16665
Szczegóły |
Tytuł |
16665 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16665 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16665 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16665 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Mikołaj Wójcik
tylko Matylda
Projekt okładki Jan Zieliński
Redakcja
Danuta Sadkowska
Korekta Joanna Pietrasik
© Copyright by Mikołaj Wójcik
ISBN 83-88790-59-5
mofci
Wydanie I, Łódź 2005
Wydawnictwo Akapit Press
Dział zamówień: tel. (0 42) 680-93-70, 681-27-48, 681-27-42
93-487 Łódź, ul. Beczkowa 30/3
Księgarnia internetowa: www.akapit-press.com.pl
e-mail: info @ akapit-press.com.pl
Druk i oprawa: OPOLGRAF SA
Gościmy dziś na naszych łamach redaktora naczelnego tygodnika „Szmaciak",
skandalistę i niestrudzonego poszukiwacza afer, pana Hieronima Czarnotę.
- Panie redaktorze, zima stulecia za nami, wszyscy mówią o odwilży, niektórzy
przewidują lokalne podtopienia czy nawet powódź, która miałaby porwać ze sobą
prezydenta, premiera i całą ekipę rządzącą. Czy to znaczy, że w naszym kraju już
niedługo będzie tak pięknie, że pana gazecie zabraknie tematów?
- O to nigdy się nie martwię. Po obu stronach sceny politycznej ciągle jest
wielu kandydatów przeznaczonych na odstrzał. Nowe rządy to świeża krew do
przelania. Nowi ludzie tylko pobudzają mój apetyt.
- Mówi się o panu, że jest pan bezwzględny. Czy zdarzyła się panu sytuacja, w
której nie opublikował pan jakiegoś materiału w obawie o los swojej redakcji?
- Nie, nigdy. Ja niczego się nie boję, a polityków to już absolutnie nie. To
oni boją się mnie.
- Wszyscy?
- Bez wyjątku.
- Nawet ci bez grzechu?
- Nie ma takich. Ale nawet ci, którzy uważają się za bezgrzesznych, boją się
mnie jak ognia lub powodzi.
- Dlaczego?
- Bo ja mam moc, by ich zniszczyć.
- Przechwałki...
- Nie, naprawdę tak jest. Boją się mnie, a ja to wykorzystuję. Jeśli ja napiszę
w swoim tygodniku, że jakiś polityk, wszystko jedno jaki, jest złodziejem, to on
mnie może potem skarżyć, może żądać sprostowań, ale ludzie już zawsze będą go
nazywać złodziejem. Bo w „Szmaciaku" napisali... Co tydzień pół miliona
czytelników bierze do ręki mój tygodnik. To wystarczająca liczba, by wzbudzać
strach.
5
- Walczy pan o lepszą Polskę?
- A gdzie tam. Sprzedaję pismo, by na tym zarabiać pieniądze. Śmieszą mnie
wszyscy, którzy udają ideowców. Ideowcy wyginęli. W powstaniu.
- Fama głosi, że jest pan niezwykle bogatym człowiekiem. To oczywiste, kiedy
się sprzedaje tak poczytny tytuł. Czy uważa się pan za człowieka szczęśliwego?
- Tak, jestem bardzo szczęśliwy. Dobrze się bawię, a przecież w życiu głównie
to się liczy.
- A jednak w sprawach rodzinnych nie wszystko układa się panu w sposób
wymarzony.
- Ach o to panu chodzi...
- Kilka lat temu o pana rozwodzie rozpisywała się prasa kolorowa, także nasz
miesięcznik poświęcił tej sprawie kilka artykułów. Teraz dziennikarze wyliczają,
ile pan stracił na rozstaniu z żoną. Pożegnał się pan z domem, niektórzy
sugerowali, że i konta ma pan wyczyszczone. Nie było innego wyjścia?
- Ależ było. Mogłem ją zastrzelić. Żartuję. Oddałem mojej żonie tyle, ile sam
chciałem.
- Czemu w ogóle doszło do rozwodu?
- O byłej pani Czarnocie mogę powiedzieć tylko to, co pan Linda o swojej
małżonce z filmu „Psy". To zła kobieta była.
- Znane osoby mają w zwyczaju promować swoje dzieci, ułatwiać im przyszłość. O
pana córce nie słyszy się zbyt wiele w mediach. Chroni pan jej prywatność?
- A gdzie tam. Po prostu nie ma się czym chwalić.
- Chyba kim...
- Niech będzie, że kim.
- Rozumiem. Na koniec chciałbym pana zapytać o hasło, którym reklamujecie
„Szmaciaka"...
- „Kopiemy leżących"?
- Tak. To dość kontrowersyjne.
- My jesteśmy kontrowersyjni. I nie udajemy dżentelmenów. Wszyscy o tym wiedzą.
I pamiętajcie: Jeden fałszywy ruch, a skopiemy wam tyłki. Więc uważajcie.
Miesięcznik „Gwiazdy w Wywiadach", nr 2, luty.
6
Rozdział 1
Matylda wybiera niebieski pokój
Pół siedząc, pół leżąc, przewieszony przez fotel niby sukienka mojej obecnie
byłej żony, ze szklanką piwa w lewej ręce i pilotem od telewizora w prawej,
czekałem na rozpoczęcie meczu. Czułem się jak ten kniaź z wiersza Waligórskiego,
co to chodził po komnatach swego zamku i rozmyślał tylko i wyłącznie o tym, jak
bardzo jest szczęśliwy. I ja byłem szczęśliwy. Miałem rozpalony kominek, lodówkę
pełną dóbr oraz świetnie zaopatrzony barek. A poza tym rozpierało mnie cudowne,
pełne błogości przeświadczenie, że właśnie dziś, na stadionie w Monachium,
piłkarze Hiszpanii historycznie dokopią przeciwnikom z Niemiec.
Malinowski siedział na sofie, drapał się za uchem i całym sobą udawał, że nie
interesuje się futbolem. Patrzyłem na niego podejrzliwie, bo wiem dobrze, że
koty to wredne i podstępne stworzenia. Niby nie patrzy w ekran, a jednak... po
kryjomu sprzyja faszystom. Wyciągnąłem nogę najdalej jak mogłem i zepchnąłem
zdrajcę z wygodnej miejscówki wprost na podłogę. Spojrzał na mnie z wyrzutem, po
czym z powrotem wdrapał się na mebel.
- W tym pokoju nie ma miejsca dla zdrajców - powiedziałem. - Albo kibicujesz
Hiszpanii, albo wynocha. Mecz jest towarzyski, ale my dopingujemy tak, jakby
chodziło o Puchar Świata.
Malinowski ziewną) przeciągle, znów podrapał się za uchem i łaskawszym nieco
wzrokiem obrzucił bohaterską ekipę Hiszpanii. Cwaniak. Dobrze wiedział, że jeśli
tego nie zrobi, naprawdę wyleci z telewizyjnego. Dlatego mimo widocznych gołym
okiem, z trudem skrywanych, prober-lińskich sympatii, chwilowo przemienił się w
wielbiciela Raula Gonzalesa i jego kolegów.
Łysy, żylasty sędzia, Włoch z pochodzenia, wziął do ust gwizdek, nabrał
powietrza i... w tej sekundzie w ciszę mojego telewizyjnego
7
wdarł się dzwonek telefonu. Niemiecki walec natarł z miażdżącą siłą na waleczne
szyki Hiszpanów, na trybunach podniósł się łoskot fanatycznych kibiców, potomków
Urlicha Von Jungingena, pod hiszpańską bramką zakotłowało się już w pierwszych
sekundach spotkania, ale ja nie mogłem w tym uczestniczyć, bo telefon wdzierał
się swym przeklętym dzwonkiem w moje ucho i przypominał całym sobą, że nie
jestem pod katalońskim Grunwaldem, lecz w mieszkaniu na warszawskiej Ochocie.
