16580

Szczegóły
Tytuł 16580
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16580 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16580 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16580 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Zbigniew Nienacki. PODNIESIENIE Pierwsze wydanie tej książki reklamowano następująco: "Autor zajął się tematyką wiejską, akcję swej powieści umieścił w jednej z zapadłych wsi polskich. Czas jej trwania: trzy dni w pamiętnym roku1945. Doskonale psychologicznie nakreślone sylwetki chłopów i tzw. ludzi z miasta, ich reakcje na dokonujące sięprzemiany,tok akcji prawie sensacyjny wszystko to sprawia, żeksiążka trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony". Recenzent "Twórczości" napisał niegdyś: Powieść Podniesienie uzyskała odpowiedni stopień kondensacji, konsekwentną myśl kompozycyjną i dzięki temu problemyw niej poruszone stały się propozycją intelektualną i, jak to określił autor w jakimś wywiadzie, także rozrachunkiem pokoleniowym". Prowadzimy sprzedaż wysyłkowąnaszych książek. Listy i zamówienia prosimy kierować pod adres: OficynaWydawnicza "WARMIA""WARMIA" Dział Handlowy10-029 Olsztyn 10-686 Olsztynul. Prosta 38 lub ul. Barcza5/12tel. 34-00-75 tel. 42-96-43godz. 8.0015. 00 godz. 18.0022. 00. Okładkę i stronę tytułową projektował Andrzej Mierzyński Zdjęcianatrzeciej i czwartej stronie okładkiPiotr Płaczkowski ISBN 83-85875-13-1 ) Copyright by Zbigniew Nienacki Oficyna Wydawnicza "WARMIA" s. c. z siedzibą w Olsztynie WARMIA Druk i oprawa: GrudziądzkieZakłady Graficzne im. Wiktora Kulerskiego 86-300 Grudziądz, ul. Droga Mazowiecka 23 1 zmrokustary Jańćko wniósł do izby zapaloną karbidówkę ze szklanym kloszem podobnym do kielicha żółtego tulipana. Kar- bidówka syczała, zgłębi jej żeliwnego korpusu dobywał się ściszony bulgot, płomień toprzygasał, to znów strzelał na boki, niebieski i ostryjak igła. Paweł tylko dotknął palcemmosiężnej nakrętkii lampa zaczęłapalić się równo i jasno. Tę karbidówkę, podobnie jak wiele innych rzeczy, otrzymał Jańćkood rodziny Pawła, gdy zdecydowali się powrócić do miasta i opuścili izbęw Jańćkowej chałupie. Teraz Paweł niespodziewanie zjawił się naBrzostówkach w towarzystwie jakiegoś starszego mężczyzny "Bielinka"jakgo od razu przezwano, bomiał łeb zupełnie siwy. Jańćkabardzo korciło dowiedzieć się, po co Paweł przybył znowu do wioski,a przede wszystkim, czemuzjawił się tu wraz z owym Bielinkiem, alepytaćo to jakoś nie śmiał. Więc tylko zaprosił ich do zimnej i pustejizby,gdzie jeszcze przed niespełna dwoma miesiącami mieszkał Pawełz rodziną. Ze spaniemto już będziegorzej rzekł Jańćko sepleniąc, brakowało mu bowiem przednich zębów. Nie ma u nas ani jednegowolnego łóżka. A tożelazne, składane, które wamzostawiliśmy? spytał Paweł. Teraz Mańka, znaczy się Maniera, na nim sypia. W komorze. Wystarczy nam trochę słomy. Na słomiesię prześpimy powiedział zgodnie Bielinek, na co Pawełzaśmiał się cichutkoi jakbyniedorzecznie. Przyjechałem załatwić kilka spraw. Chcesz wiedzieć, jakich? Dotknij, o tu, czujesz, jakiego mam nagana? Nie tu,głupia! krzyknął, bo umyślniesięgnęłamu dłonią do rozporka. Zostawił jąkoło furtki i ruszył przez sad do stodoły. Po chwilijednak zawrócił. Mańka szepnął jej prosto w ucho. U kogo teraz nocuje geometra? Jeometra? Który? No przecież jeden jest tylko geometra. Ten parehaty. No ten zestrupamina głowie. U Zośki nocuje. Aleś tygłupia. Skądmogę wiedzieć, u jakiej Zośki? Koło organistówki. Na Dołku. Poprawił pistolet, który plątał mu się nabiodrze, i znowu poszedłdo stodoły głośno chrzęszcząc na piasku gwoździami swoich niemieckich saperek. Takie same saperkinosił porucznik "Strzała". W szerokie krótkiecholewy wciskał nogawki spodni, na ramiona narzucał wyrudziałąkurtkę i nieco przygarbiony, z gołą głowąwiódł swych chłopcówpolnymi drogami. Jego saperki głośno chrzęściły nażwirze, na kamieniach stukały podkówki obcasów, a w glinie utrwalał się ichgłębokiślad. Paweł podziwiał nawet te głębokie ślady,bo jego drewniaki kopały w ziemi tylko niekształtnedoły, były toporne jak stopa oblepionaskamieniałą grudą ziemi. W kościele, gdyPaweł klęczał przyołtarzusłużąc proboszczowi do mszy, wszyscy mogli oglądać brudne drewnojego podeszew. Teraz i Paweł miał saperki oszerokich cholewach i lubił wsłuchiwać się w ów chrzęst gwoździ. Koło Jańćkowejstodoły odczuł Paweł silny podmuchwiatru. "Coza wieś, ciągle wiatr i wiatr"powtarzała jego matka. Brzostówkileżały na górce;podmuchy wiatru jakby rozpędzały się na sąsiednichwzgórzach, zsuwały w dolinki i po łagodnym wzniesieniu z impetemwpadały do wsi uderzając o szczyty stodół, skrzypiąc w starych krokwiach i łomocząc wśród pni grubych topól. Na polach leżała noc. Zdawało się, żezapadły się one w niej,utonęły tak głęboko,że nawet dwóch grusz na miedzy nie można byłodojrzeć. Wiatr niósł od pól chłodnąwoń rozmiękającej ziemi, tu, przystodole, skażoną smrodem mysiego nawozu. Pawełwszedłpoddachszopy przylegającej do stodoły, nogiuwięzły mu zaraz w suchych ba dylach grochu. Nachylił się i zaczął zgarniać grochowiny w dużą kupę. Usłyszał kroki dziewczyny, dopiero kiedy zbliżyłasię do stodoły. Przed wejściemdo szopy przystanęła, jakby zawahała się lub po prostu chciała w mroku wypatrzyć Pawła. Po chwili weszła i powiedziała: Tam dalejjest siano. Będzie wam miękcej. Zatrzymała się obok Pawła trącając go fałdami swego welniaka. Znowu poczuł ową ziołową woń mydła, wyparowanego przez rozgrzane ciało. Tkwiła tak nieruchoma, milcząca, jakby pełna oczekiwania. Nie musiał na nią patrzeć, aby wiedzieć, że stoi obok niego z czujnymioczami, przygarbiona, z dłońmi ukrytymi pod fartuchem, jakby przyciskając podbrzusze. Zawsze tak nieruchomiała,ilekroć udało