni lepiej wiedzą, jak się trzymać z dala! Wybuch odebrał Szymonowi mowę. - Synu- uspokajał się ksiądz Piotr- mało to przyzwoitych ludzi w tym kraju? Wyrzecz się go. To człowiek błądzący, widzę to w jego oczach, słyszę w jego głosie. Po co masz błądzić razem z nim? Niech sobie siedzi w Warszawie, brata się z czerwonymi, niech sobie będzie dobry dla swoich. Tam dla ciebie miejsca nie ma. Bóg cię obdarzył fortuną. Pamiętaj, że to jest pożyczka. Kredyt, który musisz spłacić. Nie trwoń go na wrogów wiary. Oni te środki obrócą przeciw tobie, przeciw nam, przeciw Kościołowi! Skąd wiesz, czy twój "przyjaciel" nie knuje teraz tam, w stolicy z jakimś pożal się Boże politykiem, jak cię zdradzić? Kto nie wierzy w Boga, nie ma zasad. Nic dla niego nie jest święte. - Leon? - wykrztusił Nerka i musiał powstrzymać się od śmiechu, choć wcale nie było mu wesoło - Proszę księdza, on by nie potrafił. To frajer. - Strzeż się takich, co udają naiwnych. A nawet jeśli jest tak, jak mówisz, to kto ci zaręczy, że w swojej naiwności nie da się on wyprowadzić w pole przez kogoś cwańszego od siebie, od ciebie, kogoś, komu ością w gardle stają nasze tradycyjne wartości, odwieczne cele? Szymon - pulchna dłoń na przedramieniu Nerki okazała się niespodziewanie silna - zawróć póki czas. Tyle jesteś mi winien, tyle jesteś winien Bogu. Zaufaj mi. Czy kiedyś cię zawiodłem? Roztopiony śnieg mlaskał pod eleganckimi włoskimi butami, które wybrała długonoga aktorka. Milczący goryl otworzył drzwi samochodu. Szymon wsiadł i prze- 301 sunął się, robiąc miejsce dla drugiego ochroniarza. Pierwszy wcisnął swoje imponujące cielsko za kierownice. - Z Bogiem! - pomachał im Ksiądz Piotr z wysokości schodków przed plebanią. - Miły ksieżulo - odezwał się siedzący obok Nerki Janek, kiedy Volkswagen powoli manewrował wśród zdradliwych kałuż. - I kościółek też niczego. Koniec dziewiętnastego wieku, ale zawsze zabytek i proporcje ładne. Tylko ta dzwonnica... Nerka spojrzał na niego nic nie rozumiejąc. Ksiądz Piotr sam decydował, jak ma wyglądać dar Szymona dla parafii, wybierał z kilku różnych projektów. - Ja jestem po architekturze. Byłem w pierwszej piątce, a roboty nie mogłem znaleźć. A takich, co projektują te szkaradzieństwa, to trzeba by ekskomunikować! Przecież diabeł się cieszy, jak stawiają taką brzydotę! I to będzie stało! Żelazne rury i beton przy tym uroczym kościółku, naprawdę musieli szukać jakiegoś wyjątkowego wroga wiary, żeby to wymyślił. Jedyna nadzieja, że materiały wybrakowane, albo robota niestaranna. Krócej wytrzyma. - Goryl architekt zaczął zabijać zmarznięte ręce z przesadną zaciętością. - Że też nie ma kary na hochsztaplerów i głupców! - Ludziom się podoba - zaprotestował Nerka. - I księdzu. - Ludziom. Ludziom się podoba, bo księdzu się podoba. A ksiądz może się nie znać, albo mylić. Człowiek - wzruszył ramionami Janek. - Dlatego wymyślili na świecie coś takiego jak fachowców. Ale w tym kraju fachowcy nie rządzą, bo wiedzą, że nie umieją. Więc rządzą tacy, co nie wiedzą, że nie umieją. Co to jest, że każdy chce robić to, na czym się nie zna? Założył ręce na szeroką klatę i obraził się na świat. 302 Pomóc ci się ubrać? - Beata blada, ale przytomna siedziała przy oknie i nie patrząc na Leona paliła papierosa za papierosem. - Dziękuję, poradzę sobie. - Chrapliwy głos nie wyrażał żadnych uczuć. - Mam niezłe doświadczenie. - Zrobiłem jajecznicę i rosół. Może coś zjesz? - Zjem. Nie teraz. Nie miała w sobie nic z czarnej Dominy, która odwiedziła go w hotelu. Ani z bezkształtnej, rozedrganej bryły surowego ciasta z poprzedniego dnia. Była tak zwykła, nijaka, żadna, że prawie nieistniejąca. - Ile ci jestem winna? - Daj spokój. - Ile ci jestem winna? Nie chcę ci nic zawdzięczać. Poza tym mam zwyczaj spłacać długi. - Trzy miliony. Zaciągnęła się kolejnym papierosem. - Teraz tyle nie mam, ale oddam. - Dobrze. Kiedy będziesz mogła. - Wyciągnął rękę w kierunku stołu. - Tam, koło lekarstw, jest adres terapeuty. Ta pielęgniarka polecała go, podobno jest niezły. Co jeszcze... jeśli masz kłopoty, to mogę ci pomóc. Nie, żadnej pożyczki. Ale co byś powiedziała na pracę? Wiem z doświadczenia, że to dobrze robi. Na wsi, świeże powietrze, piękne widoki, dobry zarobek, nic trudnego, zwykłe sekretarskie obowiązki? Nie musisz, ale chociaż spróbuj. Najwyżej zrezygnujesz, a zanim zrezygnujesz, to wypoczniesz. Tu masz telefon, powołaj się na mnie. Edward Bożyłło nazywa się ten facet, dla którego byś pracowała. Bożyłło... - Dobrze, już przestań mi gadać nad uszami! Sam piłeś, to wiesz, że teraz nie mam głowy do takich rzeczy! Idź już sobie, dziękuję, przepraszam, proszę o jeszcze, cześć! 