Zbigniew Nienacki. PODNIESIENIE Pierwsze wydanie tej książki reklamowano następująco: "Autor zajął się tematyką wiejską, akcję swej powieści umieścił w jednej z zapadłych wsi polskich. Czas jej trwania: trzy dni w pamiętnym roku1945. Doskonale psychologicznie nakreślone sylwetki chłopów i tzw. ludzi z miasta, ich reakcje na dokonujące sięprzemiany,tok akcji prawie sensacyjny wszystko to sprawia, żeksiążka trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony". Recenzent "Twórczości" napisał niegdyś: Powieść Podniesienie uzyskała odpowiedni stopień kondensacji, konsekwentną myśl kompozycyjną i dzięki temu problemyw niej poruszone stały się propozycją intelektualną i, jak to określił autor w jakimś wywiadzie, także rozrachunkiem pokoleniowym". Prowadzimy sprzedaż wysyłkowąnaszych książek. Listy i zamówienia prosimy kierować pod adres: OficynaWydawnicza "WARMIA""WARMIA" Dział Handlowy10-029 Olsztyn 10-686 Olsztynul. Prosta 38 lub ul. Barcza5/12tel. 34-00-75 tel. 42-96-43godz. 8.0015. 00 godz. 18.0022. 00. Okładkę i stronę tytułową projektował Andrzej Mierzyński Zdjęcianatrzeciej i czwartej stronie okładkiPiotr Płaczkowski ISBN 83-85875-13-1 ) Copyright by Zbigniew Nienacki Oficyna Wydawnicza "WARMIA" s. c. z siedzibą w Olsztynie WARMIA Druk i oprawa: GrudziądzkieZakłady Graficzne im. Wiktora Kulerskiego 86-300 Grudziądz, ul. Droga Mazowiecka 23 1 zmrokustary Jańćko wniósł do izby zapaloną karbidówkę ze szklanym kloszem podobnym do kielicha żółtego tulipana. Kar- bidówka syczała, zgłębi jej żeliwnego korpusu dobywał się ściszony bulgot, płomień toprzygasał, to znów strzelał na boki, niebieski i ostryjak igła. Paweł tylko dotknął palcemmosiężnej nakrętkii lampa zaczęłapalić się równo i jasno. Tę karbidówkę, podobnie jak wiele innych rzeczy, otrzymał Jańćkood rodziny Pawła, gdy zdecydowali się powrócić do miasta i opuścili izbęw Jańćkowej chałupie. Teraz Paweł niespodziewanie zjawił się naBrzostówkach w towarzystwie jakiegoś starszego mężczyzny "Bielinka"jakgo od razu przezwano, bomiał łeb zupełnie siwy. Jańćkabardzo korciło dowiedzieć się, po co Paweł przybył znowu do wioski,a przede wszystkim, czemuzjawił się tu wraz z owym Bielinkiem, alepytaćo to jakoś nie śmiał. Więc tylko zaprosił ich do zimnej i pustejizby,gdzie jeszcze przed niespełna dwoma miesiącami mieszkał Pawełz rodziną. Ze spaniemto już będziegorzej rzekł Jańćko sepleniąc, brakowało mu bowiem przednich zębów. Nie ma u nas ani jednegowolnego łóżka. A tożelazne, składane, które wamzostawiliśmy? spytał Paweł. Teraz Mańka, znaczy się Maniera, na nim sypia. W komorze. Wystarczy nam trochę słomy. Na słomiesię prześpimy powiedział zgodnie Bielinek, na co Pawełzaśmiał się cichutkoi jakbyniedorzecznie. Przyjechałem załatwić kilka spraw. Chcesz wiedzieć, jakich? Dotknij, o tu, czujesz, jakiego mam nagana? Nie tu,głupia! krzyknął, bo umyślniesięgnęłamu dłonią do rozporka. Zostawił jąkoło furtki i ruszył przez sad do stodoły. Po chwilijednak zawrócił. Mańka szepnął jej prosto w ucho. U kogo teraz nocuje geometra? Jeometra? Który? No przecież jeden jest tylko geometra. Ten parehaty. No ten zestrupamina głowie. U Zośki nocuje. Aleś tygłupia. Skądmogę wiedzieć, u jakiej Zośki? Koło organistówki. Na Dołku. Poprawił pistolet, który plątał mu się nabiodrze, i znowu poszedłdo stodoły głośno chrzęszcząc na piasku gwoździami swoich niemieckich saperek. Takie same saperkinosił porucznik "Strzała". W szerokie krótkiecholewy wciskał nogawki spodni, na ramiona narzucał wyrudziałąkurtkę i nieco przygarbiony, z gołą głowąwiódł swych chłopcówpolnymi drogami. Jego saperki głośno chrzęściły nażwirze, na kamieniach stukały podkówki obcasów, a w glinie utrwalał się ichgłębokiślad. Paweł podziwiał nawet te głębokie ślady,bo jego drewniaki kopały w ziemi tylko niekształtnedoły, były toporne jak stopa oblepionaskamieniałą grudą ziemi. W kościele, gdyPaweł klęczał przyołtarzusłużąc proboszczowi do mszy, wszyscy mogli oglądać brudne drewnojego podeszew. Teraz i Paweł miał saperki oszerokich cholewach i lubił wsłuchiwać się w ów chrzęst gwoździ. Koło Jańćkowejstodoły odczuł Paweł silny podmuchwiatru. "Coza wieś, ciągle wiatr i wiatr"powtarzała jego matka. Brzostówkileżały na górce;podmuchy wiatru jakby rozpędzały się na sąsiednichwzgórzach, zsuwały w dolinki i po łagodnym wzniesieniu z impetemwpadały do wsi uderzając o szczyty stodół, skrzypiąc w starych krokwiach i łomocząc wśród pni grubych topól. Na polach leżała noc. Zdawało się, żezapadły się one w niej,utonęły tak głęboko,że nawet dwóch grusz na miedzy nie można byłodojrzeć. Wiatr niósł od pól chłodnąwoń rozmiękającej ziemi, tu, przystodole, skażoną smrodem mysiego nawozu. Pawełwszedłpoddachszopy przylegającej do stodoły, nogiuwięzły mu zaraz w suchych ba dylach grochu. Nachylił się i zaczął zgarniać grochowiny w dużą kupę. Usłyszał kroki dziewczyny, dopiero kiedy zbliżyłasię do stodoły. Przed wejściemdo szopy przystanęła, jakby zawahała się lub po prostu chciała w mroku wypatrzyć Pawła. Po chwili weszła i powiedziała: Tam dalejjest siano. Będzie wam miękcej. Zatrzymała się obok Pawła trącając go fałdami swego welniaka. Znowu poczuł ową ziołową woń mydła, wyparowanego przez rozgrzane ciało. Tkwiła tak nieruchoma, milcząca, jakby pełna oczekiwania. Nie musiał na nią patrzeć, aby wiedzieć, że stoi obok niego z czujnymioczami, przygarbiona, z dłońmi ukrytymi pod fartuchem, jakby przyciskając podbrzusze. Zawsze tak nieruchomiała,ilekroć udało sięjejwywabićgo do stodoły. Było wtym coś wstrętnego, może podpatrzonego u starychkrów, które przyprowadzano na podwórzeMasłochów,gdzie jakby bez podniecenia, cierpliwie oczekiwały na pokrycie. Dreszcz wstrętu przeniknąłPawłana moment i zaraz minął. Ównieuchwytny,nieokreślony zapach jej ciała był mu zbyt bliski i zbytnienawistny,abymógł pozostać obojętnym. Towarzyszył mu kiedyśpodczas miesięcyjego męskiego dojrzewania;wówczas to niespodziewanie napadały go ataki płaczu, smutku, a nawet rozpaczy. Zdawałomu się,że umiera, bo serce jakby przestawało mu bić, a w głowieboleśnie pulsowała krew, łapczywie podglądał jej goleuda, gdylatempochylała się napodwórzu nad balią z namoczonąbielizną albo wyprostowana, kołysząc biodrami iwypinając doprzodu piersi, szła dostudni obciążona dwoma wiadrami. W tych miesiącach podniecała jużgo samamyśl o tej dziewczynie, a podniecenie to było prawie czymśbolesnym, przyprawiało go o odurzenie, zdawało się męczarnią. Niekiedy nienawidził jej za to, częściej jednak gotów był całować ślady jejstóp, godzinami czekał wieczorem za węglem kurnika przy domu, abyzobaczyć, jak wybiega dostudnipowodę i jak potem, oddzielona odniego tylko cienką, pehądziur ścianką kurnika, zadzierałana momentkiecki i trochę przykucnąwszy, załatwiała się szybko, zwierzęco. Była zwierzęciem zawsze o tym wiedział ale to nie miało dlaniegożadnego znaczenia, stawało się nawet wygodne. Kalkulował, żenie będzie musiał przełamywaćprzy niej swego wstydu. Kiedyś całyminocami marzył, że spotka ją pijaną, powracającą z bibrowni albo zastanie śpiącą gdzieś na miedzy i weźmie ją bezwolnąi niemą. A przecież w tamtych czasach nawet nie próbował do niej zagadnąć, zwyczajem parobczaków klepnąć w tyłek lub uszczypnąćw piersi. Miał czter. naście lat, a ona dwadzieścia lękał się nie uwierzy, że jest mężczyzną. Nie wiedziałjeszcze, że wolała właśnie takich, chłopców. Nadeszło lato i pewnaupalna lipcowa niedziela. Poszedłkąpaćsięz chłopakami do stawów we dworze pani Dennell. Nad wieczoremprzybiegły także dziewuchy z Brzostówek. Były już chyba podpite,bona łąkach kołostawów kawalerezaki częstowały je wódką. Znękaneupałem,zrzuciły grube niedzielne wełniaki i w samych majtkach,z gołymi piersiami (nie nosiło się tu biustonoszy) wskoczyły do wody. Paweł mało nie utonął, nurkując i dopływając do dziewcząt, aby gołym dałem dotknąć się ich gołego ciała,obejrzeć ich piersi. Późniejodłączył się od gromadki chłopców i prawie nieprzytomny włóczył sięwśród olszyn zastawami. W domu nie mógłjeśćkolacji i długo w nocleżał na murawie za chałupą. Jakby odurzony, w półśnie słyszał dobiegającego z podwórza stłumione głosy to Mańka rozmawiała z Heńkiem Fontańskim, parobczakiem starszym od Pawła o cztery lata. Potemusłyszał skrzyp furtki i dwacienie śpieszącew krzaki bzu za płotemw sadzie. Wiedział, co będą robić, małonie krzyczał z zazdrości. Nasłuchiwał potemkażdegoszelestuz krzaków, a po chwili uszy zatykałdłońmi, żeby nic nie słyszeći nie myśleć o tym, cotam się dzieje. Wkrótce z krzaków wylazł Heniek. Podciągnął portki, nasunąłczapkę na czoło i poszedł nawieś. W minutę później zkrzaków wygrzebała się Mańka. Paweł zastąpił jej drogę. Usta mu latały, ręce siętrzęsły. Powiedział jej:"Słuchaj, wszystko widziałem. Powiem we wsialbo. " Posłuszniewróciła z nim wkrzaki bzu. Nie miała do niegonajmniejszych pretensji, przeciwnie, odtąd ilekroć zdołała gowieczoremsamotnieprzydybać, zaraz ciągnęła gow bzy, a później, jesieniąlubzimą, do stodoły i pod szopę. 'Łecz Paweł od tamtej chwili począłgardzićsobą. I może właśniedlategotamta zkościoła, wysmukła i jakbynamalowana na witrażu opanowała odtąd całą jego wyobraźnię. Właśniewyobraźnię, nie pragnął jej bowiem cieleśnie, a tylko marzył,aby patrzyć na nią, spotykać ją, widywać. Nic więcej. Nawet przez te dwamiesiące pobytu w mieście a był todlaniegoczas niezwykle barwny nie potrafił wymazać z pamięci dziewczyny podobnej do wzlatującego w niebo anioła z witraża. Być możepowrócił tu takżewłaśniedla niej,anie, jak tłumaczył się przed sobą, że chcesię nareszcie "pokazać", lub jak wyjaśniał Bielinkowi: "trzeba wykonać powierzone zadanie". Może za decyzją zjawieniasię w Brzostówkach kryło się i jedno, i drugie, i trzecie, lecz zupełniedaleko odtego była osoba Mańki, Maniery jak ją nazywano we wsi anioła napiętnowanego, zmuszającego Pawła do ciągłych upadków,do gardzenia sobą samym. Dałabyś powrósło. Poszukaj powrósła powiedział jej z gniewem,kopiąc nogami splątane łodygigrochowin. Nie drgnęła. Milczała. I to milczenie wydawało się mu bardziejzmysłowe, niżby muszeptała najczulej do ucha. Namacał palcamihaftki na jej kaftanie, szorstkimod naszytych błyskotek i koralików. Jak zwykle, pomogła murozpiąćswój kaftan, tak zawsze rozpoczynalimiłość. Ażsyknęła,gdy swoje zimne jak lód palce wsunął jej pod nagiepiersi, które duże i miękkie spłynęły mu na dłonie. Mańka. Manioraaa! jakby tuż zastodołą rozdarł się staryJańćko. Prysnęła w bok. Zaszytasię w kącie szopy. Ojciec posądzał jąo rzeczy najstraszniejsze, abałasię go okropnie. Paweł podgamął badyle, spokojnie ugniótł je nogą, potem pochyliłsię,zgarnąłje i wielki tłumok zarzucił sobie na ramię. Jańćka spotkałw sadzie. Stary mruczał coś w furii i szukał dziewuchy pośród bielejących w ciemnościachpni drzewek owocowych. Maniora, ścierwooo. Mleko zostawiła w oborze i cielę wychlało. Ścierwo. Bielinka zastał spacerującego po izbie. Polowa izby miała glinianeczarne klepisko, druga połowa nierówno ułożone, chybotliwe czarnedeski. Na tych deskach kołysał się Bielinek, wysoki i barczysty, sięgający głowąbelek w dziurawym suficie. O tej porze na strychu poczynały harcować myszy i przez dziury sypały się do izby stare, śmierdzące plewy. "Mój Boże, jakże potrafiliśmy w tej nędzy, w tym brudzie przeżyć prawie cztery lata" pomyślał Paweł. Wspomniał matkę,jej mękę, gdypróbowała izbę uczynić przynajmniejznośną doŻycia. Zalepiaładziury papierem,dywanem uratowanymz miastazakrywała polepę. A potem chłopi w zabłoconych butach przychodzilido nauczycielki z prośbą o napisaniepodania. Musiałaich przyjmować; za nauczycielską pensję co najwyżej kupiłaby dwa metry kartofli,a przecież prócz Pawła był ojciec istarszysyn Janusz, pozostającyu ciotki pod Warszawą. Janusz robił już maturę na tajnych kompletach licealnych, miał wymagania, jako że by! w mieście. On oczywiścieniemógł chodzić w drewnianych butach. Jak myślicie, Paweł odezwał się Bielinek. A może byśmytak najpierw poszukali geometry? Paweł rzucił na podłogę wiązkę grochowin, końcem buta grzebnąłw niej kilka razy, ale grochowiny zamiast rozścielić się na podłodze,leżały tak, jak je rzucił, splątane ciasno twardymi, zeschłymi łodygami. Chłopak splunąłw bok, pod ścianę. Oto jakie spanie zapowiadało sięna Brzostówkach. Będziemy tu czekać na żarcie, na mleko i jajka sadzone, będziemy tuścielić sobie ciepłe gniazdo ciągnął Bielineka geometranam gdzieś przepadnie. Co zrobimy bez geometry? Dobra powiedział Paweł. Oczywiście, najpierw trzebanam odszukaćgeometrę. Do jutra rana ten i ów we wsi chyba domyślisię, co za cholera nas tu sprowadziła. Geometramoże się spietraći uciec. A jak się spietra, to w dziurę jakąwlezie i nieodnajdziemy go,chyba że macie nos czuły i tego śmierdziela na odległość wyczujecie. Śmierdziel, powiadasz? zaniepokoił się Bielinek. Śmierdziel stwierdził Paweł. Jak on sięnazywa? Mówilimi przecież, alezapomniałem. Chciałem zapytać Jańćka o geometrę, zapomniałem jednak nazwiska. Jeśli i ty masz pamięć podobną do mojej, to leżymy na początkunaszejroboty. Wy myślicie, że na wsi to każdy ma wizytówkę na drzwiach? Tusię nazwisk nie pamięta. Mieszkałem naBrzostówkach cztery lata, leczgdybyście zapytali o moje nazwisko, długo by trwało, zanim otrzymalibyście odpowiedź. Dla nich ja jestem "chłopak nauczycielki". Jakotakiegozna tu mnie każdy chłop. Wy zaś po wszeczasy będziecie zwaćsię Bielinek. Jak Jańćkowa Kaśka wasz siwy łeb zobaczyła, zawołała: Jakiś Bielinek z chłopakiem nauczycielki przyjechał" i choćbyście wynajęli archanioła, żeby wasze nazwisko trąbił po całej wsi, to i takw pamięci ludzkiej pozostaniecie jakoBielinek. Bielinek? zdziwił się i pokręcił swoim białym łbem, rozważając, czy w określeniu tym nie ma czegoś podejrzanego, jakiejś pułapki. Wszedł Jańckoz naręczem siana. Znalazło się trochę wyjaśnił. Prawie ze zdumieniemspoglądał na wiązkę siana, którą przydźwigał. Przyklęknął, rozścielił grochowiny, a potem narzucił na nie siano. Gniazdo do spania wyglądało teraz bardziej zachęcająco. 10 Gospodarzu zagadnął go Bielinek. Geometrę chcielibyśmy napotkać. Mamy sprawę do geometry. Jeometra? zastanowiłsięJańcko i aż wstał z klęczek, tak goten problem zafascynował. Geometra, geometra powtarzał Bielinek. Ten nasz jeometra? Tak, tak, o tego nam chodzi. Gdzie on mieszka? Jańckomachnął ręką: A kto go tamwie. Przy bimbrarzach siękręci. Raz tu, raz tam. Po co wam taki geometra? Potrzebny. Przecież jakby nie byi potrzebny, to po cobyśmyo niego pytali, no nie? Ano tak. Tylko kto go tam wie. Może u Szymeczkażyje? Mówiono mi, że sypia uZośki na Dołkuwtrącił Paweł. Jańćko dotknął paluchami swej wysuniętej kwadratowej szczęki. Szczypał ją i zastanawiał się. Trwało to dość długo. Wreszcie rzekł zdecydowanie: U Szymeczka żyje. Dwie godziny temu go tamwidziałem. Świniaka mieli bić uSzymeczków, więc się tam krędi. Lubi świeżą ciepłąkrew. Bielinek cmoknął wargami, bo pewnie nieprzyjemnie mu się zrobiło wustach na myśl, że możnapić świeżą, depłą krewświńską. U Zośkina Dołkupodobno sypia geometra twierdziłPaweł,Jańcko znowu dotknąłpalcami szczęki i szczypałją długo, dokładnie, miejsce przy miejscu. Miał na brodzie siwawe, długie kłaki,niekiedy pociąga) za nie i krzywił się boleśnie. Od Zośki go przegnali wubiegłym tygodniu. Upił sięi szybę jejwybił. Organistajeometrę wygnał, bo tylko zgorszeniebyło z tegomieszkania u Zośki. Niby że Zośka ma dom kołoplebanii,a chłopóww nocyprzyjmuje i szybywybijają. Bielinkazniecierpliwiła rozwlekła gadanina. Idziemy! Natychmiast! strzelił palcami prawej dłoni. Palcemiałartretyczne, zgrubiałe w zgięciach. Postawił kołnierz swojej granatowej jesionki. Tupiąc głośno bucioramiwyszli do sieni, a potem na podwórze. Tu Paweł chwycił Bielinkaza rękęi jak ociemniałegowyprowadził na drogę. ZaJańćkowa chałupą Bielinekprzystanąłi powiedział:. Jańćko jest biedniak, ma cztery hektary. To dobrze, żeśmywłaśnie u niegobazę sobie zrobili. Opierać się na biedocie, powiadają. Więc jeśli zamieszkaliśmyu Jańćka, wyglądana to, że prawidłowopostąpiliśmy. Paweł uśmiechnął się. Jańćko uchodziłwe wsi za najgłupszegoi najbardziejpracowitego chłopa. Był głupi jak kołek wpłocie, oprzećsięna nim oczywiście możnabyło, ale chyba tylko tak jak na kołku. Tak samo jak kołek nie rozumiałby, dlaczego się na nim opierają i coma z tegowyniknąć dla innych kołków. Poszli wyboistą drogą obok sadu starej Romoski,obok chałupyszewcaDrzewickiego. Potembył pustyzagon pola,a dalej zagrodaPabianków. Paweł pomyślał o Pabiankowej Mańce, za którą ciekatjak większość młodszych chłopakóww wiosce. Mańkabyła ich rówieśniczką iuchylała się od umizgów smarkaterii,bo interesowała ją jużstarsza kawalerka. Więc ze złości wieczorami podchodzili pod oknochałupy Pabianków, czekali chwili, gdy Mańka poczynała się rozbierać i w samej koszuli wchodziła do łóżka. Na odchodnym sikali naszyby w oknie, kto wyżej i kto celniej jak psiakiprzed drzwiamidomu, gdzie znajduje się suka. Koło chałupy sołtysaMasłochyBielinek stęknąl i odtej chwilipoczął kuleć. Złapało mnie rzekł. Ischias. Najpierw włazi mi w goleń,później wędruje na biodro, a potem wchodzi w krzyże. Taka podróżtrwa zawsze tydzień. Zobaczycie, Paweł, dziś w nocy odmieni się pogoda. Sołtysowe psy dwa wielkiebrytany rozjazgotaty się głośno. Odpowiedziałyim kundle w całej wiosce i szli tak wśród wrzawypsichgłosów. Otaczała ich wilgotnaciemność. Czarne pnie topól odgradzałydrogę, wciemności gdzieniegdzie żółciły się oświetlone okna. I zewsząd dobiegało ich niechętne ujadanie ochrypłych psichgłosów. Nagle Paweł skręcił w polną drożynę. Stanęli przed zagrodą obudowaną w czworobok. Bielinek wyobrażał sobie, że zatrzymają sięprzed wielkimi wrotami izapukają w nie jak do zamku. Lecz Pawełominął zagrodę i znalazł się na podwórzu od strony dużej dwuklepiskowejstodoły. Wybiegł im naprzeciw malutki czarny piesek, gotówdo rozpoczęcia wrzaskliwego koncertu. Rozpoznał jednak Pawłai podkuliwszyogon pomknął do chlewu. Drzwi chlewu byłyotwarte, buchała z nichpara i czerwone światło. Głośno kwiczała świnia, a gdy ucichła, usłyszeli kilkagrubych 12 męskichgłosów. Stanęli w progu, w smrodzie pary i świńskiejgnojówki. Dojrzeli,że chlew podzielony jest żerdziami na kilka prostokątów. Na belce podpierającej sufitwisiała na drucie palącasiękarbidówka. W jednejz przegródek stało trzech chłopów, a u ich nógleniwie łaziła świnia. Od czasu do czasu któryś zchłopówpróbowałwymacać jej sadło kwiczaławówczas przeraźliwie. Naławce obokprzegrody leżał długi nóż rzeźnicki i siekiera,a pod ławką zauważylidużą emaliowaną miskę. Na krew. Paweł wlazł do chlewu,kolejno podał rękę wszystkimmężczyznom. Bielinek wsadził tam łeb, ale wejść sięnie ośmielił. Wydawałomu się, że nie wypadapchać się bezproszenia, a nikt go nie zaprosił. Geometry szukamy rzekł Paweł. Chyba godzinę, jak poszedł. Wróci. Zaraz tu będzie dorzucił chłop w kusym dziwacznymkożuszku. Na Modłęposzedłstwierdziłtrzeciz chłopów, wysoki, z długą cienką szyją i śmiesznie malutką główką. Paweł wyciągnął z kieszeni paczkęniemieckich papierosów "Juno"(wszystkie szuflady ojcowego biurka pełne były tych papierosów,gdyPawełz ojcem wypędzili niemiecką rodzinę ze swego dawnego przedwojennego mieszkania). Chłopi brali papierosy ostrożnie, bez pośpiechu. Bielinek ośmielił się wejść do chlewui przywitał się zmężczyznami. Szukamy geometry przedstawił Bielinka Paweł. Ta prezentacja wystarczyła. Szymeczek najniższy i najmłodszy z owych trzech chłopów przyjaźnie kiwnął głową i odezwał się wkierunku Bielinka: Najtwardszy jest kot. Póki mu siękręgosłupa nie złamie, bestiabędzie żyła, choćby jej się gardziel przecięło. Któryś próbował wymacać słoninę naświni znowu kwiknęła. Rozmowa zaś stała się ogólna. Romoska miała buregokota, pamiętacie? powiedział tenz malutką śmieszną główką. Kocur wyżarł mi króle. Złapaliśmy goz Heńkiem Fontańskim, wywlekliśmy w pole. Akurat, tak jak teraz,marzec był, tylko że śniegleżał na polach. Heniek miałkozika, poderżnęliśmy kotu gardziel, a krew, mówię wam, sikała jak z motopompy. Potem kota nakryliśmy śniegiem, żeby go Romoska nie znalazła,Aw godzinę potem,wieczorem to było, Romoska poszła doić krowęw oborze, idę z nią i świecęlampą, a tu słyszęmiauczenie. Pokrwawio13. ne kodsko leci za Romoską i o mleko się dopomina. Powiadamwam,jakbym upiora zobaczył. Śmiali się głośno, gardziele mieli potężne, aż płomień w karbidówce drżał od ich śmiechu. Romoską była babką opowiadającegohistorię o burym kodę,babką kłótliwą i mściwą dlatego opowieśćwydala się wesoła. Bielinek oczywiście tego nie pojmował, śmiał siętylko półgębkiem, żeby nikogo nie urazić. Pamiętasz, Franek, tego Niemca, cośmy go koło cmentarza. no tego zająknął się Szymeczek. IBielinkowi wydało się, że szerokachłopska twarz Szymeczka wydłużyła się jak pysklisa. Też miał długie żyde przytaknął najstarszy z trzech, z długimi wypielęgnowanymi wąsami. Byłto Kowal z Dołka. Mówięmu: "dawaj broń,zdziewaj szmaty" jakby przedkimś usprawiedliwiał się Białogłowy. A on, jucha, broń wydągnął. Cale