sięjejwywabićgo do stodoły. Było wtym coś wstrętnego, może podpatrzonego u starychkrów, które przyprowadzano na podwórzeMasłochów,gdzie jakby bez podniecenia, cierpliwie oczekiwały na pokrycie. Dreszcz wstrętu przeniknąłPawłana moment i zaraz minął. Ównieuchwytny,nieokreślony zapach jej ciała był mu zbyt bliski i zbytnienawistny,abymógł pozostać obojętnym. Towarzyszył mu kiedyśpodczas miesięcyjego męskiego dojrzewania;wówczas to niespodziewanie napadały go ataki płaczu, smutku, a nawet rozpaczy. Zdawałomu się,że umiera, bo serce jakby przestawało mu bić, a w głowieboleśnie pulsowała krew, łapczywie podglądał jej goleuda, gdylatempochylała się napodwórzu nad balią z namoczonąbielizną albo wyprostowana, kołysząc biodrami iwypinając doprzodu piersi, szła dostudni obciążona dwoma wiadrami. W tych miesiącach podniecała jużgo samamyśl o tej dziewczynie, a podniecenie to było prawie czymśbolesnym, przyprawiało go o odurzenie, zdawało się męczarnią. Niekiedy nienawidził jej za to, częściej jednak gotów był całować ślady jejstóp, godzinami czekał wieczorem za węglem kurnika przy domu, abyzobaczyć, jak wybiega dostudnipowodę i jak potem, oddzielona odniego tylko cienką, pehądziur ścianką kurnika, zadzierałana momentkiecki i trochę przykucnąwszy, załatwiała się szybko, zwierzęco. Była zwierzęciem zawsze o tym wiedział ale to nie miało dlaniegożadnego znaczenia, stawało się nawet wygodne. Kalkulował, żenie będzie musiał przełamywaćprzy niej swego wstydu. Kiedyś całyminocami marzył, że spotka ją pijaną, powracającą z bibrowni albo zastanie śpiącą gdzieś na miedzy i weźmie ją bezwolnąi niemą. A przecież w tamtych czasach nawet nie próbował do niej zagadnąć, zwyczajem parobczaków klepnąć w tyłek lub uszczypnąćw piersi. Miał czter. naście lat, a ona dwadzieścia lękał się nie uwierzy, że jest mężczyzną. Nie wiedziałjeszcze, że wolała właśnie takich, chłopców. Nadeszło lato i pewnaupalna lipcowa niedziela. Poszedłkąpaćsięz chłopakami do stawów we dworze pani Dennell. Nad wieczoremprzybiegły także dziewuchy z Brzostówek. Były już chyba podpite,bona łąkach kołostawów kawalerezaki częstowały je wódką. Znękaneupałem,zrzuciły grube niedzielne wełniaki i w samych majtkach,z gołymi piersiami (nie nosiło się tu biustonoszy) wskoczyły do wody. Paweł mało nie utonął, nurkując i dopływając do dziewcząt, aby gołym dałem dotknąć się ich gołego ciała,obejrzeć ich piersi. Późniejodłączył się od gromadki chłopców i prawie nieprzytomny włóczył sięwśród olszyn zastawami. W domu nie mógłjeśćkolacji i długo w nocleżał na murawie za chałupą. Jakby odurzony, w półśnie słyszał dobiegającego z podwórza stłumione głosy to Mańka rozmawiała z Heńkiem Fontańskim, parobczakiem starszym od Pawła o cztery lata. Potemusłyszał skrzyp furtki i dwacienie śpieszącew krzaki bzu za płotemw sadzie. Wiedział, co będą robić, małonie krzyczał z zazdrości. Nasłuchiwał potemkażdegoszelestuz krzaków, a po chwili uszy zatykałdłońmi, żeby nic nie słyszeći nie myśleć o tym, cotam się dzieje. Wkrótce z krzaków wylazł Heniek. Podciągnął portki, nasunąłczapkę na czoło i poszedł nawieś. W minutę później zkrzaków wygrzebała się Mańka. Paweł zastąpił jej drogę. Usta mu latały, ręce siętrzęsły. Powiedział jej:"Słuchaj, wszystko widziałem. Powiem we wsialbo. " Posłuszniewróciła z nim wkrzaki bzu. Nie miała do niegonajmniejszych pretensji, przeciwnie, odtąd ilekroć zdołała gowieczoremsamotnieprzydybać, zaraz ciągnęła gow bzy, a później, jesieniąlubzimą, do stodoły i pod szopę. 'Łecz Paweł od tamtej chwili począłgardzićsobą. I może właśniedlategotamta zkościoła, wysmukła i jakbynamalowana na witrażu opanowała odtąd całą jego wyobraźnię. Właśniewyobraźnię, nie pragnął jej bowiem cieleśnie, a tylko marzył,aby patrzyć na nią, spotykać ją, widywać. Nic więcej. Nawet przez te dwamiesiące pobytu w mieście a był todlaniegoczas niezwykle barwny nie potrafił wymazać z pamięci dziewczyny podobnej do wzlatującego w niebo anioła z witraża. Być możepowrócił tu takżewłaśniedla niej,anie, jak tłumaczył się przed sobą, że chcesię nareszcie "pokazać", lub jak wyjaśniał Bielinkowi: "trzeba wykonać powierzone zadanie". Może za decyzją zjawieniasię w Brzostówkach kryło się i jedno, i drugie, i trzecie, lecz zupełniedaleko odtego była osoba Mańki, Maniery jak ją nazywano we wsi anioła napiętnowanego, zmuszającego Pawła do ciągłych upadków,do gardzenia sobą samym. Dałabyś powrósło. Poszukaj powrósła powiedział jej z gniewem,kopiąc nogami splątane łodygigrochowin. Nie drgnęła. Milczała. I to milczenie wydawało się mu bardziejzmysłowe, niżby muszeptała najczulej do ucha. Namacał palcamihaftki na jej kaftanie, szorstkimod naszytych błyskotek i koralików. Jak zwykle, pomogła murozpiąćswój kaftan, tak zawsze rozpoczynalimiłość. Ażsyknęła,gdy swoje zimne jak lód palce wsunął jej pod nagiepiersi, które duże i miękkie spłynęły mu na dłonie. Mańka. Manioraaa! jakby tuż zastodołą rozdarł się staryJańćko. Prysnęła w bok. Zaszytasię w kącie szopy. Ojciec posądzał jąo rzeczy najstraszniejsze, abałasię go okropnie. Paweł podgamął badyle, spokojnie ugniótł je nogą, potem pochyliłsię,zgarnąłje i wielki tłumok zarzucił sobie na ramię. Jańćka spotkałw sadzie. Stary mruczał coś w furii i szukał dziewuchy pośród bielejących w ciemnościachpni drzewek owocowych. Maniora, ścierwooo. Mleko zostawiła w oborze i cielę wychlało. Ścierwo. Bielinka zastał spacerującego po izbie. Polowa izby miała glinianeczarne klepisko, druga połowa nierówno ułożone, chybotliwe czarnedeski. Na tych deskach kołysał się Bielinek, wysoki i barczysty, sięgający głowąbelek w dziurawym suficie. O tej porze na strychu poczynały harcować myszy i przez dziury sypały się do izby stare, śmierdzące plewy. "Mój Boże, jakże potrafiliśmy w tej