303 Wstał, założył palto i wyszedł, słusznie chyba przekonany, że ta kobieta nigdy mu nie wybaczy tego, co widział i tego, że jej pomógł. Waszyngton 92.05.25 Najdroższy Leo! Jedna, jedyna i najważniejsza wiadomość. Lecę do Ciebie! Lecę naprawdę, nie myślą, sercem, szaleństwem, nie czarodziejską maścią, miotłą, koką, alkoholem, ale całą sobą! Nie wiem, czy cieszysz się z tego tak jak ja - ty, który masz od dwóch lat własne życie we własnym kraju, wypełnione pracą, polityką, sukcesami, ale nie dbam o to! Chcę być z Tobą i przy Tobie, chcę się nauczyć Twojej Polski, a przede wszystkim chyba chcę być daleko stąd. Zastanawiasz się pewnie jak to jest możliwe. Otóż to tylko kwestia wyboru, decyzji, co jest najważniejsze. Najważniejszy jesteś Ty i Twoje życie. A jeśli tak, to reszta jest mniej ważna i trzeba ją podporządkować temu, co istotne. Słowem, zawarłam ugodę z Korą. Zgodziła się łatwo, bo po pierwsze zostawiam jej lwią część interesów Sama (iiiech się męczy, zdzira), po drugie obie oszczędzamy ita kosztach procesu (Wyobrażasz sobie zawiedzione miny prawników? Jakbyśmy każdemu z nich osobiście ukradły po parę milionów, co prawdę mówiąc zrobiłyśmy.), a po trzecie każda z nas może się wreszcie zająć własnym życiem. Nie obchodzi mnie życie Kory, z całą pewnością da sobie radę, chyba że jej się przewróci w głowie od bogactwa (mówiono mi, że coś ostatnio często pociąga swoim ślicznym noskiem), ale obchodzi mnie moje ż>cie, bo moje życie jest Twoim, a Ty mnie obchodzisz najbardziej. To już chyba pisałam. Nie wiem skąd we mnie taki nagły wybuch uczuć, wiedziałam, że Cię kocham, ale to była taka spokojna, czuła miłość, bez specjalnych fajerwerków. Być może to nasze oddalenie, to skazanie na domysły i marzenia naładowały mnie do tego stopnia, że w pewnej chwili stałam się gotowa popełnić każde szaleństwo, żeby tylko znaleźć się przy Tobie. Niewykluczone, że woła mnie ten barbarzyńca przyczajony w Tobie1 pod maską smutnej, kulturalnej łagodności, gotowy zrzucić ją w każdej chwili. Potrzebna mu jedynie skóra dzika i trzaskający ogień. Pamiętasz? Głupie gadanie. Wiem, że pamiętasz. Ale to na pewno nie wszystko. Myślałam o tobie długo, co ja piszę, myślałam o Tobie prawie bez przerwy i doszłam do wniosku, że jesteś jedyną osobą serio, jaką znam. Oczywiście ludzie wiele rzeczy robią w poważny sposób - Samuel serio się bogacił i serio się o mnie troszczył, Kora serio przyłożyła się do przejęcia jego majątku, mój adwokat serio martwi się, jak uchronić przede mną moje własne pieniądze, wuj Dagobert serio dowodzi, że jesteśmy potomkami Jezusa. Ale Ty żyjesz serio, Twoje poważne podejście do życia nie ma służyć osiągnięciu jakiegoś konkretnego celu, ono drąży Twoje życie - aż przebiegły, po mnie dreszcze, kiedy napisałam "drąży" - nie bojąc się tego, co odkryje. A jeśli się boisz, tym bardziej Cię kocham. Dosyć Tych rozważań. Będziemy mieli na nie dosyć czasu, kiedy już znajdziemy się obok siebie. Więc bądź łaskaw poinformować Twoje flamy, sekretarki, dawne i nowe kochanki, wszystkie te piękne Polki, które się kręcą koło Ciebie, że od połowy czerwca jesteś nieosiągalny, bo przylatuje ta, która ma na Ciebie wyłączność. Wcale nie żartuję. Nawet tu doszły do mnie słuchy - nie pytaj w jaki sposób - że Simon sobie nie żałuje. 304 305 Już teraz przytulam się do Ciebie, wdycham Twój zapach i czuję jak reagujesz w sposób, który znam i kocham. Twoja Lo. P.S. Zarezerwuj nam apartament w jakimś przyzwoitym hotelu, dobrze? Uściski dla Simona. Rozdział 20 w którym dobre uczynki zostają ukarane, złe nagrodzone, a w jedynej kwestii dyskusyjnej pada argument nie do podważenia Nie pojechali na lotnisko po Lorraine. Leon i Szymon siedzą w pokoju konferencyjnym siedziby Partii Dobroci. Mimo upalnej pogody okna są szczelnie zamknięte. Zza podwójnych szyb dobiega chaotyczny zgiełk, przytłumiona, ale agresywna wrzawa, jakich wiele w tych dniach na ulicach stolicy. W pokoju są jeszcze dwie inne osoby. Wysoki, młody blondyn o pociągłej, jakby oszczędnej twarzy, w nowoczesnych okularach bez oprawek i tęgawy mężczyzna z podsinionymi oczami. Obaj mają na kolanach pękate teczki z papierami i skoroszyty. Obaj mają złote pióra i bardzo poważny wygląd. Leon i Szymon też są poważni. Oszczędny blondyn pilotem włącza video. Na ekranie monitora ustawionego na ruchomym, metalowym stoliku ukazuje się znajomy krajobraz: zalesione wzgórza, dolina z dziewiętnastowiecznym kościółkiem i futurystyczną dzwonnicą, dachy chałup i nowoczesne prostopadłościany nowo postawionych zakładów. Kamera przesuwa się wolno po tej panoramie (słychać śpiew skowronków) i w kadrze, na pierwszym planie pojawia się twarz dziennikarki. - Do sensacyjnych zdarzeń, które wstrząsnęły młodą demokracją naszego kraju musimy dodać jeszcze jedno, którego znaczenie nie do końca jest dla nas jasne. 