szczęście, żeś, Józwa, doleciał ztoporem. Cztery razy gorąbnąłem sapał Szymeczek. Kowal ziewnął, a potem prędko przeżegnał dłonią swoje usta. Zauważył: Zagrzebaliśdegopod śniegiem. Teraz wyjrzał spodzaspyi śmierdzi. Fontańskich Niemiec śmierdzi. Ten, co z czołgu uciekał. Nie. Wasz Niemiec śmierdzi. Na Bolka Fajki polu leży. Toniech go Bolek pogrzebie. Wasz Niemiec, togo pogrzebcie. Zaraza może być z tego. Chłopi dopalili papierosów, splunęli na ogarki i rzudli je w gnój. Bielinek przestępował z nogi na nogęi gniewniespoglądałna Pawła,który jakbyzapomniał o geometrze. WreszdeBielinek zapytał Szymeczka: Więc co z tym geometrą? Będzie tuczy nie będzie? Szymeczek zdziwiłsię: Jeometryszukade? Pewnie przyjdzie albo na Modłę poszedł. A możeu Zośki naDołkusiedzi? wtrącił Paweł. Może u Zośki zgodzili się prawie chórem. Na modły do kościoła poszedł? upewniał się Bielinek. Chłopi milczeli. TylkoPaweł roześmiał się głośno. Wyjaśnił Bielinkowi: Modła tonazwa wsi. Za stawami pani Dennell. Duża, bogatawieś. Parceland tami mieszkają z reformy rolnej. No, tej przedwojennej. "" Kowal zdjął skórzany serdaki rzuciłgo na ławę. Koszulę miałlnianą,brudną, z czerwonymiszklanymi guziczkami. Wziął wobydwiedłonie trzoneksiekiery, chwilę ważył ją w ręku sprawdzając, czy jestdostatecznie ciężka. Później kopnął świnię w zadek, aż spłoszona posunęła się na środek przegrody. Wolniutko, ciągle ważącw dłoniachsiekierę, zaszedł świnię od przodu, nagle zamachnął się i obuchemuderzyłją prosto w czoło. Rozległ się krótki kwik i zwierzę upadło nagnój, jakby podcięto mu nogi. Teraz Kowalszybkimruchem schwydłnóż rzeźnicki, przyklęknął, podniósł do góry bezwładną lewą nogęświńską i silnie wbił nóż w komorę sercową. JózwaSzymeczek podbiegł z miską, a wtedy Kowalwyszarpnął nóż z rany i począłporuszaćświńskąnogą jak rączką studni, pompująckrew domiski. Paweł obejrzał się za Bielinkiem,ale go nie było w chlewie. Wyskoczył na dwóri znalazł go tuż za węgłem. Wsparty ośdanę Bielinekrzygałgłośno. Ech, wywestchnął Paweł. Taki z was miękki człowiek? Tfu! Świństwo. Cholerne świństwo pomrukiwał Bielinekocierając usta rękawem palta. W oświetlonych czerwono drzwiach chlewu stanął JózwaSzymeczek i wołał w stronę chałupy: Jadżkaaa! Przynieś brzytwę i gorącą wodę! Świnię będziemyparzyć. Pójdziemy powtórzył łagodnie Paweł i ujął starego pod ramię. Bielinek ruszył z Pawłem bez protestu,na wiotkich nogach, trochęzataczając się. Aż do drogi w pole towarzyszył im mały czarny piesek,szczekając coraz głośniej i śmielej w miarę, jak oddalali sięod chlewu. Szli wgęstymzmroku po piaszczystejdrodze, która wspinała się nawzgórze. Dopiero na szczyde uczyniło się trochę jaśnieji Bielinekzorientował się, że idą ku niedalekiej kępie drzew. Z lewejstronywzgórze opadało gwałtownie gdzieś w głęboki mrok. Zapewne tamwłaśnie był ów Dołek, a przedeż w inną stronęprowadził Paweł. Z Dołka dobiegało jednostajne pach-pach-pach parowego młyna tak w każdym razie domyślał się Bielinek,a zapytać Pawła niechdal. W ogóle za dużo go pytał i to sprawiło, że ten smarkacz czuł sięcoraz mądrzejszy i brał nad nim górę. Aprzedeż to on,Bielinek,ponosił odpowiedzialność za to,co mieli tu zrobić. Dokąd idziemy? warknął. Na cmentarz padła szybka i jakby drwiąca odpowiedź. Bielinek przystanął. 15. Słuchaj, albo mam cię uważać za gówniarza, albo ze mnie robisz gówniarza? Po co mnie wleczesz na cmentarz? Mam tam dozałatwienia pewną cuchnącą sprawę. Co chcesz zrobić? Nic. Zamierzamtylko wypiąćdupę. Na pewnych ludzi i pewnesprawy. Słuchaj Bielinek przytrzymał Pawła za ramię. Trzymajtylepiej portki w garści. Swoje sprawy załatwiaj sam i po cichu,mnie niewciągaj. Paweł odsunąłsię o krok. Nie wygłupiajcie się, Bielinek. To i wasza sprawa. Bielinek pokręcił głową, ale poszedł za Pawiem. Ten gówniarz denerwowałgo coraz bardziej. Bólw nodze dokuczał, każdy kroksprawiał mękę, chętnie usiadłby gdzieś w polu, choćby na jakiejś grudzie,a szczeniak wlókł go na cmentarz. Zrobiło sięjeszcze jaśniej. Za plecami idących wyszedł zza chmurksiężyc wielki, nagi, błyszczący. Tfu splunął Bielinek. Śmierdziało diabetole i znowu zbierałomu sięna mdłości. Jesteśmy napolu BolkaFajki. Pewnie Niemiec tak śmierdzi rzekł Paweł. Cmentarz był bliskoSzemrały cicho bezlistne korony starychdrzew, na niskim kamiennym murku skakały dwa dzikie króliki. Minęli rozbity niemiecki czołg podobny do ogromnego robaka, któremuwypruto wnętrzności koła żelazne,jakieś zwoje drutu iszczątkigąsienic walały się na polu. Ruskieprzyjechali od Jeżowa i byli na Dołku objaśniał Paweł. A ta cholera właziła na wzgórze. Dwa razy rąbnęli i trafiliw gąsienice. Niemcy kić, kić z czołgu i pochowali się w krzakach nacmentarzu. Wszystkich chłopywybili. Mściwi. Latem czterdziestego czwartego cale Budki Niemcy spalili. Przyjechali nocą, niespodziewanie, wleźli do jednej zagrody i zabraliżywą gęś. Z tą gęsiąchodzili od chałupy do chałupy, gęś darła się podoknami, ludzie wyskakiwali złóżek. Aw tym czasie już dachy staływ płomieniach. Bydło się spaliło, a i kilku ludzi, przeważnie staruszki,pozostałow ogniu. Budki, powiadasz? 16 Budki,czyli Dołek. Dołek mówią, bo leżynaDołku. A Budki, dlatego, że tu największa nędza mieszkała, bezrolni. Na domy ich niel było stać, tylko budki klecili. Najmowali się dodworu, a potem, po tejprzedwojennejreformie rolnej,do bogatszych gospodarzy. Szymeczekna Brzostówkachmieszka. I chyba niebiedak. A Niemcazabił. Średniak. Po prostu grabić chciał. Wiadomo, człowiek łapy mado siebiezachichotał Paweł. Z czego się śmiejesz? Wdwie godziny cały czołg rozebrali. Powiadam wam,uwijalisię jak mrówki, co zdechłego żółwia patroszą. Rozkręcili, wynieśliwszystko ze środkai tylko goły czerep został na polu. I co? podchwyciłBielinek. Śmieję się, bo powiedzieliście:Szymeczek. A on się nazywaMasłocha. Józef Masłocha. Jego dziadek był Szymon, rozumiecie? I wszyscy mówią: Szymeczek, Szymków. Tfu. Teraz idziemy po polu Bolka Fajki. To przezwisko. Bolka ojciec palił fajkę. Nazywał się Bolesław Sobieszek, rozumiecie? Ścieżka kończyła się przy wysokim murku cmentarza. Pawełjednym susem przesadził mur, Bielinek postękując drapał siędługąchwilę. Znaleźli sięw najstarszej części cmentarza. Nie było tu pomnikówani nagrobków, a tylko niskie, ledwo zaznaczone wypukłością mogiłychłopskie, przegniłe obalone krzyżyki i gdzieniegdzie wśród gęstychkrzaków leżała płachta śniegu. Paweł znowuodnalazł ścieżkę międzykrzewamii poprowadził Bielinka gdzieś w dół, bo cmentarz leżałnastromym zboczu wzgórza. Słuchaj powiedziałBielinek. Aż jakiej racji Niemcy wykończyli Budki? Stało się co? Na mościekoło młyna zabito w nocy dwóch żandarmów niemieckich, którym zepsuł się samochód. Podobno zrobił to ktośz chłopców porucznika Strzały. Latem to było,akurat w porze żniw. Co toza jeden ów Strzała? Kierownikiem szkoły był na Brzostówkach. Zorganizowałgrupę zbrojną. AK? 17. Tego nikt nie wie. Mówili o sobie, że są Wojskiem Polskim. A ty? Nie poszedłeś do nich? Butów dobrychniemiałem. W drewniakach chodziłem, aw grupie Strzały byli przeważnie synowie co zamożniejszych gospodarzy. Każdy miał długie, piękne buty z cholewami, marsze urządzali nocami. Gdzieżbym ja w swoich drewniakach mógł służyć w takimwojsku? Próbowaliście maszerować na drewnianych podeszwach? To ty. Paweł, przez drewniaki znami trzymasz? zapytał ironicznie Bielinek. Po prostu nienawidziłeś tych, co mieli lepsze buty od ciebie? A zaś wy,Bielinek, z bogactwa, zdobrobytu, co? Głupiś, Paweł. Co innego jest mieć świadomość, a co innegozazdrościć bogactwa. Rozumiesz? Świadomość jest ważna, rozumiesz"? Więc niechwyjdzie na to, że ja przezte drewniaki zdobyłem świadomość. Ja na przykład miałem początekświadomości, gdy pewnego dnia wyszedłem z fabryki, a pracę miałem wówczas nie najgorszą, i zobaczyłem, jak policja rozpędza tłum bezrobotnych. Tknęło mnie coś: zaco tychludzi pałami biją? Że roboty chcą? I chociażsam miałem robotę,wlazłem w ten tłum ludzki i krzyczałem wraz z nimi. Dostaliście pałą? Dostałem. Skręcili w nową część cmentarza, między zadbane groby, wysokie,obłożonedarnią. Były tui pomniki ze sztucznego marmuru, kamiennekrzyże, z których spoglądały wyblakłe fotografie ludzi, co umarli i leżeliw ziemi pod owymi kamiennymi płytami. Przy bocznej ścieżcebielało w mroku kilka świeżych mogił, a niecodalej, na dość dużej oczekującejna zmarłych przestrzeni obok cmentarnego muru, znajdował się prostokątny dół. Paweł przyklęknął na kupce piachui zajrzał nadno. No takpowiedział do Bielinka. Stary odkrył w pobliżu duży kamień,przysiadł na nim wyciągając przedsiebie bolącą nogę. Było zimno. Księżyc oświetlałczarną ścianę drzew w doleu stópcmentarza. Tam teżmusiała być droga od wsi i odkościoła, bo na tęstronę wychodziła zcegieł zrobiona brama cmentarna. Bielinek skuliłsię, postawił kołnierz palta iradbył, że Paweł ciągle klęczy naddołem,pozwalając mu odpoczywać i słuchaćciszy, z której przybiegało monotonnepach-pach-pach parowego młyna. Wreszcie Paweł wstałz klęczek, niedopałek papierosa rzucił w dółi posiał za nim głośne splunięcie No tak rzekł do Bielinka. Zdajemi się, że nie dalej jakwczoraj ktoś broń zabrał. Tak, takpomrukiwał sennie Bielinek. Zabrali. A przeciw komu tę broń zabrali? To zależy, ktozabrał, chłopcze. Wysię pytacie: kto? Ludzie porucznika Strzały, to przecież jasne. Dziś rano pytałemw Komendzie Powiatowej, czy jakąś brońz Brzostówek wydobyli. Powiedzieli, że o niczym takim nie wiedzą, alejeśli ja wiem, to żebym spenetrował i dal im znać. Więc ja przyszedłemtutajspenetrować. I widzę, broń wzięta, możecie to sami sprawdzić,Bielinek. Wierzę ci, chłopcze rzekł stary, przerażony myślą, że musiałbyprzyklęknąć, podobnie jak to uczynił Paweł. A przeciw komu brońwydobyli? powtórzył pytanie Paweł. Masz na myśli, że chcą ją użyć przeciw władzy ludowej? spytałsennie stary, bo naprawdę chciało mu się spać, a to pewnie przezzimno, które odczuwał coraz boleśniej. A może też przeciw nam. Przeciw wam, Bielinek, i przeciwmnie? Co oni mogą o nas wiedzieć? Przecież odwczoraj było wiadomo, że przyjedziemy na Brzostówki. Domyślili się, o co namchodzi, ibroń wydobyli. Strachliwi, no, no. Myślę, że jeśliktoś broń zakopuje, to znaczy, żeonawydaje musię niepotrzebna. A jeśli nagle broń wykopuje, to znaczy, że ona jestmu potrzebna. Ajeśli dziejesię to akurat wtedy, gdy my tu przyjeżdżamy na robotę, to myślę sobie,że broń ta jestpotrzebna przeciwnam, Bielinek. Dużo tego było? Dokładnienie wiem. Słyszałem odpewnegochłopaka, cou Strzałysłużył, że zakopanotrzy rkm, osiemnaście stenów, kilkakarabinów i kilkanaście sztuk broni krótkiej oraz sporo amunicji. W grudniu sam widziałem, jak tę broń tutaj taskali i zakopywali. Nocą to było, wracałem z Borek, z bimbrowni Władzińskiego, i drogęsobie skróciłem przez cmentarz. Patrzę,a tu czterech luda taszczynaramionach wielką skrzynię, za nimi zaś postępuje kilku uzbrojonych 19. ludzi, niby kondukt żałobny. Przykucnąłem za pomnikiem proboszcza, o tam, w rogu pokazał Bielinkowi ręką. Skrzynię wkopalido dołu,zasypali, potem każdyz nichpodniósłlewą rękę do góryi głośno przysięgał, że nie wyda miejsca, gdzie broń jest ukryta. Zaraz rozeszli się. Kiedy to było? W grudniu, mówiłem przecież. To było wtedy, jaksię rozeszławieść, że Armia Czerwona rusza do ofensywy. Ale Ruscy zaczęli ofensywę dopiero wstyczniu. Wtedy to porucznik Strzałagdzieś przepadł. No, apotem? Niezameldowałeś o broni? Jak tylko usłyszeliśmy, że wyzwolili Łódź, to ja z ojcem piechotą powędrowaliśmy do miasta. Z naszegodawnego mieszkaniaNiemców wygnaliśmy, ojciec poszedł do pracy, matka dopracy, ja doZWM-usięzapisałem, rozglądałem się zaszkołą. Naraz w ZarządzieDzielnicy powiadają, kto zna wieś, niech sięzgłasza naakcję. Sampoprosiłem, żeby mnie wte strony wysłali. I dobrze się stało,no nie? O tej broni przypomniałem sobie wczoraj i zapytałem w KomendziePowiatowej. Samiwidzicie, że dobrze się stało. Bielinek podniósłsię z kamienia, postękując i sykając. Kulejącpokuśtykał do dołu, stanął nad nim,splunął. Sprawa przedstawiałasiękiepsko, mogławyjść z tego wielka 'chryja, a równie dobrze mogło nic z tego nie wyjść. Słuchaj, Paweł rzekł Bielinek na razie szukajmy geometry. A tymi chłopcami od Strzały niechsię UBzajmie. Abroń? Może po prostu przenieśli ją w inne miejsce? Jutro rano zatelefonujemydo UB, przedstawimy sprawę. A my róbmyswoje. Chyba że... się strachasz? Paweł wzruszył ramionami. Pogwizdując przez zęby, poprowadziłBielinka w stronę bramy. Był obrażony. Wydawało mu się, że staryzlekceważył historięz bronią. Paweł wolałby, żebysię tu zrobiła chryja, można by wtedy potańczyć z chłopcami odStrzały. Tak tańczyć,jak oni naweselach. Porywali do zabawy co ładniejsze dziewczyny,okręcając je, aż pokazywały kolanai uda. Paweł zazwyczaj tylkosterczał w drzwiach weselnej chałupy, zatańczyć nie mógł, bo nosił drewniaki. Bielinek podejrzewał, że Paweł boi się. Nie, niebal się, o coinnego chodziło. Ale właśnietego staremu niemógł wyjaśnić. "Żeteżprzydzielili mniedo takiego reumatyka" pomyślał ze złością. 20 Chmury zakryły księżyc. W dole, w gęstwinie olszyn zarastającychniewielką sadzawkę, pomrukiwał wiatr. Wyszli z bramy na szerokigościniec rozjeżdżony kołami wozówi natknęli się na niskiego mężczyznę w berecie. Stał przy drewnianym pochylonym krzyżu obwieszonym zeschłymiwieńcami i chybaod dłuższego już czasu obserwowałPawła i Bielinka. Dobry wieczór pozdrowił ich. Doktorek? zdziwił się Paweł. Ja też pana poznałem uradował się mały. Paweł spytał: Szpiegowaniem się panzajmujesz? Z Borek wracam oburzył się mały. Patrzę, jakieścienie nacmentarzu się ruszają. Przystanąłem, popatrzyłem. I to wszystko. Jechało od niego bimbrem. Cuchnęło z ust,od palta i beretu,całyzdawał się być nasiąknięty zapachem alkoholu. Nawet gębapłaska,szeroka i robaczywa stałasię podobna do porowatej gąbki, którawchłonęła alkohol. Wolno ruszyli drogą w stronę Dołka i owego dalekiego pach-pach-pach. Doktorek razpo razzachodziłdrogę Pawłowi i próbowałprzyjrzeć się twarzy Bielinka. Stary kuśtykałi nie zwracał uwagi nadoktorka. Paweł powiedział: Myślałem, że pan już od dawna w Warszawie albo w Łodzi. Gadał pan,że najpierwszy, na czołgu sowieckim, pojedzie pan domiasta. Cóż to? Taksię pan do Brzostówekprzyzwyczaił? Na wiosnę wyjadę. Jak się cieplej zrobi. glos mu zachrypiał. Woli pandalej po bimbrowniach się szwendać? spytał niegrzecznie Paweł. Doktorekjakby nie słyszał pytania. Zabiegł drogę Bielinkowi. Ja warszawiakjestem. Popowstaniu nas tu Niemcy wyrzucili. Ech, powiadam panu,zorganizowaliśmy tu życie kulturalne. Co niedzielakoncerty były, zabawy. Teraz pustka, ruina,wszyscy wyjechali. Wróciłbym do Warszawy, ale moje mieszkanie zburzone. Do Łodzinanieznane jakoś boję się zaryzykować. Więc ciągle tu jestem. Ktośtuprzecieżmusi zostać, nonie? Pan jest lekarzem? grzecznie spytał Bielinek. Nie. Doktorem filozofii. 21. Filozof filozofii rzeki ordynarnie Paweł. Teraz to jużtylkopo bimbrowniach doktorek swoją filozofię uprawia A co będzie. jak zamknątakże bimbrownie? Doktorek wyprężył się dumnie, podniósł głowę i wysunął do przodu swoją malutką bródkę. Pan jest za młody, panie Pawle, żeby osądzać postępowanietakichludzi jak ja. Panzapomina, że trzy miesiące na waszych tajnychkompletach wykładałem wam za darmo, tak, za darmo, propedeutykęfilozofii. Choćby za tosamo trochę szacunkumi się należy. Poza tymjestem starszy od pana. Wypić lubię, przyznaję. Czy to jednak znaczy,że można mną pomiatać? Panteż, o ilesię nie mylę, lubił wypić rzekł do starego. Pierwszyraz w życiu jestemna Brzostówkach zauważył Bielinek. Tak? Może. niepewnie zgodził się doktorek. I dodał pośpiesznie: W takim razie możemy wypić. Wyciągnął z kieszeni półlitrową butelkę, ażpod korekwypełnioną wódką. Bielinek wyraził zgodę, co byłodla Pawładość nieoczekiwane. Doktorekodkorkował butelkęi podał ją staremu, ten pociągnął dużyłyk stojącna środku drogi, ajak sięwkrótce zorientował tuż kołokościoła, osłoniętego kępą dużych starych drzew. Na wojnie jedni tracą wszystko, inni wszystko zyskują mówił doktorek,delikatnie skubiąc jesionkę Bielinka. Ja naprzykład straciłem wszystko. Mieszkanie, książki, rękopisy dysertacjinaukowej. Ale ta plugawa wieś,panie, właśnie po wojnie zyskaławszystko. Spalono tu tylko kilka zawszonych chałup i zginęła pewnastara kobieta. Ale jakdo ciepłych krajów przyleciało tuwiele pięknychptaków. Wysiedleńców, uciekinierów z powstania warszawskiego,kwiat inteligencji, panie. Przez pół roku w tej ohydnejwsi jak naulicach Krakowa, gwarno było i ludno. Ach, co za dyskusje,co zarozmowy, co za ludzie, co za twarze! Prawda,panie Pawle? Chłopak skinął głową. Podczas kilkumiesięcy po powstaniu warszawskim,gdyBrzostówki wypełniały się tłumemuchodźców. Pawełporaz pierwszy wżyciu zrozumiał, jakie uroki przynoszą ludzie z miasta. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mu się wówczas słyszeć kwartetsmyczkowy, który zorganizowano wnajwiększejklasie szkołypowszechnej. U paniDennell jeden z największychpolskich pisarzy, ocalony 22 z powstania, mówił oMickiewiczu. Na błotnistych, jesiennych uliczkachwioskichodził tłum barwnie ubrany, choć były to już tylko nędzneresztki uratowane z płonącej Warszawy. Wtedy to Paweł poznał dziewczęta zupełnie inne odtych,które spotykał na wsi. Wymagałyzalotówdelikatnych, a dowcip Pawła byłciężki jak nogi obute w drewniaki. Coniedziela klęcząc na stopniach ołtarza, ubrany w białąkomżęministranta zerkał Paweł na Lilkę, stojącą obok drewnianych stalipod figurąświętego Antoniego. To była jedna z nich, warszawianka. Lilka. Nawet nie przypuszczał, że rzeczywiście istniejądziewczynyo tak miękko brzmiących imionach. Lilka, a nie Stefka, Zośka, Józka,Mańka, Maryśka, Janka. Dziewczęta 2miasta umiały śpiewać piosenki o podniecającym rytmie. Paweł co najwyżej potrafił zanucić melodięzasłyszaną na chłopskich weselach: Dziewczyno kochana,jeszcześniekochana,choćbyś była z nieba,pokochaćde trzeba. albo: Najlepsza funnanka z konika kasztanka,najlepsza dokochania Pabiankówna Mańka. Matka Pawła bolała, widząc,jak syn jej poczyna nosić lniane portki ufarbowane na czarno, pod marynarkę chce wkładać szalikspiętydamską broszką o błyszczącym szklanym oczku. Mówiła mu często: "Pawle,nieposiadasz ani krzty indywidualności. Jesteśmy na wsi dopiero trzylata, a ty już zupełnieschłopiałeś. Oto największe nieszczęście, jakie mnie spotkało przez wojnę. " Wtedy to na jesieni 1944 rokuPaweł pojął, że niczym ani strojem, ani manierami nie wyróżniasię od wiejskich chłopaków, ba,jest nawet wśród nichczymś gorszym, bo nieposiada skórzanychbutów. Między sobą a przybyszami z miasta odnalazłtylko przepaść. Nie próbowałjej przeskoczyć,nie silił się, żeby zbudować pomost. Z bierną zazdrością przyglądał się, jak cinowi poczynająwodzićprym, jak na swójnie znany tu sposóborganizująsobie życie, wciągając w nie cosprytniejszych i obrotniejszych chłopaków ze wsi, przeważnie tych od porucznika Strzały. Paweł pozostał na uboczu. Podobniejak większość wiejskich wyrostków wkraczał chyłkiem na koncertyorganizowane przez warszawiaków, na zabawy, dyskusje i wieczorkiliterackie. Jak dawniejchodził natajne komplety gimnazjalne, gdzie 23. teraz wykładali wybitni pedagodzy, a liczba uczącej się młodzieżywzrosła o kilkanaście osób, owych wysiedleńców. Od tej młodzieży trzymał się z daleka, młodzież ta żyłaciągle sprawami powstania. Cóżon mógł na ten tematpowiedzieć? Wieczoramijakdawniej przesiadywał w bimbrowniach,choć i tutaj rej wodził już ktoś nowy. Doktorek. Zjawił się z ostatniąfalą warszawiaków. Opowiadałgłośno o straconym mieszkaniu, złamanym życiu,zniszczonym bogactwie. Mały,krępy, hałaśliwy, z robaczywą gębą, z brzuszkiem, podobny do purchawki na łące. Dwoił się, troił, organizował koncerty, dyskusje, spotkania, gawędy, wieczorkiliterackie, wykładał na tajnych kompletach,politykował, wróżył, wieszczył, rozstrzygał spory. I pił. Rano, wieczorem, w południe. Naglezjawiał sięw bimbrowni, kucał przypaleniskach kotłów, zaglądał do kubełków, gdzie skapywal alkohol, próbował mocy bimbru i zagryzał wódkę pieczonymi w popielnikach ziemniakami. Jako ofiara powstania wszędzie przyjmowany był gościnnie. Pieniądze były mu niepotrzebne,skoro kiedy tylko zechciał, mógł wypić za darmo, akiedy był głodny, za darmo jadł. Spał także raz tu,a raz tam, w zależnościgdzie zmorzył goalkohol. Jak wszyscy przybyli, czekałnabliski koniec wojny. Mówił, że wódką umilasobie czasoczekiwania. Jedna wielka fala wojennychwypadków rzuciła na Brzostówkitłum ludzi, druga falazabrałago wciągu kilkudni. Na autach wojskowych, na czołgach,pieszo rozpierzchli się po całymkraju. Doktorek został. Jakby osiadł na mieliźnie. Odlecieli. Odlecieli. prawie łkałdo Bielinka i naprawdęłzy świeciły mu w oczach. Paweł oddał mu napoczętąflaszkę wódki. Doktorek upiłniewielkiłyk, zakorkował butelkę starannie, jakby zawierała lekarstwo. Po tymłyku umysł jego raptem zaczął lepiej pracować. A pan, Pawle, znowu tutaj? zdziwił się. Słyszałem, żeojciecpana odzyskał w Łodzi dawne mieszkanie, że znowu pracuje naswej przedwojennej posadzie. Myślałem, że pan w gimnazjum, w prawdziwej szkole, Wróciłem tu po coś, czego niezostawiłem rzekł Paweł pochłopsku. Doktorek nieusłyszał. Przeżywał chwile rozterkisięgną) dokieszeni i znowu wyciągnął butelkę, potem schował ją i na powrótchwycił. W kępie drzew odezwał się wiatr,głośno i smutnie zagłuszając 24 wdaleki głos młyna. Szum wiatrucoś tam doktorkowi przypomniał, boodjąwszy butelkę od ust imlasnąwszy cicho,nistąd, ni zowąd zaśpiewał: Szumibór, szumibór,szumi gałązeczka,Oj, tu mi daj, tu mi daj,nie czekaj łóżeczka. "On też już schłopiał" pomyślał Paweł. Koło kościoła jak dziecko zapłakał kot i doktorekrzuciłw tamtą stronę pustą flaszkę. Odleciały jaskółki zawołał. A potem począł tupać nogąw zamarzniętąziemię i powtarzał: Gówno, gówno, gówno. Geometry szukamy powiedział Bielinek. Geometrato zawódmetafizycznyzaczął doktorek. Geometra jest człowiekiem, który mierzy ziemię. Mierzyć ziemię, cha, cha,zabawne,no nie? Śmiał się głośno, w olszynach na Dołku odpowiedziało mu echo,a może to znowu koty płakały? Wokółstojących nadrodze gęstniała ciemność. Doktorek wsadziłrękę za pazuchę i czochrał się pod pachą. Zapewne miał wszy, kto wie,kiedy ostatni raz się mył i zmieniał bieliznę. Bielinek trącił Pawłałokciem na znak, żepowinni wyruszyć na poszukiwanie geometry, alePaweł był ciekaw doktorka, prawdę mówiąc,nigdy z nim dłużej nierozmawiał. Jeszcze przed dwoma miesiącami doktorek należałdo elityBrzostówek, nikogo nie raziło, że nosił kuse, podarte paletko i śmierdział wódką. ,,Cierpiał, stracił wszystko w powstaniu" powiadano. A gdy się czochrał pod pachami, dawano muczystą koszulę. Teraz sięteż czochrał, lecz koszuli już mu chyba nikt od dawna niezaofiarował. Nie powiniensię pan marnować na tejwsi odezwał się Bielinek. Wojna zabrała naszą inteligencję. Potrzebują pana. Chybanie jest pan przeciwny, no tego zająknąłsię władzy ludowej? Doktorek ze zdumieniem popatrzyłna Bielinka. Od dawna nikttak do niego nie przemawiał. Przeciw? Nigdy nie byłem niczemu przeciw. Potrzebują mnie,pan powiada? No, pewnie, że mniepotrzebują. I tu, i tampokiwa! głową. Owszem przytaknął Bielinek. Ludzie z wykształceniem sąteraz bardzo potrzebni. Potrzebnywam jestem? upewnił się. No tak. Oczywiście powtórzył stary. 