nędzy, w tym brudzie przeżyć prawie cztery lata" pomyślał Paweł. Wspomniał matkę,jej mękę, gdypróbowała izbę uczynić przynajmniejznośną doŻycia. Zalepiaładziury papierem,dywanem uratowanymz miastazakrywała polepę. A potem chłopi w zabłoconych butach przychodzilido nauczycielki z prośbą o napisaniepodania. Musiałaich przyjmować; za nauczycielską pensję co najwyżej kupiłaby dwa metry kartofli,a przecież prócz Pawła był ojciec istarszysyn Janusz, pozostającyu ciotki pod Warszawą. Janusz robił już maturę na tajnych kompletach licealnych, miał wymagania, jako że by! w mieście. On oczywiścieniemógł chodzić w drewnianych butach. Jak myślicie, Paweł odezwał się Bielinek. A może byśmytak najpierw poszukali geometry? Paweł rzucił na podłogę wiązkę grochowin, końcem buta grzebnąłw niej kilka razy, ale grochowiny zamiast rozścielić się na podłodze,leżały tak, jak je rzucił, splątane ciasno twardymi, zeschłymi łodygami. Chłopak splunąłw bok, pod ścianę. Oto jakie spanie zapowiadało sięna Brzostówkach. Będziemy tu czekać na żarcie, na mleko i jajka sadzone, będziemy tuścielić sobie ciepłe gniazdo ciągnął Bielineka geometranam gdzieś przepadnie. Co zrobimy bez geometry? Dobra powiedział Paweł. Oczywiście, najpierw trzebanam odszukaćgeometrę. Do jutra rana ten i ów we wsi chyba domyślisię, co za cholera nas tu sprowadziła. Geometramoże się spietraći uciec. A jak się spietra, to w dziurę jakąwlezie i nieodnajdziemy go,chyba że macie nos czuły i tego śmierdziela na odległość wyczujecie. Śmierdziel, powiadasz? zaniepokoił się Bielinek. Śmierdziel stwierdził Paweł. Jak on sięnazywa? Mówilimi przecież, alezapomniałem. Chciałem zapytać Jańćka o geometrę, zapomniałem jednak nazwiska. Jeśli i ty masz pamięć podobną do mojej, to leżymy na początkunaszejroboty. Wy myślicie, że na wsi to każdy ma wizytówkę na drzwiach? Tusię nazwisk nie pamięta. Mieszkałem naBrzostówkach cztery lata, leczgdybyście zapytali o moje nazwisko, długo by trwało, zanim otrzymalibyście odpowiedź. Dla nich ja jestem "chłopak nauczycielki". Jakotakiegozna tu mnie każdy chłop. Wy zaś po wszeczasy będziecie zwaćsię Bielinek. Jak Jańćkowa Kaśka wasz siwy łeb zobaczyła, zawołała: Jakiś Bielinek z chłopakiem nauczycielki przyjechał" i choćbyście wynajęli archanioła, żeby wasze nazwisko trąbił po całej wsi, to i takw pamięci ludzkiej pozostaniecie jakoBielinek. Bielinek? zdziwił się i pokręcił swoim białym łbem, rozważając, czy w określeniu tym nie ma czegoś podejrzanego, jakiejś pułapki. Wszedł Jańckoz naręczem siana. Znalazło się trochę wyjaśnił. Prawie ze zdumieniemspoglądał na wiązkę siana, którą przydźwigał. Przyklęknął, rozścielił grochowiny, a potem narzucił na nie siano. Gniazdo do spania wyglądało teraz bardziej zachęcająco. 10 Gospodarzu zagadnął go Bielinek. Geometrę chcielibyśmy napotkać. Mamy sprawę do geometry. Jeometra? zastanowiłsięJańcko i aż wstał z klęczek, tak goten problem zafascynował. Geometra, geometra powtarzał Bielinek. Ten nasz jeometra? Tak, tak, o tego nam chodzi. Gdzie on mieszka? Jańckomachnął ręką: A kto go tamwie. Przy bimbrarzach siękręci. Raz tu, raz tam. Po co wam taki geometra? Potrzebny. Przecież jakby nie byi potrzebny, to po cobyśmyo niego pytali, no nie? Ano tak. Tylko kto go tam wie. Może u Szymeczkażyje? Mówiono mi, że sypia uZośki na Dołkuwtrącił Paweł. Jańćko dotknął paluchami swej wysuniętej kwadratowej szczęki. Szczypał ją i zastanawiał się. Trwało to dość długo. Wreszcie rzekł zdecydowanie: U Szymeczka żyje. Dwie godziny temu go tamwidziałem. Świniaka mieli bić uSzymeczków, więc się tam krędi. Lubi świeżą ciepłąkrew. Bielinek cmoknął wargami, bo pewnie nieprzyjemnie mu się zrobiło wustach na myśl, że możnapić świeżą, depłą krewświńską. U Zośkina Dołkupodobno sypia geometra twierdziłPaweł,Jańcko znowu dotknąłpalcami szczęki i szczypałją długo, dokładnie, miejsce przy miejscu. Miał na brodzie siwawe, długie kłaki,niekiedy pociąga) za nie i krzywił się boleśnie. Od Zośki go przegnali wubiegłym tygodniu. Upił sięi szybę jejwybił. Organistajeometrę wygnał, bo tylko zgorszeniebyło z tegomieszkania u Zośki. Niby że Zośka ma dom kołoplebanii,a chłopóww nocyprzyjmuje i szybywybijają. Bielinkazniecierpliwiła rozwlekła gadanina. Idziemy! Natychmiast! strzelił palcami prawej dłoni. Palcemiałartretyczne, zgrubiałe w zgięciach. Postawił kołnierz swojej granatowej jesionki. Tupiąc głośno bucioramiwyszli do sieni, a potem na podwórze. Tu Paweł chwycił Bielinkaza rękęi jak ociemniałegowyprowadził na drogę. ZaJańćkowa chałupą Bielinekprzystanąłi powiedział:. Jańćko jest biedniak, ma cztery hektary. To dobrze, żeśmywłaśnie u niegobazę sobie zrobili. Opierać się na biedocie, powiadają. Więc jeśli zamieszkaliśmyu Jańćka, wyglądana to, że prawidłowopostąpiliśmy. Paweł uśmiechnął się. Jańćko uchodziłwe wsi za najgłupszegoi najbardziejpracowitego chłopa. Był głupi jak kołek wpłocie, oprzećsięna nim oczywiście możnabyło, ale chyba tylko tak jak na kołku. Tak samo jak kołek nie rozumiałby, dlaczego się na nim opierają i coma z tegowyniknąć dla innych kołków. Poszli wyboistą drogą obok sadu starej Romoski,obok chałupyszewcaDrzewickiego. Potembył pustyzagon pola,a dalej zagrodaPabianków. Paweł pomyślał o Pabiankowej Mańce, za którą ciekatjak większość młodszych chłopakóww wiosce. Mańkabyła ich rówieśniczką iuchylała się od umizgów smarkaterii,bo interesowała ją jużstarsza kawalerka. Więc ze złości wieczorami podchodzili pod oknochałupy Pabianków, czekali chwili, gdy Mańka poczynała się rozbierać i w samej koszuli wchodziła do łóżka. Na odchodnym sikali naszyby w oknie, kto wyżej i kto celniej jak psiakiprzed drzwiamidomu, gdzie znajduje się suka. Koło chałupy sołtysaMasłochyBielinek stęknąl i odtej chwilipoczął kuleć. Złapało