307 Można je jednak śmiało określić jako rewelację. Rzutki przedsiębiorca, reemigrant z Niemiec, Szymon Nerka, o którym głośno było przed rokiem, kiedy tu, w Zapieco-wej, zdecydował się na śmiałe gospodarcze inwestycje, przekazał swoje udziały parafii Świętego Rocha w rodzinnej wsi. Ten królewski dar wstrząsnął miejscową opinią publiczną, ale sprowokował też pytania, które trzeba zadać głośno. Czy to jedynie kaprys zamożnego dandysa? Zachodnie wyobrażenie o tym, jak ma wyglądać lokalny patriotyzm? Czy też istnieje jakiś związek między tą niespodziewaną szczodrością a pogłoskami rozpowszechnianymi przez prasę o kryminalnej przeszłości Szymona Nerki, o jego ukrytych powiązaniach z międzynarodowym kapitałem handlarzy narkotyków? - Twarz dziennikarki okolona gładkimi czarnymi włosami wyrażała głęboką, gniewną troskę o przeszłość dobroczyńcy i przyszłość Za-piecowej. - Takie pytania musi sobie zadawać każdy, kto zetknął się z działalnością prezesa Nerka Enterprises. - Zajebię - syczy Szymon. Oszczędny i Tęgawy patrzą na niego karcącym wzrokiem. Na ekranie pojawia się dobroduszna twarz księdza Piotra. - Oczywiście cieszymy się z tego daru. To niezwykła szansa dla mieszkańców tego ubogiego regionu, szansa dla nas wszystkich. Jestem pewien, że plotki o przeszłości Szymona, którego przecież znam bardzo dobrze od dziecka i traktuję jak syna, są przesadzone. Wszyscy jesteśmy grzeszni. Jednocześnie tutejsi mieszkańcy, moi parafianie i ja osobiście nie mogliśmy zamykać oczu na niebezpieczeństwo wykupywania ojczystej ziemi przez obcych, zwłaszcza że ich pieniądze, jak słyszę, mogły pochodzić z krzywdy ludzkiej. Nie mogliśmy pozwolić, żeby w tym mateczniku polskości pojawił się obcy, wrogi or- 308 ganizm, który okazałby się pasożytem wtedy, kiedy byłoby już za późno. Cieszę się, że całe to przedsięwzięcie znajduje się teraz w naszych, polskich rękach. _ Ale skąd weźmiecie środki na inwestycje i rozruch, jeśli zrezygnowaliście z finansowania z zagranicy? Z tym pytaniem zwracam się do Edwarda Bożyłły, dyrektora wykonawczego przedsiębiorstwa i, jeśli się nie mylę, również udziałowca? Monitor patrzy na Leona i Szymona pogodnym, pewnym siebie wzrokiem żółwiej mordki Żyłki. _ Nie musieliśmy szukać daleko. Nie było takiej potrzeby. W kraju jest wystarczająco wielu inwestorów, którzy docenili doskonałe perspektywy naszego przedsięwzięcia. Rozszerzyliśmy je zresztą o kapitalny remont dworku szlacheckiego, w którym oprócz sal recepcyjnych firmy znajdzie się biblioteka i pomieszczenia klubu szermierczego. To mój prywatny wkład w rozwój Zapieco-wej. Praca i zarobki muszą iść w parze z wykształceniem i sprawnością fizyczną, dopiero wówczas możemy mówić o pełni życia. A dlaczego szermierka? Cóż, to tradycyjny polski sport, sięgający korzeniami pierwszej Rzeczypospolitej szlacheckiej, czasów mojego przodka, który nota bene tutaj właśnie spoczywa... _ Konfederata barskiego - z ciepłym uśmiechem podpowiada dziennikarka. _ Konfederata barskiego-z powagą potwierdza Boży^. _ A poza tym tak się złożyło, że to właśnie dzięki szermierzom udało mi się wyjechać na zachód i stać tym, kim jestem. Winienem im więc wdzięczność. Mówimy tu o całym splocie szczęśliwych zbiegów okoliczności, czy też, jak zapewne powiedziałby ksiądz - niezbadanych wyroków boskich, ale też o pewnej dziejowej sprawiedliwości, o porządkowaniu przeszłości dla przysz-łoś-ci. 309 Dziennikarka odwraca się do kamery. Ponownie przybiera wyraz gniewnej troski. Jej zgrabnie zarysowana szczeka zdaje się pulsować powstrzymywanym oburzeniem. - Mówiąc o Zapiecowej nie sposób pominąć postaci posła Leona Humańskiego - w górnym prawym rogu monitora pojawia się zdjęcie - człowieka, który powrócił zza granicy w aurze autorytetu moralnego, a ostatnio znalazł się na ujawnionej przez Ministra Spraw Wewnętrznych liście tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa. Jak państwu wiadomo, Leon Humański złożył swój mandat poselski. Nie dlatego - jak twierdzi - że przyznaje się do winy, ale w proteście przeciw takiemu przeprowadzeniu ustawy lustracyjnej. Czy może to pan skomentować. Okulary Żółwia pokryły się mgłą współczucia. - To był dla mnie szok. Znam Leona od piętnastu lat i nigdy bym nie przypuszczał, że mogło go cokolwiek łączyć z systemem, z którym przecież walczył. Ustawa była niewątpliwie wadliwa, choć nie przeczę, że koniecznie potrzebna, może w nieco innej formie. Leon dużo podróżował po świecie, kontaktował się z tysiącami ludzi. Niewykluczone, że sam nie wiedział, z kim był zbyt wylewny, że nieświadomie dostarczał przeciwnikowi amunicji przeciwko sobie i swoim. Nie wiem. Zgodnie z cywilizowanymi zasadami prawa zakładam jego niewinność. Zwłaszcza, że stał się obiektem nagonki, z tymi wszystkimi aluzjami do