25. Dobra. Idę z wami zdecydował doktorek. Próbował położyćrękę na ramieniu Bielinka, lecz zakręciło mu się w głowie i dłoń doktorkazemknęła po plecach starego. Pójdę zwami. Nocować miałem u paniDennell. Zapraszała mnie kilkakrotnie. Pójdę jednak z wami. Geometry szukamy. Tutejszego geometry burknął Paweł. Doktorek znowu się poczochrał. Smętniespojrzał wtę stronę ciemności, gdzie rzucił pustą flaszkę, Na Borki nam trzebarzekł. Na Borkach geometra siedziw którejś bimbrowni. Zgoda. Najpierw jednak zajrzyjmy doZośki naDołku powiedział Bielinek i postąpiłkilka kroków. Doktorek podskoczył w miejscu jak mały śmieszny krasnal. Podśpiewując i podskakując poszedł za Bielinkiem. "Do Zośki, doZośki, do Zośki" nucił. Raptem przystanął. Ja muszę na Borki rzekł dcho. W tym szepcie byłojednaktyle prawdziwego zdecydowania, że nie zaprotestowali. Podali mu ręce, a on natychmiast zawrócił. Podskakując i nucąc "do Zośki", ruszyłw powrotną drogęna Borki. Długo walilipięściami w drzwi małego drewniaka naskraju łąkobok kościoła. Wreszcie otworzyła im drzwi gruba baba. Miała nasobie krótką lnianąkoszulę, która odsłaniała białe zdeformowane uda. W dekolcie koszuli widzieli jej piersi grube i długie jak wyrośniętekabaczki. Twarz Zośki była napuchnięta od snu, lecz mimo to wydawałasię ładna, z dużymi kolorami na policzkach. Paweł odsunął Zośkę od drzwi i wlazłdo izby, żebyprzekonać się,czy rzeczywiście nie mau niej geometry. Na rozgrzebanym łóżkuspałw kalesonachorganista, nogi miałrozrzucone, a z rozpiętego rozporka sterczał mu kłak czarnej szczeciny. Organista spał w okularachnanosie, jego okrągłai razowa jak u oseskatwarz wyrażała uduchowienie, a usta układały się. w świński ryjek, podobnie kiedy podczas sumykładłpalce na klawiaturze organów i zamierzał odkrzyknąć proboszczowi: "Et cum spiritu tuo". Powrócilido Jańćka na Brzostówki. Urząd Gminny mieścił się na Dołku, na rozstaju dróg, zktórychjedna wiodła do Jeżowa, druga do Skierniewic, trzeciado Lipiec, 26 a czwarta doKrosnowy. Urząd Gminny był solidnym budynkiemzczerwonejcegły,obok niego stała biała piętrowa szkoła, wymurowana przed wojną zFunduszu Budowy Szkół Powszechnych. NaprzeciwUrzędu znajdowała się tynkowana na biało knajpa panaLacha. Niecoz boku, już przy drodze do Skierniewic, był młyn parowy, a przy nimsklep gromadzki i dom kowala. Za Gminą w stronę Jeżowa czerniałykikuty kominówspalonych chałup owe Budki zniszczone przezNiemców latem 1944 roku. Urząd Gminny dzieliła na dwie połowy długa szeroka sień. Nalewo znajdowało się dwupokojowe mieszkanie sekretarza Kacprzaka,po prawejzaś stroniemieściła się przestronnakancelaria przegrodzona drewnianą barierką. Tu także były drzwi prowadzące doizby, gdzieurzędował sekretarz i wójt. Piotr Kwiatos. W pokoju tym stykały sięz sobądwa biurka, sekretarza i wójta, podoknem czekałona interesantów kilka krzeseł, pod ścianą tkwiła zawszenie domknięta szafa, ażbrzuchata od licznych teczek z papierami. Wrogu pokojuczerniałamasywna kasaogniotrwała z sekretnym zamkiem. Klucz do kasy zgubiono jeszcze dwa lata przedwojną, zapomniano szyfru otwierającego, nie było pieniędzy na zaproszenie specjalisty kasiarza. Dokumenty zamknięte wkasie nigdy jakośnie okazały się potrzebne, a może nigdy tam niczego nie było? Wnętrze kasywabiło więc tajemnicą, wójt Kwiatos omałożycia przeznią niestraciłpodczas wojny. Stało się to wówczas, kiedy w biały dzień przewędrowała przez wioskę duża grupa partyzantów przedzierających sięw lasy nad Pilicą. Partyzancki zwiad opanował Urząd Gminny, zepsułtelefony, zażądał od wójtaotworzenia kasy ogniotrwałej i wydaniapieniędzy urzędowych. Wójt nie umiał ich przekonać, żekasa jestzamknięta od lat, a klucz zgubiony. Tak oto z winykasyogniotrwałejo małonie zginął od kuli rozgniewanych zwiadowców. Z bytnością grupy partyzantów (był to zresztą jedyny taki wypadek w wojennych dziejach wioski) związała się wesoła anegdotka o Jańćku z Brzostówek. Jańćko miał charakter marzycielski, a najlepiej lubiłmarzyć załatwiając fizjologicznepotrzeby. Nie zadowalał go ustępw sadzie za domem i zbudował sobie zastodołą jakby ławeczkę z pręcików. Spuściwszy portki siadywał na niej po południu i zwysokościwzgórzaspoglądał na polaaż hen ku granicy zGzowem. W takiej tochwilinatknęli sięna niegopartyzanci,wędrujący za stodołamiBrzostówek. Jańćko zmartwiał ze strachu i przez pewien czas nie wy27. dawał się zdolny do uczynienia jakiegokolwiek gestu. Siedziałna pręcikui patrzył na przechodzących mimo niego uzbrojonych ludzi. Nagle któryś z partyzantów parsknął śmiechem,Jańćko ocknął się i z portkami w garści, jak spętana krowa na pastwisku, pokicał ku chałupie. Rozpowszechnianiem historyjki o Jańćku szczególnie gorliwiezajmowałsię wójt Kwiatos. Czynił to wtedy, gdy przypominanomu bytność partyzantów. Anegdotkao Jańćku odwracała uwagęrozmówców od osoby Kwiatosa, tuszowała jego smutny przypadekz kasą ogniotrwałą. Wójt Kwiatos był bowiem człowiekiem bardzowrażliwymna swoją godność, nosił się powoli, z powagą, czernił wąsyi starannie uwypuklał pokaźny brzuszek. Sekretarz Kacprzak nie opowiadał o nim anegdotek. Mały, z du"-żym czerwonym nosemw twarzy bladej i chudej przypominałdżdżownicę. Okupacja była "złotym okresem" dla Kacprzaka, miałbowiemmożliwości zmiany wymiarów kontyngentów dla poszczególnych gospodarstw. Jego syn, Witold, zrobił maturę natajnychkompletach w Skierniewicach i ubrany z wielką elegancją spacerowałpo wsi,wysoko trzymającnos równie czerwony jak ojca. Od ludziporucznika Strzały stronił, w pierwszym tygodniu po wyzwoleniupojechał do Łodzi, aby zapisać się na medycynę. Paweł znał dobrze tylkocórkę Kacprzaka, piętnastoletnią bańkę. W upalne dni nie nakładałamajtek, umawiała się z chłopakami w żytach i kucała pokazując imswe wstydliwe części. Pozwalała się oglądać, potem zaś parskała śmiechem wariackim i uciekała do domu. Miał z niąPaweł podobnąprzygodę, później chodził wściekły obiecując nabić jej gębę. Spróbował nawet raz to zrobić, ale dziewczynamiała długie nogi i zdołałauciec. A pewnej niedzieli,latem 44 roku,zobaczono Dankę wnowiutkim kostiumie, w jedwabnych pończoszkach i na wysokim obcasie; pod rękę ze swą matkąmaszerowała dokościoła. Odtąd uchodziła za piękną pannę na wydaniu, nie słyszano,aby umawiała się w żytach. Do nauki nie miałazdolności i Kacprzakpostanowił pozostawić ją przy sobienaBrzostówkach, zamyślając jak opowiadano o wydaniu córki zasyna najbogatszego gospodarza, Maraska. Tegoż właśnieMaraska napotkaliPaweł i Bielinek rankiem w pokojusekretarza i wójta. W Gminie znano już powód ich przybycia naBrzostówki, zapewne był w tej sprawie jakiś telefonogram ze Starostwa. Również i Marasek wyglądał na dobrze poinformowanego, bo 28 pierwszyukłonił się Bielinkowii odstąpił mu miejsca nakrześletużprzed biurkiem sekretarza Kacprzaka. Dziedziczka zaraz nadejdzie oświadczyłim wójt Kwiatos. Wszystko odbędziesię formalnie, zgodnie ibez szumu. Tak ja tozwykle u nas. Sekretarz starannie ominął słowo"dziedziczka". Pani Dennell zrozumiała dziejową konieczność oddania chłopom swego majątku powiedział. A ponieważ postanowiław Łodzi kształcić swoje córki, pragnie z władzą byćwporządku. Majątekoddaje bez oporu. Przedtem zaś Marasek wywiózł swym wozem na ogumionychkołach wszystkie cenniejsze sprzętyzauważył Paweł. Głośnootym w całej wsi. Oj, ludzie,ludzie teatralnym gestem Marasek chwycił dłońmiswoją wielką, łysą głowę. Jegozdolności aktorskie były szeroko znane, miejscem zaś tychwystępów pozostawał najczęściej kościół. Podczas kazania Marasekchwytał się za łysągłowę, tłuki nią o ławkę, głośno i publicznie żałującza grzechy. Grzechów zresztą miał mnóstwo,choćby ten, że po śmierciswej żony żył z własną córką, grubą Fruzią. Marasek lubił także patrzyć na spółkującezwierzęta; miał ogiera i rasowego byka, który przynosił mu liczne dyplomyuznania nawet za okupacji. Na występachogiera rad oglądałwiększą publiczność na swym podwórku, stał przedstajnią i przyglądał się im. Paweł bywał na tych Maraskowych widowiskach, bo dziewczęta napatrzywszy się na zwierzęta, stawały się bardziej dostępne zaczepkom. Pani Dennell nie była złą dziedziczką wyjaśniłBielinkowisekretarz Kacprzak. Wdowa, niezbyt troszczyła się o gospodarstwo, ludzie je rozkradali. Teraz zaś, kiedy znalazła się w trudnejchwili,nie trzebasię dziwić, że ten i ów jej trochę pomaga. Dwieście hektarów zawołał wójtKwiatos. Dwieście hektarówto aż wstyd parcelować. Obok nas są o wiele większe majątki. Po sześćset hektarów. Wyzyskiwacze tam mieszkali. Bielinek zapalił "Juno", którymi poczęstował wszystkich Paweł,i wyjaśnił Kwiatosowi: Część tych majątków jużpewnie dziś, jutro rozdzielą. Resztęzaś przejmie państwo nawzorowe gospodarstwa. Dwieście hektarów 29. to za mało dla państwa, a dla ludzi z Budek wystarczy. Na Budkachbezrolni mieszkają, prawda? Kwiatos postanowił zachwycać się Bielinkiem. Ten zachwyt najlepiej "kołował"ludzi z miasta: Bezrolni, ajakże. Tak, to pan wie dobrze o wszystkim. Bezrolni, ajakże. Państwo teraz gospodarzyz nich zrobi. Tylko że geometry nie mamy westchnął Bielinek. Nie daligeometry? Powiedzieli nam, że geometrzy zajęci są przy parcelacji dużychmajątków, a na Brzostówkach jest małe gospodarstwo i może się z nimuporać choćby tutejszy geometra. Nasz? zdziwi) się Kacprzak. Nijakiego jeometry nie mamy powiedziałKwiatos. Nie mamy,nie mamy przyświadczył Marasek. Bielinek popatrzyłna Pawła z niemą prośbą w spojrzeniu. Chłopakjednak zdawał się nie słuchać rozmowy, dopalał papierosa, patrzyłwokno na drogę, na kupkę końskiego nawozu,po którejskakaływróble. Geometra mieszka w waszej wsi. Wszyscy o nim wiedzą. A wyco,udajecie głupich! krzyknął stary. Kwiatos pokiwał głową: Ho, ho, ludziez miasta dobrze wszystko wiedzą. Pewnie,mieszkału nas geometra. A pewnie przyświadczył Marasek. Kogo macie na myśli, towarzyszu? zwrócił się do Bielinkasekretarz Kacprzak. Bielinek znowu spojrzał na Pawła. Wykrztusił z siebie: Nazwiska niepamiętam. Mówili, że mieszka tu geometra. A jeślimówili, to taki musi być. Waszym obowiązkiem jest odnaleźć geometrę. Oj, ludzie, ludziezłapał się za głowę Marasek. Geometra. Geometra powtarzał Bielinek, wargi mu drżały zezłości. Podobnotaki ze strupami na głowie. Uśmiechnęli się wszyscy. Nawet Paweł. A pewnie. Tego ze strupami to znamrzeki Marasek. Ba przyświadczył Kwiatos. Oczywiście. Tego to znamy zgodził się Kacprzak. 30 Więcwaszym obowiązkiemjestznaleźć geometrę i przyprowadzić go tutaj grzmiał Bielinek, a policzki lekko muporóżowiałyz gniewu. Potem zwoła się mityng, czyli wiec. I pójdziemy wszyscyrazemdzielić ziemię pańską. Sekretarz Kacprzak podniósł się zza biurka, uchylił drzwi do kancelarii przegrodzonej barierką. Zawołał: Józefecki! A chodźcie tu jeno! Dopokoju wszedł staruch z trzęsącą się głową. Ubrany był w wielki barani kożuchi baranią czapkę,wysokąjakinfuła. Był głuchy,sekretarz wykrzykiwał mu w ucho: Jeometrę znajdzieciei duchem go tu domnie! Ziemię pańskąbędziemydzielić. Co? Co? Co?Duchem na Anioł Pański? pytał Józefecki,zobydwu rąk robiąc sobie trąbkę przy uchu. Jeometrę, rozumiecie? Jeometrę? krzyczał. Zrozumiał: Jeometrę powtórzył. Duchem dogminy. Duchempowtórzył Józefecki. Do gminy. Dogminy powtórzył. I trzepotał powiekami siwychwyblakłych oczu. Każde słowoz osobna trafiało do jego świadomości, alewszystkie one razem nie wiązałysię w żadną logiczną całość. Znowuwięc Kacprzak ryczał w trąbkę zjego dłoni. Wreszcie Józefecki spytał: A gdzieszukać jeometry? Popatrzyli na Bielinka. Stary wzruszył ramionami. A skąd mogę wiedzieć, gdziewasz geometra? Poszukajcie. Poszukajcie! ryknął Kacprzak. Józefecki przytaknął baranią infułą i wyniósł się z izby. To woźnygminy wytłumaczył Bielinkowi sekretarz. Głuchy, ale bardzo sprytny. Odezwał się Marasek: Jeometra jeometrze nierówny. Jednego razu chciałem córceswej i zięciowi, co od niej uciekł,wydzielić kawałek gruntu i z miastaprzywiozłem Jeometrę. Bez ćwiartkinie chciał gadać o robocie, a jakwypił, tozaraz dziewuchy zaczepiałi mówił: "Daj, zmierzę ci dupę. No, pokaż półkule". Dlatego ziemi nie wydzieliłem. Nie każdy jeometra nadaje się do roboty. 31. Trudno jest o dobrego jeometrę zgodził się Kwiatos. A namajątek dziedziczki najlepszy byłby jakiś państwowy jeometra. Toprzecież państwowa robota. Taki nasz wsiowy jeometra czy aby dobrzepodzieli? Ludzie potem sarkać będą. Od czego mu te strupy na głowie wyskoczyły? zastanawiałsię głośno Marasek i pogłaskał swoją gładką,lśniącą czaszkę. Wójt położył dłonie na brzuchu. Ktoich tam wie, jeometrów mruknął. Paweł wciąż patrzył w okno. Józefeckistał na drodze obok kupkinawozu iprzyglądał się swawolom wróbli. Nie wyglądałona to, żezamierza szukać jeometry. Raptem postąpiłkrokw tył, szybciutkozdjął czapkę i ukłonił się nisko. Przed oknem gminy przedefilowaławysoka dorodna postać paniDennell. Po chwili w drzwiach stanęła dziedziczka. Kacprzakzerwał sięzmiejsca jak grzeczny uczniak w szkole na widok nauczycielki. Również i Kwiatos podniósł zza biurka swoje ciężkie ciało. Marasekprzesunąłtyłek na brzeżek krzesła, aby w każdej chwili łatwiej mubyło się wyprostować. Dzień dobry panom powiedziała dziedziczka. Głos miałaładny, donośny, słyszało się wyraźniekażdą sylabę. Dzień dobry womaniespodziewanie usłyszeli głos Maraska. Paweł natychmiast zastanowił się, dlaczegoMarasek powitał dziedziczkę przez "wy",po chłopsku. Pomyślał, że wiejski bogaczzapewnepragnie podkreślić w ten sposób istotną różnicę między ubogą dziedziczką i bogatym chłopem. Pani Dennell zwróciłasię wprost do Bielinka: Powiadomiono mnie, że przyjechał pan, aby zlikwidować mojegospodarstwo. Pozwolę sobie zachować przy sobie ocenę tego faktu,chciałabym jednak prosić, aby pozwolono mi wyjechać stąd wcześniej,niż się to stanie. Pan wybaczy, lecz operacja,jaką zamierza panprzeprowadzić na mej własności, nie jest dla mnieprzyjemnai niechciałabym jejoglądać, jest to bowiem, bądź co bądź, moje rodzinne gniazdo. Zapewne jest w tymwiele prawdy, co pisze się dzisiaj o nierównościspołecznejw Polsce,ja jednak nikomu krzywdy starałamsię nie czynić. Nasz majątek parcelowano jeszcze na długo przed wojną, zostałonam tylko 200 hektarów, które od śmierci mego męża, inżyniera Dennella, musiałam bronić przed wierzycielami, aby zapewnić jaką takąegzystencję swym córkom. Jestem tylkokobietą, ponadto nieznam się 32 na rolnictwie, gospodarzenie na mej własności było jednym wielkimpasmem udręki. Lecz właśnie dlatego, że tyle włożyłam wysiłkuw utrzymanie tej ziemi, opuszczę swoją własność z wielkim żalemi poczuciem krzywdy. W miarę jak mówiła, Bielinek podnosił się z krzesła i zdawał siębyć coraz bardziej wzruszony. Siwą głowęprzekrzywił na prawe ramię, garbił się jakby pod brzemieniem jakiejś wielkiej winy. Wzruszony był także sekretarz Kacprzak i wójt Kwiatos. Tylko po Maraskuwszysko spływało bez wrażenia. Raptem podniósł się z krzesłai wpierś dziedziczki wymierzył paluch z ułamanym paznokciem: A mówiłem woma jeszcze przed wojną, żebyście mi sprzedalistawy. Teraz wszystkoprzepadło. Odpowiedział nie patrząc na niego: Gdybym sprzedała wam stawy, mój Marasku, dziś znaleźlibyściesię w takiej sytuacji co i ja. Przecież wam, zdaje się, tylko trzy hektarybrakuje do pięćdziesięciu? Oj, ludzie, ludzie krzyknął rozpaczliwie Marasek. Bielinek zerknął nadziedziczkę, spojrzał potem na Maraska, nawójta, sekretarza i Pawła. Mrugał powiekami zdumionych oczu. Zapewne do tej pory brał Maraska za jakiegoś aktywistę wiejskiego i dlatego pozwalał mu wtrącaćsię do rozmowy. Dziedziczkamówiła dalej. Paweł pomyślał, że jest ukształtowanana wzórpostaci z dawnych powieści, które w jej bibliotece sąsiadowały z francuskimiklasykami. Była jak owe słynne kobiety-Polki, z dumąi godnością na progach swych dworów stawiające czoło krwawymhordom pijanych fornali. Byłajak one wysoka,o pięknej twarzy,z dużym nosem i wielkimi oczami. Cerę miała świeżą mimo swychczterdziestu lat, przyszła tu z gołą głową o jasnych włosach upiętychw gruby węzeł. Wyprostowana, w krótkim bordowym futrze,pokazywała zgrabne nogi,wojenną modą odsłaniającodrobinę kolana. Mówiła: Pragnę więc jaknajszybciej opuścić dom, który w naszej rodzinie pozostawał od trzystu lat. Nie chcę oglądać, jak obcystąpają pomiejscachmiumiłowanych. Dziwiciesię, że nie rozpaczam, nie wzbraniam wejścia do mego domu, nie protestuję? Rodzina mojajużdwarazy dom musiałaopuszczać i zdawało się, że nigdy tunie powróci. Tak było, gdy Joachim Dennell, szlachcic, z pochodzenia Francuz,musiał oddać władzom carskim dom swój i majątek, ponieważ brał 33. udział w powstaniu kościuszkowskim. Zwrócono go nam dzięki interwencji jakiegoś możnego przy petersburskim tronie. Potem opuszczaliten dom Dennellowie po powstaniu styczniowym. A jednak powrócilido starego gniazda. Od trzystu lat nie było zawieruchy wojennej,w której w obronie Polski nie braliby udziahi Dennellowie. Być możejednakdla tej Polski zasługi tamtych pokoleńprzestają się liczyć,byćmoże nowe państwo polskie nie może istnieć bez moich dwustu hektarów i starego domu. Byćmoże trzeba otaczać ochroną żubryw puszczach i rzadkie gatunkiroślin, nie wolno jednak ochraniać starych,zasłużonych dla kraju rodów. Jakkolwiek było, odejdę stąd, lecz proszę, aby podpisano mi ten oto dokument, w którym stwierdzicie, żepozostawiłam dwór w największym porządku,z tyloma atyloma końmi, bydłem, świniami, z taką a taką ilością ryb w stawach, mebli, książek i obrazów w pokojach. Chcę także, żebyście wiedzieli: pozostałamtu tylko dlatego,aby przekazać wam wszystko w największym porządku, ochroniwszy dwór przed rabunkiem chłopskim. Nie usiadła,choć podsunęli jej krzesło. Mówiła wyprostowana,z podniesioną głową. Małe usta drgały jak żywe istoty,można było nierozumieć sensu wypowiadanych przez niesłów, lecz chciało się ciągleprzypatrywaćdrganiu tych istot, ich ruchom zmysłowym i pięknym. A gdyzdawała się potępiać swych słuchaczy i wspomniała zasługiDennellów, czarne długie brwizbiegały jej się nad nosem i chyba nawetBielinkaogarniała świadomość, że byłoby czymś zachwycającym posiadać taką kobietę. Tylko Paweł pozostał obojętny. "Za stara"pomyślał i bawił sięwidokiem Maraska. Tenbył teraz podobnydo swego starzejącego sięogiera, którego później kazał wykastrować, gdyż chłopskiewychudzoneklaczeo krótkich nóżkach i wielkichzwieszonych ku dołowi brzuchach,nie budziły w nim pożądania. Tylko jakby dla przyzwoitości rżał donichdcho i sennie. Dopiero rasowa klacz po arabie z dworu w Żelaznejwzburzyła wnim zapały. Aż dwóch parobczakówledwo utrzymało gowtedy na podwórzu. Tobyło niezwykle, ten odmlodnialy ogier i klaczarabska, o cieniutkich nóżkach, sprężystym brzuchu i lśniącym zadzie. Paweł siedział wówczasna płocie okalającympodwórze Mraska,a samMarasekkurczył się gdzieś wkąde obok stajni, bo na kamiennymbruku podwórzałomotały kopyta końskie, igrały ze sobą dwa pięknedala, mieszały się rozpuszczone grzywy. 