mnie rzekł. Ischias. Najpierw włazi mi w goleń,później wędruje na biodro, a potem wchodzi w krzyże. Taka podróżtrwa zawsze tydzień. Zobaczycie, Paweł, dziś w nocy odmieni się pogoda. Sołtysowe psy dwa wielkiebrytany rozjazgotaty się głośno. Odpowiedziałyim kundle w całej wiosce i szli tak wśród wrzawypsichgłosów. Otaczała ich wilgotnaciemność. Czarne pnie topól odgradzałydrogę, wciemności gdzieniegdzie żółciły się oświetlone okna. I zewsząd dobiegało ich niechętne ujadanie ochrypłych psichgłosów. Nagle Paweł skręcił w polną drożynę. Stanęli przed zagrodą obudowaną w czworobok. Bielinek wyobrażał sobie, że zatrzymają sięprzed wielkimi wrotami izapukają w nie jak do zamku. Lecz Pawełominął zagrodę i znalazł się na podwórzu od strony dużej dwuklepiskowejstodoły. Wybiegł im naprzeciw malutki czarny piesek, gotówdo rozpoczęcia wrzaskliwego koncertu. Rozpoznał jednak Pawłai podkuliwszyogon pomknął do chlewu. Drzwi chlewu byłyotwarte, buchała z nichpara i czerwone światło. Głośno kwiczała świnia, a gdy ucichła, usłyszeli kilkagrubych 12 męskichgłosów. Stanęli w progu, w smrodzie pary i świńskiejgnojówki. Dojrzeli,że chlew podzielony jest żerdziami na kilka prostokątów. Na belce podpierającej sufitwisiała na drucie palącasiękarbidówka. W jednejz przegródek stało trzech chłopów, a u ich nógleniwie łaziła świnia. Od czasu do czasu któryś zchłopówpróbowałwymacać jej sadło kwiczaławówczas przeraźliwie. Naławce obokprzegrody leżał długi nóż rzeźnicki i siekiera,a pod ławką zauważylidużą emaliowaną miskę. Na krew. Paweł wlazł do chlewu,kolejno podał rękę wszystkimmężczyznom. Bielinek wsadził tam łeb, ale wejść sięnie ośmielił. Wydawałomu się, że nie wypadapchać się bezproszenia, a nikt go nie zaprosił. Geometry szukamy rzekł Paweł. Chyba godzinę, jak poszedł. Wróci. Zaraz tu będzie dorzucił chłop w kusym dziwacznymkożuszku. Na Modłęposzedłstwierdziłtrzeciz chłopów, wysoki, z długą cienką szyją i śmiesznie malutką główką. Paweł wyciągnął z kieszeni paczkęniemieckich papierosów "Juno"(wszystkie szuflady ojcowego biurka pełne były tych papierosów,gdyPawełz ojcem wypędzili niemiecką rodzinę ze swego dawnego przedwojennego mieszkania). Chłopi brali papierosy ostrożnie, bez pośpiechu. Bielinek ośmielił się wejść do chlewui przywitał się zmężczyznami. Szukamy geometry przedstawił Bielinka Paweł. Ta prezentacja wystarczyła. Szymeczek najniższy i najmłodszy z owych trzech chłopów przyjaźnie kiwnął głową i odezwał się wkierunku Bielinka: Najtwardszy jest kot. Póki mu siękręgosłupa nie złamie, bestiabędzie żyła, choćby jej się gardziel przecięło. Któryś próbował wymacać słoninę naświni znowu kwiknęła. Rozmowa zaś stała się ogólna. Romoska miała buregokota, pamiętacie? powiedział tenz malutką śmieszną główką. Kocur wyżarł mi króle. Złapaliśmy goz Heńkiem Fontańskim, wywlekliśmy w pole. Akurat, tak jak teraz,marzec był, tylko że śniegleżał na polach. Heniek miałkozika, poderżnęliśmy kotu gardziel, a krew, mówię wam, sikała jak z motopompy. Potem kota nakryliśmy śniegiem, żeby go Romoska nie znalazła,Aw godzinę potem,wieczorem to było, Romoska poszła doić krowęw oborze, idę z nią i świecęlampą, a tu słyszęmiauczenie. Pokrwawio13. ne kodsko leci za Romoską i o mleko się dopomina. Powiadamwam,jakbym upiora zobaczył. Śmiali się głośno, gardziele mieli potężne, aż płomień w karbidówce drżał od ich śmiechu. Romoską była babką opowiadającegohistorię o burym kodę,babką kłótliwą i mściwą dlatego opowieśćwydala się wesoła. Bielinek oczywiście tego nie pojmował, śmiał siętylko półgębkiem, żeby nikogo nie urazić. Pamiętasz, Franek, tego Niemca, cośmy go koło cmentarza. no tego zająknął się Szymeczek. IBielinkowi wydało się, że szerokachłopska twarz Szymeczka wydłużyła się jak pysklisa. Też miał długie żyde przytaknął najstarszy z trzech, z długimi wypielęgnowanymi wąsami. Byłto Kowal z Dołka. Mówięmu: "dawaj broń,zdziewaj szmaty" jakby przedkimś usprawiedliwiał się Białogłowy. A on, jucha, broń wydągnął. Cale szczęście, żeś, Józwa, doleciał ztoporem. Cztery razy gorąbnąłem sapał Szymeczek. Kowal ziewnął, a potem prędko przeżegnał dłonią swoje usta. Zauważył: Zagrzebaliśdegopod śniegiem. Teraz wyjrzał spodzaspyi śmierdzi. Fontańskich Niemiec śmierdzi. Ten, co z czołgu uciekał. Nie. Wasz Niemiec śmierdzi. Na Bolka Fajki polu leży. Toniech go Bolek pogrzebie. Wasz Niemiec, togo pogrzebcie. Zaraza może być z tego. Chłopi dopalili papierosów, splunęli na ogarki i rzudli je w gnój. Bielinek przestępował z nogi na nogęi gniewniespoglądałna Pawła,który jakbyzapomniał o geometrze. WreszdeBielinek zapytał Szymeczka: Więc co z tym geometrą? Będzie tuczy nie będzie? Szymeczek zdziwiłsię: Jeometryszukade? Pewnie przyjdzie albo na Modłę poszedł. A możeu Zośki naDołkusiedzi? wtrącił Paweł. Może u Zośki zgodzili się prawie chórem. Na modły do kościoła poszedł? upewniał się Bielinek. Chłopi milczeli. TylkoPaweł roześmiał się głośno. Wyjaśnił Bielinkowi: Modła tonazwa wsi. Za stawami pani Dennell. Duża, bogatawieś. Parceland tami mieszkają z reformy rolnej. No, tej przedwojennej. "" Kowal zdjął skórzany serdaki rzuciłgo na ławę. Koszulę miałlnianą,brudną, z czerwonymiszklanymi guziczkami. Wziął wobydwiedłonie trzoneksiekiery, chwilę ważył ją w ręku sprawdzając, czy jestdostatecznie ciężka. Później kopnął świnię w zadek, aż spłoszona posunęła się na środek przegrody. Wolniutko, ciągle ważącw dłoniachsiekierę, zaszedł świnię od przodu, nagle zamachnął się i obuchemuderzyłją prosto w czoło. Rozległ się krótki kwik i zwierzę upadło nagnój, jakby podcięto mu nogi. Teraz Kowalszybkimruchem schwydłnóż rzeźnicki, przyklęknął, podniósł do góry bezwładną lewą nogęświńską i silnie wbił nóż w komorę sercową. JózwaSzymeczek podbiegł z miską, a