Jeszcze chwila i przestanie - myślałem pełen nienawiści do tego, kto śmiał mi
zakłócać chwile prawdziwego szczęścia.
Ale telefon nie zamierzał przestać. Owszem, zamilkł na chwilę, tylko po to, by
zaraz ryknąć ze wzmożoną siłą, pozbawiając mnie nadziei, że ten ktoś po drugiej
stronie drutu odczepi się ode mnie.
- Halo.
- Cześć, Hirek, tu Paweł.
Mój brat. Na pewno chce pożyczyć forsy, w innych sprawach nie dzwoni.
- Cześć, możesz zadzwonić później, bo mecz leci?
- Nie mogę, mam bardzo ważną sprawę.
- To wal, tylko szybko.
- Wiesz, że urodziła się nam córka, prawda? Też mi news! Ich córka ma chyba z
rok.
- Wiem.
- I wiesz... Ona niedługo skończy rok...
- Robicie urodziny? Będę na pewno, napisz mi sms kiedy, bo teraz ten mecz...
- Ale widzisz ja nie o tym, tylko przyszło nam do głowy, że może trzeba by ją
ochrzcić, bo już rok prawie zleciał, a Marysia ciągle nieochrzczona.
- O jasna cholera! - powiedziałem, kompletnie nie słuchając tego, co plecie mój
brat. Karny dla Niemców! Co za kalosz ten sędzia! Tam nie było żadnego faulu.
- Miło mi, że tak się tym przejąłeś, nawet się nie spodziewałem - Paweł chyba
myślał, że ja z powodu tego chrztu jestem taki wstrząśnięty. - Ale nie martw się
- kontynuował - już niedługo zamierzamy to załatwić, na Wielkanoc zrobimy
chrzciny jak się patrzy.
8
- Chrzciny? A tak, chrzciny. Na pewno będę.
- No, mamy nadzieję. Ja właśnie w tej sprawie, pomyśleliśmy z Bożeną, że byłbyś
dobrym kandydatem na chrzestnego.
- Hurra! - ryknąłem do słuchawki, bo głupi Szwab trafił z karnego w poprzeczkę.
- Naprawdę tak się cieszysz? Dzięki, stary! A ta głupia Bożena mówiła, że na
pewno się nie zgodzisz. Wiedziałem, że ty jesteś porządny chłop. Ja to cię
jednak świetnie znam, od razu czułem, że czekasz na tę propozycję. To ja ci już
nie przeszkadzam, podrzucę ci jutro karteczkę, na razie.
I natychmiast się wyłączył. Nawet się nie pożegnał. A ja stałem ze słuchawką w
ręce i nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Chłopaki z Hiszpanii broniły się
dzielnie, głównie faulując niemieckich najeźdźców, publika gwizdała coś po
niemiecku, łysy Włoch machał żółtymi kartkami, zupełnie jak treser, kiedy
pokazuje fokom krakersa, a ja wsłuchiwałem się tylko w krótki sygnał płynący ze
słuchawki telefonu, sam siebie pytając: Coś ty najlepszego narobił?
A narobiłem, narobiłem. Właśnie przed chwilą, bez słowa sprzeciwu, zgodziłem się
zostać ojcem chrzestnym. Wskoczę w najlepszy garnitur, kupię świecę - gromnicę i
pójdę do kościoła. Jakiś pismak z konkurencji strzeli mi w tym kościele zestaw
fotek, a wkrótce potem cała Warszawa będzie wiedzieć, że Hieronim Czarnota to
udawacz. Pluje na władze, także te kościelne, trąbi na wszystkie strony, że
nikogo się nie boi, a tymczasem, gdy nikt nie widzi, chrzci dzieci swojego brata.
Grzeczny katolik. Rety, zjedzą mnie! Odwołać, odwołać ten cały chrzest!
Hiszpanie strzelili bramkę, Niemcy cztery. Ale ja już się tym nie interesowałem.
Myślałem tylko o jednym. O moim medialnym wizerunku. I spędziłbym na tym resztę
wieczoru, gdyby się nagle nie okazało, że los szykuje dla mnie kolejne
niespodzianki. Właśnie w chwili, w której wybitny hiszpański bramkarz wyciągał
po raz piąty piłkę z własnej siatki, w wideofonie pojawiła się pucołowata, blada
twarz mojej córki Matyldy. Jednocześnie melodią z Jeziora Łabędziego ochrona
budynku zawiadomiła mnie, że mam gościa.
- Nie za późno na odwiedziny? - wytrącony z równowagi zakończoną niedawno
rozmową telefoniczną zapomniałem o konwenansach i staropolskiej gościnności.
9
- Ja też się cieszę, że cię widzę, można?
Matylda miała cięty język znamionujący wysoki stopień inteligencji. Często
wypróbowywała na mnie różne zasłyszane powiedzonka. Były chwile, w których
wydawało mi się, że ona nie za bardzo mnie lubi.
- Proszę - wpuściłem ją do środka i zamknąłem drzwi na zasuwę. Dopiero teraz
zauważyłem, że ma ze sobą plecak i gitarę w szarym futerale.
- Przenocujesz? - zapytałem, robiąc wszystko, by wypadło to zachęcająco.
Nic nie odpowiedziała. Zdjęła płaszcz i buty, spojrzała na swoje odbicie w
lustrze i zadowolona chyba z wrażenia, jakie uczyniła na sobie samej, ruszyła na
moje salony.
- Co cię sprowadza? - zagaiłem łagodnie.
- Po pierwsze, chcę się napić herbaty. A po drugie, pomieszkam tu u ciebie czas
jakiś. Cieszysz się? Wiedziałam.
- Oczywiście, że się cieszę - moje zapewnienie zabrzmiało żałośnie.
- Ale czy mama wie o twoich planach?
- Mama mnie do ciebie wysłała.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Ostatnie słowa, jakie od niej usłyszałam, to „idź do diabła".
Marny żart. Naprawdę nic śmiesznego.
- Pokłóciłyście się? Rozumiem. Już do niej dzwonię i was godzę.
- Tato!
Spojrzała na mnie błagalnie. Nie lubiłem tego. Traktowałem to jak szantaż.
Wiedziała, że na to spojrzenie nie ma siły. I czasem, owszem, dość rzadko,
patrzyła na mnie w taki sposób.
- Matylda, co się dzieje?
- Herbata, dobrze? A potem pogadamy. Maliniak ma pustą miskę!
- krzyknęła już z kuchni.
- Trochę postu wyjdzie mu tylko na zdrowie. Przecież dziś Środa Popielcowa!
- A ty skąd to wiesz? Masz swoje wtyki w kurii?
- Wie się takie rzeczy. Niedługo zostanę chrzestnym, tajemnice wiary nie są mi
obce.
10
Aż wróciła do pokoju z wrażenia. Ugryzła zielone jabłko trzymane w ręce.
- Ty? Chrzestnym? To jakaś dziennikarska prowokacja?
- Gdzie tam. Będę podawał dziecko.
- Czyje?
- Wujka Pawła.
- A po co oni chrzczą dziecko? Przecież są niewierzący.
- A ja wiem? Nie mówili dlaczego. Chcą ochrzcić i już.