34 Dziedziczka mówiła, a Marasek najpierw podniósł głowę, którą dotej chwili w teatralnym geście trzymał objętądłońmi. Rzucił aktorstwoi w rozpiętej dziurawej burce gapił się na nią, posapując głośno, z oczami powoli nabiegającymi krwią. Ujawniła mu się na gębie całajegookropna brzydota ślady po ospie, żółte wątrobowe plamy na skroniach i na policzkach. Dziedziczka rzekła na koniec: Proszę, tujest dokument. Podpiszecie gowszyscy, postemplujede urzędową pieczątką. To mówiąc postąpiła dwakroki i z bordowej mufki, którą trzymaław dłoniach, wyjęła złożonyw czworo arkusik papieru. Położyłago nabiurku, a raczejwydawało się, że wypadł on z jej rąk i sfrunął jakostatni jesienny liść z drzewa. Nie wiem, czy mamy prawo. zająknąłsię Bielinek. Majątku panijeszcze nie przejęliśmy. Nie można kupować kota w worku, żesiętak wyrażę. Dziedziczka spojrzała ostro na Kacprzaka. Powiedziano mi, że dzisiajbędziede parcelować. A ja nie chcę siętemu przyglądać. Mówiłam już, z jakichwzględów. Bielinekpokiwałsiwą głową. W swej cienkiej jesioneczce wydawałsię bardzo mizerny wporównaniuz tą rosłą, dorodną kobietą. Owszem, mieliśmy taki zamiar. Ale. i głowę wtulił w ramiona jakby ze strachu geometry nie możemy znaleźć. Bokazanonamskorzystać z tutejszegogeometry. Nareszde odezwał się Paweł. Wskazałpalcem wokno. Józefecki poszedł szukać geometry. O tam, stoi i gapi się nakońskie łajno. Psiawiara zaklął sekretarz. Dziedziczkaściągnęła nad nosem czarne brwi. Geometra, zdaje się, nocował dzisiajw nocy u mojej gospodyni. Nie wiem zresztą, niewtrącam się w niczyje żyde prywatne. Sekretarz podbiegł do drzwi. To ja tam poślę Józefeckiego zawołał i zniknął w kancelarii. Po chwili stał już na środku drogi i cośtam krzyczał do ucha woźnego. Bielinek delikatnie złożył arkusikpapieru inieśmiałowręczył godziedziczce. W takimrazie. my.. no tego. wieczorem podpiszemy. Najpierw obejrzymy majątek, a potem podpiszemy. A jutro zrobimy parcelację. 35. Schowała arkusik do mufki, obróciła się i kiwnąwszy głową niewiadomo komu wójtowi, Bielinkowi czy szafie ogniotrwałej wyszła z pokoju. Bielinkaogarnęłażądza działania. Zwrócił się gwałtownie do Kwiatosa: Czy są we wsi partyjnichłopi? Ludowców jestwielu. Ja jestem ludowiec, Marasek jest ludo. wf... Kto postarał się, żeby u nas murowana szkoła stanęła? Bo szkołęmurowanąchcieliDrzewcom oddać krzyczał Maraseki rozkrzyżowawszyręce stanął przed Bielinkiem, jakby zagradzając mu drogę doczegoś czy ku czemuś. Dziurawa burka rozpięła mu się na piersi i wyjrzała rozchełstana koszula. A w PPR są jacyś? Niby w tejpartii? upewniał się Kwiatos. Mrówka się zapisał, Ceret,Czerwińszczak. Przy ostatnim nazwisku Paweł potrząsnął głową. Byłto gest tak zrozumiały,że Bielinekod razu spytał: Co to za jeden? Paweł wzruszył ramionami. PrzyMarasku nie zamierzał wypowiadać się o partyjnych chłopach. W ogóle obecność Maraska w UrzędzieGminnymnapawała gocoraz większą irytacją. Dobra, dobra powiedziałBielinek i jakby domyślając się, ocochodziPawłowi, napadł naMaraska: A wy, obywatelu, w jakiej sprawie? Jeśliskończyliścieswoje, to pozwólcie sobie odejść. To ja sobie pójdę rzekłMarasek, Nadziałczapkę-uszatkę,podał rękę Bielinkowi i wolno wytoczył się z izby. Dopiero teraz zauważyli, że jegodługie juchtowe buty były ażpo kostki usmarowane gnojem. Wydawałoby się, że do trzech zliczyć nie umie, a taki bogacz skonstatował Bielinek. Kwiatos kiwnął głową. Nie, towarzyszu. Liczyć to on umie. Tylko pisać nie potrafi. Przyszedł sekretarz, a za nimpoczęła się tłoczyć gromadka chłopów. Byli to partyjni, którychchciał wzywać Bielinek,i kilku chłopów z Budek. W pokoju zaraz zrobiło się duszno, zaśmierdziało"samosiejką"i starymi kożuchami. 36 Kacprzak przedstawił ich Bielinkowi. Dowiedzieli się, żebędzie podział majątku, więc przyszli. Możnaparcelować,choćby zaraz. Nie starczyło krzeseł dla wszystkich, ale żaden z nich nie zamierzałsiadać. Otoczyli ciasno Bielinka, że prawie zginął wśródtych szerokichpleców, wielkich łbów odzianychw czapy. Nikt z nich niezdjął nakryciagłowy. Spieszyło im się. Paweł słyszał tubalny głos Czerwińszczaka: My pierwsi. Nam trzeba dać działki nadłąkami. Tampszenicęzasiała Dennellowa. Spoza pleców chłopskich, gdzieś jakby z bardzo daleka. Paweł usłyszał głos Bielinka: Towarzysze chłopi. Była tu przed chwilą jaśnie pani dziedziczkaipłakała, że jej majątek chcemy między was rozdzielić. Bo majątek ten,powiadała, od trzystu lat jej rodziny własność stanowi. Lecz czy któryśz Dennellów, towarzysze chłopi, w ciągu tych trzystu lat pochylił się choćraz nad tą ziemią? Czy choćgrudka ziemi nasiąkła jego potem? Dlategoto ziemia nieDennellów, lecz wasza. Paweł zapalił "Juno" i znowu zerknąłw okno. Przed Urzędem Gminnymzatrzymało się auto, zielony "Willis" z brezentowąbudą. W drzwiach zaraz zrobił się ruch, chłopi rozstąpili się. Do pokojuweszłodwóch młodych mężczyzn wgranatowychjesionkachi cyklistówkachzawadiacko zsuniętychna tył głowy. W jednym z nich Pawełrozpoznał Baclmrę-Kołodaeja, który przeddwoma laty na Brzostówkach mieszkał przez czas jakiś, a nagle zniknął,akurat dzieńprzedtem, jak przyjechali po niego żandarmi niemieccy. Bachura-Kołodziej i ten drugi minęli Pawła i stanęli przed sekretarzemKacprzakiem. Pójdziemy, panieKacprzak. Pojedziemypowiedział Bachura-Kołodziej. Niby dokąd? Po co? Teraz zaraz? Ano zaraz. Na to wychodzi rzekł ten drugi, z małą myszką nalewym policzku. Kacprzak coś odpowiedział,coś rzekłtakżeBachura-Kołodziej. O czym była mowa. Pawełnie słyszał, bo Bielinek coraz głośniej grzmiałdo chłopów: Ta wielka chwila historyczna mogła się zdarzyć, towarzysze chłopi,tylko dzięki sojuszowi robotników ichłopów. Tonie przypadek,ze właśnieja, stary robodarz z włókniarskiej Łodzi, przybyłem tu do was,. aby pomóc rozprawić się z ciemiężycielem-obszarnikiem. W wasze ręce przekażemy waszą własność. Kacprzakbył blady, obrzydliwiesię spodl. Krople potu jak Izyspływały mu po skroniach. Ten z myszką chwycił go podramię i wyprowadził z pokoju, silnymi pchnięciami łokcia torując sobie wśródchłopów drogę do wyjścia. Bachura-Kołodziej zakrzywionym palcemstukną) Pawła w ramię, potem mrugnął doniego itym samym krzywym paluchem pokazał mu drzwi. Na korytarzu rozpoczął rozmowę. Pamiętasz, Paweł, tendzień, co dwóch Żydów żandarmi niemieccy rąbnęli podlasem? Yhm mruknął Paweł. Kącikiem oczu obserwował przezotwarte drzwi z korytarza, że ten z myszką wepchnąłKacprzaka do budy "Willisa". Co ludzie wtedy gadali, pamiętasz? Paweł? Co mam nie pamiętać. Gadali, żeŻydzi trzy lata ukrywali sięu Petrynowskiego wstodolepod lasem. Opłacali się, ajak im złotazabrakło, toPetrynowski przyszedł do gminy i powiedział: "zróbta cośz tymi Żydami". No i ktoś z gminy zadzwonił do Jeżowa po żandarmów. A mówili,kto to zrobił? No, kto zadzwonił? Kacprzak rzucił od razu Paweł. Jo wyszczerzył zęby Bachura. Jopowtórzył i uderzyłPawła palcem w ramię. Bo widzisz, chłopie, tam było nie dwóch,tylko trzech Żydów. Jeden z nich poszedłpo żarcie, żandarmi przyjechali,dwóch zabili, a tentrzeci nawiał. Przetrzymał jakoś do wyzwolenia, a teraz złożył skargę. Słuchaj, Bachura zaczął pośpiesznie Paweł. Ty mi lepiejpowiedz, co jest ze Strzałą. Podobno uciekł i gdzieś się chowa. Oni mielitu bron. Kupę tego. Ukryli na cmentarzu. Broń wykopana. Rozumiesz? Bachura znowu wyszczerzył zęby. Dziobnął ramię Pawła zakrzywionym palcem. Ty sobienim głowy nie zawracaj. Narazie nicdo niego niemamy. Taki wszawy akowiec, rozumiesz? A codo tej broni, chłopie,kurcze blade, bo to jest w Polsce wieś,gdzie by broni ukrytej niebyło? Bracie,całąarmię można by uzbroić. To gówno, co oni tutaj mają, nicsię nieliczy. Tywiesz, cośmy wŁowickiem znaleźli w stodole? Czołgz trzydziestego dziewiątego roku. Polskitank. No, jakby armatę mieli 38 albokilka CKM-ów,to zadzwoń, chłopie, do mnie, do Urzędu Wojewódzkiego. Przyjedziemy. A tak głowy nam nie zawracaj, widzisz, żejestrobota. Nigdynie przypuszczałem, że jesteś komunistą rzek) z zazdrością Paweł. Hi, hi, hi zaśmiał się Bachura-Kołodziej. Jakbyświedział,toby mnie już nie było na świecie bożym. Nie gadaj głupstw obraził się Paweł. Niemam nic złego na myśli. Tylko tyle, że jakby wszyscy omniewiedzieli, tobyktoś doniósł, rozumiesz? I takdonieśli,ale mnieMrówkauprzedził. Jeszcze raz nadział Pawła na swój krzywy paluch. No, cześć,chłopie powiedział wręczając mu swą dłoń. Starą Dennell wyrzućcie, niech leci nazłamanie karku. Mrówce odpalcie największą działkę. Na Dołku mu dajcie, czamoziem, rozumiesz? Jorzekł Paweł, bo bardzo mu Bachura zaimponował. Kolebiącsię jakkaczka podszedł Bachura do samochodu, wlazł natylne siedzenie obok Kacprzaka. Trzasnęły drzwiczki. Samochód wolniutko zawrócił na drodzeprzed gminą, potem skręcił na szosę doJeżowa i po chwili zniknąłza ruinami spalonych Budek. Ktoś jeszcze opróczPawła zauważył także aresztowanie sekretarza. W chwili gdy auto ruszyło sprzedUrzęduGminnego, z korytarzawyszło kilku zaciekawionychchłopów. Obok Pawła nagle znalazł sięwójt Kwiatos, niespokojny i chyba przerażony. Wzieni go? Wzieni? upewniał się u Pawła, Jo przytaknął chłopak. Wyskoczyła z mieszkania żona Kacprzaka, a za nią jej córka Danka. Kacprzakowanogi miała grubei czerwonawe jakświeżo ostruganebrzeziny. Wybiegła na drogę w szlafroku, z rozwianym czarnym włosem. Na ręku trzymała mężowskie paltoi kapelusz. Powieźli go bez żadnego okrycia krzyczała. Niewinnegowzięli! Bez obiadu, bez kęsa jedzenia, bez kapelusza! Danka milczała. Stanęła na progu korytarza, w samej sukiencei w czerwonym sweterku. Jakby przejęta chłodem, tylkowysunęła głowęnadwór, przygarbiła się i uczyniwszy rękami jakiś nieokreślony gestwokół swegobrzucha, prędziutko cofnęła się do mieszkania. Brzuchmiała wzdęty, aż jej z przodu sukienkę do góry podciągał. "Ciekawe, pokim takją wzięło. Chyba niepo Maraskowym ogierze" pomyślał 39. Paweł. Nim wyjechał do Łodzi, mówiło się na wsi o jej małżeństwiez Maraskowym synem. "Może właśnie Marasek w gminie targował sięz Kacprzakiem o brzuch Danki" rozważał. Zawrócił do kancelarii. Tuż za nimczłapał wójt Kwiatos. Pewniejakaś pomyłka. Tak, tak, pomyłka głośno gadał dosiebie, łowiąc podejrzliwe spojrzenia chłopów. Bielinek kończył przemówienie. Gadał już tylkodo czterechchłopów, bo reszta wylazła na drogę i komentowała fakt aresztowania. Mrówka jednostajnie potakiwał Bielinkowi głową, a Czerwińszczakgapił się w Bielinka nieruchomym szklistym wzrokiem nieboszczyka; Paweł stanął obok niego i poczuł silny odór samogonu. Przezostatnie dwa lata Czerwińszczak miał na Borkach dużą spirytusownięipewnie dlatego okazywałwstrzemięźliwość wobec picia. Teraz pił. "Może więc sprzedał fabrykę? " pomyślał Paweł. Najpierw, proszę towarzyszy powiedział Bielinek wyłonimy spośród siebie komisję, która zdecyduje, komu się ziemia należy,a komu nie. Do wieczora niech się tu zgłoszą wszyscy potrzebujący,najpierw bezrolni, a późniejmałorolni. A jutro rano pójdziemy zgeometrą, gromadą, dzielić pańskie. Kto wejdzie do komisji? spytał. Wrócili ci zdworu i w izbie znowu uczyniło się ciasno i duszno. Paweł szybciutko rozejrzał się potwarzach zebranych chłopów i szepnął Bielinkowi: Weźcie Mrówkę, Białasa, Kądzielskiego. Bielinek wyjął z kieszeni duży notes, usiadł za biurkiem sekretarza. Zapisał nazwiskapodsunięte mu przez Pawła. Wójt Kwiatos przykucnął za swoim biurkiem, cichy jakiś,osowiały, niemy. Niktna niegoniezwracał uwagi, wszyscy cisnęli się do Bielinka. Zjawił się Józefecki. Staną) przed wójtem i zameldował głośno: Jeometry ni ma. Nima. Kwiatos chlipnął nosem. Bał się. Bałsię czegoś okropnie. A przecież dziedziczka mówiła, że u niej był jeometra rzekł płaczliwie. Co? Co mówiła? krzyknął Józefecki. U dziedziczki jest jeometra wolał wójt. Józefecki przekręcił na głowie baranią infułę. Uśmiechnął się. Pojął. No, jeśli u dziedziczki. powiedział. Trza tak było od razu powiedzieć. Poszedł. Bielinek miał już komisję złożoną z ludzi zaproponowa40 nych mu przez Pawła. Czerwińszczak, o dziwo, nie protestował, że gopominięto. Syczał tylko wucho Mrówki: Pamiętaj, żeby nasze było tam, gdzie pszenica. Pamiętaj,żebybyło tam, gdzie pszenica. Chłopi pchali się do biurka Bielinka, klarowali mu wszyscy narazicoraz głośniej, każdy wydzielał sobie działkę. Starynieustanniebazgrał w notesie, kreślił, zapisywał żądania, uwagi,nazwiska. Nie bardzomu to wychodziło, nerwowymi gestami coś tampodkreślał, coś innegowymazywał. Na twarzy miał już wypieki. Ale Pawłanie przywołał napomoc. "Toś ty taki. " pomyślał chłopak. Ponad głowami chłopówzawołał do starego: Idę szukać geometry. Spotkamy się u Jańćka. Nie usłyszał odpowiedzi, ale teżi nie czekał na nią. Szybko znalazłsię na drodzeprzedUrzędem Gminnym i powędrował w stronę młyna. Na razie jeszcze sam nie wiedział, dokądnaprawdępójdzie i czyrzeczywiście będzie szukać geometry. Chciał się po prostu przejść przezwieś, pokazać się w swych wysokich butach, rzucić się w oczy temui owemu, zagadnąć o to i owo. Pragnął poprostu, żeby wieś spojrzałananiego, aon popatrzyłna wieś inaczej niż dawniej. Dzień był zimny, sine chmuryjakby nieruchome wisiały niskoi prószyły rzadkim drobnym śniegiem. Przed młynem stało kilkanaściefurmanek i konie okryte lnianymi derkami. Chłopów nie było, zapewne grzali się wmaszynowni, skąd dobywało się owo jednostajnepach-pach-pach maszyny parowej. W nie zamarzniętej, płytkiej rzeczułce koło młynakąpały się białe kaczki, woda tu trochę parowałai wydawało się, że kaczki pływają jakby pod leciutką przezroczystąwoalką. Paweł przeszedł przez drewniany most i przystanął na chwilę obokżelaznego krzyża, postawionego tu kiedyś na nikomu bliżej nie znanąokazję. Stądbiegła droga na prawo do dworu pani Dennell i na lewo do kościoła, organistówki i do samotnego domku Zośki. Malutkikościół zbudowany z modrzewia i kryty gontem znajdował się pośródwielkich starychtopoli upstrzonych gniazdami kawek. Raz po razdużeich stada zrywały się z gałęzi, krążyły nad kościołem, nad czecwonym dachem plebanii, nad księżą oborą. Potem siadały na gałęziach, na momentcichło krakanie. Stąd, gdzie przystanął, widać było dwa okna plebanii duże i czyste,szklące się jak okularyna nosie proboszcza. Mimotych okularów 41. proboszcz pozostawał prawie zupełnie ślepy. Kiedy właził na ambonę,abyrozpocząć"wypominki", chłopów przechodził dreszcz strachu,tak przekręcał nazwiska ich bliskich. Z Grochalów robił Rochałów,z Fontańskich Bontańskich, z Masłochów Szlochów. Niekiedyprzekręcenia te brzmiały humorystycznie i tylko powaga świętegoprzybytku oraz pamięć o zmarłych dusiła głośne śmiechy. Osiemdziesiąt lat miał proboszcz i to usprawiedliwiało jego dukanie "wypominków". Gorzej jednak, gdy zdarzyło mu się przeinaczyćsłowa ewangelii. Ludzienie mogli pojąć, jak to się działo, że oni, costarsi i pobożniejsi, już na pamięć znali poszczególne wersety, aniezdołał ich zapamiętać stary proboszcz? I słusznie posądzali go o brakpobożności. Bo też niebył pobożny, nie przejmował się równieżpretensjamichłopów, że wubiegłym roku jakoś inaczej Chrystus mówiłuczniom swoim niż roku "latosiego". Naprawdę tylko karty interesowały proboszcza, lecz z powodu sędziwego wieku naweti ta jedynajego przyjemność była mu rzadko dostępna. W księżowskim gospodarstwie pracował tylko jeden koń, któremu wypadłoobrabiać dziesięćksiężowskich hektarów. Nieczęsto więc pleban mógł korzystaćz bryczuszkidla odwiedzinksiędza w Gzowielub w Janisławicach. Napiesze spacery był za stary. Na wikarego jednak również nie chciałsięzgodzić. Paweł nie lubił starego proboszcza. Kiedy rodzice kazali Pawłowisłużyć do mszy świętej,chłopak przeżywałten rozkaz jako osobistąklęskęi największy dramat. Szczególnie nie cierpiał za to swego ojca,który kosztem chłopca chciał uchodzić za pobożnego i w ten sposóbugruntować sobielepszą pozycjęna wsi. Dopiero stary proboszcz dałchłopcu do zrozumienia w sposób subtelny i powolny, że sprawa wiaryw Boganie ma żadnego istotnego znaczenia, a trzeba po prostu umiećszybko i gładko ministranturę. Po sumie pleban brał Pawła na dobryobiad, rozmawiali o polityce lubo życiu pozagrobowym. Służba przy ołtarzu nudziłaPawła bardzo, lubił tylko brać udziałw pogrzebach. Szedłwówczas z proboszczem na czele,konduktu,niósłkropidło i niklowaną kropielnicę. Na cmentarzuchłopi otwierali trumnę, żeby jeszcze raz spojrzeć na twarz nieboszczyka. Techwile fascynowały chłopca, który jakbyciągle jeszcze nie mógł uwierzyć w rzeczywistość śmierci. Chciwie zaglądał w twarze zmarłych,żółte, a napoliczkach delikatnie uróżowione szminką, iodnosił wrażenie,żeuczestniczy w pogrzebach nie ludzi, lecz woskowych lalek ulepionych 42 na kształt ludzkichpostaci. Pojął śmierć dopiero wówczas, gdy zabitobezpańskiego psapodejrzanego o wściekliznę. Zwłoknie zakopano,leżały w dołachpo glinie za księżym sadem. Paweł odwiedzał je codziennie, jakby łudząc się, że pewnego dnia pies wstanie i podkuliwszyogon pobiegnie przed siebie. Po tygodniu zauważył w ciele psa jakieśokropne zmiany; piesruszał sięrojowiskiem żyjących w nimrobaków. Po miesiącu w gliniankach leżał już tylko szkielet z długim wygiętym kręgosłupemi obręczami żeber. Pewnego dniapleban zaprowadził chłopca nacmentarz i wręczywszy mu zardzewiały klucz, zezwolił otworzyć żelazne odrzwia kamiennego grobowca rodu Dennellów. W mrocznej piwnicy grobowejzobaczył Paweł leżącejedna na drugiejblaszane trumny. Rdza wyżarław nichwielkie dziury, widziało się przez nieprawie czarne czaszkiludzkie i kościzetlałe, rozsypujące się pod dotknięciem palca. W jednej z trumien znajdowały sięzwłoki kobiety, której szaty zmieniły sięw szary proszek, lecz ciało stwardniało jak skóra na cholewach. Wnętrze brzucha wygniło, całedało skurczyło się,zmalałoi wykrzywiłow brzydki kształt nie przypominający w niczym człowieka,lecz małpęlub baśniowego karta. A jednak była to kobieta, mimo zniekształceniawidziało się to wyraźnie i było to po wielokroć bardziej przerażające. W trumniepozostały resztkiobfitych warkoczy i owa skurczonawstrząsającanagość całegociała. Pleban puknął palcem w pierś nieboszczki istuknięcie to zabrzmiało głucho jak dotknięcie bębna. Odtąd Paweł pojął, żeśmierć jednak istnieje i że on także kiedyśumrze. Natychmiast przestał myśleć o śmierci. Zresztą właśnie nadeszło latoi przygoda z Manierą,odkrycie, że stał się mężczyzną, napełniało go radością. Dopieropotem miłosne zabawy z niedorozwiniętąpsychicznie dziewczynąpoczęły budzić w nim pogardę dla samegosiebie. Tym bardziejże zakochał sięw Lilce, siostrzenicy proboszcza,przyniesionej na Brzostówkiz falą popowstaniowych uchodźców. Lilka miała wtedy szesnaście lat, a kształty trzynastoletniego podlotka. Byładrobna, chuda, o bladejtwarzy i wielkich oczach z rzęsamitak długimi,że zdawały się zacieniać połowę policzka. Pawła interesowaływówczas duże, rosłe, dobrze rozwinięte dziewczyny; pożądał ichkobiecości. Ta figura przypominała chłopca i zapewne nigdy niezwróciłby na nią uwagi, gdyby nie jej bardzo jasna cera, wyróżniającają od opalonych twarzy dziewcząt wiejskich. W niedzielę podczas sumy staław tłumie, z gołąjasną głową ipuszystymi włosami, z wyra43 ^. żem zachwytu w oczach, blada i jakby uduchowiona. Była jak aniołz witraża w oknie kościoła. Ten anioł adorujący MatkęBoską miałtakże bladą twarz i czarne wywinięte rzęsy, rozmodlenie i zachwytw oczach. Pawłowi wciąż brakowało sił, aby oprzeć się wzrastającej pożądliwości Maniory, już prawie znienawiściągniótł jej wielkie piersii szczypał twarde pośladki. I znówpodczas sumy, spoglądającna wiotką, delikatną postać Lilki, odnajdywał w sobie jakąś rzewność i subtelność, o której dotąd nie wiedział, że w ogóle w nim istnieje. Tutajogarniały go zupełnie inne pragnienia niż przyManierze. Nie pożądał,a tylko pragnął skierować na siebie zachwycone spojrzenie Lilki. Mówił głośniejniż zazwyczaj "ConfiteorDeoomnipotenti", donośniejbrzęczał dzwonkiem podczas podniesienia, z większągodnościąprzenosił mszał lub polewał wodą palce proboszcza. Potem zdał sobiesprawę, żew białej komży jest chyba śmieszny, pozostajechłopakiem,a nie mężczyzną. Znienawidził kościół, ale nie opuszczał służbykościelnej, bo tylkowówczas mógł być blisko Lilki, zawsze bowiem modliła się obok ołtarza. Po sumie pleban zapraszał gona obiad, wówczas był tuż przyniej, jadł z nią przy jednym stole, dotykał jej łokcia swoim łokciem. I kochał. Kochał ją tak bardzo, że wydawało mu się pewnegodniastanie sięcoś okropnego, ona alboon umrze, lub umrą oboje. Wydawało mu się, że tylko śmierć mogła przynieść uspokojenie dla jegomiłości. Bo Lilkajakby gow ogóle nie dostrzegała. Paweł nie byłnawet pewien, czy choć przez krótkąchwilę istniał wjej świadomości,czy kiedykolwiek, choćbyna dłużej zatrzymała na nim spojrzenieswych zachwycających oczu. Nigdyzresztą nie zamieniliz sobą nawetsłowa. Czuł, że nieumiałby powiedzieć otym, jak ją kocha, a rozmowa oczymkolwiek innym wydawała mu się niemożliwa. Mimo to upadał dalej, bo stosunki z Manierą uważał zaupadek. Nie wierzył w Boga, wpiekło i niebo, ale dla tego,co przeżywałz Manierą, stworzył na nowopojęciegrzechu. Grzązł w nimcorazgłębiej, bopo Manierzetrafiła mu się pijana Zośka, którą pewnejgrudniowej nocy napotkał powracającą z wesela na Borkach i prawiesiłą wciągnął w krzaki na cmentarzu. Otrzepałpotem zabrudzone ziemią kolana i poszedł ścieżką na Brzostówki, od czasu do czasu oglądając się na plebanię,gdzie jak sobie wyobrażał spałaona, z jasnymi puszystymi włosami na poduszce, z cieniem rzęs na policzkach. 