wtedy Kowalwyszarpnął nóż z rany i począłporuszaćświńskąnogą jak rączką studni, pompująckrew domiski. Paweł obejrzał się za Bielinkiem,ale go nie było w chlewie. Wyskoczył na dwóri znalazł go tuż za węgłem. Wsparty ośdanę Bielinekrzygałgłośno. Ech, wywestchnął Paweł. Taki z was miękki człowiek? Tfu! Świństwo. Cholerne świństwo pomrukiwał Bielinekocierając usta rękawem palta. W oświetlonych czerwono drzwiach chlewu stanął JózwaSzymeczek i wołał w stronę chałupy: Jadżkaaa! Przynieś brzytwę i gorącą wodę! Świnię będziemyparzyć. Pójdziemy powtórzył łagodnie Paweł i ujął starego pod ramię. Bielinek ruszył z Pawłem bez protestu,na wiotkich nogach, trochęzataczając się. Aż do drogi w pole towarzyszył im mały czarny piesek,szczekając coraz głośniej i śmielej w miarę, jak oddalali sięod chlewu. Szli wgęstymzmroku po piaszczystejdrodze, która wspinała się nawzgórze. Dopiero na szczyde uczyniło się trochę jaśnieji Bielinekzorientował się, że idą ku niedalekiej kępie drzew. Z lewejstronywzgórze opadało gwałtownie gdzieś w głęboki mrok. Zapewne tamwłaśnie był ów Dołek, a przedeż w inną stronęprowadził Paweł. Z Dołka dobiegało jednostajne pach-pach-pach parowego młyna tak w każdym razie domyślał się Bielinek,a zapytać Pawła niechdal. W ogóle za dużo go pytał i to sprawiło, że ten smarkacz czuł sięcoraz mądrzejszy i brał nad nim górę. Aprzedeż to on,Bielinek,ponosił odpowiedzialność za to,co mieli tu zrobić. Dokąd idziemy? warknął. Na cmentarz padła szybka i jakby drwiąca odpowiedź. Bielinek przystanął. 15. Słuchaj, albo mam cię uważać za gówniarza, albo ze mnie robisz gówniarza? Po co mnie wleczesz na cmentarz? Mam tam dozałatwienia pewną cuchnącą sprawę. Co chcesz zrobić? Nic. Zamierzamtylko wypiąćdupę. Na pewnych ludzi i pewnesprawy. Słuchaj Bielinek przytrzymał Pawła za ramię. Trzymajtylepiej portki w garści. Swoje sprawy załatwiaj sam i po cichu,mnie niewciągaj. Paweł odsunąłsię o krok. Nie wygłupiajcie się, Bielinek. To i wasza sprawa. Bielinek pokręcił głową, ale poszedł za Pawiem. Ten gówniarz denerwowałgo coraz bardziej. Bólw nodze dokuczał, każdy kroksprawiał mękę, chętnie usiadłby gdzieś w polu, choćby na jakiejś grudzie,a szczeniak wlókł go na cmentarz. Zrobiło sięjeszcze jaśniej. Za plecami idących wyszedł zza chmurksiężyc wielki, nagi, błyszczący. Tfu splunął Bielinek. Śmierdziało diabetole i znowu zbierałomu sięna mdłości. Jesteśmy napolu BolkaFajki. Pewnie Niemiec tak śmierdzi rzekł Paweł. Cmentarz był bliskoSzemrały cicho bezlistne korony starychdrzew, na niskim kamiennym murku skakały dwa dzikie króliki. Minęli rozbity niemiecki czołg podobny do ogromnego robaka, któremuwypruto wnętrzności koła żelazne,jakieś zwoje drutu iszczątkigąsienic walały się na polu. Ruskieprzyjechali od Jeżowa i byli na Dołku objaśniał Paweł. A ta cholera właziła na wzgórze. Dwa razy rąbnęli i trafiliw gąsienice. Niemcy kić, kić z czołgu i pochowali się w krzakach nacmentarzu. Wszystkich chłopywybili. Mściwi. Latem czterdziestego czwartego cale Budki Niemcy spalili. Przyjechali nocą, niespodziewanie, wleźli do jednej zagrody i zabraliżywą gęś. Z tą gęsiąchodzili od chałupy do chałupy, gęś darła się podoknami, ludzie wyskakiwali złóżek. Aw tym czasie już dachy staływ płomieniach. Bydło się spaliło, a i kilku ludzi, przeważnie staruszki,pozostałow ogniu. Budki, powiadasz? 16 Budki,czyli Dołek. Dołek mówią, bo leżynaDołku. A Budki, dlatego, że tu największa nędza mieszkała, bezrolni. Na domy ich niel było stać, tylko budki klecili. Najmowali się dodworu, a potem, po tejprzedwojennejreformie rolnej,do bogatszych gospodarzy. Szymeczekna Brzostówkachmieszka. I chyba niebiedak. A Niemcazabił. Średniak. Po prostu grabić chciał. Wiadomo, człowiek łapy mado siebiezachichotał Paweł. Z czego się śmiejesz? Wdwie godziny cały czołg rozebrali. Powiadam wam,uwijalisię jak mrówki, co zdechłego żółwia patroszą. Rozkręcili, wynieśliwszystko ze środkai tylko goły czerep został na polu. I co? podchwyciłBielinek. Śmieję się, bo powiedzieliście:Szymeczek. A on się nazywaMasłocha. Józef Masłocha. Jego dziadek był Szymon, rozumiecie? I wszyscy mówią: Szymeczek, Szymków. Tfu. Teraz idziemy po polu Bolka Fajki. To przezwisko. Bolka ojciec palił fajkę. Nazywał się Bolesław Sobieszek, rozumiecie? Ścieżka kończyła się przy wysokim murku cmentarza. Pawełjednym susem przesadził mur, Bielinek postękując drapał siędługąchwilę. Znaleźli sięw najstarszej części cmentarza. Nie było tu pomnikówani nagrobków, a tylko niskie, ledwo zaznaczone wypukłością mogiłychłopskie, przegniłe obalone krzyżyki i gdzieniegdzie wśród gęstychkrzaków leżała płachta śniegu. Paweł znowuodnalazł ścieżkę międzykrzewamii poprowadził Bielinka gdzieś w dół, bo cmentarz leżałnastromym zboczu wzgórza. Słuchaj powiedziałBielinek. Aż jakiej racji Niemcy wykończyli Budki? Stało się co? Na mościekoło młyna zabito w nocy dwóch żandarmów niemieckich, którym zepsuł się samochód. Podobno zrobił to ktośz chłopców porucznika Strzały. Latem to było,akurat w porze żniw. Co toza jeden ów Strzała? Kierownikiem szkoły był na Brzostówkach. Zorganizowałgrupę zbrojną. AK? 17. Tego nikt nie wie. Mówili o sobie, że są Wojskiem Polskim. A ty? Nie poszedłeś do nich? Butów dobrychniemiałem. W drewniakach chodziłem, aw grupie Strzały byli przeważnie synowie co zamożniejszych gospodarzy. Każdy miał długie, piękne buty z cholewami, marsze urządzali nocami. Gdzieżbym ja w swoich drewniakach mógł służyć w takimwojsku? Próbowaliście maszerować na drewnianych podeszwach? To ty. Paweł, przez drewniaki znami trzymasz? zapytał ironicznie Bielinek. Po prostu nienawidziłeś tych, co mieli lepsze buty od ciebie? A zaś wy,Bielinek, z bogactwa, zdobrobytu, co? Głupiś, Paweł. Co innego jest mieć świadomość, a