- I poprosili, żebyś został ojcem? -Tak.
- I ty się zgodziłeś?!!!
O, bezczelna! Co ją tak dziwi?!
- Tak! Dlaczego nie?
- Bo ty też nie jesteś wierzący! Z trudem ukończyłeś pierwszą komunię.
- Ten dowcip ci się nie udał.
- To nie dowcip, tato. To prawda. Jeśli ktoś ci zezwoli na to, żebyś podawał
Marysię, to ja się chyba wypiszę z tej instytucji.
Była zła, a ja nie rozumiałem, z jakiego powodu. Pewnie wyczuwała, że całe te
chrzciny u Pawła to jeden wielki szwindel. Była bardzo bystra. Ja zaś w ogóle
nie miałem poczucia, że zachowuję się niestosownie. Jeśli coś mi w tej ceremonii
przeszkadzało, to obawa o nieprzewidziane konsekwencje zawodowe mojej wizyty w
kościele. Głównie zaś prawdopodobna napaść konkurencji na mój tygodnik i
ewentualna strata czytelników, to znaczy pieniędzy.
Matylda wyraźnie wstrząśnięta zasłyszaną nowiną patrzyła na mnie z potępieniem.
Mruczała pod nosem jakieś niecenzuralne wyrazy, uznając chyba, że prowadzenie
rozmowy z kimś tak niemoralnym jak ja byłoby dla niej obraźliwe. Z kubkiem
herbaty w ręce poszła szukać odpowiedniego miejsca do przenocowania.
- Wydawało mi się, że mieliśmy pogadać - postanowiłem za wszelką cenę
dowiedzieć się czegoś konkretnego o planach mojej córki.
- Zajmuję niebieski pokój - odkrzyknęła z drugiego końca mieszkania. - Nie masz
nic przeciwko?
- Mam! Tam stoi komputer!
11
- No właśnie. Dlatego ja go zajmuję. Ty masz komputer w pracy, a ja nie.
- Ty jeszcze nie pracujesz.
- No właśnie. Skoro nie mam pracy, to tym bardziej nie mam komputera w pracy.
Miałeś logikę na studiach?
- Ja nie studiowałem.
- Naprawdę? Ja też mogę? -Co?
- Nie studiować.
- Nie wiem, jak skończysz liceum, będziemy gadać o studiach. A teraz wynoś się
z niebieskiego.
Ale Matylda nie miała zamiaru się wynieść. Już rozkładała rzeczy w szafce.
- To mieszkanie ma sześć pokoi. Wszystkie tak samo wygodne. Dlaczego tak ci
zależy, by tę jedną noc spędzić akurat w niebieskim?
Przerwała rozpakowywanie rzeczy.
- Tato, ja chcę tu zostać.
Wiedziałem. Przylazła z plecakiem pełnym ubrań. Powiedziałem o tej jednej nocy,
ale nie miałem wątpliwości, co usłyszę w odpowiedzi. A taki byłem szczęśliwy
jeszcze dwie godziny temu...
- Opowiedz, co się stało. Mama? -Tak.
- Wyrzuciła?
- Nie. Przeciwnie. Za wszelką cenę starała się mnie zatrzymać.
- To dlaczego ta przeprowadzka?
- Posłuchaj, to było tak. Tydzień temu przyniosłam do domu królika. Śliczny był,
szaro-beżowy. I mama kazała mi go usunąć. Nie zgodziła się na niego. Powiedziała,
że to same kłopoty. Prosiłam, obiecywałam, że będę o niego dbać, że będę mu
sprzątać, że... Nic z tego. Nie i już!
- I przez głupiego królika uciekasz z domu?!
- Tato, czy ja wyglądam na taką idiotkę? -Nie.
- To łaskawie daj mi skończyć. Minęło kilka dni i oto mama przyprowadza swojego
gościa. No to ja też zaprotestowałam. Mnie nie wolno, a jej wolno? To nie fair.
- A co to za gość?
- Zenon.
- Zenon? Pokiwała głową.
- Ale co to takiego? Ten Zenon.
- Facet!
- Tak bez zapowiedzi? To jest Zenon, od dziś śpi w mojej sypialni?
- No, tak naprawdę to trochę inaczej to wyglądało. Mama mówiła mi, że z kimś
się spotyka i że ma plany. Ale zawsze, kiedy zaczynałyśmy na ten temat rozmawiać,
słyszała ode mnie mniej więcej to, co ty, kiedy opowiedziałeś o tym nieszczęsnym
chrzcie. No to trochę się bała wychylać z tym swoim Zenonem. Ale jak się w końcu
zdecydowali, to mnie powiadomili. A ja im wygarnęłam i przyjechałam do ciebie.
Sytuacja jest zła, ale nie beznadziejna - pomyślałem sobie cicho, głośno zaś
pożałowałem jej smutnego losu i obiecałem, że zajmę się tą sprawą.
- Musi być jakieś wyjście z sytuacji. Dzwonię do mamy i zobaczymy, co da się
zrobić.
Wziąłem telefon do ręki, wystukałem numer.
- Halo - usłyszałem i natychmiast się rozłączyłem.
- Coś tak zbladł? - moja czternastoletnia córka nie ma za grosz szacunku dla
siwych włosów ojca.
- Ten facet...
- Podniósł słuchawkę? Zadomowił się widać.
- Nie o to chodzi. To był Zzzenek.
- Zzzenek? -No.
- Nie mówi się no. Nie skończyłeś studiów, ale to nie znaczy, że możesz mówić
no. Zzzenek to zdrobniała forma imienia Zenon. Tylko nieco zniekształcona.
- Ty się, mała, nie wymądrzaj. Tylko pozornie Zenek to to samo, co Zenon. Ale
uwierz mi, tak nie jest. Zenek to nie Zenon.
- A kto?
- Zenek to ktoś... Ktoś bardzo ważny. Nie mogę tam teraz zadzwonić. Nie ma rady,
na razie zostajesz u mnie.
13
Rozdział 2
Spowiedź na żądanie. Prosimy nacisnąć przycisk
Z samego rana, zgodnie z wczorajszą zapowiedzią, przylazł mój braciszek. Na
powitanie obrzucił mnie pełnym miłości spojrzeniem, prawie mnie ucałował, potem
zaś trzymając moją dłoń w swojej i potrząsając nią zamaszyście, wygłosił
kwiecistą mowę, pełną zapewnień o dozgonnej wdzięczności oraz o gotowości do
rewanżu, gdyby los obdarzył mnie kolejnym dzieckiem.
Czułem się, jakby ktoś wylał na mnie wiadro wazeliny. Kusiło mnie okropnie, żeby
mu powiedzieć, że zmieniłem zdanie. I zrobiłbym to, naprawdę byłem tego bliski.
Ale w ostatniej chwili przypomniałem sobie moją przemądrzałą córkę i jej święte
oburzenie z powodu moich planów. Doszedłem do wniosku, że skoro mam wybór, wolę
zrobić na złość Matyldzie, a nie Pawłowi. Podziękowałem więc bratu, równie
nieszczerze jak on, za zaszczyt, który mnie spotkał, i obiecałem, że zrobię
wszystko, by jego córce nigdy niczego nie zabrakło. Paweł natychmiast skorzystał
z okazji i zapytał, czy nie mógłbym pożyczyć mu stówki na zakup bucików dla
mojej przyszłej chrześnicy. Miał fantastyczny dar wychwytywania tego, co
najważniejsze w moich słowach, dzięki czemu jego prośby o pożyczkę zawsze były
jak najbardziej a propos. Dałem mu te sto złotych, niech tam. I dwieście bym mu
dał. W końcu dzięki niemu będę miał możliwość popatrzeć jeszcze raz w pełne
zgorszenia oblicze córki. Zachichotałem mściwie na myśl o tym, a Paweł uznał
chyba mój chichot za śmiech radości. Stwierdził, że skoro tak się cieszę, to i
on się cieszy moim szczęściem, co mówiąc, wręczył mi małą białą karteczkę.