44 Gardził więc sobą już nietylko za białąkomżę i błazenadę u stopniołtarza, nie tylko za nędzną kurteczkę uszytą z ojcowego najgorszegopalta, nietylko za drewniaki i brak kilku złotych na papierosy. Gardził sobą przede wszystkimza grzeszne przygody, od których chciał sięuwolnić, ale za którymi gonił. Miłość Pawia do Lilki była wielka. Tak wkażdymrazie myślał. Ale w dwa dni po wkroczeniu Armii Czerwonej pojechał do Łodziipotem zaledwie kilka razy przypomniał sobie "anioła z witraża". Lecz gdy jechał do Brzostówek i zbliżał sięautem do wsi, serce podeszło mu aż do gardła. Doznał niezwykłejulgi, kiedyusłyszał od Jańćka,że "księdzowa siostrzenica" jeszcze wciąż jest na Brzotówkach,ba,zamierza tu pozostać, bo wypędziła dotychczasowągospodynię,Stefkę, i sama zajęła się gospodarstwemplebana. Śnieg walił coraz gęściej. Dużepłatkipadałybezszelestnie na zamarzniętą ziemię. Cały świat zdawał się być gęstą bielą, a jednak dookoła panowała taka cisza, jakbywszystko oniemiało i ogłuchło. Koło kapliczki świętego Rocha, tkwiącejnapołowiedrogi międzymłynem i kościołem, natknął sięniespodziewanie na porucznika Strzałę. Porucznik stał pod wystającymokapem dziurawego dachukapliczki, jakby czekał tuna kogoślub chciał, aby Paweł minął go niezauważywszy. Był z gołą głową, w swych szerokichsaperkach, bryczesach i króciutkiej wyrudziałej nie zapiętej kurtce. W czarnychwłosachbielały płatki śniegu, kształtne, gwiaździste. Paweł zatrzymał się, skinął głową. Szukałem was powiedział wolno, z naciskiem. Strzała uśmiechnął się drwiąco: Co za zaszczyt dla mnie, proszę pana i obrzucił Pawła uważnym spojrzeniem. Zarejestrował wzrokiem krótką kurteczkęnie zapiętą mimo chłodui śniegu, szerokie saperki wojskowe. Był przyzwyczajony, żemłodzi ludzie naśladowali gonie tylko w ubiorze, ale i w gestach, w sposobie wyrażania się. Byłnauczycielem, uważał się za utalentowanego nauczyciela. I za urodzonego dowódcę. Szukałem pana powtórzył leniwie Paweł i postąpił dwa krokiw stronę Strzały. Powiedziano mi jednak, że pan rzucił szkołę naBrzostówkach i wyjechał. Nikt nie wiedział, dokąd. Strzała wzruszył ramionami: Nie mam zwyczaju informować ludzi o swoich sprawach. paweł jeszcze razpowtórzył: 45. Szukałem pana. Ale dodał ze skargą w glosie nie mogłemnigdzie znaleźć. NaglePaweł sięgną) dokabury i wyciągnął pistolet. Lecz zanimchwyciłza lufę ikolbę podsunął Strzale, ten cofnął się o krok, blady,z dłońmi nerwowo drgającymi przy piersi, na piersiach bowiem w wewnętrznej kieszeni kurtki zapewne ukrytą miał broń. Proszę, niech pan zobaczy, co za dziwny "gnat" powiedziałłagodniePaweł. Strzała poczerwieniał. Płatkiśniegu topiły mu sięna czole i dużekroplewody osiadały na brwiach. Wydusił z siebie tylkoszept: Słuchajno, chłopcze, nie rób ze mną takich zabaw. Z broniąbywają nieszczęścia. Nie interesujepana ten typ pistoletu? spytał Paweł. I schował broń do kabury. Czy po towłaśnie pan mnie szukał? "Gnata" swojego pokazać? Paweł zsunął czapkę, aż naoczy, drapiąc sięw tył głowy. Szukałem pana powiedział alemi mówiono, że pan udekl. Nie mam powodudo ukrywaniaswojejosoby. Ja też tak myślę. Dlatego pańska nieobecność bardzo mniedziwiła. Rzekłbym nawet, zaniepokoiła mnie. Nie mógłpan spać? Niespałem. Współczuję panu. Bóg zapłać. Niemogłem spać dlatego, ponieważ myślałem: jeślikierownik szkoły ukrywa się, to pewnie ma jakiśpowód, żebysięukrywać. A jeśli jest jakiś powód, to trzeba go odnaleźć wyjaśnił. Nigdziesię nie kryłem. A jednak wszkole już pan nieuczy. Mam większe ambicje. Teraz otwiera się tyle możliwości. Ja towiem. Popanu to widać. Co widać? Paweł udał zaniepokojenie. No, tewszystkie. możliwości rzekł Strzała. Przyjął od Pawła "Juno", cierpliwie czekał, aż chłopak poda muognia. A wtedy porucznik uśmiechnął się. Był to uśmiech piękny, zdawał się mieć w sobie właściwościmagiczne, takodmieniał twarzporucznika i gasił przeciw niemu gniew i niechęć ludzką. 46 Wyrazista surowa twarz o trochę wystających kościach policzkowych i zapadniętych policzkach, kanciasta, zczarnymiwielkimibrwiami nad głęboko osadzonymi oczami w uśmiechułagodniała,czyniła się subtelną, nawet kobiecą. Stare nauczycielki zeszkoły naBrzostówach powiadały, że to właśnieów uśmiech dopomógł Anatolowi Ostapowiczowi zostać kierownikiem wiejskiejszkoły zaledwie podwóch latach od ukończenia seminarium nauczycielskiego. Terazmiałlat trzydzieści, nie ożenił się jeszcze, nie interesował się dziewczętamiwiejskimi, a także przestałokazywać ciekawość wobec młodych nauczycielek, odkąd (a byłoto jeszcze przed wojną) dwie z nich na oczachswych uczniów obrzuciły się wyzwiskami. Wojna ofiarowała Strzale zajęcie bardziejromantyczne niż nauczaniew wiejskiej szkółce. Jakoporucznik rezerwy zajął siępracą konspiracyjną i zorganizował na Brzostówkach kompanię wojskową. Jegokawalerskie mieszkanie mały drewniany domek naodludziu, stanowiący kiedyś domMaraska, zanim ten wzbogacił się i pobudowałmurowanydom we wsi stało się siedzibą sztabu. Przez cały okreswojny ciągle ktoś tam nocował: jakieś wysokie figury whierarchiiwojskowejchwilowo zmuszone doopuszczenia Warszawy, łącznicyz Londynu, których zrzucano na wielkiej połacipola międzyBrzostówkami a Gzowem. Po pijanemupochwalił się kiedyś Strzała ojcu Pawła, żepo wojnierzuci zawód nauczyciela i zajdzie wysoko, choćby dlatego że jest na tyz kilkoma przyszłymi wojewodami, generałami, amoże nawet ministrami. Teraz te wszystkie znajomości nie byłyna nic przydatne. Ba,mogłyokazać sięzgubne. Więc Strzała musiał w swój ujmujący sposóbuśmiechać się nawet do takiego gówniarza jak Paweł. Do gówniarza,którego kiedyś mógł kazać sprać swoim chłopcom. Ten gówniarz postawił jednak na inną niż Strzała kartę i taksądził Strzała nagleprzyjechał tuw jakiejś tajemnej misji, bo przecież nie tylko chybachodziło o te dwieście hektarów pani Dennell. Majątek pani Dennell nic nie obchodził Strzałę, owiele bardziejważnebyło dlaniego, co Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa sądzi ojego wojennejdziałalności, o broni,którą tu i ówdzie miał ukrytą. Couczynić ztą bronią, tego Strzała nie wiedział. Pewien był tylko, że nienależało jej oddawać władzom,bo wielu mówiło, że władza ta rychłomoże się zmienić, a ci, copotem będą ją sprawować, na pewno nieprzebaczą Strzale chwili jego słabości. W takiej sytuacjinajlepiej było 47. wynieść się z Brzostówek, co też Strzała uczynił. Zamieszkału znajomego w Kutnie,lecz po jakimś czasie doszedł do wniosku, że o broniukrytej na cmentarzu wie zbyt wielu chłopów na Brzostówkach, lepiejwięc będzie, jeśli broń ta znajdzie się w innym miejscu. Powrócił Strza- jła na Brzostówki, broń wykopał i przeniósł na inne miejsce. Przy vsposobności dowiedział się, że nikt go naBrzostówkachnieposzukiwał, nikt o niego niepytał. "Z dużej chmury mały deszcz"pomyślałOstapowicz. I zamiast wyjechać zpowrotem do Kutna, pozostał nawsi jeszcze dwa dni, a nawettęgo sobie popił z doktorkiemw bimbrownina Borkach. Od doktorka usłyszał o Pawlei Bielinku, a terazgdyskacowany wracał do swego mieszkania wMaraskowym domku nieopodal stawów pani Dennell, akurat musiał natknąć się na tego cholernego gówniarza. Szukałem pana po raz czwartypowtórzył Paweł bo pomyślałem, że niepotrzebnie się pan pietrasz. Strzała przestał się uśmiechać. Gówniarz działał muna nerwy. Nie ukrywam się,już to panu raz powiedziałem. Postanowiłemzmienićzawód i staram się w mieście o dobrą posadę. Przecież nikt niemoże miećmi za złe, żew czasiewojny ćwiczyłem wiejskich chłopaków. Wielu z nich wzięto teraz do' wojska, nacoś przydadzą się imumiejętności, które im wpajałem. Oczywiście zgodziłsię Paweł. Pan był patriotą. Nauczyłpan chłopaków strzelać i Bóg zapłać za to. Ale pukawek to pan nieoddal. Nicnie wiemo żadnej broni powiedział Strzała. I terazdopiero przypomniałsobie, co mu w nocy bredziłdoktorek. PodobnowidziałPawła z Bielinkiemna cmentarzu. Znaczyło to, że Pawełwywęszył skądś o zakopanej broni i gdyby Strzała niebył jej przeniósłw inne miejsce, już by przepadła na zawsze. "A ten gówniarzmożedostałby medal od komunistów" pomyślał zezłością. Paweł znowu sięgnął po papierosy "Juno". Ale tym razem Strzałanie przyjął poczęstunku. Ja panucoś powiem, panieStrzała rzeki Paweł ustami pełnymidymu. Po co pansię maszpietrać? Oddaj pan broń i cześć,jedź panchoćbydo diabla. Jeślibyłabroń,tojuż ją UB zabrało. Mnie tu nie było przezdłuższy czas. 48 Pawełsplunąłgdzieś w bok. Jego twarz wyrażaławielki niesmak. Ja panu coś powiem. Strzała. UB gwiżdże na pańską działalność wojenną i na pańską broń. Niemniej jednak faktem jest, że broninieotrzymali. Zdrajca! rzucił Strzała. Paweł zdeptał papierosa. Nie jestem zdrajcą, panie Ostapowicz, bo przed panemprzysięgi żadnej nie składałem. Panprzecież wie najlepiej, że pańskiegówniane wojsko nic a nic mnie nie interesowało. I teraz teżnic do niego niemam. Tylko obroń michodzi. Spać po nocach nie mogę, jak sobiepomyślę, żetu tylebroni ukrytej iże kiedyś ta broń może wystrzelić. A do kogo wystrzeli? Więc tę broń, powiadam, na wózek załadujciei doPowiatowego UB zawieźcie. Tak będzie najlepiej, no nie? Zerwał się wiatr i śnieg począł zacinać aż pod okap szerokiegodachu kapliczki. Ostapowicz podniósł kołnierz swojej kurtki. Potempochylił się do ucha Pawła: Odpieprz się,chłopcze, podobroci. Radzę ci, nie skacz jak weszna grzebieniu. Paweł dotknął palcami daszka swojej cyklinówki. Cześć, panieStrzała. Doswidańia. Jo powiedział. I wszedł w kłębowisko białych płatków śniegu. Ruszył drogą doplebanii i dopiero pokilkunastu krokach obejrzał się za siebie. Śniegsypał tak gęsto, że widać było zaledwie ciemny zarys kapliczki. Strzałazniknąłw wirującej bieli. Nie od razu przekroczył Paweł zieloną furtkę ogródkaotaczającego plebanię. Spotkanie ze Strzałą rozproszyło w jego umyśle wszystkiesłowa izdania, które ułożył na okazję, gdy znajdzie się na wypastowanej podłodze jadalni księdza, i być możezasiądzie przy stole prostokątnymi czarnym jak katafalk. Może znowu obok siebie będziemiał Lilkę? Zacznie opowiadać, jaksię urządził w mieście, co robiąjego rodzice i starszybrat, apotem odezwie się do niej bezpośrednio. Nastąpi między nimirozmowa, powie jejto, co zawsze chciał jej powiedzieć, ale dopiero teraz mógł rzec, skoro przestał być tym, kim byłkiedyś. Na tę chwilę należało miećsłowa i gestyukryte jakprestidigitatorskie wstążeczki, słowa i gesty jak pawie piękne i zachwycające. 49. I oto z winy Strzały słów tych mu zabrakło, zapomniał je, zgubił tamprzed kapliczką. Wyminą! więc plebanię i po kamiennychstopniach wszedł na cmentarz przykościelny. Niewidzialny w śnieżnej zawierusze stanął przeduchylonymidrzwiami kruchty, wśliznął się do mrocznej sionki i przyzawieszonej na ścianie kropielnicy zdjął czapkę, strząsając z niej śnieg. Kościół był pusty. Malutkie okienka na chórze skąpiłyświatła,a dwa wysokie okna obokołtarza sączyły czerwonawą poświatę rubinowych witraży. Czerwieniła się lampka przed tabernaculum, w różowym półmroku malutkiegokościołapachniało jeszcze ciepłem świecpo mszach porannych. Rzeźbione złocenia na ambonie, małe brzuchate aniołypodpierające złote kolumny w bocznychołtarzykach, grubezłocenia ram obrazów Męki Pańskiej mrokpokryłjak sadzą, jakkurzem. Z czapką wręku przesunął się obok dębowych ławek, gdzie sztywno sterczały chorągwie kościelne z kolorowymi szarfami,które podczas procesji trzymały wiejskie kobiety. W uroczystychprocesjachPaweł nosił na ramionach czerwoną, szamerowaną złotem narzutę, jakbypelerynkę ze złotymi frędzlami. Zdawało mu się, że podkreślała jegogroteskową rolę przy proboszczu, szczególnie gdy wymachiwał kadzielnicą przed złotą monstracją. Ojciec-jego byłjednak niezmiernie zaszczycony, gdypod złotym baldachimem mógł prowadzić proboszczapod rękę, depcząc popłatkach kwiatów sypanych impod nogi. Pawełz przyjemnością wdychał zapach kadzidła, ale właśnie z powodu ojcanie cierpiał uroczystych wędrówek pokościelnym cmentarzu. A przecież kiedyś Paweł uwielbiał swego ojca. Zachwycało go, żeojciec umiał to, czego nikt innynie potrafił łapał ryby rękamiw korzeniach drzew małych zamulonych strumieni, lubił odwiedzaćstare ruiny i zamczyska, odkrywając przed chłopcami nieodłączny odruin nastrój zagadki i tajemnicy. To wszystko było jednakjeszczeprzed wojną. Paweł był bezkrytycznym dzieckiem, a ojciec nieźle zarabiał ichętnieoszczędzał nie tyle możena ładne wakacje dla chłopców,co naładne wakacje dla siebie z chłopcami. Czasy wojenne ostudziły zachwyty Pawła wobecojca. Zapewne nietylko dlatego, że były to rzeczywiście trudne lata, ale najpewniej takżedlatego, żePaweł zaczął znacznie już krytyczniej rozglądać się po świecie. To prawda, że wysiedlono ichz Łodzi tak, jak stali, w jednymubraniu, z walizeczkami w rękach. Toprawda, że wypadło im potem 50 bardzo biedować u ciotkipod Warszawą, a życiena czyimśłaskawymchlebiemiało posmak dośćgorzki, ojcieczaś niebył na tyle zaradny,aby wzmienionych warunkach okazać przynajmniej trochę inicjatywy. Najważniejsze było, że ojciec nie wstąpił do żadnej tajnej organizacji, nie "działał". Paweł wstydził się za niego przedsobą samym i zapewne w swym chłopięcymokrucieństwie wolałbygo widziećaresztowanym, wywiezionym dokądś jak tylu innych, niż przysłuchiwać się codziennej porcji ojcowej filozofii, żenajważniejsze jest"przeżyć wojnę". Wreszcie matce udało się uzyskać posadę nauczycielki wiejskiej naBrzostówkach. Starszego syna pozostawiła u ciotki pod Warszawą,a z młodszymi z mężem zdecydowała się wegetować na wsi. Pensjamatki starczała na kilka kwintalikartofli, ojciec pożyczyłskądś sparatfotograficzny i począł robić w niedzielę zdjęcia. W ten sposób trochędorabiał, biegając po wsiach i mizdrząc się do wszystkich. To właśniemizdrzenie się irytowało Pawłai jeśliniekiedy starałsięnawet usprawiedliwiać ojcowy lęk przed "narażaniem się", nie mógł i nie potrafiwyrozumieć tak łatwej umiejętności ojca przedzierzgnięcia się w "biegającego fotografa", proponującego robienie zdjęć wiejskim pięknościom. Stosował przy tym jakieśprzedziwne, subtelne żarciki, robiłprzypochlebne uwagi, które zapewnepodobały się ludziom, lecz uPawła wywoływały rumieniec wstydu. "Jeśli już przeżyć nie narażając się,to przynajmniej przeżyć z godnością" myślał z oburzeniem. A tymczasemwe wsiach sąsiadujących z Brzostówkami żyło takżekilka rodzin wysiedlonych z Łódzkiego i Poznańskiego. Pozakładalibimbrownie i spirytusownie, opływali w pieniądze, a za pieniądze mogli miećwszystko, cobyło wtedy najważniejsze jedzenie i ubranie. Niektórych stać było nawet na więcej kupowali złote wyroby. Paweł niejednokrotnie napomykał ojcu,że mogliby do spółkiz kimśuruchomić malutką gorzelnię. Aby choć na buty sięzarobiło,bo gdy już zdarliprzedwojenne obuwie, zaczęli nosić drewniaki. Szczególnie dla matki, która miała nogi małe i delikatne, owe trepy,oblepiające się błotem, byłyjak kule kajdaniarskie. Ojciec jednakoświadczył Pawłowi: "Po wojnienapewno ukarzą tych, co rozpijalichłopów. Zresztą to niebezpieczna zabawa,żandarmi mogą nakryć,a wtedy co? " Chłopak niezbyt skłonnybył wierzyć w dobre intencjeojca, skoro ten w kilka tygodni później polecił mu odbywać nocnewędrówki z kilkulitrową bańką binibru. 51. Nosił Paweł bimber do oddalonego o dziesięć kilometrów Rogowa, gdzie mieszkali handlarze przemycający wódkę przez granicę doRzeszy. Te wędrówki Pawełnawet lubił. Rankiem wracało się przezlas. Zimą naświeżym śniegu, nie dotkniętym jeszcze stopą ludzką,widziałosię ślady ptaków i zwierząt, krwawe plamy ze strzępkami piórptasich lub zajęczej sierści. Pewnego dnia znalazł Pawełranną wronę,ptak jednak zdechł, zanim chłopiec doniósł gododomu. Latem las miał jeszcze więcej uroków. Duszne, żywiczne powietrzeusypiało Pawła. Niekiedy kładł się na malutkiej polance obokkrzaków jeżyn, marzył o jakichś wycieczkach, płakałbez przyczyny. Później wjednejz pedagogicznych książek matki wyczytał, że podobnymiodczuciami charakteryzuje się dojrzewanie. Ta informacja rozczarowała Pawła, dotąd bowiem sądził,że jest jednak kimś specjalnym, skoro doznaje podobnych wrażeń. Lasw lecie bardzo oddziaływał na zmysły Pawła, podniecał go jakkobieta. Ilekroć wchodziłw gęstwinę drzew, wierzył głęboko, że naścieżce spotka kiedyś jakąś samotnądziewczynę, która będzie czuła to,co on, zaczepi go i przeżyją coś pięknego, coś niezwykłego było tojeszcze bowiem przed prawdą o miłości, jaką udostępniła mu Maniera. Nigdy nie spotkałw lesie samotnejdziewczyny i kiedy międzydrzewami świtał skraj lasu, zawsze przeżywałklęskę, objawiającąsięlekkim bólem głowyi zmęczeniem, zapewne wywołanym przez podnieconą wyobraźnię. Zdarzyło się, że zbliżając się do skraju lasu dostrzegł parę, dziewczynę ichłopaka, nadchodzących drogą od strony Jeżowa. Ledwoznaleźli się w lesie, dziewczyna oddałasię chłopakowi pokrzykując ipojękując, a Paweł wstrząśniętykrzykami uciekł z lasu w pola i prawie biegł aż do Brzostówek. Okrzyki dziewczyny zapadłymu w pamięć. Poczuł się oszukany, gdy Maniera, a później Zośka z Dołkaprzyjęły jego miłość cicho, nawet bez szeptu. Dowiedziałsię już bowiem, że potrafi być ona gwałtowna jak nienawiść. Rok trwały wędrówki Pawła do Rogowa. Później handlarze zaczęlikupować wódkę bezpośrednio w bimbrowniach wiejskich,naBrzostówkach nauczyciele zorganizowalikomplety gimnazjalne i Paweł począłsię uczyć. Ojciec rzecz jasna nigdy nie zdecydował się napędzenie samogonu, dalej mizdrzył się do spacerujących w niedzielęparobków i dziewuch, proponując zrobienie fotografii. Marząco skórzanychbutachz cholewami. Paweł do spółki z kilkomachłopakami 52 Y1 wiejskimispróbowałzarobić gotując wódkę w starych wypożyczonychnaczyniach. Wyrobu wódki trzeba byłojednak pilnować nocą, a pojednej nieobecności w domu ojciecdałPawłowi takie lanie, że teno mało nie uciekł. Paweł uznał swego ojca za nieciekawego człowieka, lękającego sięnawet najmniejszego ryzyka. Gdy w rok później powiadomił rodziców, że wraca na Brzostówki, aby podzielić majątek pani Dennell,ojciec stanął w drzwiach i zakazałsynowi "plamić nazwisko". AlePaweł nie miałjuż żadnychzłudzeń. Odsunął ojcaod drzwii wyszedłdo Komitetu Wojewódzkiego, gdzie czekał na niego Bielinek. Tylko matka może skłoniłaby Pawła do zmiany jego poglądówi decyzji. Ale matka nie próbowała tego czynić, co najwyżej ograniczała się do westchnień i cichego ubolewania. Paweł podejrzewał, że matka również dostrzega u ojca jego nieciekawe wnętrze, nigdy jednak nieodważy sięo tym powiedzieć Pawłowi. Starszy brat nie miał jeszcze w tym czasie żadnego wyrobionegosądu o Pawle. Nie byli z sobąprzezcałą wojnę, prawie zupełnie się nieznali. Mijali sięwięc jak obcy. Ojciec triumfował, jego poglądy okazałysię zwycięskie. Rodzinaprzeżyła wojnę. Pewnego styczniowego dnia znaleźli się nazaśnieżonych ulicach Łodzi, stanęli przed czerwonym dwupiętrowymdomem,w którym znajdowało się ichdawne mieszkanie. Marzenia o dniupowrotu dodomu miały Pawłowi wynagradzać ciężar drewnianychtrepów, wytarte ubrania. W marzeniach tych dzień powrotu jawił imsięzawsze jako krwawa chwila rozliczenia się z tymi, co zajęli ichmieszkanie, podsumowanierachunku krzywdy i poniewierki. Weszli w znajomą ulicę, w bramę domu, wspięli się po schodach,zapukali do drzwi. Otworzył im staruszek z siwą brodą. Powiedzieli,kim są, westchnął, wpuścił ich do środka. W domu zastali młodąkobietę i dwie dziesięcioletnie dziewczynki. Nawet nie podnosząc głosu rozkazali staruszkowi, żeby się wynosił. Pokiwał głową, potemdrżącymi rękamipróbował to iowo pakować do worków, to samoczyniły jego dwiewnuczkii synowa. Szło imto tak bardzo niezręcznie,ładowali do workówniepotrzebne i małowartośdowe rzeczy, że Pawełi ojciec musieli im pomóc. Dopiero gdy niemiecka rodzina znalazła sięzadrzwiami ich domu igdy okazało się, że zabrali ze sobąbieliznę,biżuterięi ubrania. Paweł iojciec pomyśleli, że zostali oszukani. Takjednak byćmusiało. Chwile powrotu za bardzoprzeżyli w wyobraźni. 