Mikołaj Wójcik tylko Matylda Projekt okładki Jan Zieliński Redakcja Danuta Sadkowska Korekta Joanna Pietrasik © Copyright by Mikołaj Wójcik ISBN 83-88790-59-5 mofci Wydanie I, Łódź 2005 Wydawnictwo Akapit Press Dział zamówień: tel. (0 42) 680-93-70, 681-27-48, 681-27-42 93-487 Łódź, ul. Beczkowa 30/3 Księgarnia internetowa: www.akapit-press.com.pl e-mail: info @ akapit-press.com.pl Druk i oprawa: OPOLGRAF SA Gościmy dziś na naszych łamach redaktora naczelnego tygodnika „Szmaciak", skandalistę i niestrudzonego poszukiwacza afer, pana Hieronima Czarnotę. - Panie redaktorze, zima stulecia za nami, wszyscy mówią o odwilży, niektórzy przewidują lokalne podtopienia czy nawet powódź, która miałaby porwać ze sobą prezydenta, premiera i całą ekipę rządzącą. Czy to znaczy, że w naszym kraju już niedługo będzie tak pięknie, że pana gazecie zabraknie tematów? - O to nigdy się nie martwię. Po obu stronach sceny politycznej ciągle jest wielu kandydatów przeznaczonych na odstrzał. Nowe rządy to świeża krew do przelania. Nowi ludzie tylko pobudzają mój apetyt. - Mówi się o panu, że jest pan bezwzględny. Czy zdarzyła się panu sytuacja, w której nie opublikował pan jakiegoś materiału w obawie o los swojej redakcji? - Nie, nigdy. Ja niczego się nie boję, a polityków to już absolutnie nie. To oni boją się mnie. - Wszyscy? - Bez wyjątku. - Nawet ci bez grzechu? - Nie ma takich. Ale nawet ci, którzy uważają się za bezgrzesznych, boją się mnie jak ognia lub powodzi. - Dlaczego? - Bo ja mam moc, by ich zniszczyć. - Przechwałki... - Nie, naprawdę tak jest. Boją się mnie, a ja to wykorzystuję. Jeśli ja napiszę w swoim tygodniku, że jakiś polityk, wszystko jedno jaki, jest złodziejem, to on mnie może potem skarżyć, może żądać sprostowań, ale ludzie już zawsze będą go nazywać złodziejem. Bo w „Szmaciaku" napisali... Co tydzień pół miliona czytelników bierze do ręki mój tygodnik. To wystarczająca liczba, by wzbudzać strach. 5 - Walczy pan o lepszą Polskę? - A gdzie tam. Sprzedaję pismo, by na tym zarabiać pieniądze. Śmieszą mnie wszyscy, którzy udają ideowców. Ideowcy wyginęli. W powstaniu. - Fama głosi, że jest pan niezwykle bogatym człowiekiem. To oczywiste, kiedy się sprzedaje tak poczytny tytuł. Czy uważa się pan za człowieka szczęśliwego? - Tak, jestem bardzo szczęśliwy. Dobrze się bawię, a przecież w życiu głównie to się liczy. - A jednak w sprawach rodzinnych nie wszystko układa się panu w sposób wymarzony. - Ach o to panu chodzi... - Kilka lat temu o pana rozwodzie rozpisywała się prasa kolorowa, także nasz miesięcznik poświęcił tej sprawie kilka artykułów. Teraz dziennikarze wyliczają, ile pan stracił na rozstaniu z żoną. Pożegnał się pan z domem, niektórzy sugerowali, że i konta ma pan wyczyszczone. Nie było innego wyjścia? - Ależ było. Mogłem ją zastrzelić. Żartuję. Oddałem mojej żonie tyle, ile sam chciałem. - Czemu w ogóle doszło do rozwodu? - O byłej pani Czarnocie mogę powiedzieć tylko to, co pan Linda o swojej małżonce z filmu „Psy". To zła kobieta była. - Znane osoby mają w zwyczaju promować swoje dzieci, ułatwiać im przyszłość. O pana córce nie słyszy się zbyt wiele w mediach. Chroni pan jej prywatność? - A gdzie tam. Po prostu nie ma się czym chwalić. - Chyba kim... - Niech będzie, że kim. - Rozumiem. Na koniec chciałbym pana zapytać o hasło, którym reklamujecie „Szmaciaka"... - „Kopiemy leżących"? - Tak. To dość kontrowersyjne. - My jesteśmy kontrowersyjni. I nie udajemy dżentelmenów. Wszyscy o tym wiedzą. I pamiętajcie: Jeden fałszywy ruch, a skopiemy wam tyłki. Więc uważajcie. Miesięcznik „Gwiazdy w Wywiadach", nr 2, luty. 6 Rozdział 1 Matylda wybiera niebieski pokój Pół siedząc, pół leżąc, przewieszony przez fotel niby sukienka mojej obecnie byłej żony, ze szklanką piwa w lewej ręce i pilotem od telewizora w prawej, czekałem na rozpoczęcie meczu. Czułem się jak ten kniaź z wiersza Waligórskiego, co to chodził po komnatach swego zamku i rozmyślał tylko i wyłącznie o tym, jak bardzo jest szczęśliwy. I ja byłem szczęśliwy. Miałem rozpalony kominek, lodówkę pełną dóbr oraz świetnie zaopatrzony barek. A poza tym rozpierało mnie cudowne, pełne błogości przeświadczenie, że właśnie dziś, na stadionie w Monachium, piłkarze Hiszpanii historycznie dokopią przeciwnikom z Niemiec. Malinowski siedział na sofie, drapał się za uchem i całym sobą udawał, że nie interesuje się futbolem. Patrzyłem na niego podejrzliwie, bo wiem dobrze, że koty to wredne i podstępne stworzenia. Niby nie patrzy w ekran, a jednak... po kryjomu sprzyja faszystom. Wyciągnąłem nogę najdalej jak mogłem i zepchnąłem zdrajcę z wygodnej miejscówki wprost na podłogę. Spojrzał na mnie z wyrzutem, po czym z powrotem wdrapał się na mebel. - W tym pokoju nie ma miejsca dla zdrajców - powiedziałem. - Albo kibicujesz Hiszpanii, albo wynocha. Mecz jest towarzyski, ale my dopingujemy tak, jakby chodziło o Puchar Świata. Malinowski ziewną) przeciągle, znów podrapał się za uchem i łaskawszym nieco wzrokiem obrzucił bohaterską ekipę Hiszpanii. Cwaniak. Dobrze wiedział, że jeśli tego nie zrobi, naprawdę wyleci z telewizyjnego. Dlatego mimo widocznych gołym okiem, z trudem skrywanych, prober-lińskich sympatii, chwilowo przemienił się w wielbiciela Raula Gonzalesa i jego kolegów. Łysy, żylasty sędzia, Włoch z pochodzenia, wziął do ust gwizdek, nabrał powietrza i... w tej sekundzie w ciszę mojego telewizyjnego 7 wdarł się dzwonek telefonu. Niemiecki walec natarł z miażdżącą siłą na waleczne szyki Hiszpanów, na trybunach podniósł się łoskot fanatycznych kibiców, potomków Urlicha Von Jungingena, pod hiszpańską bramką zakotłowało się już w pierwszych sekundach spotkania, ale ja nie mogłem w tym uczestniczyć, bo telefon wdzierał się swym przeklętym dzwonkiem w moje ucho i przypominał całym sobą, że nie jestem pod katalońskim Grunwaldem, lecz w mieszkaniu na warszawskiej Ochocie. Jeszcze chwila i przestanie - myślałem pełen nienawiści do tego, kto śmiał mi zakłócać chwile prawdziwego szczęścia. Ale telefon nie zamierzał przestać. Owszem, zamilkł na chwilę, tylko po to, by zaraz ryknąć ze wzmożoną siłą, pozbawiając mnie nadziei, że ten ktoś po drugiej stronie drutu odczepi się ode mnie. - Halo. - Cześć, Hirek, tu Paweł. Mój brat. Na pewno chce pożyczyć forsy, w innych sprawach nie dzwoni. - Cześć, możesz zadzwonić później, bo mecz leci? - Nie mogę, mam bardzo ważną sprawę. - To wal, tylko szybko. - Wiesz, że urodziła się nam córka, prawda? Też mi news! Ich córka ma chyba z rok. - Wiem. - I wiesz... Ona niedługo skończy rok... - Robicie urodziny? Będę na pewno, napisz mi sms kiedy, bo teraz ten mecz... - Ale widzisz ja nie o tym, tylko przyszło nam do głowy, że może trzeba by ją ochrzcić, bo już rok prawie zleciał, a Marysia ciągle nieochrzczona. - O jasna cholera! - powiedziałem, kompletnie nie słuchając tego, co plecie mój brat. Karny dla Niemców! Co za kalosz ten sędzia! Tam nie było żadnego faulu. - Miło mi, że tak się tym przejąłeś, nawet się nie spodziewałem - Paweł chyba myślał, że ja z powodu tego chrztu jestem taki wstrząśnięty. - Ale nie martw się - kontynuował - już niedługo zamierzamy to załatwić, na Wielkanoc zrobimy chrzciny jak się patrzy. 8 - Chrzciny? A tak, chrzciny. Na pewno będę. - No, mamy nadzieję. Ja właśnie w tej sprawie, pomyśleliśmy z Bożeną, że byłbyś dobrym kandydatem na chrzestnego. - Hurra! - ryknąłem do słuchawki, bo głupi Szwab trafił z karnego w poprzeczkę. - Naprawdę tak się cieszysz? Dzięki, stary! A ta głupia Bożena mówiła, że na pewno się nie zgodzisz. Wiedziałem, że ty jesteś porządny chłop. Ja to cię jednak świetnie znam, od razu czułem, że czekasz na tę propozycję. To ja ci już nie przeszkadzam, podrzucę ci jutro karteczkę, na razie. I natychmiast się wyłączył. Nawet się nie pożegnał. A ja stałem ze słuchawką w ręce i nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Chłopaki z Hiszpanii broniły się dzielnie, głównie faulując niemieckich najeźdźców, publika gwizdała coś po niemiecku, łysy Włoch machał żółtymi kartkami, zupełnie jak treser, kiedy pokazuje fokom krakersa, a ja wsłuchiwałem się tylko w krótki sygnał płynący ze słuchawki telefonu, sam siebie pytając: Coś ty najlepszego narobił? A narobiłem, narobiłem. Właśnie przed chwilą, bez słowa sprzeciwu, zgodziłem się zostać ojcem chrzestnym. Wskoczę w najlepszy garnitur, kupię świecę - gromnicę i pójdę do kościoła. Jakiś pismak z konkurencji strzeli mi w tym kościele zestaw fotek, a wkrótce potem cała Warszawa będzie wiedzieć, że Hieronim Czarnota to udawacz. Pluje na władze, także te kościelne, trąbi na wszystkie strony, że nikogo się nie boi, a tymczasem, gdy nikt nie widzi, chrzci dzieci swojego brata. Grzeczny katolik. Rety, zjedzą mnie! Odwołać, odwołać ten cały chrzest! Hiszpanie strzelili bramkę, Niemcy cztery. Ale ja już się tym nie interesowałem. Myślałem tylko o jednym. O moim medialnym wizerunku. I spędziłbym na tym resztę wieczoru, gdyby się nagle nie okazało, że los szykuje dla mnie kolejne niespodzianki. Właśnie w chwili, w której wybitny hiszpański bramkarz wyciągał po raz piąty piłkę z własnej siatki, w wideofonie pojawiła się pucołowata, blada twarz mojej córki Matyldy. Jednocześnie melodią z Jeziora Łabędziego ochrona budynku zawiadomiła mnie, że mam gościa. - Nie za późno na odwiedziny? - wytrącony z równowagi zakończoną niedawno rozmową telefoniczną zapomniałem o konwenansach i staropolskiej gościnności. 9 - Ja też się cieszę, że cię widzę, można? Matylda miała cięty język znamionujący wysoki stopień inteligencji. Często wypróbowywała na mnie różne zasłyszane powiedzonka. Były chwile, w których wydawało mi się, że ona nie za bardzo mnie lubi. - Proszę - wpuściłem ją do środka i zamknąłem drzwi na zasuwę. Dopiero teraz zauważyłem, że ma ze sobą plecak i gitarę w szarym futerale. - Przenocujesz? - zapytałem, robiąc wszystko, by wypadło to zachęcająco. Nic nie odpowiedziała. Zdjęła płaszcz i buty, spojrzała na swoje odbicie w lustrze i zadowolona chyba z wrażenia, jakie uczyniła na sobie samej, ruszyła na moje salony. - Co cię sprowadza? - zagaiłem łagodnie. - Po pierwsze, chcę się napić herbaty. A po drugie, pomieszkam tu u ciebie czas jakiś. Cieszysz się? Wiedziałam. - Oczywiście, że się cieszę - moje zapewnienie zabrzmiało żałośnie. - Ale czy mama wie o twoich planach? - Mama mnie do ciebie wysłała. - Naprawdę? - Naprawdę. Ostatnie słowa, jakie od niej usłyszałam, to „idź do diabła". Marny żart. Naprawdę nic śmiesznego. - Pokłóciłyście się? Rozumiem. Już do niej dzwonię i was godzę. - Tato! Spojrzała na mnie błagalnie. Nie lubiłem tego. Traktowałem to jak szantaż. Wiedziała, że na to spojrzenie nie ma siły. I czasem, owszem, dość rzadko, patrzyła na mnie w taki sposób. - Matylda, co się dzieje? - Herbata, dobrze? A potem pogadamy. Maliniak ma pustą miskę! - krzyknęła już z kuchni. - Trochę postu wyjdzie mu tylko na zdrowie. Przecież dziś Środa Popielcowa! - A ty skąd to wiesz? Masz swoje wtyki w kurii? - Wie się takie rzeczy. Niedługo zostanę chrzestnym, tajemnice wiary nie są mi obce. 10 Aż wróciła do pokoju z wrażenia. Ugryzła zielone jabłko trzymane w ręce. - Ty? Chrzestnym? To jakaś dziennikarska prowokacja? - Gdzie tam. Będę podawał dziecko. - Czyje? - Wujka Pawła. - A po co oni chrzczą dziecko? Przecież są niewierzący. - A ja wiem? Nie mówili dlaczego. Chcą ochrzcić i już. - I poprosili, żebyś został ojcem? -Tak. - I ty się zgodziłeś?!!! O, bezczelna! Co ją tak dziwi?! - Tak! Dlaczego nie? - Bo ty też nie jesteś wierzący! Z trudem ukończyłeś pierwszą komunię. - Ten dowcip ci się nie udał. - To nie dowcip, tato. To prawda. Jeśli ktoś ci zezwoli na to, żebyś podawał Marysię, to ja się chyba wypiszę z tej instytucji. Była zła, a ja nie rozumiałem, z jakiego powodu. Pewnie wyczuwała, że całe te chrzciny u Pawła to jeden wielki szwindel. Była bardzo bystra. Ja zaś w ogóle nie miałem poczucia, że zachowuję się niestosownie. Jeśli coś mi w tej ceremonii przeszkadzało, to obawa o nieprzewidziane konsekwencje zawodowe mojej wizyty w kościele. Głównie zaś prawdopodobna napaść konkurencji na mój tygodnik i ewentualna strata czytelników, to znaczy pieniędzy. Matylda wyraźnie wstrząśnięta zasłyszaną nowiną patrzyła na mnie z potępieniem. Mruczała pod nosem jakieś niecenzuralne wyrazy, uznając chyba, że prowadzenie rozmowy z kimś tak niemoralnym jak ja byłoby dla niej obraźliwe. Z kubkiem herbaty w ręce poszła szukać odpowiedniego miejsca do przenocowania. - Wydawało mi się, że mieliśmy pogadać - postanowiłem za wszelką cenę dowiedzieć się czegoś konkretnego o planach mojej córki. - Zajmuję niebieski pokój - odkrzyknęła z drugiego końca mieszkania. - Nie masz nic przeciwko? - Mam! Tam stoi komputer! 11 - No właśnie. Dlatego ja go zajmuję. Ty masz komputer w pracy, a ja nie. - Ty jeszcze nie pracujesz. - No właśnie. Skoro nie mam pracy, to tym bardziej nie mam komputera w pracy. Miałeś logikę na studiach? - Ja nie studiowałem. - Naprawdę? Ja też mogę? -Co? - Nie studiować. - Nie wiem, jak skończysz liceum, będziemy gadać o studiach. A teraz wynoś się z niebieskiego. Ale Matylda nie miała zamiaru się wynieść. Już rozkładała rzeczy w szafce. - To mieszkanie ma sześć pokoi. Wszystkie tak samo wygodne. Dlaczego tak ci zależy, by tę jedną noc spędzić akurat w niebieskim? Przerwała rozpakowywanie rzeczy. - Tato, ja chcę tu zostać. Wiedziałem. Przylazła z plecakiem pełnym ubrań. Powiedziałem o tej jednej nocy, ale nie miałem wątpliwości, co usłyszę w odpowiedzi. A taki byłem szczęśliwy jeszcze dwie godziny temu... - Opowiedz, co się stało. Mama? -Tak. - Wyrzuciła? - Nie. Przeciwnie. Za wszelką cenę starała się mnie zatrzymać. - To dlaczego ta przeprowadzka? - Posłuchaj, to było tak. Tydzień temu przyniosłam do domu królika. Śliczny był, szaro-beżowy. I mama kazała mi go usunąć. Nie zgodziła się na niego. Powiedziała, że to same kłopoty. Prosiłam, obiecywałam, że będę o niego dbać, że będę mu sprzątać, że... Nic z tego. Nie i już! - I przez głupiego królika uciekasz z domu?! - Tato, czy ja wyglądam na taką idiotkę? -Nie. - To łaskawie daj mi skończyć. Minęło kilka dni i oto mama przyprowadza swojego gościa. No to ja też zaprotestowałam. Mnie nie wolno, a jej wolno? To nie fair. - A co to za gość? - Zenon. - Zenon? Pokiwała głową. - Ale co to takiego? Ten Zenon. - Facet! - Tak bez zapowiedzi? To jest Zenon, od dziś śpi w mojej sypialni? - No, tak naprawdę to trochę inaczej to wyglądało. Mama mówiła mi, że z kimś się spotyka i że ma plany. Ale zawsze, kiedy zaczynałyśmy na ten temat rozmawiać, słyszała ode mnie mniej więcej to, co ty, kiedy opowiedziałeś o tym nieszczęsnym chrzcie. No to trochę się bała wychylać z tym swoim Zenonem. Ale jak się w końcu zdecydowali, to mnie powiadomili. A ja im wygarnęłam i przyjechałam do ciebie. Sytuacja jest zła, ale nie beznadziejna - pomyślałem sobie cicho, głośno zaś pożałowałem jej smutnego losu i obiecałem, że zajmę się tą sprawą. - Musi być jakieś wyjście z sytuacji. Dzwonię do mamy i zobaczymy, co da się zrobić. Wziąłem telefon do ręki, wystukałem numer. - Halo - usłyszałem i natychmiast się rozłączyłem. - Coś tak zbladł? - moja czternastoletnia córka nie ma za grosz szacunku dla siwych włosów ojca. - Ten facet... - Podniósł słuchawkę? Zadomowił się widać. - Nie o to chodzi. To był Zzzenek. - Zzzenek? -No. - Nie mówi się no. Nie skończyłeś studiów, ale to nie znaczy, że możesz mówić no. Zzzenek to zdrobniała forma imienia Zenon. Tylko nieco zniekształcona. - Ty się, mała, nie wymądrzaj. Tylko pozornie Zenek to to samo, co Zenon. Ale uwierz mi, tak nie jest. Zenek to nie Zenon. - A kto? - Zenek to ktoś... Ktoś bardzo ważny. Nie mogę tam teraz zadzwonić. Nie ma rady, na razie zostajesz u mnie. 13 Rozdział 2 Spowiedź na żądanie. Prosimy nacisnąć przycisk Z samego rana, zgodnie z wczorajszą zapowiedzią, przylazł mój braciszek. Na powitanie obrzucił mnie pełnym miłości spojrzeniem, prawie mnie ucałował, potem zaś trzymając moją dłoń w swojej i potrząsając nią zamaszyście, wygłosił kwiecistą mowę, pełną zapewnień o dozgonnej wdzięczności oraz o gotowości do rewanżu, gdyby los obdarzył mnie kolejnym dzieckiem. Czułem się, jakby ktoś wylał na mnie wiadro wazeliny. Kusiło mnie okropnie, żeby mu powiedzieć, że zmieniłem zdanie. I zrobiłbym to, naprawdę byłem tego bliski. Ale w ostatniej chwili przypomniałem sobie moją przemądrzałą córkę i jej święte oburzenie z powodu moich planów. Doszedłem do wniosku, że skoro mam wybór, wolę zrobić na złość Matyldzie, a nie Pawłowi. Podziękowałem więc bratu, równie nieszczerze jak on, za zaszczyt, który mnie spotkał, i obiecałem, że zrobię wszystko, by jego córce nigdy niczego nie zabrakło. Paweł natychmiast skorzystał z okazji i zapytał, czy nie mógłbym pożyczyć mu stówki na zakup bucików dla mojej przyszłej chrześnicy. Miał fantastyczny dar wychwytywania tego, co najważniejsze w moich słowach, dzięki czemu jego prośby o pożyczkę zawsze były jak najbardziej a propos. Dałem mu te sto złotych, niech tam. I dwieście bym mu dał. W końcu dzięki niemu będę miał możliwość popatrzeć jeszcze raz w pełne zgorszenia oblicze córki. Zachichotałem mściwie na myśl o tym, a Paweł uznał chyba mój chichot za śmiech radości. Stwierdził, że skoro tak się cieszę, to i on się cieszy moim szczęściem, co mówiąc, wręczył mi małą białą karteczkę. - A to? - zapytałem, rzucając papier na regał. - To? To karteczka. - A, karteczka, może być. A jaka karteczka? 14 - Przepraszam, ale ja już muszę iść, tam jest wszystko napisane, przeczytasz sobie. Wskazał dłonią na regał, po czym szybko skierował się do wyjścia. Bardzo szybko nawet. Zbyt szybko! - Nie możesz mi powiedzieć? Nie chce mi się tego czytać. Paweł dotarł do drzwi, otworzył je i dopiero z tej bezpiecznej pozycji zaryzykował: - To karteczka do spowiedzi. To mówiąc, zamknął drzwi za sobą. Wiedział, co robi. Przypuszczam, że na schodach przeskakiwał po trzy stopnie naraz, w obawie, że go dogonię i odwołam swoją zgodę. Słusznie się obawiał. Miałem zamiar wybiec za nim i powiedzieć, co myślę o tym wszystkim, ale kiedy ruszyłem w pogoń, wpadłem na Maliniaka, który jak zwykle pętał się pod nogami. Zanim się wyplątałem z kota, zanim dobiegłem do drzwi wejściowych, Paweł zdołał umknąć. Wystukałem numer jego komórki, ale oczywiście nie uzyskałem połączenia. Zły na siebie, na brata, na Matyldę i w ogóle na cały świat, ostrze swojej zemsty skierowałem na kota, dając mu na śniadanie tuńczyka, którego nie cierpiał, a potem, usatysfakcjonowany jego miną, zacząłem się szykować do pracy. Przy goleniu śpiewałem na cały głos: „O, Ela, straciłaś przyjaciela", przez co zaciąłem się fatalnie na wysokości grdyki. Z poderżniętym gardłem wybiegłem z łazienki w poszukiwaniu środków opatrunkowych, tu zaś natknąłem się na panią Zosię, pomoc domową, która zawsze pojawiała się w moim mieszkaniu w najmniej spodziewanym momencie. Oboje krzyknęliśmy ze strachu, ja, dlatego że jeszcze pięć minut temu byłem w domu sam, ona zaś na widok mojej czerwonej szyi. Na szczęście szybko opanowaliśmy nerwy, dzięki czemu nie wykrwawiłem się na śmierć. Pani Zosia, miła starsza kobieta, prawdopodobnie jedyna na świecie osoba, która nie życzyła mi, bym pożegnał się z tym światem jak najszybciej, znała moje mieszkanie lepiej niż ja sam. W kilka chwil znalazła wszystko, czego potrzebowała, oczyściła ranę, oblała ją spirytusem, za co miałem ochotę ja udusić, po czym zatamowała krwawienie i przykleiła plasterek. - Znudziło się panu życie? - zapytała. - Tak. Właśnie się dowiedziałem, że muszę iść do spowiedzi. Doszedłem do wniosku, że z dwojga złego lepsza śmierć. 15 - Do spowiedzi, pan? - Niestety. - Niestety? Powinien pan powiedzieć: Dzięki Bogu! - A za co tu dziękować? Będę musiał pójść do kościoła i zwierzyć się jakiemuś obcemu facetowi z pikantnych szczegółów mojego życia. - E tam. Gazety wszystko już o panu napisały. Żadnych rewelacji się człowiek nie dowie. A taka spowiedź... kto wie, co może przynieść? - Co takiego? - Nie wiem, jakiś cud może. - Tylko nie to! Bardzo proszę! Chciałaby pani, żebym stał się takim nawróconym nudziarzem? I żebym zamienił swoje pismo w organ prasowy Żywego Różańca? - Tak. Bardzo bym chciała. I nie wiem, po co pan tam idzie, ale jestem przekonana, że to nie przypadek. - Nudziarstwo! - O, nie, nie. Zło jest nudne, a nie dobro. Niech pan zresztą spojrzy na swoją córkę. Wszystko można powiedzieć o Matyldzie, tylko nie to, że jest nudna. - A ona jest pobożna? Pani Zosia spojrzała na mnie z potępieniem. - Co pan w ogóle o niej wie? - Niewiele. Ale to się zmieni, zapewniam panią. Trochę nie z mojej woli, ale się zmieni. I opowiedziałem jej o zdarzeniach poprzedniego wieczora. - To bardzo dobrze - skomentowała moją opowieść pani Zosia. - Ten Zenek to jakiś podejrzany typ, skoro się pan tak go boi. Ale wiem jedno. Dobrze się stało, że ona trafiła do pana. Nie dla niej dobrze. Dla pana! To powiedziawszy, ruszyła do swoich zajęć. Chciałem zawołać za nią, że nie ma racji, bo ja nie boję się ani Zenka, ani nikogo innego. W porę przypomniałem sobie jednak, że nie jestem w pracy. Nic więc nie powiedziałem, tylko wróciłem do łazienki. Przy goleniu już nie śpiewałem, nuciłem tylko tę samą, co poprzednio, piosenkę. Nie powiem, żeby przekonało mnie gadanie pani Zosi. Ale uspokoiłem się, przestałem być zły na los. Nie tęskniło mi się nigdy za rolą ojca, nie odczuwałem specjalnej więzi z Matyldą. Skoro jednak tak się ułożyło, to może 16 z czasem znajdę w tym jakiś sens. No, ale ta spowiedź... To była bardzo kłopotliwa sprawa. Może by się tak wykręcić? Tylko jak? - Pani Zosiu - ubrany w płaszcz, gotowy do wyjścia, postanowiłem zastosować tę samą taktykę, co mój brat. - Mam taki pomysł, może poszłaby pani za mnie do spowiedzi z tą karteczką? Spojrzała na mnie bezbrzeżnie zdziwiona, a potem zaczęła się strasznie śmiać. - Nie wiedziałem, że jestem aż taki zabawny - przerwałem ten wybuch radości. - Może mi pani wytłumaczyć, czemu pani tak wesoło? - Nie mogę. Jeśli pan sam nie zrozumie, to ja nie dam rady tego wyjaśnić. Niech pan spróbuje zapytać Matyldę. Ciekawe, jak się zachowa. Pan nie wie, o co prosi. Naprawdę. Nie miałem pojęcia, o co jej chodziło. W końcu ona i tak chodzi czasem do spowiedzi. To nie może przy okazji poprosić księdza o podpis? Zupełnie nie rozumiałem jej oporów. Trudno - pomyślałem. - Nie, to nie. Przyjechałem do redakcji, ale całkiem nie mogłem wziąć się do pracy. Przeglądałem gazety, czytałem wiadomości w Internecie i piłem kawę za kawą. Tak naprawdę jedyne, co mnie zajmowało, to biały kawałek papieru leżący w jednej z przegródek portfela. Strasznie się nim denerwowałem. Po co mi to wszystko? - myślałem ze złością. - Przecież jeszcze można to odwołać, do Wielkanocy ponad miesiąc. A Paweł z łatwością znajdzie kogoś bardziej odpowiedniego. Przecież ta wycieczka do kościoła to będzie kompromitacja. Bardzo mnie korciło, by dać sobie z tym spokój. Ale jednocześnie moje drugie ja, wcale nie lepsze, tylko może bardziej zawadiackie, bardziej zwariowane, namawiało mnie usilnie do czegoś całkiem odwrotnego. Mówiło do mnie: A właściwie dlaczego masz tam nie pójść? Co ci zależy? Spróbuj. Ciekawa przygoda przed tobą. Pójdziesz do księdza i pogadasz. Dostaniesz podpis, to dobrze, nie dostaniesz, to trudno, sam się podpiszesz na karteczce. I jeszcze może jakiś felietonik z tego powstanie... W końcu zrobił mi się taki mętlik w głowie, że postanowiłem natychmiast przerwać bezproduktywne, wewnętrzne dyskusje. Poszedłem na spacer. Padał deszcz, na ulicach pełno było błota, którym przejeżdżające samochody strzelały w przechodniów. Spod brudnego, topniejącego śniegu powoli wyłazi one na zimę, niezebrane śmieci, liście i inne 17 dowody kiepskiej pracy służb miejskich. Ot, przedwiośnie w Warszawie. Ludzie skryci pod parasolami śpieszyli w swoich sprawach, szaro było i nieprzyjemnie. Redakcja „Szmaciaka" mieści się tuż przy Starym Mieście, w okolicy pełnej knajpek i... kościołów. „Na piwo czy do spowiedzi, na piwo czy do spowiedzi?" - walka między zachowawczym i radykalnym „Ja" rozgorzała na nowo. - Cholera - zakląłem szeptem. - Co ja mam robić? Nie myśląc wiele, wyjąłem z kieszeni telefon. - Cześć, Matylda, jesteś już w domu? - Nie, będę za pół godziny - moja córka nie zlitowała się nade mną i natychmiast skontrowała mnie swoim ulubionym żartem. Bo przecież dzwoniłem na telefon stacjonarny. - Córeczko, kto cię uczył takiego cynizmu? Wiem, że jesteś w domu, to było pytanie retoryczne. Co w szkole? - Rany, tato, ale fajnie. - Co fajnie? - Że dzwonisz do mnie i pytasz o takie rzeczy. To jest strasznie miłe uczucie. Zachowujesz się zupełnie, jakbyś był moim ojcem. Głupio mi się zrobiło. To miał być tylko wstęp do pytania o spowiedź. A ona zaraz taki entuzjazm. - Bo ja jestem twoim ojcem. A dzwonię w interesach. Pani Zosia jeszcze jest? - Aleś mnie zgasił. Jest. - To zawołaj ją i zastanówcie się obie nad tym, czy powinienem pójść do spowiedzi. Tylko szybko, bo pada. Nastąpiła chwila ciszy, może minuta, może dwie. - Idź - usłyszałem wreszcie. Poczułem ulgę. Oto decyzja! Idę do kościoła. Niech się dzieje, co chce. Ruszyłem w kierunku barbakanu na spotkanie z nieznanym. Przez chwilę zrobiło mi się bardzo lekko na duszy. Dlaczego? Po prostu przyszło mi do głowy, że oto na tym złym świecie są aż dwie osoby, które głosowałyby przeciw, gdyby nagle postanowiono strącić mnie ze skały. Zdziwiony sam sobą, z wielkim animuszem wszedłem do pustego kościoła. Przyklęknąłem na jedno kolano, przeżegnałem się i nagle poczułem, że... chwilowo skończyła mi się inwencja. Rozejrzałem się wokół. Gdzie by tu mógł być ksiądz? A! W konfesjonale. 18 Trzeba się przejść i sprawdzić. Szedłem więc i zaglądałem za kratki w poszukiwaniu żywych istot. Nikogo jednak nie znalazłem. No, to jestem zawiedziony. Skoro już zrobiłem Panu Bogu tę uprzejmość, to chyba ja także mogłem liczyć na coś podobnego, prawda? A tu takie rozczarowanie. Okazało się jednak, że nie zostałem potraktowany aż tak lekceważąco, jak to podejrzewałem. Na samym końcu wycieczki szlakiem kościelnych konfesjonałów, znalazłem dziwną informację wypisaną flamastrem na małej tabliczce: „Spowiedź na żądanie. Prosimy nacisnąć przycisk". A obok wywieszki przycisk. Nacisnę i ksiądz przyjdzie. Nie nacisnę - nie przyjdzie. To znaczy, że jeszcze masz chwilę na przemyślenie. - „Ja" zachowawcze postanowiło spróbować po raz ostatni. Ale już nie uzyskało większości, wystarczającej do odwrócenia losów głosowania. Wyciągnąłem kciuk i przytrzymałem go przez chwilę nad guzikiem. A potem wcisnąłem. Gdzieś w drugim końcu kościoła zrobił się ruch, trzasnęły drzwi, usłyszałem kroki. Wysoki, siwy ksiądz, w białym zakonnym habicie, szedł przez kościół w moją stronę. Podszedł do konfesjonału i zamknął za sobą drewniane drzwiczki. I co teraz? - zapytałem sam siebie. - Mam uklęknąć? Chyba się jednak pośpieszyłem z tym spacerem do kościoła. Trzeba się było najpierw przygotować, zwłaszcza od strony techniki spowiadania. Zajrzałem przez kratki. - Przepraszam, potrzebny mi podpis na karteczce - zagaiłem, by zyskać na czasie. - Bardzo proszę - wyciągnął długopis zza pazuchy, machnął zamaszysty podpis i natychmiast zwrócił dokument. Teraz czekał chyba, aż w końcu zacznę się spowiadać. Pot skropił mi czoło. Idiotyczna sytuacja. Co się teraz robi? A może by tak... Autograf już dostałem... Przecież nie będzie mnie gonił... - Wie ksiądz, ja mam się wyspowiadać, ale nie bardzo wiem jak. Spojrzał na mnie zdziwiony. Wstał i wylazł z kabiny. - Chodźmy - rzekł krótko i ruszył w kierunku pomieszczeń, z których kilka minut wcześniej był się wyłonił. Podreptałem za nim, stukając obcasami o posadzkę, aż echo szło po pustej świątyni. 19 ? Zaprowadził mnie do małej salki, w której stały dwa krzesła i stół. Ponure to miejsce przypominało mi pokój śledczy z filmu „Przesłuchanie". - Czarnota - przedstawiłem się, wyciągając rękę. Zakonnik uśmiechnął się. - Spowiedzi dokonuje się anonimowo. Nie muszę znać pana personaliów. Ojciec wysoki - to powiedziawszy, uścisnął mi prawicę. Zna mojego ojca! - pomyślałem zdziwiony. - Mojego wzrostu mniej więcej - odpowiedziałem ostrożnie, nie mając pojęcia, o co mu chodzi. Znów się uśmiechnął. - Nie chodziło mi o pańskiego ojca. Ja się tylko przedstawiłem. Wysoki! Tak się nazywam. - Ojej - moje zmieszanie było całkiem szczere i nie wynikało bynajmniej z gafy, którą strzeliłem. Po prostu nazwisko Wysoki było mi bardzo dobrze znane. Aż za dobrze. Występowało w mojej gazecie mniej więcej raz na miesiąc i naprawdę nie pamiętam, bym kiedykolwiek napisał o tym księdzu choć jedno dobre słowo. Ojciec Wysoki, dominikanin, ultrakatolik, najbardziej radykalny duchowny, jakiego świat widział. Strasznie cięty na lewaków. Inteligentny i okropnie surowy. Redaktorzy „Szmaciaka" nazywali go „skorpion" i było w tym pseudonimie dużo strachu przed jego ukąszeniami. Takim jak my bezbożnikom, wydawał się bardzo niebezpieczny. Już wiedziałem, dlaczego tak się do mnie uśmiechał. Ja go nie poznałem, ale on mnie... - No dobrze, proszę zaczynać. Lista pewnie będzie długa, więc musimy się sprężać, żebyśmy skończyli do kolacji. - Skąd ksiądz wie, że lista jest aż tak długa? - Drogi panie. Za samo nazwisko ma pan pięćdziesiąt zdrowasiek pokuty. - Podpisał mi ksiądz kartkę, mógłbym uciec, ale nie uciekłem. Niech mi ksiądz pomoże. Milczał przez chwilę. - Dobrze - powiedział wreszcie. - W imię Ojca... - I Syna i tak dalej. - Nie ma „i tak dalej". Od początku. 20 Już nie było ucieczki. Zaczęła się lekcja spowiadania, jak przed pierwszą komunią. - Ostatni raz byłem u spowiedzi... - Ostatni raz byłem u spowiedzi - powtórzyłem automatycznie i zatrzymałem się w tym samym miejscu. - No, tydzień, dwa tygodnie temu - zażartował. - Trzydzieści lat temu - wypaliłem desperacko. - Wow - wyrwało mu się, za co natychmiast mnie przeprosił. - Obraziłem Pana Boga następującymi grzechami... - Obraziłem Pana Boga następującymi grzechami. Zapadła długa jak wieczność chwila krępującej ciszy. Powinienem był ją przerwać i zacząć wreszcie tę cholerną spowiedź, ale ciągle milczałem jak grób. Trwało to nieskończenie długo. A on czekał niestrudzony. Wiedział, jak mi ta cisza dzwoni w uszach. Podczas gdy ja umierałem, on sam wyglądał świeżuteńko. Prawdziwy skorpion. W końcu chyba doszedł do wniosku, że wystarczy mi już tych tortur. - Nie przywiodła tu pana potrzeba wyspowiadania się, tylko potrzeba podpisania karteczki. I mimo że bohatersko został pan tutaj, kiedy się panu przedstawiłem, teraz to ja pana proszę, żeby już pan sobie poszedł. - Jak to? - No tak. Wypełnił pan obowiązek. Był pan u spowiedzi. Nie dostał pan wprawdzie rozgrzeszenia, więc niech się pan nie pcha do komunii, ale spowiedź się odbyła. - Przecież nie wyznałem grzechów. - Przecież pan nie ma grzechów. Skąd wiedział?! Musiałem przyznać, że mi zaimponował. W kwestii grzechów był specjalistą. Ja rzeczywiście uważałem, że nie mam się z czego spowiadać. I dlatego milczałem, bo żadne przewinienie nie przychodziło mi do głowy. Wytarłem chusteczką spocone czoło. - Dziękuję - powiedziałem. - Za co? - Za to, że nie przetrzymał mnie ksiądz do kolacji. Zdaje się, że ta cisza przeszkadzała tylko jednemu z nas. - Cisza jest trudna do wytrzymania. Można ją jednak polubić. 21 Wskazał mi ręką drzwi. - A pokuta? - zapytałem. Zastanowił się chwilę. - Ma pan rację, jest spowiedź, powinna być i pokuta. Tylko czym by tu pana przygwoździć... Niech pan znajdzie w Piśmie Świętym... Ma pan Pismo Święte? - Tak - skłamałem. - To niech pan zajrzy do Ewangelii i znajdzie opowiadanie o Za-cheuszu. I niech pan je sobie przeczyta, dobrze? Kiwnąłem głową na znak, że się zgadzam. - Będzie pan chrzestnym? - zapytał. - Tak. Brat mnie poprosił. - Nie musi się pan usprawiedliwiać, to sprawa pańskiego sumienia. - Dla mnie to tylko formalność. Tradycyjna ceremonia. To nie obciąża mojego sumienia. Popatrzył na mnie. Widziałem, że go korci, by mi coś powiedzieć. Zastanawiał się tylko, czy warto otwierać usta. Postanowiłem nie czekać, aż znokautuje mnie jakąś straszliwą puentą, i zacząłem wolnym krokiem przesuwać się w stronę drzwi. Ale wtedy on właśnie się zdecydował. - Czy pan wie, co się ślubuje podczas tej uroczystości? - Nie wiem. - To niech się pan dowie. Zapewniam pana, że to nie jest formalność. Może pan to potraktować jak drugą część pokuty. I jeśli ma pan choć trochę odpowiedzialności za to, co pan mówi, niech się pan zastanowi, czy da pan radę sprostać tym przyrzeczeniom. 22 Rozdział 3 PKS-em do Grójca Po tym wyczerpującym spotkaniu nie pojawiłem się już w redakcji. Zadzwoniłem po kierowcę i kazałem mu jechać bez zatrzymywania się aż do skończenia benzyny. - Jedź, Grzesiu, i się nie zatrzymuj. Muszę się zastanowić nad jedną sprawą, więc się nie odzywaj. Nie mów mi o swojej dziewczynie i jej koleżankach. I nie pytaj mnie, czy masz się żenić, czy nie. Tylko jedź. Grześ, mój kierowca i ochroniarz, człowiek o żelaznych mięśniach i usposobieniu anioła, był największym gadułą, jakiego znałem. Gdyby mu pozwolić, mówiłby bez przerwy. Nawet lubiłem tę jego straszną wadę. Najzabawniejsze zaś było to, że odzywał się do mnie, jakbym był jego ojcem lub starszym bratem. Całkiem brakowało mu poczucia dystansu wobec szefa. Tylko u niego to znosiłem. Dziennikarza za taką poufałość wywaliłbym na zbity pysk. A jemu pozwalałem. Był dostatecznie bystry, by zauważyć, że traktuję go trochę inaczej niż pozostałych pracowników. Ale nigdy na tej bliskości między nami nie starał się niczego wygrać. Może cenił ją sobie, a może rozumiał po prostu, że skończyłoby się to dla niego zmianą miejsca pracy. - Oczywiście, będę milczał jak grób, ale najpierw wolałbym poznać kierunek, w którym będziemy jechać. - Po prostu jedź. - Dobrze, jadę. Pojedziemy na południe, co pan na to? - Może być na południe. - A konkretnie na południowy wschód. - Niech będzie, masz w tej kwestii wolną rękę. - To przejedziemy przy okazji pod oknami Anki, dobra? Sprawdziłbym, czy jest w domu, bo mówiła, że na pewno jej nie będzie. Ale ja bym jej do końca nie wierzył, a pan? 23 - A ja bym ci uciął język, ale nie wiem, czy to by powstrzymało ten słowotok. Zamknij się i jedź. - OK. Jak grób. W Wilanowską, a potem w Puławską, może być? - Może. - To jedziemy. Nie dziwię się panu, że pan zwiewa z tej roboty. Nuuuuudy. Ja bym tak nie umiał. Puławską aż do Piaseczna, dobrze? - Jeszcze słowo, a zabiję cię. Przysięgam, że mam pozwolenie na broń i że mam broń. - No to mech mi pan powie, o czym pan tak myśH, może obaj szybciej znajdziemy rozwiązanie. Bo inaczej ja znowu panu przerwę i pan będzie mnie musiał sprzątnąć, żeby nie stracić autorytetu w moich oczach. - Naprawdę chcesz wiedzieć? - Nie. Chciałem tylko być uprzejmy. No dobra, żartowałem. O czym pan tak myśli? Albo nie. Zróbmy inaczej. Spróbuję zgadnąć, dobrze? Co by to mogło być... Znów ma pan proces o zniesławienie. - Oczywiście, że mam. Ciągle się ktoś na mnie obraża i ciągają mnie po sądach, jakbym był jakimś wampirem z Gliwic. Ale ja już się tym nie przejmuję. Zgaduj dalej, bo to nie to. - Ha! Kobitka! Strzał w dziesiątkę? Mężatka, której nie chce pan rozbić rodziny, albo stara panna, która ciągnie pana do ołtarza. Jedno z dwojga. - To zupełnie nie to. Pomyłka całkowita. Zastanowił się przez chwilę. - Wiem. Matylda. - Co Matylda? - Kłopoty. - Ciepło. - Choroba. - Zimno. - A to dziwne, widziałem ją raz w szpitalu. - Ją? - Tak. - W jakim szpitalu? - Nie w szpitalu, w klinice. - O matko, w jakiej klinice? Nie możesz trochę rozwinąć? Coś się nagle taki lapidarny zrobił? O Ance możesz godzinami. 24 - Matyldę spotkałem w klinice Eskulap. - W tej prywatnej? -Tak. - I co tam robiła? - Badania. - Nie wiesz jakie? - Nie wiem, ale pan pewnie wie. No to mi dokopał. Nieświadomie zresztą. Nic nie wiedziałem o tej smarkuli. Postanowiłem zmienić temat. - Powiedz mi, Grzesiu, masz chrześniaka? - Nie mam. - A może wiesz, co ludzie ślubują w kościele, podczas ceremonii? - Wiem. - No. Nareszcie coś mądrego powiesz. - Dziwię się, że pan tego nie wie. Moja Anka przepytuje mnie z tego raz na miesiąc. - To gadaj. - Miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci, tak mi dopomóż... - Zwariowałeś? To w czasie ślubu. A mnie chodzi o chrzest. O to, co się ślubuje w czasie chrztu. - A! W czasie chrztu... To nie wiem. - Nie byłeś na chrzcie nigdy? - No, byłem na swoim, ale słabo pamiętam. A potem to byłem ze dwa razy, ale jakoś mi wyleciało z głowy. Mogę popytać. W redakcji na pewno ktoś będzie wiedział. No tak. Trzeba to było przewidzieć. - Nie, dziękuję - znów musiałem wycofywać się z tematu. - Mam chyba książkę na ten temat, przy okazji sobie poczytam. To zresztą nieważne. Popatrzył na mnie jak nauczyciel na próbującego ściągać ucznia. - Nie oszuka mnie pan. Dla pana to jakaś strasznie istotna sprawa. Nietrudno zgadnąć, kiedy się na pana patrzy. Ale ma pan szczęście. Ja nie jestem wścibski. Mogę udawać, że panu wierzę. Choć kiepsko się pan maskuje. 25 Jechaliśmy chwilę w ciszy i nagle, bez żadnego ostrzeżenia, na środku Puławskiej Grześ z całej siły nacisnął na hamulec. Samochód z piskiem opon zahamował, na szczęście nikt za nami nie jechał i nagły manewr mojego ochroniarza nie spowodował żadnej kolizji. A Grześ włączył światła awaryjne, po czym zwrócił na mnie swe łagodne oblicze, wyrażające w tej chwili całkowite zdumienie. - Ona ma czternaście lat - powiedział zduszonym głosem. Patrzyłem na niego zbaraniały. - Kto ma, Grzesiu, czternaście lat? - Ma-Matylda - wyjąkał. - Ma czternaście. I co z tego? To jest powód, żeby tak hamować? - Chodzi mi o to, że ona jest jeszcze bardzo młoda. Prawie dziecko. Zawiesił na moment głos, a potem całkiem niespodziewanie włączył silnik i ruszył jakby nigdy nic. - Za młoda, za młoda - mruczał pod nosem. O matko, a temu co się stało? Sfiksował czy co? Zacząłem przemawiać do niego łagodnie i stanowczo zarazem. Wydawało mi się, że z szaleńcami właśnie tak trzeba postępować. - Może ty się, Grzesiu, powinieneś przebadać, co? Czy zauważyłeś, że dość błahe sprawy wytrącają cię z równowagi? To trochę niebezpieczne. Ale on już nic nie mówił. Milcząc, popatrywał na mnie co jakiś czas z sympatią i jakby ze współczuciem. Przez chwilę zastanawiałem się nad tym dziwnym wybuchem, a potem, wykorzystując fakt, że Grzesiowi odebrało mowę, na powrót pogrążyłem się w myślach. Niewątpliwie coś się w moim życiu zmieniło. W ciągu dwóch dni runął cały mój spokojny, bezpieczny świat. Podstawowe pytanie, które mi się nasuwało, dotyczyło moich postanowień w tej sprawie. Mogłem dość łatwo wrócić do poprzedniego stanu. Sąd w czasie rozwodu przekazał opiekę nad Matyldą mojej żonie. Wystarczy, że odeślę córkę do matki na Saską Kępę. Tylko, czy ja tego chcę? W tym sęk, że wcale mi na tym nie zależało. Równie łatwo mogę sobie poradzić z moim drugim problemem. Wystarczy, że wykonam jeden telefon do Pawła, który wprawdzie się obrazi, ale na krótko. A potem zostaje mi tylko sięgnąć do kieszeni i wywalić na śmietnik karteczkę od księdza Wysokiego. I koniec. Nie ma sprawy. Dalej mogę zarabiać swoje miliony, oglądać wieczorami telewizję i nie myśleć 26 zbyt wiele o tym, o czym nie muszę. Ale także na to wcale nie miałem ochoty. Powoli docierała do mnie myśl, której nigdy bym się nie spodziewał. Łatwo jest udawać twardziela wobec podwładnych, grać przed opinią publiczną rolę skandalisty i wmawiać wszystkim, że nie ma dla mnie żadnych świętości. Ale co zrobić, kiedy sam przed sobą zmuszony jestem przyznać, że to tylko poza? Bo tak naprawdę, to ja nie jestem aż taki groźny. Nagle ta maska zaczęła mnie uwierać, nagle nabrałem ochoty, by ją zerwać, by pokazać swoją prawdziwą, normalną twarz. Teraz wydawałem się sobie samemu śmieszny. Tyran, który chciałby, żeby go jednak trochę kochali. Jestem jak władza ludowa - śmiałem się sam z siebie. Ale przyznać musiałem, że dobrze mi było, kiedy zapytałem moją córkę, jak jej minął dzień. Przecież pierwszy raz w życiu zadałem jej takie pytanie. Nie wiem, jak długo przebywałem w świecie swoich wewnętrznych rozważań. Musiało to trochę trwać. Wróciłem do rzeczywistości, kiedy zorientowałem się, że od pewnego czasu nie jedziemy. - Co się dzieje? - Stoimy - Grześ miał na twarzy ciągle ten sam dziwny półuśmiech, jakby niespodziewanie się we mnie zakochał. - Ale ja ci kazałem jechać aż do skończenia benzyny. - To już - powiedział beztrosko. - Co już? - Już. Benzyna się skończyła. - Nie żartuj. - Nie żartuję, przysięgam, że w baku jest tylko echo. - No teraz, to już naprawdę cię zastrzelę. A w najlepszym wypadku wylecisz z roboty. - Panie Hirku - Grześ bezczelnie się spoufalił - kazał mi pan jechać aż do skończenia benzyny. Chciałem nawet zapytać, czy mogę najpierw zatankować, ale pan mi nie dał dojść do głosu. Kilka razy zbierałem się, by omówić tę kwestię, ale pan mi zabronił. No to wykonałem pana polecenie. Chyba ze mnie drwił. A może naprawdę mu odbiło, kiedy sobie uświadomił, że Matylda ma czternaście lat. - Grzesiu - przemówiłem łagodnie - ty nie jesteś głupi, prawda? Nawet maturę zrobiłeś zaocznie. 