- A to? - zapytałem, rzucając papier na regał.
- To? To karteczka.
- A, karteczka, może być. A jaka karteczka?
14
- Przepraszam, ale ja już muszę iść, tam jest wszystko napisane, przeczytasz
sobie.
Wskazał dłonią na regał, po czym szybko skierował się do wyjścia. Bardzo szybko
nawet. Zbyt szybko!
- Nie możesz mi powiedzieć? Nie chce mi się tego czytać. Paweł dotarł do drzwi,
otworzył je i dopiero z tej bezpiecznej pozycji
zaryzykował:
- To karteczka do spowiedzi.
To mówiąc, zamknął drzwi za sobą.
Wiedział, co robi. Przypuszczam, że na schodach przeskakiwał po trzy stopnie
naraz, w obawie, że go dogonię i odwołam swoją zgodę. Słusznie się obawiał.
Miałem zamiar wybiec za nim i powiedzieć, co myślę o tym wszystkim, ale kiedy
ruszyłem w pogoń, wpadłem na Maliniaka, który jak zwykle pętał się pod nogami.
Zanim się wyplątałem z kota, zanim dobiegłem do drzwi wejściowych, Paweł zdołał
umknąć. Wystukałem numer jego komórki, ale oczywiście nie uzyskałem połączenia.
Zły na siebie, na brata, na Matyldę i w ogóle na cały świat, ostrze swojej
zemsty skierowałem na kota, dając mu na śniadanie tuńczyka, którego nie cierpiał,
a potem, usatysfakcjonowany jego miną, zacząłem się szykować do pracy. Przy
goleniu śpiewałem na cały głos: „O, Ela, straciłaś przyjaciela", przez co
zaciąłem się fatalnie na wysokości grdyki. Z poderżniętym gardłem wybiegłem z
łazienki w poszukiwaniu środków opatrunkowych, tu zaś natknąłem się na panią
Zosię, pomoc domową, która zawsze pojawiała się w moim mieszkaniu w najmniej
spodziewanym momencie. Oboje krzyknęliśmy ze strachu, ja, dlatego że jeszcze
pięć minut temu byłem w domu sam, ona zaś na widok mojej czerwonej szyi. Na
szczęście szybko opanowaliśmy nerwy, dzięki czemu nie wykrwawiłem się na śmierć.
Pani Zosia, miła starsza kobieta, prawdopodobnie jedyna na świecie osoba, która
nie życzyła mi, bym pożegnał się z tym światem jak najszybciej, znała moje
mieszkanie lepiej niż ja sam. W kilka chwil znalazła wszystko, czego
potrzebowała, oczyściła ranę, oblała ją spirytusem, za co miałem ochotę ja
udusić, po czym zatamowała krwawienie i przykleiła plasterek.
- Znudziło się panu życie? - zapytała.
- Tak. Właśnie się dowiedziałem, że muszę iść do spowiedzi. Doszedłem do
wniosku, że z dwojga złego lepsza śmierć.
15
- Do spowiedzi, pan?
- Niestety.
- Niestety? Powinien pan powiedzieć: Dzięki Bogu!
- A za co tu dziękować? Będę musiał pójść do kościoła i zwierzyć się jakiemuś
obcemu facetowi z pikantnych szczegółów mojego życia.
- E tam. Gazety wszystko już o panu napisały. Żadnych rewelacji się człowiek
nie dowie. A taka spowiedź... kto wie, co może przynieść?
- Co takiego?
- Nie wiem, jakiś cud może.
- Tylko nie to! Bardzo proszę! Chciałaby pani, żebym stał się takim nawróconym
nudziarzem? I żebym zamienił swoje pismo w organ prasowy Żywego Różańca?
- Tak. Bardzo bym chciała. I nie wiem, po co pan tam idzie, ale jestem
przekonana, że to nie przypadek.
- Nudziarstwo!
- O, nie, nie. Zło jest nudne, a nie dobro. Niech pan zresztą spojrzy na swoją
córkę. Wszystko można powiedzieć o Matyldzie, tylko nie to, że jest nudna.
- A ona jest pobożna?
Pani Zosia spojrzała na mnie z potępieniem.
- Co pan w ogóle o niej wie?
- Niewiele. Ale to się zmieni, zapewniam panią. Trochę nie z mojej woli, ale
się zmieni.
I opowiedziałem jej o zdarzeniach poprzedniego wieczora.
- To bardzo dobrze - skomentowała moją opowieść pani Zosia. - Ten Zenek to
jakiś podejrzany typ, skoro się pan tak go boi. Ale wiem jedno. Dobrze się stało,
że ona trafiła do pana. Nie dla niej dobrze. Dla pana!
To powiedziawszy, ruszyła do swoich zajęć. Chciałem zawołać za nią, że nie ma
racji, bo ja nie boję się ani Zenka, ani nikogo innego. W porę przypomniałem
sobie jednak, że nie jestem w pracy. Nic więc nie powiedziałem, tylko wróciłem
do łazienki. Przy goleniu już nie śpiewałem, nuciłem tylko tę samą, co
poprzednio, piosenkę. Nie powiem, żeby przekonało mnie gadanie pani Zosi. Ale
uspokoiłem się, przestałem być zły na los. Nie tęskniło mi się nigdy za rolą
ojca, nie odczuwałem specjalnej więzi z Matyldą. Skoro jednak tak się ułożyło,
to może
16
z czasem znajdę w tym jakiś sens. No, ale ta spowiedź... To była bardzo
kłopotliwa sprawa. Może by się tak wykręcić? Tylko jak?
- Pani Zosiu - ubrany w płaszcz, gotowy do wyjścia, postanowiłem zastosować tę
samą taktykę, co mój brat. - Mam taki pomysł, może poszłaby pani za mnie do
spowiedzi z tą karteczką?
Spojrzała na mnie bezbrzeżnie zdziwiona, a potem zaczęła się strasznie śmiać.
- Nie wiedziałem, że jestem aż taki zabawny - przerwałem ten wybuch radości. -
Może mi pani wytłumaczyć, czemu pani tak wesoło?
- Nie mogę. Jeśli pan sam nie zrozumie, to ja nie dam rady tego wyjaśnić. Niech
pan spróbuje zapytać Matyldę. Ciekawe, jak się zachowa. Pan nie wie, o co prosi.
Naprawdę.
Nie miałem pojęcia, o co jej chodziło. W końcu ona i tak chodzi czasem do
spowiedzi. To nie może przy okazji poprosić księdza o podpis? Zupełnie nie
rozumiałem jej oporów. Trudno - pomyślałem. - Nie, to nie.
Przyjechałem do redakcji, ale całkiem nie mogłem wziąć się do pracy.