53. Ojciec natychmiast pobiegł do magistratu, aby zgłosić się do pracyna swej dawnej posadzie, a Paweł zaczął penetrować mieszkanie, przywłaszczając sobie to i owo z ich nowego mienia. Zanimspod Warszawy zjawiłsiębrat Pawła, chłopak oczyściłbiurko z papierosów"Juno", wciągnąłna nogi wojskowe saperki, miał na ręku zegarek. Dla starszego bratapozostawił jedynie piękny gięmzowy portfelik. I może Paweł przekreśliłby wszystkie swoje złe wspomnienia o ojcu, gdyby któregoś dnia stary nie napomknął: "W katedrze potrzebująministrantów, może byś się zgłosił,rozmawiałem z prałatem". Pawełodpowiedział krótko:"nie". Ojciec do tej sprawy więcej nie powrócił. Lecz chłopak myślał otym często,wzbierała w nim nienawiść doojca,do ołtarza, do zapachu kościelnych świec. Teraz w drewnianym kościółku na Brzostówkach znowu zaleciał go kościelny zapach kurzu i świec. Paweł był już chyba na niegouczulony, raptembowiemzrobiło mu się duszno,a potemgorąco,wydawało mu się, że zemdleje. Tak samo działo sięz nim, gdy wąchałzapach "chypru". Latem 1944 rokupod kołaminiemieckiego samochodu zginął naszosie pewien chłopak z Brzostówek. Izbę,w którejzłożono go do trumny, wyperfumowano "chyprem". Smród rozkładającegosięciała i "chypr" stworzyływoń wprost okropną. Odtądnawet wspomnienie "chypru", przelotny, ledwo uchwytnyzapach, zalatujący na ulicy od przechodzącejkobiety, budził w nim uczucie dławienia w gardle,łomot serca i uczucie mdłości. W popłochu wybiegł z kościoła. Śnieg padał wciąż dużymi płatami,tylko wiatrbył jakby silniejszy, podrzucał śnieg do góry, kręcił nim,rzucał naziemię. Pawełkilkakrotnie westchnął głęboko, czekając,ażustąpi ucisk w gardle. Zapalił papierosai chroniącsię pod szerokimdachem drewnianejdzwonnicy, zaciągał siępowoli. Nie odnalazł w sobie owych najwłaściwszych słów, nie przemyślałnajtrafniejszych gestów. Zapukał do drzwi plebaniigniewny na siebie,a jeszcze bardziej na tę, dla której przeznaczyć chciał wszystkie tesłowa i gesty. Był złyna nią, wydawała mu się innaniż wszystkiei właśnie dlaniej musiałwysilaćsię bardziejniż dlainnych. "Jest takasama, taka sama"powtarzał sobie zdejmując kurtkę w korytarzykuplebanii iprzygładzając w lustrze włosy. Powtarzał to jeszczenawetwtedy, gdywprowadzono go do jadami,gdzie proboszcz kończyłobiad, a obok niego przy czarnym prostokątnym stole siedziała Lilka. 54 Staruszek ledwo go poznał. NajpierwPaweł długo trąbił muw ucho swoje nazwisko, imię, przypominał, że był ministrantem. Dlaślepnącychoczu proboszcza Paweł był może tylko podłużną plamą,a głos chłopaka dobywał się jakby zzagrubej ściany. Kieliszek wódki,który po obiedzie postawiłaLilka przed proboszczem, ożywił na chwilę starcząpamięć. Zapytał ocoś Pawła, ale już nie czekał odpowiedzi. Senny wyniósłsię z jadalni, mlaskał przy tym głośno, jak ktoś bardzogłodny,wspominający ulubione potrawy Dziśz wielkim trudem odprawił mszępowiedziała do PawiaLilka. Jutro ma do nas przybyć wikary. Wujek zamieszka w ŁodziuKsięży Emerytów. A pani? spytał cicho. Pojutrze jadę do krewnych w Radomiu. Zacznę pracować albobędę się uczyć. Dziewczyna siedziała nieruchomo, mówiła z twarzą pochyloną nadstołem, skubiąc palcami białe frędzle obrusa. A on spoglądał na jej pochyloną głowę, nawątle dziewczęce ramiona, trochę jakby zgarbione, gdy tak siedziała nieruchoma, wtulonawkrzesło. Na pewno nie umiałbypowiedzieć, jak była ubrana, jakiodcień miałyjej włosy. Widział tylko delikatnie zarysowanyprzedziałek na głowie i kosmyk włosów zawinięty nad gołym karkiem. Zapewnechwilami tracił nawet świadomość tego, co spostrzega, bo gdy potem po wielokroćstarałsię w pamięci odtworzyć pierwsze chwile ichrozmowy, pamięć okazywała siępusta. Nie, nie pusta,lecz wypełniona wspomnieniami uczuć, dla którychnie było nazwy, składałysię bowiemzarazem jakby z przerażeniai rozkoszy, wielkiego szczęścia i wielkiego lęku. Pamiętałtylko, że drżały mu kolana i dlategowciskałnogipod stół, zakrywał je serwetą. Czy jest pan głodny? zapytała. Nie był głodny. Naprawdę nie czuł już głodu, choć nie jadł od ranai jeszcze przed chwilą płatki schabu z borówkami, które spożywałproboszcz, budziły w nim ogromny apetyt. Odjedziepani. Pani stąd odjedzie powiedział. Ogarnął gostrach. Przyszedł tu, żebypokazać jej, jak bardzo jest już dorosły i w niczym nieprzypomina chłopca, który w białejkomży i drewniakachklęczał na stopniach ołtarza. Nagle jednak znowu poczuł się małym chłopcem,niezaradanym i zdanym na wyrokidorosłych. Gdyby pozostała na Brzostówkach, od 55. czasu do czasu znalazłby chyba jakiś pretekst, aby ją zobaczyć. Leczna pewno nigdy nie znajdzie sięw Radomiu,każąmu przecież pójśćdo prawdziwego gimnazjum, stawać się powoli dorosłym. Już naprawdędorosłym, bez saperek, bez papierosów "Juno", bez udawania. Miałświadomość, że wraz z tym wszystkimmusi w nim umrzeć pamięć o tej dziewczynie. Kochałem paniąodezwał się nistąd, ni zowąd. Kochałempanią. Gdy zasypiałem, pani twarz pochylałasię nad mojątwarzą. Panipalce dotykały moich włosów, moich dłoni, mojej piersi, moichnóg. Byłem wtedy szczęśliwy. Marzenie o pani było nawet czymś piękniejszym niż prawdziwy widok pani, niż spotkanie w kościele, bowówczas musiałem pamiętać o tym, że nawet nie uświadamia sobiepani mego istnienia. Co noc, zanim zasnąłem, spotykaliśmy się w jakimśdziwnym świecie i przeżywaliśmy przygody. Nie, toteż nie jestścisłe. To była tylko jedna, ciągle jedna i ta sama przygoda. Nawet niewiemdobrze,w jakich czasach się ona działa, alena pewnoprzedwiekami. Nosiłem na głowie rzymski hełm i miałem miecz, konia,płaszcz, tak, długi szerokipłaszcz. Jechałem przez las i nagle napotkałem ognisko,a przy ognisku kilkuuzbrojonych zbirów. Pani byłaz nimi, pani byłaich niewolnicą. Obdarli panią z szat i nagą przywiązali do drzewa. Pani patrzyłanamnie błagalnie, a oni chcieli mi paniąsprzedać. Nie miałem pieniędzy, siedziałemwśród nich iudawałem, żenic mnie pani nie obchodzi. Nagle poderwałem się od ogniska, zabiłemdwóch zbirów,dwóch innych rzuciłosię do ucieczki. Przeciąłem paniwięzy, porwałem na konia. Obejmowałamnie pani nogami i ramionami, mój płaszcz panią okrywał. Pędziliśmy przez las. Pędziliśmy. I zasypiałem. Zawsze w tym miejscu zasypiałem. Co nocwszystko zaczynało się od nowa. Tosamo. Ciągle to samo. Kochałem panią. Napewno panią kochałem. Milczała. Mogło się wydawać, że gonie słucha, odeszłamyślą nietam, dokąd chciał ją zaprowadzić. Niekiedy tylko silniej zaciskałapowieki, a wówczas znikał na policzkach den jej rzęs. Wtedy wiedział,że jednak go słucha. Przestał mówić o miłości. Opowiadał o swej wędrówce do Łodziszosą wypełnionąwojskiem, czołgami, kolumnamisamochodów wojskowych, tłumem ludzkimspieszącym za nacierającąarmią. Opisywałmroźny zimowy dzień,ośnieżoną szosę, ciała ludzkie zmiażdżonegąsienicami czołgów. "Szło się po tym jak po dywanie, tylko się uginałopod nogami" mówił. 56 Po obydwu stronach szosyleżeli zabici żołnierze niemieccy, obdarci z butów, z mundurów, półnadzy lub tylko w bieliźnie. Jakieś litościwe ręce ściągnęły z drogi zwłokinad krawędzie okopów strzeleckich. Ciała zamarzły, zepchnięte do rowów spoczęły w pozycjach takich, wjakich zastała je nagła śmierć. Niektórzy wychylali się z dołówjak białe ptakirozpościerające skrzydła do lotu. Inni, zrzuceni głowąw dółw postawie biegaczy, zdawali się gdzieś pędzić, zrywać siędowielkiego skoku. Przypominali Pawłowi ołowianych żołnierzyw różnych, ale zawsze nieruchomych pozach, rzuconych bezładniew wąskie pudełko. Nawet twarzemieli takie same jak u tych ołowianych żółte. Milczała. Opisywał więc miasto, do któregopowrócił. W fabrykanckim pałacyku w wielkim parku nad cuchnącym stawem zbierała sięmłodzież. Na rękawach nosili czerwone opaski. W ogromnychpokojach pałacu trwonili całe dnie. Byli tak wygłodzenizorganizowanegożyda, że przez pierwsze dni narzucili sobie dyscyplinę wojskową, godzinami pragnęli ćwiczyć sięw parku, lubili czwórkami wędrowaćulicami i głośno śpiewać na komendę. Dopiero później spróbowalimyśleć, rozważać, rozprawiać. Milczała. Padający za oknami śnieg przyśpieszył nadejśde wieczoru. W jadamiuczyniło się demno, nie dostrzegał jużjej rzęs, twarzdziewczynyzdawała się powoli rozpływać w mroku. Do jadalni weszłasłużąca w wełniaku i pozbierała ze stołu brudne talerze. W sąsiednimpokoju zegar melodyjnie wydzwonił pięć razy. Iznowu siedzieli sami,przy pustym stole. Dziewczyna wciąż milczała. Paweł począł się gniewać oto milczenie. Powiedział: Kochałem panią. Ale naprawdę to kochałemw pani tylko własne o pani wyobrażenie. Kochałem panią,choć nie zamieniłem zpaniąani słowa, a może właśnie dlatego kochałem? Równocześnie przecieżmiałem inne dziewczyny,kładłemsię z nimi w stodołach,robiłem tonawetw krzakachnacmentarzu, na grobach zarosłych trawą. Co paniwie otych wspaniałych chwilach, które z nimi przeżywałem? Zmarznięteręce wpychałem im pod kaftani gniotłem piersi tak mocno, żepowinny krzyczeć z bólu, a przedeż nie krzyczały. Modliłem się dopani, taksamo jak modliłbym się do MatkiBoskiej. Pani była tylkosnem,marzeniem. 57. Odwróciła głowę. Popatrzyła mu prosto w oczy. Twarz jej wydawała sięszara, płaska, jakby martwa. Tylkoczy miała żywe. Pamiętałdobrzewyraz tych oczu, gdy modliłasię w kościele, a on klęczał trochęz boku ołtarza i opuściwszy głowę na piersi siara! się podchwycić jejspojrzenie. Dłonie trzymała złożone przy piersiach ostrożnie jak krucheczółenko. Wyprostowała plecy. Chodźmy powiedziała szeptem. Wyprowadziła go z jadalni do korytarza. Było tu kilkoro drzwi. Zajednymi drzwiami usłyszałbrzęk naczyń kuchennych. Szepnęła:"cicho", bo jego saperki podbite gwoździamigłośniej stuknęły na podłodze. W palcach dziewczynybrzęknęło kółko z kluczykami, otworzyła niskie drzwiczki i pociągnęła Pawła za sobą. Otoczyła go zupełnaciemność, zapachniało jabłkami. Usłyszał, ze zamyka drzwiczki odwewnątrz, potem pociągnęła go kilka kroków, popchnęła na coś miękkiego. Namacał, że jest tostara kozetka nakryta słomianymi matamii wielkimbaranim kożuchem. Głośno trzasnęła zapałka. Zapaliła świeczkę w wielkim czarnymlichtarzu; takiesame lichtarze stawianow kościele obok katafalku. Znajdowali się w wąskiej długiej komórce bez okna. Pod ścianamistały półkiz desek,a na półkach, na słomianych matach, leżały jabłkazimowe. Obok kozetki nakrytej kożuchem imatami stal taboret, nanimzaś zobaczył grubą książkę. Na ścianie nad kozetką wisiał wielkikrucyfiks. Zdejmij buty iwejdź pod kożuch. Tu jestbardzo zimnoszepnęła do Pawła. A gdy wciąż jeszcze rozglądał się po komórce, dodałaszeptem: Urządziłam tu kaplicę. Chciałam zostać świętą. Modliłamsię tutaj całymi dniami. Proboszcz mi pozwolił i zakazał komukolwiek przeszkadzać. Sama przyniosłam z kościoła tenlichtarz i zawiesiłam krzyż. Zdjąłbuty i wlazłpod kożuch. Ona usiadła na brzeżku kozetki,położyłasobie na kolanach książkę, którąostrożnie zdjęła ztaboretu. Tu są obrazki. Popatrz powiedziała cicho. Był to Stary Testament ilustrowany wielkimi kolorowymi rycinami. Znałaje chyba na pamięć, bo wędrówkę po ilustracjach prowadziła szybko i pewnie. Widzisz? Widzisz? pytała co chwila. Pokazywała mu tylko obrazki,gdzie widać było nagich mężczyzn 58 o wielkichszerokichtorsach, z wyraźnie zaznaczającymi się genitaliami. Oto jakiś mocarz aż garbi się od straszliwego wysiłku, rozrywającpaszczęlwa. Otowalka z Falistynami. Oto śpiącySamson, rozchyloneuda ukazują jego przyrodzenie. Podkradająca się Dalila ma odsłoniętepiersi i twarz skurczoną w namiętności. Widzisz? Widzisz? ciągle zapytywała Pawła. Nagle zdmuchnęła płomień świecy, wsunęła siępod kożuch i położyła się przy nim. Kiedy spróbowałją objąć, natrafił na ostre łokcie. Usłyszał szept: Opowiedz o tych dziewczynach. Co z nimi robiłeś? Opowiedz! Opowiadał. Nie o tym, co z nimi przeżył, a otym, co chciał przeżyć. Byłw tych opowieściach brutalny, gwałtowny, zdobywczy, inny,niż to się zdarzało naprawdę. To on byłw lesie z dziewczyną i on słyszał krzyk pożądania i rozkoszy. Za ścianą odezwałsię zegar. Bił długo, melodyjnie, jakby kołysałich dźwiękiem. Ledwo ucichło ostatnieuderzenie, Paweł odczuł na szyiręce dziewczyny. Oddała mu sięgwałtownie jak ta, którą podpatrzyłw lesie. Musiałzaciskać dłonią jej usta,bojąc się, aby nieusłyszanokrzyku. Gryzła go w palce, duszącsię z zaciśniętymi ustami, a gdy nachwilę pozwalał jejzłapać oddech, znowu wybuchała jękiem. Wyszedłod niej późnym wieczorem. Przeprowadziła go przezciemną jadalnię i prawie wypchnęłana dwór. Nie powiedzieli do siebie anisłowa, nie obdarzyli się uśmiechem, nie spojrzeli sobie w oczy. Zawieja ustała. Na drodze leżałśnieg i biel jego rozjaśniła niecociemność bezksiężycowej nocy. Przechodząc obok rozjarzonych światłem okien organistówki, Paweł splunąłi w jasnym prostokącie światłapadającego z okna zobaczył, że ślina jego pozostawiła ciemną plamę. Krwawił. Dopiero teraz poczuł ból w rozgryzionej zębami dolnej wardze. "A to kurwa" pomyślał o Lilce. Powędrował do Brzostówekssąc wargę i spluwająckrwawą śliną. Droga wiodła pod górę. Stąpał wolno, bo czuł się zmęczonyi nogiw saperkach bardzo mu ciążyły. Z przyjemnością wdychał mroźnepowietrze izapach własnego dała, który odnajdywał, gdy tylko schyliłgłowę do rozchełstanej na piersiach koszuli. Pachniał jabłkami,komórką, w której siękochał zLilką. Był szczęśliwy, gdy wspomnieniem uświadomił sobie, że poraz pierwszynie został oszukany przezdziewczynę, przeżył miłość,przypominającą nienawiść. 59. Na drodze w opłotkach wsi dojrzał światło w oknach izby, gdziemieszkali z Bielinkiem. Wsionce otrzepał zaśnieżone butywierzbowąmiotłą inie zapukawszy wszedłdośrodka. Przy kulawym stolew oświetlonym karbidówką pokoju siedzieli Bielinek, Jańćkoi Mrówka. Na stole zauważył Paweł słoik zsamogonem, talerz kiszonych ogórków i kawał wiejskiego chleba z mocno spaloną skórką. Znalazłeś? spytał Bielinek. Przez krótki moment Paweł był przekonany, że Bielinek wie już,gdziePaweł przebywał przez całepopołudnie, i pytanie jego kryjedrwinę. Ale spojrzenie Bielinka wydawało się poważne, a nawet zatroskane. Aż na Gaj polazłem skłamał. Nogido kolan uchodziłem,a tej parszywej cholery nie znalazłem. Miał chyba minę bardzo nieszczęśliwą. Jańćko przelałtrochę samogonu do szklanki i wyciągnął ją w kierunku Pawła. W wasze ręce, panie Pawle. Jeometrę znajdziemy. Pod ziemięsię nie zapadł. Mrówka zaśmiałsię cichutko: A jakby się i zapadł, to i tak znajdziemy. Paweł wziął szklankę zręki Jańćka, otarł usta wierzchem dłonii wypiłwódkę na stojąco, szybko przechyliwszygłowę. Potem znówotarł usta, postawił szklankęna stole, ułamał skibkę chleba. Żuł jądługo i myślał,że Bielinek zbyt łatwo przełknął jego kłamstwoi właśnie dlategoon. Paweł, okazałsię jeszcze większąświnią. Mężczyźni przy stole wrócili do przerwanej rozmowy. Gadał Bielinek. Wypiłtrochę, więc mówił gładkoi chętnie. Czterdzieścilat opowiadał robiłem w tejjego apreturze. Smrodu tam, pary,trucizn tyle, że w płucach gnój zalegał jak nieprzymierzającw oborze. Kolorowe perkale szły od nas w świat i purpur, no purpur naposzwy. Gdy zamknęli granicę z Rosją, fabrykarobiła już tylko dwa, trzy razy w tygodniu. Żona moja z początkuzasprzątaczkę poszła doJohna, aleją zwolnili. Dzieciak w domu byłmały, sprzedaliśmy szafę trzydrzwiową, orzech niby. Ale u żonygruźlica się wdała po jej matce; mleko, powiadali, dawać, miód, doZakopanego wysłać. Nawetobiecali, że wyślą, alenicz tego nie wyszło. Psi smalec piła przez trzy lata. Potem mieszkałem z taką jedną, coszyby w wagonach kolejowychmyła. Z powodu dzieciakaz niąsięzszedłem, ale potem poczęła zaglądać do kieliszka. Chłopak podrósł, 60 to ją wyrzuciłem. Wpartii już zresztąbyłem, posadzilimnie, babapierzynęprzepiła. Jak wróciłem do domu, to dzieciak spał na gołymłóżku. Zaziębił sięz tego i kaszlał jak matka. Bałem się, żebędzie tosamo, ale mu przeszło. Bielinek gadał, chłopi kiwali głowami. Mrówka od czasu do czasuczkał. Po każdymgłośniejszym czknięciu sięgał po ogórek albo przepijał do Bielinka, który gadał coraz głośniej Doczekaliśmy sprawiedliwości społecznej. Na własne oczy widziałem, jak ten, co miał tę apreturę, zastrzeliłsię w ogrodzie swojegopałacu. Wyjął pistolet, zabił teściową, żonę,dwojedzieci, a potemsobie w łeb palnął. Tak było, a nieinaczej. Z łba zrobiła mu się miazgai leżeli tak w swoim ogrodzie, pośródtychdrzew, gdziedawniej spacerowali jak królowie. Zarazobok znajdował się lej po bombie, wrzuciliśmy ich dodołu, chociaż na cmentarzu ewangelickim grobowce mieliwielkiejak kościoły. ...A mojego syna zabiłybomby wEssen. Naroboty tam Niemcy go wywieźli skończył smutnie Bielinek. Mrówka znów czknął głośno. Życiepowiedział. Ot, życie powtórzył. I dodał, niewiadomo, z dumą czyzprzyganą:Chłopak mojego szwagra, Bachura,w Bezpieczeństwie robi. Jańćko rzekł: Tamten się zastrzelił. A nasza dziedziczka została. Wiadomo, kobieta stwierdził Mrówka. Kobietato nigdyniebędzie tak honorowa jak chłop. Na zabawach zawsze tylko chłop się bije. Jańćko pokręcił głową: Honorowa to ona była, nie gadajcie. Jak przyszło się do niej naNowy Rok życzenia złożyć, tona wiosnęzawsze popaść pozwoliła naswoich łąkach. A isłomy pożyczyła. Nie gadajcie, Jańćko, nie gadajcie rozkrzyczał się Mrówka. Wyście gospodarz, to inaczej z wami gadała. A ze mną? Przedwojną, pamiętam, najęłamnie nasianokosy. Robiła w nas jak diabli,a że niezdążyliśmy przed deszczami, to urwała z dniówek. Tłumaczyłem ludziom: nie bierzcie zapłaty,niech da tyle, coobiecała. Ale ludziewzięli, boco mieli robić? Ktoś jej powiedział, że buntowałem, to potem, gdy do rwania buraków sięzgłosiłem, kazała rządcy powiedzieć: "niech miten Mrówka nie śmierdzi na polu. " Musiałem wtedy krowęsprzedać, bo jak nie robiłemprzy burakach, to i liści nie było. Honorowa była, tylko nie dla wszystkich. Czknął, apotem zachichotał. 61. Honorowa przypomniał sobie coś śmiesznego. Za okupacji ukrywał się u niejjakiś kapitan. Lato było i wieczorkiem polazłemnad stawy, żeby karpia ułowić. Bałem się, że mnie rybak dziedziczkiprzychwyci,to z wędką w trzciny wlazłem i siedzę. Raptem patrzę,a tudziedziczka z tym kapitanem na grobli siadają, coś tam gadają,śmieją się głośno. Obejrzeli się, patrzą, że dookoła nikogo nie ma,zdjęli wszystko z siebiei nadzy, jak ich Pan Bóg stworzył, hyc dowody. Jańćko z uporemkręcił głową. Jakbynie była honorowa, toby uciekła, gdy Ruskie przyszli. Odezwał się Bielinek: Fabrykant się zastrzelił, a dziedziczka została. Dlaczego? Borobotnicy straszniejsi niż chłopi. Ile to chłopi robili buntów? A przecież dziedzicezostali na swoim. Gadacie, czy dziedziczka honorowa,ale żaden z was nie poszedł do dworu, nie złapał dziedziczki za fraki nie wypędził na zbity łeb. Tylko jamusiałem tutaj przyjechać. I weźmiemy ją za frak! Jutro. Jak tylkogeometra się znajdzie. Zgodzili się. Pokiwali głowami. Zawsze byli skłonni zgadzać się,gdy ktoś nanich krzyczał. W wasze ręce, paniestarszy rzekł Mrówka i nalałBielinkowisamogonu. Prawdę mówię czy nie? krzyknął Bielinek. Prawdę przytaknął Jańćko. Dawać ziemi nie będziemy. Sami musicie wziąć wołał Bielinek. Dlawas ziemia czydla mnie? A wy nawet geometry nie umiecie znaleźć. Nie będziegeometry,nie będzie ziemi! Uśmiechnęli się do siebie. Jańćko popatrzył na Bielinka jak narozbrykane dziecko: Ziemięmusicie podzielić, bo takijest ukaz. Ukaz jest dlatych, co sami ziemię wezmą. Nie chcecie wziąć,towygnamy dziedziczkę, a najej ziemi państwowe gospodarstwo się założy. Jańćkowi wyskoczyła na czole, tuż u nasady nosa, duża igrubakropla potu. Nie żartujcie, Bielinek sapał gniewnie Jańćko. Tak niewolno z chłopówżartować. Ziemię wezmę,tęprzy olszynach. Koniawezmę krzyczał histerycznie tegokonia dziedziczki, gniadegoz białą strzałką na łbie! Miałem przecież konia zwrócił siędo Bielinka i czule zaglądał mu woczy. Mrówka śmiał sięgłośnoidłońmi klepał uda. 62 Co tobył zakoń, Jańćko? Miał rogi i wymię. To nie był koń. Zdechłmi jeszcze w trzydziestym czwartym rokuchwalił sięJańćko. Chomątopo nim zostało. Teraz, jakwezmę tego gniadegokonia, od razu będę mógł zaprzęgać, bo mam chomąto nastrychu. To niebył koń. Barana miałeś. Wszyscy widzieli, żebaranamiałeś, aniekonia. Jańćko podniósł się ze stołka, chwycił Mrówkę za bary i prawieuniósł. Miałem konia, ty ścierwo! Miałeś, miałeś, miałeś piskliwie wołał Mrówka. Posadziłgo na stołku. Chomąto mi zostało, nastrychu leży, zaraz wam pokażęrzekł Jańćko i wyszedł do sieni. Na strychu zadudniło, posypałysię plewy; trochę plew wleciało doszklanki z wódką. Mrówka wsadził do szklanki brudny paluch i począł plewy wyławiać. Wrócił Jańćko dźwigając stare chomąto. Kobieta mojamówiła, żebym jesprzedał. A ja nie i nie. Jakżeto,gospodarz bez chomąta? Teraz konia wezmę, a co by było, jakbymniemiał chomąta? A pewnie przytaknąłBielinek. Chomąto niby rzecz nie najważniejsza, ale czy można bez chomąta? wyjaśnił Bielinkowi Jańćko. Obejrzyjcie sami. To jestbardzo dobre chomąto, chociaż trochę zniszczone. Kupicie nowe chomąto, na kark koniowi założycie i co? Obetrzemu szyję i końdorobotyniezdatny. Baba mówiła: "sprzedaj chomąto, bo konia już sięchyba nie dorobimy". Ale czy to można bez chomąta? Mrówka zmarkotniał. Nie mam chomąta wyznał cicho. A widzicie. Mrówka triumfował Jańćko. Będziesz widział,co teraz zrobiszbez chomąta. Ziemię weźmiesz, konia weźmiesz,a niemasz chomąta. Dadzą ci chomąto zawołał piskliwieMrówka. Jańćkopopatrzył na niegopogardliwie: Aleś ty głupi. Mrówka. Jakże pójdziesz po konia, jeśli nie maszchomąta? Popatrzą na ciebiei zmiarkują, żeś żaden gospodarz. Możenawet nie umiesz robić w konia, bo nie masz chomąta. Nie dadząci 63. konia stwierdził stanowczo. Bo ze mną będzie zupełnie co innego. Wezmę chomąto, tonic, że jestpodniszczone. Pokażę je i poproszę o konia. Mam chomąto, to i konia dadzą. Dadzą mi chomąto. Prawda, że dadzą? spytałMrówka Bielinka. Bielinek kiwnął głową. Jańćko splunąłna podłogę. Wstyd prosić o chomąto. Zarazwidać, żeś nie gospodarz. Jakigospodarz pójdzie prosić o chomąto? Kupię sobie chomąto rzekł Mrówka. Kupne? Nowe chomąto? Ty dopiero zobaczysz, co to znaczytakie nowe kupne chomąto. Napewno konia pokaleczysz. Bywają dobre chomąta, chociaż i nowe. A pewnie, żebywają. Tylko że ty nie próbuj takiego chomątakoniowi na łeb zakładać. Zarazwidać,że konia nigdy nie miałeś. W trzydziestymczwartym mójzdechł na zołzę. Flegma mu z nozdrzyleciała. No, ale chomąto było dobre, chociaż trochę podniszczone. Podniszczyło się. westchnął. Bo krową orałeś rzucił Mrówka. Nieprawda! Nigdy w krowę nie orałem! W trzydziestym szóstym orałeś. Przyznaj się, orałeś. Wszyscywidzieli, że orałeś w krowę. Nie orałem. Mówisz tak, bo ci teraz wstyd. A przecież wszyscy widzieli, żeorałeś pod gzowską granicą. Myślałeś, że tam cię ludzie nie zobaczą? Dosyć, dosyćtegokrzyknął Bielinek, bo przeląkł się bójki. Spać się nam chce, a wy o krowach i ochomątach. Podniósł się od stołu, przeszedł po izbie prostująckręgosłup. Potem przyklęknął, począł poprawiać grochowiny i siano na podłodze. Odwrócił głowę do chłopów i rzekł gniewnie: Jutro ma tu być geometra. Pójdziemy ziemię mierzyć. Wynieśli się po cichutku, zabierając ze sobą chomąto. Paweł pomógłBielinkowi usłać gniazdow grochowinach. Zgasilikarbidówkę, położylisię w ubraniach jeden obok drugiego, nakrylipaltami, a na wierzch narzucili siana. Paweł ciągle miał w nozdrzachjabłeczny zapach dziewczyny. Słuchajcie no, Bielinek powiedział szeptem. Dużo mieliście bab? Bielinek aż usiadł na posłaniu. 