jego pochodzenia... Leon przypomina sobie tę noc w sejmie, kiedy dorośli, poważni i szanowani ludzie rzucali się sobie do oczu, wypluwając we wściekłej pasji najgorsze oskarżenia, krzycząc o zdradzie, o zamachu stanu, o wyprowadzeniu wojsk na ulice. Siedział skamieniały, niezdolny do ruchu, do wypowiedzenia choćby jednego słowa i choć wydawało 310 się to niemożliwe, w ogólnej wrzawie i pyskowic słyszał szydercze, pełne satysfakcji szepty: "autorytet moralny", "autorytet moralny". Widział twarz swoich kolegów - weterana podziemia i dentysty z Lublina. Czekali, żeby zaprzeczył tylko po to, żeby mu nie uwierzyć. Nie miał zamiaru tłumaczyć się, że nie jest wielbłądem. Zalała go gorąca fala obrzydzenia, nie w stosunku do oszalałej sali, ale w stosunku do swojej własnej naiwności, bo przecież z całą jasnością wiedział już, kto zorkiestrował to posądzenie, kto cały czas był TW w jego najbliższym otoczeniu. I kto w nieuchronnym zamęcie po tej ułomnej ustawie będzie czuł się jak ryba w wodzie. Zgiełk za zamkniętymi oknami wzmaga się. Do pokoju rozświetlonego sztucznym blaskiem monitora docierają okrzyki. "Kubek w kubek - bandzior, ubek!", "Partia dobroci dla esbeckiej swołoczy!", "Humański- do Kumania!" "Nie jest dla nikogo tajemnicą-mówił w wywiadzie dla lokalnej patriotycznej gazety ksiądz Piotr - że Żydzi, którzy chcieli ukryć swoje pochodzenie, przyjmowali nazwiska od miast i miejscowości gdzie mieszkali. Kraków - Krakauer - Krakowski, Warszawa - Warszauer - Warszawski i tak dalej. Nie wiem, czy pan Leon pochodzi z Hu-mania na Ukrainie, nie wiem, czy jest Żydem. Nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia, wszyscy jesteśmy dziećmi Boga, proszę mnie nie uważać za antysemitę. Ale wiadomo, co ten region wycierpiał od ukraińskich nacjonalistów, co ten naród wycierpiał od Żydów zatrudnionych w Urzędzie Bezpieczeństwa. Mamy prawo wiedzieć kto jest kto. Kto nami rządzi, kto na nas zarabia." A doktorowi Schwarzowi w Haarze to nazwisko kojarzyło się tylko z humanizmem, do tego stopnia, że uważał je za pseudonim. Dziennikarka mówi dalej: 311 -... z całą pewnością muszą zostać wyjas'nione. Ale dla mieszkańców Zapiecowej, dla ich przyszłości, najważniejsze jest, że firma nie ulegnie likwidacji, że da im zatrudnienie i zadba o ich potrzeby intelektualne i zdrowotne. Tyle, że pod inną nazwą. Kamera pokazuje główne wejście do rozlewni alkoholi. Nad oszklonymi drzwiami widnieje świeży napis: "Bożyłło i S-ka. Rok założenia 1767". - To już lekka przesada - komentuje z ledwo dostrzegalną ironią oszczędny okularnik. Ekran śnieży się. Nerka wstaje i podchodzi do okna. W trójkącie słonecznego światła wirują drobinki kurzu. Otoczony nimi wygląda jakby się żarzył i strzelał iskrami. - Jest jeszcze jeden materiał - mówi spokojnie Tę-gawy. - Króciutki, ale myślę, że istotny. Blondyn przewija taśmę. Na monitorze pojawia się fronton szlacheckiego dworku. Kolistym podjazdem zajeżdżają samochody chrzęszcząc oponami po żwirze. Wysiadają elegancko ubrani mężczyźni, kobiety w toaletach. Wnętrze. Sala wyłożona świeżym, lśniącym drewnem. Stare meble albo ich doskonałe podróbki. Trwa bankiet w staropolskim stylu. Kamera robi najazd na upieczonego prosiaka z jabłkiem w pysku, na wiszące na ścianach myśliwskie trofea. Ośrodkiem zainteresowania gości jest Edward Bożyłło. Wydaje się jeszcze mniejszy niż zwykle, pomimo świetnie skrojonego garnituru, stoi bowiem przy wysokiej, postawnej kobiecie w czarnej wieczorowej sukni. Kobieta trzyma go pod rękę w geście posiadania i oddania jednocześnie i musi się w tym celu lekko pochylać. Ale jej biała twarz z krótko przyciętymi czarnymi włosami wyraża spokojną satysfakcję. 312 - Kogo ty mi tu przysyłasz? - krzyczał dyrektor wykonawczy jeszcze kilka miesięcy temu-To jest przedsiębiorstwo, nie sanatorium dla alkoholików! - Zrób to dla mnie - prosił Leon - jeśli się nie sprawdzi, to ją zwolnisz, ona o tym wie. - Jak ja będę wyglądał przy takiej krowie!? - oponował jeszcze Edward w nagłym przypływie szczerości, ale słychać było, że się poddaje, że się zgodzi. - Przecież nie musisz z nią ani spać, ani bywać. Najwyraźniej musiał. Albo chciał. I wyglądali całkiem nieźle. - O, tu - Tęgawy podchodzi do monitora i przytyka do szkła gruby palec. Blondyn naciska na pilocie stop--klatkę. W lekko drgającym obrazie widać grupę ludzi - których wyłączywszy księdza - Leon nie zna. Ale otaczają pokaźną postać kojarzącą się z zadowolonym z siebie pierogiem. Zenon Warchlak. Żywy dowód na to, że "Solidarność" obalając komunizm miała rację. - Myślę, że można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że to jest ten krajowy inwestor, o którym wspominał pan Bożyłło. Nietrudno będzie zresztą sprawdzić. Chodzi przecież o niebagatelne sumy - Blondyn mówi rzeczowo i beznamiętnie. Przekłada na kolanach teczki z papierami i komputerowymi wydrukami. - Zajebię - powtarza Szymon. - Z prawnego punktu widzenia operacja była legalna. Pan Bożyłło miał odpowiednie pełnomocnictwa. Pozwolę sobie zauważyć, panie Szymonie, że nie świadczy to o pańskiej ostrożności w interesach. Dbanie o własne pieniądze, to zawód jak każdy inny. Trzeba się tego nauczyć i lepiej na cudzych niż na swoich błędach. 