Przeglądałem gazety, czytałem wiadomości w Internecie i piłem kawę za kawą. Tak
naprawdę jedyne, co mnie zajmowało, to biały kawałek papieru leżący w jednej z
przegródek portfela. Strasznie się nim denerwowałem. Po co mi to wszystko? -
myślałem ze złością. - Przecież jeszcze można to odwołać, do Wielkanocy ponad
miesiąc. A Paweł z łatwością znajdzie kogoś bardziej odpowiedniego. Przecież ta
wycieczka do kościoła to będzie kompromitacja. Bardzo mnie korciło, by dać sobie
z tym spokój. Ale jednocześnie moje drugie ja, wcale nie lepsze, tylko może
bardziej zawadiackie, bardziej zwariowane, namawiało mnie usilnie do czegoś
całkiem odwrotnego. Mówiło do mnie: A właściwie dlaczego masz tam nie pójść? Co
ci zależy? Spróbuj. Ciekawa przygoda przed tobą. Pójdziesz do księdza i pogadasz.
Dostaniesz podpis, to dobrze, nie dostaniesz, to trudno, sam się podpiszesz na
karteczce. I jeszcze może jakiś felietonik z tego powstanie...
W końcu zrobił mi się taki mętlik w głowie, że postanowiłem natychmiast przerwać
bezproduktywne, wewnętrzne dyskusje. Poszedłem na spacer.
Padał deszcz, na ulicach pełno było błota, którym przejeżdżające samochody
strzelały w przechodniów. Spod brudnego, topniejącego śniegu
powoli wyłazi
one na zimę, niezebrane śmieci, liście i inne
17
dowody kiepskiej pracy służb miejskich. Ot, przedwiośnie w Warszawie. Ludzie
skryci pod parasolami śpieszyli w swoich sprawach, szaro było i nieprzyjemnie.
Redakcja „Szmaciaka" mieści się tuż przy Starym Mieście, w okolicy pełnej
knajpek i... kościołów. „Na piwo czy do spowiedzi, na piwo czy do spowiedzi?" -
walka między zachowawczym i radykalnym „Ja" rozgorzała na nowo.
- Cholera - zakląłem szeptem. - Co ja mam robić? Nie myśląc wiele, wyjąłem z
kieszeni telefon.
- Cześć, Matylda, jesteś już w domu?
- Nie, będę za pół godziny - moja córka nie zlitowała się nade mną i
natychmiast skontrowała mnie swoim ulubionym żartem. Bo przecież dzwoniłem na
telefon stacjonarny.
- Córeczko, kto cię uczył takiego cynizmu? Wiem, że jesteś w domu, to było
pytanie retoryczne. Co w szkole?
- Rany, tato, ale fajnie.
- Co fajnie?
- Że dzwonisz do mnie i pytasz o takie rzeczy. To jest strasznie miłe uczucie.
Zachowujesz się zupełnie, jakbyś był moim ojcem.
Głupio mi się zrobiło. To miał być tylko wstęp do pytania o spowiedź. A ona
zaraz taki entuzjazm.
- Bo ja jestem twoim ojcem. A dzwonię w interesach. Pani Zosia jeszcze jest?
- Aleś mnie zgasił. Jest.
- To zawołaj ją i zastanówcie się obie nad tym, czy powinienem pójść do
spowiedzi. Tylko szybko, bo pada.
Nastąpiła chwila ciszy, może minuta, może dwie.
- Idź - usłyszałem wreszcie.
Poczułem ulgę. Oto decyzja! Idę do kościoła. Niech się dzieje, co chce. Ruszyłem
w kierunku barbakanu na spotkanie z nieznanym. Przez chwilę zrobiło mi się
bardzo lekko na duszy. Dlaczego? Po prostu przyszło mi do głowy, że oto na tym
złym świecie są aż dwie osoby, które głosowałyby przeciw, gdyby nagle
postanowiono strącić mnie ze skały. Zdziwiony sam sobą, z wielkim animuszem
wszedłem do pustego kościoła. Przyklęknąłem na jedno kolano, przeżegnałem się i
nagle poczułem, że... chwilowo skończyła mi się inwencja. Rozejrzałem się wokół.
Gdzie by tu mógł być ksiądz? A! W konfesjonale.
18
Trzeba się przejść i sprawdzić. Szedłem więc i zaglądałem za kratki w
poszukiwaniu żywych istot. Nikogo jednak nie znalazłem. No, to jestem
zawiedziony. Skoro już zrobiłem Panu Bogu tę uprzejmość, to chyba ja także
mogłem liczyć na coś podobnego, prawda? A tu takie rozczarowanie. Okazało się
jednak, że nie zostałem potraktowany aż tak lekceważąco, jak to podejrzewałem.
Na samym końcu wycieczki szlakiem kościelnych konfesjonałów, znalazłem dziwną
informację wypisaną flamastrem na małej tabliczce: „Spowiedź na żądanie. Prosimy
nacisnąć przycisk". A obok wywieszki przycisk. Nacisnę i ksiądz przyjdzie. Nie
nacisnę - nie przyjdzie. To znaczy, że jeszcze masz chwilę na przemyślenie. -
„Ja" zachowawcze postanowiło spróbować po raz ostatni.
Ale już nie uzyskało większości, wystarczającej do odwrócenia losów głosowania.
Wyciągnąłem kciuk i przytrzymałem go przez chwilę nad guzikiem. A potem
wcisnąłem.
Gdzieś w drugim końcu kościoła zrobił się ruch, trzasnęły drzwi, usłyszałem
kroki. Wysoki, siwy ksiądz, w białym zakonnym habicie, szedł przez kościół w
moją stronę. Podszedł do konfesjonału i zamknął za sobą drewniane drzwiczki.
I co teraz? - zapytałem sam siebie. - Mam uklęknąć? Chyba się jednak
pośpieszyłem z tym spacerem do kościoła. Trzeba się było najpierw przygotować,
zwłaszcza od strony techniki spowiadania.
Zajrzałem przez kratki.
- Przepraszam, potrzebny mi podpis na karteczce - zagaiłem, by zyskać na czasie.
- Bardzo proszę - wyciągnął długopis zza pazuchy, machnął zamaszysty podpis i
natychmiast zwrócił dokument. Teraz czekał chyba, aż w końcu zacznę się
spowiadać.
Pot skropił mi czoło. Idiotyczna sytuacja. Co się teraz robi? A może by tak...
Autograf już dostałem... Przecież nie będzie mnie gonił...
- Wie ksiądz, ja mam się wyspowiadać, ale nie bardzo wiem jak. Spojrzał na mnie
zdziwiony. Wstał i wylazł z kabiny.
- Chodźmy - rzekł krótko i ruszył w kierunku pomieszczeń, z których kilka minut
wcześniej był się wyłonił.
Podreptałem za nim, stukając obcasami o posadzkę, aż echo szło po pustej
świątyni.
19
?
Zaprowadził mnie do małej salki, w której stały dwa krzesła i stół. Ponure to
miejsce przypominało mi pokój śledczy z filmu „Przesłuchanie".
- Czarnota - przedstawiłem się, wyciągając rękę. Zakonnik uśmiechnął się.
- Spowiedzi dokonuje się anonimowo. Nie muszę znać pana personaliów. Ojciec
wysoki - to powiedziawszy, uścisnął mi prawicę.
Zna mojego ojca! - pomyślałem zdziwiony.
- Mojego wzrostu mniej więcej - odpowiedziałem ostrożnie, nie mając pojęcia, o
co mu chodzi.
Znów się uśmiechnął.
- Nie chodziło mi o pańskiego ojca. Ja się tylko przedstawiłem. Wysoki! Tak się
nazywam.