64 Byłeś u jakiejś dziewuchy? Nie szukałeś geometry, tylko u dzie? wuchy byłeś? Geometry szukałem ziewnął głośno Paweł. Szukałem, alenieznalazłem. Wtulił twarz w kołnierz swojej kurtki. Bielinek położył się, trosk1 liwie naciągającna Pawła swoje palto śmierdzące starym psem. Byłocicho, na strychubiegałymyszy i od czasu doczasu sypałoz góryzleżałymi plewami. W grochowinach, na których spali,szemrało coś,chrzęściło, skubało. Może także myszlubjakiś robak. Jadłeś choć obiad? spytał Bielinek. Yhm. Chwilę leżeli w milczeniu. I znowu odezwał się Bielinek: Od podłogi ciągnie zimno. Dorana zmarzniemy,reumatyzmmnie połamie. No, jawszystko przetrzymam zastrzegł siędumnie. Alety? Po co ci ta włóczęga? Jesteś młody, wrażliwy. Skąd wiecie, że jestem wrażliwy? Nie bójcie się,Bielinek, mamgrubą skórę, nie raz mi ją wygarbowali. Pochodziszz inteligenckiej rodziny. Nie rozumiem, po diabłami ciebie przydzielili? Przecież to nie twoja sprawa. Paweł wyciągnął rękę spod palta ipodrapał się w ucho, bo wydawało mu się, że coś po nim pełznie. To jednak tylko źdźbło sianadrażniło skórę. Jesteściecholernie prymitywni, Bielinek ziewnął. Powinniście zrozumieć, że najgorszy losmają tacy jak ja. Pretensje doświataduże,a możliwości żadnych. Rodzice kazali mi uważaćsię za coślepszego od chłopa,a przecież musiałemchodzićw trepach drewnianych, jeszcze gorzej niż chłop. Bo chłop bimbru nakręcił, zawiózł domiastatrochę masłai buty kupił. Rodzice twoi pozwolili citu przyjechać? Powiedziałem, że muszęi koniec. Mam swoje lata, co im do mnie? Do szkołypowinieneś iść. Nie marudźcie, Bielinek. Pójdę do szkoły. Ale nie chcę, aby mikiedyś jakaś menda wypominała, że gdy jachodziłem do szkoły,to onchłopom ziemię rozdawał. Po inteligencku rozumujesz. A wy niby starykomunista jesteście, a małego kawałka zieminie potraficiepodzielić. Cholerny geometra. 65. Ja bym i bez geometry sobie poradził, choć nie jestem z proletariatu. Cobyś zrobił? Nic. Właśnie nic. Przyjechałbym do wsi,zasiadłbym w ciepłejchałupie, rozesłałbym kartkę, że będę ziemię rozdawał. Chłopi sami bygeometry szukali,kołków naciosali, jeszcze bryczkę by podstawili,żeby mnie zawieźć na miejsce. A wy? Wy na grochowinach śpicie,geometry nie możecie znaleźć, byle co żrecie i duperele chłopom opowiadacie. Towszystko dlatego, że o chłopach nie macie pojęcia. Nieumiecieodróżnić świniod plewów. Dla ciebie ludzie to albo świnie, albo plewy? Słów się czepiacie. Nie lubisz tych chłopów. Paweł. Udowodnijcie mito. Czuję. Przez skórę od ciebie czuję tę niechęć. Instynkt, co? Nie pieprz, dobrze? Zamilkli. Otaczała ich cisza, którą nagle przerwał jazgot psa zacienkąścianą chałupy. Chwilę nadsłuchiwali gwałtownego ujadania. Paweł wcisnął brodę wkoszulę rozchełstaną na piersi i wdychał słabąjuż woń jabłek zmieszaną z zapachem jego własnej skóry. Wszystkie baby to są kurwy rzeki Paweł. Głupiś odpowiedziałBielinek. Pies ciągle ujadał, ale ściana, przez którą dochodziło do Pawła jegoochrypłe szczekanie, stawała się jakby coraz grubsza, aż wreszcie przestała przepuszczać psi jazgot. Chłopak zasnął z głowąwspartą napiersi, nakryty kurtką iBiernikowym paltem. Obudziłogo gwałtowane szarpnięcie. Otworzył oczy i zamknął jenatychmiast, oślepiony ostrym czerwonym blaskiem. W uszachtętniłłoskot głośny i narastający, jakbytuż obok toczyły się wozy po wyboistym bruku. Wstawaj! Ratuj się! Wstawaj! zdawało mu się, że słyszy głosBielinka. Znowu nastąpiło szarpnięcie tak gwałtowne,jakby mu ramięwyrywanoze stawów. Otworzył oczy, poderwał sięz posłania. Paliło się. Gorzała ogniemJańćkowa chałupa. Z sufitu sypało rozpalonymi plewami. Wokna zaglądałyjęzyki ognia, nad głowami huczała płonąca strzecha. 66 Bielinek jeszcze raz szarpnąłPawła, a gdyten poderwał sięchwytając buty i kurtkę, narzucił na głowę palto,jednymsusem doskoczył dookna, wysadził je sobą, ażzabrzęczało szkło. Paweł skoczył za nim,w ogródku upadłna jakieś badyle, uderzył sięw jądra. Doznał bólutak okropnego, że aż palce wsadziłdo ust, żeby niekrzyczeć. Leżał naziemi,a obok padały rozpalonewiechcie słomy z dachu. Ogieńwył jakranny człowiek. Słup ognia sięgałgdzieś bardzo wysoko, jego łakomyjęzyk sięgał aż ku niebu. Ktośprzebiegł obok Pawła nieledwie depczącgo. Chłopak począł pełznąć, aby wydostać się spod ognia sypiącego sięz dachu. Wreszcie stanął na nogach, ból w podbrzuszu prawie ustał. Jęcząc cicho, przelazł przez drewniany płot i znalazł się na podwórzu. Bielinek i Jańćko właśnie wyciągali krowę zobory. Potem zamknęli odrzwia, pozostawiając w środku świnie. Oborabyła murowana,kryta dachówką, nie powinnasię była zapalić, świnie mogły co najwyżej zadusić się od dymu i gorąca. Maniera i Jańćkowa w rozchełstanychkrótkich koszulach ciągnęłyz palącejsię komory malowaną skrzynię zubraniem. Później Manierawskoczyła do sieni i wyniosła obraz Matki Boskiej. Wróciław nadpalonej koszuli, rozerwanej na boku ażdo pasa. Jańćkowausiadła naskrzyni i ryczała cośniezrozumiale, szarpała sobie włosy, drapała ręceiramiona. Na podwórzu byłojuż teraz pełno ludzi. Przybiegliz wiadramii bosakami. Kilku wlazło na dach obory i podając sobie wiadra z rąkdo rąk,polewało dachówkę. Podpalili mnie,do imoty mniezniszczyli darł się Jańćko. Teraz, gdykrowa była jużprzywiązana do drzewaw sadzie, wydawało się, żeoszalał. Chciał skoczyćdo sieni, ale go Bielinek przytrzymał za ramiona. Manierastanęła obok Pawła naśrodku podwórza. Patrzyław ogień, wdrzwi do sieni wypełnione płomieniem. W blasku ogniawidać było wyraźnie drabinę na strych i cebratkę tkwiącą obok drzwi. Cebratkę można było jeszcze uratować, ale nikt się po nią nie ruszył. Chomąto, kurwa! Chomąto,kurwa! wrzeszczał Jańćkoszarpiącsię z Bielinkiem. Raptem Jańćko uderzył głową w brzuch Bielinka. Staryzatoczyłsię na Pawła i Manierę. Jańćko skoczył wogień wypełniający sień. Równocześnie chałupą wstrząsnął straszny huk, płonącydachna moment jakby lekko uniósł się do góry, ściany rozstąpiły się, w twarze 67. ludzi uderzył gorący podmuch ognia. Potem jeszcze raz bardzo silniehuknęło, chałupa rozpadła się, zamieniła się w kupę gruzu. Ogieńnachwilęjakby przygasł, a później stał sięjeszcze większy. Paweł, Bielinek, Maniera doskoczyli do leżącego na ziemi Jańćka. Powlekli go w stronę studni. Jańćko leciał im przez ręce, twarzmiałokrwawioną. Był nieprzytomny, wywracał oczy świecąc białkami. Raztylko usiadł owłasnych siłach, krzycząc "chomąto", izaraz upadłtwarzą napiersi podtrzymującej go Maniery. Dziewucha ułożyła gona wznak na ziemi. Nie żył już, a ona ciągle klęczała nad nimpochylona, z gołymi piersiami,które wylazły jej z koszulii wisiały nadtwarzą Jańćka. Stary trzymał w chałupie granaty rzekł Bielinek do Pawła. Co ty? Paweł, co tobie? krzyknął. Nic, nic chłopak trząsłsię. Latała mubroda, dzwoniły zęby,drżały ręce. Całym wysiłkiemwoli starał się powstrzymywać drżenieciała i nie potrafił. To było silniejsze od niego. Jakby dygotał z zimna,choć stali o kilka kroków od resztek płonącej chałupy. Wczesnym rankiemprzyszedł do Brzostówek mały doktorek. Szczątkichałupy Jańćkowejjużsię dopalały, nad pogorzeliskiem snułsięniebieski śmierdzący dymek. Ciało Jańćka położono pod szopąobok stodoły,Manierę przygarnęli sąsiedzi i na wprost dymiącychbelek siedziała na skrzyni tylko Jańćkowa. Była wciąż wtej samejkusej koszulinie lnianej, tyleże Bielinek okrył ją starym baranim kożuchem. Tkwiła na skrzyni jak martwa, tępo patrząc przed siebie. Koszula zadarła jej się jeszcze bardziej, ukazując gołe chude nogi, alekobietajakby zupełnie nie odczuwała zimna. Zdawać się mogło, żei ogłuchła,bo nie rozumiała, gdy się do niej ktoś odzywał. Jednaksłuchu nie straciła, bo po każdym ryku krowy wsadzie,wstrząsałasię przerażona. Kiepska sprawa powiedziałdoktorek, poruszając małym jakguziczek noskiem. Zapach spalenizny drażnił go i napawał niesmakiem. Podpalili was. Nie inaczej, tylko ktoś ogień podłożył, żebywas ze wsi wykurzyć. Dlaczego pantak sądzi, doktorze? uprzejmie zapytał Bielinek. Doktorek przestraszył się: 68 Ludzie tak gadają. A jak ludzie gadają, to jest w tym coś prawdy. Ja osobiścienie mam w tej kwestii wyrobionego zdania. W każdymrazie kiepskasprawa. Tomówiąc zerknął ciekawie pomiędzyrozchylone uda Jańćkowej. Aha przypomniał coś sobie czy jeszcze szukacie geometry? Oczywiście przytaknął Bielinek. Geometra jest w Borkach. W bimbrowni uBachury. Kiepskasprawa. Znowu kiepska? Popijają. Ostatnia wódka schodzi. A potem spać się położą. Bachura geometrę częstuje, bo mu baba dzisiaj będzie rodziła. Mnieteż chciał zatrzymać,że to niby doktorekmnie zowią zaśmiał sięcichutko. Ale muwytłumaczyłem, że jestem doktorem folozofii znowu zaśmiał się cichutko, intymnie. Idziemy na Borki postanowił Bielinek. Poprawił na brzuchuswój nagan, to samo uczynił Paweł. Doktorekzauważył te gesty i począł sięłasić doBielinka. Postanowiłem do wasprzystać. Wy jesteściesilni ludzie, a jasłaby. Obronicie mnie. Zawsze byłem demokratą, mogę zostać komunistą. W każdym razie z wami będzieweselej. Znowu się coś zaczęłonanaszej wsi. Idziemy powiedział Bielinek. Idziemypowtórzył ochoczo doktorek. Postawił kołnierzswego kusego paletka. Pod szyją miał nowy, czerwonywełniany szalbabski. Widzicie ten czerwony kolor wskazał Biernikowi szalik podszyją. Na waszą cześć go włożyłem. "A kolor jego jestczerwony",jak to mówią. Bielinek trącił go w ramię. Nie błaznujcie, dobrze? Dobra, dobra zgodził się doktorek. Jeszcze raz zerknął Jańćkowej między nogi i śmiesznie podskakując poprowadził ich na drogęw stronę cmentarza. Wysforował się naprzód, szli gęsiego, malutkidoktorekna przedzie,za nim Paweł, a za Pawłem kuśtykał Bielinek. Doktorek odczasu do czasu zwijał dłonie w trąbkę, przykładał do ustitrąbił: "tra-ta-ta, tra-ta-ta. " Po wczorajszej zamieci śnieżnej pozostałona polach tylko błoto,odrobina przybrudzonego śniegu leżaław rowach i pod miedzami. 69. Droga, po której szli, była śliska i grząska, buty zsuwały się im w koleiny wypełnione wodą; musieli uważać, aby nie wpaść. Dzień zapowiadałsię pochmurnie. Na polu obok cmentarza stadowron obsiadło jakieś wgłębienie wgruncie. Z daleka wydawało się,żeto czarne robaki roją się na ścierwie; Paweł przypomniał sobie, żegdzieś tutaj leżał nie pogrzebany trup zabitego przez chłopów Niemca. Wrony krakały rozdzierająco. Jak echo odpowiadało im stado kawek,biwakujących na gałęziach starych topól wokół kościoła. Chłopakwspomniał dziewczynę zplebanii i nagle pożałował, że zamiastwłóczyć się z Bielinkiem, niemoże znaleźćsię w komórce pachnącejjabłkami. Wydawało mu się,że nie tylko jego ubranie, ale i całe ciałoprzesiąknięte jest zaduchem spalenizny Jańćkowej chałupy. Tylko pamięć Pawławierna pozostawała tamtej uroczej, drażniącej woni. Tra-ta-ta trąbił doktorek niezgrabnie przełażąc przez mur cmentarza. Czy nie byłby panłaskaw, doktorze uprzejmie powiedziałPaweł zamknąć swojej jadaczki? Możeciemi urągać, wymyślać mi, obrażać mnie. Czuję jednakradość rozpierającą mi piersi twierdził doktorek. Pragnę sięwykrzyczeć. Nareszcie jestem komuś potrzebny. Potrzebujecie mnie,prawda? upewniał się. Do chrzanu tarcia odrzekł burkliwie Paweł. Filozofowie będą potrzebni. Nie tacy jak panuciął Paweł. Bielinek nareszcie przedostał się przez murek. Syczał z bólu i obmacywał nogę. Mimo to odezwałsię bardzołagodnie: Pan jest zapewne filozofem burżuazyjnym. No to co? Jai tak niewielepamiętam ztego, co wiedziałem. Nauczę się waszej nowej filozofii. Umysłmam chłonny. Tak mi zawszemówiono: "o, to chłonny umysł", To panjest filozof. bez filozofii? zdziwił się Bielinek. Nędza filozofii dorzuciłPaweł. Doktorek podrapałsię w czoło: Czy ma pan na myślisłowa Marksa o Proudhonie? Pana mam na myśli. Do cholery,już lepiej, żeby pantrąbił. Nodobra, mogę zatrąbićprzystał doktorek. Ruszyli przez cmentarz. Doktorek przyłożył dłonie do ust i ryczał: "tra-ta-ta, tra-ta-ta". Od czasu do czasu podskakiwał mały, gruby, śmieszny karzełek. 70 " Paweł znowu coś sobie przypomniał. Tym razem coś bardzonieprzyjemnego. Co tobie,Paweł? Cożeś się tak nabunnuszył? spytał Bielinek. O tej broni myślę. Wykopali ją. Zacznie się tutaj oberek, o jakimwamsię nie śniło. Będziemy tańczyć tak, jaknam zagrają. Próbowalinas upiec żywcem, ateraz będą strzelać jak do kuropatw. Co ty gadasz. Paweł? Ty też sądzisz, żeto było podpalenie? Chłopakwzruszył ramionami: A dlaczego broni nie oddali? Dlaczego przenieśli ją w innemiejsce? Włóczymysię po wsi i za każdym krokiemnaruszamyodwieczny porządek rzeczy. Z "dziadoków" mamyzrobić gospodarzy,czy wiecie, co to znaczy? Tu nie chodzio dziedziczkę, ale właśnieo tych "dziadoków"- Idziemy teraz do Bachury, ale co wiecie o Bachurze, towarzyszuBielinek? A ja wiem o nim wszystko. Dla was towarzyszu Bielinek, tobędzie biedny,dwuhektarowy chłop, trochę krawiec. A dla mnie to człowiek, który prawie przez całą wojnę pędziłsamogon, miał spirytusownię i kupował złoto. On śpi na złocie. Marzy,żeby po dchu zacząć kupować hektary,marzy, żebystać się takimjak Marasek. On ziemię musi kupować, amy byle komu, byle łachmycie, jak onich nazywa, chcemy ziemię darmo rozdawać. Jak onbędzie miał ziemię, to ktomu na niej zacznie pracować, skoro z "dziadoków" zrobimy gospodarzy? Tu nie chodzi o dziedziczkę. NawetMarasek chętnie by nam dopomógł podzielić dworską ziemię, byletylko mógł się przy tym nachapać, nażreć. Oto i cała sprawa o Bachurze, o Adamiaku i innych. Ktotojest Adamiak? Dla was to będzie średniorolny chłop, prawie niepiśmienny. Aleon właśnie w tym roku postawił ogromną szopę i sprowadził maszynę do wytłaczania rzepaku. Marzy o zbudowaniu tutaj olejarni,a teraz zaczęły chodzić po wsitakiełachmyty, to znaczy wy, Bielinek, i ja. Paweł. I Adamiak boi się,że z jego olejarni mogą być nici. Tra-ta-tazatrąbił doktorek. Paweł schwycił doktorka za ramię: Skończcie z tymi wygłupami. I posłuchajcie uważnie, o co waszapytam. Prawą ręką jeszcze silniejchwycił doktorkaza ramię, a lewą dłońzwiniętą w pięść podsunąłmu pod nos: Gadajcie prawdę, u kogo dziś nocował porucznik Strzała? Młodzieńcze, nieszarp mnie, starszego człowieka prosił dok71. torek. Jego duże oczy o zaczerwienionych powiekach wyrażały niepokój. Odpowiedział jednak spokojnie i zwielką godnością: Porucznik Strzała, proszę pana,nocował ze mną u Bachury. Paweł zaśmiał się triumfująco. Bielinek pokiwałsiwą głową: Macie rację, Paweł. Wiem,że wyrośniecie kiedyś na wielkiegoczłowieka. Ale to tym gorzej. Dlaczego? Paweł pokazał w uśmiechu drobne zęby. W każdym człowieku węszycie zaraz świństwo. Jesteście święty Franciszekz Asyżu. Może kiedyś tacyjak wybyli potrzebni. Manifestowali, szlido więzienia, cierpieli. Ale terazkomunistom wyrosły kły,a wy tego nie rozumiecie. Paweł krzyknął Bielinek nie mówbzdur. Nie gadaj, czegonie wiesz. Znaleźli się na drodze prowadzącej na Borki. Minęli rozległygąszczosinowych krzaków obrastających mokradła. Droga biegła tujakby w szerokim ogromnym wąwozie. Po prawej stronie pięły się polaaż na szczyt wysokiego wzgórza. Polewej zaś stronie rosły osiny i leżały mokradła, za nimi zaś znowu rozpoczynały się pola i stok wzgórza,po którym szła droga z Borek do Krosnowy. Tu w dołku,w miejscu,gdzie ścianydoliny jakby zwężałysię, stała "Amerykanka", samotnazagrodawdowypo reemigrancie z Ameryki. Zagroda chyliła się dominy, z dachu chałupy iobory sterczały krokwie; przypominała zdechłego psa, zktórego zdarto skórę. Obok "Amerykanki" napotkali Mrówkę ijeszcze dwóch chłopów. To jest Ceret z Zimnej Wody Mrówka przedstawił Bielinkowi chłopa o różowej, wrażliwej cerzerudzielca. Ato jest Ciachz Gaju pokazał chłopa wysokiego na dwa metry. Był on chudy jakgłodomór, skórę na policzkach zapadłąmiał jak u mumii. Wyglądałna zabalsamowanego nieboszczyka, żył jednak i chyba odznaczał siędużą wrażliwością na zimno; mimo ciepłego dnia nosił czapkę zwielkimi futrzanymi nausznikami. Jańćko sięspalił. Granaty go zabiły powiedział smutnie Bielinek. Wiem burknął Mrówka. Na Gaju Dalekim byłem i z daleka oglądałem pożar. Jeometryszukałem. Powiadają ludzie, że to było podpalenie rzucił Bielinek. Jakby nie dosłyszeli. Mrówka począł mówić cośszybko, byle nieoJańćku. 72 Ceret i Ciachtakże potrzebują działek wyjaśnił Bielinkowi,kolejno wskazując palcem chłopów. Ceret ma dwie morgi, a Ciachzupełniejest bez ziemi. Nie wiedzieli jednak,żeście przyjechali donaszej wsi, i nie przyszli wczoraj, jak zapisywaliście. Ziemi starczydla wszystkichmachnął rękąBielinek. Tylko geometrę dawajcie. Szukaliśmy jeometry w Gaju Dalekim, na Zimnej Wodzie,naBorkach. Powiadają,że u Zośki trzeba się wywiedzieć. Na pewnonocował u Zośki. Doktorek zatupalw ziemię krótkimi nóżkami: Nieprawda! U Bachury w spirytusowni nocował. Ze mnąi zporucznikiem. Popatrzyli tępo na doktorka. Może i u Bachury zgodził się Mrówka. Albou Zośki odezwał sięCeret. Głos miał piskliwy jakkastrat. Najpewniej jednak u Zośki przystał Mrówka. Raptem doktorek ażpodskoczył do góry. Wspinając się na palce,wskazywał ręką drogę na szczycie wzgórza: Widzicie? O tam, na drodze, bryczka jedziedo Krosnowy. Anabryczce geometra! Geometra przy furmanie siedzi. Było pochmurno, ale każdy przyłożyłdłonie do oczu, jakbyosłaniając jeod blasku. Patrzyli pilnie naszczytwzgórza, po którym telepała się bryczka. Geometra! Geometra! podskakiwał doktorek. Od bryczki dzieli) ich prawie kilometr pochyłego stoku wzgórza,postaciena bryczce rysowały się bardzoniewyraźnie. Jeometra jest wyższy odezwałsię Ciach. I nosi duży kapeluszdodał Ceret. Geometra, geometra upierał się doktorek. Przecieżwłaśnie jest wysoki i ma kapelusz. To nie jest kapelusz rzekł Mrówka. Wtrąciłsię Ciach; Jeometra jest niski. Ja jestem wysoki, a on jest niski. Jest wysoki stwierdził Mrówka Ty jesteś bardzo wysoki,a on jest wysoki I nosi kapelusz 73 Wczoraj w spirytusowni był bez kapelusza. To geometra, napewno geometra. Teraz gadali jeden zadrugim: Bryczka jest Adamiaka. Tylko Adamiak ma bryczkę na Borkach. A może to bryczka z Lipiec? Po co by jechali doKrosnowy? Powozi chłopak Adamiaka. A oboksiedzi jeometra. Weterynarz zJeżowa. Patrzcie, że nie jest wysoki. Tyli, co tenchłopak. Ja jestem bardzo wysoki. Jeometra nie jechałby do Krosnowy. To bryczka zLipiec. Masłochy zLipiec bryczka. Masłochasprzedałbryczkę. Nie sprzedał, tylko mu zabrali. Zabrali mu Niemcy na podwodę. I tego młodziutkiegoogierka też mu zabrali. To jest jeometra zdecydowanie powiedział Gach. Pochwilijednak zmienił zdanie. Nie, to nie jest jeometra, tylko handlarz, cojeździ za wełną. Ile dajeza kilo? spytał Mrówka. Kto go tam wie. Różnie. Bielinek szarpnął Pawła: Jeśli to geometra, trzeba biec, gonić, zatrzymać! To nie geometra powiedział Paweł. Lecz jeśli to geometra? Wyjedzie do Jeżowa i nie podzieli namziemi. Chłopi popatrzyli na siebie ze znaczącymi uśmiechami. Do Jeżowa? zdziwił się Mrówka. A po co miałby jechaćdo Jeżowa? Bielinkaaż dusiło z wściekłości. Jąkał się: Ludzie. przecież to możejedyna szansa! Ludzie. może onjuż wyjedzą! Ludzie. E tam, panie mruknął Ciach. Gdziemu będzie tak dobrzejak tutaj? Po co mudo Jeżowa? Popije sobie, pośpi, nie narobi się. To niejest geometra rzekł stanowczo Paweł. A pewnie, że nie jeometrazgodnie przytaknął Mrówka. Jeometra ma strupy na głowie. 