co innegozazdrościć bogactwa. Rozumiesz? Świadomość jest ważna, rozumiesz"? Więc niechwyjdzie na to, że ja przezte drewniaki zdobyłem świadomość. Ja na przykład miałem początekświadomości, gdy pewnego dnia wyszedłem z fabryki, a pracę miałem wówczas nie najgorszą, i zobaczyłem, jak policja rozpędza tłum bezrobotnych. Tknęło mnie coś: zaco tychludzi pałami biją? Że roboty chcą? I chociażsam miałem robotę,wlazłem w ten tłum ludzki i krzyczałem wraz z nimi. Dostaliście pałą? Dostałem. Skręcili w nową część cmentarza, między zadbane groby, wysokie,obłożonedarnią. Były tui pomniki ze sztucznego marmuru, kamiennekrzyże, z których spoglądały wyblakłe fotografie ludzi, co umarli i leżeliw ziemi pod owymi kamiennymi płytami. Przy bocznej ścieżcebielało w mroku kilka świeżych mogił, a niecodalej, na dość dużej oczekującejna zmarłych przestrzeni obok cmentarnego muru, znajdował się prostokątny dół. Paweł przyklęknął na kupce piachui zajrzał nadno. No takpowiedział do Bielinka. Stary odkrył w pobliżu duży kamień,przysiadł na nim wyciągając przedsiebie bolącą nogę. Było zimno. Księżyc oświetlałczarną ścianę drzew w doleu stópcmentarza. Tam teżmusiała być droga od wsi i odkościoła, bo na tęstronę wychodziła zcegieł zrobiona brama cmentarna. Bielinek skuliłsię, postawił kołnierz palta iradbył, że Paweł ciągle klęczy naddołem,pozwalając mu odpoczywać i słuchaćciszy, z której przybiegało monotonnepach-pach-pach parowego młyna. Wreszcie Paweł wstałz klęczek, niedopałek papierosa rzucił w dółi posiał za nim głośne splunięcie No tak rzekł do Bielinka. Zdajemi się, że nie dalej jakwczoraj ktoś broń zabrał. Tak, takpomrukiwał sennie Bielinek. Zabrali. A przeciw komu tę broń zabrali? To zależy, ktozabrał, chłopcze. Wysię pytacie: kto? Ludzie porucznika Strzały, to przecież jasne. Dziś rano pytałemw Komendzie Powiatowej, czy jakąś brońz Brzostówek wydobyli. Powiedzieli, że o niczym takim nie wiedzą, alejeśli ja wiem, to żebym spenetrował i dal im znać. Więc ja przyszedłemtutajspenetrować. I widzę, broń wzięta, możecie to sami sprawdzić,Bielinek. Wierzę ci, chłopcze rzekł stary, przerażony myślą, że musiałbyprzyklęknąć, podobnie jak to uczynił Paweł. A przeciw komu brońwydobyli? powtórzył pytanie Paweł. Masz na myśli, że chcą ją użyć przeciw władzy ludowej? spytałsennie stary, bo naprawdę chciało mu się spać, a to pewnie przezzimno, które odczuwał coraz boleśniej. A może też przeciw nam. Przeciw wam, Bielinek, i przeciwmnie? Co oni mogą o nas wiedzieć? Przecież odwczoraj było wiadomo, że przyjedziemy na Brzostówki. Domyślili się, o co namchodzi, ibroń wydobyli. Strachliwi, no, no. Myślę, że jeśliktoś broń zakopuje, to znaczy, żeonawydaje musię niepotrzebna. A jeśli nagle broń wykopuje, to znaczy, że ona jestmu potrzebna. Ajeśli dziejesię to akurat wtedy, gdy my tu przyjeżdżamy na robotę, to myślę sobie,że broń ta jestpotrzebna przeciwnam, Bielinek. Dużo tego było? Dokładnienie wiem. Słyszałem odpewnegochłopaka, cou Strzałysłużył, że zakopanotrzy rkm, osiemnaście stenów, kilkakarabinów i kilkanaście sztuk broni krótkiej oraz sporo amunicji. W grudniu sam widziałem, jak tę broń tutaj taskali i zakopywali. Nocą to było, wracałem z Borek, z bimbrowni Władzińskiego, i drogęsobie skróciłem przez cmentarz. Patrzę,a tu czterech luda taszczynaramionach wielką skrzynię, za nimi zaś postępuje kilku uzbrojonych 19. ludzi, niby kondukt żałobny. Przykucnąłem za pomnikiem proboszcza, o tam, w rogu pokazał Bielinkowi ręką. Skrzynię wkopalido dołu,zasypali, potem każdyz nichpodniósłlewą rękę do góryi głośno przysięgał, że nie wyda miejsca, gdzie broń jest ukryta. Zaraz rozeszli się. Kiedy to było? W grudniu, mówiłem przecież. To było wtedy, jaksię rozeszławieść, że Armia Czerwona rusza do ofensywy. Ale Ruscy zaczęli ofensywę dopiero wstyczniu. Wtedy to porucznik Strzałagdzieś przepadł. No, apotem? Niezameldowałeś o broni? Jak tylko usłyszeliśmy, że wyzwolili Łódź, to ja z ojcem piechotą powędrowaliśmy do miasta. Z naszegodawnego mieszkaniaNiemców wygnaliśmy, ojciec poszedł do pracy, matka dopracy, ja doZWM-usięzapisałem, rozglądałem się zaszkołą. Naraz w ZarządzieDzielnicy powiadają, kto zna wieś, niech sięzgłasza naakcję. Sampoprosiłem, żeby mnie wte strony wysłali. I dobrze się stało,no nie? O tej broni przypomniałem sobie wczoraj i zapytałem w KomendziePowiatowej. Samiwidzicie, że dobrze się stało. Bielinek podniósłsię z kamienia, postękując i sykając. Kulejącpokuśtykał do dołu, stanął nad nim,splunął. Sprawa przedstawiałasiękiepsko, mogławyjść z tego wielka 'chryja, a równie dobrze mogło nic z tego nie wyjść. Słuchaj, Paweł rzekł Bielinek na razie szukajmy geometry. A tymi chłopcami od Strzały niechsię UBzajmie. Abroń? Może po prostu przenieśli ją w inne miejsce? Jutro rano zatelefonujemydo UB, przedstawimy sprawę. A my róbmyswoje. Chyba że... się strachasz? Paweł wzruszył ramionami. Pogwizdując przez zęby, poprowadziłBielinka w stronę bramy. Był obrażony. Wydawało mu się, że staryzlekceważył historięz bronią. Paweł wolałby, żebysię tu zrobiła chryja, można by wtedy potańczyć z chłopcami odStrzały. Tak tańczyć,jak oni naweselach. Porywali do zabawy co ładniejsze dziewczyny,okręcając je, aż pokazywały kolanai uda. Paweł zazwyczaj tylkosterczał w drzwiach weselnej chałupy, zatańczyć nie mógł, bo nosił drewniaki. Bielinek podejrzewał, że Paweł boi się. Nie, niebal się, o coinnego chodziło. Ale właśnietego staremu niemógł wyjaśnić. "Żeteżprzydzielili mniedo takiego reumatyka" pomyślał ze złością. 