313 - Gdyby głupota umiała fruwać - wtrąca sapiącym głosem Tęgawy - to obaj panowie nie oderwaliby się od sufitu. Dziwne, ale ani Szymon, ani Leon nie obrażają się. Zamiast tego wybuchają śmiechem. Trochę zbyt ostentacyjnym, może nawet histerycznym, ale śmiechem. - Ciężki procent od trzystu złotych, co Szymon? - Leon ma łzy w oczach, kiedy odchyla się razem z krzesłem do tyłu, balansuje na tylnych nóżkach mebla. Nerka odchodzi od okna i staje się tylko konturem na jego tle. - Siara! - krzyczy z całych sił, a potem spokojniej. - Lubię cię, frajerze. - Mimo wszystko - Oszczędny wraca do tematu z lekkim naciskiem - te decyzje można podważyć. Na dokumentach nie ma pańskiego podpisu, panie Szymonie, nie był pan chory albo nieobecny, czy w jakikolwiek sposób niedostępny w czasie finalizowania nowych umów. Niewykluczone, że doszło do fałszerstwa, a na pewno do nadużycia zaufania. - Tyle, że to może potrwać - stwierdza Tęgawy, który w tej parze doradców pełnił najwyraźniej rolę kuriera złych wieści. - I będzie kosztowne. Trzeba się też liczyć z opinią publiczną. Dla mediów to gratka, zwłaszcza że zaangażowany jest kościół. - Nie należy zapominać o panu Warchlaku - dodaje Blondyn. - Jeśli rzeczywiście jest współwłaścicielem, to użyje swoich wpływów, żeby nim pozostać, nie tracąc ani grosza. A wiadomo, do czego jest zdolny. - Zabiję tego klajniaka - Nerce minęła już histeryczna wesołość i z masochistyczną rozkoszą obraca w myślach obraz Żyłki, mikrusa, który go wykiwał. - Nie ma takiej męki... 314 - Kogokolwiek ma pan na myśli - ostrzega Blondyn - proszę się powstrzymać od pochopnych działań, W tej sprawie chodzi tylko o pieniądze, o duże pieniądze, i zawsze należy liczyć na możliwość negocjacji. Leon i Szymon patrzą sobie w oczy. Obaj wiedzą, że tu chodzi nie tylko o pieniądze i że żadnych negocjacji nie będzie. Rozlega się brzęk szkła. Do pokoju wpada kamień i terkocąc obraca się po posadzce. Leon wstaje. - Chyba omówiliśmy wszystko. Nie ma sensu tu dłużej siedzieć. Panowie przygotują, co trzeba, żeby podjąć czynności procesowe. Dziękujemy i proszę przyjąć nasze wyrazy ubolewania, że muszą panowie reprezentować takich głupków. Blondyn rozkłada ręce. - Proszę tylko nic nie robić i niczego nie podpisywać bez uprzedniej konsultacji z nami. Wychodzą. Dwaj goryle przeciskają się przez kilkusetosobową manifestację robiąc ścieżkę dla Szymona i Leona. Krzyk jest ogłuszający. Inny Szymon i inny Leon, zatknięci na kijach od szczotek palą się w słońcu jasnym, dymiącym płomieniem. Obrzucani wyzwiskami dopadają Yolkswa-gena. Zajmują miejsca z tyłu, Janek-architekt z przodu, za kierownicą siada Małomówny. Pięści bębnią o maskę wozu. Wydostają się z rojowiska i ruszają do centrum. Leon patrzy na drgające w upale miasto, które wygląda jak Beata. Starzejąca się, zaniedbana i po wielekroć upokorzona kobieta, zamaskowana niekonsekwentnym makijażem. Odświeżona kupionymi za ciężkie pieniądze zagranicznymi kosmetykami, na zewnątrz dumna, w istocie skołowana i bezradna. Pragnąca pomocy i odrzucają- 315 ca ją; przekonująca siebie samą, że to, co się dla niej robi, należy się jej jako zadośćuczynienie za lata ubezwłasnowolnienia. Kobieta, która chciałaby jeszcze poszaleć, ale nie chce płacić za szaleństwa. Nieszczęśliwa, nie przyznająca się do nieszczęścia. Leon nie czuje się winny temu, co się stało. Uważa, że wszystko co robił, robił w zgodzie ze sobą. Na pewno popełnił szereg błędów taktycznych, ale to znaczy tylko tyle, że nie powinien zajmować się taktyką. I to już jest jakaś korzyść z doznanych porażek. Ojciec powiedział "za długo byłeś za granicą" i przytulił go na swój powściągliwy sposób. Matka płakała, ale matki zawsze płaczą. Gdzieś słyszał to zdanie, chyba w jakimś wierszu. Myśli o tym, że zaraz zobaczy Lorraine. Szymon zwany Nerką zastanawia się nad tym, że można dwa razy widzieć to samo i to nie jest już to samo. Tak niedawno chaotyczna krzątanina rodaków, nierówne chodniki, stragany, rusztowania, sprytne, podejrzliwe twarze były jego żywiołem. Oznaczały zrozumiały dla niego pierwotny pęd ku lepszemu życiu, ku sytości i zadowoleniu. Teraz każdy człowiek na ulicy, każdy zakręt, każdy drewniany parkan oblepiony krzykliwymi plakatami wydawał mu się zagrożeniem. Wydzielał z siebie wrogie