27 - Wieczorowo - sprostował. - No właśnie, wieczorowo. Nie jesteś głupi. I jak dotąd nie zawiodłem się nigdy na twoim intelekcie. Kiedyś złapałeś złodzieja w supermarkecie, prawda? Bo chciał mi ukraść portfel. Świetnie się wtedy spisałeś. Nawet niczego mu nie złamałeś. A kiedy nie było biletów na samolot do Wrocławia, poderwałeś panią kasjerkę i polecieliśmy nieprzepisowo i nadprogramowo. Te przykłady dowodzą, że wywiązujesz się ze swoich zadań wzorowo. W związku z tym mam do ciebie jedno osobiste pytanie. Co ci odbiło? Ale miał facet ubaw. Widziałem to w jego oczach. Zaryzykował posadę, by mieć choć raz w życiu trochę zabawy. Zaimponowała mi taka postawa. - Gdzie jesteśmy? - Pod Grójcem. - I co teraz? - Mam kilka pomysłów na plan awaryjny. - No proszę, jakiś ty przebiegły. Czekam na propozycje. - Najłatwiej będzie dojść do stacji benzynowej, zatankować do kanistra, wrócić, wlać do baku i uruchomionym samochodem jechać do domu, tankując po drodze do pełna. - To ile masz do przejścia? Daleko do najbliższej stacji? - Szefie, nie mogę pana zostawić samego przy drodze. Jeszcze pana kto napadnie. Powinien pan iść ze mną. Najpierw miałem ochotę go zdzielić. Ale potem pomyślałem sobie: A co mi tam. Trzeba mieć choć trochę poczucia humoru. Zrobił mi kawał, niech wie człowiek, że mu się udało. Nie będę go karał. I wylazłem z samochodu, w lakierkach, marynarce za trzy tysiące i nowym płaszczu. Wokół były jakieś pola, pobocze drogi i trochę lasu na horyzoncie. I wszędzie topniejący śnieg. Był też przystanek autobusowy z wiatą. A my wyglądaliśmy, jakbyśmy byli z całkiem j innej bajki. - Mokro - zauważył Grzesio. - Lepiej nic nie mów. - Nic nie mówię. Milczę jak grób. - Może poczekamy na autobus? - spytałem. - Ten przystanek ma daszek. - Ale rozkładu jazdy nie ma. Myśli pan, że tu się coś zatrzymuje? - Nie wiem. Ale przynajmniej postoimy przez chwilę na suchej ziemi. - Nie chce się panu iść? -Nie. - To poczekajmy. Do Grójca jakieś sześć kilometrów, w pół godziny byśmy byli. Ale nie ma sprawy. - W pół godziny? Taki marsz by mnie zabił. A pekaesem nie jeździłem lata całe. Chętnie sobie przypomnę, jak to jest. Czekaliśmy na autobus, rozmawiając o różnych sprawach. Grzesio mógł wreszcie dać upust swojej niezwyciężonej żądzy mówienia, dzięki czemu dowiedziałem się różnych ciekawych szczegółów dotyczących Anki - jego narzeczonej oraz oczywiście jej przyjaciółek. Minęło pół godziny, przez ten czas przejechało obok nas z piętnaście autobusów, ale żaden nawet nie zwolnił, zbliżając się do przystanku. Wreszcie, gdy już zaczęło nam być zimno, a woda chlupała nam w butach, przyjechał autobus zmierzający do Grójca. Zapchany był do tego stopnia, że nie byliśmy w stanie zakupić biletów u kierowcy. Jechaliśmy na jednej nodze przez jakieś piętnaście minut, nie zatrzymując się już na żadnym przystanku, aż do samego dworca. Mój garnitur stracił wiele ze swojej dyskretnej elegancji. Postanowiłem jednak zacisnąć usta i wybaczyć ochroniarzowi wszystkie dzisiejsze szkody. To dzięki niemu wróciłem na kilkanaście minut do zapomnianego już świata podmiejskich autobusów. Z dworca udaliśmy się na stację benzynową, ale w końcu nie zatankowaliśmy paliwa. Znów dzięki Grzesiowi. - Wie pan co? Może wrócilibyśmy do Warszawy autobusem? A ja bym jutro zabrał ten samochód z drogi. - A nie ukradną? Trochę strach. Zostawiliśmy go w szczerym polu. - A co to pana obchodzi. Ma pan autocasco. - Grzesiu, nie przesadzaj. - No dobrze. Ale na pewno nie ukradną. Jaki złodziej jeździłby po wsiach i sprawdzał, kto właśnie zostawił samochód na poboczu. Zresztą tam i tak nie ma paliwa. Więc nie ruszą z miejsca. To mnie właściwie przekonało. - A co ci tak nagle zależy, żeby wracać autobusem? - Fajnie było. 28 29 Musiałem przyznać mu rację. Rzeczywiście było fajnie. Ruszyliśmy więc z powrotem na dworzec, z pustym kanistrem, który nieśliśmy na zmianę. Autobusy do Warszawy odjeżdżały co chwilę, można było wybierać i przebierać. Wsiedliśmy więc sobie do jakiejś ekspresowej bestii, co to nie zatrzymuje się na żadnym przystanku poza docelowym. Droga do Warszawy minęła nam szybko, a z dworca pojechaliśmy taksówką, która zawiozła nas najpierw pod mój dom, a potem miała jechać na Mokotów. Chciałem dać ochroniarzowi na taksówkę i o mało nie skończyło się to nieszczęściem. Bo kiedy wręczałem mu banknot, Grześ uśmiechnął się do mnie tak jak wtedy na Puławskiej i powiedział: - Szefie, niech mi szef pozwoli ten jeden raz zapłacić za nas obu. Taka piękna okazja. Powinienem pana zabrać na wódkę, ale wiem, że tego nie wypadało panu proponować. Więc ja wypiję zdrowie u siebie, a pan niech wypije u siebie, dobrze? Zdziwiłem się tą przemową. - Grzesiu, a co opijamy? Bo jakoś mi umknęło. - No jak to co? Dziecko Matyldy! Złapałem go za kołnierz płaszcza, nie dlatego żebym chciał go bić.; Po prostu czułem, że zaraz dostanę zawału. - Coś ty powiedział? - wycharczałem. Strasznie się zdziwił. - Matylda jest w ciąży, prawda? - Skąd wiesz?! - No, pan mówił. -Ja?! - No tak. Że kłopot z Matyldą i że chrzest będzie. Wiedziałem,! że robi badania w klinice, ale nie wiedziałem, że to to. - Bo to nie to, cymbale! Jeszcze chwila i bym wykorkował. Chcesz się mnie pozbyć? Był zupełnie zszokowany. Całą drogę spędził na rozmyślaniu, jakie: imię dla dziecka Matyldy byłoby najlepsze. I planował jej kupić kwiaty i pogratulować. I podnieść na duchu, gdyby ktoś chciał ją z powodu tej ciąży napiętnować. Nie chciałem słuchać jego tłumaczeń. Wysiadłem z taksówki i chwiejnym krokiem poszedłem do domu. Co za dzień! Od lat takiego nie 30 przeżyłem. Czas na jakiś odpoczynek. Tylko czy da się odpocząć, kiedy nagle zostało się ojcem przemądrzałej nastolatki? Mocno w to wątpiłem. - Cześć! - krzyknąłem z przedpokoju. - Cześć - wyszła mi na spotkanie z kotem na rękach. Popatrzyłem z pewnym niepokojem na jej brzuch. Podążyła za moim wzrokiem, myśląc, że przyglądam się jakiejś plamie na odzieży, obejrzała bluzkę i dżinsy i z powrotem przeniosła swój wzrok na mnie. - Co się dzieje? - zapytała. - Gruba jestem? - Broń Boże - prawie krzyknąłem. - Dlaczego gruba? - Bo tak jakoś na mnie patrzysz. - Ja? Gdzie tam. - Nie wykręcaj się. Patrzyłeś na mój brzuch i miałeś w oczach trwogę. - Nie. Tylko się zamyśliłem. - No proszę. Jak ja dobrze na ciebie wpływam. Jeden dzień ze mną i już potrafisz się zamyślać. To chyba nowe doświadczenie dla ciebie. Na rozwój nigdy nie jest za późno. Zwłaszcza przy kimś takim jak ja. Chcesz kolację? Zjedliśmy razem, a potem ona poszła kończyć swoje lekcje, ja zaś pogapiłem się trochę w telewizję. Kiedy zapukałem do niebieskiego pokoju, Matylda siedziała w fotelu i brzdąkała na gitarze jakąś turystyczną piosenkę. - Miło mieć kogoś w domu? - spytała, gdy zająłem miejsce w fotelu naprzeciwko. - Bardzo miło - przyznałem. - Wyrzucisz mnie? - Być może będę musiał. Jeśli mama zażąda twojego powrotu, nie będę miał wyjścia. - To może się zdarzyć. Mama dzwoniła. Mówiła, że chce z tobą rozmawiać. Spodziewałem się tego telefonu. - A ty? Co byś wolała? - Ideałem by było, gdybyście zamieszkali razem. - Cenię twoje poczucie humoru, ale musimy przez moment zachować powagę. 31 - To było jak najbardziej poważne... marzenie. A biorąc pod uwagę rzeczywistość, jeśli się zgodzicie, wolę zostać tu. Skoro muszę znosić jakiegoś mężczyznę w domu, wolę, żeby to byl mój ojciec niż jakiś obcy facet. - Niezły argument. Choć trochę niesatysfakcjonujący. Ale uznaję go. Niczego nie mogę ci obiecać, ale spróbuję to załatwić. Wziąłem do ręki słuchawkę i wystukując numer, wysyłałem jedno-j cześnie modły do Nieba, by telefon odebrała moja żona. - Halo - usłyszałem. - Dobry wieczór, panie Zenku. - Dzień dobry - głos po drugiej stronie wyrażał całkowite zdziwienie. - A skąd ma pan ten numer telefonu? - Od żony - powiedziałem. - Od mojej? - Zenek nic nie rozumiał. - Nie. Od mojej. Zaległa cisza. Miło czasem wprawić kogoś w osłupienie. - A skąd pana żona ma mój numer telefonu? Wiedziałem, że ten Zenek jest tępakiem, ale nie przypuszczałem, że aż takim. On nadal nie pojmował, że moja żona i jego „żona" to jedna osoba. - Panie Zenku, chciałbym porozmawiać z żoną, jeśli można. - Z moją??? - Nie. Z moją. Zenek odłożył słuchawkę. Chyba doszedł do wniosku, że jeden z nas postradał zmysły, tylko nie wiedział jeszcze który. - Matylda - spytałem - czy Zenon wziął ślub z mamą? -Nie. - Czyli to nie jest jego żona? -Nie. Jeszcze raz zadzwoniłem na Saską Kępę. - Halo. - No, nareszcie. Poprzednio trafiłem na twoją nową ofiarę. Nawet przyszło mi do głowy, żeby uprzedzić człowieka, że to nie jest dobry pomysł kolegować się z tobą, ale facet tak szybko się rozłączył, że nie zdążyłem. A tak w ogóle to dobry wieczór. - Dobry wieczór - powiedziała Renata. 32 - Dzwoniłaś do mnie... - A ty do mnie... - A! Żebym nie zapomniał. Jak się rozłączysz, wytłumacz Zenkowi, Co i jak, dobrze? - Wy się znacie? - Raczej znaliśmy się. Prawdopodobnie od dziś będziesz musiała używać w tej sprawie czasu przeszłego. - Niedobrze. Może się okazać, że będziemy się musieli widywać. - Chyba tylko w sądzie. - Dlaczego w sądzie? - Jego spytaj. Wiesz, że on się podaje za twojego męża? - Ty podobno też. - Ja przynajmniej wziąłem z tobą ślub. - A on za to ani razu się ze mną nie rozwiódł. Dziwię się tylko, że nie wiedziałeś, że Zenek i ja... Skoro wy się znacie, to powinieneś wiedzieć. - To jeszcze można jakoś zrozumieć. Spotykamy się wyłącznie na stopie zawodowej, nie mamy czasu na pogaduszki. Mnie nurtuje odwrotne pytanie. Jak to możliwe, że ta łysa pała przez pół roku znajomości z tobą nie zorientowała się, że twój były mąż i człowiek, od którego bierze łapówki, to jedna i ta sama osoba? W ciągu dnia załatwia ze mną ciemne interesy, a wieczorem rozwala się na mojej kanapie. On jest aż tak tępy czy też wy po prostu nie rozmawiacie ze sobą? - Rozmawiamy, ale przecież nie o tobie. Chyba nie myślisz, że się chwalę swoim byłym małżonkiem. Kiedy Zenek zadawał mi jakieś pytania dotyczące przeszłości, odpowiadałam najczęściej „szkoda gadać". Miałam trochę starych zdjęć, ale zima była sroga, więc się przydały do kominka. Czasem na podpałkę wrzucałam twój tygodnik, a czasem fotografie. Na przemian. Odpowiedziałem z uśmiechem na ustach, że z tym kominkiem to dobry pomysł i że ja z jej zdjęć robię głównie samolociki, a niektóre, te bardziej udane, wklejam do fałszywych dokumentów, które potem sprzedaję na bazarze Różyckiego. Ona na to, że dziwi się, iż jakieś jej fotki uważam za udane, a ja wtedy, że mam na myśli zdjęcia z dawnych czasów, gdy jeszcze była młoda. Przez jakiś czas wymienialiś- 33 my się podobnymi uprzejmościami, a kiedy się nam już znudziło, Renata zapytała: - Kędy Matylda wróci do domu? - Ja właśnie w tej sprawie. Możemy się kłócić o wszystko. Ale w sprawie Matyldy musimy wymyślić coś wspólnie. - Masz rację. Ja bym bardzo chciała, żeby ona wróciła. - A ja nie mam nic przeciwko, żeby została ze mną. - A ona? - Dobrze, że o to pytasz. Ona chce, żebyśmy zamieszkali razem, we trójkę. - To niemożliwe. - W tej sytuacji woli mieszkać ze mną. - Przykro mi - powiedziała Renata. Chyba naprawdę było jej przykro. Myślę, że zbierało się jej na płacz. - Zrozum - powiedziałem. - Ona nie wybiera między nami. Ona tylko nie chce mieszkać z obcym mężczyzną. To nie ma nic wspólnego z tobą. Trudno jej się było z tym pogodzić. Ale usłyszała szczerość w moim głosie. - Szkoda. A może by spróbowała? Może za jakiś czas przyzwyczaiłaby się? Przecież mamy duży dom. Nie przeszkadzalibyśmy jej. - Chcesz z nią o tym porozmawiać? Już rozmawiała. Cały poprzedni wieczór przegadały na ten jeden temat. I Matylda nie zostawiła w tej sprawie żadnych wątpliwości. - To nie ma sensu. Nie przekonam jej. Chciałabym cię prosić, jeśli ci to bardzo nie przeszkadza, żeby ona na razie pomieszkała u ciebie. - Już mówiłem, nie mam nic przeciwko. - Dziękuję. Daj mi ją do telefonu. Rozmawiały spokojnie, chyba z godzinę. Poryczały się obie, poużalały nad głupim losem, w końcu umówiły się, że będą się spotykać maksymalnie często. - Wreszcie. Jak można tyle gadać - powiedziałem, gdy Matylda zakończyła rozmowę. - Powiedz mi, czy ty przez przypadek nie wzięłaś ze sobą Biblii? Popatrzyła na mnie bardzo zdziwiona. 34 - Rozumiem, że spotkanie ze mną wywarło na tobie piętno. To oczywiste. Ale czy te zmiany nie zachodzą zbyt szybko? Trochę się o ciebie boję. Podała mi Pismo Święte, a ja zacząłem je przeglądać bez żadnego pomysłu na odnalezienie nakazanego opowiadania. - Czytałaś to? - Przyznam, że nie w całości. Są tam fragmenty, które czyta się bardzo trudno. Może w liceum spróbuję. - Jak to? To ty nie jesteś jeszcze w liceum? Złapała się za głowę. - Wstydź się, tato. Nic a nic cię nie interesuję. Gdybym była prezesem jakiejś głupiej spółki, albo szefem konkurencyjnej gazety, wiedziałbyś o mnie wszystko. - Przysięgam, że nadrobię - zapewniłem gorliwie. - A może ty po prostu masz swoje metody poznawcze, poza które nie wychodzisz? To ja mam na to sposób. Napiszę ci swoje CV, a ty je sobie wydrukujesz i powiesisz na biurku. Co ty na to? Może dzięki temu poznasz najważniejsze fakty z mojego życia. Datę urodzin, personalia rodziców i tak dalej. - No przecież obiecałem poprawę. Popatrzyła z powątpiewaniem. - Byłeś u spowiedzi? - Byłem. -I? - Nawet nie pytaj. Kompromitacja. - Ksiądz był jakiś do rzeczy? - Aż za bardzo. - Co to znaczy? Przylał ci? - Nie. Ale dostałem pokutę - odpowiedziałem z przechwałką w głosie. Roześmiała się. - Taki jesteś z siebie zadowolony. A co dostałeś? - No właśnie nie wiem. - Jak to? - Zapomniałem. To było jakieś opowiadanie. - Tego akurat w Biblii pełno. - Znasz takiego człowieka... Coś jakby... Zaucha? 35 ? - Zaucha? - Mniej więcej. On mi powiedział, ale ja zapomniałem. Przez tę twoją ciążę wszystko wyleciało mi z głowy. - Przez moje co?! - Oj, potem ci opowiem. Tym się nie przejmuj. - Łatwo ci powiedzieć. To moja ciąża, nie twoja. Jej słowa przypomniały mi o drugiej części pokuty. - Powiedz mi, Matylda, wiesz, co się ślubuje w kościele, kiedy się jest chrzestnym? - O ile pamiętam, chrzestni zobowiązują się, że będą pomagać rodzicom wychować dziecko w wierze katolickiej. - Ale tego tak naprawdę nikt nie przestrzega. - Skąd wiesz? Masz jakichś znajomych, którzy są chrzestnymi? - No nie. Ale... - Nawet gdyby nikt się z tego nie wywiązywał, to wcale nie! znaczy, że i ty jesteś zwolniony. Lepiej się zastanów. To ogromna odpowiedzialność. - Strasznie jesteś zasadnicza. A ja na razie nie mam siły przemyś-liwać takich poważnych spraw. Miałem męczący dzień. Lepiej powiedz mi szybko, czy jakiś Zaucha nie występuje w tej księdze. Zamyśliła się. - Ezechiel? - Nie, jakoś inaczej. - Zachariasz? - Może... Nie jestem pewien. - Nie pomogę ci. Tu jest tysiące imion. - To co się robi w takich przypadkach? - Myślę, że możesz wykonać jakieś inne zadanie, porównywalnie trudne. To chyba nie ma aż takiego znaczenia. Otworzyłem Biblię na spisie treści, by wybrać jakąś ciekawą nazwę księgi. W wykazie skrótów znalazłem dwie literki, które jakoś skojarzyły mi się ze mną samym. Hi. Jak Hieronim. Księga Hieronima? Znalazłem odpowiadający tej księdze numer strony. - Księga Hioba! - wyszeptałem. - Co za dziwna wróżba, Hiobowe wieści dla mnie? 36 I zrobiło mi się nieswojo z powodu tego wyboru. Postanowiłem jednak być dzielny. Zacząłem czytać: Żył w ziemi Us człowiek imieniem Hiob. Był to mąż sprawiedliwy, prawy, bogobojny i unikający zła. Miał siedmiu synów i trzy córki. Majętność jego stanowiło siedem tysięcy owiec, trzy tysiące wielbłądów, pięćset jarzm wołów, pięćset oślic oraz wielka liczba służby. Był najwybitniejszym człowiekiem spośród wszystkich ludzi Wschodu... Coś się ze mną stało. Zapadłem w tę książkę jak w głęboki sen. Świat wokół mnie przestał istnieć. Czy czułem się Hiobem? Nie. Wcale nie. Przeciwnie. Postać Hioba była mi zupełnie obca. Jedyne, co nas łączyło, to powodzenie w sprawach finansowych. Cała reszta to dwie skrajnie różne historie. Ale zafascynowało mnie to opowiadanie o ludzkim nieszczęściu i o tym, jak człowiek się stara radzić sobie z nim. Przez półtorej godziny śledziłem z napięciem sprawę Hioba, przyłączając się do grona jego sędziów. Czy miał prawo złorzeczyć w obliczu katastrofy, która go spotkała? Na całe gardło chciałem krzyczeć, że miał. Sam złorzeczyłbym w podobnej sytuacji, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. I oburzony byłem szczerze na wszystkich tych, którzy mieli za złe, że Hiobowi w obliczu nieszczęścia puściły nerwy. Gdy skończyłem, była noc. Mój złoty zegarek pokazywał za pięć dwunastą. Zadrżałem. Poczułem się jak mały chłopak, który obejrzał wieczorem horror i boi się nocy, która przed nim. Żeby się otrząsnąć z tych nieprzyjemnych myśli, wstałem i przespacerowałem się do pokoju Matyldy. Usnęła przy lekturze jakiejś książki, światło lampki oświetlało jej okrągłą twarz i jasne włosy. Poprawiłem jej kołdrę, zgasiłem światło i po cichu wychodziłem z pokoju. - Kocham cię, tato - usłyszałem za sobą. I co mi tam jakiś Hiob! 37 Rozdział 4 Przecież trzeba być twardym . - Panie prezesie, samochód! - Grzesio wpadł do pokoju bez pukania i wbrew mojej prośbie, by mi nie przeszkadzano. Przez pięć lat pracy w mojej firmie nie zdarzyła mu się podobna niesubordynacja. - Przepraszam panów - powiedziałem do swoich gości - ale mój ochroniarz chyba się zapomniał. Czy ja nie mówiłem, że jestem zajęty? Kompromitujesz mnie takim zachowaniem. I całą redakcję przy okazji. - Bardzo przepraszam. Dzień dobry - ukłonił się siedzącym mężczyznom. - Nie chciałem tak wpadać, ale strasznie pilna sprawa. Samochód. Byłem pod Grójcem. - Dobrze, za chwilę do ciebie przyjdę, mam w tej chwili bardzo ważne spotkanie. Grzesio jeszcze raz poprosił o wybaczenie i wyszedł z gabinetu. Zaraz potem i ja znalazłem się na korytarzu. - Odbiło ci? - zapytałem go ostro, ale na tyle cicho, by mój głos nie dochodził do wnętrza pokoju. - Co się stało? - Samochód. - Co samochód? - Lepiej niech pan nie pyta. - Ukradli! - Gorzej. - Rozbiłeś? - Gorzej. - Cholera, możesz mówić całymi zdaniami? Co z tym samochodem? - Nie wiem dokładnie, co zaszło. Ale wygląda tragicznie. Chyba chcieli go ukraść, ale nie mogli uruchomić przez to paliwo. Więc go rozebrali doszczętnie. - Jak to rozebrali? jo - Wybili szybę, otworzyli drzwi i wyciągnęli, co się dało. - No to pięknie. Wezwałeś policję? - Tak, od razu. Strasznie się dziwili, co taki luksusowy samochód robił przez całą noc na tym odludziu. Powiedziałem im, że się zepsuł na drodze, więc musieliśmy go zostawić. I że wróciłem po niego, ale zastałem go już w takim stanie. Szlag by trafił! No to mi się zaczął dzień! - Trzeba by zadzwonić do firmy ubezpieczeniowej - powiedziałem. - Załatw to, dobrze? Ja muszę dokończyć rozmowę. Wróciłem do pokoju, gdzie czekali na mnie moi adwokaci. Akurat w chwili, w której ochroniarz wykonywał wejście smoka do mojego gabinetu, wraz z dwójką prawników starałem się ustalić taktykę w związku z czekającym mnie kolejnym procesem o zniesławienie. Sprawa była skomplikowana i wymagała dokładnego omówienia. Chyba po raz pierwszy groziła mi przegrana w sądzie, grzywna i publiczne przeprosiny. A jeszcze dwa dni temu wydawało się, że to całkiem łatwy i zupełnie niegroźny proces... - Panie Hieronimie - powiedział jeden z adwokatów. - Sytuacja jest trudna, ale damy sobie radę. Oczywiście przydałoby się mieć wszystkich trzech sędziów w garści, ale być może w tym wypadku wystarczy dwójka. - Tak, to prawda - przytaknął szybko drugi mężczyzna. - Nie wiem, czemu pan uważa, że przewodniczący składu sędziowskiego chce pana umoczyć, skoro dotąd jadł panu z ręki. Ale zawsze przecież możemy pogadać z pozostałymi sędziami. Wszystko jest pod kontrolą. - Przewodniczący jest spalony - powiedziałem. - Musimy o nim zapomnieć i na przyszłość uważać, by nie dostał żadnej naszej sprawy. A teraz albo szukać ugody, albo spróbować dotrzeć do pozostałej dwójki. - A może zostawić wszystko na żywioł? - Do tego nie potrzebuję adwokatów - odparłem z pozoru łagodnie, ale z ukrytą w głosie groźbą. - Chodziło mi tylko o to, by dać się pokonać teraz, ale złożyć apelację i powalczyć w wyższej instancji. - To jest siedemdziesiąty piąty proces, który mi wytoczyli. Jubileusz, że tak powiem. Ani jednego nie przegrałem i tego też nie przegram. 39 Bo jeśli choć raz mnie ukarzą, to już po mnie. Najgorzej stworzyd precedens. Dobiorą się do mnie i wlezą mi na głowę. Milcząco potakiwali, przyznając, że istnieje takie niebezpieczeństwo. Zaczęli rozważać różne pomysły na dogadanie się z pozostałą dwójką] sędziów. - Niech mi panowie powiedzą, jakie mamy szanse, jeśli zaryzykujemy] uczciwy proces? - Ogromne - zapewnił pierwszy adwokat. - Teoretycznie - sprostował drugi. - No tak - przyznał pierwszy. - Bo jeśli my nie zapłacimy sędziom, to być może zapłacą oni. Mimo że to kuria. - Jeśli nikt nie zapłaci, to wygramy - mówił drugi. - Jeśli zapłacą tylko oni, to przegramy. - Rozumiem. W tej sytuacji trzeba dotrzeć do reszty składu. Niech! powiedzą, czego chcą. Wtedy sprawdzimy, czy będziemy się dogadywać z sądem, czy z kurią. To wszystko. Żegnam panów. Ledwo zakończyłem z adwokatami, zjawił się Grzesio. Tym razem grzecznie zapukał. Minę miał skwaszoną, a w oczach strach. - Kłopot, panie prezesie. - Z czym znowu? - Ciągle z tym samym. Dzwoniłem do Zakładu Ubezpieczeń. -I? - I kłopot. Może się okazać, że nie zapłacą. - Nawet nie chcę o tym słyszeć. Mają zapłacić. - Kazali złożyć dokumenty, są na to druki podobno. I trzeba napisać jakieś oświadczenia. Wszystko musi pan załatwiać osobiście. Ale człowiek z infolinii powiedział, że mamy małe szanse na pokrycie strat. - Dlaczego? Grzesio nie wiedział. - E tam. Gadać z ludźmi nie umiesz. Dawaj ten numer. Zadzwoniłem na infolinię, ale okazało się, że sprawa rzeczywiście wygląda kiepsko. Na mój ostry, trochę demonstracyjny atak, na moje okrzyki pełne oburzenia, na moje groźby, pan miał tylko jedną odpowiedź: Proszę złożyć dokumenty. Sprawa zostanie rozpatrzona. 40 A na koniec usłyszałem to, co dziesięć minut wcześniej mój ochroniarz. Że szanse na pokrycie kosztów naprawy przez ubezpieczyciela są małe, jeśli nie bardzo małe. Zmęczony przydługą rozmową, rozłączyłem się i cisnąłem telefonem na drugi koniec biurka. _ Co ja mam z tobą zrobić? - zapytałem. - Nie wiem - spuścił głowę. - Jeśli będzie trzeba, zapłacę za naprawę. Pomyślałem, że właściwie sam jestem winien tej samochodowej katastrofie. Byłem tam. Mogłem jakoś reagować. Nie wspominając o tym, że to ja mu kazałem jechać aż do skończenia benzyny. - Bardzo go zniszczyli? Pokiwał głową z rezygnacją. - Rozumiem. Milczeliśmy przez chwilę. - Niech najpierw zrobią kosztorys. Potem się okaże, kto za to zapłaci. Teraz już idź. Bezszelestnie opuścił gabinet. Siedziałem zdruzgotany fatalnymi wieściami spod Grójca. A to przecież jeszcze nie koniec. Za chwilę zadzwoni Zenek, by pozbawić mnie złudzeń, co do dalszej współpracy. Intuicja mnie nie zawiodła. Nie minęło nawet pięć minut i telefon zadzwonił. - Dzień dobry. - Dzień dobry, panie Zenku. - Przepraszam, że wczoraj odłożyłem słuchawkę. Strasznie mnie zdziwił ten telefon. - Nie ma sprawy, ja też nie spodziewałem się pana zastać w domu mojej żony. - Byłej żony - przypomniał. - Tak. Byłej. - Dzwonię, bo trzeba omówić pewne sprawy w związku z tą nową sytuacją. - Rozumiem, że nasza współpraca przestaje być aktualna. - Proszę się na mnie nie gniewać, ale wolałbym, żeby tak się stało. Nie licząc wprawdzie na skuteczność tej metody, spróbowałem go nastraszyć. - Nie boi się pan, że zechcę coś chlapnąć w towarzystwie? 41 - Pan robił mnie przysługi, ja robiłem panu. Jesteśmy kwita. Miał rację. Bałem się go tak samo jak on mnie. Znałem wiele jego tajemnic, on zaś wiele moich. Jeśli spróbuję go utopić, pójdę na dno razem z nim. - Czy w tej najbliższej sprawie, o obrazę uczuć religijnych, mogę jeszcze na pana liczyć? - Niestety. Pańska... Renata była bardzo niezadowolona, gdy usły-' szała, że brałem od pana wynagrodzenie za załatwianie pewnych spraw. Dlatego postanowiłem z miejsca z tym skończyć. Drań. Co mu zależało? Przecież nie proponowałem mu rocznej współpracy, tylko jeden, ostatni wspólny występ. - Trudno. W takim razie spotkamy się w sądzie. - Tak, spotkamy się w sądzie. I... Proszę na siebie uważać. - Co pan ma na myśli? - Idzie odwilż. Proszę o tym pamiętać. Do widzenia. I rozłączył się. Co teraz? - pomyślałem. Jeden Zenek wiosny nie czyni. Nawet odwilży. Ale czy na pewno? Trzeba ten proces wygrać, koniecznie. U Przyjechać do sądu, pokazać się w telewizji i wygrać. Nigdy tego nieil robiłem. Zadowalałem się ugodami, przedawnieniami, a nawet orze-'l czeniami o niskiej szkodliwości czynu. Wydawało mi się, że lepiej nie drażnić mediów efektownymi sukcesami w sądzie, żeby ktoś nie zechciał! sprawdzić okoliczności, w jakich te zwycięstwa osiągam. Ale teraz I realnie groziła mi przegrana. Dlatego doszedłem do wniosku, żel wyjątkowo trzeba będzie zaatakować. Nie udał mi się ten dzień. Z ulgą opuszczałem redakcję. Na szczęście miałem przed sobą piątkowy wieczór i dwa wolne dni. Grzesio w czasie drogi nie był tak gadatliwy jak zwykle. Jechał wyjątkowo ostrożnie, uważając, by przez przypadek nie zniszczyć ostatniego samochodu, jakim dysponowałem. Zmierzaliśmy więc wolniutko, moim saabem numer dwa, na Ochotę. Wymienialiśmy zdawkowe uwagi na temat popołudniowych korków i sposobów ich omijania. Gdy już dojeżdżaliśmy pod mój dom, przypomniała mi się jedyna optymistyczna informacja ostatnich dni i postanowiłem ją ogłosić oficjalnie. - Przynajmniej Matylda nie jest w ciąży. - Nie jest? - zmartwił się Grześ. - To niedobrze. - Co ty gadasz. Ona ma czternaście lat. Już nie pamiętasz? _ A tak. Ma pan rację. Chociaż bycie w ciąży samo w sobie to dobra wieść. Uśmiałem się. - Bycie w ciąży samo w sobie? Ale żeś wymyślił. Ciąża sama w sobie nie istnieje. Żeby była ciąża, to ktoś musi w niej być, prawda? - No tak. - I ja się cieszę wprost szaleńczo, że to nie moja córka. - Niech panu będzie, ja też się cieszę. Ale co ona w takim razie robiła w tej klinice? O masz! Nie zapytałem jej! Jak mogłem zapomnieć? - Nie twój interes - powiedziałem, bo wstydziłem się przyznać, że nie mam pojęcia, na jakich badaniach była. - Jak pan ją spotka, niech jej pan powie, że życzę jej zdrowia - usłyszałem na pożegnanie - w porządku z niej dziewczyna. - Spotkam ją, na pewno. - Wie pan, lubię pracę u pana, ale najlepiej zawsze będę wspominał te czasy zaraz na początku, kiedy woziłem Matyldę do szkoły. Wtedy, gdy jeździła do tej muzycznej podstawówki. - A może trzeba, żebyś znowu zaczął ją wozić? - No co pan, przecież ona chodzi do gimnazjum na Saskiej Kępie, tuż koło jej domu. Mam ją wieźć po chodniku? Brawo, gratuluję - w myślach pochwaliłem sam siebie. Zdobycie informacji na temat nowej szkoły mojej córki okazało się niezbyt trudne. - Widzisz, Grzesiu, tylko że ty o czymś nie wiesz. Sytuacja się ostatnio trochę zmieniła. Matylda chwilowo mieszka u mnie. - Naprawdę? To super. Z przyjemnością ją będę woził, jeśli pan tak zarządzi. - Nie wiem jeszcze, co zarządzę, ale dam ci znać. - To niech pan da. I... niech się pan na mnie nie gniewa za ten wczorajszy żart. Drogo mnie będzie kosztował, ale myślę sobie, że... warto było zobaczyć pana minę. Pożegnaliśmy się i zaraz odjechał. W domu pachniało czosnkiem i smażoną cebulką. Matylda coś pichciła. - Pachnie super! - krzyknąłem od wejścia. 42 43 - Obawiam się, że tylko pachnie - Matylda nie była zadowolona z efektu swojej pracy. - To miał być sos do spaghetti, a wyszła zupa pomidorowa. Coś ten przepis nie za bardzo. - To dodaj mąki czy czegoś takiego. Nigdy nie byłem ekspertem od gotowania, ale wydawało mi się, że trzeba tę zupę czymś zagęścić, żeby wyszedł sos. - Poproszę panią Zosię, to może mnie podszkoli w gotowaniu. - Nie przypuszczam. Dobrzy kucharze strzegą swoich tajemnic. Poza tym, jak ciebie wyszkoli, sama stanie się zbędna. Usiedliśmy do kolacji, spaghetti rzeczywiście było średniej jakości,, ale nie do tego stopnia, by uważać je za niejadalne. - Potraktuj to jak dodatek do wczorajszej pokuty - powiedziała Matylda, wskazując na talerz pełen makaronu. - Zauważyłam, że lektura cię wciągnęła. - To prawda. Superopowiadanie. Spędziłem nad nim cały wieczórJ - I czyją stronę trzymałeś? - Hioba, oczywiście. - Naprawdę? Dziwne. - Czemu? - Bo to opcja dla mięczaków. Przecież trzeba być twardym. Upadać i podnosić się. Bankrutować i odbudowywać. Umieć zwyciężać i umieć] przegrywać. To jest dopiero życie! Myślisz, że taki Hiob, kiedy byłj w swojej szczytowej formie, potrafił się tak naprawdę cieszyć swoim majątkiem, swoim potomstwem, swoim szczęściem? Nie przypuszczam. Dopiero kiedy mu to wszystko zabrano, zrozumiał, jakie to było ważne. - Rety, dziewczyno! Ładnie to powiedziałaś. Czasem trudno mi uwierzyć, że masz czternaście lat. - Za pół roku będę miała piętnaście. - Dla Grzesia skończy się to tragicznie - mruknąłem pod nosem, a głośno odpowiedziałem: - Masz już czternaście i pół roku, ale pomyślałem sobie, że to trochę niebezpieczne, żebyś sama jeździła do szkoły. To podróż przez całe miasto. Jeśli chcesz, Grzesio, mój ochroniarz, może cię wozić do szkoły. - Tato, jestem już duża. Nic mi nie grozi. Ale doceniam chęci Zwłaszcza to, że zacząłeś się interesować moim losem. 44 - A propos Grzesia - postanowiłem wykorzystać pierwszą okazję, jaka się nadarzyła - mówił, że widział cię niedawno w klinice Eskulap. _ To prawda, ja też go widziałam. Nie uważasz, że trochę przytył? No, tego się nie spodziewałem. Zamknęła temat jednym zdaniem. Mam ją tak wprost pytać? Trudno, zapytam. - Może przytył. Nie zauważyłem. A co ty tam robiłaś? - Gdzie? - W Eskulapie. - Badania. - A jakie? - Tato, jesteś wścibski! - Nie jestem. Grześ mówił mi o tym spotkaniu, więc chciałem się dowiedzieć, czy to jakieś poważne badania. - Serce - powiedziała to takim tonem, jakby chodziło o katar i chrypkę. Chciałem dalej pytać, ale ona zakończyła temat, wyraźnie nie chcąc o tym rozmawiać. - Trzeba być twardym, tato. Nie będziemy się przejmować głupimi badaniami. Liczy się tylko to, że pytasz. Trochę cię jednak obchodzę. - Obchodzisz, obchodzisz. I te badania też sprawdzę, czy ci się to podoba, czy nie. Mówiłem przecież, że zamaluję wszystkie białe plamy w twojej biografii. - Mam nawet plan, żeby ci to ułatwić. - No proszę, napisałaś CV? To może jeszcze list motywacyjny od razu. - Nie, tato, chodzi o coś innego. W poniedziałek musisz pojechać do szkoły, spotkać się z moją wychowawczynią. - A co się stało? - Nic złego. Pojedziesz, to się dowiesz. - A ty nie możesz mi powiedzieć? -Nie. - Dziecko! - załamałem ręce. - Może ja nie znam dokładnie twojego życiorysu, ale jednego faktu nie dało się przeoczyć. Sześć lat szkoły podstawowej i sześć świadectw z czerwonym paskiem. Tak było, prawda? Ewenement na skalę całego kraju. Gimnazjum też zaczęłaś fantastycznie. Co się nagle stało? 45 - Czy ja mówiłam, że się coś stało? Nie. Nie mówiłam. Przeciwnie, sugerowałam, że nie ma się czym denerwować. Dlaczego uważasz, | masz tam pojechać, by wysłuchiwać skarg na mnie? - Wydawało mi się, że jeśli wszystko jest w porządku, to raczej nie fatyguje się rodziców. Ale skoro twierdzisz, że wszystko jest OK, to chyba jest. Tylko jeśli tak, to po co ja mam tam jechać? - A nie będzie ci miło usłyszeć z ust nauczyciela, że masz fantas-l tyczną córkę? - Owszem, to musi być bardzo miłe. - No widzisz. Możesz przyjąć, że chcę ci zrobić przyjemność.J Pojedziesz? - Pojadę. - A wiesz dokąd? - Jak możesz, córeczko! Oczywiście, że wiem. Ojciec musi wiedzieć gdzie mieści się gimnazjum córki, prawda? Roześmiała się. - Robisz postępy, tato, gratuluję. Będą jeszcze z ciebie ludzie. Rozeszliśmy się, każde do swojego pokoju. Znów sięgnąłem do Biblii, Zafrapowany oryginalną interpretacją, przedstawioną przez córkę, postanowiłem jeszcze raz przejrzeć historię Hioba, tylko po to, bjj spróbować popatrzeć na nią oczami Matyldy. Znów pewnie spędziłbym cały wieczór na śledzeniu losów Hioba, od pierwszej aż do ostatniej strony jego księgi, gdyby Matylda nia przerwała mi lektury. - Tato, Liwiec wzbiera - usłyszałem w pewnej chwili. Przerwałem i poszedłem do jej pokoju. - Liwiec wzbiera - powtórzyła, nie odrywając wzroku od ekranu| komputera. - I co z tego? - Jeszcze gotów zalać Nadkole. I nasz dom. I sad! I co będziesz wtedy robił w lecie? Do Egiptu pojedziesz? - No co ty, dziewczyno. Liwiec jest małą rzeczką. Od dwudzies^ tu lat rok w rok tam jeżdżę, od dwudziestu lat taplam się w tym; bajorku i jeszcze się nie zdarzyło, żeby woda miała więcej niż metB głębokości. - To może warto pojechać do Nadkola i zobaczyć? Wyjątkowa okazja| 46 - Nie wydaje mi się, by to był dobry pomysł. Marzec się zacznie za chwilę, wszystko topnieje, zakopiemy się w pierwszej napotkanej kałuży. Wiesz, jakie tam teraz musi być błoto, w tej naszej wiosce? Nawet latem ciężko przez nią przejechać. - Ale zobacz, tato, co tu piszą. Wskazała palcem stronę portalu internetowego, gdzie rzeczywiście widniała informacja, że Liwiec wzbiera, a groźba powodzi jest całkiem realna. I to właśnie w okolicy Kamieńczyka, czyli tuż obok. - Twardym trzeba być - powiedziałem z uśmiechem. - Nie będziemy się przejmować jakąś działką z domem. Lepiej wymyśl coś na weekend. Przed nami dwa wolne dni. 47 Rozdział 5 Partia chińczyka przy chińskiej herbatce Weekend wcale nie upłynął sielankowo. Dla mnie te dwa dni stały się okazją do walki o niezależność i samorządność na terenie, który d< niedawna stanowił wyłącznie moje terytorium. Matylda postanowił; wykorzystać sobotę na porządki i mając sojusznika w osobie pani Zosi starała się zagonić mnie do pomocy. Udało mi się uniknąć tych pra< społecznych, wymówiłem się koniecznością wypełnienia jakichś niezwykk ważnych dokumentów. Uprosiłem córkę, by zechciała mnie wpuścić ?? pół dnia do niebieskiego pokoju, i zamknąłem się w nim na dobre trzj godziny. Dzięki temu przejrzałem pocztę elektroniczną, odpowiedziałen na najważniejsze listy i sformułowałem pismo do zakładu ubezpieczenio wego. Lektura umowy ubezpieczenia samochodu, którą zawarłem kilki miesięcy wcześniej, przekonała mnie, że pan z infolinii wcale nie żarto wał, roztaczając przede mną czarne wizje. W umowie znalazłem punkt zgodnie z którym firma ubezpieczeniowa zapewnia mi pomoc drogową ni terenie całego kraju. I jeśli zepsuł mi się samochód, to powinienem z te pomocy skorzystać, a nie zostawiać go na odludziu. No tak - pomyślałen - zapłacę za naprawę samochodu, tylko dlatego że mój ochroniarz zezna policjantowi nie to, co trzeba. Gdyby powiedział, że zostawiliśmy wóz, I pójść na grzyby, to może zapłaciłbym mandat za parkowanie aut w nieodpowiednim miejscu, ale bez wątpienia Zakład Ubezpieczeniow zwróciłby mi poniesione koszty. A teraz? Pewnie nie zwróci. W drugim dniu weekendu znów prowadziliśmy z córką zażarto zmagania o dominację i wpływy w naszym małym stadzie. Batali trwała całą niedzielę i odbywała się na kilku frontach. Trzeba przyznać że odniosłem tego dnia kilka zwycięstw, chociaż naprawdę nie był( łatwo. Mogę jednak z dumą stwierdzić, że nie dałem się Matyldzh zaciągnąć do kościoła ani też wywieźć do Nadkola na działkę. Oparłen się również propozycji wspólnych zakupów. Wykazałem wielką walecz 48 ność i dzięki temu całą niedzielę mogłem spędzić na niezwykle przyjemnej czynności, czyli na tresurze kota. Ta dyscyplina nie przyniosła mi niestety żadnych sukcesów. Malinowski okazał się wyjątkowo tępym stworzeniem. Nie nauczyłem go ani aportować, ani leżeć przy nodze, ani nawet stawać na dwóch łapach. Wreszcie skapitulowałem i dałem się Matyldzie wywlec na basen, a potem na kolację do restauracji. I był to najpiękniejszy wieczór, jaki od wielu lat udało mi się przeżyć. Poniedziałek wstał słoneczny i ciepły. Śnieg już prawie całkiem stopniał, chodniki wyschły, a wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że zima pożegnała nas i odpłynęła gdzieś w kierunku Australii. I bardzo dobrze. I tak za długo z nami była. Zacząłem dzień od podróży na parking policyjny, by obejrzeć to, co zostało z mojego auta. Widok prawie nowego, rocznego zaledwie, luksusowego samochodu doszczętnie zniszczonego, odartego nawet z tapicerki i dywaników podłogowych, ogołoconego i trwale okaleczonego, był dla mnie szokujący. Trudno wręcz było uwierzyć, że to, na co patrzę, to ten sam wóz, który zostawiłem na poboczu drogi do Grójca. Złodzieje rzeczywiście rozkradli wszystko, co się dało. Patrzyłem ponuro na wypatroszony samochód i obliczałem w myślach, ile stracę na tej kradzieży. Wyglądało na to, że naprawa pochłonie ogromne pieniądze. Grzesio, który towarzyszył mi w oględzinach, wydawał się jeszcze bardziej niż ja zgnębiony tym widokiem. - Niechby oni wpadli w moje ręce. Niechbym tylko ich dorwał - mamrotał pod nosem i zaciskał pięści. - Wyjątkowo pozwoliłbym ci ich skrzywdzić - powiedziałem. I dodałem: - Ciekawe, czy jest już jakiś wstępny kosztorys naprawy. Oglądał to kto? - zapytałem parkingowego. - Tak. Byli ludzie z Towarzystwa Ubezpieczeniowego. Próbowali włączyć silnik, ale im się nie udało. Spojrzałem na Grzesia i mimo woli uśmiechnąłem się, słysząc skargę parkingowego. - Z tą benzyną to już przesadzili. Bydlaki. - Jeszcze jakie - zgodził się tamten. - A potem ci rzeczoznawcy coś notowali. I zdaje się, że zostawili kartkę dla pana, z telefonem i wyliczeniem kosztów. 49 Poszedł do swojej kanciapy, gdzie wśród różnych dokumentów odnalazł pismo od rzeczoznawcy. Na kartce widniał napis: Saab 9-5 - pan Czarnota. Orientacyjny koszt naprawy 45- 50 tysięcy. Poniżej wypisane były numery telefonów| do autora notatki oraz jego nazwisko. - Jezu - wyszeptał Grześ, patrząc załamany w zapiski. - Prawda? - odpowiedziałem zszokowany w równym stopniu co on, - To co, zabieracie go panowie? - spytał nas parkingowy. - Nią będziemy tu tak stać. i - Nie? A ja bym jeszcze postał - odpowiedziałem, bo nie spodobała mi się jego uwaga. - Ja nie mam czasu na takie zabawy. - Nikt panu nie każe tu tkwić. Jak pan chce, niech pan idziej Musimy się zastanowić, co zrobić. Parkingowy obrażony odszedł do swojego kantorka. - Czemu się pan zastanawia? Tak czy owak, trzeba go zabrać. Zawsze to parę złotych warte. Albo go pan naprawi, albo sprzeda w tym stanie, to już jak pan chce. Ale trzeba zadzwonić po kogoś I wtedy coś mi przyszło do głowy. Pojęcia nie mam, skąd się to wzięło. Może przeraziła mnie wizja ciągnących się miesiącami, kosz townych napraw, a może Anioł Stróż podsunął mi pomysł na dob uczynek. Wiem jedno. Zanim zdążyłem się zastanowić nad tym, dlacze^ to mówię i czy naprawdę chcę to powiedzieć, usłyszałem własne słów; - Chcesz go, Grzesiu? - Co? - spytał nieprzytomnie. - No, samochód. - Jaki samochód? - Ten - wskazałem na ogołoconego saaba. Grześ spojrzał na mnie, chyba dalej nie rozumiejąc. - Dlaczego? - Bo chcę ci go podarować. - Proszę, niech pan nie żartuje - nadal nie wierzył, że mówi poważnie. - Nie żartuję. Dam ci go, jeśli chcesz. - Niech mi pan powie, ile pan za niego zapłacił. - Sto pięćdziesiąt. Nie, sto siedemdziesiąt. - Minus koszty naprawy, minus roczne użytkowanie, to wychodzi jakieś... osiemdziesiąt albo sto tysięcy. - Czy ktoś cię prosił o te wyliczenia? Chcesz? - Nie mogę tego przyjąć. Wystarczy, że nie każe mi pan płacić za naprawę. I tak będę pięćdziesiąt tysięcy do przodu. - To ja go tu zostawiam. - No co pan! - Nie chcesz go, to ja też go nie chcę. - Ale ja go chcę. Tylko nie mogę. - Trudno, to idziemy - powiedziałem. - Biorę go! - krzyknął Grześ. - Bardzo dobrze. Dzwonimy po pomoc drogową, a ty się zastanów, dokąd go zawieziesz. Grzesio stał oniemiały. - Naprawdę? - Naprawdę. I jeszcze nam go za darmo przetransportują. -Kto? - Ci od ubezpieczenia. Czytałem warunki. Mamy to zagwarantowane w umowie. Zadzwoniłem więc, tam gdzie trzeba, i zaraz przyjechał człowiek z lawetą. Grześ natychmiast po moim oświadczeniu o zamierzonej darowiźnie zaczął obdzwaniać zaprzyjaźnione warsztaty samochodowe. Dość szybko znalazł miejsce dla swojego saaba i pojechał z nim lawetą na Grochów. Ja zaś wsiadłem w saaba numer dwa i pojechałem na Saską Kępę, by wypełnić obietnicę daną Matyldzie, że spotkam się z jej nauczycielką. Jechałem do tej szkoły, ciężko rozmyślając o swoim nowym stanie, o tej dziwnej metamorfozie, która zaowocowała gestem niezrozumiałym nawet dla mnie samego. Trochę zły na siebie z powodu tej niespodziewanej hojności, obiecywałem sobie solennie, że to już ostatni taki wybryk. Pora wrócić do rzeczywistości - myślałem. Zwłaszcza że w ostatnich dniach większość czasu spędzam poza pracą. Już jeden numer tygodnika zaniedbałem przez nowe obowiązki. Mój zastępca się pieklił, że teksty nieprzeczytane, dziennikarze wydzwaniali co chwila w różnych sprawach, a ja tymczasem ciągle miałem coś do załatwienia. A to spowiedź, a to znowu wywiadówka. 