20 Chmury zakryły księżyc. W dole, w gęstwinie olszyn zarastającychniewielką sadzawkę, pomrukiwał wiatr. Wyszli z bramy na szerokigościniec rozjeżdżony kołami wozówi natknęli się na niskiego mężczyznę w berecie. Stał przy drewnianym pochylonym krzyżu obwieszonym zeschłymiwieńcami i chybaod dłuższego już czasu obserwowałPawła i Bielinka. Dobry wieczór pozdrowił ich. Doktorek? zdziwił się Paweł. Ja też pana poznałem uradował się mały. Paweł spytał: Szpiegowaniem się panzajmujesz? Z Borek wracam oburzył się mały. Patrzę, jakieścienie nacmentarzu się ruszają. Przystanąłem, popatrzyłem. I to wszystko. Jechało od niego bimbrem. Cuchnęło z ust,od palta i beretu,całyzdawał się być nasiąknięty zapachem alkoholu. Nawet gębapłaska,szeroka i robaczywa stałasię podobna do porowatej gąbki, którawchłonęła alkohol. Wolno ruszyli drogą w stronę Dołka i owego dalekiego pach-pach-pach. Doktorek razpo razzachodziłdrogę Pawłowi i próbowałprzyjrzeć się twarzy Bielinka. Stary kuśtykałi nie zwracał uwagi nadoktorka. Paweł powiedział: Myślałem, że pan już od dawna w Warszawie albo w Łodzi. Gadał pan,że najpierwszy, na czołgu sowieckim, pojedzie pan domiasta. Cóż to? Taksię pan do Brzostówekprzyzwyczaił? Na wiosnę wyjadę. Jak się cieplej zrobi. glos mu zachrypiał. Woli pandalej po bimbrowniach się szwendać? spytał niegrzecznie Paweł. Doktorekjakby nie słyszał pytania. Zabiegł drogę Bielinkowi. Ja warszawiakjestem. Popowstaniu nas tu Niemcy wyrzucili. Ech, powiadam panu,zorganizowaliśmy tu życie kulturalne. Co niedzielakoncerty były, zabawy. Teraz pustka, ruina,wszyscy wyjechali. Wróciłbym do Warszawy, ale moje mieszkanie zburzone. Do Łodzinanieznane jakoś boję się zaryzykować. Więc ciągle tu jestem. Ktośtuprzecieżmusi zostać, nonie? Pan jest lekarzem? grzecznie spytał Bielinek. Nie. Doktorem filozofii. 21. Filozof filozofii rzeki ordynarnie Paweł. Teraz to jużtylkopo bimbrowniach doktorek swoją filozofię uprawia A co będzie. jak zamknątakże bimbrownie? Doktorek wyprężył się dumnie, podniósł głowę i wysunął do przodu swoją malutką bródkę. Pan jest za młody, panie Pawle, żeby osądzać postępowanietakichludzi jak ja. Panzapomina, że trzy miesiące na waszych tajnychkompletach wykładałem wam za darmo, tak, za darmo, propedeutykęfilozofii. Choćby za tosamo trochę szacunkumi się należy. Poza tymjestem starszy od pana. Wypić lubię, przyznaję. Czy to jednak znaczy,że można mną pomiatać? Panteż, o ilesię nie mylę, lubił wypić rzekł do starego. Pierwszyraz w życiu jestemna Brzostówkach zauważył Bielinek. Tak? Może. niepewnie zgodził się doktorek. I dodał pośpiesznie: W takim razie możemy wypić. Wyciągnął z kieszeni półlitrową butelkę, ażpod korekwypełnioną wódką. Bielinek wyraził zgodę, co byłodla Pawładość nieoczekiwane. Doktorekodkorkował butelkęi podał ją staremu, ten pociągnął dużyłyk stojącna środku drogi, ajak sięwkrótce zorientował tuż kołokościoła, osłoniętego kępą dużych starych drzew. Na wojnie jedni tracą wszystko, inni wszystko zyskują mówił doktorek,delikatnie skubiąc jesionkę Bielinka. Ja naprzykład straciłem wszystko. Mieszkanie, książki, rękopisy dysertacjinaukowej. Ale ta plugawa wieś,panie, właśnie po wojnie zyskaławszystko. Spalono tu tylko kilka zawszonych chałup i zginęła pewnastara kobieta. Ale jakdo ciepłych krajów przyleciało tuwiele pięknychptaków. Wysiedleńców, uciekinierów z powstania warszawskiego,kwiat inteligencji, panie. Przez pół roku w tej ohydnejwsi jak naulicach Krakowa, gwarno było i ludno. Ach, co za dyskusje,co zarozmowy, co za ludzie, co za twarze! Prawda,panie Pawle? Chłopak skinął głową. Podczas kilkumiesięcy po powstaniu warszawskim,gdyBrzostówki wypełniały się tłumemuchodźców. Pawełporaz pierwszy wżyciu zrozumiał, jakie uroki przynoszą ludzie z miasta. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mu się wówczas słyszeć kwartetsmyczkowy, który zorganizowano wnajwiększejklasie szkołypowszechnej. U paniDennell jeden z największychpolskich pisarzy, ocalony 22 z powstania, mówił oMickiewiczu. Na błotnistych, jesiennych uliczkachwioskichodził tłum barwnie ubrany, choć były to już tylko nędzneresztki uratowane z płonącej Warszawy. Wtedy to Paweł poznał dziewczęta zupełnie inne odtych,które spotykał na wsi. Wymagałyzalotówdelikatnych, a dowcip Pawła byłciężki jak nogi obute w drewniaki. Coniedziela klęcząc na stopniach ołtarza, ubrany w białąkomżęministranta zerkał Paweł na Lilkę, stojącą obok drewnianych stalipod figurąświętego Antoniego. To była jedna z nich, warszawianka. Lilka. Nawet nie przypuszczał, że rzeczywiście istniejądziewczynyo tak miękko brzmiących imionach. Lilka, a nie Stefka, Zośka, Józka,Mańka, Maryśka, Janka. Dziewczęta 2miasta umiały śpiewać piosenki o podniecającym rytmie. Paweł co najwyżej potrafił zanucić melodięzasłyszaną na chłopskich weselach: Dziewczyno kochana,jeszcześniekochana,choćbyś była z nieba,pokochaćde trzeba. albo: Najlepsza funnanka z konika kasztanka,najlepsza dokochania Pabiankówna Mańka. Matka Pawła bolała, widząc,jak syn jej poczyna nosić lniane portki ufarbowane na czarno, pod marynarkę chce wkładać szalikspiętydamską broszką o błyszczącym szklanym oczku. Mówiła mu często: "Pawle,nieposiadasz ani krzty indywidualności. Jesteśmy na wsi dopiero trzylata, a ty już zupełnieschłopiałeś. Oto największe nieszczęście, jakie mnie spotkało przez wojnę. " Wtedy to na jesieni 1944 rokuPaweł pojął, że niczym ani strojem, ani manierami nie wyróżniasię od wiejskich chłopaków, ba,jest nawet wśród nichczymś gorszym, bo nieposiada skórzanychbutów. Między sobą a przybyszami z miasta odnalazłtylko przepaść. Nie próbowałjej przeskoczyć,nie silił się, żeby zbudować pomost. Z bierną zazdrością przyglądał się, jak cinowi poczynająwodzićprym, jak na swójnie znany tu sposóborganizująsobie życie, wciągając w nie cosprytniejszych i obrotniejszych chłopaków ze wsi, przeważnie tych od porucznika Strzały. Paweł pozostał na uboczu. Podobniejak większość wiejskich wyrostków wkraczał chyłkiem na