drgania. Kojarzył się z krowim plackiem bezwzględnej twarzy Rebusa. Zajeżdżają przed hotel, w którym miała zatrzymać się Lorraine. Pytają w recepcji - owszem, jest u siebie. W windzie Leon wali Nerkę z całej siły w plecy. - No, dżygit. Teraz tylko o radosnych sprawach. Nerka odzwajemnia pieszczotę, ale lżej. W końcu frajer jest starszym panem. Prawie. - Tak jest, szwagier. I oto księżniczka, piękna jak nigdy, bo upiększona dwuletnią rozłąką, pachnąca i elegancka w granatowym . kostiumie, z wisiorkiem z białego złota z cejlońskim szafirem spływającym wzdłuż niezapomnianego dekoltu, z niekłamanym szczęściem w granatowych oczach otwiera im drzwi, wydaje z siebie nieartykułowany okrzyk radości i rzuca się na szyję Szymonowi, całuje go, poklepuje po popłudniowym zaroście gładką dłonią, po czym przytula się do Leona. I trwają tak, przez dłuższą chwilę w otwartych drzwiach, podczas gdy Małomówny i Janek-architekt zajmują strategiczne pozycje w dwóch końcach korytarza. Wchodzą do apartamentu. W salonie na okrągłym stole przygotowane są zakąski, w srebrnym wiaderku ziębi się szampan, cichutko gra muzyka. - Pomyślałam sobie, że kieliszek na powitanie nam nie zaszkodzi - ćwierka Lorraine, jakaś zupełnie inna niż ją pamiętają, nie z tego świata, nie to, że obca, ale chyba nieprawdziwa. - Nie mogłam się doczekać. Kiedy nie zobaczyłam was na lotnisku, chciałam jechać prosto do was, tam gdzie macie tę partię, ale po podróży kobieta nigdy nie wygląda tak, jak chciałaby wyglądać dla swoich mężczyzn, więc przyjechałam tu, żeby się odświeżyć, przygotować to i owo dla was, no i w ogóle... Cholera - granatowe oczy zalśniły jeszcze mocniej - jak ja się cieszę! - I ja się cieszę, Lo - mówi Leon i sięga po tartin-kę z anchois. - Majngot, du bist szen - przyłącza się Nerka. Lorraine patrzy na nich i poważnieje. - Coś się stało - mówi podejrzliwym tonem z resztkami wesołości. - Natychmiast powiedzcie co. I Leon opowiada. Opowiada po francusku, ze szczegółami, głosem lekkim i autoironicznym, ale ta autoironia jest zbędna, bo sam obcy język, którym się posługuje, 316 317 narzuca odpowiedni dystans, sprawia, że opowieść dotyczy jakby zupełnie kogo innego, dzieje się gdzie indziej i kiedy indziej i choć Leon trzyma się faktów, to ma wrażenie, że opowiada bajkę. Trochę ponurą, trochę groteskową, ale nie przerażającą zbytnio, bo przecież wiadomo, że bajki kończą się dobrze. A Nerka, który nie rozumie po francusku, ale wie o czym jest ta bajka, siedzi obok, gryzie nóżkę kurczęcia i kiwa głową potwierdzając prawdę słów Leona i dziwi się, że to co przeżyli może brzmieć jak jakiś niepojęty, śpiewny bełkot. Lorraine słucha w skupieniu, nieruchoma, z dłońmi splecionymi na kolanie, z nogą na nodze, patrzy na tych dwóch mężczyzn i zastanawia się jak to się stało, że są tutaj we trójkę w tym zupełnie dla niej obcym kraju, a żeby być szczerym to, w zupełnie dla nich obcym świecie i jak to się stało, że ona sama czuje się dobrze przy nich, że wie, że tak być powinno, albo nawet - że było to nieuniknione. - To wszystko moja wina - mówi wreszcie, kiedy Leon kończy opowieść. - Gdyby kredyty nie zostały zamrożone... - Równie dobrze możesz powiedzieć, że to wina Kory - wzrusza ramionami Leon - albo Samuela, że mu się zmarło. Nie mówmy o winie. Jest, jak jest. - No dobrze. I co teraz? - Zatłukę klajniaka - mówi Nerka z pełnymi ustami - i zacznę od początku. Gdzie indziej. - W więzieniu - kiwa głową Leon. - Daj sobie spokój. Będzie proces. Dwa procesy, Szymona o zakłady, mój o zniesławienie, dużo smrodu i, miejmy nadzieję, sprawiedliwość. Jak w normalnym kraju. - To nie jest normalny kraj - pasta kawiorowa lepi się Nerce do zębów, prezentu od Lorraine. - Waden pło-ces nie załatwi za nas tych spław. 318 - Tylko was zostawić samych, mężczyźni - kręci głową księżniczka, odzyskując dobry humor - i wszystko zabałaganicie. Procesy to robota dla prawników. Co wy chcecie robić? Siedzieć i się martwić? Tłumaczyć się przed prasą i telewizją, że to wszystko nieprawda? Spalać się? - Prawdę mówiąc - mówi Leon - mam ochotę zamówić skrzynkę wódki i się uwalić. Uwalić do bezpa-mięci. A jak się obudzę, znowu się uwalić. - Ty, siara! To dobra myśl! Czemu sam na to nie wpadłem? Śmiech Lorraine brzmi jak niezwykle wyszukana sopranowa koloraturka. Leon słyszał już kiedyś taki śmiech, w jakimś hotelu, przez ścianę. - To można zawsze, chłopcy, ale czemu tutaj, gdzie wszyscy was znają? Chcecie się pogrążyć do końca? Też sobie znalazłam bohaterów! Rzeczywiście na miarę lota-ryńskich rycerzy! - Poważnieje. - Teraz słuchajcie, bo nie będę powtarzać i nie jest to prośba, ani propozycja, tylko decyzja. Decyzja podjęta za was. Patrzą na nią, jak zapala papierosa i delektuje się ich niepewnością. - Jedziemy na