- Ojej - moje zmieszanie było całkiem szczere i nie wynikało bynajmniej z gafy,
którą strzeliłem. Po prostu nazwisko Wysoki było mi bardzo dobrze znane. Aż za
dobrze. Występowało w mojej gazecie mniej więcej raz na miesiąc i naprawdę nie
pamiętam, bym kiedykolwiek napisał o tym księdzu choć jedno dobre słowo. Ojciec
Wysoki, dominikanin, ultrakatolik, najbardziej radykalny duchowny, jakiego świat
widział. Strasznie cięty na lewaków. Inteligentny i okropnie surowy. Redaktorzy
„Szmaciaka" nazywali go „skorpion" i było w tym pseudonimie dużo strachu przed
jego ukąszeniami. Takim jak my bezbożnikom, wydawał się bardzo niebezpieczny.
Już wiedziałem, dlaczego tak się do mnie uśmiechał. Ja go nie poznałem, ale on
mnie...
- No dobrze, proszę zaczynać. Lista pewnie będzie długa, więc musimy się
sprężać, żebyśmy skończyli do kolacji.
- Skąd ksiądz wie, że lista jest aż tak długa?
- Drogi panie. Za samo nazwisko ma pan pięćdziesiąt zdrowasiek pokuty.
- Podpisał mi ksiądz kartkę, mógłbym uciec, ale nie uciekłem. Niech mi ksiądz
pomoże.
Milczał przez chwilę.
- Dobrze - powiedział wreszcie. - W imię Ojca...
- I Syna i tak dalej.
- Nie ma „i tak dalej". Od początku.
20
Już nie było ucieczki. Zaczęła się lekcja spowiadania, jak przed pierwszą
komunią.
- Ostatni raz byłem u spowiedzi...
- Ostatni raz byłem u spowiedzi - powtórzyłem automatycznie i zatrzymałem się w
tym samym miejscu.
- No, tydzień, dwa tygodnie temu - zażartował.
- Trzydzieści lat temu - wypaliłem desperacko.
- Wow - wyrwało mu się, za co natychmiast mnie przeprosił. - Obraziłem Pana
Boga następującymi grzechami...
- Obraziłem Pana Boga następującymi grzechami.
Zapadła długa jak wieczność chwila krępującej ciszy. Powinienem był ją przerwać
i zacząć wreszcie tę cholerną spowiedź, ale ciągle milczałem jak grób. Trwało to
nieskończenie długo. A on czekał niestrudzony. Wiedział, jak mi ta cisza dzwoni
w uszach. Podczas gdy ja umierałem, on sam wyglądał świeżuteńko. Prawdziwy
skorpion. W końcu chyba doszedł do wniosku, że wystarczy mi już tych tortur.
- Nie przywiodła tu pana potrzeba wyspowiadania się, tylko potrzeba podpisania
karteczki. I mimo że bohatersko został pan tutaj, kiedy się panu przedstawiłem,
teraz to ja pana proszę, żeby już pan sobie poszedł.
- Jak to?
- No tak. Wypełnił pan obowiązek. Był pan u spowiedzi. Nie dostał pan wprawdzie
rozgrzeszenia, więc niech się pan nie pcha do komunii, ale spowiedź się odbyła.
- Przecież nie wyznałem grzechów.
- Przecież pan nie ma grzechów.
Skąd wiedział?! Musiałem przyznać, że mi zaimponował. W kwestii grzechów był
specjalistą. Ja rzeczywiście uważałem, że nie mam się z czego spowiadać. I
dlatego milczałem, bo żadne przewinienie nie przychodziło mi do głowy.
Wytarłem chusteczką spocone czoło.
- Dziękuję - powiedziałem.
- Za co?
- Za to, że nie przetrzymał mnie ksiądz do kolacji. Zdaje się, że ta cisza
przeszkadzała tylko jednemu z nas.
- Cisza jest trudna do wytrzymania. Można ją jednak polubić.
21
Wskazał mi ręką drzwi.
- A pokuta? - zapytałem. Zastanowił się chwilę.
- Ma pan rację, jest spowiedź, powinna być i pokuta. Tylko czym by tu pana
przygwoździć... Niech pan znajdzie w Piśmie Świętym... Ma pan Pismo Święte?
- Tak - skłamałem.
- To niech pan zajrzy do Ewangelii i znajdzie opowiadanie o Za-cheuszu. I niech
pan je sobie przeczyta, dobrze?
Kiwnąłem głową na znak, że się zgadzam.
- Będzie pan chrzestnym? - zapytał.
- Tak. Brat mnie poprosił.
- Nie musi się pan usprawiedliwiać, to sprawa pańskiego sumienia.
- Dla mnie to tylko formalność. Tradycyjna ceremonia. To nie obciąża mojego
sumienia.
Popatrzył na mnie. Widziałem, że go korci, by mi coś powiedzieć. Zastanawiał się
tylko, czy warto otwierać usta. Postanowiłem nie czekać, aż znokautuje mnie
jakąś straszliwą puentą, i zacząłem wolnym krokiem przesuwać się w stronę drzwi.
Ale wtedy on właśnie się zdecydował.
- Czy pan wie, co się ślubuje podczas tej uroczystości?
- Nie wiem.
- To niech się pan dowie. Zapewniam pana, że to nie jest formalność. Może pan
to potraktować jak drugą część pokuty. I jeśli ma pan choć trochę
odpowiedzialności za to, co pan mówi, niech się pan zastanowi, czy da pan radę
sprostać tym przyrzeczeniom.
22
Rozdział 3
PKS-em do Grójca
Po tym wyczerpującym spotkaniu nie pojawiłem się już w redakcji. Zadzwoniłem po
kierowcę i kazałem mu jechać bez zatrzymywania się aż do skończenia benzyny.
- Jedź, Grzesiu, i się nie zatrzymuj. Muszę się zastanowić nad jedną sprawą,
więc się nie odzywaj. Nie mów mi o swojej dziewczynie i jej koleżankach. I nie
pytaj mnie, czy masz się żenić, czy nie. Tylko jedź.
Grześ, mój kierowca i ochroniarz, człowiek o żelaznych mięśniach i usposobieniu
anioła, był największym gadułą, jakiego znałem. Gdyby mu pozwolić, mówiłby bez
przerwy. Nawet lubiłem tę jego straszną wadę. Najzabawniejsze zaś było to, że
odzywał się do mnie, jakbym był jego ojcem lub starszym bratem. Całkiem
brakowało mu poczucia dystansu wobec szefa. Tylko u niego to znosiłem.
Dziennikarza za taką poufałość wywaliłbym na zbity pysk. A jemu pozwalałem. Był
dostatecznie bystry, by zauważyć, że traktuję go trochę inaczej niż pozostałych
pracowników. Ale nigdy na tej bliskości między nami nie starał się niczego
wygrać. Może cenił ją sobie, a może rozumiał po prostu, że skończyłoby się to
dla niego zmianą miejsca pracy.
- Oczywiście, będę milczał jak grób, ale najpierw wolałbym poznać kierunek, w
którym będziemy jechać.
- Po prostu jedź.
- Dobrze, jadę. Pojedziemy na południe, co pan na to?
- Może być na południe.
- A konkretnie na południowy wschód.
- Niech będzie, masz w tej kwestii wolną rękę.
- To przejedziemy przy okazji pod oknami Anki, dobra? Sprawdziłbym, czy jest w
domu, bo mówiła, że na pewno jej nie będzie. Ale ja bym jej do końca nie wierzył,
a pan?
23
- A ja bym ci uciął język, ale nie wiem, czy to by powstrzymało ten słowotok.
Zamknij się i jedź.
- OK. Jak grób. W Wilanowską, a potem w Puławską, może być?
- Może.