koncertyorganizowane przez warszawiaków, na zabawy, dyskusje i wieczorkiliterackie. Jak dawniejchodził natajne komplety gimnazjalne, gdzie 23. teraz wykładali wybitni pedagodzy, a liczba uczącej się młodzieżywzrosła o kilkanaście osób, owych wysiedleńców. Od tej młodzieży trzymał się z daleka, młodzież ta żyłaciągle sprawami powstania. Cóżon mógł na ten tematpowiedzieć? Wieczoramijakdawniej przesiadywał w bimbrowniach,choć i tutaj rej wodził już ktoś nowy. Doktorek. Zjawił się z ostatniąfalą warszawiaków. Opowiadałgłośno o straconym mieszkaniu, złamanym życiu,zniszczonym bogactwie. Mały,krępy, hałaśliwy, z robaczywą gębą, z brzuszkiem, podobny do purchawki na łące. Dwoił się, troił, organizował koncerty, dyskusje, spotkania, gawędy, wieczorkiliterackie, wykładał na tajnych kompletach,politykował, wróżył, wieszczył, rozstrzygał spory. I pił. Rano, wieczorem, w południe. Naglezjawiał sięw bimbrowni, kucał przypaleniskach kotłów, zaglądał do kubełków, gdzie skapywal alkohol, próbował mocy bimbru i zagryzał wódkę pieczonymi w popielnikach ziemniakami. Jako ofiara powstania wszędzie przyjmowany był gościnnie. Pieniądze były mu niepotrzebne,skoro kiedy tylko zechciał, mógł wypić za darmo, akiedy był głodny, za darmo jadł. Spał także raz tu,a raz tam, w zależnościgdzie zmorzył goalkohol. Jak wszyscy przybyli, czekałnabliski koniec wojny. Mówił, że wódką umilasobie czasoczekiwania. Jedna wielka fala wojennychwypadków rzuciła na Brzostówkitłum ludzi, druga falazabrałago wciągu kilkudni. Na autach wojskowych, na czołgach,pieszo rozpierzchli się po całymkraju. Doktorek został. Jakby osiadł na mieliźnie. Odlecieli. Odlecieli. prawie łkałdo Bielinka i naprawdęłzy świeciły mu w oczach. Paweł oddał mu napoczętąflaszkę wódki. Doktorek upiłniewielkiłyk, zakorkował butelkę starannie, jakby zawierała lekarstwo. Po tymłyku umysł jego raptem zaczął lepiej pracować. A pan, Pawle, znowu tutaj? zdziwił się. Słyszałem, żeojciecpana odzyskał w Łodzi dawne mieszkanie, że znowu pracuje naswej przedwojennej posadzie. Myślałem, że pan w gimnazjum, w prawdziwej szkole, Wróciłem tu po coś, czego niezostawiłem rzekł Paweł pochłopsku. Doktorek nieusłyszał. Przeżywał chwile rozterkisięgną) dokieszeni i znowu wyciągnął butelkę, potem schował ją i na powrótchwycił. W kępie drzew odezwał się wiatr,głośno i smutnie zagłuszając 24 wdaleki głos młyna. Szum wiatrucoś tam doktorkowi przypomniał, boodjąwszy butelkę od ust imlasnąwszy cicho,nistąd, ni zowąd zaśpiewał: Szumibór, szumibór,szumi gałązeczka,Oj, tu mi daj, tu mi daj,nie czekaj łóżeczka. "On też już schłopiał" pomyślał Paweł. Koło kościoła jak dziecko zapłakał kot i doktorekrzuciłw tamtą stronę pustą flaszkę. Odleciały jaskółki zawołał. A potem począł tupać nogąw zamarzniętąziemię i powtarzał: Gówno, gówno, gówno. Geometry szukamy powiedział Bielinek. Geometrato zawódmetafizycznyzaczął doktorek. Geometra jest człowiekiem, który mierzy ziemię. Mierzyć ziemię, cha, cha,zabawne,no nie? Śmiał się głośno, w olszynach na Dołku odpowiedziało mu echo,a może to znowu koty płakały? Wokółstojących nadrodze gęstniała ciemność. Doktorek wsadziłrękę za pazuchę i czochrał się pod pachą. Zapewne miał wszy, kto wie,kiedy ostatni raz się mył i zmieniał bieliznę. Bielinek trącił Pawłałokciem na znak, żepowinni wyruszyć na poszukiwanie geometry, alePaweł był ciekaw doktorka, prawdę mówiąc,nigdy z nim dłużej nierozmawiał. Jeszcze przed dwoma miesiącami doktorek należałdo elityBrzostówek, nikogo nie raziło, że nosił kuse, podarte paletko i śmierdział wódką. ,,Cierpiał, stracił wszystko w powstaniu" powiadano. A gdy się czochrał pod pachami, dawano muczystą koszulę. Teraz sięteż czochrał, lecz koszuli już mu chyba nikt od dawna niezaofiarował. Nie powiniensię pan marnować na tejwsi odezwał się Bielinek. Wojna zabrała naszą inteligencję. Potrzebują pana. Chybanie jest pan przeciwny, no tego zająknąłsię władzy ludowej? Doktorek ze zdumieniem popatrzyłna Bielinka. Od dawna nikttak do niego nie przemawiał. Przeciw? Nigdy nie byłem niczemu przeciw. Potrzebują mnie,pan powiada? No, pewnie, że mniepotrzebują. I tu, i tampokiwa! głową. Owszem przytaknął Bielinek. Ludzie z wykształceniem sąteraz bardzo potrzebni. Potrzebnywam jestem? upewnił się. No tak. Oczywiście powtórzył stary. 25. Dobra. Idę z wami zdecydował doktorek. Próbował położyćrękę na ramieniu Bielinka, lecz zakręciło mu się w głowie i dłoń doktorkazemknęła po plecach starego. Pójdę zwami. Nocować miałem u paniDennell. Zapraszała mnie kilkakrotnie. Pójdę jednak z wami. Geometry szukamy. Tutejszego geometry burknął Paweł. Doktorek znowu się poczochrał. Smętniespojrzał wtę stronę ciemności, gdzie rzucił pustą flaszkę, Na Borki nam trzebarzekł. Na Borkach geometra siedziw którejś bimbrowni. Zgoda. Najpierw jednak zajrzyjmy doZośki naDołku powiedział Bielinek i postąpiłkilka kroków. Doktorek podskoczył w miejscu jak mały śmieszny krasnal. Podśpiewując i podskakując poszedł za Bielinkiem. "Do Zośki, doZośki, do Zośki" nucił. Raptem przystanął. Ja muszę na Borki rzekł dcho. W tym szepcie byłojednaktyle prawdziwego zdecydowania, że nie zaprotestowali. Podali mu ręce, a on natychmiast zawrócił. Podskakując i nucąc "do Zośki", ruszyłw powrotną drogęna Borki. Długo walilipięściami w drzwi małego drewniaka naskraju łąkobok kościoła. Wreszcie otworzyła im drzwi gruba baba. Miała nasobie krótką lnianąkoszulę, która odsłaniała białe zdeformowane uda. W dekolcie koszuli widzieli jej piersi grube i długie jak wyrośniętekabaczki. Twarz Zośki była napuchnięta od snu, lecz mimo to wydawałasię ładna, z dużymi kolorami na policzkach. Paweł odsunął Zośkę od drzwi i wlazłdo izby, żebyprzekonać się,czy rzeczywiście nie mau niej geometry. Na rozgrzebanym łóż