wakacje - mówi po prostu. Milczą. - To w zasadzie to samo, co skrzynka wódki, tylko przyjemniejsze i zdrowsze. Zabieram was stąd. - Gdzie? - wyrwało im się jednocześnie. To znaczy Leon powiedział "ou?", a Szymon "wo?" - Na jacht. Został przy mnie po ugodzie. Kora, zdaje się, nie lubi nieskończonych przestrzeni. To chyba coś z jej niemieckimi genami. Lecimy do Marsylii, wchodzimy na pokład i płyniemy przed siebie. Jak długo nam się zechce, nawet dookoła świata. Myślicie, że jesteście tu 319 niezbędni? Wręcz przeciwnie. Doświadczenie mi mówi, że człowiek jest najgorszym adwokatem we własnych sprawach. Gdyby się w nie nie mieszał, oszczędziłby sobie mnóstwa kłopotów i przykrości. Płyniemy oglądać zachwycające miejsca pełne nieszczęśliwych ludzi. Opływać przylądki i odkrywać bezludne wyspy. Nurkować i zachwycać się zachodami słońca. Powiedziałam, i nie chcę słyszeć słowa wątpliwości. - Najpierw muszę zabić klajniaka - upiera się Nerka. - Lorraine, jest tysiące drobiazgów, które trzeba... - Leo, nic nie trzeba. Zresztą, jeśli się okaże, że nie możecie żyć bez swoich problemów, to wrócicie. Czy ja wam mogę zabronić? Nie mogę. Mogę wam tylko kazać wyzdrowieć. Zapada milczenie. Tym większym szokiem jest nagłe, potężne łupnięcie, od którego wypadają hotelowe szyby, tynk sypie się z sufitu a podmuch przesuwa meble. Po chwili wypadają z zawiasów drzwi i w apartamencie pojawiają się Małomówny i Architekt z bronią w ręku. Widząc całą trójkę na podłodze, ale całą i zdrową podbiegają do pustej framugi okna. Na dole, przed hotelem zieje w asfalcie czarna dziura, wokół której płoną cedząc gęste kłęby smolistego dymu jakieś szczątki. Słychać krzyki. - Yolwie - mówi z żalem Małomówny. Nerka wstaje i otrzepuje się z gipsowego pyłu. - Łupać klajniaka. Jadę stąd. Epilog Pamiątka z pogrzebu Wikinga Siedzieliśmy w salonie jachtu, pozwalając sobie na długie chwile milczenia wypełnione dalekim gwarem portu i krzykami mew. Przez trzy dni moich wizyt tutaj musieliśmy wypić cały zapas wody mineralnej. - No i opływamy te kulkę - powtórzył po raz któryś z rzędu Nerka. Miałem wrażenie, że usiłuje się w ten sposób przekonać, że to jest to, na czym mu naprawdę zależy. Spojrzałem na Leona. - Nie próbował pan tego opisać? Łysiejący ogorzały pan skrzywił się z lekkim zawstydzeniem. - Próbowałem. Próbuję. Ale mi nie wychodzi. - Roześmiał się z samego siebie. - Kręcę. Po prostu mi się nie chce. - Bi maj gest - rozłożył ręce Nerka, popisując się nowo nabytym językiem. Językiem żeglarzy. Rozejrzałem się po wnętrzu, jak rozgląda się człowiek, który uznał, że pora się zbierać. Na honorowym miejscu wisiał w złoconych ramach obraz jakiegoś nieznanego mi późnobarokowego mistrza przedstawiający porwanie Europy. Byk był niezwykle realistyczny i pełen dzikiej, nieokiełznanej siły, toteż Europa nie wyglądała na specjalnie przerażoną. W istocie uśmiechała się zmysłowo. 321 - A gdzie Judyta? Lorraine zmrużyła filuternie granatowe oczy. - Leon się uparł, żeby wysłać ją w prezencie ślubnym dla Bocillów. Bo oni się pobrali, Edward i Beata, wkrótce po naszym wyjeździe. Trochę mnie zatkało. - Kosztowna złośliwość. - To samo powiedziałam. Powiedziałam też, że Bo-cilo wcale nie odbierze takiego prezentu jako złośliwości, tylko uzna, że przyznajemy mu racje, zwracamy honor. Toteż kazałam zrobić kopie, a oryginał poszedł do Muzeum Narodowego. - To go musiało zaboleć. - No pewno - Nerka zatarł ręce. - Na tyle, że go trafił szlag. - Jak to? Umarł? - Odszedł od nas - przytaknął Leon - de-fi-ni-ty w-nie. Ale nie przez obraz, to byłaby zbyt literacka forma morderstwa na odległość. Informacje są sprzeczne. Jedna z nich mówi, że zmarł na serce w swojej siłowni w klubie szermierczym, wie pan, on bardzo dbał o zdrowie. Druga, że też na serce, ale w przyjemniejszy sposób. Na Beacie. - Raczej pod Beatą - mruknął Nerka. Niby był to moment na śmiech, ale nikt się nie roześmiał. - Wątpię, czy on miał serce - powiedziała po chwili Lorraine. - Miał - stwierdził z powagą Leon - tylko nieużywane. Zawsze uważał, że należy się posługiwać tylko rozumem. Chciałem wiedzieć jeszcze jedno. - Co w takim razie z firmą? 322 - Rozwija się. Założenia były słuszne, rynek się ożywił, żyła złota. Teoretycznie należy do parafii, do Warchlaka i wdowy, ale proces trwa. W każdym razie region kwitnie. Ludzie korzystają. - Wrócicie? Leon poprawił się w fotelu. - Panie Jacku, pan sam powinien wiedzieć, że po tylu latach już się nie wraca, tylko przyjeżdża. Że w tym naszym raju nigdy nic nie wiadomo. "W życiu nic nie ma oprócz życia", pamięta pan? Dziś jest dzień, jutro jest dzień i pojutrze, według wszelkiego prawdopodobieństwa, też będzie dzień. Krok po kroku. Jak w AA. - To woła o szampana - przekornie wtrąciła Lorraine. - Tego jednego nam właśnie nie wolno. Żeby być wolnym. Świetne zdanie na pożegnanie. Wstałem i jak co dzień podziękowałem za gościnę, już ostatni raz. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Lorraine podała mi do pocałowania pachnący policzek. Wyprowadzili mnie na pokład, patrzyli jak schodzę po trapie. - Ojej, jeszcze chwileczkę! - Księżniczka zawróciła na pięcie i zniknęła w głębi jachtu. Wróciła po chwili zarumieniona od biegu i wsunęła mi w rękę małą paczuszkę zawiniętą w plastikową torbę. - Otwórz, jak już odpłyniemy - szepnęła i pocałowała mnie jeszcze raz. Cudowna kobieta. To były bardzo długie chwile, kiedy stałem na nabrzeżu i patrzyłem na oddalający się stateczek. Z początku wydawał się w ogóle nie poruszać, a potem zmniejszał się powoli, jakby nie chciał albo nie mógł wydostać się z mojego pola widzenia. Zapadał zmierzch z oczywistym o tej porze roku, nieprzyzwoicie jaskrawym zacho- 323 dem słońca. Zachmurzone niebo przypominało kłodę drzewa w palenisku: czarną i popękaną z cynobrowym labiryntem ruchomego żaru. Ocean powtarzał ten wzór i malejący jacht, teraz już ciemnoniebieski, zmierzał nieuchronnie ku miejscu, gdzie obie kłody musiały go zmiażdżyć. Tylko że tam, na horyzoncie, jaśniała seledynem i różem wąska szczelina, w której mógł się jeszcze zmieścić. W pewnej chwili w szczelinę tę wsunęło się rozżarzone słońce i jednym cienkim jak strzykawka promieniem dotknęło jachtu. Rozbłysnął momentalnie niemą, złocistą eksplozją i zniknął, a zaraz potem zniknęło i słońce. Marzenie Nerki - codzienna śmierć Wikinga. Otworzyłem paczuszkę. W torbie spał zwinięty w kłębek mój skórzany pasek od spodni. Koniec Two Rocks 1998/1999 WYPOŻYCZALNIA Nr f (U Spis treści Prolog w którym autor spotyka starych znajomych w dość niezwykłych okolicznościach ............. Część I W czeluściach piekieł Rozdział l w którym okazuje się, że czasem miłość wszeteczna wychodzi na zdrowie, a heroiczna obrona wartości wręcz przeciwnie ........................ 23 Rozdział 2 w którym poznajemy zacną kampanię ludzi wolnych i przedsiębiorczych oraz zasadę kary i miłosierdzia ....... 34 Rozdział 3 dowodzący z przykrością, że bogactwo osobowości i dobre samopoczucie sprzyjają wysokim lotom, ale nie gwarantują wcale szczęścia .......... 48 Rozdział 4 oprowadzający po pewnym ekskluzywnym klubie, którego członkostwo okazuje się dobrowolne lub przymusowe ................... 62 Rozdział 5 poświęcony w całości kobietom z ich rzadko oglądanej publicznie strony 325 oraz skutkom egzystencjalnych rozważań na temat szminki ......... 73 Rozdział 6 o wątpliwej przyjemności mówienia o sobie, syndromie piątka i zaspy oraz o pulapkach chęci i przymusu .. 87 Rozdział 7 o dalekosiężnych skutkach upojenia osiągniętego bez pomocy jednej kropli trunku, czyli o macierzyństwie i pochodzeniu nadziei ............. 102 Rozdział 8 z którego wynika, że miłość jest jednak zjawiskiem elektrycznym ..... 128 Rozdział 9 o tym, w jaki sposób restrykcje obracają się na korzyść tych, przeciw którym zostały wprowadzone, pomagając w podjęciu istotnych decyzji ......................... 141 Część II Rozkosze czyśćca Rozdział 10 Historia pewnego obrazu, -czyli o przemianie, jakiej uległ, albo raczej dokonał w sobie, Człowiek Skuteczny ............... 153 Rozdział 11 w którym okazuje się, że nawet trzeźwy umysł ma niekiedy kłopoty z odróżnieniem ucieczki od pogoni ... 163 Rozdział 12 zawierający niewątpliwie dobre rady jak żyć w ciekawych czasach, obarczone jednak ta niedogodnością, że wzajemnie się wykluczają ....... 183 Rozdział 13 w którym bohaterowie stają się częścią Ballady o Niedokończonym 326 Domu i całkiem nieźle się Z tym czują ..................... 194 Rozdział 14 w którym przynajmniej raz obraca się koło fortuny, stawki rosną, a biblijna sentencja " szukajcie, a znajdziecie " ujawnia swoją przewrotność ....... 212 Rozdział 15 o tym, jak w ogólnym rozkołysaniu i, co tu ukrywać, mdłościach, dokonują się pewne istotne dla bohaterów rozstrzygnięcia ......... 222 Część III W niebie nic nie wiadomo Rozdział 16 w którym to, co publiczne, miesza się z tym, co prywatne i odwrotnie, z czego niestety niewiele dla kogokolwiek wynika .............. 244 Rozdział 17 zawierający wybrane materiały prasowe z epoki oraz wzruszającą scenkę rodzajową ................ 262 Rozdział 18 w którym wielkie plany zapracowanego przedsiębiorcy napotykają przeszkodę w postaci nieuniknionych negocjacji o coś tak błahego jak życie ................ 281 Rozdział 19 W godzinie próby każdy jest sam .... 292 Rozdział 20 w którym dobre uczynki zostają ukarane, złe nagrodzone, a w jedynej kwestii dyskusyjnej pada argument nie do podważenia ............... 307 Epilog Pamiątka z pogrzebu Wikinga . ...... 321