- To jedziemy. Nie dziwię się panu, że pan zwiewa z tej roboty. Nuuuuudy. Ja
bym tak nie umiał. Puławską aż do Piaseczna, dobrze?
- Jeszcze słowo, a zabiję cię. Przysięgam, że mam pozwolenie na broń i że mam
broń.
- No to mech mi pan powie, o czym pan tak myśH, może obaj szybciej znajdziemy
rozwiązanie. Bo inaczej ja znowu panu przerwę i pan będzie mnie musiał sprzątnąć,
żeby nie stracić autorytetu w moich oczach.
- Naprawdę chcesz wiedzieć?
- Nie. Chciałem tylko być uprzejmy. No dobra, żartowałem. O czym pan tak myśli?
Albo nie. Zróbmy inaczej. Spróbuję zgadnąć, dobrze? Co by to mogło być... Znów
ma pan proces o zniesławienie.
- Oczywiście, że mam. Ciągle się ktoś na mnie obraża i ciągają mnie po sądach,
jakbym był jakimś wampirem z Gliwic. Ale ja już się tym nie przejmuję. Zgaduj
dalej, bo to nie to.
- Ha! Kobitka! Strzał w dziesiątkę? Mężatka, której nie chce pan rozbić rodziny,
albo stara panna, która ciągnie pana do ołtarza. Jedno z dwojga.
- To zupełnie nie to. Pomyłka całkowita. Zastanowił się przez chwilę.
- Wiem. Matylda.
- Co Matylda?
- Kłopoty.
- Ciepło.
- Choroba.
- Zimno.
- A to dziwne, widziałem ją raz w szpitalu.
- Ją?
- Tak.
- W jakim szpitalu?
- Nie w szpitalu, w klinice.
- O matko, w jakiej klinice? Nie możesz trochę rozwinąć? Coś się nagle taki
lapidarny zrobił? O Ance możesz godzinami.
24
- Matyldę spotkałem w klinice Eskulap.
- W tej prywatnej? -Tak.
- I co tam robiła?
- Badania.
- Nie wiesz jakie?
- Nie wiem, ale pan pewnie wie.
No to mi dokopał. Nieświadomie zresztą. Nic nie wiedziałem o tej smarkuli.
Postanowiłem zmienić temat.
- Powiedz mi, Grzesiu, masz chrześniaka?
- Nie mam.
- A może wiesz, co ludzie ślubują w kościele, podczas ceremonii?
- Wiem.
- No. Nareszcie coś mądrego powiesz.
- Dziwię się, że pan tego nie wie. Moja Anka przepytuje mnie z tego raz na
miesiąc.
- To gadaj.
- Miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci,
tak mi dopomóż...
- Zwariowałeś? To w czasie ślubu. A mnie chodzi o chrzest. O to, co się ślubuje
w czasie chrztu.
- A! W czasie chrztu... To nie wiem.
- Nie byłeś na chrzcie nigdy?
- No, byłem na swoim, ale słabo pamiętam. A potem to byłem ze dwa razy, ale
jakoś mi wyleciało z głowy. Mogę popytać. W redakcji na pewno ktoś będzie
wiedział.
No tak. Trzeba to było przewidzieć.
- Nie, dziękuję - znów musiałem wycofywać się z tematu. - Mam chyba książkę na
ten temat, przy okazji sobie poczytam. To zresztą nieważne.
Popatrzył na mnie jak nauczyciel na próbującego ściągać ucznia.
- Nie oszuka mnie pan. Dla pana to jakaś strasznie istotna sprawa. Nietrudno
zgadnąć, kiedy się na pana patrzy. Ale ma pan szczęście. Ja nie jestem wścibski.
Mogę udawać, że panu wierzę. Choć kiepsko się pan maskuje.
25
Jechaliśmy chwilę w ciszy i nagle, bez żadnego ostrzeżenia, na środku Puławskiej
Grześ z całej siły nacisnął na hamulec. Samochód z piskiem opon zahamował, na
szczęście nikt za nami nie jechał i nagły manewr mojego ochroniarza nie
spowodował żadnej kolizji.
A Grześ włączył światła awaryjne, po czym zwrócił na mnie swe łagodne oblicze,
wyrażające w tej chwili całkowite zdumienie.
- Ona ma czternaście lat - powiedział zduszonym głosem. Patrzyłem na niego
zbaraniały.
- Kto ma, Grzesiu, czternaście lat?
- Ma-Matylda - wyjąkał.
- Ma czternaście. I co z tego? To jest powód, żeby tak hamować?
- Chodzi mi o to, że ona jest jeszcze bardzo młoda. Prawie dziecko. Zawiesił na
moment głos, a potem całkiem niespodziewanie włączył
silnik i ruszył jakby nigdy nic.
- Za młoda, za młoda - mruczał pod nosem.
O matko, a temu co się stało? Sfiksował czy co? Zacząłem przemawiać do niego
łagodnie i stanowczo zarazem. Wydawało mi się, że z szaleńcami właśnie tak
trzeba postępować.
- Może ty się, Grzesiu, powinieneś przebadać, co? Czy zauważyłeś, że dość błahe
sprawy wytrącają cię z równowagi? To trochę niebezpieczne.
Ale on już nic nie mówił. Milcząc, popatrywał na mnie co jakiś czas z sympatią i
jakby ze współczuciem. Przez chwilę zastanawiałem się nad tym dziwnym wybuchem,
a potem, wykorzystując fakt, że Grzesiowi odebrało mowę, na powrót pogrążyłem
się w myślach. Niewątpliwie coś się w moim życiu zmieniło. W ciągu dwóch dni
runął cały mój spokojny, bezpieczny świat. Podstawowe pytanie, które mi się
nasuwało, dotyczyło moich postanowień w tej sprawie. Mogłem dość łatwo wrócić do
poprzedniego stanu. Sąd w czasie rozwodu przekazał opiekę nad Matyldą mojej
żonie. Wystarczy, że odeślę córkę do matki na Saską Kępę. Tylko, czy ja tego
chcę? W tym sęk, że wcale mi na tym nie zależało. Równie łatwo mogę sobie
poradzić z moim drugim problemem. Wystarczy, że wykonam jeden telefon do Pawła,
który wprawdzie się obrazi, ale na krótko. A potem zostaje mi tylko sięgnąć do
kieszeni i wywalić na śmietnik karteczkę od księdza Wysokiego. I koniec. Nie ma
sprawy. Dalej mogę zarabiać swoje miliony, oglądać wieczorami telewizję i nie
myśleć
26
zbyt wiele o tym, o czym nie muszę. Ale także na to wcale nie miałem ochoty.
Powoli docierała do mnie myśl, której nigdy bym się nie spodziewał. Łatwo jest
udawać twardziela wobec podwładnych, grać przed opinią publiczną rolę
skandalisty i wmawiać wszystkim, że nie ma dla mnie żadnych świętości. Ale co
zrobić, kiedy sam przed sobą zmuszony jestem przyznać, że to tylko poza? Bo tak
naprawdę, to ja nie jestem aż taki groźny. Nagle ta maska zaczęła mnie uwierać,
nagle nabrałem ochoty, by ją zerwać, by pokazać swoją prawdziwą, normalną twarz.
Teraz wydawałem się sobie samemu śmieszny. Tyran, który chciałby, żeby go jednak
trochę kochali. Jestem jak władza ludowa - śmiałem się sam z siebie. Ale
przyznać musiałem, że dobrze mi było, kiedy zapytałem moją córkę, jak jej minął
dzień. Przecież pierwszy raz w życiu zadałem jej takie pytanie.