50 51 Zaparkowałem pod szkołą i prawie od razu natknąłem się na Matyldę. Ubrana w ładny szary płaszczyk, stała wśród koleżaneH i kolegów tuż przy wejściu do szkoły. Właśnie trwała długa przerwa] Nie od razu podszedłem do niej. Przyglądałem się przez kilka chwil jej okrągłej buzi, jasnego koloru lokom, wymykającym się spod wełnianej czapki, spokojnym, niebieskim oczom. Wśród rówieśników wyglądała na niską, poza tym nie wyróżniała się właściwie niczym. Bardzo ml była bliska. Kto by pomyślał, że aż tak? Kto jeszcze trzy dni temii przewidziałby takie narodzenie, a może tylko przebudzenie się ojcowskich uczuć? Ja sam nigdy bym w taką wróżbę nie uwierzył. Tymczasem] to już nie była wróżba. To był fakt. Patrzyłem i patrzyłem, aż w końcu któryś z kolegów Matyldy to zauważył i wskazał mnie palcem. Wszyscy się odwrócili, także moja! córka, więc zamknąłem drzwi samochodu i wolnym krokiem ruszyłem; w kierunku szkoły. - Cześć, tato, musisz się śpieszyć, bo zaraz koniec przerwy. -A ty? - Ja też już za chwilę idę na lekcję, na szczęście ostatnią. - Ci ludzie są z twojej klasy? - Tak. - Ogromne chłopy jak na czternaście lat. Wszyscy wyżsi ode mnie. - Przyjrzyj się im, potem cię o coś spytam, dobrze? - Dobrze. A którego konkretnie mam zlustrować? - Wyrabiasz się trochę, jak widzę. Gratuluję. Jest ich aż dwóch.! I pokazała dyskretnie, którzy to chłopcy pozostają w kręgu je zainteresowań. - I ja mam zdecydować, którego podrywamy? - Chciałoby się. Zapoznam się tylko z twoim zdaniem, a potem dokonam wyboru według własnych kryteriów. - A ich zdanie cię nie interesuje? - Ich zdanie już znam. - Ale nie będą się pojedynkować o ciebie? - Hm... Niezły pomysł właściwie. Byleby żaden z nich nie zginaj. Bo ja jeszcze nie wiem, którego wolę. A selekcja naturalna mi nie odpowiada. - Czemu? 52 - Bo to ja mam podjąć decyzję. A jeśli któryś da się rozpruć szablą, to nie będę miała wyjścia, przyjdzie mi się zdecydować na tego, który przeżyje. - To może lepiej zrezygnować z pojedynku. - Nie, dlaczego? To takie śmieszne. Dwóch facetów lejących się o dziewczynę. - Jesteś okropna. Chyba nie chcę być twoim ojcem. - Możesz sobie nie chcieć, to ci i tak nic nie da. A teraz idź już do mojej pani. - A, prawda. Do pani. Mam nadzieję, że bardzo nie nabroiłaś, bo będę cię musiał skatować. Poza tym nie mam zbyt dużo czasu na użalania się pedagogów Od dwóch godzin powinienem być w pracy. - Spokojnie, tato, to spotkanie nie będzie boleć, obiecuję. Przesłała mi całusa i wróciła do grupy. Ja zaś wszedłem po schodach i znalazłem się w szkole. Na pierwszym piętrze znajdował się Pokój Nauczycielski, ale zanim do niego dotarłem, zadzwonił dzwonek. Nauczyciele ruszyli do swoich klas, na korytarzu zrobił się tłok. Zapytałem o wychowawcę ??, jakiś chłopak wskazał mi idącą korytarzem kobietę z dziennikiem w ręce. - Przepraszam bardzo - zawołałem do niej, widząc, że zaraz zniknie za drzwiami klasy. Odwróciła się i zrobiła kilka kroków w moją stronę. - Dzień dobry. Jestem tatą Matyldy. - Miło mi - wyciągnęła rękę na powitanie. - Tylko że ja właśnie zaczynam lekcję. Czy ma pan czas, żeby poczekać? - Tak, oczywiście. Poczekam, nie ma problemu. Tylko kto za mnie wyda gazetę?! - westchnąłem cicho. Nauczycielka już tego nie słyszała. Weszła do sali i zamknęła za sobą drzwi. A ja zostałem sam na opustoszałym korytarzu. To jednak musi być coś ważnego, skoro babka poprosiła mnie, bym poczekał - pomyślałem z niepokojem. - Może Matylda uważa sprawę za błahą, ale najwyraźniej wychowawczyni ma na ten temat inne zdanie. Trudno, jak się chce być ojcem, trzeba znosić takie rzeczy. Wyszedłem ze szkoły i ruszyłem na spacer. Znałem tę dzielnicę świetnie. Zanim się okazało, że moje małżeństwo jest pomyłką, wydawało mi się, że nie potrafiłbym mieszkać nigdzie indziej. Teraz spacerowałem 53 po uliczkach Saskiej Kępy już bez takiej jak kiedyś przyjemności! Przechodząc koło mojego dawnego domu, zatrzymałem się na chwilę! Pięć lat tu nie byłem. Nawet kiedy zabierałem albo odwoziłem Matyldę] zawsze czekałem przed domem, nigdy nie wchodziłem do środka. A może by tak... - przemknęło mi przez głowę. - Nie, kiepski pomysł. Pantofle Zenka w przedpokoju, albo nawet on sam. To widoki do którego mi nie tęskno. Może kiedyś, jak go nie będzie, przyjedziemy tu z Matyldą. Ta moja żona nie jest aż taka zła, byleby się z nią nia żenić. Ale Zenka bym dzisiaj nie zniósł. Wróciłem do szkoły tuż przed końcem lekcji. Zadzwonił dzwonek i tłumy młodzieży wysypały się na korytarz. Wszedłem do sali, w której oprócz wychowawczyni Matyldy nie było już nikogo. _ Proszę siadać - powiedziała. Usiadłem bez słowa i czekałem, aż skończy wypełniać dziennik. _ Słucham - powiedziała nauczycielka i spojrzała na mnie wyczekująco. Zbiła mnie z tropu tym swoim „słucham". _ Przepraszam, Matylda powiedziała mi, że chce się pani ze mną widzieć. _ Ja?! - zdziwiła się. - Myślałam, że to pan chce się widzieć ze mną.' Ja nie prosiłam o spotkanie z panem. Nie dzieje się nic niepokój ącegoJ Nie było powodu, by państwa wzywać. Choć cieszę się, że poznałam takża tatę Matyldy. Do tej pory widywałam na zebraniach tylko mamę. _ Więc pani nie ma mi nic do przekazania? _ Szczerze mówiąc, nie. Czy Matylda mówiła coś o ewentualnym celu wizyty pana w naszym gimnazjum? _ Nie. Zapewniała mnie, że nic złego się nie dzieje, ale prosiła,! bym przyjechał. _ Dość dziwna prośba - nauczycielka nie wiedziała, co o tym myśleć.' - Ale skoro już pan tu jest, to proszę chwilkę poczekać, spróbuję ją; znaleźć albo przynajmniej przekażę informację o ocenach. Wyszła z klasy, a w minutę potem wróciła z szarą teczką w ręce. _ Matyldy już nie ma, skończyły się jej zajęcia. Ale mam dziennik. I zaczęła czytać oceny. Bardzo to było miłe. Dużo szóstek, kilka piątek, jedna czwórka. A w rubryce „uwagi" wyłącznie pochwały, zachwyty i gratulacje. 54 Po przeczytaniu wszystkich sympatycznych opinii na temat mojej córki, pani dodała ze swej strony, że tak doskonałej uczennicy jak Matylda nie mieli w tej szkole od lat i że wróży się jej świetlaną przyszłość. - Naprawdę nie wiem, czemu pańska córka postanowiła zmarnować panu dwie godziny, bo wszystko jest w porządku. Tak z nauką, jak z zachowaniem. - To wcale nie był zmarnowany czas - powiedziałem. - Nie miałem pojęcia, jaka to superdziewczyna. Warto było tu przyjechać, żeby się dowiedzieć. Z chęcią skserowałbym sobie ten dziennik i chwalił się nim w pracy. Uśmiechnęła się. - To prawda, dobrze jest czasem wiedzieć, jakie ma się fantastyczne dzieci. Niech się pan nią chwali. Jest czym. A raczej kim. Dzień przeleciał mi w tempie błyskawicy. Dobrze się pracuje i dobrze się żyje, kiedy tak człowieka dowartościują. Zrezygnowałem z robienia wymówek mojej córce z powodu dziwnego zaproszenia do szkoły. Uznałem, że na dobre mi to wyszło. Kiedy wróciłem do domu, Matylda znów próbowała swoich sił w kuchni. - Jaką zupę mamy dzisiaj? - spytałem, wchodząc do domu. - Beszamelową! - odkrzyknęła. - I kurczaka. Tylko nikt nie wie, jak to będzie smakować. - Spokojnie, kicia wypróbuje, a my przyjrzymy się efektom. Jak przetrzyma, wtedy i my zjemy. Jak wykorkuje - wyślemy Zenkowi. - Tato, jesteś zazdrosny? - Nie. Nie lubię go, to wszystko. - Ale nie jesteś zachwycony, że poderwał ci żonę. - Bardzo mi to nie na rękę, rzeczywiście. Za dużo mam z nim kontaktów. Ale postaram się go jakoś omijać. - Mnie się to na razie udaje. Byłam u mamy kilka razy po lekcjach i ani razu go nie zastałam. Tylko jego pantofle w przedpokoju. - Przykry widok, szkoda gadać. Już lepiej weźmy się za ten drób. Malinowski zjadł kurczaka przygotowanego przez Matyldę i wyglądał po nim całkiem zdrowo. Uspokojeni nieco, usiedliśmy do kolacji. - Powiedz mi, córeczko - powiedziałem - czy ty orientujesz się nieco w metafizyce? 55 - Niespecjalnie. A co? Coś cię niepokoi? - Owszem. - Co takiego? - Niepokoi mnie, a właściwie przeraża, moje własne zachowanie. Odłożyła sztućce i spojrzała na mnie z zainteresowaniem. - Miałeś jakieś widzenia? A może rozmnażasz chleb lub zmieniasz] wodę w wino? - Aż tak to nie. Ale nie wiem, czy i do tego nie dojdzie w końcu. Na razie zauważam w sobie jakieś pokłady. - Pokłady dobra? - No właśnie. Mam wrażenie, że odkrycie tych pokładów wiąże się ściśle z twoim u mnie pobytem. - Sugerujesz, że dzięki mnie stajesz się lepszym człowiekiem? - Obawiam się, że to może być prawda. - Nie martw się, tato. Jakoś sobie z tym poradzimy. Czy występują; już jakieś objawy tej dziwnej przypadłości? Pokiwałem głową. - Chcesz o tym porozmawiać? Opowiedziałem jej o mojej podróży do Grójca, o jej finansowych; konsekwencjach oraz o tym, jak niespodziewanie dla samego siebie] podarowałem Grzesiowi samochód za kilkadziesiąt tysięcy. - I co, dałeś mu ten samochód z dobrego serca? - Prawdę mówiąc, miałbym z tym wrakiem sporo kłopotów. Wizyty* w warsztacie, serwis mechaniczny, serwis blacharski, płatności, przelewy. Ale nie da się ukryć, że ten samochód, mimo wszystkich zniszczeńJ ciągle jest wiele wart. Wychodzi więc na to, że po prostu spełniłem! dobry uczynek. - Faktycznie sprawa jest poważna. Na twoim miejscu wybrałabym się do specjalisty. - W tym sęk, że ja już byłem. Dał mi pokutę i kazał się dobrze prowadzić. - To może dojdzie do tego, że znów zamieszkasz z mamą? - zapytała niby beztrosko, ale z lekkim drżeniem w głosie. - Myślisz, że moim powołaniem jest męczeństwo? Kto wie, niewykluczone. - Czujesz się źle w związku z tymi zmianami? 56 - Czuję się nieźle. Ale to fatalnie rokuje. - Czemu? - Bo zawód, który uprawiam, wymaga, bym czasem był zły. A jeśli się okaże, że wolę być dobry niż zły, to bankructwo murowane. - Masz rację. Spróbuj nie być aż tak dobry. Postaraj się dokonać czegoś haniebnego. - To może zrobię ci karczemną awanturę. - Zrób. Tylko z jakiego powodu? - No, na przykład z zemsty za twój żart. Za to, że przez ciebie straciłem cenne dwie godziny, które mogłem poświęcić na budowę kapitalizmu w moim kraju. Powiem ci, że ta nauczycielka była bardzo zdziwiona moją wizytą. - No cóż. Pierwszy raz w życiu zobaczyła mojego ojca. - Dlaczego powiedziałaś mi, że ona chce mnie widzieć? - Ja niczego takiego nie mówiłam. -Nie? - Nie. Poprosiłam cię, żebyś zobaczył się z wychowawcą klasy. Ale nie mówiłam, że zostałeś wezwany do szkoły. - O ile pamiętam, stwierdziłaś, że muszę tam iść. A skoro tak, pomyślałem, że szkoła mnie wzywa. - No widzisz, a okazało się, że tak nie jest. - Jesteś dość bezczelną nastolatką. - Czy to jest początek zapowiadanej awantury? - Coś w tym rodzaju. - Dość niemrawo ci idzie. Żeby cię trochę ożywić, powiem ci, po co cię wrabiałam w tę podróż do szkoły. To powinno cię na dobre rozjuszyć. - OK, mów. - Otóż wysłałam cię do mojej pani, bo knuję podstęp, pułapkę. Pierwszym warunkiem powodzenia tego podstępu jest twoje zaufanie do mnie. Dlatego zrobiłam wszystko, żebyś osobiście się przekonał, że uczę się wzorowo i że nie ma ze mną żadnych problemów. Nie ma, prawda? - Nie ma - przyznałem. - Byłem z ciebie bardzo dumny. - No właśnie. W związku z tym, że jestem taka świetna, chciałabym cię poprosić, byś pozwolił mi przez tydzień, na, przez półtora powiedzmy, nie chodzić do szkoły. 57 - A co byś robiła przez ten czas? - Mam w planie wyjechać na trochę w twoim towarzystwie. - W moim towarzystwie?! A dokąd? - A czy to ma jakieś znaczenie? - Właściwie nie ma. Nie zgadzam się. Ta szybka decyzja zaskoczyła ją. - Dlaczego się nie zgadzasz? - zapytała. - Nie chcę o tym rozmawiać. Nie zgadzam się i już. Przepraszam] - Tato, to nie w twoim stylu. - A jaki jest mój styl? Zastanowiła się przez chwilę. - Wytłumaczę ci na przykładzie, dobrze? Zacznę tak: Nie można powiedzieć, że jesteście z mamą idealną parą, prawda? - Powiedzieć można, tylko to nie będzie prawda. - No właśnie. Ale nawet kiedy wasza wspólnota nie stanowiła monolitu... - Ładnie to ujęłaś. I prawdziwie - przerwałem. - Cicho, tato, słuchaj. Dalej będzie jeszcze lepiej. Otóż, nawet wtedy, gdy na ścianie waszej jedności dało się zauważyć pewne rysy, w sprawie mojego wychowania zawsze staraliście się mówić jednym głosemfl i podejmować trafne decyzje. Mam rację? Skinieniem głowy potwierdziłem. - Kiedy okazało się, że posłanie mnie do szkoły muzycznej to głupi pomysł, poprosiłam was, a wyście to przedyskutowali i zgodziliście się, by skrócić moje męczarnie. A potem, kiedy mama chciała mnie wysłać* na kolonie, ty zaproponowałeś zabranie mnie w góry, na wczasy.; I umiałeś mamę przekonać, że wolę jechać z tobą. To jest twój styl. A nie jakieś głupie: „Nie i już". Ja wczoraj byłam u mamy i rozmawiałam z nią w tej sprawie. Zdziwiła się moim pomysłem, ale stwierdziła, że jeśli się zgodzisz, to i ona się zgadza. - Śliczny wywód. Jesteś bardzo elokwentna. Takimi przemowami wygrywa się wybory, czego ci zresztą nie życzę, bo będę cię musiał opluwać na swoich łamach. Ja niestety nie jestem aż tak dobrym mówcą. Dlatego powiem krótko. Nie ma mowy. Mama przystała na twój wyjazd, ale pozwoliła, żebym to ja zdecydował. A ja się nie zgadzam. Zrozum. Chodzisz do szkoły. To ważny obowiązek. Nie możesz go zaniedbywać tylko dlatego, że nie masz problemów z nauką. Zresztą to samo dotyczy mnie. Ja muszę pracować. Sprzedaż gazety idzie świetnie, ale to nie znaczy, że wolno mi lekceważyć obowiązki. Przykro mi. To powiedziawszy, zostawiłem ją w kuchni, a sam poszedłem do salonu, by przed telewizorem ochłonąć trochę po tej emocjonującej rozmowie i zastanowić się jeszcze raz nad swoją decyzją. Matylda długo krzątała się po kuchni. Sprzątała ze stołu, potem wstawiała naczynia do zmywarki, na koniec zaparzyła sobie herbatę. Wyglądała na zrezygnowaną. Ale okazało się, że wcale taka nie była. Podjęła jeszcze jedną próbę. Przyszła do salonu objuczona całą masą rzeczy. W jednej ręce trzymała dwa kubeczki, w drugiej dzbanek z herbatą, pod pachą zaś kolorowe pudełko, które po drodze zabrała ze swojego pokoju. - Herbatka? - zapytała. - Dziękuję - spojrzałem na nią podejrzliwie, spodziewając się jakiegoś podstępu. - Zagramy? Zagrzechotała przyniesionym pod pachą pudełkiem. Chińczyk! No proszę! Matylda miała plan B. Genialnie sobie to wymyśliła. Wiedziała, że przed tym argumentem nie będę się umiał obronić. Pozwoliła mi nacieszyć się zwycięstwem, osłabiła moją czujność i kiedy przyszedł czas, zaatakowała. - Partia chińczyka, przy chińskiej herbatce? Idealna forma spędzenia wieczoru - powiedziałem. - Też tak uważam. Rozłożyła planszę na stole. - Który kolorek? - Czarne - powiedziałem grobowym głosem. - Bardzo proszę. Ja w tej sytuacji zadowolę się czerwonymi. Ustawiła pionki, podała mi kostkę. - Dziewczyny mają pierwszeństwo, więc zaczynam. - Chwileczkę chwileczkę. O co gramy? - No cóż, nie spodziewałam się, że będziemy o coś grać... - Naprawdę? - zaśmiałem się szyderczo. 58 59 - Ale skoro już proponujesz, to może... Jak wygram, pojedziei na urlop. . - Nigdy bym się nie domyślił. A co ja mogę na tym zyskać' - Ty przegrasz, więc nie musimy nic w tej kwestii ustalać. Ali dam ci się wypowiedzieć, żebyś się nie czuł pominięty. - Twoja pewność siebie cię zgubi. Jeśli to ja wygram, ty zrobisz dla mnie dwie rzeczy. - Dobrze, zgadzam się na wszystko. - Aż tak bardzo chcesz jechać? - Tak. Pomyślałem przez chwilę, a potem odsunąłem planszę od siebie - Skoro tak, to nie ma co grać. Jedziemy. Ale ona wcale nie czekała na łaskę. - O nie, nie! Kolegę chyba tchórz obleciał! Gramy! No, teraz to mnie naprawdę rozjuszyła. Chciałem być szlachetny i dobry, a ona do mnie w ten sposób. - Gramy - powiedziałem lodowato. - Zaczynasz. Pewnie każda rodzina ma swoje własne rytuały, ugruntowane przez lata, charakterystyczne tylko dla niej. Jedni kultywują wspólne spój żywanie posiłków, inni wycieczki za miasto, jeszcze inni rodzinni śpiewanie. My mieliśmy wieczory z pionkami i kostką. Chińczyjj w naszym wykonaniu to nie była zwykła gra planszowa. O, nie! ChińczyM. to była krwawa jatka, w której przeciwnika nie należało ograć. Należała go zniszczyć, wykończyć. W spokojną zazwyczaj rodzinę, przy okazji tej niewinnej wydawałoby się rozrywki, wstępował duch wojny, ducłj Konana Barbarzyńcy. Dopóki mieszkaliśmy razem, toczyliśmy tę wojna we trójkę. Czasem po jednej partyjce chińczyka potrafiliśmy się przed tydzień do siebie nie odzywać, tak wielkie towarzyszyły nam emocje Ostatnio rzadko graliśmy, a jeśli już, to tylko dwójkami. Ale nigdjj nie traktowaliśmy tej gry ulgowo, zawsze siadaliśmy do stołu, nś twarzach mając śmiertelną powagę. Taktyka w tej grze jest prosta. Masz cztery pionki, którymi musisz jak najszybciej przebyć drogę od bazy do domu. Kto pierwszy, ted lepszy. Dodatkową atrakcją jest możliwość zbijania pionków innychj graczy. To tak naprawdę sól nadająca smak tej grze. Jeśli masz dd wyboru schować swój pionek do domu lub zbić pionek przeciwnikaj 60 wybór jest prosty. Trzeba najpierw wykończyć wroga. To jest priorytet. Oczywiście ta taktyka bywa zgubna. Czasem traci się kamień tuż przed wejściem do domu, bo w odpowiednim momencie zmarnowało się ruch. Ale to ryzyko jest wkalkulowane. Nikt nie ma do nikogo pretensji. Zaczęliśmy. Na początku przewagę osiągnęła Matylda. Trafiła kilka szóstek z rzędu, a wiadomo przecież, że szóstki i jedynki to podstawa powodzenia w tej grze. Bo po szóstce i po jedynce powtarza się rzut. A im więcej rzutów, tym więcej ruchów. A im więcej ruchów, tym większa szansa na wygranie. Matylda trafiała więc swoje szóstki, ale tylko do czasu. W pewnym momencie jej świetna passa się skończyła. Kilka razy, będąc blisko domu, została skoszona przez moich dzielnych czarnych rycerzy, jej rzuty często kończyły się dwójkami i trójkami, krótko mówiąc, szczęście się od niej odwróciło. Wcale mi jej nie było żal. W chińczyku nie ma miejsca na sentymenty. Teraz ja zacząłem sypać szóstkami i po każdej z nich chichotałem radośnie i szyderczo. Wstawiłem trzy pionki do domu, a czwartym byłem już w połowie drogi, kiedy fortuna znów zaczęła zmieniać orientację. Matylda, będąca daleko od wygranej, poczuła nagle, że jeszcze nie wszystko stracone. Teraz ona chichotała, co budziło we mnie straszną złość. Błyskawicznie wstawiła dwa pionki do domu. Całkiem niespodziewanie zdarzyła się nam sytuacja rzadko spotykana w tej grze. Partia była tak wyrównana, że teraz każde z nas stało przed swoim domem, czekając na wykonanie ostatniego ruchu. Żeby schować w domu ostatni pionek i wygrać, musiałem wyrzucić jedynkę. Matylda czekała na dwójkę lub dwie jedynki. Już nikt nikogo nie mógł zbić, już nic nie można było poradzić. Albo ona, albo ja. Cisza była wokół, nawet kot nie śmiał miauknąć. Ściskaliśmy w rękach kostki, życząc sobie nawzajem samych chybionych rzutów. Matylda rzuca. Trzy. Ja rzucam. Pięć. Matylda rzuca. Sześć. Nie powtarza, przekroczyła ilość oczek. Rzucam ja. Dwa. Matylda. Jeden. Powtarza. Jeden! Wygrała. Uniosła ręce w geście triumfu. Wstałem od stołu wściekły. Nie Pogratulowałem jej. Kipiałem. Usiadłem, znowu wstałem i znowu usiadłem. 61 Jest w tej grze jedna bardzo ważna chwila, chwila niebezpieczna] Właśnie w momencie, gdy jedno wygrało, a drugie przegrało i awanl tura wisi na włosku. Zwycięzca może jednym fałszywym ruchem rozpętać wojnę. Jednym nierozważnym słowem. Jednym gestem radoi ści lub udawanej powagi. I głównie od osoby, która wygrała, zależy! jak będzie wyglądała reszta wieczoru. Wiedzieliśmy o tym doskonale] Zdarzało się, że świadomie przekraczaliśmy tę granicę. Wtedy w ??? szym domu robiło się strasznie. Ale dziś Matylda nie miała zamiaru dążyć do konfrontacji. Rozumiała świetnie, że najlepszym sposobeM na utrzymanie spokoju będzie zniknięcie mi z oczu, opuszczenie pokoju po cichu, bez rozkoszowania się swoim triumfem. Wyszła więc, a ja zostałem przy stole, przegrany, rozpamiętujący fatalną rozgrywkę. Byłem wściekły, ale nie zamierzałem łamać zasad. Wygrała i odbierze swoje trofeum. Wyjadę z nią na te wczasy. To była sprawa honoru! Przegrałem w uczciwej walce i nie mogę się zachować inaczej. Odj czekałem jeszcze z pół godziny, by wiedziała, że trudno mi się pogodził z porażką, a potem poszedłem do niebieskiego pokoju. Matylda powitała mnie z radością, zdając sobie sprawę, że moja wizyta oznacza zakopanie topora wojennego. - Nie bardzo ci dopiekła ta klęska. Następnym razem będę się musiała bardziej postarać. - Następnym razem to ty będziesz rozpaczać z powodu przegranej. Popatrzyła na mnie, jakby nie wierzyła. - Kiedy jedziemy? - zapytałem. - Zostawię ci jeden dzień na pożegnanie się ze znajomymi. - Czy to znaczy, że wyjeżdżamy na zawsze? - Tego nigdy nie można przewidzieć. - Mam brać paszport? - Nie, mój plan podróży nie obejmuje zagranicy. Ale nie mówmj o tym na razie. Sama jeszcze nie wiem, dokąd nas zaniosą nogi. - Dobrze. To jeszcze dwa krótkie pytanka w związku z podróżą. - Proszę bardzo. - Co z kotem? - Zostaje. - Brawo. Wiem, że zostaje. Tylko z kim? 62 _ Wszystko pod kontrolą. Z mojego kieszonkowego udało mi się zaoszczędzić na wizyty pani Zosi. Tyle że ona nie chciała nic wziąć. Powiedziała, że nie weźmie ode mnie ani grosza. Może od ciebie weźmie. Wyjęła z portmonetki pieniądze, ale ja też nie chciałem ich wziąć. - Trudno - powiedziała. - Kupię za nie marihuanę. - Dawaj - wyciągnąłem rękę. - To kara za głupie żarty. Schowałem pieniądze do kieszeni. - Drugie pytanie brzmi: Grzesio. - To nie było pytanie. Powiedziałeś po prostu Grzesio. - Rety, ale ty jesteś irytująca. Co z Grzesiem? Tak lepiej? - Lepiej. A co ma być z Grzesiem? - Bierzemy go czy jedziemy we dwójkę? Ja umiem prowadzić samochód. - Bierzemy. - A on nam będzie potrzebny? - Jak azotoks w ogródku. - Aż tak? - zaśmiałem się. - Skąd ty bierzesz te powiedzenia? - Różnie, najczęściej wymyślam. A czasem coś przejmuję od kolegów. Te bardziej pikantne. Już wszystko wiedziałem. Jeszcze chwilę porozmawialiśmy. Wychodząc z jej pokoju, powiedziałem na dobranoc: - Zawalę wszystko przez ciebie. We czwartek mam ogłoszenie wyroku w procesie. Miałem być na sali sądowej i nie będę. A moja gazeta zejdzie na psy. - Niżej upaść się nie da. Naprawdę, tato, nie masz się czego obawiać. - Aż tak jest marna? Pokiwała głową. - Jak „Newsweek"? - zażartowałem. Nic nie odpowiedziała. Wzięła do ręki gitarę i zaczęła brzdąkać, przyglądając się swoim palcom trzymającym gryf. - Hej. Jak nie „Newsweek", to co? Ale ona milczała, nie patrząc. - „Życie na Gorąco"? Wreszcie spojrzała na mnie. - Nie - odpowiedziała. 63 Już nic nie mówiłem. Zrozumiałem dwuznaczność jej riposty i zrobiłoj mi się bardzo głupio. Otworzyłem drzwi. - To nieprawda - zaprzeczyłem słabym głosem. - Nie jest taką! zła. Przeciwnie. Jest świetna. - Tato! - zawołała. Zrobiłem krok w tył. - Czego byś zażądał, gdybyś wygrał? - Nieważne. Przegrałem. - Powiedz, proszę. Co to za dwie rzeczy? Wahałem się przez chwilę, a potem powiedziałem: - Szczegóły badań robionych w Eskulapie. I rozmowa z lekarzem, który je przeprowadzał. Policzki jej się zaczerwieniły. - Jesteś kochany - powiedziała. - Spełnię twoje żądania. Obiecuję, 64 Rozdział 6 Nic nadzwyczajnego. Drożdżówki - Proszę wycieczki - Matylda przemówiła do nas z tylnego siedzenia saaba. - Jak panowie wiedzą, już za chwilę wyjeżdżamy na wakacje. Jako kierownik grupy chciałabym najpierw wybrać spośród was dwóch zastępców. Popatrzyłem na Grzesia, Grześ popatrzył na mnie. Szanse na objęcie stanowisk były raczej duże, zważywszy na fakt, że byliśmy jedynymi poza nią uczestnikami. Tyle że zastępcy wykonują najczęściej czarną robotę. - Tato - mówiła dalej moja córka - będziesz moim zastępcą od spraw finansowych. - Tego się właśnie spodziewałem. - Naprawdę? To znaczy, że jesteś przygotowany. Zresztą, nie zapominaj, że w poniedziałek wieczorem przekazałam ci wszystkie swoje oszczędności. Rozporządzaj tym mądrze, nie przynieś mi wstydu. - Za to, co mi dałaś, nie dojechalibyśmy nawet do Grójca. Na szczęście i ja mam jakieś zaskórniaki. - No widzisz, wspólnie pokonamy wszelkie przeciwności. Grześ od teraz jest moim zastępcą do spraw kulturalno-oświatowych. Zgadzasz się? - Będę wyszukiwał miejsca noclegowe, gotował obiady i ścielił łóżka? - Masz dbać, szczególnie o mnie. O tatę też możesz, jeśli ja akurat niczego nie będę potrzebowała. - Będę nosił za tobą ciężką torbę. - Rety, pamiętam, jak nosiłeś za mną mój tornister. To było bardzo dawno. Ależ ja się zestarzałam! Torby za mną nie musisz nosić. Nie jesteś kamerdynerem, tylko zastępcą. Jako kaowiec będziesz odpowiedzialny za sprzęt grający w samochodzie. Proszę cię także, byś zabawiał mnie rozmową. 65 - W tym jest mistrzem - powiedziałem. - Gdyby płacili mu zĄ gadanie, zarabiałby więcej niż Bill Gates. I wierz mi, przyjdzie taka chwila, i to już wkrótce, że każesz mu się zamknąć. - Nominacje przyznane, możemy ruszać - ogłosiła kierowniczka. - Super! - Grześ włączył silnik, po czym znów odwrócił się do Matyldy. - A dokąd? - No, dokąd? - przyłączyłem się do pytania. 1 - Jedziemy do... - zawiesiła głos na chwilę - jedziemy do Corazziego na śniadanie. A tam usłyszycie dalsze instrukcje. W ten sposób rozpoczęliśmy naszą podróż od wizyty w naszym ukochanym Corazzim. - To jedyna restauracja, jaką znam - powiedziała Matylda, gdy już rozsiedliśmy się w fotelach, czekając na przyjście kelnerki. -1 powiem] wam, że cieszę się z tego. Niczego więcej mi nie trzeba. Tylko ciepłą bułeczki z sezamem, masełko czosnkowe. I cała reszta. - Masz rację. Nie prowadzaliśmy cię nigdzie indziej, bo wszystko, co smaczne, jest tu. Zaczęliśmy wyliczać najbardziej ulubione tutejsze potrawy, co było o tyle śmieszne, że wszystkie one wypisane były w karcie, którą każde z nas miało przed nosem. Ale nie przeszkadzało nam to cytowafi z pamięci zawartości menu i wymieniać zalet poszczególnych potraw| Niestety do tej rozmarzonej, smakowitej, pachnącej włoską kuchnią atmosfery nie dostosował się Grzesio. - Czy usłyszę wreszcie, dokąd jedziemy? Bo wygląda na to, że przez te wszystkie tajemnice zawali mi się związek. Anka pyta mnie wczoraj, dokąd jadę, a ja na to, że nie wiem. I co? I awantura. Ubzdurała sobie, że nie zdradzam jej, dokąd jadę, bo zamierzam ją zdradzić. - Zaczyna się - mruknąłem. - Dla pana się zaczyna, a dla mnie się kończy. Jeśli ona coś wymyśli, to mam cały rok z głowy, będę słuchał tylko... - Grzesiu, nie uważasz, że to śmieszne? - przerwała mu Matylda. - Co śmieszne? - oburzył się chłopak. - No to, co powiedziałeś przed chwilą. Powiedziałeś, że nie chcesz jej zdradzić, bo zamierzasz ją zdradzić. To śmieszne. Powinieneś się z tego śmiać, a nie zawracać nam głowę. Zresztą jeśli poprosisz mojego 66 tatę, to napisze ci usprawiedliwienie. A teraz weź kartę i rozkoszuj się razem z nami. _ Ona też ma gadane - powiedział z uznaniem Grześ. - A cytować menu mogę nie gorzej od was, znam je na pamięć. Mój szef ma bzika na punkcie tej knajpy. _ Knajpy?! - oburzyłem się. - Ty chyba chcesz wylecieć z roboty. To jest restauracja. _ Wystarczy - zarządziła Matylda. - Wybieramy. Wybraliśmy. Zaraz na stole zaczęły się pojawiać nasze ukochane smakołyki, szynka wędzona, mozarella z pomidorami, sery włoskie oraz kawa. Pyszne to było... Szkoda gadać. Gdy wreszcie skończyliśmy, Grześ ponowił swoją prośbę o wyjawienie celu naszej wycieczki. - Dobrze - tonem hrabini zaczęła moja córka - teraz mogę wam już wyjawić. Jedziemy do... - znów wstrzymała głos na moment - jedziemy do Wrocławia. - Do Wrocławia? - zapytaliśmy obaj z identyczną nutą rozczarowania w głosie. - A czegoście się spodziewali? Że was wyślę na księżyc? No fakt. Po tak długim oczekiwaniu nasza wyobraźnia trochę nas poniosła i podświadomie spodziewaliśmy się jakichś fajerwerków. - Wrocław? Bardzo ładne miasto, nic nam do planów kierowniczki - powiedziałem. - Oczywiście, ja też nie protestuję, myślałem tylko, że na tak tajemniczą wyprawę należałoby wybrać coś bardziej romantycznego. - Przysięgam, że będzie niesamowicie romantycznie. We Wrocławiu spędzimy dwa dni. A co dalej - zobaczymy. No, co tak siedzisz, Grzesiu? Jedziemy! Wreszcie wyruszyliśmy. Matylda, która zajęła miejsce z tyłu, natychmiast, jeszcze w Warszawie, stwierdziła, że idzie spać, gdyż musi być trzeźwa wieczorem. Po czym zwinęła się w kłębek i dosłownie w dwie minuty zasnęła. Droga mijała nam bardzo spokojnie, kierowca gadał jak najęty o swojej dziewczynie i kłopotach związanych z jej ciągłą zazdrością. O Ani, o przyjaciółkach, o przyjaciółkach przyjaciółek, aż w końcu zgubiłem się w tych znajomościach. Włączyłem radio, ale tu też gadali, 67 że woda na Bugu i jego dopływach jest wysoka jak nigdy dotąd i że powódź grozi kilku mazowieckim miastom. To całkiem nie pasowało do świąteczno-wakacyjnej atmosfery naszej wycieczki, więc zacząłem szukać jakiejś rozrywki. Znalazłem kanał muzyczny, ale nie zdążyliśmy niczego posłuchać, bo rozdzwoniły się telefony. Najpierw słynna Ania, którą widziałem kiedyś na jakimś firmowym balu i przysięgam, do< dziś nie mogę zrozumieć, co mojego ochroniarza trzyma przy tej dziewczynie. Grzesio szybko się uwinął, tłumacząc, że prowadzi samochód i że nie może gadać. Usłyszał na zakończenie kilka mało przyjemnych słów, obiecał, że zadzwoni z pierwszego postoju, i rozłączył się. Ja nie miałem tyle szczęścia, co on, rozmawiałem przez komórkę prawie godzinę. Najpierw z Jurkiem, moim zastępcą. O artykułach do najnowszego numeru i o wywiadzie, który ktoś ze mną chciał przeprowadzić. Potem z adwokatami o jutrzejszym ogłoszeniu wyroku. Potem z żoną o Zenku i Matyldzie. Potem z tym kimś od wywiadu, co to wcześniej rozmawiał z Jurkiem. Umówiłem się z nim na późniejszy termin. Wreszcie zadzwonił ktoś z telewizji, pytając o rokowania w sprawie wyroku. Powiedziałem, że są dobre i że nie mam nic więcej do dodania. Po tej rozmowie chciałem wyłączyć telefon, ale nie zdążyłem, bo sam się drań wyładował. Dzięki temu zamilkł na dobre kilka godzin. To dało sygnał Grzesiowi, że znowu może bez przeszkód nawijać, stwierdziłem więc, że czas na postój. - Idę na spacer - powiedziałem - ty pilnujesz małej. Został, a kiedy odchodziłem, słyszałem jeszcze, jak rozmawia z narzeczoną. Nasz samochód stał na pustym parkingu, usytuowanym wśród wysokich starych sosen. Wolnym krokiem ruszyłem przed siebie, uważając, by zbytnio nie zmoczyć nóg w topniejącym na słońcu śniegu. Zmęczony wielością rozmów, przeprowadzonych w ciągu ostatnich minut, starałem się ułożyć w głowie ten natłok informacji. - Zawsze tak jest na początku, za chwilę się uspokoją - pocieszałem sam siebie. Rzeczywiście, każdy mój urlop zaczynał się od odebrania kilkudziesięciu telefonów, głównie od zdezorientowanej, osamotnionej załogi, która nie potrafi beze mnie podjąć najprostszych decyzji. Przez jeden, 68 dwa dni, w redakcji panuje skrajny bałagan, aż w końcu Jurek i reszta dochodzą jakoś do ładu i dają mi spokój. Trzeba przeczekać ten pierwszy szok. Podobnie optymistycznie mogłem spojrzeć w stronę sali sądowej, na której ciągle miałem więcej przyjaciół niż wrogów, przynajmniej wśród tych, którzy mieli decydować o wyroku. Wszystko więc idzie jak najlepiej. Tylko ta moja żona... Nie udała się rozmowa... Za plecami usłyszałem człapanie. Moja córka w niezawiązanych butach kroczyła w moją stronę po topniejącym błocku. - Co słychać? Kłopoty rodzinne? - zapytała. - Tak jakby. Chyba nie spałaś tak mocno, jak się wydawało. Wszystko słyszałaś? - Tylko twoje kwestie. Słów mamy musiałam się domyślać. - Będą kłopoty. - Nie będzie. - Będą. - Może znowu się o coś założymy? Tak miło się z tobą wygrywa. - Chętnie bym przegrał taki zakład. Ale dzisiejsza rozmowa z mamą była jak dialog z Wietnamczykiem na Stadionie Dziesięciolecia. Niby mówimy w tym samym języku, ale dogadać się nie sposób. Pewnie wrócisz na Saską Kępę. - Pewnie tak. Ale póki co, przeżywam wakacje swojego życia. I ty się na to przygotuj. Przestań marudzić. Jedziemy do tego Wrocławia. Wróciliśmy do samochodu i zaraz potem nasza wycieczka znów zmierzała w kierunku Dolnego Śląska. Prawie nigdzie się już nie zatrzymując, osiągnęliśmy Wrocław równo ze zmierzchem, czyli około szóstej. Matylda była fantastycznie przygotowana do wyprawy. Dopiero teraz zacząłem rozumieć, co miała na myśli, kiedy mówiła, że to jej „wakacje życia". Zaplanowała je w każdym szczególe. Już wcześniej dała tego dowód, wysyłając mnie do szkoły, przeprowadzając rozmowę wstępną z mamą i walcząc zażarcie w chińczyka. Teraz zaś kompletnie nas zaskoczyła znajomością topografii miasta, w którym, jak twierdziła, nie była od czasu wycieczki szkolnej, czyli od pięciu albo sześciu lat. Ale instruowała nas, zupełnie jakby była rodowitą wrocławianką. Ani razu nie pomyliła drogi. 69 - A ty, dziecko, co? GPS ci wszczepili? - zapytałem zszokowany. I - Tato, nie wierz w żadne GPS-y. Wierz w potęgę umysłu. Czytałam plan miasta tyle razy, że w końcu zapamiętałam wszystkie najważniejszej ulice. - Ale ty nas prowadzisz, jakby to było twoje własne mieszkanie, i - No fakt, trochę pamiętam. A trochę się szkoliłam. Jesteśmy na miejscu - wskazała na widniejący neon hotelu. - Jak się szkoliłaś? - Kupiłam ilustrowany przewodnik po Wrocławiu, wraz z CD Skorzystałam z twojego komputera. Tyle. - Jesteś bardzo mądra. - No faktycznie, głupia nie jestem. Tu się zatrzymamy - wskazała) na widniejący neon hotelu. - Tutaj? - zapytałem. - A co, nie podoba ci się? - Za pieniądze z kieszonkowego? To chyba nas zakwaterują w windzie. To najdroższy hotel w mieście. - Skąd wiesz, mieszkałeś tu kiedyś? - Nie, ale znakomicie wygląda. - Tato, nie bądź sknerą. Wysiadamy. Hotel był nowoczesny i rzeczywiście bardzo drogi. Pokoje mieliśmy oczywiście zarezerwowane. Grzesio dostał jedynkę, a dla nas przygotowano apartament. Kiedy zainstalowaliśmy się w pokojach, Matylda zwołała zebranie. - Czas już trochę rozproszyć ciemności, w których aktualnie błądzicie. Przyjechaliśmy tu na PPA. Kto wie, co to PPA? - Ja nie wiem - przyznał się Grześ. - Ja wiem - pochwaliłem się. - Wstydź się, Grzesiu. Odpadasz z gry. Tato! Wygrałeś. W nagrodę idziesz ze mną. Grzesio wprawdzie nie wiedział, co to PPA, ale otrzymuje nagrodę pocieszenia, która jest taka sama jak nagroda główna. Mówiąc krótko, ty też idziesz ze mną. - Muszę? - No wiesz! - Matylda udała oburzenie. - Myślałam, że będziesz szalał z radości, kiedy się dowiesz, że spędzisz wieczór w moim 70 towarzystwie. Trudno, twoja strata. Mam nadzieję, że jesteś już po służbie. Tato? - spojrzała na mnie pytająco. Kiwnąłem głową. - Oczywiście, niech robi, co zechce. - Dziękuję - powiedział Grzesio i życząc nam udanego wieczoru, natychmiast opuścił pokój. - A temu co tak pilno? - zapytałem zdziwiony jego nagłym wyjściem. - Ja mu się nie dziwię. Raz w życiu ma wolny wieczór, bez towarzystwa narzeczonej. Na jego miejscu też bym wybrała czas wolny. - A jakie są nasze plany? Bo nie wątpię, że jakieś są. - Oczywiście. Mam dziś ważną rzecz do zrobienia. A jutro! Ho, ho! Najpierw chcę cię zatrudnić jako szpiega. Dasz się? - A co miałbym robić? Zdjęcia jakiegoś konsulatu? - Nie, ale robota równie niebezpieczna. - Jak mnie zamkną, pieniądze na kaucję znajdziesz w walizce, w saszetce. - Dobrze, będę pamiętać. A ty teraz idź do recepcji i zapytaj, czy przyjechał już pan Fabian Torba. - Kto taki?! - Fabian Torba. - Nigdy w życiu nie zapytam o tak idiotyczne nazwisko. - Tato, proszę. - Oni pomyślą, że ja sobie robię żarty. - Nic takiego nie pomyślą. Mają człowieka na liście rezerwacji. Jeśli do tej pory nie umarli ze śmiechu z tego powodu, to już raczej nie umrą. - A czy mogę wiedzieć, do czego ci to potrzebne? - Oczywiście. - Słucham. - Fabian Torba to człowiek, dla którego tu przyjechałam. - Któryś z tych dwóch? Dryblasów spod szkoły? - Oj nie, tato! Wyobrażasz sobie? Matylda Torba? - Nie pozwolę na ten ślub. - Nie wyjdę za niego, przysięgam. On jest aktorem. A właściwie piosenkarzem. Będzie występował na PPA. 71 - Wiesz, Matylda, muszę ci się do czegoś przyznać. Nie mogłem tego zrobić przy Grzesiu, żeby mój autorytet nie podupadał. Otóż... - Dobra. PPA to Przegląd Piosenki Aktorskiej. Występują na nim różni tacy, co to nie radzą sobie ani ze sceną, ani z piosenką, więc dla niepoznaki połączyli te dwie profesje. Prawdziwi muzycy myślą o takich: „Oho! Aktor!". I robią taką minę. O! Tu Matylda wydęła wargi i pokazała największy niesmak, na jaki ją było stać. - A prawdziwi aktorzy myślą: „Oho! Muzyk udaje aktora". I nadymają się podobnie. - Naprawdę? To przegląd dla nieudaczników? - Nie, tato, tak mówią o nich różni zazdrośnicy. Zresztą Fabian nie bierze udziału w konkursie. Ma swój recital. To jedna z towarzyszących imprez. - Czemu go szpiegujemy? - Bo robimy mu kawał. - Czemu robimy mu kawał? Nie lubimy go? - Uwielbiamy go. - Dobrze. Jestem gotowy. Opowiedz mi scenariusz. - Z Fabianem jest jeden problem. Nie widziałam go od wielu lat. Nie wiem, czybym go poznała na ulicy. Więc w razie czego nie pomogę ci w identyfikacji. Nie pamiętam jego buźki, łączy nas za to bardzo romantyczna historia. Fabian jest moim kolegą z muzycznej. Jest ode mnie o siedem lat starszy i w związku z tym nie miałabym żadnych szans na bliższe poznanie, gdyby nie jego słynne nazwisko. Wyobraź sobie taką sytuację. Stoimy w kolejce po drożdżówki. Moje koleżanki z pierwszej klasy, trochę starszych dzieciaków i ja jako ostatnia. Gdy zbliżałam się do okienka naszego sklepiku, okazało się, że drożdżówki się kończą. Kiedy już mam zamawiać, na tacce leży jedna jedyna, ostatnia bułka. I co? I oczywiście podchodzi wielki chłop z ósmej klasy. Przełazi prawie po mnie. „Drożdżówkę!" - mówi. Pani ze sklepiku patrzy na niego z wyrzutem, ale nie protestuje. - Przepraszam -ja do niego. - To moja drożdżówka. Ja ją chciałam kupić. - Spadaj - mówi ten chłopak i śmieje się do kolegów. 72 Pani sklepikarka nic. Nakłada. - Chcesz w torbę? - Tak powiedziałam. Przysięgam, że nie wiedziałam, jak się chłopak nazywa. - I co? - zapytałem zaintrygowany. - Gdybym miała o rok mniej niż on, na pewno by mi przylał. Bo koledzy o mało się nie posikali, tak się śmiali. Z niego oczywiście. Ale pierwszaka trochę wstyd bić. I wiesz, co on zrobił? Przeprosił-I oddał mi bułkę. Zakolegowałam się z nim. Potem on poszedł do średniej i oczywiście kontakt się urwał. Ale zanim się urwał, miałam w nim obrońcę i przyjaciela. - Teraz chcesz mu się przypomnieć? - Nie bez powodu. Na koniec roku szkolnego, kiedy żegnaliśmy ósme klasy, powiedziałam mu, że jeśli kiedyś będzie miał swój recital, to ja przyślę mu kwiaty. Szkolili go wprawdzie na pianistę klasycznego... Wyobrażałam go sobie jako solistę w sali koncertowej. A ten w teatrze, z jazzowymi kawałkami. I z piosenką aktorską. To musi być okropne w jego wykonaniu. Oczywiście zapomniałam o tych kwiatach i o całej obietnicy, ale nagle, dwa miesiące temu, czytam w Internecie, że Torba się wybił. Że jako młody zdolny wystąpi we Wrocławiu z debiutanckim recitalem. Od tej chwili, spokojnie, metodycznie przygotowuję swój kawał. Najpierw wyśledziłam, gdzie występuje. Potem, kiedy pojawił się termin, zarezerwowałam bilety. Potem odszukałam w Internecie pracowników technicznych Teatru Kameralnego, tego, w którym ma wystąpić, dotarłam do rekwizytora i powiedziałam mu przez telefon wszystko to, co tobie teraz. Najpierw nie chciał ze mną gadać. Ale kiedy teatr przyjechał na gościnny spektakl do Warszawy, dorwałam go na żywo i przekonałam, że wszystko, co planuję, jest prezentem dla wschodzącej gwiazdy. - A co planujesz? - Nic nadzwyczajnego. Drożdżówki. Będą wszędzie. - Skąd je weźmiesz? - Zarezerwowałam. Tato, ja mam talent organizacyjny, naprawdę. Miałam trzy miesiące na przygotowanie tego numeru. Zamówiłam na jutro pięćset bułek drożdżowych, z serem, jagodami i marmoladą. Część kieszonkowego przeznaczyłam na zaliczkę. Resztę załatwia sponsor. 