Nie wiem, jak długo przebywałem w świecie swoich wewnętrznych rozważań. Musiało
to trochę trwać. Wróciłem do rzeczywistości, kiedy zorientowałem się, że od
pewnego czasu nie jedziemy.
- Co się dzieje?
- Stoimy - Grześ miał na twarzy ciągle ten sam dziwny półuśmiech, jakby
niespodziewanie się we mnie zakochał.
- Ale ja ci kazałem jechać aż do skończenia benzyny.
- To już - powiedział beztrosko.
- Co już?
- Już. Benzyna się skończyła.
- Nie żartuj.
- Nie żartuję, przysięgam, że w baku jest tylko echo.
- No teraz, to już naprawdę cię zastrzelę. A w najlepszym wypadku wylecisz z
roboty.
- Panie Hirku - Grześ bezczelnie się spoufalił - kazał mi pan jechać aż do
skończenia benzyny. Chciałem nawet zapytać, czy mogę najpierw zatankować, ale
pan mi nie dał dojść do głosu. Kilka razy zbierałem się, by omówić tę kwestię,
ale pan mi zabronił. No to wykonałem pana polecenie.
Chyba ze mnie drwił. A może naprawdę mu odbiło, kiedy sobie uświadomił, że
Matylda ma czternaście lat.
- Grzesiu - przemówiłem łagodnie - ty nie jesteś głupi, prawda? Nawet maturę
zrobiłeś zaocznie.
27
- Wieczorowo - sprostował.
- No właśnie, wieczorowo. Nie jesteś głupi. I jak dotąd nie zawiodłem się nigdy
na twoim intelekcie. Kiedyś złapałeś złodzieja w supermarkecie, prawda? Bo
chciał mi ukraść portfel. Świetnie się wtedy spisałeś. Nawet niczego mu nie
złamałeś. A kiedy nie było biletów na samolot do Wrocławia, poderwałeś panią
kasjerkę i polecieliśmy nieprzepisowo i nadprogramowo. Te przykłady dowodzą, że
wywiązujesz się ze swoich zadań wzorowo. W związku z tym mam do ciebie jedno
osobiste pytanie. Co ci odbiło?
Ale miał facet ubaw. Widziałem to w jego oczach. Zaryzykował posadę, by mieć
choć raz w życiu trochę zabawy. Zaimponowała mi taka postawa.
- Gdzie jesteśmy?
- Pod Grójcem.
- I co teraz?
- Mam kilka pomysłów na plan awaryjny.
- No proszę, jakiś ty przebiegły. Czekam na propozycje.
- Najłatwiej będzie dojść do stacji benzynowej, zatankować do kanistra, wrócić,
wlać do baku i uruchomionym samochodem jechać do domu, tankując po drodze do
pełna.
- To ile masz do przejścia? Daleko do najbliższej stacji?
- Szefie, nie mogę pana zostawić samego przy drodze. Jeszcze pana kto napadnie.
Powinien pan iść ze mną.
Najpierw miałem ochotę go zdzielić. Ale potem pomyślałem sobie: A co mi tam.
Trzeba mieć choć trochę poczucia humoru. Zrobił mi kawał, niech wie człowiek, że
mu się udało. Nie będę go karał.
I wylazłem z samochodu, w lakierkach, marynarce za trzy tysiące i nowym płaszczu.
Wokół były jakieś pola, pobocze drogi i trochę lasu na horyzoncie. I wszędzie
topniejący śnieg. Był też przystanek autobusowy z wiatą. A my wyglądaliśmy,
jakbyśmy byli z całkiem j innej bajki.
- Mokro - zauważył Grzesio.
- Lepiej nic nie mów.
- Nic nie mówię. Milczę jak grób.
- Może poczekamy na autobus? - spytałem. - Ten przystanek ma daszek.
- Ale rozkładu jazdy nie ma. Myśli pan, że tu się coś zatrzymuje?
- Nie wiem. Ale przynajmniej postoimy przez chwilę na suchej ziemi.
- Nie chce się panu iść? -Nie.
- To poczekajmy. Do Grójca jakieś sześć kilometrów, w pół godziny byśmy byli.
Ale nie ma sprawy.
- W pół godziny? Taki marsz by mnie zabił. A pekaesem nie jeździłem lata całe.
Chętnie sobie przypomnę, jak to jest.
Czekaliśmy na autobus, rozmawiając o różnych sprawach. Grzesio mógł wreszcie dać
upust swojej niezwyciężonej żądzy mówienia, dzięki czemu dowiedziałem się
różnych ciekawych szczegółów dotyczących Anki - jego narzeczonej oraz oczywiście
jej przyjaciółek. Minęło pół godziny, przez ten czas przejechało obok nas z
piętnaście autobusów, ale żaden nawet nie zwolnił, zbliżając się do przystanku.
Wreszcie, gdy już zaczęło nam być zimno, a woda chlupała nam w butach,
przyjechał autobus zmierzający do Grójca. Zapchany był do tego stopnia, że nie
byliśmy w stanie zakupić biletów u kierowcy. Jechaliśmy na jednej nodze przez
jakieś piętnaście minut, nie zatrzymując się już na żadnym przystanku, aż do
samego dworca.
Mój garnitur stracił wiele ze swojej dyskretnej elegancji. Postanowiłem jednak
zacisnąć usta i wybaczyć ochroniarzowi wszystkie dzisiejsze szkody. To dzięki
niemu wróciłem na kilkanaście minut do zapomnianego już świata podmiejskich
autobusów. Z dworca udaliśmy się na stację benzynową, ale w końcu nie
zatankowaliśmy paliwa. Znów dzięki Grzesiowi.
- Wie pan co? Może wrócilibyśmy do Warszawy autobusem? A ja bym jutro zabrał
ten samochód z drogi.
- A nie ukradną? Trochę strach. Zostawiliśmy go w szczerym polu.
- A co to pana obchodzi. Ma pan autocasco.
- Grzesiu, nie przesadzaj.
- No dobrze. Ale na pewno nie ukradną. Jaki złodziej jeździłby po wsiach i
sprawdzał, kto właśnie zostawił samochód na poboczu. Zresztą tam i tak nie ma
paliwa. Więc nie ruszą z miejsca.
To mnie właściwie przekonało.
- A co ci tak nagle zależy, żeby wracać autobusem?
- Fajnie było.
28
29
Musiałem przyznać mu rację. Rzeczywiście było fajnie. Ruszyliśmy więc z powrotem
na dworzec, z pustym kanistrem, który nieśliśmy na zmianę. Autobusy do Warszawy
odjeżdżały co chwilę, można było wybierać i przebierać. Wsiedliśmy więc sobie do
jakiejś ekspresowej bestii, co to nie zatrzymuje się na żadnym przystanku poza
docelowym.
Droga do Warszawy minęła nam szybko, a z dworca pojechaliśmy taksówką, która
zawiozła nas najpierw pod mój dom, a potem miała jechać na Mokotów. Chciałem dać
ochroniarzowi na taksówkę i o mało nie skończyło się to nieszczęściem. Bo kiedy
wręczałem mu banknot, Grześ uśmiechnął się do mnie tak jak wtedy na Puławskiej i
powiedział:
- Szefie, niech mi szef pozwoli ten jeden raz zapłacić za nas obu. Taka piękna
okazja. Powinienem pana zabrać na wódkę, ale wiem, że tego nie wypadało panu
proponować. Więc ja wypiję zdrowie u siebie, a pan niech wypije u siebie, dobrze?
Zdziwiłem się tą przemową.