73 - Sponsor?! Jaki? - Szczerze mówiąc, liczyłam na ciebie. - No wiesz! Nie załatwiłaś sponsora? Twoje przechwałki na temat domniemanego talentu są przedwczesne. - Nieprawda. Kupisz mi te drożdżówki, prawda? Westchnąłem ciężko. - Kupię, co mam zrobić. - Widzisz? Jesteś sponsorem. I jesteś załatwiony. - No dobrze. Ale skoro masz wszystko przygotowane, to po chcesz sprawdzać, czy facet jest już w hotelu? - Bo ja mu dam do zrozumienia, co go czeka. - Po co? Popsujesz efekt. - Nie popsuję. Poprawię. Zobaczysz. Podeszła do hotelowego telefonu i wybrała numer recepcji. - Dobry wieczór, dzwonię z pokoju 312. Chciałabym się dowiedzieć, czy pan Torba już przybył do hotelu? Milczała przez chwilę, po czym podziękowała i pożegnała się. - Jest. Pokój 214. To chyba na drugim piętrze. Brykasz na dół. - Ja? Po co? - Podasz się za kelnera i zaniesiesz drożdżówki. - Dlaczego ja? - Bo jest nas tylko dwoje. A ja nie mogę. - Jesteś szalona. Na razie robisz znajomym kawały, ale któregoś dnia przygotujesz w ten sposób jakąś zbrodnię doskonałą. Chcę już wtedy nie żyć. Na szczęście na razie doskonała nie jesteś. Nie masz ani drożdżówek, ani uniformu. - Obrażasz mnie, tato. Bułki stoją w barku. Zamówiłam je przy okazji rezerwacji. Nie sprawdzałam, ale na pewno stoją. A kitel też mam. Zajrzała do plecaka i wyciągnęła biały kelnerski fartuch. - Podprasujemy i będzie świetnie. - Skąd wiesz, że ci z Holiday Inn noszą akurat coś takiego? - Ja wiem wszystko! To podróż mojego życia. - A jak mnie ktoś zobaczy? - No to co? Najwyżej przyjmiesz zamówienie. Ubrałem się więc w uprasowany uprzednio fartuch i pobiegłem na dół. 74 Matylda chyba nie mogła się mnie doczekać, bo kiedy tylko otworzyłem drzwi pokoju, zarzuciła mnie pytaniami. - I co, i co? - Ja wiem? Artysta. Typowy raczej. - Ale jaki? Opowiedz! Zastanowiłem się chwilę. - Przypomina mi tego gogusia z Krakowa. Bródka, okulary, wyciągnięty sweter. Trochę jak Clapton, a trochę jak ten... Wiesz. - Wiem. Wysoki? - Nie bardzo. - Przystojny? - Co cię obchodzi? Torba! Nie pamiętasz? - A! Masz rację. A jak zmieni nazwisko? Na Torbicki na przykład? - Najpierw niech zmieni. A potem będziemy rozmawiać. Ale mnie się bardziej podobał ten czarny pod twoją szkołą. - Czarny? - zapytała jakby rozczarowana. - Źle wybrałem? - Później o tym porozmawiamy, dobrze? Teraz gadaj, jak zareagował na pieczywo. - Zdziwił się. Powiedział, że nie zamawiał. Nie przypuszczam, by odebrał sygnał. - Jutro odbierze. Zapewniam cię. - Pewnie tak. Zwłaszcza jak skojarzy pieczywo z hotelu z pieczywem w teatrze. Co teraz? - Na dziś koniec. Ale obiecałam panu Kazikowi, temu od rekwizytów, że dam mu znać, jak przyjadę. Może się do niego przejdziemy? - Chętnie. A to blisko? - BUziutko. Może przy okazji zjemy jakąś kolację? Włoska restauracja dosłownie za rogiem. - Nie obrażajmy Corazziego. Byłoby mu przykro. - Masz rację. Znajdziemy coś innego. Zaczęliśmy więc od spaceru do teatru. Dopiero teraz, idąc ulicami Wrocławia, zauważyłem, że to miasto żyje Przeglądem Piosenki. Wszędzie plakaty, fotosy, ogłoszenia. Na kilka dni stoUca Dolnego Śląska zamienia się w Stolicę Piosenki i chyba dla wszystkich mieszkańców są to dni 75 szczególnie ważne. Na jednym ze słupów ogłoszeniowych dostrzegłem] plakat reklamujący recital Fabiana. - Zobacz - pokazałem Matyldzie. - Fabian. - O rety, rzeczywiście wygląda jak ten z Krakowa. Zwłaszcza na tym zdjęciu, kiedy tak siedzi za fortepianem. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjęła długopis, zrobiła dymek wychodzący z ust muzyka i zaczęła pisać: Nie przenoście nam... - Przestań, wariatko - odciągnąłem ją. - Jeszcze nas ktoś oskarży o niszczenie mienia. Protestując cicho, podążyła za mną. Doszliśmy do teatru, w którym właśnie trwało przestawienie. Obeszliśmy gmach dookoła i tylnymi drzwiami staraliśmy się dotrzeć do kulis. Oczywiście zostaliśmy zatrzymani przez strażnika, który sprowadził nam na dół pana Kazia. - Dobry wieczór - ucieszył się. - Jednak zdecydowałaś się nakarmić to miasto słodkościami. Wchodźcie, wchodźcie. Przywitał się ze mną. - Troszkę szurnięta, co? - mrugnął do mnie. - Owszem. Ale dobra z niej dziewczyna, trzeba się cieszyć chociaż z tego. - Chcecie zerknąć na przedstawienie zza kulis? Występuje teatr z Warszawy. - Chętnie! - ucieszyliśmy się. - Rzadka okazja patrzeć na to z tej strony. Zaprowadził nas w miejsce, z którego można było oglądać scenę i jednocześnie widownię. Nakazał absolutną ciszę. Aktorzy właśnie wychodzili na III akt. Zajęliśmy miejsca na krzesełkach. Gdy zabrzmiała muzyka, nachyliłem się do Matyldy. - Robimy konkurs na odgadnięcie tytułu sztuki. Kto wygra, w nagrodę opowiada Grzesiowi, gdzie byliśmy. - Żegnaj mi, lipowa łyżko! - zawył ze sceny znany warszawski aktor. - Na szkle malowane - Matylda zakończyła konkurs w ciągu dwóch sekund. Popatrzyłem na nią z uznaniem. - Byłam na tym. Śliczne. Oglądaliśmy trzeci akt śpiewogry Brylla, kolorowe roztańczone przedstawienie, bawiąc się fantastycznie. Patrzyłem ukradkiem na moj 76 córkę. Widziałem, jak bardzo się jej podoba. Udają się jej wakacje życia. Trzeba zrobić wszystko, by było tak do końca. Aktorzy zakończyli i wśród burzliwych oklasków kłaniali się publiczności. Światła się zapaliły, widzowie na stojąco wiwatowali na cześć artystów. I wtedy nagle zobaczyliśmy coś, co bardzo nas zdziwiło i jednocześnie rozśmieszyło. Oto w pierwszym rzędzie, na samym środku, z czerwoną różą w ręce, wpatrzony jak w obraz w jedną z aktorek^ stał mój kierowca i ochroniarz. Grzesio. 77 Rozdział 7 Uważaj na uczucia innych! Fabian Torba wysiadł z czerwonej cordoby, którą zaparkował na teatralnym parkingu. Ubrany był w lekką kurtkę i brązowe wytarte sztruksy. Pomyślałem, że doborem stroju świetnie pasowałby do Matyldy, która lubiła takie maskujące kolory. Stroniła też od nadmiernie eleganckich kreacji. Patrzyłem na niego z ukrycia i gdy tylko zorientowałem się, że idzie w kierunku głównego wejścia, dałem znać Grzesiowi, a ten natychmiast wyszedł na spotkanie muzyka z tacą pełną apetycznych bułeczek. - Zapraszamy na drożdżówkę! - zawołał radośnie. Fabian spojrzał na niego, uśmiechnął się i uprzejmie podziękował. - Ależ proszę, dziś w naszym teatrze święto ostatniej drożdżówki. - Ostatniej drożdżówki? Co to znaczy? - zainteresował się pianista. - Proszę spojrzeć. I Grzesio uniósł do góry łopatę do odśnieżania śniegu, na której Matylda czarnym flamastrem wypisała hasło: Drożdżówki! Ich nie może zabraknąć! - Ciekawy happening. Uwolnić drożdżówkę? - zapytał Fabian. - Przeciwnie. Upiec nowe, żeby dla nikogo nie zabrakło. - Skoro tak, to i ja się poczęstuję. I sięgnął po jedną z ułożonych na tacce bułek. Potem podziękował i zaraz zniknął w gmachu teatru. Tu musiał przeżyć nowy szok. Kelner, który wczoraj niespodziewanie poczęstował go drożdżówkami, teraz stał w drzwiach teatru z nową porcją. Fabian nie wziął następnej, uśmiechając się, pokazał mi, że już swoją otrzymał. Ukłoniłem mu się, życząc smacznego. Kolejne jagodzianki czekały na piosenkarza w garderobie, potem na scenie obok szklaneczki z wodą i wszędzie, gdzie tylko kierował swój wzrok. 78 Matylda zadbała o każdy szczegół. Nawet wysłała mnie do dyrekcji teatru, bym poprosił o zgodę na poczęstunek dla widzów. Nie mając innego pomysłu, przedstawiłem się swoim własnym nazwiskiem, udając, że to redakcja funduje słodkie przekąski. Dyrektor nie bardzo chciał się na to zgodzić, dopiero gdy mu obiecałem, że żaden emblemat z nazwą gazety nie pojawi się w czasie akcji, wyraził na nią zgodę. Mogliśmy bez przeszkód zaprosić na poczęstunek każdego, kto wchodził do teatru, a nawet przypadkowych przechodniów. Było więc bardzo drożdżówkowo, ale tylko przed koncertem. W czasie trwania recitalu siedzieliśmy w pierwszym rzędzie i słuchaliśmy z prawdziwą radością. Bardzo był zdolny ten Fabian. Jazzowo brzmiał i raczej nie aktorsko. Ale też nie silił się na teatr. Śpiewał. W czasie przerwy znów bawiliśmy się w akwizytorów - piekarzy, zajrzałem nawet do garderoby, by się przekonać, czy facet coś przeczuwał. Nie wyglądało na to. Pytał o piekarnię, w której te pyszności zamówiliśmy, a także o wrażenia z koncertu. Był sympatyczny. Na końcu języka miałem pytanie na temat jego szalonego nazwiska. Ale na szczęście powstrzymałem się. Druga część koncertu składała się z jazzowych wersji znanych utworów. Same największe przeboje, w nowych aranżacjach. Matylda była zachwycona, wyglądała na taką, której nawet torba w nazwisku by nie przeszkadzała. Trochę żałowała, że Fabian nie chwycił naszego dowcipu, ale do czasu. Oto bowiem stało się coś, co ukoronowało ten fantastyczny dla niej wieczór. Na sam koniec występu, po owacji, muzykowi udało się uciszyć publiczność i ze sceny padły słowa następujące: - Chciałbym na zakończenie zaśpiewać piosenkę, którą napisałem dla mojej wielkiej, od lat niewidzianej przyjaciółki, Matyldy. Mam nadzieję, że ta dedykacja pozwoli jej zapomnieć tę nieszczęsną ostatnią drożdżówkę. Zaszumiało na widowni. Ludzie chyba pomyśleli, że to artysta wymyślił happening z rozdawaniem bułek. Rozglądali się nawet dokoła, przeczuwając, że przyjaciółka mistrza siedzi gdzieś na widowni. A my wciśnięci w fotele patrzyliśmy ? niedowierzaniem na siebie. Gdy sala się uciszyła, zabrzmiał fortepian, a wraz z nim spokojny, czysty śpiew. Słowa ułożyły się w wiersz następujący: 79 Właścicielko nieznana Ślicznej dziewczęcej główki Co się pojawiasz w oknie Gdy podlewasz czerwone pelargonie Gdy oddychasz ciepłym powietrzem lipcowego wieczora Gdy patrzysz na ludzki maraton bez końca Gdy szukasz jaskółek na zachmurzonym niebie Lubię Twoje złote włosy Oczy szaro-niebieskie jak strumyk Lubię delikatność uśmiechu Spokój spojrzenia i czerwień ust. Zostań taka na zawsze. Wielkie brawa wstrząsnęły salą Teatru Kameralnego. Matylda najpierw biła brawo, potem gwizdała na palcach, pohukiwała i piszczała. W końcu zaś nie wytrzymała, złapała przygotowany dla Fabiana kosz kwiatów, wlazła na scenę i rzuciła się chłopakowi na szyję. Poznał ją, od samego początku koncertu wiedział, kto siedzi w pierwszym rzędzie. Artyście zazwyczaj trudno jest obserwować skrytą w mroku publiczność. Ale on był czujny już od wczoraj. A dziś zobaczył przed wejściem Grzesia i nabrał pewności, że to wszystko na jego cześć. Więc kiedy tylko mógł, zerkał w stronę widzów, licząc, że jego przyjaciółka siedzi gdzieś blisko. Wypatrzył ją dość szybko. A wtedy, jak stwierdził, śpiewanie zaczęło mu naprawdę smakować. Kiedy teatr opustoszał, na widowni pozostało nas dwóch. Grzesio i ja. Na scenie zaś była Matylda ze swoją gitarą i Fabian. My popijaliśmy colę, oni nam do tej coli przygrywali. Trwało to do późna w nocy. Wreszcie komuś z teatru się znudziło i poprosili nas o opuszczenie budynku. Wracaliśmy ciemną nocą do hotelu. Matylda rozmawiała z Fabianem o starych dobrych czasach muzycznej podstawówki, Grzesio tłumaczył swojej narzeczonej, dlaczego przez ostatnie cztery godziny ani razu nie zadzwonił, ja zaś postanowiłem uwolnić wiadomości ze swojej komórki. Przez pół dnia, nie mogąc jednocześnie udawać kelnera i prowadzić redakcji, skupiłem się wyłącznie na tym pierwszym zadaniu. Teraz włączyłem telefon i czekałem na raport mojej automatycznej 80 sekretarki. Aparat natychmiast dał znać, że działa. Redakcja, redakcja, redakcja. Potem burmistrz Bielan z zaproszeniem na spotkanie, a na samym końcu mój adwokat. Trzynaście razy! Prawie wszystkie wiadomości identyczne. Brzmiały mniej więcej tak: - Panie prezesie, bardzo proszę o telefon. Przykro mi donieść, ale przegraliśmy sprawę z senatorem o obrazę uczuć religijnych. Wnieśliśmy apelację. Mimo wszystko proszę o kontakt. Odsłuchiwałem te wiadomości jedną p0 drugiej, aż w końcu, P° siódmej czy ósmej, zrozumiałem. Dotarło do mnie, że niemożliwe stało się możliwe. Oto po siedemdziesięciu czterech procesach po raz pierwszy uznano mnie winnym. Czułem się dziwnie. Coś się skończyło - myślałem przygnębiony. Nie chodzi o te parę złotych grzywny i przeprosiny w mediach. Chodzi o to, że zostałem pokonany. I teraz już nic nie jest pewne. Jak to się mogło stać? Przecież wszystko było umówione. Prezenty rozdane, niejasności wyjaśnione i rozstrzygnięte na moją korzyść. A jednak przegrałem. Dotarliśmy do hotelu, na drugim piętrze pożegnaliśmy Gwiazdę Wieczoru, a potem sami skryliśmy się w swoich pokojach. Matylda wesoła i całkiem nieświadoma mojego stanu głośno i radośnie rozpamiętywała wydarzenia. Starałem się podzielać jej entuzjazm, ale nie za bardzo potrafiłem. W końcu to zauważyła. - Tato, stało się coś? -Tak. - Coś nie halo z Fabianem? Mam nadzieję, że nie myślisz, że ja się w nim zakochałam? - A zakochałaś się? - No co ty! Przysięgam, że nie. - To dobrze. - Ale chodzi o coś innego? - Tak. Przegrałem sprawę. - W sądzie? Tak. - Niedobrze. Co to za sprawa? - Obraziłem uczucia religijne jednego senatora. - Rozumiem - powiedziała. - Na pewno nie czekasz na dobre rady, ale ona mi się sama nasuwa. Uważaj na uczucia innych 81 - Chciałaś powiedzieć „Doigrałeś się!". - Tato! Nigdy nie będę się cieszyć twoimi przegranymi, zapamiętaj to sobie. Chociaż wolałabym, żeby nie ciągali cię po sądach. - Ja też. Ale chyba inaczej nie umiem. Zresztą, tak naprawdę nikogo nie obraziłem. Chodziło tylko o to, by wreszcie mnie dopaść. I udało się, niestety. - Opowiedz mi o tym. - Długa historia. - Mamy dużo czasu, chętnie wysłucham. - Dobrze - odpowiedziałem. - Ale nie teraz. Trzeba się wyspać, bo jutro, jak rozumiem, dalszy ciąg twoich wakacji. - A ty nie powinieneś wrócić do Warszawy? - Nie. Zadzwonię jutro i omówię sprawy. Moja obecność nie jest konieczna. Tak powiedziałem, choć wcale nie byłem pewien, czy nie lepiej byłoby przerwać podróż. Chwilę nad tym rozmyślałem, ale w końcu postanowiłem zostać. Już nie mogłem cofnąć wyroku sądu. A do złożenia apelacji nie byłem potrzebny. - Opuszczamy hotel? - zapytałem. - Tak. Jedziemy w góry. - Grzesio chętnie by tu został jeszcze kilka dni. Ta róża uczyniła go innym człowiekiem. - Ta róża? Czy tamta? - Obie. Trzeba mu przyznać, że ładnie to wymyślił. Czerwona róża dla Róży. - Myślisz, że to go popchnie do nieodpowiedzialnych czynów? - Zmiana obiektu zainteresowań byłaby czymś nieodpowiedzialnym? - Tak. Bo następnego dnia zginąłby z rąk Ani. Zmiażdżyłaby go jednym ciosem. - Ona i tak go zmiażdży. Jest cwana. I wszystkiego natychmiast się domyśli. - Zwłaszcza że Grzesio chodzi po świecie jak nieprzytomny. - Ty zresztą też. - Ja?! - Matylda poczerwieniała. - Tak. Biłaś brawo Fabianowi, dałaś mu się prowadzić pod rękę, ale myślami byłaś całkiem gdzie indziej. 82 - Tato, już jutro zaczynamy nowy rozdział. Dzięki niemu zrozumiesz, dlaczego tak idiotycznie się czerwienię. A teraz idź już spać. - Dobrze. Do jutra jakoś wytrzymam. - Dobranoc. - Dobranoc. Tęsknisz za nim? - Dobranoc. - To znaczy, że tęsknisz. - Jak Lejzorek za Homlem. - Jesteś bardzo mądra. A porównania masz bezkonkurencyjne. - Tylko że to w niczym mi nie pomaga. Dobranoc, tato. - Dobranoc. 83 Rozdział 8 Trochę telepatii i wspólnego bicia serc Następnego dnia z samego rana Matylda zwołała naradę. - Jedziemy w góry - ogłosiła. - Ja mogę i w góry, nie ma sprawy - smętnym głosem zgodził się Grześ. - Grzesiu, weź się w garść, bo wyślę donos do Warszawy. - Wyślij. Wszystko jedno, w jaki sposób zginę. - Dobrze, dobrze. Zanim zginiesz, zawieziesz nas w Pieniny. - Ja mogę i w Pieniny, nie ma sprawy. - Tato, zrób z nim coś. - Grzesiu, mam coś zrobić? - Niech pan zrobi. - Jesteś pewien? -Tak. - Dobrze, dawaj telefon. - Dzień dobry, mówi Hieronim Czarnota, czy mogę z panem Kaziem z rekwizytorni? Dziękuję... Dzień dobry, panie Kaziu, Czarnota z tej strony. Panie Kaziu, czy ten teatr z Warszawy, co w środę grał u was „Na szkle", to jeszcze z czymś wystąpi, czy już pojechali? Rozumiem. A nie wie pan, gdzie nocowali? Dobrze, spróbuję ich jeszcze łapać. - Nie jest źle - powiedziałem po zakończeniu rozmowy. - Dzwonię dalej. - Dzień dobry, tu Czarnota z Holiday Inn. Czy teatr z Warszawy już zwolnił pokoje? Co to znaczy teraz? Rozumiem, dziękuję. - To co, Grzesiu, chcesz się przejechać do Novotelu? Autokar jeszcze stoi. - Szefie, kocham pana. - Tylko mi się nie rozpłacz. My z Matyldą się pakujemy, ty jedziesz do hotelu. 84 - Sam?! Nie ma mowy. Nie jadę. - Jedź, głupku, ten autokar nie będzie na ciebie czekał. - Nie ma mowy, musicie jechać ze mną. Popatrzyłem na Matyldę zszokowany. - Chciałabyś mieć towarzystwo w takiej chwili? Pokręciła głową. - Widzisz? Masz jechać sam. To polecenie służbowe. - Wstydzę się, wyjdę na czuba. - A z nami, to co? Nie wyjdziesz? Nic ci nie pomoże. Marsz do samochodu. - Ale ja nie znam trasy. Matylda ma GPS. - A ty masz plan miasta i jeśli z niego zaraz nie skorzystasz, to chyba dam ci po łbie. Złapał różę stojącą w wazonie i wybiegł z pokoju. My zaczęliśmy zbierać rzeczy i układać je w torbach. Wymienialiśmy zdawkowe uwagi na temat pogody i czekającej nas drogi. Potem musiałem odbębnić codzienną porcję telefonów. Ktoś z ogólnopolskiego dziennika prosił, bym skomentował wyrok sądu, adwokat przepraszał za wpadkę, obrzydliwie się przy tym podlizując, na końcu zaś zadzwonił Zenek. Nieprzyjemna rozmowa. Usłyszałem ostrzeżenie, że to dopiero początek, że inni też zechcą mnie upupić, i żebym lepiej trochę spuścił z tonu. Ale mnie rozzłościł! Przez całą rozmowę miałem wrażenie że rozmawia ze mną jako nowy facet mojej żony, a nie sędzia i człowiek, z którym robiłem interesy. Zdenerwowany odłożyłem słuchawkę. Na spokojne, życzliwe spojrzenie Matyldy odpowiedziałem prośbą o cierpliwość i zapewnieniem, że wszystko jej opowiem w drodze. Po jakimś czasie, z korytarza usłyszeliśmy radosne kwiczenie powracającego Grzesia, któremu udało się dogonić i zatrzymać autobus. Śpiewał, tańczył i chichotał. - Nie jestem godzien rozwiązać szefowi rzemyka u sandałów - ogłosił, wchodząc do naszego pokoju. - Tylko byś spróbował - powiedziałem. - Co bym spróbował? - zapytał osłupiały. - No, rozwiązać mi buta. Dostałbyś tym butem kopa. - Ale, szefie, to była przenośnia! - Wiem, ale na wszelki wypadek wolałem cię ostrzec. Jedziemy? 85 - Jedziemy! - wydarł się na cały głos, tak że mimo wszelkich smutków doprowadził mnie do śmiechu. Zajrzeliśmy jeszcze do pokoju Fabiana, którego pożegnaliśmy ostatnią porcją drożdżówek. Potem zapłaciłem słony rachunek i już mogliśmy jechać. Ale zanim wydostaliśmy się z Wrocławia, Matylda wpadła na pomysł, żeby sprawdzić, czy nasza wieczorna akcja pod teatrem odbiła się echem w lokalnych mediach. Podjechaliśmy pod kiosk. Wysiadłem z samochodu i będąc jeszcze dobrych kilka metrów od witryny, rozpoznałem swoje oblicze na pierwszej stronie jednej z gazet. E tam, jednej! Wszystkie gazety publikowały moją fotografię. Czyżbym umarł? - przeleciał mi przez głowę czarny żart. - Skąd to nagłe zainteresowanie? Niestety artykuły nie dotyczyły ani drożdżówkowego happeningu, ani nawet mojej domniemanej śmierci. Wszyscy za to wypowiadali się na temat historycznej porażki w sądzie. Chyba każdy dziennik w tym kraju, ogólnopolski czy lokalny, zaczynał serwis od relacji z ostatniego dnia procesu. Miałem nawet niezłe tytuły. Na przykład: „Kopał leżących, może niedługo go posadzą". Albo: „Dokopali nietykalnemu". A najlepszy, od ukochanej konkurencji, brzmiał: „Czarny pójdzie siedzieć". Zupełnie jakby chodziło o karę śmierci za zabójstwo. Kazałem Matyldzie kupić jakąś gazetę ze mną w środku, sam zaś schowałem się do samochodu, w obawie przed rozpoznaniem. Jeszcze tego brakowało, by jakiś bezgrzeszny przyłożył mi kamieniem. Moja córka zakupiła kilka tytułów i zaraz odjechaliśmy. Zacząłem przegląd prasy, czytając na głos wyjątki z artykułów. Było w nich pełno potępienia dla mojego haniebnego czynu oraz satysfakcji z powodu zwycięstwa sprawiedliwości. - „Hieronim Czarnota - grzmiała jedna z gazet - przez wiele lat uważany był za nietykalnego. Mimo że według powszechnej opinii wielokrotnie łamał prawo oraz zasady dziennikarskiej uczciwości, nigdy nie został skazany prawomocnym wyrokiem. Wczoraj po raz pierwszy uznano go winnym obrazy uczuć religijnych, ukarano pięcioma tysiącami złotych grzywny oraz nakazano zamieszczenie przeprosin". - I co pan na to? - spytał Grzesio. - Nic. Będziemy się odwoływać. Mam jeszcze sporo znajomości. Wystarczająco dużo, by odwrócić losy procesu. - A może przyznasz im rację? - wtrąciła Matylda. - Ale ja nic złego nie zrobiłem, naprawdę. 86 - Obraziłeś czyjeś uczucia religijne. - W tym rzecz, że nie. W tej sprawie nie chodziło o niczyje uczucia. Wiele razy pisałem teksty obrazoburcze. Czasem nawet przesadzałem. I nikt mi za to nic nie zrobił. W tym jednym przypadku nie zrobiłem nic złego, a zostałem skazany. Wczoraj przegrałem, ale nie dlatego, że kogoś obraziłem. Koniunktura się zmienia. Odwilż idzie. A na to Grzesio najzupełniej niespodziewanie: - O rany, odwilż idzie! Ale ze mnie tuman! Jak mogłem zapomnieć? Baran, tłumok. Popatrzyliśmy na niego zaciekawieni. - Co jest? - zapytałem. Grześ spojrzał nerwowo na zegarek. - Niech pan szybko włączy radio - powiedział. Przestraszony nieco jego stanem, włączyłem. Spoglądaliśmy na siebie z Matyldą, zupełnie nie wiedząc, o co chodzi. Grześ wyglądał na wstrząśniętego, ale nie Uzyskaliśmy ani słowa wyjaśnienia. - Shakin Stevens - powiedziałem w końcu. - Aż tak cię wzrusza? - Ojej, niech pan poczeka. Za minutę będą wiadomości. Teraz to się naprawdę przestraszyłem. - Leci coś na nas? - Co takiego? - nie zrozumiał. - Nie wiem. Meteoryt czy coś. - Nie nie. Ale równie nieprzyjemne, zaraz pan usłyszy j przestanie sobie żartować. Zegar pokazał jedenastą, w radio była to pora wiadomości. - Sąd okręgowy w Warszawie - zaczęła spikerka, a ja wyłączyłem odbiornik. - To już nie jest news - powiedziałem. - To wczorajsze informacje. Nic ciekawego. - Niech pan włączy, zaraz będzie! - domagał się Grzesio. - Nic nie włączę. Nie ma mowy. - Niech pan włączy, jeszcze mi pan podziękuje. Włączyłem. - Gwałtownie topniejące śniegi powodują podniesienie się poziomu wód głównych rzek polskich. Wisła, zwłaszcza na środkowym odcinku, 87 a także jej dopływy, zaczyna zagrażać mieszkańcom centralnej Polski. Przekroczenie stanów alarmowych zanotowano między innymi na Bugu i Liwcu. - Liwcu? - zawołałem. - Przecież to kałuża, nie rzeka. Ale spikerka nie chciała ze mną dyskutować. Dalej wyczytywała listę wzbierających rzek i wydawała się zupełnie nieporuszona przedstawianymi przez siebie wiadomościami. - Tato - powiedziała Matylda - nasza podróż miała być dla ciebie jednym wielkim zaskoczeniem, ale w tej sytuacji muszę zdradzić swoje plany. Chciałam, żebyśmy spędzili dwa dni w Pieninach, a potem na chwilę wpadli na twoją działkę. Ale w tej sytuacji może lepiej, żebyśmy zmienili kierunek. Co ty na to? - Ty tu rządzisz i ty wskazujesz drogę. Choć wydaje mi się, że o Liwiec można być spokojnym, nie wyleje. A Bug za daleko. Woda nie wedrze się chyba na kilometr w głąb lądu. Mówiąc krótko, według mnie nie będzie powodzi w Nadkolu. Nie przekonało jej to. - Spróbuję się dowiedzieć. Wzięła ode mnie telefon. - Cześć, Gosiu, tu Matylda. Wiesz, chciałam ci złożyć niezapowiedzianą wizytę, ale właśnie się dowiedziałam, że u was powódź. Pomyślałam, że nie ma się co wygłupiać z niespodziankami, tylko trzeba sprawdzić, czy naprawdę jest możliwe, żeby zalało nam domy. Przyjaciółka Matyldy chyba nie podzielała jej obaw. Stwierdziła, że różne służby sprawdzają codziennie poziom wody i że nic złego nie powinno się stać. To wystarczyło, by uspokoić Matyldę. Szybko zakończyły rozmowę, umawiając się na kontakt telefoniczny i spotkanie za kilka dni. - No, ulżyło mi - powiedziała moja córka. - Jedziemy w te Pieniny. I w ten właśnie sposób rozpoczął się drugi etap naszej niezwykłej podróży. Padał deszcz, było szaro i nieprzyjemnie. Z Wrocławia skierowaliśmy się na Opole i Katowice, gdzie zamierzaliśmy zrobić postój. Matylda najpierw ogłosiła, że idzie spać, potem jednak zmieniła zdanie. - Tato, może skorzystamy z tej lutowo-marcowej pogody i posłuchamy smętnej historii twojego artykułu, który zaowocował przegranym procesem? Idealny nastrój na takie opowieści. 88 - Masz rację, to dobry moment. Pod warunkiem że Grzesio przestanie śpiewać. - Aż tak fałszuję? - zapytał. - Nie, idzie ci całkiem nieźle. Ale przez to nie mogę się skupić na niczym, bo ciągle się wsłuchuję w te miłe dźwięki. Grzesio zamilkł, ja zaś odchrząknąłem i zacząłem mówić. - Przegrany wczoraj proces dotyczył artykułu prasowego opublikowanego prawie dwa lata temu. Wszystko zaczęło się od nasturcji. - Od nasturcji? - Tak. To było jakoś zaraz po Wielkanocy. Jeden z dziennikarzy pracujących dla mnie przyszedł któregoś dnia do redakcji i mówi: - Byłem wczoraj w kościele i usłyszałem bardzo dziwną rzecz. W pieśni „Zwycięzca śmierci" jest taki kawałek: „Naród niewierny, trwoży się, przestrasza, nasturcjo nasza". Bardzośmy się wszyscy zdziwili tym refrenem i postanowiliśmy sprawdzić, skąd nagle ta roślina w wielkanocnym hymnie. Okazało się, że tam nie ma ani nasturcji, ani żadnych innych kwiatków, tylko fraza „na cud Jonasza". Strasznie nas rozbawiła ta pomyłka. Wtedy właśnie wymyśliłem, że napiszę uszczypliwy, ale wesoły tekst o przejęzyczeniach odkrytych w kościelnych pieśniach. Zacząłem zbierać wśród ludzi różne historie krążące po domach. Okazało się, że materiału na felieton jest aż nadto. Koledzy także tropili podobne incydenty i przynosili mi co zabawniejsze wpadki. Przez miesiąc uzbierałem ponad dwadzieścia, potwierdzonych przez świadków, anegdot o kościelnych przejęzyczeniach. - Niech pan coś zacytuje - poprosił Grzesio, wyraźnie rozbawiony. - No choćby: „Matko Niebieskiego Pana, ślicznaś ino po kolana". - Nie no, niemożliwe - zaśmiała się Matylda. - Możliwe. Najbardziej przykre w tej sprawie jest to, że wszystkie zacytowane żarty są autentyczne. Niektóre zresztą podsuwali nam księża, którzy w tych sprawach są świetnie poinformowani. Oczywiście, jak się z tego zrobił proces, to nikt nie chciał potwierdzić, że słyszał te wszystkie śmieszne sformułowania. Ale ludzie naprawdę śpiewają: „Królowej Angielskiej śpiewajmy"... albo „Twe królestwo weź pod rękę". - Nie wierzę. Chyba trochę fantazjujesz. - Nic, a nic. Ale najlepsze jeszcze przed tobą, więc się trzymaj, żebyś nie wypadła z samochodu. Uwaga! Za to wytoczyli mi proces. 89 Odczekałem chwilkę i powiedziałem: - Jeden z chłopaków przyprowadził mi człowieka, który przyznał się, że przez dłuższy czas śpiewał w pieśni „Panie dobry jak chleb", słowa: „Tyś na pustkowiu sklep otworzył, Panie". Wybuchnęli śmiechem, a ja razem z nimi. Minęły dwa lata od tamtego dnia, a ja ciągle nie mogę się opanować, wspominając tę zabawną anegdotę. Gdy wreszcie śmiech umilkł, dokończyłem: - Kiedy opublikowałem tekst, miałem szczerą satysfakcję, że wszystkie opisane historie były prawdziwe. A potem otrzymałem wezwanie do prokuratury, do której poszedłem z uśmiechem na ustach. Okazało się jednak, że ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Chociaż pierwszy raz w życiu byłem grzeczny i bezkonfliktowy i jak nigdy dotąd zadbałem o rzetelność materiału, ktoś postanowił mi dopiec. Wytoczyli mi proces. W normalnym kraju nikt by mnie za coś takiego nie skazał. - W normalnym kraju - powiedziała Matylda drwiąco - nie przekupuje się sędziów, prokuratorów i kogo tylko można. W normalnym kraju twoje korupcyjne pomysły nie mogłyby mieć miejsca. W normalnym kraju już dawno zamknęliby cię w więzieniu za wszystkie przekręty. - Masz rację. Po raz pierwszy na własnej skórze odczułem, że to wszystko, w czym siedzę, to jedno wielkie... wiesz co. - Wiem. Ale za co cię właściwie skazano? - No, jak to za co?! Za obrazę uczuć religijnych. Pan senator stwierdził, że złośliwie przekręcałem teksty religijnych piosenek, by je wyśmiać. - Ale to naprawdę było śmieszne. Ten senator to jakiś tłumok, zupełnie pozbawiony poczucia humoru. - Nie, Matylda, to jest walka. On doskonale zrozumiał ten żart i na pewno nie czuł się nim obrażony. Ale, żeby mi dokopać, złożył pozew do prokuratury. I udało mu się. Zostałem skazany. - Twierdzisz, że te wszystkie cytaty są autentyczne. - Są, przysięgam. Tylko nikt nie chciał tego potwierdzić w sądzie. A gdyby nawet potwierdził... I tak bym przegrał. Myślę, że to było przesądzone już dawno. - Nie masz dość tego łajna? - To mi przynosi dochody. Żadna praca nie hańbi. 90 - Masz duży majątek, mieszkanie, świetną córkę. Na twoim miejscu bym się wycofała. Chyba znalazłbyś chętnych na kupno gazety. - O, na pewno. Tak rozkręcony interes jest jak bajkowy Sezam. Nic nie trzeba robić, tylko sięgać po złoto i diamenty. I właśnie dlatego nie odejdę. Napracowałem się przy budowie tego domu. Dlaczego miałbym go teraz opuścić? - Bo to dom publiczny - powiedziała Matylda ostro. Nic nie odpowiedziałem. Dyskusja na temat poziomu artystycznego mojego tygodnika nie mogła się skończyć niczym innym, tylko miażdżącą krytyką. Dlatego postanowiłem nie ciągnąć rozmowy. Matylda też uznała ją za skończoną. Zdjęła buty i ułożywszy się wygodnie, zasnęła przykryta kocem. - Co o tym myślisz? - zapytałem Grzesia, licząc na jakieś krzepiące wypowiedzi. - Ja u pana pracuję. Jak pan zwinie interes - przestanę. - Rozumiem, że na temat pisma wolisz się nie wypowiadać. - Ja nie jestem od oceniania. Ja jestem od prowadzenia samochodu. - Znajdujemy się poza pracą, a ty masz wolne. Gadaj natychmiast, co myślisz o tygodniku. - Straszne świństwo - natychmiast skorzystał z okazji Grzesio. - Dziękuję. Krótko i na temat. - Może być i długo, jeśli pan chce. - Chcę. - Pracuję u pana osiem lat. Od samego początku. Ale nikomu się tym nie chwalę. Jak mnie już ktoś przyciśnie, to mówię. Ale sam z siebie nigdy. Rozumie pan? O, tak. Rozumiałem. Deszcz padał bez przerwy. Padał w Opolu, padał w Katowicach, padał w Bielsku- Białej. Zatrzymaliśmy się na posiłek, ale tak nam się nie chciało wychodzić z samochodu, że postanowiliśmy pożywić się w McDrivie. Zakupiliśmy kanapki i colę, po czym zatrzymaliśmy się na parkingu, by w spokoju zjeść. Z odtwarzacza CD słuchaliśmy jakiejś smutnej melodii wygrywanej przez saksofonistę. Nikt nic nie mówił, cała trójka zajęta była połykaniem zakupionej chwilę wcześniej, zdrowej żywności z fast foodu. 91 - Drodzy panowie - Matylda jako pierwsza skończyła swojego hamburgera. - Przegrany proces mojego taty nie popsuje mi tej świetnej przygody. Żeby wam poprawić humor, mam dla was same dobre wiadomości. Po pierwsze, dziś jest piątek. To znaczy, że jutro nie idziecie do pracy. Po drugie, zbliżamy się do miejsca, w którym będzie kominek, łóżko i stół. I świeży chleb z masłem. A może nawet piwo i smalec. I górale. - I góralki... - rozmarzył się Grześ. - Grzesiu, twoja góralka pojechała już do Warszawy. A przedtem przebrała się w cywilne ciuchy. Pamiętaj o tym, bo jeśli na każdym postoju będziesz się zakochiwał, to serce ci nie wytrzyma. - Już nic nie mówię. - No! Czeka nas dużo atrakcji, wędrówki po górach, zagadka dla inteligentnych i jeszcze coś, o czym już na miejscu. Jakieś pytania? - Ja mam jedno. - Proszę, Grzesiu, nie krępuj się. - Dokąd jedziemy? - A! No właśnie. Bym zapomniała. Nocleg w Krościenku. Pasuje? - Pasuje! - huknęliśmy z całych sił, aż echo poszło po samochodzie. - To ruszamy. Zaraz za Bielskiem deszcz zamienił się w śnieg, a jazda stała się uciążliwa. Jechaliśmy wolno i ostrożnie, żeby nie wpaść na jakieś drzewo. Mimo wszystko przyjemniej się zrobiło dookoła, bo sypiący śnieg rozproszył dotychczasową szarzyznę. Warunki na drodze były gorsze, za to widoki ładniejsze. W Nowym Targu zjechaliśmy z zakopianki i kiepską wąską drogą zaczęliśmy się przebijać do Krościenka. Śnieg padał coraz gęstszy, godzinę zajęło nam przejechanie trzydziestu kilometrów, by wreszcie żółwim tempem dotrzeć do miasteczka nad Dunajcem. Tu znowu Matylda wykazała się świetną znajomością terenu. Tyle że to akurat nie bardzo mnie dziwiło. Właśnie w Krościenku spędzała ostatnie wakacje. Nawiasem mówiąc, złamała nogę podczas wycieczki na Trzy Korony. - Teraz w prawo, Grzesiu, w Mickiewicza, koło poczty, a potem prosto aż do rynku. Potem jeszcze raz w prawo i już dojeżdżamy. - Oho, czip jej się włączył - nasz kierowca nie mógł się nadziwić, skąd Matylda tak dobrze zna to miasteczko. 92 - Ja jestem kierownikiem, a kierownik nad wszystkim czuwa - Matylda była bardzo zadowolona z wrażenia, jakie na nas robiła - Teraz skręć w ulicę Kingi, to będzie druga w lewo - kontynuowała - No, a potem już prościuteńko tą uliczką aż do naszego domu. - Jedno jest pocieszające. Nie jedziemy do Holiday Inn - powiedziałem. - Jesteś skąpy. Ale nie ciesz się tak bardzo. Na pewno w całych Pieninach nie ma droższego miejsca niż to, w którym zanocujemy Musi być ciepło i wygodnie, żebyś miał potem miłe wspomnienia. Podjechaliśmy samochodem pod piękną willę z czerwonym dachem. Na drewnianym płocie okalającym dom wisiała duża kolorowa tablica a na niej napis: „Luksusowe pokoje gościnne". Pod spodem zaś to' samo w języku angielskim. Brama wjazdowa na posesję była otwarta. Matylda kazała Grzesiowi wjechać i zaparkować z tyłu domu. Oczywiście dokładnie wiedziała co mówi, bo znaleźliśmy tam miejsca parkingowe pod wiatą. Zabraliśmy ze sobą wszystkie torby, by oszczędzić sobie późniejszych spacerów do samochodu, i tacy obładowani stanęliśmy na ganku. Matylda nacisnęła dzwonek, a w chwilę potem drzwi się otworzyły. Spojrzałem na osobę która zaprosiła nas do wejścia, i z wrażenia tchu mi zabrakło. Przede mną stała bez wątpienia najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem. Patrzyłem i nie wierzyłem. Chciałem powiedzieć „dzień dobry" a powiedziałem „dziękuję". Pomyłka wywołała dużą wesołość, ale tylko wśród pań. Grzesio się nie śmiał. Grzesio wyglądał, jakby nie żył. Oczy miał wprawdzie otwarte, buzię zresztą też, ale bezruch, w który popadł, upodabniał go do kamienia. - No to co? Może wejdziemy - Matylda nie miała ochoty spędzić reszty wieczoru w sieni. - Oczywiście - odpowiedziałem, nie mając pojęcia, że się głupkowato uśmiecham. Popchnięty lekko przez córkę, przeszedłem przez próg, za mna potykając się, wszedł również Grzesio. - I co pan na to, szefie? - zapytał szeptem. - Mam chyba słabość do brązowych oczu. Albo do kasztanowych włosów. Albo do takich roześmianych tych... - Ust - podpowiedział Grześ. 93 - Tak. Ust. Ja chyba do wszystkiego mam słabość. Ogólnie czuję się słabo. - A ja w ogóle nic nie czuję. Jestem oniemiały. - Oniemieć, to inaczej zaniemówić - wtrąciła szeptem Matylda. - Kto jak kto, ale ty akurat nigdy taki nie będziesz. I przestańcie się tak gapić, bo sobie dziewczyna pomyśli nie wiadomo co. - Ja nie mam nic przeciwko - odpowiedziałem. - Niech sobie myśli. - Ja też - szybko zgodził się Grzesio. Przemaszerowaliśmy przez salon, w którym przy kominku siedziała jakaś para starszych osób. Tym razem Grzesio dał dowód kompletnego otumanienia, bo na uprzejme „dobry wieczór" odpowiedział „dobranoc". To nawet mnie rozśmieszyło, bo wyobraziłem sobie, że piękna gospodyni ma nas za pomyleńców. Nakazałem ochroniarzowi natychmiastowy powrót do rzeczywistości, pod groźbą wyrzucenia z pracy, ale ten odpowiedział: - A proszę, niech mnie pan wyrzuca. Ja i tak tu zostaję. Miss świata poprowadziła nas na górę, gdzie każde dostało swój pokój. Zapowiedziała jednocześnie, że kolacja za pół godziny i że jeśli mamy ochotę pogrzać się przy kominku, to serdecznie zaprasza do salonu. Nawet miałem zamiar skorzystać z tej propozycji, ale kiedy zajrzałem do swojego pokoju, okazało się, że także tu czekają na mnie atrakcje. W kąciku, na prawo od wejścia, stał sobie piękny kaflowy piec, wysoki na dwa metry, oczywiście zasilany elektrycznie, ale sprawiający wrażenie przytulnego i zachęcający, by natychmiast przy nim usiąść. Zrezygnowałem więc ze spaceru na parter, przysunąłem krzesło do grzejnika i rozsiadłem się wygodnie. W kilka chwil potem zapukała do mnie moja córka. - Super, co? - To prawda, fantastycznie tu. A wiesz, co mi się najbardziej podoba? - Wiem. Ale nie chcę o tym słyszeć. - Nie to! Oszalałaś? Ona nawet na mnie nie spojrzy, jest ode mnie ze dwadzieścia lat młodsza. Chciałem powiedzieć całkiem coś innego. Najpiękniejsze jest to, że moja komórka jest poza zasięgiem. Zobacz. Pokazałem jej telefon, na którym nie było nawet cienia choćby jednej kreseczki. 94 - Nikt się do mnie nie dodzwoni. Przez dwa dni nie będę rozmawiał z żadnym z moich niedorobionych pracowników, z żadnym adwokatem - krwiopijcą, z żadnym dziennikarzem, z żadnym obrażonym senatorem, a przede wszystkim z Zenkiem i jego narzeczoną. - Masz rację, miła perspektywa. Nie mógłbyś tej komórki po prostu wyłączyć? - Wiesz, mam wrażenie, że jej się nie da wyłączyć, że ona nawet bez baterii ciągle przynosiłaby mi te wszystkie złe wiadomości. - Żeby ci nie było tak smutno, mam dla ciebie coś pocieszającego. Już za chwilę, w czasie kolacji, twoje życie nabierze sensu. Dowiesz się po prostu, po co tu przyjechaliśmy. - No wreszcie. Idźmy na tę kolację czym prędzej. Po drodze zapukaliśmy do pokoju Grzesia. Krzyknął, że już wychodzi, i rzeczywiście, po dziesięciu sekundach otworzył nam drzwi. Zeszliśmy do jadalni. Było to wydzielone z salonu pomieszczenie, w którym umieszczono trzy czteroosobowe stoły. Oprócz nas w pensjonacie mieszkało teraz tylko to starsze małżeństwo, które mijaliśmy, wchodząc na górę, nasza kolacja miała więc prawie rodzinny charakter. Właścicielka pensjonatu spacerowała między kuchnią a jadalnią, przynosząc nam różne smakołyki. Grzesio zamiast jeść, wodził za nią tęsknym wzrokiem. My z Matyldą wcinaliśmy z wielkim apetytem, w ogóle nie zwracając na niego uwagi, dlatego bardzośmy się zdziwili, gdy gospodyni przy którejś kolejnej rundce zapytała z niepokojem: - Nie smakuje panu? Popatrzyliśmy na nią, potem na siebie i w końcu na Grzesia. Ten zaczerwienił się jak dzieciak i jąkając się, wybąkał: - Nie, ja tylko się zamyśliłem. - Musi mu pani wybaczyć - powiedziała Matylda. - Chłopak się zakochał. - Cicho - warknął Grześ. - No co, to żadna tajemnica. Byliśmy dwa dni temu w teatrze i Grześ się zabujał. - Zakochał się pan w aktorce? - zapytała, uśmiechając się, gospodyni. - Szkoda gadać - odpowiedziała za niego Matylda - to tragiczna historia. Chłopak trochę tęskni, więc lepiej zamilknę, bo gotów mi przyiozyc. 95 Kobieta znów się uśmiechnęła, po czym wróciła do kuchni. - Zabiję cię - szepnął Grześ, sięgając po chleb. - Nieładnie być takim lekkoduchem. Albo się kochasz w Ance, albo w Róży, albo w tej tutaj Joasi. - Joasia... - westchnął Grześ rozmarzony, co skwitowaliśmy szyderczym śmiechem. Pani Joasia pojawiła się z ciastem. Zaprosiliśmy ją do stolika. Z chęcią się zgodziła, zaraz też przyszła do nas, trzymając w ręce kubeczek z herbatą. - O, minęła panu tęsknota - zauważyła, widząc, że obżera się jajecznicą. - To chyba nigdy nie minie - odpowiedział. - Wygląda na to, że przyjdzie mi umrzeć. Tylko powody są inne, niż ta smarkula sugerowała. - No fakt, trochę fantazjowałam - przyznała Matylda. - Tak naprawdę... Grześ spojrzał na nią spanikowany, bojąc się, że tym razem gospodyni usłyszy coś, co go skompromituje. - Tak naprawdę Grzesio ma całkiem inny problem. Opowiem pani, jak zostaniemy same. Gospodyni tylko się uśmiechnęła. Powiedziała, że ma coś niezwykle ważnego do załatwienia w kuchni, i zniknęła za drzwiami. - Grzesiu, powiedz szczerze, nażarłeś się lubczyku? Przecież to ja miałam mieć miłosną przygodę nad Dunajcem. - Ale twój artysta pojechał do Warszawy. W kim będziesz się zakochiwać? - Otóż to. Zacznijmy od sprostowania. Proszę przestać wiązać mnie z kolegą Fabianem. On został spłacony co do centa. Dostał kwiaty i drożdżówkę. I choć tamtego pamiętnego wieczoru robiłam do niego słodkie oczy, prawdą jest, że nic nas nie łączy. - Trochę za głośno o tym zapewniasz - skomentowałem jej słowa. - Gdyby to była prawda, nie musiałabyś tego tak stanowczo oświadczać. - Zaraz ci udowodnię, że wasze insynuacje są fatalnie nieprawdziwe. Powiedz mi szybko, czy dobrze się przyjrzałeś tym dwóm pod szkołą. - Starałem się nie patrzeć zbyt nachalnie, ale chyba zapamiętałem ich twarze. - I jakie wrażenia? - Nie umiem tego ocenić. Dzieciaki. 96 - Oni są w moim wieku, nie wymagaj od nich siwych skroni- - Masz rację. Będą z nich kiedyś przystojni mężczyźni. Zwłaszcza ten czarny mi się podobał. Ten rudy mniej. Ale może zmienię zdanie, jeśli usłyszę o nich trochę więcej. - Jeden nazywa się Piotrek Orłowski, a drugi Marcin Sokołowski. Jeden gra w koszykówkę w Polonii, drugi w Legii. Obaj świetnie się uczą, obaj są normalni i obaj się o mnie starają. - Ten czarny to Piotrek? Kiwnęła głową. - Czarny Piotruś - kasandrycznym tonem skomentował Grześ. - Ale ona chyba sprzyja temu drugiemu - zauważyłem. - Tak. Nie wiem tylko, jak się takie sprawy załatwia. - A oni? Jak oni to załatwiają? Jak się domyśliłaś, że się tobą interesują? - Debil by się zorientował. Najpierw jeden zaprosił mnie do kina-Było supermiło. Dzień później drugi zaczął kusić biletami do teatru. No to poszłam. Znowu było super. Jak pierwszy usłyszał, że byłam w teatrze, kupił mi kwiaty. To ten drugi w rewanżu wisiorek z serduszkiem. O ten - pochwaliła się. - I tak się bawimy już trzy miesiące. Na początku myślałam, że to taki ich sport. Przyzwyczaili się do rywalizacji w klubach, więc postanowili ją przenieść także na inne dziedziny życia. Ale coraz bardziej się przekonuję, że im jednak chodzi o mnie, a nie o zwycięstwo w wyścigu. Najzabawniejsze w tej historii jest to, że oni się lubią, choć ciągle muszą być rywalami. Są grzeczni, starają się sobie nie przeszkadzać. I nie oczekują ode mnie żadnych decyzji. Nikt niczego nie przesądza, nikt o nic nie pyta. Tyle że ja już wybrałam. - I teraz nie wiesz, jak się z tego wyplątać? - Wiem, co zrobić z Marcinem. Lubię go i potrafię dać mu to do zrozumienia. Gorzej z tym, który przegrał. Zaprosi mnie na spacer> a ja odmówię. To nie będzie przyjemne i trochę się tego boję. - Masz już jakiś plan? - Mam. - Oczywiście, głupio pytam. Nie rozumiem jednak, co ma wspólnego wyjazd w Pieniny z twoim niebywałym romansem. - A właśnie ma. Jeśli los tak zechce, jutro poznacie ???"??? osobiście. 97 - Sama się zakochałaś, to może i mnie na to pozwolisz - wtrącił Grześ. - Może pozwolę, może nie, zależy, jak się spiszesz w czasie jutrzejszej akcji. Jako popularyzator drożdżówek byłeś fantastyczny. - To znaczy, że masz dla nas jakieś zadania - ucieszyłem się. - Czy mamy komuś coś zanieść? - Owszem, ale to omówimy później. Najpierw chcę was o coś zapytać. Skupcie się, bo to będzie trudne. Umówiłam się z Marcinem w górach. On miał trochę problemów z przekonaniem swojego taty, by ten puścił go samego pociągiem. W końcu zgodził się zawieźć Marcina samochodem. I przyjechali tu razem. - Tu? - zdziwiłem się. - To ten staruszek przy kominku - szepnął Grześ. - Ojej. Tu, to nie znaczy, że w kuchni albo na strychu. S w Krościenku. Mieszkają w schronisku pod Sokolicą. - Skąd wiesz? - Bo tak się umówiliśmy. A Marcin to bardzo słowny chłopak. Tyle że ma trochę nadopiekuńczego tatę. - To tak jak ty. - Aha! „A łyżka na to: Niemożliwe!". Następnym razem, jak zechcesz pożartować, to uprzedź mnie, bo o mało z krzesła nie spadłam ze śmiechu. - Dobrze, dziecko, następnym razem tak zrobię, bo znów się połamiesz jak na tych Trzech Koronach. - Otóż umówiłam się z Marcinem na jutro, ale nie wyznaczyliśmy żadnego miejsca spotkania. - O matko! - Przyznaję, że to trochę zwariowany pomysł. Za to bardzo romantyczny. - Dla mnie raczej niejasny - powiedział Grześ. - Czemu nie umówiliście się konkretnie? - Bo chcemy sprawdzić, czy potrafimy się odnaleźć. - Po co się odnajdywać? Gdybyście się dokładnie umówili, nie musielibyście się szukać. To prostsza metoda. I bardziej skuteczna. - Ale nudna! A my posmakujemy trochę telepatii i wspólnego bicia serc. 98 - Zmarzniecie, zezłościcie się i wrócicie do domu. Tyle z tego będzie - powiedziałem. - Niekoniecznie. - To ogromny teren. Kownie dobrze możesz się umówić, że trafisz szóstkę w dużym lotku. - Tato, prosiłam was o pomoc, a nie o narzekanie. Trzeba to przemyśleć. Zastanowić się. A potem pójść. Jeśli mi pomożecie, spróbujemy wydedukować. - Ale on może być wszędzie. Może postanowi wejść na Trzy Korony, a może pójdzie na rynek do restauracji. Nie wiesz, skąd wyruszy, i nie wiesz, dokąd pójdzie. To absurd. Nie damy rady przewidzieć jego pomysłu. - Nie wierzysz we mnie. Błąd. Te wakacje muszą się udać pod każdym względem. I udadzą się. - Dobrze, spróbujmy - zgodziłem się. - Wymieńmy najpierw wszystkie możliwości. - Gdybyście mieli wybrać jedno miejsce, by spędzić tam jutrzejszy dzień, gdzie byście poszli? - Do kuchni - powiedział Grzesio i wskazał palcem drzwi, za którymi zniknęła piękna Joasia. - Jesteś wprawdzie stuknięty - skomentowała Matylda - ale dzięki tobie coś mi się nasunęło. - A widzisz! Przydałem się. - Właśnie zrozumiałam, że nie powinnam sugerować się waszymi podpowiedziami. Bo on na pewno wybrałby całkiem inne miejsce niż wy, prawda? - Tak jest. - Pójdzie do baru? - zapytałem. - Na pewno nie do baru. I nie do żadnej restauracji. Przez te kilka miesięcy spotykania się nigdy nie zaprosił mnie do żadnej knajpki. - A gdzie chodziliście? - Do kina, do teatru, do muzeum, do parku. - Jest tu jakieś muzeum? - Jest - odpowiedziała Matylda. - Prowadzali nas tam w czasie tego wyjazdu, rok temu. Z tym muzeum to niezły pomysł. Trzeba go wziąć pod uwagę. 99 Pokręciłem głową z powątpiewaniem. - W sobotę do muzeum będą ciągnąć jakieś szkolne wycieczki. Ja bym się trzymał z dala od tego miejsca. Szukałbym czegoś bardziej romantycznego. - Masz rację, tato. A co jest bardziej romantyczne niż muzeum? - Może na jakąś górę wlezie - podsunął Grześ. - W końcu to sportowiec. - Też dobry trop. Lubi narty. Może wybrać się na stok albo na biegówki. - Nie, Matylda - zaoponowałem. - On będzie szedł na randkę. Na pewno nie weźmie ze sobą nart. - Dzięki - odpowiedziała Matylda. - Jesteście bardzo mądrzy. To co pozostało? - A może on nigdzie nie pójdzie? Stwierdzi, że najbezpieczniej będzie poczekać w domu. - To do niego niepodobne. Jest niecierpliwy, energiczny. Prędzej wejdzie na Giewont, niż zostanie w domu. - To co? Ty też na Giewont? - Tak, przypuszczam, że wejdzie na którąś z gór. Na którą? - Może na Wysoką? Skoro on taki dryblas. Albo na Trzy Korony. - Do Wysokiej za daleko. On wie, że ja nocuję w Krościenku. Wybierze jakiś inny, bliższy szczyt. - Ale jaki? - Wiem! - zawołała Matylda. - Sokolica. - Dlaczego? - Bo przecież on się nazywa Sokołowski. No to dokąd ma pójść? Tylko tam. - A jak on na to nie wpadnie? - Wpadnie. Musi. - Chyba że pójdzie gdzie indziej. - To znaczy, że jest słabiakiem i nie warto się nim przejmować. Popatrzyliśmy na siebie przestraszeni. - Rośnie druga Anka, co? - zapytał mnie Grzesio. - Rośnie ktoś o wiele gorszy. Rośnie druga Renata Czarnota. Biedny Marcin. 100 Rozdział 9 Króliczek idzie do Szwecji Kolacja przeciągnęła się prawie do północy. I dopiero na chwilę przed rozejściem się do łóżek udało się mi wydobyć od Matyldy szczegóły dotyczące mojej roli w jutrzejszej randce. Może bała się, że będę protestował, a może uważała, że zadanie, które mi powierza, jest tak łatwe i oczywiste, że szkoda marnować czas na szczegółowe wyjaśnienia. W każdym razie całość zadania ujęła jednym zdaniem: - Wy musicie zająć się tatą Marcina. - Co masz na myśli? - zapytałem. - Ojej, zająć się, nie rozumiesz? -Nie. - Macie zrobić to, co dwa dni temu z Fabianem. - Poczęstować go bulką? - Tak. Chodzi tylko o to, żeby gość na dwie godziny zapomniał o swoim synu. Jasne? - Nie. - Tato! Nie udawaj troglodyty. Ojciec Marcina przyjechał z nim tutaj, bo się o niego boi. To bardzo dobrze o nim świadczy, ale źle rokuje naszej randce. Jest prawie przesądzone, że nie puści Marcina samego w góry. Przed samym wyjazdem, kiedy umawialiśmy się na spotkanie w Pieninach, Marcin ostrzegł mnie, że może się zjawić w towarzystwie. Obiecałam, że zapewnię mu wolność i że wszystko przygotuję tak, żeby mógł sam rozporządzać swoim czasem. Dlatego chcę was prosić o pomoc. - Ten Marcin to jakaś ofiara losu - mruknął Grzesio, wyraźnie niezadowolony z zadania, którym go obarczono. - Nie umie zapewnić sobie dwóch godzin swobody? Szczerze mówiąc, pomyślałem dokładnie to samo, ale głośno powiedziałem tylko: 101 - Skoro ojciec Marcina nie pozwala mu na samotne wycieczki, to ja tobie również nie pozwalam. - A proszę bardzo, nie pozwalaj. Ostrzegam jednak, że nie będziesz mógł wyegzekwować tego zakazu. W czasie, gdy ja będę na Sokolicy, ty i tak tego nie zauważysz, gdyż będziesz zabawiał tatę Marcina. - Nie spotkałem dotąd nikogo równie bezczelnego, jak ta mała - powiedział Grześ. - Proponuję odmówić wykonania rozkazu. - Świetny pomysł - powiedziała Matylda. - Ostrzegam jednak, że mam już napisaną kartkę z pozdrowieniami dla Ani. Jeśli nie wierzysz, mogę ci ją pokazać. Zawarłam w niej pewne wstydliwe fakty, którymi na pewno wolałbyś się nie chwalić. - Szantaż to okropna metoda - powiedziałem oburzony. - Jesteś naprawdę cyniczna. - Jaki ojciec, taka córka - odpowiedziała i uśmiechnęła się do mnie słodko. Następnego dnia, z samego rana wyruszyliśmy do schroniska. Znów porzuciliśmy samochód w szczerym polu, tym razem jednak zostaliśmy do tego zmuszeni. Po prostu w pewnym momencie droga się skończyła. Zamknęliśmy więc samochód i ruszyliśmy pieszo. Zdecydowaliśmy, że dotrzemy na miejsce jak najwcześniej, żeby mieć pewność, że Marcin i jego ojciec nie zdążą nigdzie wyjść. Około dziewiątej rano zapukaliśmy do drzwi schroniska. Mimo wczesnej pory ruch wokół budynku był duży. Wielu turystów, zachęconych widokiem białego puchu na zboczach, przygotowywało się do wyjazdu na narty. Z niepokojem przyglądałem się lokatorom pensjonatu, nie będąc pewnym, czy uda mi się rozpoznać Marcina. Szczęście nam sprzyjało, czerwony fiat z warszawską rejestracją stał na parkingu i nie wyglądało na to, żeby jego właściciel szykował się na jakąś wyprawę. Śnieg na masce i szybach nie był odgarnięty. Jeśli panowie w ogóle się gdzieś wybierali, to na pewno nigdzie daleko. Była to jednak tylko połowa sukcesu. Naszym zadaniem było nie wypuścić z domu pana Sokołowskiego, przy jednoczesnym umożliwieniu wyjścia jego synowi. Mieliśmy oczywiście przygotowany plan, ale nie było żadnej pewności, że wypali. W recepcji schroniska uzyskaliśmy informację, że zajmujący dwuosobowy pokój panowie z Warszawy właśnie wrócili z krótkiego spaceru 102 po górach i są na śniadaniu w stołówce schroniska. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że zaatakujemy jeszcze podczas śniadania. Weszliśmy do niedużej sali, w której nie było nawet jednego wolnego stolika. Rozejrzałem się dokoła. Jest! W samym kącie, przy oknie, siedziały dwie osoby, z których jedna wyróżniała się długimi nogami, wyciągniętymi w kierunku środka jadalni, i czerwono-rudą barwą włosów. Obaj właśnie kończyli posiłek. Jeszcze dopijali kawę czy herbatę. Podszedłem do stolika i zacząłem od przeprosin, że zakłócam im śniadanie. - Czarnota - przedstawiłem się obu panom. - Dzień dobry - ojciec Marcina był bardzo zdziwiony. Za chwilę zdziwił się jeszcze bardziej, bo do stolika podszedł Grzesio z aparatem i cyknął nam wszystkim kilka fotek. - Grzesiu, jeszcze mnie z Marcinem - powiedziałem tonem irytująco protekcjonalnym. Gestem władcy objąłem chłopaka ramieniem. - Dziękuję - klepnąłem go w plecy. - Przyjechałem po ciebie z Warszawy, ale pracuję dla drużyn hiszpańskich. Poszukuję młodych, zdolnych chłopaków do szkolenia w Madrycie i Barcelonie. Co ty na to? Specjalnie zwróciłem się do niego, żeby ojciec mógł się poczuć zlekceważony. Natychmiast złapał przynętę. - Do szkolenia w czym?! - zapytał groźnie. - No jak to w czym? W koszykówce! - odpowiedziałem, nawet na niego nie patrząc. Marcinowi zaświeciły się oczy. - Dla Barcelony? - zapiał kogucim głosem. Skrajne stadium mutacji - pomyślałem załamany. - Będę tego musiał słuchać przez najbliższe pół roku. Każę im się spotykać na mieście. - Tak - odpowiedziałem. - Dla Barcelony i dla Realu. To niby konkurenci, ale korzystają z jednego pośrednika. - Jejku - zaskrzeczał chłopak. - Chwileczkę - wtrącił się pan Sokołowski. - Skąd pan wiedział, że jesteśmy w Krościenku? I skąd w ogóle nas pan zna? - Taka rola łowcy talentów. Musimy wiedzieć wszystko. Otworzyli buzie zupełnie zadziwieni. 103 - Marcina obserwujemy od dawna. Byłem na kilku meczach Legii. Kiedy graliście z Avią, potem na derbach, w hali Polonii i w Gorzowie, w czasie meczu ze Stalą. Wyrecytowałem wszystko, czego nauczyła mnie córka, po czym dodałem: - Czy pan pozwoli, że porozmawiam z synem na osobności? Chciałbym omówić warunki, na których mógłby do nas przyjechać, terminy badań lekarskich, testów wydolnościowych i tak dalej. - Co pan sobie wyobraża? - oburzył się ojciec. - Czy pan myśli, że mój syn może samodzielnie załatwiać takie sprawy? Nie życzę sobie, by prowadził pan z nim jakiekolwiek rozmowy. Tylko jego matka i ja podejmiemy ewentualną decyzję. Marcin, do pokoju. - Tato - błagalnie zapiał chłopak. - Nie ma o czym mówić. Możesz iść na narty albo na spacer. Ale nie chcę, żebyś uczestniczył w tej rozmowie. Nie chcę, żebyś się czuł zawiedziony, jeśli nie zgodzimy się na twój wyjazd za granicę. Dobry ojciec. Tylko naiwny. Gdybym naprawdę był łowcą talentów, Marcin nie schowałby się przede mną nawet w Puszczy Amazońskiej. Tak czy owak, wysłany przez ojca na spacer młody koszykarz opuścił stołówkę, tam zaś czekał na niego Grześ, już bez aparatu, za to z krótkim przepraszającym listem od Matyldy i informacją, że ich randka jest aktualna. Dopiero wtedy Marcin połapał się, że zbieżność nazwisk, którą od razu zauważył, nie była przypadkowa. Grzesio wywiązał się ze swojego zadania, ale postanowił, że dla tak miłej dziewczyny, jak Matylda, może wykonać coś ponad plan. Gdy Marcin pojawił się przed schroniskiem, już przygotowany do wyjścia w góry, w ciepłej kurtce i odpowiednich butach, Grześ postanowił sprawdzić, czy dobrze rozumowaUśmy, uznając, że chłopak zechce wleźć na Sokolicę. Poszedł za nim, śledząc go dyskretnie. Kiedy dotarli do rozdroża, stwierdził, że Marcin wcale nie poszedł w kierunku wyde-dukowanego przez nas szczytu. Widząc to, pędem zawrócił. Ja w tym czasie prowadziłem z panem Sokołowskim miłą rozmowę na temat zarobków w hiszpańskich klubach, powołań do kadry oraz o ewentualnej karierze chłopca w lidze NBA. Jednym sobie tylko nie zaprzątałem głowy. Jak ja się później z tych kłamstw wypłaczę. Snułem przed ogłupiałym ojcem wspaniałe wizje zaszczytów i laurów, które 104 czekają na młodego koszykarza, on zaś chyba we wszystko wierzył. Niestety, nasze wspólne marzenia i sny o potędze przerwało nagłe wtargnięcie do stołówki mojego kierowcy, ochroniarza i fotografa w jednej osobie. - Szefie, klapa! - zawołał od wyjścia. - Co? Wycofali ofertę? - zapytałem. - Kto? - Grzesio nie wczuł się w rolę. - Barcelona. - A! Barcelona. Tak. Wycofali. A na dodatek króliczek idzie do Szwecji. - Króliczek?! - No wie pan... Gonić króliczka. - A! Króliczek. Rozumiem - powiedziałem wolno. - Ale dlaczego do Szwecji? - Sam się zastanawiam. Miał przecież jechać na polowanie z sokołem. Nie poszedł. Na rozdrożu przeczytał tabliczki i skręcił w kierunku godła. - Jakiego godła, co ty gadasz? - No, kupił sobie szwedzką flagę, a na niej były... - Trzy Korony!!! - Właśnie. - Niedobrze. Ale nie powiedziałeś mu, że kierowniczka wyprawy idzie na Ukrainę? - Na Ukrainę?! - No tak, hej, hej, hej sokoły, rozumiesz? - A! Rozumiem. Nic mu nie mówiłem. - Niedobrze. - Mogę go dogonić, ale i tak nie zdążymy na czas do Sztokholmu. - Trudno. Sami tego chcieli. Nic nie robimy. Możemy najwyżej zwinąć już koszykarski interes. Tylko jak się z tego wTc°fać? - Ciężko będzie - przyznał Grześ. - Nie obejdzie się bez ofiar, to na pewno. Może się pan narazić na złość pewnych osób, z kręgów zaprzyjaźnionych z pana najbliższą rodziną. - No właśnie. Podrzuć mi jakąś myśl. - Proszę się zdać na mnie. Przy panu po mistrzowsku opanowałem sztukę interpretacji faktów. - Dobra, to wal śmiało, nie będę ci przerywał. 105 Całą tę rozmowę odbywaliśmy wobec coraz bardziej osłupiałego taty Marcina. Mężczyzna chyba zupełnie się zagubił w tych naszych szyfrach, postanowił więc, że poczeka na wyjaśnienia. Grzesio odchrząknął i zabrał głos. - Drogi panie - zwrócił się do taty Marcina. - Chcielibyśmy pana przeprosić, że naciągnęliśmy pana na tę dziwną rozmowę. Już czas wszystko wyjaśnić. Tak naprawdę nie pracujemy dla hiszpańskich klubów. Ten pan - wskazał na mnie - to Hieronim Czarnota, naczelny redaktor tygodnika „Szmaciak". Ja zaś jestem jednym z jego pracowników. Zbieramy materiał do reportażu o młodych polskich koszykarzach. Posłużyliśmy się tą prowokacją, by sprawdzić, czy rodzice łatwo się zgadzają na wyjazd swoich dzieci do zagranicznych szkółek sportowych. Jeździmy po Polsce i przeprowadzamy wywiady z młodymi sportowcami oraz ich prawnymi opiekunami, podając się za wysłanników zagranicznych klubów. W ten sposób powstanie sonda na ten temat. I powiem panu jedno. Jesteśmy pod wrażeniem. Okazał się pan troskliwym, kochającym tatą. Wielu rodziców gotowych było natychmiast pozbyć się dziecka, w nadziei na wielkie zyski. Pan twardo postawił sprawę. Gratulujemy. Jest pan ojcem na medal. I uścisnął rękę biednego pana Sokołowskiego swoim żelaznym, na siłowniach wyrabianym uściskiem. Patrzyłem z uznaniem na Grzesia. Trzeba przyznać, że jego miłość do słowa mówionego przydała się w tej trudnej dla mnie chwili. Nie czekając, aż gość otrzeźwieje, czym prędzej wyszliśmy przed schronisko, by omówić zaistniałą sytuację. Ale narada, którą przeprowadziliśmy, do żadnego cennego wniosku nas nie doprowadziła. Nie mogąc nic poradzić na niepowodzenie eksperymentu Matyldy i Marcina, postanowiliśmy wrócić do pensjonatu. Samochód o dziwo stał nienapoczęty tam, gdzieśmy go zostawili. Wróciliśmy do Krościenka, gdzie czekała na nas piękna gospodyni z obiadem i nowi goście, przybyli na weekend. Zostawiłem Grzesia w salonie, sam zaś postanowiłem wreszcie skorzystać z obecności w moim pokoju kaflowego pieca i przysunąwszy do niego krzesło, zasiadłem jak król w zasięgu ciepła, które roztaczał. Drugie krzesło przysunąłem, by wyciągnąć nogi, i tak mi było wygodnie, że zaraz zasnąłem. Grzesio zapukał, żeby zabrać mnie na obiad, ale 106 odmówiłem. Wcale nie nalegał, myślę, że wreszcie poczuł się wolny i na całego flirtował z Joasią. Ja zaś spałem aż do czwartej, kiedy to wróciła Matylda. Zbudził mnie hałas na dole, głośne rozmowy, śmiechy, a nawet śpiewy. Przez sekundę czy dwie nie wiedziałem, gdzie jestem, a zaraz potem zerwałem się z krzeseł i zszedłem na parter, spodziewając się, że spotkam tam swoją córkę. Rzeczywiście chwilę wcześniej weszła do domu, była zmarznięta, buty miała przemoczone, ale jej buzia tryskała taką radością, że od razu zrozumiałem, że wycieczka na Sokolicę musiała zakończyć się sukcesem. - A ty, mała, co się tak szczerzysz? - zapytałem, wchodząc do salonu. - Zaraz się dowiesz, tylko się rozgrzeję. W Warszawie wiosna, a tu jednak jeszcze trochę chłodno. - Nie było cię sześć godzin. Nie dziw się, że przemarzłaś. Przestań szczękać zębami i opowiedz nam, jak bardzo nie udała ci się randka? - Dlaczego nie udała? Było fantastycznie! Popatrzyłem na Grzesia zdziwiony. Chyba coś pokręcił z tymi wzgórzami. - Wlazłaś na tę Sokolicę? - Wlazłam. - A on wlazł? - On nie. - I to nazywasz udaną randką? To katastrofa, nie randka. - Tylko z pozoru. A ci, co z pozoru sądzą, mylnie sądzą, jak mawiał... Kto tak mawiał? - Pojęcia nie mam. - Ja też nie, ale możliwe, że ktoś znany posługiwał się tym frazesem. Tak czy owak, spotkanie udało się nadzwyczajnie. Owszem, kiedy weszłam na szczyt Sokolicy, trochę się przestraszyłam. Marcina nie było. Ponieważ przyszłam o dziesięć minut za wcześnie, pomyślałam, że zaraz nadejdzie. Czekałam i czekałam, minęło południe, minęło wpół do pierwszej, a jego nie było. Wreszcie musiałam uznać, że nasz eksperyment się nie powiódł. Trudno - mówię - albo on jest jakiś gapowaty, albo ja. Trzeba pójść i sprawdzić, które z nas. Zanim ruszyłam, jeszcze popatrzyłam na te fantastyczne widoczki. Boże! Jak tam pięknie! Prawie zapomniałam, że właśnie przeżyłam zawód miłosny. Przy okazji wychyliłam się, ile mogłam, i spojrzałam przez chwilę w tę straszną 107 przepaść, bo przyszło mi do głowy, że może Marcin przyszedł przede mną, też się wychylił i na przykład spadł wprost do Dunajca z trzystu metrów wysokości. To by było niebezpieczne, on słabo pływa. Wytężyłam wzrok, ale nie zauważyłam, żeby się tam ktoś taplał. Na podstawie tych obserwacji wyciągnęłam wniosek, że chłopak żyje, tylko się gamoń nie domyślił. Trochę się zezłościłam. Potem zezłościłam się jeszcze bardziej, kiedy schodząc w dół, wywaliłam się w śnieg. No, a kiedy powtórzyłam ten sam piruet kilkadziesiąt metrów niżej, to wściekłam się na całego. I idę taka wściekła, już po płaskim, dochodzę do rozwidlenia, patrzę, a od strony szlaku na Trzy Korony maszeruje Martinez. Po co on właził na Trzy Korony? - myślę. I wołam do niego z daleka: - Marcin, ciapo! Jeszcze nawet nie zostałeś moim chłopakiem, a już masz jeden minus na koncie! Natychmiast poczułam, że się skompromitowałam, bo przecież nikt dotąd nie mówił, że my mamy ze sobą chodzić. Trudno, taki mój los, że zawsze coś głupiego muszę chlapnąć. Ale zdaje się, że niechcący mu pomogłam. Bo jego najpierw zamurowało, przez chwilę stał i się wyłącznie rumienił, a potem wyciągnął zza pazuchy prezent dla mnie i powiedział, że skoro koniecznie chcę zostać jego dziewczyną, to on to przemyślał i się zgadza. I dał mi kompakt. Tu Matylda zamachała nam przed oczami najnowszą płytą Nory Jones z autentyczną dedykacją artystki. - A skąd on wytrzasnął autograf tej pani? - zapytałem. - Podrobił? - Raczej nie. W końcu nie pracuje w redakcji „Szmaciaka". - Ale jesteś podła. I w dodatku minimalistka. - Dlaczego minimalistka? - Dostałaś kompakt i od razu mu wybaczyłaś tę nieudolną telepatię. - Nie była nieudolna. Naprawdę. Tylko ci, co sądzą z pozorów, mogą tak przypuszczać. Wykazaliśmy się zupełnie prawidłową dedukcją. Zaraz się o tym przekonasz. Podziękowałam za płytę i mówię: - Po coś ty właził na te Trzy Korony? A on mi na to: - To raczej ja powinienem zapytać, po coś się drapała na Sokolicę. - O nie, kochany, nie odpowiada się pytaniem na pytanie. 108 - Powiedziałaś do niego kochany? - wtrącił Grześ Zastanowiła się chwilę. - Chyba coś w tym stylu. Kochany albo stary, nie pamiętał»- - Czuję subtelną różnicę - powiedziałem. - Ty? Subtelną? Niemożliwe. Nie przerywaj mi. Załóżmy, że uź^am słowa „kochany". A on już nie miał wyjścia i musiał się tłumaczyć Jako pierwszy. - Długo się zastanawiałem, dokąd możesz się wybrać. I wyszł° mi> że pójdziesz właśnie na Trzy Korony. Po pierwsze, jesteś straszme ambitna bestia. Po drugie, sama mówiłaś, że zemścisz się na tej ?orze za swoją złamaną nogę. Pamiętasz? Mówiłaś tak. To sobie pomyślałem, że na pewno zechcesz spróbować wejść właśnie na nią. - Mądry z niego chłopak, prawda? - Matylda popatrzyła na nas w oczekiwaniu na jakieś komentarze. - Pomylił się - powiedział Grzesio ostrożnie, nie będąc ??^?™» do czego zmierza opowiadanie dziewczyny. - Tak jest, pomylił się - przyznałem. - Tato! Pomylił się, bo... - Bo... ? - Bo pomyślał o mnie! A ja się pomyliłam, bo pomyślałam o nim. Rozumiesz? - Rozumiem! Ty masz rację! Minęliście się, bo każde zastanawiało się, co zrobi to drugie. Zamiast wybrać swój ulubiony szlak, °D0Je wybraliście według gustów drugiej osoby. Ładnie wyszło. - No właśnie. Kiedy to odkryliśmy, już nic nie stało na drodze do naszego szczęścia. Nie miałam dla niego żadnego upominku, więc dostał buziaka. - Buziaka? Oburzające! - powiedziałem. - To przede wszystkim nam należą się buziaki. - A, faktycznie - powiedziała Matylda - mam u was dług, dajcie pyska. Spisaliście się rewelacyjnie. Marcin o mało zawału nie dostał, jak usłyszał o tej Barcelonie. Powiedział, że chciał cię pocałować W *&Q> ale się wstydził. Dziękuję wam bardzo. To powiedziawszy, wręczyła nam po pudełku z czekoladkami- - Misja skończona? - zapytałem. - Prawie. 109 - Prawie? - Przed nami jeszcze wieczór. - I noc - rozmarzył się Grześ. - Koledze już całkiem odbiło. Może na działce w Nadkolu zakochasz się w Gosi, mojej przyjaciółce. Jej tata będzie ci umiał wyperswadować pewne sprawy. - Ostrzegam, że znam karate! - zawołał Grzesio. - Będę się bronił. - Jej tata ma strzelbę. Jest leśniczym. Zastrzeli cię w obronie własnej. - Jeśli tak się stanie, przekażcie Ani, że zawsze ją kochałem. - Ania? - zainteresowała się Matylda. - A co mamy powiedzieć Róży? - Róży? - zarumienił się Grześ. - Powiedzcie jej, że zawsze będę o niej pamiętał. - A pani Joasi? - zapytała, mrużąc oczy, Matylda. - Jej sam wszystko powiem, jak się już zrobi wieczór. - A wieczorem co? - zainteresowałem się. - A wieczorem kulig! 110 Rozdział 10 Ciemno, chłodno, prądu nie ma, wody nie ma Nici z kuligu! Wieczorem nieoczekiwanie zaczęło się ocieplać. Resztka śniegu, pokrywająca pienińskie drogi, szybko zamieniła się w błoto i wodę. Zamówieni przez panią Joasię ludzie od sań przyszli do nas pieszo, tylko po to, by nas poinformować, że na kulig nie ma żadnych szans. W tej sytuacji skorzystaliśmy z faktu, że nie tylko się ociepliło, ale też wypogodziło i zorganizowaliśmy pieczenie kieł' basek. Przy kolorowym, trzaskającym ognisku nowo zawiązana para, Matylda i Marcin, złożyła sobie pierwsze obietnice. Wszystko odbyło się bardzo uroczyście, w obecności ojców zainteresowanych rodów, ślubowanie można więc uznać za wiążące. Na początku miałem wątpliwości, czy w pierwszym dniu chodzenia warto wiązać się przysięgami, ale skoro sprawa nie mnie dotyczyła, przemilczałem wszystkie obawy. Zanim zajęliśmy się kiełbaskami, piwem oraz piosenkami przy gitarze, Matylda uciszyła wesołe towarzystwo i ogłosiła: - W związku z niepisaną umową integracyjną, którą kilka godzin temu zawarłam z siedzącym obok mnie Marcinem Sokołowskim biorę was wszystkich na świadków i ślubuję mu, że zawsze będę dla niego miła, o ile mnie czymś nie zdenerwuje. Dostała brawa i usiadła. - W podziękowaniu za tę wiele dla mnie znaczącą obietnicę - zaskrzeczał Marcin - wobec wszystkich zebranych przysięgam uroczyście, że już za jakiś czas skończę z mutacją. Przemówienie Marcina przyjęto wręcz owacją. Wszyscy chętnie zgodziliśmy się spotkać w tym samym miejscu za rok, by sprawdzić, czy przyrzeczenia zostały wypełnione. Po zakończeniu części oficjalnej zaczęła się regularna impreza, niezbyt huczna, ale za to bardzo sympatyczna. Matylda starała się udowodnić, że słusznie wypisała się ? 111 ze szkoły muzycznej. Niezbyt dobrze szło to dowodzenie, bo bisowała siedem albo osiem razy. W końcu wszyscy orzekli, że Matylda jest leń, skoro porzuciła karierę artystki, mając tak piękny głos. Grzesio przegadał pół wieczoru z panią Joasią, być może przekazywał jej ostatnią wolę, w perspektywie zbliżającego się spotkania z flintą pewnego leśniczego. Ja starałem się poznać bliżej tatę Marcina, który przybył na ognisko wraz z synem. Wypiliśmy dużo piwa, pod koniec wieczoru pan Sokołowski zaczął się do mnie zwracać per Hiruś, ja zaś uparłem się, że będę mówił do niego Mireczku. Niedziela przywitała mnie nagle a niespodziewanie. Zupełnie nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie się podział całkiem duży kawałek poprzedniego wieczora oraz cała noc. Kilkanaście minut spędziłem na ustaleniu pewnych ważnych faktów, w końcu z satysfakcją stwierdziłem, że moja nietrzeźwość nie była krańcowa, gdyż przebieg imprezy potrafiłem odtworzyć. No, z grubsza biorąc. Zadowolony z wyników retrospekcji, szybko przystąpiłem do codziennych porannych czynności. Dopiero wychodząc z łazienki, umyty i odświeżony, spojrzałem na zegarek. 11:00! No to chyba jednak się spiłem. Szybko zszedłem na dół, a tam moi współtowarzysze zabawy siedzieli przy herbacie, na pewno po śniadaniu, być może nawet po drugim. - A jednak żyjesz - przywitała mnie Matylda. - Przyjmowaliśmy zakłady w tej sprawie i chyba przegrałam. - Makabryczny żart. Dlaczego miałbym opuścić ten świat? Wystarczająco przykre będzie opuszczenie pensjonatu. - Nie przejmuj się, tato, za rok znów się tu zjawimy. A teraz, ponieważ się skoro świt zerwałeś, bądź tak łaskaw, zjedz coś i wyjeżdżamy. - Do Nadkola? - Tym razem nie będzie niespodzianek. Pojedziemy na działkę do Nadkola. I nie chcę słyszeć narzekań, typu: O rety, ale błoto! - Nie pisnę ani słowa. Kto przegrał w chińczyka, nie ma w tej rodzinie nic do gadania. Żeby udowodnić, że nie zamierzam zgłaszać żadnych uwag krytycznych, natychmiast wziąłem się za jedzenie, którego resztki znalazłem w kuchni. W tym czasie Matylda i Grzesio oczyścili pokoje z naszych rzeczy i już właściwie mogliśmy wyjeżdżać. 112 - A z Marcinem zdążyłaś się pożegnać? - zapytałem już w samochodzie. - Tato, zanim ty, niespodziewanie dla wszystkich, otworzyłeś oczy, Grześ i ja spacerowaliśmy po Krościenku. Byliśmy wszędzie tam, gdzie w niedzielę bywać należy, w kościele, w kawiarni na ciastku, no i oczywiście w schronisku. A propos, masz pozdrowienia od przyjaciela. - Od jakiego przyjaciela? - Od Mireczka, nie pamiętasz? - A! Pamiętam. Jedźmy. Wybuch śmiechu towarzyszył naszemu odjazdowi z Krościenka. Ujechaliśmy może kilometr i oto na mojej komórce pojawiła się jedna mała kreseczka. A dziesięć sekund potem telefon ożył. - Halo. - Dzień dobry, mówi Małgosia. - Dzień dobry, Małgosiu, coś taka zdenerwowana? - No bo nie mogę się do was dodzwonić, gdzie wy w ogóle jesteście? Takiej przemowy to się po niej nie spodziewałem. Musiało się coś stać. Czyżby... - Byliśmy poza zasięgiem, stąd problemy z dodzwonieniem. - Nie ma pan kiedy wyjeżdżać poza zasięg, tylko teraz? - Ale co się stało? - Powódź! A jednak! - Skąd powódź? Dwa dni temu mówiłaś, że nic nie grozi ani tobie, ani nam. - Bo tak miało być. A wczoraj przyszedł strażak i powiedział: Uważajcie, za piętnaście minut przypłynie do was Bug. Zdążyliśmy wszystko wynieść na piętro, bo piętnaście minut wydłużyło się do godziny. Ale u was... Gdzie pan jest? - W Pieninach. Ale jedziemy na Mazowsze. - Niech się pan śpieszy, bo wyniosą panu chałupę. -Kto? - Niech pan jedzie. Zakończyłem rozmowę. - Czemu nie jedziesz? - zapytałem Grzesia. - Coś się stało, chciałem posłuchać. 113 - Stało się. Niestety. Powódź. Jedziemy, Grzesiu. Nie zatrzymuj się, chyba że na stacji benzynowej. I nie zważaj na nic. Jedź szybko. Dziś płacę za ciebie wszystkie mandaty. - Powódź? - spytała Matylda z niepokojem w głosie. - U nas też? Pokiwałem głową. - Zdaje się, że toniemy. - O, to całe szczęście - odetchnęła z ulgą. Spojrzałem na nią zdziwiony. - Z czego ty się cieszysz? Ja mówię, że toniemy, a ty się uśmiechasz? Mnie to nie bawi. - Ale ty mówiłeś, że to nie my! - Mówiłem toniemy! - Czyli że my też. - My też. Na szczęście Grześ postanowił nie pytać o szczegóły. Otrzymał polecenie służbowe i chciał wykonać je najlepiej, jak potrafi. Każą mu jak najszybciej dostać się do Nadkola? Bardzo proszę, będzie jak najszybciej. Włączył silnik, wrzucił jedynkę, a piętnaście sekund potem samochód jechał już 120 na godzinę. Na kiepskich podhalańskich drogach Grześ starał się jechać ostrożnie, co nie znaczy wolno. Za to od Bielska-Białej pędziliśmy już tak, jakbyśmy byli na rajdzie Monte Carlo. Nie wiem, jak to możliwe, ale nie spotkaliśmy po drodze nawet jednego patrolu policji. Może zresztą były, tylko przy tej szybkości niełatwo cokolwiek zauważyć. Gdy Grześ przekraczał 200, prosiłem go, by zwolnił, natomiast poniżej tej prędkości nie protestowałem. Matylda wypytywała mnie o szczegóły dotyczące powodzi, ale na większość jej pytań nie znałem odpowiedzi. Relacja Gosi był lakoniczna i może przez to aż tak złowroga. Trochę przestraszony zawrotnym tempem jazdy, postanowiłem zająć się czymś, by nie zwracać uwagi na to, co działo się za przednią szybą saaba. Zadzwoniłem do pracy, omówiłem jakieś zawodowe sprawy, potem zaś próbowałem czytać. Nie bardzo mi szła ta lektura, zakłócała ją bowiem natrętnie pewna smutna myśl. Chciałem ją nawet głośno sformułować, ale w ostatniej chwili się wstrzymałem. To była myśl przeznaczona tylko dla Matyldy. Nie było powodu, by ją wygłaszać przy kierowcy. - Jeszcze będzie okazja, by porozmawiać - pomyślałem. I milczałem. 114 Pędziliśmy na złamanie karku, nawet przez Warszawę przejechaliśmy bez zatrzymywania. Trzeba było zwolnić, ale tylko trochę. Potem zaś znowu pedał gazu pod Grzesia stopą pozostawał wciśnięty w podłogę prawie przez cały czas. Gdy osiągnęliśmy Wyszków, była piąta po południu. Przed mostem chcieliśmy skręcić na Kamieńczyk, ale okazało się to niemożliwe. W poprzek drogi stał szlaban, a za nim policjant i jego motocykl. - Dzień dobry! - zawołałem przez otwartą szybę. - Damy radę dojechać jakoś do Nadkola? - Nie ma mowy. Wszystko pod wodą. - Tam jest nasz dom! - Jest pan mieszkańcem Nadkola? - Nie, ale... - Nie ma „ale". Tylko mieszkańcy mogą wjeżdżać. Matylda wyskoczyła z samochodu. - Panie poruczniku, my tam mamy dom. Nie jesteśmy zameldowani, ale musimy sprawdzić, co się tam dzieje. Ten „porucznik" go chyba rozczulił. Głos mu złagodniał, a spojrzenie stało się łaskawsze. - Prędzej ja zostanę porucznikiem, niż wy przepłyniecie samochodem przez Kamieńczyk. Wszędzie woda. - To jak się tam dostać? - Zostawcie samochód na parkingu, to dwieście metrów stąd, za mostem. A potem wróćcie na piechotę, a ja powiem wam, co dalej robić. Po dziesięciu minutach znów znaleźliśmy się przy szlabanie. Policjant poprowadził nas szosą aż do pierwszego zakrętu. Tu się zatrzymał. - Jeszcze przez trzy kilometry będzie całkiem sucho. Potem przesiądziecie się na łódkę. Trochę mi się to nie podobało. - To nie mogliśmy przejechać tego kawałka samochodem? Po co nam pan kazał zostawić wóz na parkingu? - Nie mogłem was wpuścić z autem, bo staramy się kontrolować ilość pojazdów na zagrożonym terenie. Zresztą poziom wody ciągle rośnie. Szkoda by było takiej fury, nie? Przerobiona na amfibię nie byłaby taka ładna. Idźcie piechotą, tu jeszcze nic się nie dzieje, nie grozi wam zalanie. - A jak dojdziemy do wody, to co? 115 - Przejmą was strażacy, zaraz będę do nich dzwonił. Skinął ręką na pożegnanie i wrócił na swój posterunek. A my ruszyliśmy w kierunku Kamieńczyka. Wszystko wokół wyglądało tak jak zawsze. Droga, las, łąka. Trochę zabudowań, jakieś gospodarstwa. Trudno nam było wyobrazić sobie, że parę kilometrów dalej rozgrywa się dramat setek ludzi, którzy w powodzi stracili dorobek swojego życia. Szliśmy w milczeniu na spotkanie Wielkiej Wody. Chmury wisiały nisko na niebie, było chłodno. Przez całą drogę towarzyszył nam warkot silnika. Wydawało się, że gdzieś niedaleko przejeżdżają samochody. Ale to nie były samochody. W pewnym momencie wyszliśmy z lasu. Na zielonoszarej łące stał wojskowy śmigłowiec. To on tak hałasował. Kilku żołnierzy stało wokół śmigłowca i coś tam naprawiało. Kilku innych, z ciężarówki stojącej dziesięć metrów dalej, przenosiło na pokład jakieś ciężkie pudła. Spojrzeliśmy z Grzesiem na siebie, a potem obaj ruszyliśmy w kierunku helikoptera. Na migi, z powodu warkotu silnika, pokazaliśmy jednemu z ludzi w mundurach, że chcemy pomóc, a on wskazał nam ciężarówkę. Podbiegliśmy do stojących przy samochodzie żołnierzy i zaczęliśmy pomagać w przeładunku. W pudłach była żywność, środki opatrunkowe i ubrania. Wszystko ciężkie i niewygodne w noszeniu. Przeładunek trwał około piętnastu minut, ale zmachałem się przy nim, jakbym pracował przynajmniej kilka godzin. Ciężko dysząc, przyjmowałem podziękowania od faceta, który wcześniej wyraził zgodę na pomoc. Chciałem zamienić z nim kilka zdań, więc poprosiłem go, żebyśmy odeszli od helikoptera. Gdy znaleźliśmy się przy drodze, przedstawiłem mu siebie, córkę i kierowcę. - Może chce nas pan zabrać do powodzian? - zapytałem. - Mieszkacie tu? Nie pamiętam was. - Mam domek w Nadkolu, ale nie mieszkam tu na stałe. Przyjechałem z Warszawy. - Chcecie polecieć z nami? To ciężka robota. - To nic. Jeśli się przydamy, chętnie polecimy. - Poczekajcie - poprosił i odszedł od nas na kilka chwil. - Nie mamy miejsca - powiedział, wróciwszy. - Jedna osoba by się zmieściła, ale ostrzegam, że nie lecimy do Nadkola. Będziemy rozwozić te rzeczy po Kamieńczyku. - Grzesiu, może ty? - zapytałem. - Nie musisz, jeśli nie chcesz. 116 - No co pan! - obruszył się. - Pewnie, że chcę. - Jesteś z nas najsilniejszy. Najwięcej będzie z ciebie pożytku. - A gdzie mam was potem szukać? - Spróbuj łapać nas na komórce, żebyśmy się później jakoś odnaleźli. Trudno powiedzieć, gdzie będziemy. Grześ kiwnął głową i odszedł w kierunku gotowej do startu maszyny. Pomachał nam jeszcze z wnętrza śmigłowca. Poczekaliśmy, aż wzniesie się w powietrze, a potem wróciliśmy na trasę. Tuż za tabliczką z napisem Kamieńczyk droga się skończyła, a zaczynało się wielkie rozlewisko. Tam, gdzie woda nie dotarła, ustawiono mur z worków wypełnionych piachem. Nad szczelnością tej zapory pracowało kilkadziesiąt osób, głównie żołnierzy. Dwie rzeki Liwiec i Bug, połączone ze sobą, przypominały teraz wielkie jezioro, a wystające prosto z wody zabudowania wyglądały jak miasto zbudowane na wodzie. Sparaliżowani tym widokiem staliśmy, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Z odrętwienia wyrwał nas głos oficera kierującego akcją uszczelniania wału ochronnego. - Przepraszam, państwo z Warszawy? Dzwonił do nas policjant z Wyszkowa, ale mówił, że idziecie we troje. Wytłumaczyłem mu, że jedna osoba poleciała śmigłowcem, żeby pomagać w transporcie darów dla powodzian. - Sytuacja już się uspokaja - powiedział. - Ale Nadkole jest nadal pod wodą. Zaraz powinni tu być strażacy z łodziami. Przeprawicie się z nimi do Nadkola. Rzeczywiście, kilka minut potem, na rzece pojawiły się łodzie, w których strażacy przewozili ludność Kamieńczyka i okolic. Wyglądali z daleka jak gondolierzy w Wenecji. - Dla bezpieczeństwa płynie zawsze kilka łódek blisko siebie - wyjaśnił oficer. - Rozumiem. To znaczy, że i my będziemy musieli poczekać, aż zbierze się więcej chętnych do przeprawy? Pokiwał głową. - Na razie, jeśli pan chce, może pan pomóc w uszczelnianiu wału. I znów miałem okazję popracować fizycznie. Od wielu lat nie zażyłem tyle gimnastyki. Po jakimś czasie od Wyszkowa nadeszło kolejnych kilka osób chętnych do przeprawy. Jakiś strażak zawołał na mnie 117 . i zaprosił na łódkę. Usadowiliśmy się z Matyldą na przedzie drewnianego czółna, strażak zaś zajął miejsce przy wiosłach. Płynęliśmy rozległą jak jezioro rzeką. Prąd był na szczęście słabiutki, woda po wystąpieniu ze swojego koryta stopniowo traciła impet i na wysokości, na której się znajdowaliśmy, była już tylko stojącym mulistym rozlewiskiem. W milczeniu płynęliśmy około dwudziestu minut. Przez Nadkole właśnie przechodziła fala kulminacyjna. W miejscu, gdzie zaczynała się miejscowość, z wody wystawał czubek tablicy informacyjnej. Wiedzieliśmy, że stąd będzie widać nasz dom. Pokazałem go palcem i poprosiłem strażaka, byśmy mogli tam podpłynąć. Woda stopniowo obniżała poziom, nasza działka, sad z jabłoniami i dom pozostawał pod kilkunastocentymetrową warstwą błota, ale woda już stąd odpłynęła. Wyskoczyliśmy z łódki. - Przypłynę po was za godzinę - powiedział strażak. - Za godzinę?! Niemożliwe. W godzinę nic nie zrobimy. Jeśli da się tu zostać do jutra, może byśmy przenocowali. Zastanowił się przez chwilę, a potem przez krótkofalówkę porozumiał się z jakimiś służbami. - Dobrze, zostańcie. Nie będzie już tak wysokiej wody, jak dwa dni temu i wczoraj. Jutro rano tu zajrzę. Pomachał nam i szybko odpłynął. A my przez muł, który zostawiła rzeka, przez śmieci, liście, jakieś gałęzie, grzęznąc w błocie po kostki, przedarliśmy się do naszego domu. To był kiedyś fantastyczny dom. Najpiękniejszy, najbardziej wytworny ze wszystkich w okolicy. Miał kominek, łazienkę z wanną, piękny salon, wyposażony we wszystko, co potrzebne do szczęścia, trzy sypialnie na górze, a także przybudówkę, w której stał stół do ping-ponga. W trosce o bezpieczeństwo posesji, na sześć miesięcy w roku oddawałem willę pod opiekę jednej z tutejszych rodzin, która z przyjemnością przenosiła się tu na czas jesieni i zimy. Ale dziś nie spodziewałem się ich zastać. Na pewno na wieść o powodzi pośpieszyli, by chronić swoje własne gospodarstwo. Przez wybite okna zaglądaliśmy do wnętrza. Brudne, naznaczone wodą ściany, leżące na podłodze przewrócone meble i wszędzie ten sam co na zewnątrz muł, piach i brud. Resztki wody wypływały ciągle przez szczeliny w drzwiach wejściowych, całość wyglądała po prostu złowrogo. 118 Mrok powoli zapadał. Postanowiłem obejść dom dookoła, by zobaczyć, jakie jeszcze zniszczenia poczynił kataklizm. Matylda w tym czasie otworzyła drzwi frontowe. Przedzierałem się przez błoto naniesione przez rzekę, oglądałem stan tynku na ścianach, zaglądałem przez okna do wnętrza mieszkania. Byłem już na tyłach domu, gdy nagle usłyszałem krótki krzyk i zaraz potem jakieś przekleństwa. Nie miałem żadnych wątpliwości, że to Matylda wydawała z siebie te wrogie okrzyki. Zaniepokojony hałasem, zawróciłem. Wbiegłem do domu. A tam, zamiast mrożących krew w żyłach scen, moim oczom ukazał się widok idylliczny. W salonie, czy raczej w tym, co z salonu zostało, zobaczyłem moją córkę obściskującą się z jakąś dziewczyną. A dziewczyna owa trzymała w ręce strzelbę. W związku z pozycją zajmowaną przez obie panie, flinta wycelowana była wprost w mój brzuch. - Czego się wydzierasz? - powiedziałem. - Myślałem, że cię mordują. - Niewiele brakowało i naprawdę bym tu leżała martwa. Ta krowa chciała mnie zastrzelić. - Ty tak do niej nie mów. Trzyma mnie na muszce. Dobry wieczór, Małgosiu. Za tę krowę należy się jej kulka w łeb. - Daruję jej, wiem, że jest w szoku - to mówiąc, wypuściła z objęć przyjaciółkę, przez co lufa strzelby powędrowała w bardziej bezpieczne rejony. Gosia była dziewiętnastoletnią, sympatyczną, piegowatą osobą o niebieskich oczach i marchewkowych włosach. Była typem energicznej, spontanicznej choleryczki. Mówiła szybko i głośno. Od wielu lat spotykaliśmy ją tu podczas wakacji, natomiast w ostatnim czasie głównym miejscem naszych spotkań stała się Warszawa, bo właśnie w stolicy Gosia studiowała. - Pilnujesz nam domu? - zapytałem. - Trochę za późno na pilnowanie, dom już splądrowany - odpowiedziała. - Ale i tak kilku złodziei zdążyłam przepędzić. Tak czy owak, sprawdźcie, co zginęło. - A jak się tu dostałaś? - Nie było trudno. Połowy okien nie ma. I zapewniam pana, że żadnego nie rozbiła powódź. Ktoś sobie pomógł kamieniem, niech pan zobaczy. Tu wskazała ręką cegłówki leżące na środku pokoju. 119 - Zawiadomiłam policję, więc trochę tego domu pilnowali, zwłaszcza wczoraj w nocy. A jak się wreszcie do was dodzwoniłam, to pomyślałam, że poczekam na was w środku. Powiedziałam glinom, żeby sobie poszły, i kazałam im wrócić wieczorem. Chodźcie na górę, bo tu śmierdzi tym rzecznym mułem. Uczyniła zapraszający gest i ruszyła schodami na piętro. - Macie latarki? - zapytała. - Nie mamy - powiedziałem zdziwiony. - A świece? - Też nie. - No co wy? Naprawdę? - Przecież tu jest światło. - Panie Hirku, chce się pan usmażyć? Wszystko poodłączane. Faktycznie, zupełnie o tym nie pomyślałem. Ale czułem się usprawiedliwiony. Gosi łatwo o takich rzeczach pamiętać. Od trzech dni mieszka w samym środku miasta na wodzie. A ja przybyłem tu kilka godzin temu, wprost z ciepłego pensjonatu. Weszliśmy po schodach na górę. Tam woda nie sięgnęła, więc piętro mogłoby ocaleć bez najmniejszego szwanku. Tylko że zaraz po przejściu wody odwiedzili nas szabrownicy. Narobili bałaganu, przetrząsnęli szafy w poszukiwaniu gotówki, a potem wynieśli parę mniejszych mebli, pościel i trochę starych, działkowych ubrań. - Jak to możliwe, że złodzieje pojawili się równocześnie z powodzią? Współpracują z TVN Meteo? Siedzą prognozy pogody? - To prawda, szybko się uwinęli. Podobno byli w każdym opuszczonym domu. Wiem, bo gadałam z policją. Nie liczyłabym na odzyskanie skradzionych rzeczy. Beznamiętny ton jej głosu, spokój, z jakim mówiła, był przerażający. Wszystko wskazywało na to, że dziewczyna w ostatnich dniach sporo widziała. - Powinniśmy zacząć sprzątanie, ale ja nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać - powiedziała Matylda. - Dziś nic nie zrobicie, bo ciemno. Mam tu świece, ale one wystarczą najwyżej na kolację przy świecach. A właśnie. Macie jakieś jedzenie? Nie macie - odpowiedziała sama sobie, widząc nasze bezbrzeżnie zdziwione oblicza. - Panie Hirku, słaby z pana organizator. 120 - To prawda, nie jesteśmy przygotowani na to wszystko. To pierwsza powódź w moim życiu. Obiecuję, że się poprawię. Przy kolejnej katastrofie będę miał wszystko, co potrzeba, nawet indyka w maladze i kawior. - Niestety, to ja zawaliłam - wtrąciła Matylda. - Ja tu jestem kierowniczką. Nie przewidziałam powodzi. To dla mnie nauczka. Wszystkiego nie da się przewidzieć. A najgorsze, że jestem wściekle głodna! - Ja też - przytaknąłem. - Zdaje się, że od rana nic nie jadłem. - Macie trochę szczęścia - uśmiechnęła się Gosia. - Przewidziałam, że jesteście bandą mieszczuchów, i zorganizowałam dary. Z torby przewieszonej przez ramię wyjęła chleb, pasztet w słoiku, nóż i kilka kubeczków. Piliśmy herbatę z termosu, zagryzaliśmy kanapkami z pasztetem i wydawało się nam, że pyszniejszych rarytasów w życiu nie jedliśmy. Smakowało nam wszystko sto razy bardziej niż kawior i malaga. Mniej więcej w połowie tej wyżerki usłyszeliśmy jakieś głosy dochodzące z zewnątrz budynku. Mała łódka, majacząca w mroku, dobiła do brzegu rzeki. Wysiadło z niej kilka osób zaopatrzonych w latarki. - Przyjechali po mnie - powiedziała Gosia. - Są bardzo punktualni jak na te warunki. Zbiegła na dół, my zaś obserwowaliśmy ekipę, której wyszła na spotkanie. Jedna z postaci wydała się nam znajoma. - Grzesio! - zawołała Matylda. - Idę go przywitać w naszych skromnych progach. Zostałem sam w ciemnym pokoju, jedynym, w którym ocalały wszystkie okna. Rozglądałem się wokół. Wreszcie dotarło do mnie, że to, w czym uczestniczę, nie jest snem, ale prawdziwą smutną rzeczywistością. Potrzebowałem krótkiej chwili samotności, żeby zrozumieć tę całą nierealną sytuację. Przebiegłem myślą przez wszystkie niezwykłe wydarzenia. Wrocławska scena kameralna, piec kaflowy w pensjonacie, zawrotna podróż na Mazowsze, uszczelnianie wału przeciwpowodziowego i wreszcie widok zrujnowanego, podtopionego domu. Ja naprawdę to przeżyłem. Biłem brawo Fabianowi, nadużywałem alkoholu z tatą Marcina, ale także przeprawiałem się Liwcem wśród zatopionych gospodarstw. Miała rację moja córka. Wakacje przebiegają sensacyjnie. Aż strach pomyśleć, co jeszcze nas czeka. 121 Grześ przywiózł ze sobą świece, prowiant, koce oraz sprzęt do odgruzowania domu i działki. Wszystko to z chęcią strażacy mu dali, bo bardzo się chłopak udzielał, pomagając powodzianom. Teraz, z pomocą kilku funkcjonariuszy, przytaszczył z łódki wszystkie te niezbędne przedmioty. Gosia skorzystała z okazji i zabrała się ze strażakami w powrotną drogę. Zanim odpłynęła, podziękowaliśmy jej serdecznie za okazaną pomoc, a ona odpowiedziała tajemniczo: - Jutro dopiero mi podziękujecie - i zapytała: - Nie boicie się złodziei? Nie mogę wam zostawić strzelby, bo tato by się złościł. Najlepiej postawcie w oknach świece, żeby z daleka było widać, że ktoś jest w domu. - Nie martw się, mamy Grzesia - powiedziałem. - On wystarczy za cały magazyn broni. Jest jak Rambo. Zresztą, płacę mu za uśmiercanie przeciwników. Grzesio z dumą wypiął pierś i napiął muskuły, a potem morderczym gestem przejechał kciukiem przez gardło, na wysokości grdyki. - Jest okropnie silny, tylko serce ma słabe - dodała aktorskim szeptem Matylda. - Zupełnie jak pan Wołodyjowski. Najpierw nasiecze wrogów, a potem szybko się w kimś zakochuje. I zawsze nieszczęśliwie. Grześ na szczęście zdążył już nabrać dystansu wobec uwag mojej córki. Uśmiechnął się skromnie, słysząc to zaszczytne porównanie, i powiedział Gosi, że akurat ona może być całkiem spokojna, gdyż z pewnych powodów nie może się w niej zakochać. Wróciliśmy do domu. - No i co teraz? - zapytałem, gdy stanęliśmy w progu pokoju na piętrze. - Ciemno, chłodno. Prądu nie ma, wody nie ma. - Wody nie ma? Żartujesz, córeczko. Wszędzie dookoła jest tylko i wyłącznie woda. Choć pewnie lepiej jej nie pić. Zastanówmy się najpierw, gdzie kto śpi. To wcale nie był błahy problem. W jedynej „czynnej" sypialni były tylko dwa łóżka. Grzesio zgłosił się na ochotnika, by przenocować w pokoju z dziurawą szybą, pod warunkiem że dostanie dodatkowy koc. Pogratulowaliśmy mu dzielnej postawy, a potem podjęliśmy próbę uszczelnienia okna w jego pomieszczeniu. Nawet nieźle nam poszło, 122 choć musiałem poświęcić własny sweter. Po uprzątnięciu szkła i przywróceniu do pionu przewróconych szafek sypialnia Grzesia nadawała się już do spędzenia tam jednej nocy. Chłopak jeszcze posiedział z nami trochę, opowiadając głównie o tym, jak udzielał pomocy różnym podtopionym biedakom. Z jego barwnej, szczegółowej relacji wyłaniał się ponury obraz nawiedzonych przez klęskę żywiołową wiosek, w których po przejściu Wielkiej Wody brakuje dosłownie wszystkiego. - Zdążyłem już zaprzyjaźnić się z jedną rodziną. Samotna matka, czwórka dzieci. Zrzuciliśmy jej jakieś ubrania, wodę do picia, mleko. Ale to w ogóle jak kropla w morzu. Jeden ze strażaków wyjął z kieszeni stówkę i dał kobitce. Piękna sprawa - myślę sobie. Kiedy już odjeżdżaliśmy, włożyłem jej do torebki drugie sto. Mam nadzieję, że do niej zajrzy. - Ślicznie, Grzesiu - powiedziała Matylda. - Ja też mam jeszcze parę złotych, może nawet sto. A ty, tato? - Ja? Ja dam Grzesiowi podwyżkę za zasługi. Ochroniarz poczerwieniał. - Nie mógłbym jej przyjąć, bo wtedy mój dobry uczynek przestałby się liczyć. - OK. W takim razie obniżę ci pensję o sto złotych, by twoja darowizna nabrała bardziej heroicznego charakteru. - Tatuś, nie bądź świnia. Daj mu tę podwyżkę, zasłużył sobie. Przecież nie liczył na żadne pochwały, kiedy tak dzielnie się spisywał. - Dobrze już, zrobię, co należy. - A tej babce? - Której? - No, tej od czwórki dzieci. - Jej też dam. - A Gosi? - Jej? Dlaczego? - Bo ona biedna. Powódź u nich była okropna. - Dobra, niech będzie. Jeszcze ktoś? - To już wszyscy. - A ty? Ty niczego nie potrzebujesz? - Ja poczekam. - Na co? 123 - Na spadek. Wcale mnie ten żart nie ubawił. Znów przyszła do mnie ta myśl poranna. Uznałem, że jest już odpowiednia pora na rozmowę z Matyldą. Poczekałem, aż Grześ pójdzie do swojego pokoju, i zacząłem: - Chciałem cię, Matylda, o coś zapytać. - Tato, no co ty, ja z tym spadkiem to tylko żartowałam. Nie wyglądasz aż tak źle. - Oj, wiem. Ja o czym innym chciałem. Wyglądałem, jakbym się przejął tym płaskim dowcipem? - Minę masz dziwną. - Rzeczywiście, trochę jestem przerażony. Ale z innego powodu. - Uściślijmy - odrzekła Matylda w swoim stylu. - Jeśli jesteś przerażony, to raczej nie trochę. Trochę, to możesz być zaniepokojony. JeśU jesteś już przerażony, to raczej na całego. Bardzo proszę, kontynuuj. - Jestem na całego przerażony tym twoim belferskim stylem. To źle wróży. Jeśli skończysz studia, to może zostaniesz cenzorem. A jeśli nie skończysz, to najwyżej kontrolerem biletów. A tymczasem, póki jeszcze daleko ci do tych osiągnięć, bądź łaskawa zamknąć buzię i pozwól mi na zwierzenia. Kto wie, ile razy w życiu będę ci się zwierzał. Spoważniała. Zamilkła. Mądra dziewczyna. - Dziś rano, kiedy jechaliśmy do Wyszkowa, doznałem olśnienia. Szczerze powiedziawszy, wcale nie miałem ochoty niczego doznawać. Ale z olśnieniami tak jest, że przychodzą na człowieka, wcale się nie zastanawiając, czy ktoś sobie tego życzy. Otóż, uświadomiłem sobie niespodziewanie, że moje życie w ostatnich dniach zaczyna przypominać żywot pewnej postaci. Postać tę poznałem niedawno, całkiem przypadkowo. Jest to osobnik wielce pechowy, a nazywa się Hiob. Wszystko wskazuje na to, że przez wydarzenia ostatnich dni otrzymuję jakieś dziwne ostrzeżenie od Sił Wyższych. W Siły te, nie wiem dlaczego, zaczynam wierzyć z coraz większym przekonaniem. Matylda słuchała spokojnie, nie próbując przerywać ani zadawać dodatkowych pytań. Wyglądała na taką, która jest skłonna wierzyć w ostrzeżenia Sił Wyższych. Szkoda. Miałem nadzieję, że uspokoi mnie jakimś miłym zapewnieniem. - Powiedz mi - zapytałem - wydaje ci się możliwe, że jest mi przeznaczony los Hioba? 124 - Nie wiem, tato. Spróbuj wymienić swoje porażki ostatnich dni. - Po pierwsze, samochód. Po drugie, proces i marne perspektywy polityczno- biznesowe. Po trzecie, powódź. To na razie wszystko. Żadnych nowych burz na horyzoncie nie widać ale wcale nie jestem pewien, że jakieś się nie pojawią. Zaczynam się trochę niepokoić. - Słusznie - przybiła mnie Matylda. - Niewykluczone, że będą następne porażki. Na wszystko trzeba być przygotowanym. Powiedz mi, tato, teraz, co mógłbyś zapisać po stronie dobrych wydarzeń. Zastanowiłem się przez moment -Nic. - Na pewno? - Na pewno. Żadnych równoważących te porażki sukcesów. - Ślepy jesteś, jeśli tak mówisz. Oddałeś saaba Grzesiowi? Oddałeś. To było super, choćbyś nie wiem co o tym myślał. Zadeklarowałeś kwoty dla powodzian? Zadeklarowałeś. To drugie twoje zwycięstwo. - To wszystko drobiazgi. One nie równoważą niczego. - No to jest jeszcze coś. Coś najważniejszego. - Co takiego? -Ja. -Ty? - Tak. Odzyskuję cię, nie widzisz tego? Wyrywam cię z innego, gorszego świata. Posiadanie ojca jest bardzo przyjemne. Ty zaś od jakiegoś czasu masz córkę. To dla mnie stałeś się kelnerem, a potem łowcą talentów. Dla mnie szastasz pieniędzmi i włóczysz się po całym kraju. Czy to nie jest wspaniała rzecz? Czy wszystkie klęski ostatnich dni warte są wspominania? Odzyskałeś kogoś najbliższego. Tylko to się liczy. Nie jesteś Hiobem, tato. A jeśli nawet, to co? Warto nim być. Matylda była wspaniałym lekarstwem na wszystkie moje strachy. Całym sercem byłem gotów się z nią zgodzić. Wszystkie złe wiadomości, wszystkie niepowodzenia były drobiazgiem wobec tego nagłego, cudownego odnalezienia. Tylko że jej teoria miała jeden jedyny słaby punkt. Nie powiedziałem 0 nim głośno, bo się bałem. Biedny Hiob stracił nie tylko majątek. Hiob stracił także swoje dzieci. I tylko z tego powodu byłem przerażony. 1 to wcale nie trochę. Byłem przerażony na całego. 125 Rozdział 11 Wyścig Australijski Po kilku nocach, spędzonych w luksusowych hotelach, nie czuliśmy się zbyt komfortowo na łóżkach bez pościeli, pod pożyczonymi od strażaków pledami. Spaliśmy więc kiepsko i w dodatku krótko. Poniedziałek przywitał nas piękną, słoneczną pogodą, a pobudkę zarządzono już o siódmej. Wtedy to na naszej działce pojawiła się blisko setka żołnierzy. Wraz z nimi przybyła Gosia. Słysząc hałasy, zerwaliśmy się wszyscy na równe nogi i zbiegliśmy na dół. - Co się dzieje? Jesteśmy aresztowani? - zawołałem na przywitanie. - Bierzemy się za sprzątanie - powiedziała Gosia. - Woda odeszła na bezpieczną odległość, podobno ma nie wrócić, więc wojsko sprząta. Dziś padło na pana dom. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko? - Oczywiście, że nie, ale skąd ty ich wytrzasnęłaś? - Niech się pan nie martwi, nie jest pan wyróżniony. Lecą po kolei, dom po domu, oczyszczają z mułu rzecznego, odkażają, zbierają śmieci, różne rzeczy robią i jeszcze nie każą za to płacić. Fajne chłopaki. A ja pomyślałam, że też się przydam, więc przyszłam. Chciałam zobaczyć wasze miny o tej siódmej rano. - No to zobaczyłaś. Bardzo było śmiesznie? - Bardzo. A teraz już do roboty. I nie czekając na pozwolenie, zaprosiła do wnętrza domu kilkunastu żołnierzy, którzy natychmiast przystąpili do porządków. Nie chcąc, by pomyśleli, że się obijamy, z miejsca ruszyliśmy do pomocy. Żołnierze, wyraźnie wprawieni w tego typu pracach, działali szybko i metodycznie. Podzieleni na kilka grup, porządkowali jednocześnie dom, przybudówkę i działkę. My też postanowiliśmy się rozdzielić, po to, by każde miało baczenie na inny kawałek posiadłości. Ja pilnowałem drzewek. Chciałem, żeby mój sad mógł ocaleć choć w małej części. 126 Matylda próbowała zapanować nad pracami w przybudówce i na parterze domu, Grzesio zaś doglądał sprzątania na piętrze. To był szalony dzień. Przerywaliśmy pracę tylko na posiłki. Do późnego popołudnia, wraz z dzielną grupą żołnierzy, doprowadzaliśmy moją daczę do stanu używalności. Efekty naszej pracy trzeba było uznać za bardzo zadowalające. Oczywiście ściany wymagały suszenia i malowania, a podłoga nadawała się tylko do wymiany, tak samo jak większość okien. Ale z satysfakcją stwierdziłem, że dom po przejściu żołnierzy zaczął z grubsza przypominać to moje ukochane miejsce wakacyjne, lepsze niż Egipt z jego piramidami. Po skończonej pracy odprowadziliśmy Gosię i jej wojaków aż do brzegu rzeki. Wykorzystaliśmy ten spacer, by rozejrzeć się po okolicy. Woda cofnęła się o kilkadziesiąt metrów, a tam, gdzie jeszcze pozostała, mocno obniżyła swój poziom. Jeszcze nie dało się przejść drogą przez całą wieś, ale pojawił się już spory kawałek odkrytego terenu. Nadkole wydobywało się powoli na powierzchnię, a pewnie za chwilę zacznie się tu generalny remont całej wioski. Przy kolacji komentowaliśmy miniony dzień. Zmęczeni ciężką pracą, mieliśmy jednak wiele radości z wykonanych zadań. Zamówiony na następny dzień szklarz zgodził się przyjechać aż z Warszawy, skuszony wizją ogromnych zarobków. Długo go namawiałem, w końcu powiedział, że przyjedzie, przepłynie Liwiec i oszkli, co trzeba. Bardzo byłem z siebie zadowolony, głośno relacjonowałem Matyldzie i Grzesiowi, jak to ładnie urządziłem ze szklarzem. Przerwała mi Matylda, która bardzo nie lubiła moich wielkopańskich póz. - Tato, skończ już, proszę. To, że będziesz miał wstawione okna szybciej niż inni, wcale nie musi oznaczać, że jesteś lepszym człowiekiem. Jutro rano stąd wyjeżdżamy. Moja podróż życia miała dziwny przerywnik. Przyznacie jednak, że to też ciekawe doświadczenie, prawda? - Prawda - odpowiedzieliśmy. - Dzisiejsze ogłoszenia - kontynuowała - pragnę rozpocząć od informacji, że nasza wycieczka powoli zmierza do końca. Mamy do odwiedzenia jeszcze dwa miejsca, a pierwszym z nich będzie słynne miasto skacowanych kobiet. - Jest takie miasto? - Jest. Nazywa się Piła. 127 - Dlaczego skacowanych kobiet? - zapytałem zdziwiony. - Oj, tato, nie znasz się całkiem na dowcipie. Potem ci wytłumaczę. - Bo jak piła, to ma kaca - szepnął mi Grześ. - Mamy w Pile dwie rzeczy do zrobienia. Terminy są tak ściśle określone, że jutro z samego rana powinniśmy wyjechać. - Jutro mamy szklarza. I miałem wynająć jakiegoś człowieka do osuszania murów. I jeszcze jednego, do podłogi. Wypadałoby tu zostać kilka dni. - Spokojnie - przerwała mi Matylda. - Miałam wprawdzie trochę organizacyjnych wpadek, ale od dziś znów jestem Wspaniałym Kierownikiem i Stróżem. Wszystko przemyślałam i omówiłam z moją przyjaciółką. Ona się zajmie tym, co trzeba, za odpowiednią opłatą, którą... - Uiściłaś? - Którą ty uiścisz - dokończyła. - Nigdy bym się nie domyślił - powiedziałem drwiąco. - Tylko że robotników trzeba pilnować, bo spartaczą. Pieczę trzeba mieć. - Małgosia będzie miała pieczę. Obiecała mi. Wszystko będzie w jak najlepszym porządku. Rozmawiałam z nią i omówiłam zadania. I opowiedziała nam przebieg swojej rozmowy z przyjaciółką. Zaczęło się od tego, że Matylda zaproponowała Gosi pomoc finansową. Ta absolutnie nie chciała się na nią zgodzić. Moja córka na różne sposoby próbowała ją przekonać, w końcu zaś zaproponowała jej zatrudnienie w charakterze ekonoma. Na to przyjaciółka z radością przystała, a pieniądze oferowane przez Matyldę przyjęła z czystym sumieniem. Gosia idealnie nadawała się do zleconej jej pracy, była energiczną, przedsiębiorczą dziewczyną, a do tego znała miejscową społeczność i miała doskonałe rozeznanie wśród okolicznych rzemieślników. Kierowniczka wycieczki najwyraźniej odzyskała organizacyjną formę, zachwianą na chwilę przez nadzwyczajne wydarzenia. Dalsze prace remontowe były zaplanowane, wyspecyfikowane i wstępnie oszacowane. Orientacyjne koszty wprawiły mnie w stan szoku, ale przyznać musiałem, że obliczenia były uczciwe i realnie oceniały czekające mnie wydatki. Nie mając innego wyjścia, od razu wypisałem czek, a Matylda wsadziła go do białej koperty, którą z kolei ukryła w swojej torebce. Zamyśliłem się przez chwilę nad aktualną sytuacją. O los domu mogę być już spokojny. Powoli przywróci się wszystko do stanu sprzed 128 powodzi, nawet moje odchudzone konto da się jeszcze podtuczyć P° powrocie z wycieczki będę musiał dłużej posiedzieć w pracy odrobić stracony na wakacjach czas. Ale i wizyty w Nadkolu muszę umieścić w swoich planach. Ekonom to jedno, a pańskie oko to drugie Nieco spokojniejszym okiem popatrzyłem na nieszczęśliwe wydarzeni3 ostatnich dni. Postanowiłem, że spróbuję wyrzucić z pamięci nieszczęśnika Hioba, a może nawet, kto wie, odszukać w Biblii tajemniczego człowieka na literę Z, dla odrobienia pokuty i odwrócenia niefortunnych wróżb. J Z rozmyślań wyrwał mnie telefon. Rozmawiający obok mnie Grzesio i Matylda ucichli, by umożliwić mi swobodną konwersację. - Halo. - Dobry wieczór, panie prezesie. - Dobry wieczór, Jurek, co słychać? - Strasznie ważna sprawa. - Słucham. - Cały numer już na maszynach, jutro rano powinni zacząć rozwozić gazetę po kraju. - Wiem o tym. Jak zawsze w poniedziałek oddajemy numer, ani słowo z wypowiedzi mojego zastępcy nie wydało mi się specjalnie istotne. - Ale my wszystko wstrzymaliśmy, bo mamy sensacyjny materiał- - Jaki materiał? - Absolutna rewelacja. Mamy kompromitujące zdjęcia. Ojciec Wysoki-Pi-ja-niu- sień-ki! Z trudem przełknąłem ślinę. - Skąd macie te zdjęcia? - Całkowity przypadek. Dwie godziny temu, idzie sobie Mietek fotograf i widzi tłumek pod kościołem Dominikanów. Podchodzi a tam podnoszą z ziemi Wysokiego. A on nieprzytomny od alkoholu. Mietek jak zwykle czujny z aparatem. Strzelił fotki. 0 mało go ludzie nie zlinczowali, ale ma takie ujęcia, że szczęka opada. Zdjęliśmy z Jedynki" dosłownie wszystko, by zamieścić cały fotoreportaż. Od razu trochu na kolanie, powstały dwa teksty, jeden mój, zaraz panu przeczytam-Nawet rysunek wymyśliliśmy, Włodek narysuje, tylko czekamy na zgodę, bo dość mocny będzie. 129 - Co to za rysunek? - Celka zakonna, przy stole siedzi mnich, a na stole flaszka. Drzwi otwiera jakiś człowiek i pyta: „Ojciec Pijo?". No wie pan, takie skojarzenie śmieszne, z tym świętym. Tylko że ktoś się może obrazić. To co, jak będzie? Wziąłem głęboki oddech, spojrzałem na Matyldę i Grzesia. Od razu się zorientowałem, że słyszeli każde słowo. Widziałem napięcie na ich twarzach, niepokój, oczekiwanie na decyzję. Nie miałem wątpliwości. Chcą, bym zachował się jak człowiek. Mają nadzieję, że raz w życiu się zlituję i nie zgniotę małego robaka swoim wszechmocnym butem. A ja przecież już podjąłem decyzję. Nic mnie nie obchodziły ich zatroskane buźki, bo ja wiedziałem, co chcę zrobić. Byłem pewien każdego wypowiadanego przez siebie słowa, choć nie miałem pojęcia, skąd ta pewność się we mnie wzięła i czemu właściwie robię tak, a nie inaczej. - Posłuchaj, Jurek. Chciałbym, żebyś sobie coś zapamiętał. To bardzo ważna sprawa. Od dziś nigdy nie napiszemy w naszej gazecie nawet jednego słowa o ojcu Wysokim. Nigdy, rozumiesz? Wyrzuć ten materiał albo go komuś sprzedaj, zrób z nim, co chcesz, bo jest twój. Ale w mojej gazecie ten tekst nie zostanie wydrukowany. Ojciec Wysoki przestaje dla nas istnieć. Jeśli go skażą za pedofilię, my to przemilczymy. Jeśli okaże się rosyjskim szpiegiem, gwałcicielem-mordercą albo kobietą, nie skomentujemy tego nawet jednym słowem. Ojciec Wysoki jest dla nas święty, nietykalny. - Ależ, szefie... - Jurek, przestań. Napisz to w redakcji na białej tablicy, wielkimi wołami. I do tego niezmywalnym markerem. Wszyscy mają wiedzieć, że przestajemy ścigać tego człowieka. - Dlaczego? - Bo ja tak chcę. Jestem właścicielem tej gazety i jej redaktorem naczelnym. - Ale to jest doskonały materiał! Udokumentowany takimi fotkami, że włos się jeży! - Możesz się zwolnić z pracy i odchodząc, zabrać ze sobą każdą odbitkę. Nie potrącę ci ani grosza za papier. Wiesz, że zawsze starałem się czerpać z waszych pomysłów. I że wiele niezamówionych tekstów 130 opublikowałem z przyjemnością. Ale tym razem muszę skorzystać ze swojej władzy. Zarządzam ciszę wokół Wysokiego. Wszystko jasne? - Jasne - odpowiedział smutno. I rozłączył się. Nastała długa chwila milczenia, może pół minuty, a może minuta. A potem nagle, wprost z gardeł dwójki podsłuchiwaczy, rozległ się dziki ryk radości. Matylda rzuciła się na mnie, objęła mnie i pocałowała w policzek, Grześ wykonał indiański taniec wzdłuż pokoju. Tylko ja siedziałem ciągle nieruchomo. Serce mi waliło, ręce drżały z emocji. Zrobiłem to. Zrobiłem! Odmówiłem wzięcia udziału w egzekucji. Nie skopałem człowieka, chociaż mogłem. Świadomie i dobrowolnie zrezygnowałem z wykończenia księdza Wysokiego. Nie zarobię na sprzedaży podwojonego nakładu, który z takim materiałem rozszedłby się w dwie godziny. Czy to znaczy, że jestem już innym człowiekiem? - No, dzieci, teraz to trochę przesadziłem. Następnym krokiem powinna być zmiana nazwy gazety. Co proponujecie? - Może kurier? - rzuciła natychmiast Matylda. - Dlaczego kurier? Nie rozumiem. - Że niby organ kurii - szeptem wyjaśnił Grzesio. - Brawo, Grzesiu, zawsze uważałam, że jesteś bystrzejszy niż mój tato. To on ciebie powinien wozić. Grześ rozpromienił się, a potem szybko spoważniał, kiedy spojrzał na mnie. - Nieprawda, szef jest bardzo mądry - powiedział. - Pewnie, że jest. Jest moim tatą. I jestem z niego bardzo dumna. - Naprawdę? - zapytałem. - Naprawdę - odpowiedziała bardzo poważnie. To mi wystarczyło za wszelkie argumenty. Za taką zapłatę warto było to zrobić. - Dobrze, wystarczy już tego kadzidła, bo się podusimy - powiedziałem z udawaną szorstkością. - Lepiej powiedz, co nas czeka w tej Pile. - Piła jest pięknym miastem, pospacerujemy trochę, pooddychamy świeżym powietrzem, nadrobimy wszystko to, czego zaniedbaliśmy tutaj. A potem zamierzam spełnić dwa swoje wielkie marzenia. A wy oczywiście mi w tym pomożecie. 131 - A propos, ja też mam jedno jedyne, malutkie marzenie - powiedział Grześ. - Chciałbym się umyć. Westchnęliśmy i pokiwaliśmy głowami z aprobatą. - Jakoś to przetrwamy - pocieszyła nas Matylda. - A w hotelu będzie łazienka. Przysięgam. Po czym przedstawiła nam swoje plany na następne dni. - Już wkrótce poznacie czarną stronę mojej natury - zaczęła. - Ty nie masz czarnej strony. Wszyscy, tylko nie ty. - Miło, że tak myślisz. To świadczy o twojej naiwności, a może nawet, kto wie, o miłości do swojego dziecka. A ta czarna strona mojego charakteru przejawia się głównie w jednym. W miłości do żużla. Właśnie to wypełni nam środę. - Zadziwiające hobby jak na małolatę. Opisujesz, co zdarzy się we środę, a uporczywie przemilczasz plany na wtorek. To podejrzane. Obiecaj mi, proszę, że nie wrobisz nas w jakieś bagno. - Tego nie mogę ci obiecać. Ale mogę cię zapewnić, że jutrzejszy dzień spędzimy wyjątkowo rozrywkowo. - Będziemy popijać piwko i gapić się w telewizor? Uśmiechnęła się, a potem odpowiedziała: - Będziemy oglądać telewizory, ale z drugiej strony. Zobaczysz, będzie fajnie. Miałem dodatkowe pytania, ale Matylda nie zaszczyciła mnie już ani słowem. Położyła palec na ustach, dając do zrozumienia, że nic więcej nie powie. We wtorek obudziła nas skoro świt. - Wstawać, leniuchy, w Pile mamy być koło południa - grzmiała. Strasznie była przy tym tajemnicza, chichotała, gdy ją pytaliśmy, dokąd nas wiezie. Uparcie powtarzała, że nic nam nie grozi i że reszty dowiemy się na miejscu. Ranek wstał śliczny, Liwiec wycofał się w pobliże swojego koryta, więc Gosia, która przejmowała obowiązki nadzorcy, przyszła do nas suchą, acz zabłoconą nogą. Przekazaliśmy jej klucze, czek oraz dodatkową kopertę dla czwórki dzieci samotnej kobiety, o której opowiadał mój kierowca. Obiecaliśmy Gosi nie wyjeżdżać więcej poza zasięg naszych komórek, po czym szybko wyruszyliśmy w kierunku Kamieńczyka. Grześ nawet nie zdążył się zakochać. 132 Powrót do samochodu zapowiadał się na długi i uciążliwy. Przecież większość drogi na działkę przebyliśmy łódką. Dopiero teraz przypomnieliśmy sobie o tym fakcie. Przed nami było dziesięć kilometrów marszu, przez błoto i ogromne kałuże. Na szczęście po okolicy kręciło się trochę wojskowych samochodów. Udało się nam do jednego z nich zapakować mojego kierowcę i dzięki temu my z Matyldą mogliśmy iść wolniutko w stronę Wyszkowa, w oczekiwaniu na powrót Grzesia już w naszym saabie. Pół godziny zajęła mu droga tam i z powrotem, około siódmej siedzieliśmy wygodnie w moim komfortowym samochodzie, a Grzesio znów mógł przekraczać przepisy ruchu drogowego. W tym czasie Matylda robiła nam krótki wykład na temat miejsca, do którego zmierzamy. Opowiadała o swoich w Pile pobytach, o lasach otaczających miasto, o jeziorach, o dziwnej rzece Gwdzie, a także, oczywiście, o drużynie żużlowej. - Byłam w Pile dwa razy, jest śliczna. - Wydawała mi się trochę zapyziała - powiedziałem. - Nie jest zapyziała. Jest sympatyczna, naprawdę. W Pile urodził się jeden bardzo znany Polak. Kto wie, o kogo chodzi? Nikt nie wie, rozumiem. Urodził się tam Stanisław Staszic. Dlatego miejsce to nazywamy grodem Staszica. - Masz rację, gdzieś słyszałem tę nazwę. - No widzisz. A jaki plac jest głównym miejscem tego miasta? - Czyżby plac Piłsudskiego? - Nie, tato, zła odpowiedź. Plac Staszica. Mamy tam również ulicę Staszica, pomnik Staszica i muzeum Staszica. My jednak zmierzamy do jednego z pilskich liceów. Liceum to nosi imię... - Staszica! - wykrzyknęliśmy z Grzesiem pełnym głosem. - Prawie dobrze. Marii Skłodowskiej Curie - powiedziała Matylda. - A jedziemy tam po co? Nie odpowiedziała wprost. - Wiesz, tato, zawsze chciałam się sprawdzić w jakimś trudnym, stresującym położeniu. Wyobraź sobie, że ja przez te czternaście lat ani razu nie znalazłam się w sytuacji, w której bym była stremowana, onieśmielona, zestresowana. Od dłuższego czasu zastanawiałam się, co zrobić, żeby tego spróbować. - Adrenalina? 133 - Właśnie. Człowiek nie zna siebie, dopóki nie przeżyje takiej chwili. Przede mną bardzo trudne zadanie już za kilka dni. I nie chcę, żeby się okazało, że wymiękam, że nie umiem pokonać własnego strachu. Dlatego dziś dokonam próby generalnej. To, co zobaczycie dzisiaj w Pile, to będzie tylko lekka przebieżka, rozgrzewka przed zawodami. - Będziesz uprawiać jogging? - To będzie jogging intelektualny, tato. - A my? My mamy truchtać z tobą? - Oczywiście. Bez was nic by się nie udało. Zresztą, wam też nie zaszkodzi trochę treningu. Bo ostatni etap naszej wycieczki także dla was będzie trudny. Więc przykładajcie się solidnie. - No dobrze, ale może powiesz nam wreszcie, co się kryje pod tym dziwnym terminem. Co to będzie ten intelektualny jogging? - To będzie quiz. - Nie jestem dobry w ąuizach - powiedziałem. - A ja jestem - Grzesio odezwał się po raz pierwszy od chyba dziesięciu minut. Zważywszy na to, że strzałka prędkościomierza ani na chwilę nie spadała poniżej liczby 150, wydawało się to zrozumiałe. - Kłopot nie w samym joggingu. Kłopot w kamerach telewizyjnych i publiczności w studio. - Zwariowałaś? Nie wystąpię w żadnym teleturnieju. - Tato, poczekaj... - Na nic nie będę czekał. Udawałem kelnera, udawałem menadżera. Mogę udać kogoś jeszcze, bardzo proszę. Ale nie będę występował w telewizji. - Widzisz! Nie masz odporności na stres. Boisz się. - Pewnie, że się boję. Nie odpowiem na jakieś łatwe pytanie, a potem cała Polska się będzie śmiała. - Po pierwsze, nie cała Polska, tylko najwyżej Poznań i okolice. To lokalny teleturniej. A po drugie, musisz być silny. Mistrza czyni co? - Trening - podsunął Grzesio. - Ale ja nie chcę być mistrzem teleturniejów. - Ale musisz być mistrzem odwagi. Nie możesz być mięczakiem jak ten Hiob. A jak twoja córka zachoruje, to co? Będziesz się bał, zamiast jej pomagać? Albo jak ją wezmą do szpitala? To skąd będziesz brał tę siłę? Trzeba sprawdzić, czy się nadajesz do tego, by godnie przeżyć życie. 134 - Rany, Matylda! Ty naprawdę będziesz kiedyś jakimś sławnym człowiekiem. Przemawiasz jak William Wallace. Nawet ta spódniczka jakaś taka podobna. Gadaj szybko, co to za teleturniej, bo wolę to niż głupie żarty na temat szpitala. - Nazywa się to Wyścig Australijski i taką też ma formułę. Na początku konkursu rywalizuje między sobą dziesięć drużyn. Odbywa się pierwsza runda, podczas której każda z drużyn otrzymuje po dziewięć pytań losowanych przez komputer. Za każdą dobrą odpowiedź otrzymuje się punkt. Na koniec rundy najsłabsza z drużyn jest wyeliminowana. Zostaje dziewięć zespołów. Rozpoczyna się druga runda. W tej rundzie odpowiada się na osiem pytań, w kolejnej na siedem i tak dalej. Po każdej rundzie najsłabszy odpada. W finale spotykają się dwie najlepsze drużyny. Dostają po jednym pytaniu. Lepsi zgarniają całą kasę. Gorsi jadą do domu na koszt organizatorów. Cała reszta nie dostaje nawet zwrotu za bilety. - Podoba mi się ta formuła. Tylko to musi strasznie długo trwać. Najpierw osiemdziesiąt jeden pytań, potem sześćdziesiąt cztery, potem czterdzieści dziewięć. - To prawda. Emisja odbywa się w trzech częściach, w takim weekendowym wydaniu lokalnego magazynu. Najpierw pierwsze dwie rundy, w drugim wejściu trzy kolejne, a w ostatnim cztery pozostałe. - To jak długo my to będziemy nagrywać? - Pewnie do późna w nocy. Ale za to jakie nagrody' - Jakie? - Duże. Ale nie o nagrody tu chodzi... - To chyba nie za duże, skoro nie o nie chodzi. O co w takim razie chodzi? - Już mówiłam. O sprawdzenie się. I jeszcze o coś, tylko z głowy mi wyleciało... Szkoda swoją drogą, bo to chyba był niezły argument. - Rozumiem. Co ty o tym myślisz, Grzesiu? - To pan chciał mieć swoją własną telewizję, nie ja. Niech pan spróbuje, czy się pan do tego nadaje. - Ja nie chciałem w niej występować. Ja miałem na niej zarabiać. - Na to też jest szansa - skwitowała Matylda - jak wygramy, zarobimy. - Ale oni mnie rozpoznają. Będzie z tego afera. Czarnota w telewizji. 135 - Oj, tato, mało to afer było z twoją osobą związanych? Jedna mniej, jedna więcej. Najwyżej powiedzą, że to prowokacja, albo wymyślą coś jeszcze głupszego. A jak wygrasz, to się zrobisz popularny. To mnie właściwie przekonało. Jedyny argument wart rozważenia. Promocja. Może prowadzący zapyta mnie o to, czym się zajmuję, a ja wtedy, że tygodnik „Szmaciak" wychodzi co środę i jest najpoczytniejszym periodykiem w naszym kraju. Nie ma tego złego... Dojechaliśmy do Piły około pierwszej. Ze względu na wspaniałe turystyczne walory, odwiedzaliśmy okolice Piły kilkakrotnie, w najlepszych czasach mojego małżeństwa. Samo miasto znałem słabo, ale od czego w końcu mieliśmy GPS Matyldy? Od razu poprowadziła nas do hotelu Grand, gdzie czekały już pokoje z łazienkami. Każde zamknęło się w swojej, by zmyć z siebie kilkudniowy osad narosły w Nadkolu. Gdy po godzinie wyszliśmy na świat czyści, przebrani, odświeżeni, byliśmy już innymi ludźmi. - To ty tak wyglądasz? - powiedziała do mnie Matylda. - A ty kto? - zapytałem, udając zdziwienie. - Ja jestem Matylda, twoja córka. - Ona tak nie wygląda. Ma ciemniejszą cerę. - Oj, tatuś, nie mów tak - przytuliła się do mnie. - No już dobrze, pójdę z wami na ten quiz. Ale nie oczekuj po mnie zbyt wiele. Szkołę skończyłem ćwierć wieku temu. Niewiele pamiętam. - Zdaj się na mnie. Ty staraj się po prostu być uroczy. Lansuj się. Podobała mi się ta rada. Postanowiłem, że przede wszystkim będę się dobrze prezentować. - Grzesio już umyty? - Nie wiem, nie byłam u niego. Zapukajmy. Co powiedziawszy, podeszła pod pokój Grzesia i zamiast zapukać, od razu wlazła do środka, ja zaś za nią. Pokój był pusty. Chcieliśmy już wrócić na korytarz, gdy nagle... - Ja też za tobą tęsknię - usłyszeliśmy z łazienki głos mojego kierowcy. - Już niedługo się zobaczymy. Tak, bardzo tęsknię. Ja ciebie też. Bardzo, bardzo mocno. - Gada z Joasią - szepnąłem córce do ucha. 136 - Z Joasią? Niemożliwe - odszepnęła. - Od Joasi na pewno dostał kosza. Już prędzej z Różą. - Czy ciebie nie uczyli, że podsłuchiwanie jest obrzydliwe? - Uczyli, przepraszam. - Ja też przepraszam. Ćśś... Co on tam mówi? - Jak ja słoneczko, to ty chmurka. Tak, moja kochana chmurka. Buziaczki, do zobaczenia - w tej chwili Grzesio zakończył rozmowę i z telefonem przy uchu wyszedł z łazienki do pokoju. - Ups, przepraszamy. Nie podsłuchiwaliśmy. Po prostu nie chcieliśmy ci przeszkadzać - skłamałem bezczelnie. - Z kim tak ćwierkałeś, z Asią czy Różą? Grześ spurpurowiał ze wstydu. Choć, prawdę mówiąc, to my powinniśmy tak spłonąć z powodu naszego wścibstwa. - Grzesiu, nie bądź prosię, z kim tak gadałeś sympatycznie? - poparła mnie Matylda. - Powiem wam, tylko się nie śmiejcie. - O rany, jakieś nowe nieszczęście? Z kim? - Z Anią. - Z Anią?! - w moim głosie było chyba słychać rozczarowanie. -Tak. - Ona tak do ciebie przemawiała? Słoneczko? - Rura jej zmiękła - wyrwało się Matyldzie. - To znaczy... Chciałam powiedzieć, że się stęskniła. - Nie tylko ona. On też. Prawda, Grzesiu? - Tak, ja też. Nie myślałem, że to w ogóle możliwe. A wystarczyło kilka dni poza Warszawą. Tylko wy jacyś tacy skwaszeni. Chyba się nie cieszycie. - My? - krzyknęliśmy prawie jednocześnie. - Skąd! My ci bardzo gratulujemy. I bardzo się cieszymy. Naprawdę. Popatrzył na nas, jakby nie wierzył, ale nic już nie powiedział. Po tygodniu wakacji niewiele nam zostało czystych ubrań, ale udało się wybrać najmniej wymięte. Zjedliśmy obiad, a potem każde wskoczyło w najlepszy ciuch i już jechaliśmy do szkoły. Piła nie jest dużym miastem. W kilka minut dotarliśmy na miejsce. Na placu obok szkoły zebrali się już kandydaci na milionerów, trzyosobowe grupki wystraszonych cywili, a wokół nich przywieziona ku 137 otusze publiczność. My jedyni przyjechaliśmy na nagranie bez wspo-magaczy. - Gdzie to studio? Będą kręcić w szkole? - Nie wiem, tato, chyba część szkoły jest wynajęta dla telewizji. Wszyscy się cieszą. Telewizja z taniego lokum, szkoła z pieniążków na działalność i uczniowie, bo nie ma gdzie prowadzić matematyki albo fizyki. - No dobrze, trzeba się chyba gdzieś zapisać, prawda? Grzesiu, coś taki milczący dzisiaj? - Boję się. - Ty nawet tak nie mów. Sam słyszałem twoje przechwałki, że niby dobrze krzyżówki trzaskasz. Zaraz się okaże. Możesz jeździć moim samochodem dwieście na godzinę, to i z kamerą dasz sobie jakoś radę. - Nie wiem, chyba będę milczał. - To pomilczymy. Im dłużej będziemy milczeć, tym szybciej się znajdziemy z powrotem w hotelu. - Przestańcie panikować, chodźmy się zgłosić, bo jeszcze nas skreślą z listy. - To my jesteśmy na jakiejś liście? - Oczywiście. Myślisz, że każdy może sobie przyjść tutaj i od razu go wezmą do telewizji? Ja rozwiązałam jedenaście testów, żeby się zakwalifikować. Myślę, że nic gorszego mnie tu już nie spotka. Testy były trudne jak dzieciństwo Janka Muzykanta. - To znaczy? - To znaczy bardzo trudne. Chodźcie. Poszliśmy za nią i załatwiliśmy formalności. Zaraz zajęli się nami jacyś specjaliści od make-upu i drudzy, ci od mikrofonów. Zaprowadzili nas na salę gimnastyczną, zamienioną na telewizyjne studio. - No to się dzieciaki nie ucieszyły. Jedyne, co straciły, to wf. - Chyba zwolnili ich z jakichś lekcji, bo godzina druga, a tu śladu nie ma po licealistach. Uczniów rzeczywiście nie było, widownię wypełniały rodziny zawodników oraz statyści, a po scenie biegali realizatorzy programu, sprawdzający oświetlenie, nagłośnienie i ustawienie kamer. Gdy drużyny zebrały się już w studiu, reżyser uciszył wszystkich i opowiedział krótko o tym, jak będzie przebiegało nagranie. Dostaliśmy 138 wskazówki, co nam wolno, czego nie, na co naciskać i w którym momencie, a potem odbyło się losowanie stanowisk. Przypadł nam w udziale numer dziewięć, co oznaczało, że na pytania zaczniemy odpowiadać jako przedostatni. Podobał się nam ten wybór, była szansa, że zanim dojdą do nas, zdążymy się trochę oswoić z kamerami światłami i pubUcznością. ZajęUśmy miejsca w mało wygodnych, kręconych fotelach, przed sobą mieliśmy jeden, wspólny dla całej trójki komputer, a na pulpicie trzy przyciski. Na monitorze miały się wyświetlać pytania, zaś przyciski służyły do zgłaszania gotowości do odpowiedzi. Wolno się nam było naradzać, ale odpowiedzi w imieniu grupy miała udzielać ta osoba, która wciśnie swój guzik. Pomyślałem wtedy, że podczas programu Matylda prawdopodobnie nabawi się odcisków. Rozglądaliśmy się po sali, zaciekawieni i przestraszeni jednocześnie. Siedzieliśmy między dwiema rodzinami z Wielkopolski. Po lewej poznaniacy, po prawej jakieś chłopaki z Gniezna. Obie te grupy miały silne wsparcie na widowni. - Dlaczego wybrałaś akurat ten teleturniej? - zapytałem szeptem. - Tu na pewno nie lubią Warszawy. I będą nam zadawać dodatkowe pytania. Bo cała reszta jest stąd. - To dobrze. Wrogość publiczności będzie nas dopingować do lepszych odpowiedzi. Zresztą nie przesadzaj. To nie Mad Max. Przegrani wychodzą stąd o własnych siłach. - No, nie wiem. Może powiem, że jesteśmy z okolic, co? Z Wrześni albo z Wałcza. Nie zdążyłem wysłuchać odpowiedzi, bo właśnie zarządzono ciszę na sali. Rozpoczęło się nagranie. Reżyser jednym małym gestem zachęcił widownię i zaraz statyści uczynili powitalny aplauz. Wśród pisków i krzyków, wyszedł na scenę facet, chyba jakaś lokalna gwiazda, w szarym garniturze i czarnej koszuli, ukłonił się, przedstawił i zaczął prezentację drużyn. Oczywiście wszyscy pochodzili z regionu i oczywiście prowadzący nie omieszkał zadać nam pytań dodatkowych, w związku z naszym stołecznym zamieszkaniem. Dziwne, że nas nie obrzucili zgniłymi jajami. Pewnie nie byli przygotowani na tak egzotycznych gości. Po prezentacji uczestników rozpoczął się quiz. Nagranie trwało niemożliwie długo. Co chwila zarządzali jakieś przerwy, psuły się mikrofony, prowadzący mylił imiona graczy, scenograf 139 zmieniał koncepcje ustawienia rekwizytów, a reżyser darł się na wszystkich i przeklinał, że puchły uszy. Jeśli każdy telewizyjny program rodzi się w takich bólach, to ja nie chcę mieć własnej stacji. Przez pierwsze dwie rundy prześliznęliśmy się tylko dzięki zbiegowi okoliczności. W obu zajęliśmy przedostatnie miejsca. Pierwsza runda poszła nam fatalnie, odpowiedzieliśmy zaledwie na dwa pytania. Szczęśliwie znaleźli się jeszcze gorsi. Jakaś rodzina z miejscowości o wiele znaczącej nazwie Krzyż. Szalenie sympatyczni, maksymalnie stremowani, wylosowali stanowisko pierwsze i jako pierwsi opuścili program. Zaliczyli jedną odpowiedź na dziesięć możliwych. My prezentowaliśmy się wcale nie lepiej. Ja, zamiast wyglądać uroczo, po każdym pytaniu robiłem głupią minę i bezradnie spoglądałem na swoją córkę. Ona zaś też nie umiała opanować nerwów, wszystkie wiadomości nagle wyparowały jej z głowy, nawet nie próbowała się zebrać w sobie. Wyglądała na zupełnie zrezygnowaną. O Grzesiu można powiedzieć tylko tyle, że dzielnie wypełniał swoją obietnicę milczenia. Zachowywał się, jakby nie brał udziału w teleturnieju, tylko przyjechał tu, by nas pilnować. W drugiej rundzie spisaliśmy się ciut lepiej, odpowiedzieliśmy już na trzy pytania, ale pozostali też chyba zaczęli się przyzwyczajać do tej telewizyjnej atmosfery. Poziom odpowiedzi wyraźnie się podniósł. Oprócz nas tylko jedna drużyna zakończyła serię z tak małą ilością punktów. Poznaniacy ze stanowiska numer siedem. W tej sytuacji zarządzono dogrywkę, w której mieliśmy całą masę szczęścia, bo trafiliśmy na pytanie z przysłów. Kazali nam dokończyć jedno idiotyczne porzekadło. Daliśmy radę. Tamci zaś musieli wymienić jakichś królów z dynastii Karolingów, dlatego odpadli. Po zakończeniu drugiej rundy nastąpiła planowana przerwa. Wizażystki poprawiały nam makijaże, reżyser pił jedną kawę za drugą, rekwizytorzy przesuwali sprzęty. W drugiej części na planie miało być tylko osiem stanowisk. Przegrane drużyny zasiadły na widowni, zaś pozostała ósemka kontynuowała zawody. Całą przerwę poświęciłem na pełne otuchy przemówienie. Apelowałem do moich partnerów, by wreszcie zaczęli myśleć, bo jeśli się nie poprawimy, nic nas nie uratuje przed kompromitacją. Najbardziej moje słowa wziął sobie do serca Grzesio, który nagle zaczął się zgłaszać do odpowiedzi. Najpierw myślałem, że go zabiję, 140 bo się chłopak dwa razy pomylił. Ale to on w końcu został bohaterem tej rundy. Wszystkie ekipy odpowiadały bardzo dobrze, no a my, mimo coraz lepszych wyników, w dalszym ciągu wlekliśmy się na końcu. Po serii ośmiu pytań znów mieliśmy remis. Drużyna z numerem cztery oraz my, obecnie zajmujący stanowisko siedem, zdobyliśmy po pięć punktów. Prowadzący miał niezły ubaw, bo po raz trzeci wywinęliśmy się spod kosy. Tym razem jednak obie drużyny dostały równie trudne pytania. Oni odpowiadali jako pierwsi i nie poradzili sobie z zagadką dotyczącą afrykańskich małp wąskonosych. Na chwilę wstąpił w nas optymizm, ale zaraz potem miny nam zrzedły, gdy na ekranie pojawiło się zdanie: - Z jakiego kraju pochodzi słynny przed laty bramkarz Bruce Grobbelaar? - Chyba z Anglii - szepnęła Matylda. - Grał w jakimś klubie na Wyspach. Zdaje się, że w Liverpool. - Na pewno? - zapytałem cichutko, szykując się już do naciśnięcia przycisku, na znak, że jestem gotów do odpowiedzi. Wzruszyła ramionami. Nie wiedziała. Czasu było niewiele, dwadzieścia sekund na rozpoczęcie odpowiedzi. Nastąpiła nerwowa chwila ciszy. I wtedy Grzesio wcisnął swój klawisz na konsoli. - Bardzo prosimy, panie Grzegorzu. - Bruce Grobbelaar pochodzi z Zimbabwe - usłyszeliśmy, a na ekranie ukazała się identyczna odpowiedź. Dostał wielkie brawa, zwłaszcza od nas. - Kocham cię, Grzesiu. A jeszcze chwilę temu chciałem cię zabić. - Sam bym się zabił, gdyby to była pomyłka - odpowiedział z wyraźną ulgą. To była przełomowa chwila tego konkursu. Nagle wszystko się zmieniło. Przestaliśmy zajmować ostatnie miejsca. Zawdzięczaliśmy to głównie Matyldzie, która niespodziewanie dla siebie samej odzyskała całą inteligencję i zasób wiadomości. Odpowiadała tak, jakby zastąpił ją niepostrzeżenie sobowtór - omnibus. W czwartej rundzie odpowiedzieliśmy na wszystkie pytania, a w piątej mieliśmy jedną pomyłkę. I za każdym razem to ona wciskała przycisk. Znów nastąpiła przerwa, odnawianie make-upów i przemeblowywanie studia. Pozostałe na planie stanowiska przestały stanowić półkole, ustawiono je teraz w jednym rzędzie. 141 Zostało jeszcze pięć ekip. Teraz konkurs przebiegał już szybko. Pytanie, odpowiedź, pytanie, odpowiedź. W sali panował straszny zaduch. Ogromna ilość lamp, pełna widownia, tapety na twarzach, a w końcu także stres towarzyszący rywalizacji, wszystko to sprawiało, że byliśmy mokrzy od potu. A nie wolno się nam było wycierać, by nie zetrzeć przy okazji makijażu. W szóstej rundzie były okropnie trudne pytania. Na szczęście dla wszystkich równie ciężkie. Z pięciu zadanych pytań udało się nam odpowiedzieć na trzy i to wystarczyło do wygrania kolejki. Aż trzy ekipy walczyły w dogrywce, w końcu z programu wyleciały te małolaty z Gniezna, nasi pierwsi sąsiedzi. Wśród ekip pozostałych w turnieju była jedna bardzo miła rodzina spod Poznania i jedna bardzo niesympatyczna z samej stolicy Wielkopolski. Ci sympatyczni odpadli w siódmej serii pytań, nie odpowiedziawszy na żadne. Ci wredni mieli pecha w ósmej, bo oba pytania dotyczyły sportu, na którym się nie znali. Myśmy trafili trochę lepiej, weszliśmy do finału z jedną dobrą odpowiedzią i jedną złą. Obok nas, również z jedną wpadką, darmowy powrót do domu zapewnili sobie mieszkańcy Piły, trójka ludzi w średnim wieku. Żona, mąż i szwagier. Na sali siedziała chyba ich cała rodzina, na oko ze trzydzieści osób. - Jesteśmy bardzo dobrzy - powiedziałem podczas ostatniej przerwy. - Ale jeśli ich pokonamy, nie wyjedziemy stąd żywi. To nie jest miasto skacowanych kobiet. To miasto masakrowania przyjezdnych. Wrrrr... Przejechałem ręką po ramieniu Matyldy, naśladując ruch mechanicznej piły podczas pracy, a potem dodałem: - W pewnej chwili zacząłem wątpić w twój geniusz. Ale on tylko drzemał. I przebudził się w najwłaściwszym momencie. Nie daj mu zasnąć jeszcze przez chwilę. - Godzina już taka, że wszyscy właściwie śpią - odpowiedziała. To prawda. Właśnie gdy sala wstrzymała oddech przed ostateczną rozgrywką, zegarek Grzesia piknął cichutko, informując wszystkich, że minęła dwudziesta trzecia. Byliśmy już bardzo zmęczeni, ale nadzieja na rozbicie banku i zgarnięcie wygranej pozwalała nam trwać ciągle na stanowiskach. A właśnie. Nagroda! Okazało się, że wcale nie była taka mała, a jej wysokość wynikała bezpośrednio z ilości dobrych odpowiedzi udzielonych 142 przez wszystkich uczestników teleturnieju. Za każdą trafną odpowiedź drużyna otrzymywała jeden punkt, który wart był sto złotych- Dodatkowo, drużyna, która wygrała daną rundę, dostawała w ramach premii całą pulę zebraną przez tę ekipę, która odpadała z turnieju. Punkty zdobywane w ciągu kolejnych serii były dodawane do siebie. To powodowało, że w trakcie trwania zabawy coraz większy majątek znajdował się w rękach coraz węższego grona zawodników Oczywiście zapełnianie się naszych kont było czysto teoretyczne, bo mogło się okazać, że zwycięzca danej kolejki w następnej będzie musiał się pożegnać z programem, a wszystkie zdobyte pieniądze przejdą na innych. W wyniku kolejnych kumulacji, przed ostatnią serią ?#??> wszystkie pieniądze były prawie równo rozdzielone między dwie drużyny. Okazało się, że uzbieraliśmy aż sto siedem punktów, czyli prawie dziesięć tysięcy złotych, mimo że odpowiedzieliśmy na zaledwie trzydzieści pytań. Resztę pieniędzy przejęliśmy od odpadających ekip. Oczywiście w finale również obowiązywała ta sama zasada Za finałowe pytanie byliśmy w stanie zdobyć zaledwie stówkę Ale przez wyeliminowanie przeciwników mogliśmy zgarnąć ich cały dorobek, czyli równe dziesięć tysięcy. W puli była więc całkiem spora kwota, nie wiadomo było tylko, do kogo ona trafi. Prowadzący wygłosił krótką zapowiedź. - Witam państwa po przerwie. Przed nami ostatnie pytania naszego konkursu. Czy wystarczy jedna seria, by wyłonić zwycięzcę? Już za moment się przekonamy. Zapraszam drużynę numer jeden do wylosowania pytania. Gdy powiecie: Stop, komputer zatrzyma wskaźnik na numerze pytania. Bardzo proszę: - Stop! - Oto pytanie dla drużyny numer jeden: Pytanie z geografii: Jakie miasto jest stolicą Gabonu? Pomruk niezadowolenia wśród publiczności jasno dowodził że pytanie jest trudne. Członkowie przeciwnego zespołu popatrzyli na siebie bezradnie. - Nie wiemy - odpowiedział jeden z panów, chyba szwagier- - Nie ma więc punktów. Odpowiedź brzmi: Libressville- Teraz pytanie losuje drużyna numer dwa. Przypominam, że poprawna odpowiedź spowoduje, że zdobędziecie nie tylko skumulowane podczas 143 gry dziewięć tysięcy siedemset złotych, ale również dziesięć tysięcy, należące w tej chwili do przeciwników. Bardzo proszę, włączam komputer. - Stop. - Dziękuję. Pytanie z dziedziny Biblia. Oto pytanie: Jak nazywał się wymieniony w Ewangelii przywódca celników, który po spotkaniu z Jezusem obiecał rozdać ukradziony przez siebie majątek oraz wynagrodzić straty wszystkim poszkodowanym? Popatrzyłem na Matyldę i od razu zrozumiałem, że wygraliśmy. W jej oczach ujrzałem wielką radość i jednocześnie bezbrzeżne zdziwienie. Wyglądała jak ktoś, kto właśnie dopasował ostatnią część skomplikowanej układanki i dopiero teraz widzi, jak misterna, jak pięknie wymyślona była ta zagadka. Nie miałem pojęcia, skąd ta niespodziewana reakcja, ale za chwilę wszystko zrozumiałem. Nacisnęła swój guzik i powiedziała: - Odpowiadam. Był to Zacheusz. - Tak! - ryknął do mikrofonu prowadzący. - Brawo! Wygraliście sto złotych za ostatnie pytanie, dziewięć tysięcy siedemset zdobyte w ciągu całej gry oraz dziesięć tysięcy zabrane w ostatniej chwili waszym przeciwnikom. Łącznie dziewiętnaście tysięcy osiemset złotych!!! Trybuny oszalały, wybuchły huraganowe oklaski, pohukiwania, okrzyki. Mieliśmy okazję przekonać się, że publiczność wcale nie jest fanatyczna. Przeciwnie, okazała się wyjątkowo serdeczna. Pewnie woleliby, żeby wygrał jakiś lokalny zespół. Ale trzeba przyznać, że darli się, wiwatując na naszą cześć, zupełnie jakbyśmy byli rdzennymi Wielkopolanami. Ja tymczasem stałem i uwierzyć nie mogłem, że tak się to zakończyło. Dwa tygodnie goniłem za tym biblijnym imieniem i ciągle nie mogłem go dogonić. Aż nagle odsłoniło się przede mną, tylko po to, bym mógł od razu zrozumieć, kim ten człowiek był i po co ojciec Wysoki chciał mnie z nim zapoznać. - Jesteś geniuszką - powiedziałem, ściskając moją córkę. - Jesteś Zacheuszem - szepnęła mi do ucha Matylda. - Nie żadnym Hiobem. Zacheuszem! 144 ? Rozdział 12 Granice wolności słowa zostały przekroczone Bycie Zacheuszem jest całkiem przyjemne, niestety w moim przypadku trwało krótko. Wracając nocą do hotelu, zastanawialiśmy się, co zrobimy z nagrodą, kiedy już pojawi się ona na moim koncie. Podzieliliśmy kwotę wygranej na trzy części, a potem każde chwaUło się pomysłami na jej wydanie. Z Grzesiem sprawa była jasna. Saab numer jeden stał ciągle w warsztacie kolegi i czekał na taki właśnie zastrzyk finansowy. Matylda miała jakieś swoje tajemnicze cele, które opisała dość ogólnie, natomiast ja ogłosiłem, że w ramach nowego wizerunku zamierzam te blisko siedem tysięcy przekazać komuś bardziej potrzebującemu. Nie był to bardzo bohaterski czyn, bo na takie pieniądze pracować muszę mniej więcej przez tydzień. Ale i tak zebrałem aplauz moich bliskich. Jedyny problem stanowiło wybranie celu, na który miałbym pieniądze przekazać. Potrzebujących było tak wielu, że na pomoc dla nich nie wystarczyłoby mi całego mojego majątku. Nie mogąc się zdecydować na żadną z opcji, ustaliliśmy, że w późniejszym terminie stworzymy listę potencjalnych beneficjentów, a następnie przeprowadzimy losowanie. Było wpół do pierwszej, kiedy dotarliśmy do hotelu. Szampana, którego nabyliśmy w nocnym sklepie, wstawiłem do barku, sam zaś szybko zmyłem z twarzy cały makijaż i bez zbędnych ceregieli poszedłem spać. Zasnąłem jako Zacheusz, ale pobudkę uczyniono mi prawdziwie hiobową. Dwadzieścia minut przed ósmą rano zabrzęczał telefon. Dzwonił mój adwokat. Głos miał roztrzęsiony. Zamiast dzień dobry, usłyszałem: - Matko Święta, co pan najlepszego narobił. To będzie koniec. Postawił pan na baczność wszystkie możliwe instytucje. Tym razem pan przesadził. Przykro mi, ale z tego bagna, to nawet ja pana nie wyciągnę. Nie miałem pojęcia, o czym mówi, nawet myślałem na początku, że pomylił numer telefonu, ale okazało się, że każde słowo mecenasa odnosiło się do mnie. 145 - Co się stało? - zapytałem, gdy już się upewniłem, że on wie, do kogo przemawia. - Jak to co? Nie wie pan co? - zapytał oburzony. - Niech pan uważa na ton. Nie jestem pana zastępcą. I niech pan się przestanie na mnie drzeć. Skoro pytam, co się stało, to znaczy, że nie wiem. - Nie wie pan? - jego głos ani o pół tonu nie złagodniał. - To ja panu powiem. Wszyscy sponsorzy wycofali swoje pieniądze z gazety. Wszyscy reklamodawcy, nawet ci najbardziej liberalni. Drukarnia zerwała umowę. Dwadzieścia instytucji zapowiedziało złożenie do prokuratury doniesienia o przestępstwie, stowarzyszenie dziennikarzy wysyła jakieś monity do Rady Etyki Mediów. Od szóstej rano chcę do pana zadzwonić i nie mogę, bo ciągle ktoś dzwoni do mnie. Mamy przegwizdane. Nie, to pan ma przegwizdane, bo ja pana bronić nie będę. - Ale co się stało?!!! Od tygodnia jestem na urlopie. Nie mam pojęcia, kto znów się na mnie obraził, ja naprawdę nic złego nie zrobiłem. - Niech mi pan nie wciska kitu. Nie wierzę, by nie wyraził pan zgody na zdjęcia ojca Wysokiego z dowcipnym komentarzem o jego alkoholowych problemach. Zmroziło mnie. - Zakazałem publikacji tych zdjęć. - Gdyby tak było, nie ukazałyby się. Ma pan w redakcji władzę absolutną. Obaj wiemy, że nikt by się nie odważył wypuścić takiego materiału wbrew zakazowi. - Te zdjęcia się ukazały? - Zdjęcia, artykuły, rysunki. Pierwsza strona plus rozkładówka. Niech pan nie robi ze mnie głupka. - Zakazałem tego, przysięgam! - Pójdzie pan za to siedzieć. - Niech pan nie przesadza. Po pierwsze, zdjęcia ukazały się bez mojej wiedzy i zgody. A po drugie, choć szczerze nie chciałem tej publikacji, nie mogę nic poradzić na jej prawdziwość. - Ale ona właśnie nie była prawdziwa! Była całkowicie oszczercza! I za to naprawdę może pan pójść siedzieć. - Jak to oszczercza? 146 - A tak. Facet leży w szpitalu z ciężkim zawałem serca. A pana hieny zrobiły mu zdjęcia podczas reanimacji i podpisały, że gość jest pijany w trupa. - Jezu... - Pan chyba naprawdę nie miał o niczym pojęcia... - zdziwił się. - Nie wiem, na co oni liczyli, przypuszczam, że w ogóle nie sprawdzili swoich informacji. Ten ksiądz na zdjęciach wygląda rzeczywiście na upitego, ale dzwoniłem już do szpitala. Nie miał nawet ćwierci promila. Kompromi... Wyłączyłem telefon, przerywając mu w pół słowa. Nie mogłem tego słuchać. Trzeba omówić z kimś tę sprawę, i to szybko. Tylko z kim? Mam kogoś, kto potrafi wyjść z tej opresji? Oczywiście, że mam. Maciek! - Cześć, kudłaczu, przepraszam, że tak wcześnie rano, ale jest taka sprawa... - He, he, wiedziałem, że zadzwonisz. Od piątej rano cała branża nie śpi. Wszyscy zacierają ręce z radości i otwierają szampany. Czarnota strzelił samobója. Ja sam nie mogę wyjść z podziwu, jak mogłeś popełnić takie głupstwo. Maciek współpracował ze mną, jako spec od marketingu. Był mały, gruby i kudłaty. Miał fantastyczne znajomości w mediach, w reklamie i w środowisku polityki. I do tego był wybitnie uzdolnionym organizatorem. Przemilczałem jego oskarżenie. Nie miałem ochoty się usprawiedliwiać. Wiedziałem, że jeśli Maciek zechce się zająć sprawą sam szybko dojdzie do przekonania, że nie jestem winien tej wpadki. - Jakie prognozy? - zapytałem. - Kiepskie. Jak dla mnie, możesz zacząć zwijać manatki. - Przez jeden artykuł?! - Tam są dwa artykuły, piętnaście zdjęć, dwa śmieszne rysunki i ani jednego słowa prawdy. Nie wywiniesz się. - Nawet z twoją pomocą? - Ty nie jesteś Łazarz, a ja nie jestem Pan Jezus. - Nawet nie spróbujesz? - Spróbować mogę. Ale żadnej gwarancji nie daję. Rozejrzę się, popytam, sprawdzę nastroje. Jeśli ładnie przeprosisz, może cię nie zamkną. Ale nie przypuszczam, by dało się ocalić tytuł. 147 - Masz jakieś rady dla mnie? - Nie wychylaj się, nie pokazuj w redakcji. Jutro lub pojutrze spotkamy się i powiem ci, co można w tej sprawie jeszcze zrobić. Ty sam nie udzielaj żadnych wywiadów, unikaj rozmów z dziennikarzami i pamiętaj, że wszystko może być wykorzystane przeciwko tobie. Podziękowałem mu z góry za pomoc i zakończyłem rozmowę. Nagle uświadomiłem sobie ogrom katastrofy i poczułem, że ta sytuacja mnie przerasta. Tym razem się nie wywinę. Byłem tego prawie pewien. Owszem, zdarzało mi się robić różne przekręty, działać na granicy prawa, ale ta wpadka mogła oznaczać tylko jedno. Całkowitą klęskę. Jeden głupi, nieprzemyślany ruch i gazeta przestanie istnieć. W kilka sekund zdałem sobie sprawę z następstw. Reklamodawcy i sponsorzy wycofali się, bo nikt nie odważy się patronować tak obrzydliwemu tygodnikowi. Dla nich byłaby to antyreklama. Do tej pory żerowali na mojej popularności, udając liberalne poglądy. Ale teraz poszło w świat zwyczajne oszczerstwo, stworzone w dodatku na ludzkim nieszczęściu. Aż mi się płakać zachciało. Współczucie dla ojca Wysokiego, który nagle, nie wiadomo dlaczego, stał mi się bardzo bliską osobą, połączone z przykrą świadomością, że oto cała Polska oskarży mnie już za chwilę o największe świństwo dziesięciolecia, sprawiło, że coś we mnie pękło. Miałem dość. Za dużo było wydarzeń, jak na dwa krótkie tygodnie. I czułem, że powinienem sobie dać spokój na jakiś czas. Trzeba odpocząć od ludzi i spraw. I dać ludziom i sprawom odpocząć ode mnie. - A może ja przesadzam? - przemówiłem znów do siebie. - Może nie jest aż tak źle? Trzeba to sprawdzić. Włączyłem radio, bo byłem pewien, że coś o mnie powiedzą. Właśnie dochodziła ósma. Doczekałem do wiadomości. Ta sama, co kilka dni temu, spikerka tym samym beznamiętnym głosem przeczytała: - Znany warszawski duchowny, ojciec Stanisław Wysoki, przeszedł w poniedziałek wieczorem zawał serca i przebywa na oddziale intensywnej terapii, w prywatnej klinice Eskulap. Jak twierdzą lekarze, jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Informację o chorobie zakonnika podali dopiero dziś rano ojcowie dominikanie. Jest to reakcja na zamieszczony w tygodniku „Szmaciak" fotoreportaż, przedstawiający ojca Wysokiego tuż po zasłabnięciu, przy kościele św. Jacka na 148 warszawskim Starym Mieście. Dziennikarze „Szmaciaka" sugerują w swoich artykułach, że ojciec Wysoki został znaleziony na ulicy w stanie upojenia alkoholowego. W dalszej części wiadomości przytaczano pełne oburzenia opinie płynące z różnych stron kraju, sugerujące władzom dalsze postępowanie w stosunku do mnie i mojej gazety. - Granice wolności słowa zostały przekroczone. Czas już coś z tym zrobić - grzmiał głos pewnej bardzo ważnej osoby. - Myślę, że miejsce takich ludzi, jak pan Czarnota, jest w więzieniu, a nie na łamach prasy. - Prokuratura okręgowa w Warszawie zastanawia się nad wystąpieniem do sądu o wydanie zakazu dalszej działalności tygodnika, w związku z podejrzeniem popełnienia przestępstwa przez dziennikarzy i redaktorów „Szmaciaka". Zwariowali? O szóstej rano otworzyli kioski, a o ósmej mówi o tym prokurator? No to chyba ktoś musiał to czytać przed kolportażem, skoro zdążyli już wezwać organy ścigania. Dlaczego te bałwany nie wycofały całego nakładu? Zadzwoniłem do Jurka. Zapytałem zupełnie spokojnym głosem, dlaczego nie posłuchał mojego polecenia. Odpowiedział, że decyzję podjęli we trzech, wraz z pozostałymi zastępcami. Czemu nie sprawdzili rewelacji fotografa? Nie było czasu. Zresztą nie spodziewali się, że to może być nieprawda. Czemu nie wycofali nakładu, gdy dowiedzieli się o pomyłce? Próbowali, ale z takim materiałem gazety rozchodzą się natychmiast. Poprosiłem, by po przyjściu do pracy cała trójka udała się do kadr po natychmiastowe, dyscyplinarne wymówienie. Prywatnie poradziłem mu, by poszukali sobie jakichś obrońców, bo procesy są prawie pewne. Zapowiedziałem, że wrócę do Warszawy nazajutrz, i potwierdziłem, że być może nie powstanie następny numer pisma. Po zakończeniu rozmowy wyłączyłem telefon, by odciąć się przynajmniej na jakiś czas od wrogiego mi świata. Następne minuty poświęciłem na ocenę sytuacji i stworzenie planu działania. Wydawało mi się pożądane, by przez jeden dzień pozostać poza zasięgiem mediów. Należało obserwować sytuację, ale nie uczestniczyć w wydarzeniach. Tylko przyglądać się im z boku. Dlatego postanowiłem, że rozpoczynający się dzień spędzę z Matyldą całkiem zwyczajnie, a dopiero wieczorem 149 wyjaśnię wszystko i zapowiem powrót do stolicy. Szkoda było przerywać tę podróż, ale sytuacja zmuszała mnie do tego. Nie miałem zresztą wątpliwości, że moja córka mnie zrozumie. Na pytanie o dalsze plany zawodowe nie umiałem sobie odpowiedzieć. Podły nastrój, w którym się znajdowałem, podsuwał mi pomysł odejścia z zawodu, ale miałem mocne przekonanie, że nie należy działać pod wpływem impulsu. Wszystko rozstrzygnie się niedługo, ale na pewno nie już teraz. Jeśli wyjdę cało z tej sytuacji, jeśli zdołam przekonać czytelników i prokuratora, że nie stałem za tym kłamliwym paszkwilem, może uda mi się utrzymać na rynku z pismem. Ale wiele wskazywało na to, że po takiej kompromitacji długo będę odbudowywał swoje imperium. Bardzo chciałem zachować dla siebie fatalne wieści, ale przy Matyldzie nie było to łatwe. Jednego spojrzenia potrzebowała, by domyślić się, że mój poranek nie był wymarzony. - Cześć, strułeś się? To były jej pierwsze słowa. - Nie. A tak wyglądam? - Wyglądasz gorzej, ale zaczęłam od wersji optymistycznej. Umarł ktoś? - Rety, przestań. Nic się nie stało. - Akurat. Z daleka widać, że twój rozstrój źle wpływa na twój nastrój. Ale nie chcesz gadać, to cierp sobie sam. Ja wracam do siebie, a potem może byśmy zjedli śniadanie? O ile dasz radę coś przełknąć. - Z trudem, ale dam. Za dziesięć minut wpadnę po ciebie. W drzwiach minęła się z Grzesiem. Ten patrzył na mnie smutno i nic nie mówił. - A ty? Coś taki filozoficznie nastawiony? - zapytałem poirytowany tym przeciągłym spojrzeniem. - Jak zegarek Sokratesa - już zza drzwi skomentowała moja córka, ale trudno mi było choćby uśmiechem skwitować ten żart. - Dzwoniły dziewczyny z firmy - powiedział ochroniarz. - Rozumiem. - Co będzie? - Nie wiem. Ale raczej nie będzie dobrze. Grzesiu, czy mówiłeś coś Matyldzie? -Nie. 150 - To nic nie mów na razie, dobrze? Nie chcę jej psuć zabawy. Ten jeden dzień jeszcze chcę jej podarować. - Jak pan sobie życzy. Na pana miejscu bym tego nie ukrywał. - Ale nie jesteś na moim miejscu. Wiem, że milczenie sprawia ci ból, ale postaraj się wytrzymać. - Postaram się - obiecał. Przy śniadaniu wszyscy wyglądaliśmy jak struci. O ile stan ducha mojego kierowcy potrafiłem zrozumieć, o tyle przygnębienie rysujące się na twarzy Matyldy wydawało się nie mieć żadnego uzasadnienia. - Co się dzieje? - zapytałem. - No właśnie. Co się dzieje? - odparowała. - Ja mam rozstrój, a ty? - Ja też. W ramach solidarności. A co ma Grzesio? - Ja złożyłem ślub - powiedział. - Dobrze. Widzę, że nic od was nie wyciągnę. Skoro nie chcecie mówić, musicie słuchać. - Wszystko lepsze niż mówienie. - Dziś o 16:00 Polonia Piła rozgrywa mecz żużlowy z Apatorem. Jeśli pozwolicie mi na ten mecz pójść, spełnicie jedno z największych moich marzeń. Będzie to już ostatni punkt naszej wycieczki. Jutro rano wyjeżdżamy do Warszawy. Pasuje? - Pasuje - odpowiedziałem. Wydawało mi się wprawdzie, że Piła miała być dopiero przedostatnim odcinkiem wycieczki, ale słowem się na ten temat nie odezwałem. Wcześniejszy powrót był mi wyjątkowo na rękę. Powody, dla których Matylda zrzekła się tych ostatnich dni podróży, nie były mi znane, ale podejrzewałem, że Grzesio zwierzył się jej z naszych firmowych tarapatów, a ona postanowiła skrócić pobyt. Cieszyło mnie, że mam tak fantastyczną córkę, która bez słowa przystała na nowe warunki. Duma płynąca z posiadania mądrego potomstwa popchnęła mnie do czynów bohaterskich. Pokonałem wszechogarniający niepokój, wskrzesiłem w sobie iskrę uśmiechu i ciepła i resztę dnia zamieniłem mojej córce w jedno wielkie pasmo przyjemności. Po śniadaniu pojechaliśmy za miasto, bo Grześ wpadł na pomysł popływania łódką. Piła ze wszystkich stron otoczona jest małymi, malowniczymi jeziorami. Kilka kilometrów za miastem rozciąga się piękne i czyste jezioro Leśne. Kiedyś u jego brzegów spędziliśmy letnie 151 wakacje. Teraz też pojechaliśmy właśnie tam. W jednym z pobliskich gospodarstw udało się nam wyprosić łódkę, którą popłynęliśmy w stronę przeciwnego brzegu. Pięknie było. I dość śmiesznie przy okazji. W pewnej chwili któreś z nas stwierdziło, że po powodziowych przygodach powinniśmy mieć już dość przemieszczania się przy pomocy wioseł. Gdy naprzeciwko nas pojawiła się jakaś inna łódka, w której dwaj ubrani w rybackie płaszcze mężczyźni przewozili sieć pełną ryb, z groźnymi okrzykami ruszyliśmy w kierunku rybaków, wprawiając ich w całkowite osłupienie. Przestraszeni nieco, odmówili, gdy poprosiliśmy ich, by sprzedali nam jakąś ładną rybę. W końcu wynegocjowali cenę, za którą w Warszawie kupiłbym pół sklepu. Zakupioną żywność zawieźliśmy do przydrożnego baru, którego właściciel podjął się jej przyrządzenia. Gdy nas zapytał, kto złowił ten piękny okaz, zgłosiliśmy się wszyscy. Potem zagraliśmy w marynarza, by ustalić zwycięzcę naszego fikcyjnego połowu, i uznaliśmy, że oficjalna wersja za zdobywcę ryby uznaje Grzesia. Bawiliśmy się jak dzieci, zagłuszając wszystkie nasze niewesołe myśli. Prosto ze smażalni pojechaliśmy na stadion, gdzie zebrała się już spora grupa miłośników wyścigów na żużlu. Zakupiliśmy najlepsze miejsca, na wysokości linii startu i mety, tak żeby wszystko dobrze zobaczyć. Matylda zażyczyła sobie dodatkowo, żebyśmy usiedli jak najbliżej toru, aby słyszeć huk motorów i czuć dobrze zapach spalin. Zapomniała nas wprawdzie ostrzec, że żużel spod kół mocno pryska i że może nieźle pobrudzić nieostrożnych kibiców. Ale czego się nie robi dla zakochanej w czarnym sporcie córki? Wdychaliśmy więc z Grzesiem motocyklowe spaliny, obrywaliśmy uciekającymi spod kół kamyczkami, dopingowaliśmy ile sił w płucach miejscową drużynę i na dwie godziny wyleciały nam z głowy nasze troski. Po kolacji, umyci, przygotowani do spania zebraliśmy się wszyscy w pokoju Matyldy. Trochę nam grała na gitarze, potem na hotelowy telefon zadzwonił Marcin, a potem to ona zadzwoniła do Czarnego Piotrusia, by delikatnie wylać mu na głowę Czarną Polewkę. - Uff, to ci było dopiero - powiedziała, gdy skończyła rozmowę. - Nigdy więcej. Mam nadzieję, że wyjdę za mąż za Marcina i że nikogo już nie będę musiała doprowadzać do płaczu. 152 - Popłakał się?! - zapytaliśmy jednocześnie, z trudem hamując śmiech. - Dziwi was to? - Matylda była oburzona. - Są jeszcze na tym świecie wrażliwi mężczyźni. Wasz śmiech dowodzi tylko tego, że sami się do nich nie zaliczacie. A może po prostu uważacie, że ja nie jestem warta łez, co? Zresztą zobaczymy, czy wy będziecie tacy twardzi, po tym, co za chwilę usłyszycie. To dobry moment na próbę męskości. Uwaga! Mówię. Uderzyła kilka razy w pudło gitary, odchrząknęła i powiedziała: - Zdaję sobie sprawę, że przez ostatnie dni nabraliście o mnie niezbyt dobrego mniemania. Założę się, że każdy z was przynajmniej kilka razy pomyślał, że jestem rozkapryszoną małolatą, która ciągle czegoś chce, naciąga ojca na drogie hotele, a wszystkich innych traktuje jak służbę. Tak było? - Nie - odpowiedział Grześ. - Nie? - zwróciła się do mnie. - Nie - zaprzeczyłem również. - Dziwne. Ja bym tak o sobie pomyślała. I tacy jesteście ze wszystkiego zadowoleni? - Tak - odrzekliśmy zgodnie. - Jesteście niemożliwi. - Ja mam jedno zastrzeżenie - odważył się Grześ. - Takie malutkie. I tylko jedno. - Słucham. - Przez cały czas trwania naszej wycieczki, zastanawiałem się nad tym, czy ta podróż dokądś zmierza. Jeśli teraz po prostu wrócimy do Warszawy, będzie mi brakowało puenty. Może nawet pomyślę, że dziwny był ten twój kaprys. Przypuszczam jednak, że to się tak nie skończy. To by było do ciebie niepodobne. I czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg. Myślę, że jakiś będzie. - Dziękuję, Grzesiu. To miłe, że we mnie wierzysz. Mam nadzieję, że cię nie zawiodę. Ostatnim etapem mojej podróży będzie Warszawa, ale nie zamierzam wrócić tam ot tak. Spędzę tam kilka dni, a potem... Nie wiem jeszcze, co będzie potem. Ach tak... Więc ona jednak nie wie, co się stało dziś rano! I wcale nie skraca wycieczki. Po prostu ostatni akt rozegra się w Warszawie... 153 - Co to znaczy „spędzę tam kilka dni"? - zapytałem. - Wybierasz się na emigrację? - Jeszcze nie wiem - odpowiedziała. Zastukała znowu w swoją gitarę, nabrała powietrza i powiedziała: - Moja podróż rzeczywiście byłaby tylko wybrykiem rozwydrzonej, bogatej nastolatki, gdyby nie to, co czeka mnie w stolicy. Przez ostatni tydzień, jeżdżąc po Polsce, załatwiałam najważniejsze sprawy mojego życia. Może one wydają się wam wcale nie takie istotne. To dlatego, że ja po prostu nie mam jeszcze aż tak poważnych problemów. Ale te, które miałam, załatwiłam. Przede wszystkim, na rozdrożu pod SokoUcą spotkałam Marcina. Poza tym odwiedziłam Nadkole, miejsce bardzo mi bliskie. Spłaciłam Fabiana Torbę zgodnie z naszą umową. Całe szczęście, że zdążył się wybić, zanim... Obejrzałam prawdziwy mecz żużlowy i wreszcie wygrałam trochę pieniędzy w teleturnieju, by na końcu mogło się okazać, że podróż życia odbyłam za swoje własne pieniądze. Nie gniewaj się, tato, ale nie wezmę mojej części nagrody z ąuizu. Jest twoja. - Nie ma mowy - odpowiedziałem. - Oj, tato, przestań. Możesz z nią zrobić, co zechcesz. Możesz mi ją nawet dać z powrotem - uśmiechnęła się. - Podróż udała się wspaniale, co zawdzięczam wam obu. Byliście świetni. Jutro zaczynam etap warszawski. Tam, dokąd pojadę, wpuszczą tylko mojego tatę, tobie, Grzesiu, pozostanie trzymać za mnie kciuki. A tylko spróbuj nie trzymać! - pogroziła mu. - Będę trzymał, jeśli powiesz mi za co. - Oczywiście, że ci powiem. Jadę do szpitala na operację. Zapadło wielkie milczenie. Siedzieliśmy jak zahipnotyzowani nagłym wyznaniem mojej córki, ona zaś przyglądała się życzliwie naszym zmienionym twarzom, wcale nie zdziwiona gwałtowną reakcją na jej słowa. - No tak, czułam, że nieco was zaskoczę. Przepraszam, że wyskakuję tak nagle z tym szpitalem, ale wydawało mi się, że jeśli wam powiem na samym początku, to całą podróż będziecie mieć zepsutą. - Skoro ty masz operację, to chyba ja powinienem o tym wiedzieć dużo wcześniej, prawda? - Tato, a po co miałbyś wiedzieć wcześniej? By wcześniej zacząć się martwić? To bez sensu. Jestem już duża. Zdaję sobie sprawę z tego, że operacja to poważna sprawa. Ale wiem też, że to nieuniknione. 154 - I twoja mama zgodziła się, by trzymać tę informację w tajemnicy przede mną? - No co ty. Mama nic nie wie. Nie mogłem w to uwierzyć. To po prostu przerastało moje umysłowe możliwości. - Chcesz powiedzieć, że jesteś chora, wymagasz operacji, a twoja mama, z którą mieszkasz od urodzenia, nic o tym nie wie? Nie żartuj. - A jednak. Przysięgam. Uderzyła się pięścią w pierś, na potwierdzenie, że mówi prawdę, a potem zaczęła opowiadać nam historię swojej choroby. - Czy wiecie, co to jest zwężenie cieśni aorty? No właśnie. Gdy pierwszy raz usłyszałam tę nazwę, zrobiłam identycznie głupią minę, jak wy teraz. W czasie badań okresowych w szkole zmierzyli mi ciśnienie i stwierdzili, że jest za wysokie. Kazali powtórzyć pomiary za kilka dni, więc powtórzyłam. Znowu było za wysokie. No to się pielęgniarka przejęła i dała mi skierowanie na badania do przychodni. Dała mi też zawiadomienie dla mamy, że na takie badania mnie wysyłają. Ale zapomniałam to przekazać. Opłaciłeś nam opiekę medyczną w Eskulapie, więc sobie skorzystałam. Oczywiście moja przebiegłość została ukarana, bo natychmiast natknęłam się na Grzesia, który ci naskarżył, że się leczę. Lekarz obejrzał wyniki i powiedział, że prawdopodobnie pójdę pod nóż. Uprosiłam go, by do was nie dzwonił. Obiecałam, że pojawię się z rodzicami na ostatniej wizycie przed hospitalizacją. - I mama ciągle nic nie wie? - Nie. Ale uprzedziłam ją, że zaraz po powrocie z wycieczki, chcę się z nią wybrać w jedno miejsce. Ona biedna myśli, że będę sobie kupować nowe buty. - Nie dożyjesz tej operacji. Mama cię własnoręcznie udusi. - Może nie, zobaczymy. Skoro ty jeszcze tego nie zrobiłeś, to może i ona da się udobruchać. O rety, ale mi ulżyło! Dwa tygodnie przygotowywałam to przemówienie. - To jeszcze nie koniec - powiedziałem. - Tak łatwo się nie wywiniesz. Prosimy o szczegóły. - Ja nie znam szczegółów. Lekarz ci opowie. Kiedy mnie poinformował, że zamierza mnie pokroić, o mało nie spadłam z krzesła. Mnie nic nie boli, nie mam żadnych dolegliwości. Tylko ciśnienie jest wysokie. 155 - Skoro nic ci nie jest, to po co cię mają operować? - zapytał Grześ. - Bo to zwężenie jest niebezpieczne. I może całkiem niespodziewanie pozbawić mnie życia. Trzeba z tym zrobić porządek. - Powiedziałaś, że zostaniesz kilka dni w Warszawie. A potem co? Sanatorium? - Nieee,. tatuś! Nie będę ci tego tłumaczyła. - Ale ja chcę. - O rety, miałam na myśli... Nie ma żadnej pewności, że umrę podczas operacji. Przeciwnie, szanse są raczej niewielkie. Ale wykluczyć tego nie można. Dlatego gdyby się tak zdarzyło, będziemy się musieli rozstać na jakiś czas. - Zabraniam ci tak mówić - powiedziałem przerażony. - Mogę tego nie mówić, ale to nie znaczy, że dzięki temu niebezpieczeństwo zniknie. Spokojnie, tato, nie jesteś Hiobem, żeby snuć jakieś czarne scenariusze. A ja, przez mówienie na głos, staram się oswajać tę chorobę. Ona jest groźna, zwłaszcza gdy się jej nie leczy. Dlatego właśnie jadę do Warszawy. A potem się zobaczy. Siedziałem ogłuszony, przybity wieściami. Gdyby Matylda wiedziała o tym, co wykręcili moi dziennikarze, gdyby zdawała sobie sprawę, że znajduję się na skraju bankructwa, a może i więzienia, pewnie nie mówiłaby z taką pewnością, że biblijne imię do mnie nie pasuje. Ale chwilowo nie miała pojęcia o czarnych chmurach zbierających się nad moją firmą. Wyraźnie ulżyło jej, gdy zrzuciła z siebie ciężar tajemnicy. Uśmiechała się łagodnie, chyba chcąc i na nas przelać trochę optymizmu. Spojrzałem na Grzesia. Patrzył przez okno, takim samym, jak rano, smutnym wzrokiem. - Idziemy spać - powiedziałem. - Niech się już skończy ten dzień, jeden z gorszych w moim życiu. Chodź, Grzesiek. Wstał i ruszył za mną. Gdy już otworzyłem drzwi pokoju, zadał pytanie, które ja także przez ostatnie minuty próbowałem przepchnąć przez gardło: - Powinniśmy się bać? - Wasz strach o mnie pochlebia mi. Ale powodów do szczególnego niepokoju nie ma. Gdyby się miało w tej kwestii coś zmienić, na pewno was poinformuję. Wyszliśmy od Matyldy nie do końca uspokojeni. 156 - Dotrzymałeś słowa, Grzesiu. Dziękuję. Szczerze mówiąc, nie liczyłem na to. - Niech pan zajdzie do mojego pokoju. Coś panu pokażę. W przerwie zawodów kupowałem hot-dogi. Ale przy okazji kupiłem i to. Wyciągnął z walizki białą reklamówkę. Spojrzał na drzwi, jakby chciał się upewnić, czy nikt nie wejdzie, a potem wydobył z torebki kolorowy tygodnik. - O matko! - jęknąłem. - No to przepadliśmy. Najnowszy numer mojej gazety był bardziej niż zwykle krzykliwie wielobarwny, a na pierwszej stronie, w różnych pozycjach, za to z niezmiennym, wykrzywiającym twarz bólem, przedstawiony był ojciec Wysoki, podnoszony z ziemi przez przechodniów. Wstrząsające zdjęcia wzmocnione kłamliwym tytułem: „Ojciec Wysoki pod mocnym Aniołem". Pod zdjęciami felieton Jurka, maksymalnie obraźliwy, wyśmiewający, okropny. Tytuł w tej samej konwencji: „Upadły Anioł". A na rozkładówce kolejna porcja zdjęć i znów tytuł: „Odlot Anioła". No tak. Nic dziwnego, że Grzesio nie zdradził się z wiadomościami. Jak zobaczył te śliczne fotki, doszedł do wniosku, że lepiej oszczędzić małej szoku. - Wiesz, Grzesiu, że nigdy bym na to nie pozwolił, prawda? Nawet gdybym nie poznał osobiście ojca Wysokiego, nawet gdyby to była najprawdziwsza prawda, nawet gdyby od tego zależał byt mojej gazety. Nie zrobiłbym czegoś takiego. - Nie jestem pewien - odpowiedział. - Dziś na pewno nie. Ale miesiąc temu... Nie wiem. - Nie zrobiłbym tego - zapewniłem gorąco. - Naprawdę nie. Nagle stało się to dla mnie niezwykle ważne. Już wiedziałem, jaki jestem teraz, ale chciałem koniecznie sprawdzić, jaki byłem, zanim wprowadziła się do mnie Matylda. Złapałem w rękę gazetę. Chciałem biec do Matyldy, ale Grześ złapał mnie za ramię. Nic nie mówił, tylko mnie trzymał. Czekał, aż sam się domyśle. - Masz rację, to nie ma sensu - powiedziałem wreszcie. Zrozumiałem, co chce mi przekazać. Gdybym poszedł do jej pokoju, usłyszałbym, że to w moim starym stylu. To była niestety prawda. Miesiąc temu wydrukowałbym to bez mrugnięcia okiem. Oczywiście, sprawdziłbym najpierw, czy zakonnik rzeczywiście się upił. Byłem bardziej doświadczonym dziennikarzem niż Jurek czy jego koledzy. 157 Ale nie byłem ani odrobinę lepszym człowiekiem. Pokazywanie zdjęć Matyldzie mijało się z celem. Lepiej, żeby nie oglądała tego horroru. Sama już za chwilę zajmie jedno z łóżek szpitalnych. Nie ma jej co straszyć. - Chyba powinienem jej jakoś opowiedzieć o tej wpadce - potrząsnąłem gazetą, by zrozumiał, co mam na myśli. - Na pewno. Lepiej, żeby się dowiedziała od pana niż od koleżanek ze szkoły. Tylko niech jej pan nie pokazuje gazet. To niewskazane. - I tak je zobaczy. Na pewno w całym kraju aż huczy na ten temat. Ale zgadzam się z tobą. Im później do nich dotrze, tym lepiej. Pożegnałem się z nim, a potem, już w swoim pokoju, zacząłem układać plan na najbliższe dni. Zarwałem przez to pół nocy, ponieważ uparłem się, że nie zasnę, póki nie postanowię czegoś w tej fatalnej sytuacji. Słabo mi szło myślenie tego wieczora. Bez przerwy zakłócane falami niepokoju o zdrowie Matyldy uciekało od problemów gazety ku problemom mojej córki. Ten strach o dziecko był paraliżujący, trudny do pokonania. A kiedy na chwilę o nim zapominałem i brałem się za sprawy firmy, strach przed katastrofą i bankructwem odradzał się i znów mnie zapędzał w kozi róg. Gdy wreszcie położyłem się spać, byłem wykończony. Ale czułem, że te kilka godzin nie zostało zmarnowane. 158 Rozdział 13 Na lewo przychodnia, na prawo szpital Z samego rana wyruszyliśmy w drogę powrotną do Warszawy. Pilnowałem, by radio było przez cały czas wyłączone, telefonu również nawet na chwilę nie uruchamiałem. Silnik mruczał cicho, niezagłuszany ani muzyką, ani też rozmowami. - Hej, coście tacy smutni? Jeszcze żyję! I wiele wskazuje na to, że ten stan utrzyma się przez jakiś czas. Grzesio nic nie odpowiedział, zapatrzony w przednią szybę saaba. - Wiesz, Matylda, kiedy powiedziałaś, że cię położą w Eskulapie, to przyszło mi do głowy, że będziesz tam miała wsparcie duchowe. Parę łóżek dalej spoczywa pewien znany zakonnik. - Jaki zakonnik? - Ojciec Wysoki. - Jak to ojciec Wysoki? Przecież on teraz leczy kaca. - No właśnie, zapomniałem ci powiedzieć, że plotka nie do końca się sprawdziła. Prawdą jest tylko to, że leczy. A właściwie to jego leczą. Bo miał zawał. - O kurczę. Biedny facet. Mam nadzieję, że z tego wyjdzie. - On na pewno. Gorzej z nami. -Na wasze szczęście zabroniłeś im tego publikować. To by dopiero było! Aż mi dreszcze po plecach przeszły. Tego się już nie dało wytrzymać. Mimo całego napięcia, mimo strachu przed jutrem, obaj z Grzesiem parsknęliśmy śmiechem. - Ten idiota Jurek bez mojej zgody wrzucił na jedynkę wszystkie fotki księdza Wysokiego i jeszcze podpisał, że się chłop ubzdryngolił. Jeśli będę miał szczęście, to tylko zamkną gazetę. Jeśli mi go zabraknie, pójdę siedzieć albo zapłacę parę milionów złotych grzywny. - To dlatego wczoraj rano byłeś taki smutny. A ja głupia myślałam, że wypiłeś tego szampana, co to go w Pile kupiliśmy po nagraniu. I że się po nim źle czujesz. Co ty teraz zrobisz? 159 - Nie wiem. To zależy od tego, co mi grozi. Uruchomiłem człowieka, ma coś wymyślić. Ale po cichu żegnam się już z gazetą. Z oszczędności zapłacę grzywnę, a potem zacznę od nowa. Wychyliła się ze swojego fotela. - Wiesz - szepnęła mi do ucha - jesteś bardzo dobry w prowadzeniu gazety. Ale nie mogę powiedzieć, by martwiła mnie wizja upadku „Szmaciaka". Może nagle się okaże, że w innych dziedzinach radzisz sobie wcale nie gorzej... Milczałem, bo co miałem powiedzieć? Że też bym chciał, żeby tygodnik splajtował? To by nie była prawda. Lubiłem swoją gazetę. Sam ją stworzyłem. Owszem, była brukowcem. Ale nie umiałem tak łatwo przejść nad tą prawdopodobną katastrofą. - Powiedz mi, tato, każdy musi ukraść pierwszy milion? - Nie. Ja nie ukradłem. Choć sposób, w jaki go zdobyłem, nie był kryształowo czysty. - Ukradłeś czy nie? - Nie. Wykorzystałem tylko pewne typowe dla naszego kraju absurdy. Zresztą, co tu dużo gadać, każda złotówka, którą zarobiłem, zawsze brała się z tego samego. Pismo, które prowadzę, też. Od ośmiu lat żerujemy wyłącznie na wyśmiewaniu głupoty. - O, nie jesteś taki niewinny. Już wcześniej zdarzało ci się przekręcać fakty lub nawet je stwarzać. A to już coś więcej niż tylko komentarz. - No owszem. Ale to wyjątkowe sytuacje. Głownie jednak szydziłem z polskiego piekiełka. - A ten pierwszy milion? Skąd się wziął? - Nie wiesz? Sprzedałem butelki. - Naprawdę? - Naprawdę. To było już dawno. Na przełomie osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych lat. Wszyscy wtedy byli biznesmenami. Ja też. Jeden znajomy pracował w hucie. I powiedział mi, że huta sprzedaje butelki w hurcie po trzy złote za sztukę. Tymczasem za tę samą butelkę, oddaną do skupu materiałów wtórnych, można było dostać aż siedem złotych. To właśnie ten absurd. Wpadliśmy z tym znajomym na pomysł, by kupić od huty dużo, dużo butelek. I żeby sprzedać je w skupie. Zainwestowaliśmy więc w wypożyczenie samochodów dostawczych, weszliśmy w kontakt z pracownikami wszystkich skupów 160 butelek w całym kraju i podpisaliśmy umowę z hutą na zakup kilkuset tysięcy sztuk flaszek. Przez dwa miesiące zapchaliśmy dosłownie całą sieć punktów skupu wyłącznie swoimi butelkami. Ajenci przyjmowali je po cenach detalicznych, a my w podziękowaniu za to oddawaliśmy im część zysku. Na każdej butelce mój kolega i ja zarabialiśmy po dwa złote netto. Przez pół roku oddałem do skupu pół miliona butelek. A potem mogłem już zająć się inwestowaniem na giełdzie. - Niezłe z ciebie ziółko. - Niezły kraj, w którym takie operacje są możliwe. Dziś zresztą mój pomysł nie miałby szans na realizację. Po prostu takie miejsca, jak punkt skupu, przestały istnieć. Na szczęście ciągle powstają nowe, nie mniej absurdalne. - A ten twój znajomy? - Dziś jest znajomym nas wszystkich. Widujemy go często w telewizji, najczęściej w czasie obrad parlamentu. Jeśli mój tygodnik przetrwa tę burzę, dla poprawienia humoru napiszę o tym, jak z kolegą posłem sprzedawaliśmy butelki. Przynajmniej nikt mnie nie posądzi o kłamstwo. Dojechaliśmy do Warszawy około drugiej po południu. Najpierw pożegnaliśmy Grzesia. Trudno mi było udawać, że traktuję go jak swojego pracownika. Od dawna był dla mnie kimś więcej niż tylko kierowcą. A po tygodniu pełnym wspólnych przygód dystans między nami zupełnie już zanikł. Uściskaliśmy się serdecznie, umawiając na przekazywanie wieści ze szpitala i redakcji. Matylda podziękowała za wszystko, co dla niej zrobił, Grzesio obiecał trzymać za nią kciuki i tak żeśmy się rozstali. Widzieliśmy jeszcze, jak Ania wraca ze sklepu z zakupami, jak rzuca siatki na ziemię i leci, by wpaść w otwarte ramiona swojego narzeczonego, i jak w chwilę potem robi mu jakieś wymówki, których on cierpliwie, z uśmiechem słucha. - Nic się nie zmieniło - powiedziałem. - To dobrze. - Dobrze? Ona jest straszna zołza. - Ale go kocha. A on ją. - Na to wygląda. Biedny Grzesio. Wróciliśmy do domu, gdzie stęskniony Malinowski, podtuczony nieco przez swoją tymczasową panią, bardzo się ucieszył na nasz widok. Nam też zresztą miło było wracać do niego i do wszystkiego, co 161 zostawiliśmy. Ale oboje czuliśmy, że ta nasza radość jest zmącona, niepełna. Nadchodził czas bardzo ważnych i na pewno niezbyt przyjemnych wydarzeń. Po południu czekała nas wizyta w klinice, a jeszcze wcześniej musiałem skontaktować się z redakcją. Nadal nie włączałem telefonu, by pozostać niedostępnym dla wszystkich, którzy chcieliby zadać mi niewygodne pytania. Korzystając ze stacjonarnego, zadzwoniłem do Maćka. - No wreszcie się odezwałeś - Maciek ucieszył się, że mnie słyszy. - Wszyscy cię szukają. Byłeś w redakcji? - Jeszcze nie. - To dobrze. Prasa, radio, telewizja. Kto tylko może, czeka tam na ciebie. Sekretarka powiedziała, że dziś wracasz z urlopu, więc od rana kręcą się różne ciekawskie typy i każdy chciałby być tym pierwszym, który do ciebie dotrze. - Jestem sławny. - Ja chyba bym nie chciał takiej popularności. - Wiesz już, co mi grozi? - Masz zakaz prowadzenia działalności, na razie na miesiąc. To usłyszałem z telewizji, ale pismo jest pewnie w drodze. Wywalili cię z kilku stowarzyszeń i oczywiście będziesz ścigany przez prawo. A! Jeszcze coś. Firmy patronujące mogą cię pozwać za złamanie umowy sponsorskiej. Podobno podpisałeś jakieś zobowiązania. - Niedobrze. To duże, silne firmy. Mają na pewno bystrych adwokatów. Nie to co ja. Na szczęście mam jeszcze ciebie. Jakieś pomysły? - Mam kilka. Ale musimy się spotkać, by to obgadać. Najlepiej dzisiaj. Umówiliśmy się na wieczorną naradę. Doraźnie ustaliliśmy, że nie będę się pokazywał w redakcji i zrobię wszystko, by uniknąć wszelkich kontaktów z mediami. Zadzwoniłem do firmy i poprosiłem, by wszyscy pracownicy rozeszli się do domów, bo przecież i tak nie wolno mi było wydawać gazety. Uspokoiłem sekretarkę, zapewniając, że na razie całe zatrudnienie pozostaje bez zmian, a najbliższe dni muszą potraktować jak przymusowy, płatny urlop. Zjedliśmy z Matyldą obiad i zaraz potem pojechaliśmy do kliniki. Tam czekała już na nas Renata, na szczęście bez Zenka. - Cześć, kochanie - uściskała serdecznie córkę. - Ale się za tobą stęskniłam. Jak się udał urlop? 162 - Nadzwyczajnie, potem ci opowiem. - Cześć, Hirek, mówili o tobie w telewizji. - Cześć - cmoknąłem ją w policzek. - Podobno mówili, nie słyszałem. - Nic nie straciłeś. Grozili ci sądem i nazywali kanalią. - Zasłużyłem sobie. Nie mam pretensji. Uśmiechnęła się. - No proszę, jaki szlachetny! - Przy Matyldzie nie tak łatwo być skurczybykiem. - No, no, jestem pod wrażeniem. A czemu kazaliście mi tu przyjechać? Myślałam, że mamy się wybrać na zakupy. - To później, mamo. Chcę, żebyś poszła ze mną do lekarza, bo mam nie za dobre wyniki badań i lekarz prosił o obecność rodziców. Renata zbladła. - Jakie wyniki? - zapytała nerwowo. - Nic takiego, naprawdę. Chodź, zaraz się wszystkiego dowiesz. Wzięła ją pod rękę i poprowadziła w kierunku drzwi wejściowych. Klinika Eskulap mieści się na przedmieściach stolicy. Jest nowoczesna i bardzo droga. Leczą się tu prywatnie jakieś szychy, wysokiej rangi urzędnicy, gwiazdy filmowe, przedsiębiorcy, a także, jak widać, niektórzy duchowni. Całość składa się z dwóch budynków, przychodni i szpitala, obie części połączono kilkudziesięciometrowym, przeszklonym korytarzem, na środku którego znajduje się główne wejście. - Na lewo przychodnia, na prawo szpital - przeczytałem. - My w lewo, do przychodni - poinstruowała Matylda. Szklany łącznik zaprowadził nas do dużego pomieszczenia, w którego rogu znajdowała się szatnia. - Przez sześć lat byłem tu dwa razy. A co miesiąc wydaję na opiekę medyczną w tej placówce około dwustu złotych. - Nie przejmuj się. Twoja córka nadrabia wszystko - uspokoiła mnie Matylda. - Nie dam ci zmarnować ani grosza. Będę się tu leczyć, póki zdrowia starczy. Zostawiliśmy płaszcze, a potem w recepcji potwierdziliśmy wizytę u kardiologa. Pielęgniarka wskazała nam gabinet i poprosiła, by chwilkę poczekać. Uśmiech na jej twarzy, niewymuszona życzliwość, biel jej fartucha, wszystko to przywodziło mi na myśl jakieś amerykańskie seriale o lekarzach. W moim kraju taki personel jest czymś równie rzadkim, jak tomograf czy dobrze wyposażony ambulans. 163 Na lekarza czekaliśmy nie dłużej niż dwie minuty. Wysoki, brodaty facet, w białym kitlu, przywitał się z Matyldą w taki sposób, jakby był jej przyjacielem z dzieciństwa. Zdaje się, że spędzili ze sobą wiele czasu. Potem zaprosił nas do gabinetu, kazał usiąść i zaczaj: - Cieszę się, że państwa poznałem. Umówiłem się z Matyldą, że jeśli wyniki badań i diagnoza potwierdzą się, ona przyprowadzi do kliniki rodziców, byśmy razem mogli coś postanowić. Nie wiem, czy państwo wiecie cokolwiek o dolegliwościach Matyldy. - Dopiero wczoraj powiedziała na ten temat kilka słów - odrzekłem. - Ale nie chciała się wdawać w szczegóły, licząc na to, że pan wyjaśni nam wszystko bardziej fachowo. Popatrzyłem na Renatę i zrobiłem uspokajający gest, widząc, że ma ochotę zdzielić naszą córkę torebką. - Dobrze, chętnie państwu wyjaśnię, na czym polega choroba córki i co w związku z nią zamierzamy zrobić. Zacznę od tego, że zgodziłem się na czasowe utrzymanie w tajemnicy wizyt Matyldy w przychodni, ponieważ ona bardzo o to prosiła. Jedynym jej motywem była chęć oszczędzenia państwu niepotrzebnych nerwów. Mogłem sobie pozwolić na tę dyskrecję, bo wada, którą zamierzamy wyleczyć, jest wadą wrodzoną. Skoro więc wytrzymaliście państwo bez wiedzy o niej prawie piętnaście lat, uznałem, że te kilka tygodni też jakoś przeżyjecie. - Zabiję cię - powiedziała Renata, niewątpliwie zwracając się do Matyldy. Lekarz uśmiechnął się tylko i pokiwał głową, na znak, że spodziewał się takiej reakcji. - Przez zupełny przypadek, przy okazji badań okresowych, szkolny lekarz wykrył u Matyldy schorzenie nazywane koarktacją aorty. Wada ta polega na miejscowym zwężeniu tętnicy głównej i powoduje nadciśnienie tętnicze, a poza tym różne niekorzystne skutki uboczne. Ponad wszelką wątpliwość potwierdziliśmy istnienie tej jednostki chorobowej w organizmie państwa córki. To dość groźna przypadłość. Powoduje niedostateczne ukrwienie dolnych części ciała, osłabienie żył i mięśnia sercowego. Na szczęście jednak wadę tę można dość prosto zlikwidować. Niestety, najpewniejszą i najwłaściwszą w tym przypadku metodą leczenia jest operacja. - O, cholera - Renata wyraźnie nie panowała nad nerwami. 164 - Całkowicie się z panią zgadzam - lekarz znów pokiwał głową pełnym życzliwości gestem. - Niech mi pan powie, jak to możliwe, że ja nic niepokojącego nie zauważyłam. Przecież nie jestem wyrodną matką. Może nie cierpię na nadopiekuńczość, ale też starałam się zawsze zwracać uwagę na jej zdrowie. - Powinna pani spytać o to Matyldę. Ona najlepiej wie, jak się maskować. Zresztą, ta choroba nie powoduje widocznych objawów. A przecież nie mamy w zwyczaju sprawdzać ciśnienia naszego dziecka, prawda? Czasem ją bolała głowa, ale to najczęściej nie wzbudza niepokoju rodziców. Spadek apetytu też łatwo sobie wytłumaczyć. Nawet to, że dziewczyna dość szybko się męczy, że źle znosi wysiłek fizyczny, zrzucamy na karb niedostatecznej dawki gimnastyki. A my zwróciliśmy uwagę na te objawy dopiero wtedy, gdy badanie fizykalne wskazało na zwężenie aorty. - Co ją czeka? - Mamy wolne łóżka w szpitalu. Możemy ją przyjąć choćby dziś. Jutro zrobimy konieczne badania, a w sobotę przeprowadzimy zabieg. - Dlaczego tak szybko. To takie pilne? - znów podniosła głos moja żona. - Nie musimy się nigdzie śpieszyć, ale też nie ma powodu, by tę operację odkładać. Dzięki niej w ciągu dwóch tygodni wszystko wróci do normy. I nadciśnienie, i inne objawy powinny zaraz ustąpić. - A co się stanie, jeśli nie wyrazimy zgody na operację? - Doraźnych skutków pewnie państwo nawet nie zauważą. Ale zwężenie cieśni aorty prowadzi przede wszystkim do osłabienia serca. Może się to skończyć nawet niewydolnością serca, udarem lub krwotokiem. Dlatego pożądana wydaje się państwa zgoda na wykonanie zabiegu. Popatrzyliśmy z Renatą na siebie. Wszystko, co usłyszeliśmy od doktora, obojgu nam wydawało się przekonujące i jednoznaczne. Ale niełatwo było wyrazić zgodę na tak radykalny krok. Zapytałem jeszcze o przebieg operacji. Lekarz wyjaśnił, że najbardziej prawdopodobne w przypadku Matyldy będzie wycięcie zwężonego kawałka aorty i ponowne połączenie ze sobą dwóch jej końców. Całość zabiegu powinna się zamknąć w trzech - czterech godzinach, a pobyt w szpitalu w dwóch tygodniach. Jeszcze raz, bez słowa, popatrzyliśmy na siebie z moją żoną, po czym ja w imieniu nas obojga wyraziłem zgodę na zabieg. 165 Rozdział 14 Tylko Matylda Powrót do domu, przygotowanie piżamy, ręcznika, kosmetyków, szczoteczki do zębów. Matylda bierze na ręce kota, spaceruje z nim po mieszkaniu, przytula. - Znikam na kilka dni, a ty bądź grzeczny. Pilnuj, żeby się ojciec za bardzo nie martwił. I nie daj się wyrzucać z telewizyjnego. Kiedy tu wrócę, możesz mnie nie poznać, bo będę miała krótszą aortę. Może dzięki temu będę ładniejsza, kto wie? Idźmy już, tato, mama tam czeka i na pewno się denerwuje. Cała ta scena, trochę smutna, trochę śmieszna, trochę wzruszająca, przyśniła mi się zaraz tej pierwszej nocy, kiedy Matylda została w szpitalu. Przez chwilę po przebudzeniu miałem nadzieję, że w rzeczywistości nic takiego się nie wydarzyło. Że to tylko nocne koszmary. Rozejrzałem się po pokoju. Niestety. Każde słowo ze snu to tylko powtórzenie prawdziwych, wypowiedzianych pożegnań. Pani Zosia, która jak zwykle niespodziewanie pojawiła się w moim mieszkaniu, ściskająca Matyldę ze łzami w oczach i uśmiechem pocieszenia na twarzy. Grześ czekający na nas na dole z wyjaśnieniem, że nie mógł wytrzymać i postanowił przyjechać i sprawdzić, co z tym szpitalem. Na pana nie można za bardzo liczyć - mówi do mnie. - Niby pan obiecał, że zadzwoni, ale wcale nie jestem pewien, czy pan o tym pamięta. Wieczór spędzony w szpitalnej świetlicy, buziaki na do widzenia, wszystko to naprawdę miało miejsce. Potem poszliśmy z Renatą na kawę. Rozmawialiśmy ciepło i spokojnie. Wspólnie przeżywane troski sprawiły, że zamilkły nasze kłótnie. Ustaliliśmy harmonogram wizyt w klinice, dzieliliśmy się rodzicielskimi obowiązkami, czując, że choroba Matyldy zbliża nas do siebie. Pod domem na Saskiej Kępie spacerowaliśmy przez kilkanaście minut, wspominając stare dobre czasy, nie dałem się jednak zaprosić do środka na herbatę. 166 Ostatkiem sił powstrzymałem się przed wypowiedzeniem jakiejś kąśliwej uwagi na temat pantofli Zenka w przedpokoju, ale Renata i tak wiedziała, dlaczego się tak upieram, by nie wejść. Pożegnaliśmy się serdecznie, jak przyjaciele. Potem na złamanie karku gnałem na Ochotę, gdzie czekał już na mnie Maciek. - Przepraszam, Maciuś, że musiałeś czekać. - Nie ma sprawy, masz świetny sprzęt, a pani Zosia pozwoliła mi wszystkiego używać. Sąsiedzi mogą być trochę na ciebie obrażeni. Ale grałem głośno tylko do dziesiątej, potem przyciszyłem. Metalica to taki zespół, którego nie wypada słuchać na pół gwizdka. - Bardziej się już nie można obrazić, więc nie musisz się przejmować. Ostatnio mieszkała u mnie Matylda. Naprawdę nie oszczędzała tej wieży. - A gdzie byłeś, że złapałeś takie opóźnienie? - Ach... Miałem dziś sporo spraw. Potem ci opowiem. - Coś taki zmieszany? Na randce byłeś? - Mniej więcej. - Aż dziw, że znalazła się chętna. Z tego, co wiem, cały kraj cię nienawidzi. Na własne uszy słyszałem, jak premier wymieniał twoje nazwisko. Ale nie powiem ci, co o tobie mówił, żeby cię nie dobijać. - I co? Możemy coś w tej sprawie zrobić? - Możemy. Ale najpierw chcę usłyszeć, co ty o tym wszystkim myślisz. - Ja myślę, że już po mnie. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zamkną nam „Szmaciaka", otworzymy coś nowego. - Optymista z kolegi. Gorzej jak się okaże, że to kolegę zamkną. - Na szczęście mam ciebie. - Dobra odpowiedź. Pomogę ci. Ale najpierw ankieta. Na czym w tej sprawie zależy ci najbardziej? - Chciałbym uratować pismo, nie pójść do więzienia oraz przeprosić. Przede wszystkim przeprosić. - Jasne, w tej beznadziejnej sytuacji inaczej nie można. Dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę. Ale mnie interesuje co innego. Czy ty naprawdę chcesz naprawić zło, czy zależy ci na zastosowaniu jakichś sztuczek? - A co to ma za znaczenie? 167 - Kolosalne. Jeśli ważna jest dla ciebie poprawa wizerunku, to podejmiemy kroki, które oczyszczą ciebie jako redaktora naczelnego, a całą winę zrzucimy na autorów reportażu. Przykro mi, ofiary jakieś muszą być. Potępi się ich, wymieni z nazwiska, podkreśli na łamach kilku ważnych gazet, że publikacji dokonano wbrew zakazowi i że bardzo nad tym ubolewasz. To dość łatwa procedura, mam jeszcze kilku znajomych, którzy wyświadczą mi taką przysługę. Pokażesz do kamery wymówienia, które wręczyłeś winnym pracownikom, przypomnisz, że nigdy twojej gazecie nie udowodniono oszczerstwa i że to, co się stało, to przykład brudnej walki o czytelników, a nierzetelni dziennikarze działali pod wpływem określonych kół, których ty nie wymienisz, ale które wszyscy dobrze znają. - A jeśli naprawdę mi wstyd i chciałbym, żeby ludzie w to uwierzyli? I jeśli marzy mi się przebaczenie ze strony ojca Wysokiego? - I na to znajdą się sposoby. Ale pochłoną więcej gotówki, niż przypuszczasz. - Mam bardzo dużo pieniędzy. Ostatnio bez przerwy dopadają mnie jakieś klęski, ale moje konto ciągle wygląda imponująco. - Do czasu. Jeśli zdecydujesz się przeprosić księdza w należyty sposób, ja zadbam o odchudzenie twojego portfela. - Dobrze, jestem na to przygotowany. - Chcesz tego? Naprawdę? -Tak. - Ale to wcale nie musi spowodować cofnięcia zakazu wydawania gazety. Ten pierwszy sposób jest skuteczniejszy. Choć mniej szlachetny. - Gazeta nie jest najważniejsza. Ja i tak muszę budować od nowa zaufanie ludzi. Czytelnicy lubią skandale, ale takie oszustwo spowodowało na pewno lawinowy odwrót od tygodnika. Znam się na tym. - Powinieneś zmienić profil pisma. - Dlaczego? Kopanie leżących szło mi wyśmienicie. - Bo to najłatwiejsze zajęcie pod słońcem. Czas spróbować czegoś trudniejszego. - Ale ja nie mogę robić niczego innego! Jako obrońca uciśnionych nigdy nie będę autentyczny, bo ludzie zawsze będą we mnie widzieć łowcę skandali, niepoważnego faceta, który żartuje ze wszystkich 168 i wszystkim dokucza. Kiedy Jan Pietrzak postanowił zostać prezydentem, nikt nie uwierzył, że poważnie zamierza zająć się Polską. - Jan Pietrzak nie miał mnie. Gdyby miał, mógłby zostać nawet księdzem. Tu musiałem się z nim zgodzić. Maciek był świetnym fachowcem. - Ja już nawet wiem, jak będzie wyglądał pierwszy numer twojego odnowionego „Szmaciaka"! - Naprawdę? To może uchyl rąbka tajemnicy. W końcu mam być redaktorem naczelnym. - Myślę, że dla równowagi, twój nowy tygodnik mógłby się składać z samych dobrych wiadomości. - Tobie chyba odbiło. - Mnie? To nie ja chcę przepraszać zakonnika. Skoro naprawdę żałujesz tego blamażu, to chyba nie po to, by znów wracać do tego, co było. Sam sobie przeczysz. Miał rację. Co z tego, że Wysoki mi wybaczy, jeśli ja w kolejnym numerze pisma znów będę kopał leżących. Ale ja przecież inaczej nie potrafię! - Same dobre wiadomości... - mruknąłem. - Tym nie zapełnię nawet okładki. W środku będą tylko puste kartki. No, chyba że będę wydawał kwartalnik. - Jestem pewien, że coś znajdziesz. Ale na to jest jeszcze czas. Dziś zajmujemy się czym innym. Dziś przepraszamy ojca Wysokiego. Narada trwała całą noc. Maciek nakreślił mi plan działania, czas potrzebny na jego realizację, a potem wstępnie obliczył koszty. Byłem pod wrażeniem jego pomysłów i na wszystko natychmiast się zgodziłem. Znów wypisałem czek na niebotyczną sumę i około piątej nad ranem wyrzuciłem faceta do domu. Gdy poszedł, długo nie mogłem zasnąć, wyobrażając sobie realizację tego, co Maciek mi zaproponował. Wielki bilboard w kilkuset miejscach w całej Polsce. Biała tablica z napisem: Przepraszamy, ojcze Stanisławie. I podpis. Redakcja tygodnika „Szma- ciak". Albo reklama wykupiona w telewizji z podobną, przepraszającą treścią. Albo specjalny dodatek do największych ogólnopolskich gazet. Sponsorowany osobiście przeze mnie. Zawierający na przykład historię Zakonu Dominikańskiego, ich zasługi dla rozwoju religii i sylwetki najwybitniejszych przedstawicieli. Akcja na wielką skalę, przeprowadzona 169 nie po to, by ratować tygodnik, który wszyscy czytają, a nikt go nie lubi. Ale po to, by ksiądz Stanisław mi wybaczył. Dlaczego tego chciałem? Dlaczego aż tak bardzo mi na tym zależało? Udawałem, że nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Ale to nie była prawda. Myślałem sobie sprytnie, że jeśli przeproszę zakonnika, a w „Szmaciaku" ograniczę opluwanie uczciwych ludzi, to Matyldzie nic się nie stanie. Zakład z Panem Bogiem? Niezłe. Ale czułem, że mimo całej nierealności mojego pomysłu, Opatrzność jest gotowa przyjąć ten zakład. Przespałem może ze dwie godziny. Około ósmej rano wparowałem pędem do kliniki, w której Matylda rozpoczynała właśnie ostatnie przed operacją badania. Pół dnia przesiedziałem w szpitalu, potem zmieniła mnie Renata. Prosto z kliniki poleciałem do sklepu z telefonami, zakupiłem dwie komórki na kartę, jedną zawiozłem Matyldzie, drugą zatrzymałem dla siebie. Przynajmniej do czasu, w którym bez strachu będę mógł włączyć swój stary telefon. Teraz mając już zapewniony kontakt z córką, mogłem wrócić do domu i odespać choć kilka godzin z zarwanej nocy. Wieczorem uparłem się, by odwieźć Renatę ze szpitala do domu. Wydawało mi się to eleganckie, a poza tym czułem potrzebę bycia z nią. Narobiłem jej bałaganu w życiu rodzinnym, bo musiała odwołać Zenka, i to pod jakimś pokrętnym pretekstem. Wcale mnie to nie martwiło. Znów byliśmy na kawie i na spacerze, ale tym razem rozmowa się nie kleiła. Oboje byliśmy mocno zdenerwowani nadchodzącym dniem i chyba nie potrafiliśmy tego przezwyciężyć. Żartowaliśmy trochę, że ona wymyka się po kryjomu na randki z własnym mężem, dyskutowaliśmy na temat przedsięwzięć, które podjął Maciek w obronie mojej nadszarpniętej reputacji, ale całe spotkanie podszyte było niepokojem o los naszego dziecka. Gdy się żegnaliśmy, mój zegarek pokazywał dwunastą. Rozpoczynał się kolejny trudny dzień. Być może najtrudniejszy. A ranek wstał mokry i chłodny. Grzesio czekał na mnie w samochodzie, jak zwykle punktualny. Wsiadłem i pojechaliśmy do szpitala. Operacja miała się zacząć o dziesiątej rano, a my przybyliśmy do kliniki na godzinę przed planowanym jej rozpoczęciem. Uśmiechałem się szeroko, żartowałem, udawałem chojraka. A Matylda to widziała i rozumiała. Nie miała mi za złe strachu, który sprawiał, że odgrywałem przed nią supermana. Myślę, że też się trochę bała, 170 ale nie na tyle, by udawać odważną. W parę minut po mnie przybiegła do szpitala moja żona. Ta niczego nie udawała. Przez cały czas powtarzała na przemian: „cholera jasna" i „szlag by to trafił", a czasem dorzucała do tego: „Boże, miej ją w opiece". Była okropnie zdenerwowana i nie zamierzała tego ukrywać. Nakrzyczała na mnie, że wszedłem na oddział bez ochraniaczy na obuwie, potem pobiegła do lekarza jeszcze raz upewnić się, że jej córce nic nie grozi, a na końcu się rozpłakała i powiedziała, że wycofuje swoją zgodę. Oczywiście za późno już było na takie decyzje, o czym ona sama wiedziała najlepiej. Uspokoiło się wszystko dopiero wtedy, gdy Matyldę zabrali na blok operacyjny. Jedyne co mogliśmy, to czekać. Usiedliśmy więc w małej poczekalni, tuż przy wejściu na oddział, i zastygliśmy tam jak kamienie. Cztery godziny, długie jak wieczność. Ktoś wchodził na blok operacyjny, ktoś z niego wychodził, a my patrzyliśmy w stronę drzwi z nadzieją na jakieś pokrzepiające słowo. Ale żadne słowo nie padało. Drzwi otwierały się i zamykały, postacie w bieli krążyły wśród nas jak duchy. Wreszcie przyszedł jakiś lekarz i powiedział: - Trochę to jeszcze potrwa. Są komplikacje. Ale nie ma powodów do niepokoju - dodał szybko, widząc, że Renacie łzy napływają do oczu. - Co się dzieje? - zapytałem zdławionym głosem. - Nic szczególnego. Trudno to wytłumaczyć. Po prostu operacja nieco się przedłuży. Niech państwo pójdą do baru coś zjeść. Jeszcze dwie godziny i będzie po wszystkim. Renata oświadczyła, że nigdzie nie pójdzie, Grześ nawet nie usłyszał rady lekarza, natomiast ja postanowiłem się przespacerować. Liczyłem na to, że może troszkę szybciej przeleci mi ten ślimaczący się dzień. Wróciłem na oddział kardiologiczny. Najpierw robiłem porządki w pokoju Matyldy, ułożyłem jej pościel, piżamę, wyrzuciłem do śmieci pudełko po soku i zasznurowałem plecak, z którym tu przyjechała. Potem wróciłem na korytarz i robiłem rundkę za rundką wzdłuż pokoi. W pewnej chwili z jednego z nich wyszedł młody ksiądz. Gdy przechodził obok mnie, spojrzał w moją stronę, poznał mnie i zaklął pod nosem, całkiem jak nie ksiądz. Podszedłem cicho pod pokój, z którego wyszedł duchowny, i przez uchylone drzwi ostrożnie zajrzałem do środka. - Czego pan tu chce? - usłyszałem ostry głos za plecami. Odwróciłem się i zobaczyłem tę samą, wrogo nastawioną osobę. 171 - Chciałem sprawdzić, jak się czuje ojciec Wysoki. - A co, ma pan jakiś środek na kaca dla ojca Stanisława? - Nie mam. - To proszę stąd iść. Może pan napisać, że nie wpuścili pana do pokoju ojca. I niech się pan cieszy, że jesteśmy w miejscu publicznym. Bo choć jestem księdzem, sprałbym pana chętnie po pysku. - Niech ksiądz tak nie mówi. Zrównuje się pan w ten sposób z poziomem mojej gazety. Zaskoczyło go tourochę. Nie bardzo wiedział, jak wybrnąć ze swojej zapalczywości. Wykorzystałem tę chwilę zawahania. - Proszę, niech ksiądz zapyta, czy mogę na chwilkę wejść do ojca Wysokiego. - Nie ma mowy. - Proszę tylko zapytać. - Nie muszę pytać, znam odpowiedź. - Proszę. - A czego pan chce od oj: - Proszę. Nic już nie odpowiedział. Otworzył drzwi do pokoju i zaraz zamknął je za sobą. Minęło kilka chwil. Wreszcie drzwi się otworzyły i ksiądz pojawił się znowu. Bez słowa zaprosił mnie do pokoju, uprzejmym, chłodnym gestem. Podziękowałem równie uprzejmie i równie chłodno, wszedłem i zamknąłem drzwi. Nieduży, lśniący czystością pokoik, a na środku łóżko. Na nim zaś, oparty o wysoką poduszkę, z grubą książką w rękach, spoglądając na mnie bez emocji, siedział ojciec Stanisław Wysoki. - Witaj, zapraszam - zaczął niespodziewanie bezpośrednio. - Dzień dobry - powiedziałem. - Chyba ksiądz nie czytał prasy, skoro dostałem pozwolenie na audiencję. - Rzeczywiście, nie czytałem. Ale spokojnie. Życzliwi donieśli o wszystkim. To, że nie oberwałeś na dzień dobry jakimś talerzem albo kapciem, możesz przypisać wyłącznie mojej dobrej woli, a nie temu, że nie mam pojęcia o kłamstwach, które ukazały się w „Szma-ciaku". Herbaty? - Nie, dziękuję - odpowiedziałem zbity z tropu faktem, że on wie wszystko o skandalu. A już sobie przygotowałem całą opowieść na ten temat. Z wybielania nici... 172 - Przyszedłeś do spowiedzi? - Coś w tym stylu. - Nabierasz odpowiednich przyzwyczajeń. To jedziemy. Pokutę odmówiłeś? - Jest problem. - Nie odmówiłeś. -Nie wiem. Zapomniałem imienia tego człowieka z opowieści biblijnej. I miałem problem z odnalezieniem go w Piśmie Świętym. Córka poradziła mi, bym przeczytał sobie jakiś inny fragment. - Niegłupie. I? - I przez przypadek trafiłem na księgę Hioba. -I? - I stało się coś okropnego. Życie zaczęło mi się walić, zupełnie jak jemu. - Naprawdę? - zapytał z uśmiechem. - Nie wierzy mi ksiądz? -Nie. - To proszę posłuchać. Przeżyłem powódź, przegrany proces sądowy, utratę samochodu, utratę pracy, a teraz moja córka leży na stole i przechodzi skomplikowaną operację. Zamieniłem się w Hioba. I jestem cały spanikowany. - Z jakiego powodu? - Z powodu córki! - A, to mi się podoba. Bo już się bałem, że z powodu jakiegoś głupiego samochodu. Powiedz od początku, co się stało. - Najpierw wandale zniszczyły mi auto. Prawie nowego saaba. - Fatalnie. I nie masz czym jeździć. - Nieeee. Mam. Mam drugi taki sam. - No to czym się przejmujesz? Zwariowałeś? Nie masz większych zmartwień? A tamten też naprawisz i będzie OK. - Nie naprawię. Oddałem go mojemu kierowcy. On go sobie wyremontuje. Sam nie wiem, co mnie popchnęło do takiej hojności. - Ja też nie wiem, ale się domyślam. Co jeszcze cię spotkało? - Potem była powódź i zalało mi dom nad Liwcem. To była piękna willa z ogrodem. - No z tym to już gorzej. Doszczętnie zniszczona? 173 - Nie. Podłogę trzeba wymienić, szyby wstawić, osuszyć ściany. Wynająłem dziewczynę, która z kolei wynajmie ekipę. Pochłonie to dużo pieniędzy, ale mam nadzieję, że jeszcze da się tam mieszkać. - Nie denerwuj mnie. Tylko narzekasz i narzekasz, a nic ci się nie stało. Ciesz się, że cię nie było w środku, kiedy przyszła powódź. Pewnie byś utonął. Nic się nie dzieje, a ten rozpacza. I jeszcze dałeś zatrudnienie kilku miejscowym rzemieślnikom. To błogosławieństwo, nie plaga. Chyba nie przeczytałeś dokładnie opowiadania o Hiobie. Jeszcze dojdzie do tego, że z rozbitym kolanem będziesz leciał na skargę do Pana Boga. - Niech ksiądz poczeka, ja się dopiero rozkręcam. Przegrany proces przemilczę, bo znowu usłyszę, że pięć tysięcy grzywny to żadna kara. A że mnie niewinnie skazano, to już drobiazg. - Pięć tysięcy? Rzeczywiście, nie byli zbyt surowi. Tyle to ty chyba zarabiasz w ciągu godziny. - Teraz nic nie zarabiam. Zamknęli mi gazetę. - Za co? - Napisałem oszczerczy artykuł na temat jednego zakonnika. - I za takie głupstwo zamknęli ci tytuł? - Czasowo. - I co teraz zrobisz? - Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że cofną ten zakaz. A wtedy dalej będę prowadził tygodnik. Ale chyba już czas odczepić się od ludzi. Przestać wszystkich dookoła wyśmiewać. Mam pomysł, by złagodzić profil pisma. Tyle że po tej wpadce z księdzem mam straszne tyły u czytelników, reklamodawców i w prokuraturze. Przypuszczam, że nic z tego nie będzie. - Boisz się, że cię posadzą? - Tego akurat się nie boję. Przeproszę tego księdza i wszystkich, którym przez to dokuczyłem. Przeproszę tak, że nikt nie będzie miał wątpliwości, że żałuję. - A żałujesz? - Tak. I odpracuję te artykuły. Obiecuję. Najtrudniej będzie namówić ludzi, by znów sięgnęli po mój tygodnik. To była kompromitacja. Podobno do redakcji przychodzą setki maili i kartek od oburzonych czytelników. Ludzie lubią skandale, ale umieją wyczuć świństwo. 174 - Przecież w radio mówili, że wywaliłeś zastępców, bo wydrukowali to wbrew zakazowi. To prawda? - Prawda. Nie przypuszczam, by dla kogokolwiek miało to jakieś znaczenie. - Ale dla tego jednego, pokrzywdzonego to podstawowa sprawa. On już ci tego nie pamięta. I jestem pewien, że pomoże ci w odzyskaniu czytelników. Pod warunkiem, oczywiście, że naprawdę chcesz stworzyć coś nowego, a nie „Szmaciaka Bis". - To jest warunek wybaczenia? - Możesz to tak traktować. - To mnie ksiądz zaskoczył. Ale nie przypuszczam, by ojciec sam wpadł na takie rozwiązanie. Jest więcej niż prawdopodobne, że jakieś dziesięć minut temu, wyszedł od księdza pewien kudłaty osobnik z dużym brzuchem i głową pełną pomysłów. - Nie potwierdzam, nie zaprzeczam. - To on dostarczył ojcu wszystkich niezbędnych informacji. Bo radia to ja tu nie widzę. - Przyjmijmy, że się zepsuło i oddałem je do naprawy. Nieważne, skąd wiem, ważne, że informacje się potwierdziły. Wygląda na to, że wbrew temu, co przed chwilą sugerowałeś, nie spotkały cię żadne nieszczęścia, tylko przeciwnie, los ci sprzyja. Wziął do ręki leżącą obok grubą księgę, poszperał w niej, poprze-glądał, a potem otworzył. - Proszę - powiedział, wręczając mi ją. - Przeczytaj to sobie. To było Pismo Święte, otwarte na Ewangelii według św. Łukasza. Zapadła cisza. Zacząłem czytać. „Był pewien człowiek imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty..." - I co? Ksiądz myśli, że to o mnie? - Wszystko się zgadza. - Wszystko? -Tak. - Ale ja nikogo nie spotkałem. I nie właziłem na drzewo. I nikomu niczego nie zadośćuczyniłem jak dotąd. - Jesteś pewien? Zastanowiłem się chwilę. Nie. Nie jestem pewien. - Jeśli tak, to po co mi było opowiadanie o Hiobie? 175 - Po to, żebyś wiedział, że różnie może być. A ty masz pozostać wierny. Nawet jeśli będzie bardzo źle. - Ładnie się to księdzu ułożyło. Katecheza pierwsza klasa. Tylko że te wszystkie dotychczasowe nieszczęścia i wypadki to drobiazg, nieistotny szczegół. Tak naprawdę liczy się tylko Matylda. Ona teraz jest operowana. Koncepcja Zacheusza runie w sekundę, jeśli ona... Jeśli ona umrze. Okropnie się boję. - Niepotrzebnie. Zabrzmiało to pewnie i przekonująco. Jakbym spotkał proroka. Poczułem, że mam do jego słów pełne zaufanie. Odetchnąłem głęboko. Klepnąłem się dłonią w udo. - To idę - powiedziałem. - Przyjdę jutro. Uścisnąłem jego dłoń i ruszyłem w kierunku wyjścia. Kiedy już dochodziłem do drzwi, gwałtownie się odwróciłem. - Jasny gwint! Całkiem zapomniałem zapytać, jak się ksiądz czuje. Roześmiał się. - Nie najgorzej. Będą ze mnie jeszcze ludzie. Idź już do tej córki. -Idę. - A dowiedziałeś się, co będziesz musiał obiecać jako chrzestny? -Tak. - I co? Nadal chcesz nim być? Zastanowiłem się przez moment. - Tak - odpowiedziałem. Chwilę patrzyliśmy na siebie, ale już nikt nic nie mówił. Wyleciałem z jego pokoju jak na skrzydłach. Prawie biegiem dotarłem do bloku operacyjnego i tylko dzięki temu zdążyłem. Bo gdy tylko znalazłem się na drugim piętrze, drzwi oddzielające hol od bloku operacyjnego otworzyły się i pojawił się w nich lekarz, ten z brodą którego spotkaliśmy wcześniej w przychodni. - Udało się, choć były problemy. Nie będę państwu opowiadał, bo to techniczne szczegóły. Straciła dużo krwi. Ale będzie dobrze. Już się wybudziła. Przewieziemy ją teraz na OIOM. - Dlaczego?! - To normalna procedura. Przez dwa dni tam pozostanie. A potem na oddział. Niech pani nie płacze, wszystko będzie dobrze. - Ja nie płaczę. - To dobrze. Tak trzymać. 176 Zniknął na chwilę, a potem drzwi zostały otwarte na całą szerokość i z bloku operacyjnego wyjechał wózek, pchany przez pielęgniarza. Obok wózka maszerował brodaty lekarz. Matylda była blada, miała przymknięte oczy i sprawiała wrażenie skrajnie osłabionej. Renata chciała wystartować do wózka, by przytulić córkę, ale w ostatniej chwili objąłem ją wpół i zatrzymałem silnym uściskiem. - Puść mnie, Hirek, proszę. - Za chwilę - szepnąłem jej do ucha. - Niech ją najpierw zainstalują na tym OIOM-ie. Mam nadzieję, że pozwolą nam tam wejść. - Niech spróbują zabronić - głos Renaty zabrzmiał złowrogo. - Zachowuj się porządnie, bo przez tydzień jej nie zobaczymy. Popatrzyła na mnie, a oczach miała coś takiego... Bezradność. - Będzie dobrze, obiecuję - powiedziałem. Tę samą, niezachwianą pewność, którą przed chwilą otrzymałem od ojca Wysokiego, teraz ja sam przekazałem Renacie. Chyba bardzo jej to było potrzebne, chyba czekała na zapewnienie, że wszystko skończy się dobrze. Gdy usłyszała moje słowa, zupełnie tak samo jak ja kilka chwil wcześniej, westchnęła sobie z całych płuc, a potem uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością. Poszliśmy za wózkiem. Oczywiście przy wejściu na Oddział Intensywnej Terapii stoczyliśmy walkę z pielęgniarkami i lekarzem, wreszcie pozwolili nam wejść na kilka minut. - Wy tu zostajecie, ja idę pierwsza - powiedziała moja żona. - Ja nie muszę wchodzić, niech pani dłużej posiedzi - z desperacją w głosie powiedział Grzesio. - Najważniejsze, że wszystko się udało. Bo przy pana szczęściu ostatnio... - Jeśli uważasz, że jestem pechowy, porozmawiaj z ojcem Wysokim. On ci wytłumaczy, że to wszystko było dla mojego dobra. - Ostatecznie nic złego się panu nie stało, to fakt. A tyle dobrych skutków... - Następny katecheta. Jakie dobre skutki masz na myśli? - Zdrowie dla Matyldy, samochód dla mnie, a dla pana... żona. - Co żona? - No wie pan! - Nie wiem. -Nie? -Nie! 177 - To ja już nic nie mówię. - No. - A najważniejsze, że to pismo... Zagwizdał cicho i zrobił ruch spadającego w przepaść samochodu. - Czy mówił ci ktoś, że jesteś szalony? Pójdziesz na dno razem z tym Titanikiem. - E tam. Pan musi z czegoś żyć, znaleźć jakąś dobrze płatną pracę. A kto, jeśli nie ja, będzie pana do tej pracy woził? Klepnąłem go w plecy. Miał chłop rację. Jeśli ja nie zginę, to i on jeszcze pożyje. Renata wróciła z OIOM-u zapłakana. Spojrzałem na Grzesia, a ten wzrokiem uczynił gest, który miał chyba być zachęcający. Popukałem się w głowę, a potem przytuliłem na chwilę swoją byłą żonę. Potem zaś sam wszedłem na oddział. Matylda leżała na łóżku przykryta po szyję białym prześcieradłem. Nie spała. Patrzyła na mnie zmęczonymi oczami. Była bardzo słaba. Usiadłem obok niej, ująłem jej chłodną dłoń i lekko ścisnąłem. Trwaliśmy w bezruchu, patrząc na siebie bez słowa, odgrodzeni od całego świata tym krótkim uściskiem dłoni. A potem ona, z wyraźnym wysiłkiem, słabym głosem, wyszeptała: - Tatusiu, gdyby się okazało, że nie będzie dobrze... - Nawet tak nie myśl - powiedziałem. - Wszystko się uda, naprawdę. - Wiem. Ale gdyby się miało nie udać, czy mogłabym mieć do ciebie jedna prośbę? Nie da się mówić ze ściśniętym gardłem. Milczałem pełen wzruszenia. - To dla mnie bardzo ważna sprawa, będziesz pamiętał? Kiwnąłem głową na znak, że na wszystko się zgadzam. - Wiesz, pomyślałam sobie... To nie wypada, żeby kot nazywał się Malinowski. Zmienisz mu imię, dobrze? To ważne. Oczy zaszły mi łzami. - Co sobie tylko życzysz - odpowiedziałem, żeby coś powiedzieć. - Tyle jest fajnych imion dla kotów. - Na przykład jakie? - Na przykład... Nowak - powiedziała i uśmiechnęła się do mnie. A potem przymknęła oczy i w chwilę potem już spała. Zmęczona, osłabiona, ale zdrowa. A ja już nie wiedziałem, czy się śmieję, czy płaczę. Przez głowę, jak błyskawica przeleciała mi piękna, radosna, nowa myśl: - Operacja się udała. Oto moja pierwsza Dobra Wiadomość. 178 Zakończenie Był wieczór. Siedzieliśmy w telewizyjnym, pijąc herbatę i zagryzając ptasim mleczkiem. Matylda ciągle blada, ciągle trochę obolała, miała w oczach wiele radości. Spędzała swój pierwszy dzień poza szpitalem i chyba nic nie mogło zmącić jej szczęścia. Zwłaszcza że na powitalną kolację, udało się jej zaciągnąć do mnie Renatę, i w dodatku bez Zenka. Sielska atmosfera, sympatyczne rozmowy, śmichy-chichy, towarzyszyły nam przez cały wieczór. Było zupełnie tak, jak za dawnych dobrych czasów. I nagle, w ten anielski nastrój pogodzonej rodziny, wdarł się niespodziewanie dźwięk telefonu. Otrzymałem smsa. Zaledwie kilka słów, dzięki którym z miejsca straciłem humor. Brzmiał on niespodziewanie i złowrogo. „Koniec z twoim szmaciakiem. Oglądaj wieczorne wiadomości. O. Stanisław Wysoki OP". Spojrzałem nerwowo na zegarek. - Włączcie telewizor - powiedziałem. - Jakaś niespodzianka mnie czeka na Jedynce. Już od kilku dni czułem, że coś się stanie. Za cicho było wokół mnie. Media jakby o mnie zapomniały, nikt nie pisał na mój temat, nikt nawet mnie nie potępiał. Ojciec Stanisław wyszedł ze szpitala zaraz po operacji mojej córki i wymknął się tak dyskretnie, że nawet nie miałem możliwości podzielić się z nim swoją radością. Maciek, którego akcja widoczna była wszędzie, w prasie, telewizji i na ulicach, miał wyłączony telefon i nie sposób było go złapać. To wszystko było bardzo podejrzane. Nie wiedziałem, co może oznaczać ta izolacja, ale bałem się, że niczego dobrego ona nie wróży. I teraz jeszcze ten sms na komórkę. Może ktoś dotarł do ojca Wysokiego i przekonał go, że trafił się idealny moment na zadanie ostatecznego ciosu mojej osłabionej gazecie? Co takiego knuje ten sprytny dominikanin? 179 ^m , Skończył się film, po nim był blok reklamowy, a potem wreszcie wiadomości. Między raportem o sytuacji powodziowej a relacją z Bliskiego Wschodu, w tle ekranu pojawiła się tablica z napisem „Koniec Szma-ciaka", a pani odczytała zapowiedź materiału filmowego: - Dziś około południa, w Gmachu Prokuratury Okręgowej w Warszawie pojawił się ojciec Stanisław Wysoki. Jego wizyta ma związek z zamieszczeniem w tygodniku „Szmaciak" szkalującego artykułu. W powszechnej opinii, zeznania ojca Wysokiego w prokuraturze miały stać się gwoździem do trumny tego najbardziej poczytnego polskiego czasopisma. Zaraz po ukazaniu się feralnego artykułu, prokurator zawiesił wydawanie gazety. Oto, co usłyszeliśmy z ust ojca Wysokiego po złożeniu przez niego zeznań. W tym momencie na ekranie ukazała się postać w czarnej kurtce narzuconej na habit i grupka reporterów z mikrofonami. - Można powiedzieć - rozpoczął zakonnik - że „Szmaciak" poszedł na dno i że to ja miałem w tym główny udział. Wśród dziennikarzy przeszedł pomruk zainteresowania, ze cztery osoby jednocześnie zadały pytanie, ale ojciec Wysoki nie odpowiedział na żadne z nich, tylko patrząc prosto w kamerę, powiedział: - Redaktor Czarnota to mój przyjaciel. Nie czuję do niego żadnego żalu. Od dawna zapowiadał, że zamierza zaprzestać wydawania tego brukowca. I zapewniał, że na sam koniec zrobi tak skandalizujący materiał, że trzeba będzie zamknąć redakcję. Czułem, że będzie to tekst podobnego kalibru. W tłumie dziennikarzy zawrzało. - Jak to przyjaciel? Przecież on księdza opluwał, pomawiał, wyśmiewał. Trzeba go odsunąć od mediów, bo to przestępca. Ojciec Wysoki przemilczał ten wybuch, a potem tym samym, co poprzednio, spokojnym, pogodnym głosem zakończył: - Powiedziałem prokuratorowi, że nie życzę sobie żadnych procesów w tej sprawie, bo mam całkowitą pewność, że pan Czarnota w ten sposób hucznie pożegnał się z czytelnikami „Szmaciaka". Dlatego proszę was, nie wieszajcie już psów na tym tygodniku. O zmarłych można albo mówić dobrze, albo milczeć. Zmarłego „Szmaciaka" pożegnajmy w milczeniu. A już dziś mogę państwu zaanonsować nowy tygodnik na rynku. Bo prokurator, w odpowiedzi na moje zeznanie, cofnął panu 180 redaktorowi zakaz działalności. I jak Bóg da, za miesiąc czy kilka, znajdziecie w kioskach całkiem nowe czasopismo. Fama niesie, że będzie się ono nazywało „Same Dobre Wiadomości". A redaktor naczelny, jak chce, niech to teraz dementuje. Grono dziennikarzy wybuchło nową eksplozją pytań, ale on już nic nie mówił. Zanim odszedł w kierunku samochodu, uśmiechnął się i mrugnął okiem wprost do kamery. Nie, nie do kamery. Mrugnął do mnie. Do redaktora naczelnego nowego tygodnika. 181 . Spis treści Rozdział 1. Matylda wybiera niebieski pokój ............. 7 Rozdział 2. Spowiedź na żądanie. Prosimy nacisnąć przycisk. 14 Rozdział 3. PKS-em do Grójca ........................ 23 Rozdział 4. Przecież trzeba być twardym ................ 38 Rozdział 5. Partia chińczyka przy chińskiej herbatce ...... 48 Rozdział 6. Nic nadzwyczajnego. Drożdżówki ............. 65 Rozdział 7. Uważaj na uczucia innych! ................. 78 Rozdział 8. Trochę telepatii i wspólnego bicia serc ........ 84 Rozdział 9. Króliczek idzie do Szwecji .................. 101 Rozdział 10. Ciemno, chłodno, prądu nie ma, wody nie ma .. 111 Rozdział 11. Wyścig Australijski ....................... 126 Rozdział 12. Granice wolności słowa zostały przekroczone • • • 145 Rozdział 13. Na lewo przychodnia, na prawo szpital ....... 159 Rozdział 14. Tylko Matylda ........................... 166 Zakończenie ....................................... 179 ISIS 183 ?