74 Ludzie Bielinek już pluł śliną przecież strupów sttd niewidać. Gonić go trzeba,zatrzymać, ziemię podzielić. Chłopipoważnie pokiwali głowami: Strupów stąd faktycznie nie widać. Ale na strupach nosi kapelusz, żeby ich nie pokazywać. Tenzaśjest bez kapelusza. Bryczka przemierzyła wzgórze. Widać było, jak furman uni081 a? nieco na koźle, uderzyłkonia batem. Bryczkaruszyłażwawiej i ZZŁZzniknęła zapagórkiem. To był geometra westchną) doktorek. Weterynarz z Jeżowa. Handlarz za wełną. Bryczka była z Lipiec. Bielinekznowupotrząsnął Pawłem. I co? Co teraz zrobimy? Nie wiem. Idziemy do Zośki rzekł Mrówka i kiwnął alodia nachłopów. Poszli za nim posłusznie. Zrobili kilkanaście krokówi Mrówka obejrzał się za Bielinkiem: Znajdziemy go, nie bójcie się zawołał. Gówno sapnął gniewnie Bielinek. Nieśmiało odezwał się doktorek: Może to jednak był geometra? Jezus Maria! I panteż to samo? zdumiałsięstary. Na Borki. DoBachury mamy niedaleko. Zajrzymy do ywdwn/i wszystko będzie jasne rozkazafcfawel. Poszli. Doktorekznowu wysforował sięnaprzód. Po chwili przyłożył dłonie do ust, zatrąbił: "tra-ta-ta". Nagle ręce opuścił bezwładnie,jakby coś bardzo smutnego przyszło mu do głowy. Co panu? zaniepokoił się Bielinek. Pomyślałem, że przecież kiedyś odnajdziecie jednak geometrę. Podzielicie tę ziemię. A ja? Ja tu zostanęi co będzie ze mną? Notak. Rzeczywiście zafrasowałsięBielinek. Doktorek przystanął. Odwrócił się do Bielinka i podniósł kit niemuswą okrągłą, dziobatą,jakby robaczywą twarz. Przecieżnie mogę tak do końca żyda,towarzyszu, spacerowaćz Gaju Bliskiego na Gaj Daleki, z Borek na Brzostówki, z Gorto na Dołek. Będę trąbił: tra-ta-ta,aż mi na Sąd Ostatecznyzatrąbią 75. Trzeba się włączyć. zaczął Bielinek, ale nie dokończył. Popatrzył na robaczywą twarz doktorka, maciupeńki berecik umieszczony na cziibku łysawej głowy. Chodźcie no prędzej warknąłPaweł. Bielinek smutnie pokiwał głową. Powinniście pojechać doŁodzi. Tam potrzebują ludzido pracy. Może zostalibyście nauczycielem? Doktorek podskoczyłradośnie. Jego krótkie nóżki zachowywałysię jak sprężynki. Do Łodzi! DoŁodzi! Tak, tak, doŁodzi. WyprzedziłPawia i prowadził ich naBorki. Ale już nie podskakiwał i nie trąbił. Maszerował z godnością,z rękoma ukrytymi głębokowkieszeniach kusego paletka. Weszli w opłotki Borek dużej wsi rozciągającej się wzdłuż błotnistej drogi gdy usłyszeli za sobą gwałtowny chlupot błota. Doganiał ich konno dwunastoletniwyrostek. Koń był ładny, mieszaniecpo arabie; chłopak siedział w eleganckim siodle pokrytym zielonkawym wojłokiem. Panie starszy. Paniesiwy wołał chłopak doBielinka. Dziedziczka bardzo się na pana gniewa. Miał pan przyjść wczorajwieczorem. Nie miałem czasuburknął Bielinek. Dziedziczka się gniewa. Kazała powiedzieć, że ma córkiw mieście i bardzo sięjej do nich spieszy. Jak nie przyjdziecie dzisiaj,kazała powiedzieć, że skargę na was napisze do Starostwa. Powiedzjej, niech się wypcha rzucił Paweł. Powiedz, żegeometry szukamy wyjaśniłstary. Raptem Paweł wysunąłrękę do przodu i chwycił konia za cugle. Złaź! wrzasnął na chłopaka. Koń będzie nam potrzebny. Przerażony koń wyrywał się,próbował stanąć dęba, ale Pawełuwiesiłsię cugli. Dlaczego,panie? Czemu, panie, mam złazić? płakał chłopak. To przecież koń dziedziczki. Durniu, to koń ludu pracującego! wolał Paweł szarpiąc sięz koniem. Panie. beczał wyrostek. Panie. Dziedziczka mnie zbije. Bielinek położył rękę na ramieniu Pawła. Puść rzekł ostro. Puść, powiadam ci. 76 Paweł wypuścił cugle. Chłopak ściągnął lejce,zawrócił koniemi pomknąłprzez wieś pryskającwokoło grubymi płatami błota. Koń jest nam potrzeby złościł się Paweł. Nakoniuszybciej moglibyśmy odszukać geometrę. To prawda. Ale gdybyś terazzabrał tegokonia, tobyłbyś koniokradem, rozumiesz? Jesteście szmatławy biurokrata splunął Paweł. Nie rabujemy po drogach. Jeśli trzeba, możemy iść do dworui zabrać konia, bo to koń ludu pracującego. Ale rabować na drodze,coty,człowieku? Jesteście biurokrata, Bielinek. Ja was nie rozumiem. Cały dwór,inwentarz, wszystko jest nasze. Przecież chciałem zabrać konia niedlasiebie, lecz aby znaleźć geometrę. A po to chciałem go znaleźć, żebyziemię rozdano chłopom. Wtrącił się doktorek: Z teoretycznego punktu widzenia rację aa pan Paweł. Bo skoro stwierdzacie,że majątek obszarnika jest własnością, że tak powiem,ludu pracującego, to wy, jako przedstawiciele ludu pracującego, towarzyszu Bielinek. Kobza jestem rozsierdził się stary. Franciszek Kobza sięnazywam,a nie żaden Bielinek. Choć patrząc na to zagadnieniepospieszyłdoktorek patrząc, że tak powiem, z innego punktu widzenia,skorowładza ludupracującego oficjalnie nie przejęła jeszcze majątku obszarnika, to końw dalszym ciągu pozostaje własnością obszarnika i zabranie komabyłoby ścigane przez władzę ludową jako kradzież Nie będziemy rabować po drogach złościł się stary. Dobra, dobraburknął Paweł. Wy, Bielinek, możecie prawić kazania, a z geometry zostanie gówno. Zadania partiinie wykonacie. Jesteście podły sabotażysta, to wam rzucę w ślepia. I jeszczecośgorszego bym powiedział, ale mam wzgląd na wasząsiwą głowę. Pomaszerowali przez Borki, gniewni nasiebie, wściekli. Nie kłócilisię, bowędrówka stała się zbyt absorbująca. Drewniane opłotki szczelnie otaczałydrogę, którą wypełniała wodnista topiel. Z trudem znajdowali suche przejścia pod opłotkami. Wieś byłastara, z drewnianymi chałupami,1"^ J1" zapadłymiw ziemię. Ogromne strzechyz żółtawymi łatami "S20 przygniatałyprzydesie. Chałupymiały staroświecki kształt,nieforemne się zdawa- 77 ^. ły, każda posiadała obok izby komorę z malutkim jak piąstka okienkiem. Przy drodze stały studnie z żurawiami, zagrodyleżały zazwyczajpo prawej stronie drogi, po lewej zaś rósł sad, w sadzie tuż przy drodzewieściły się murowane lub drewniane piwnice osypane ziemią. Niekiedy, unajuboższych, nie było piwnic, tylko prymitywne, z żerdzi zrobione kopce naziemniaki. Bachura mieszkał w okazałym, na czerwono pomalowanym drewniakupośrodku wsi. Wynajmował tu izbę, drugą część domu zajmował gospodarz, jego stryjeczny brat. Wchodziło się do Bachury wprost z drogi, przezmadupenki ganek. Na gankuwytarlinogi, przytupując, żeby im błoto spadłoz butów. Doktorek zastuka) dodrzwi, ale nie czekając na zaproszenieod razu wtargnął do wnętrza. Za doktorkiem wlazł do izby Paweł,a zaPawłem nieśmiało wkroczył Bielinek. Pochwalony powiedziałdoktorek. Izbę przegradzała kwiecista szmata na sznurku. Zobaczyli kuchnięzastawioną garnkami. Na stole stało wiadro, a w wiadrze pływał alkoholomierz, błyszcząc srebrzyście jak splawik niewidocznej wędki. Za stołemsiedział młodychłop w koszuli, w zielonych bryczesach z niezawiązanyminogawicami. Stopy wciśnięte miał w drewniane trepy. Przywitał się z wszystkimi uprzejmie, z powagą. Urodziwybył takpo męsku. Brodę, nos,usta miał kształtne i zarysowane jakbyjednąwyraźną kreską. Włosy nosił krótkie, jasne, kędzierzawe. Tylkooczyjego wydawały się brzydkie, niebieskie, ale jakby rozlane, o żółtychbiałkach i zaczerwienionych od niewyspania powiekach. To jest Bielinek, co będzie ziemię rozdawał przedstawił starego doktorek. Bachura krzyknął wstronę kwiecistejzasłonki: Jadżka, cztery szklankinam podaj. Zza firanki natychmiast wyszła rosła kobieta. Była pięknamimo ogromnego brzucha i twarzy opuchłej od ciąży. Ogromne oczy miała podsinione, a usta o wargach nieco obrzmiałychczerwieniały w bladejtwarzy jak otwarta rana. Czarnepuszyste włosyznajdowały się wnieładzie;emanował od tej kobiety zapachciepła jakod świeżego bochenka chleba. Szukamy geometry odezwał się Paweł. Jadżka,gdzie to poszedł jeometra? Na Zagórze. Dosklepu pojechał po karbid. Wziął nasz rower. 78 Bachura wstał od stołu, zbliżył się do kuchni i zdjął zgwoździablaszaną warząchew. Jego kobietaznowu zniknęla za firanką. Sięgnąłwarząchwiądo wiadrai do szklanek począłnalewać samogon. A nie mówiłem, że to nie geometra jechał bryczką? triumfował doktorekpilnie bacząc, czy do wszystkich czterech szklanekzostała nalana wódka. Bryczką? zastanowiłsię Bachura. Adamiak pożyczył mibryczkii konia. ChłopakAdamiaka i Stefan Masłochów do Krosnowy pojechali po akuszerkę, bo baba mi lada chwila zlegnie. Pod ścianą staładługa drewniana ława. Doktorek zakrzątnął się,przysunął ławę bliżej stołu. Usiedli na niej w trójkę: doktorek. Pawełi Bielinek. Wasze zdrowie powiedziałBachura, sięgając pierwszy poszklankę. Jednocześnie krzyknął za firankę: Jadżka, nakraj chlebai kiełbasy. Geometry szukamy. Potrzebny nam, żeby ziemię pomierzył dlaludzi odezwał się Bielinek. Jadżka, gdzie to poszedł jeometra? Przecież mówiłam. Po karbid pojechał na Zagórze. Napewno zaraz wróci mruknął doktorek. A tak zgodził się Bachura. Rowermój zabrał, to zarazwróci. Wypili samogonu. Miał smak wiśniowy. Był mdły i jeszcze trochęciepły. Paweł wyjąłz kieszeni paczkę papierosów "Juno"ipoczęstowałwszystkich. Zapalili, apotem odłożyli papierosy, bo żona Bachuryprzyniosła duży talerz z pokrajanąkiełbasą. Położyła na stole bochenek chleba i nóż. Szukamy geometry wyjaśnił doktorek. Chcemy, żeby podzielili ziemię, którą rozdamy pomiędzy chłopów. Tych najbiedniejszych zaznaczył. Bachura popatrzył na doktorka. Wydawało się, jakbyprzez moment zastanawiał się, czy toten sam doktorek, który nocował u niegoprzed kilkoma godzinami. Ja też nie jestem bogatyzauważył Bachura. Hi, hi, hizaśmiałsię doktorek. Niejestem bogaty krzyknął Bachura. Natychmiast urwałsię śmiechdoktorka. Filozof wpakował doustplasterek kiełbasy i żuł go z zadowoleniem. 79. Nie jestem bogaty kończył Bachura. Ale cudzego nie chcę. To chłopska ziemia zauważył Bielinek. Cudzego niechcę. I za darmo też niechcę. Znowusięgnął warząchwią do wiadra i nalał wódki do szklanek. Bielinek pokręcił głowąna znak, że więcejpić już nie zamierza. Pijcie,panie zachęcał go Bachura. Głowę mam słabą. Nie mogę. Chłop chytrze przymrużył oczy. Głowę macie słabą, a tacyście mocni, że dziedziczceziemię zabieracie? Nie martwcie się, Bachura zaśmiał się Paweł. Warn tejziemi nie damy. Darmoziemi niechcępowiedział wolnoi zwrócił się doBielinka: Słyszeliście o Bachurze? Nigdy rzekł Bielinek. Ja jestem Bachura. Szkół żadnych nie kończyłem,ale głowęmam, jakbym szkoły kończył. Ziemi, powiadam, darmo nie chcę. Niktnigdy darmo mi nicnie dał, ja też za darmo nic nie daję. Opróżnił szklankę, przepijając lo doktorka. Także iPaweł upiłtrochę ze swojej szklanki. Bielinek siedział osowiały, rozmowa sprawiała mu przykrość. Najważniejsza rzecz to zdrowie stwierdził doktorek. Bachura zerknął na Bielinka: Ziemiębędziecie rozdawać, znaczy, że jesteście mocni. A jakprzyjdą mocniejsi? Będziemy sięmocować odpowiadziałstary. Bachura sięgnął po warząchew, ale Bielinek przytrzymał mu rękę. Dosyć wódki irzekł z pretensją do doktorka: Przyprowadził mnie pan tu niedla geometry, ale dla interesu Bachury. No dalej,jazda, mówcie, o co chodzi, bo szkoda czasu, geometry szukamy. Geometra po karbid pojechał,wróci niezadługo tłumaczyłsię doktorek. Bachura zaczął powoli, z namaszczeniem: Powiadają, żeboru i dworu w kieszeni nie wyniesie. Ziemięrozdacie ludziom, aledwór to nie tylko ziemia. Maszyny się zostaną. Maszyny nie na małe gospodarstwo. Dacie ludziom, to pomarnują. 80 A mniebyłyby przydatne. Motor i młocarnię ra prostą słomę potrzebuję. Dacie? A jak przyjdą mocniejsi? spytał Paweł. Nie chcę za darmo. Kupię. Dam po równo. Warn kiwnąłgłową w stronę Bielinka i wam wskazał Pawła. Nie uciął Bielinek. Niepowtórzył Paweł. Chłop sięgnąłpo warząchew. Bielinek już nie powstrzymywał go. Tacyściemocni? dziwił się Bachura. Grdyka mu latała, jakby ciąglecoś przełykał. Za firankąrozległ się jęk. Najpierw brzmiałgłucho, jakby ktośtwarz przyciskał do poduszki, potem od razu napełnił izbę. Bachurazdawał się nie słyszećkrzyku żony. Wstał od stołu, pochylił się doBielinka, zionąc naniego odorem samogonu: Gardzicie chłopem? I to ma być nowa Polska? -Bielinek spojrzał Bachurze prosto w oczy: Żona wasza, zdaje się, rodzić będzie. Nie słyszycie? Oprzytomniał. Odsuną) firankę zobaczyli Bachurową na szerokim drewnianym łóżku, w podciągniętej na uda koszuli. Nogi trzymała zgięte i rozchylone, dłońmi obejmowała wielki, wzdęty brzuch. Bachura opuścił firankę. Panie doktorekrzekł skocz no pan do starej Klepczarkowej. Niechprzyjdzie, bo zanim akuszerkę przywiozą, baba mi zlegnie. Mamuśkaaaa. Mamuśka. darła się kobieta. Bachurazajrzał za firankę. Matki ci nie przyprowadzę. Oszukaliściemnie. Miał być zapis,a nie było. Krzycz, ale matki nie wołaj. Bielinekpodniósł się zławki. Pójdziemy zdecydował. Doktorek ucapił Bielinka za rękaw jesionki: Nie odchodźcie. Tutaj trzeba zaczekać. I zaraz wybiegł z izby po starą Klepczarkową. Nie gardźcie chłopem. Powiadam wam, nie gardźcie chłopem powtarzał Bachura zbliżając się do Bielinka. - Bachura jeslem,szkół niekończyłem, ale motor od dziedziczki mógłbymrozruszaći młócić. Mamuśkaaaznowu krzyczała kobieta. Bachura zajrzałw twarz Bielinka. 81. A może tyś Żyd i polskiego człowieka nie uznajesz? Bachurowa wolała zza firanki: Antek, umieram,umieraaaammm. Bielinek chciał podnieść się z ławki,ale Bachura położył mu ręce na ramionach: Posłuchajcie, co wam chłop powie. Nie gardzisz chłopemod gnoju, od wideł? Nie gardzą, To napij się z chłopem rozkazał Bachura. Za Polskę. Niepotrzebnie tyle gadasz, człowieku odezwał się Paweł. Tak czy inaczej, motoru i młockarni od nas nie kupisz. Przypatrzsię nam. Jakbyś się przypatrzył,tobyś wiedział,człowieku, że motorui młocarni od nas nie kupisz. Napijmy się mruczał Bachura. Napełnił znowu szklanki,rozlewając wódkę po całym stole. W nocy chyba nie spał pilnującpędzenia samogonu. Teraz wystarczyły dwie szklanki wódki,a zrobi! się pijany. Wyjesteście pany,a my jesteśmy chłopy próbował coś wyjaśnić. Bachurowa krzyczałao śmierci. Był to krzyk przeraźliwy, jak wołaniekonającego. Najpierw zaczynał się głębokim jękiem, potemwznosiłsię coraz wyżej. Z początku wykrzykiwała jakieśwyrazy, wołała kogoś, przeważnie matkęi męża. Później trwało już tylko "aaaaa",coraz głośniejsze i świdrujące w uszach. Jesteście podlec rzekł Paweł do Bachury. Baba waszarodzi,a wy omłocami imotorze. Pomogę jej co? Bachura bezradnierozglądał się po izbie,z trudem uświadamiającsobie, że kobieta jego rodzi, a on siedzi przystole i z jakimiś ludźmi pije samogon. Musi sięwystękać i tyle. Chcecie, żebym zanią stękał! Takie już boskie prawo, że babamusisię wystękać. Im więcejstęka, tym lepiej. Nie życzyłbym sobietak stękać rzekł Bielinek. Jezus! Jezus! wykrzykiwałaBachurowa. Bielinkowi pot wystąpił na czoło. Przez twarz przebiegały mu jakby skurcze, gdy tylko głos kobiety przyjmował tonynajwyższe i najbardziej przenikliwe. Wszystkiegochłop zrobićniemoże twierdziłBachura. 82 I stękać za babyteż nie może. Jakby tak było, to babybyłybyniepotrzebne. Aaaaaaaaaa wznosił się krzyk. Paweł zerwałsię z ławy: Dłużej tu nie wytrzymam! Jakby mnie kto wnętrzności wyciągał. Musi tak stękać twierdziłBachura kręcąc głową i raz po razłypiąc okiem w stronę firanki. Przez ucho sięnie wychodzi naświatło Boże. Każda tak stękała. Przyszedł doktorek z grubą babą w wełnianym i czarnymkaftanie. Baba miała cztery podbródki i siniała się grubo, po męsku. Właściwiewszystko napełniałoją wesołością. Usłyszawszy wrzaski Bachurowejrzekła: Wesoło tutaj. Krzyczy jak diabli. Roześmiała się przy tym szeroko; usta miała bezzębne, a dziąsłabrązowe. Rozejrzałasię po izbie. Odkazić się muszę. Tu w wiadrze jest wódka wskazał jejBielinek. Zerknęła do wiadrana alkoholomierz. Czterdzieści sześć procent zauważyła. Mnie spirytjestpotrzebny. Nie macie tu spirytusu? Bachura drzemał z głową na stole. Obudzili go, wyjaśnili, że potrzebny będzie spirytus. Chwiejnym krokiem podszedłdo zawieszonejna ścianie półki, przyniósł butelkę. Krzyk za firanką uspokoił się. Bachurowa usłyszała śmiech Klepczarkowej ito może dodało jej otuchy. Odkażać się będzie,no, no,no z podziwemkręcił głowądoktorek. Higiena, szkoda gadać. Miednica będzie potrzebna rozkazywała Klepczarkowa Bielinkowi. Wzięła zestohl szklankę powódce, spojrzała w nią podświatło,żeby stwierdzić, czy jest czysta. Nalała spirytusu, powoluteńku podniosła szklankę do ust i cieniutlcin strumyczkiem lała sobie wprostw gardziel. Trwałoto długo. Bielioeki doktorek aż oddech w piersiachprzytaili, takie się napięcieuwidoczniło na twarzy Klepczarkowej. Przymknęłaoczy, zdawało się, żeprzenikają prąd elektryczny. Powoluteńku spirytus przelewał się w jejgardło, oni już dusili się, a ona 83. jeszcze nie chwytała oddechu, tylko lała w siebie i lala ten spirytuscieniutkim strumieniem. Jezu Chryste sapnął doktorek. Odjęła szklankę od ust, odetchnęła głęboko. Głośno postawiłaszklankę na stole. Odkaziłam się powiedziała ocierając usta wierzchem dłoni. Bielinek ośmielił się zauważyć: Sądziłem, że pani ręce umyje w spirytusie. Ręce? zdziwiłasię. A po co myć ręce? Nie dajBóg,żebyzarazkisię domnie wzięły. Myślicie, że to zdrowo zaglądać babom,jak dzieci rodzą? Ufajta się człowiek, uflejtuszy, nie daj Boże,choróbsko jakie złapie, spirytuswszystko odkazi. Gdzie miska z ciepłąwodą? krzyknęła naBielinka. Bachurową znowu chwyciły bóle. Zdawało się, że nie ma już w izbie szczelinki, gdzie byjej krzyk nie przeniknął. "Aaaaaa, Oooooooooooo,Aaaaaaaa. " jakby śpiewała strasznie. Agdy milkła nakrótką chwilę, słyszeli głośne chrapanie śpiącego na stole Bachury. Miednicę znaleźli za kuchnią. Opłukali zimną wodą, z czajnikanaleliwrzątku. Klepczarkowa wlazła zazasłonę. Bielinek musiał jejzanieść miednicę. Tfu, niech to diabli powtarzał Paweł. Doktorek sięgnął po warząchew i szklankę. Nie ma co, odkazićsię musimy. Za słabe nerwy mamy na takiesprawy. Ostrożnieuchyliły się drzwi i do mieszkania wsunęła głowę drobna, ubrana na czarno staruszka. Niech będzie. zaczęła, lecz jakbyuderzonanagłym wrzaskiem Bachurowej,czym prędzej schowała sięza drzwiami. Po chwilijednak zajrzała i dokończyła: Pochwalony Jezus Chrystus. O co chodzi, babciu? spytał doktorek, przygotowując szklanki do "odkażenia". Zlustrowała obecnych i znowu gotowała siędo ucieczki. Wstrzymał ją Paweł: Szukaciekogoś, babciu? Aha. Tego, co ziemię ma rozdawać. To jest ten człowiek. Bielinek gozowią wskazał Paweł. 84 On?-człowiek. - upewniała się. Myślałam, że to będzie jakiś wojenny Wojenny on jest, babciu wyjaśnił Paweł. A że nie w mundurze i bez armat,to dlatego, że przybył tutaj w celach pokojowych. On? powtórzyła patrząc naBielinka dość sceptycznie. Nieśmiała jednak głośnowyrazić swych wątpliwości. Ziemi wam, babciu, potrzeba? odezwał się Bielinek. Niewidzimi się tak na pierwszyrzut oka, żeby wam ziemi było najbardziejpotrzeba. Ohoho cieniutko zaświergotala staruszka właśnie, że miziemi najbardziej potrzeba. Tylkoże mi ją dadzą bez żadnych próśb. Na cmentarzu. Na tamten świat sięwybieracie? Brr wstrząsnąłsię doktorek,niewiadomo, po wypitejszklance wódki czy na myśl o śmierci. Takmi znowu niespieszne powiedziała staruszka. Przekroczyłapróg izby, zbliżyła się do Bielinka. Józwa, znaczy się, mój zięć, żonatyz Henią, miał mi dać prosiaka, żebym sobieodchowała. Łońskiego rokudał mi najgorszego, zaraz mi zdechł. Drugiego już dać niechciał. Terazoprosiła musię maciora, a dać nie chce. Powiada: "i tak wam, babciu,zdechnie, po co wam będędawał". W lamencie mi się należy, a dać niechce. Powiada: "po co wam będę dawał i tak wam zdechnie". Najgorszego dał, zdechlaka. A mam prosiaczkana czym uchować. Krzywdziciel, jednym słowem, ten wasz Józwa rzekł Bielinek. Nie powiem, krzywdziciel. Łzyprzez niego wylewam. Jak brałHenię,to różności obiecywał. Prosiaka z każdąwiosną miał mi dawać. Dwa metryzboża, osiem kartofli. Henia była cnotliwa,chociażi różnie o niej gadali. Ale Józwiepozwoliłam, żeby na moichoczachcnotę palcem jej zmacał. Teraz prosiaka dać nie chce. Powiada: "po cobędę wam dawafi tak wam zdechnie". Jakby nie dawał zdechlaka, napewnoby żyło. Zza firanki wyszła Klepczarkowa. Chwalić Boga powiedziała wody już odeszły. Zaraz urodzi. A Kiersznowska co tutaj robi? Ozięcia się prawuje? .i O prosiaka wyjaśniła staruszka. oDoktorek wyciągnął szklankę w stronę Klepczarkowej: Napijeciesię spirytusu? A co tom, pijaczka jest? fuknęła na niego. Piją te ludziebez żadnego sumienia. O, jak to chrapietrąciła w ramię Bachurę,który nawet nie drgnął. 85. Doktorek nie miał nic złego na myśli spiesznie tłumaczy)Paweł. Po prostu chciałwas zapytać, czy niemusicie się znowuodkazić. Odkazić się można. To innasprawa. A wy, babciu, napijecie się odrobinkę? spytał doktorek. Słabujęna serce, ale napić się mogę. Józwa mnie nigdyniepoczęstuje. Powiada: "nie dawajcie babce gorzałki, szkoda w nią lać. Wypije i wykopyrtnie się na tamten świat". Tak owas mówi? zdziwiłsię Bielinek. Babcia wyciągnęła rękę po szklankę. Wypiła na boczku, chyłkiem,łakomie. Klepczarkowa nalała sobie pół szklaneczki spirytusui znowu piła z namaszczeniem. Bógzapłać rzekła staruszka odstawiając szklaneczkę. A względemtego prosiaka, bardzo bym prosiła panów, żebyście poszli do Józwy i o moją krzywdę się upomnieli. Maciora mu sięoprosiła, prosiaki magalante,akurat do chowu. Mam ja na czym prosiakautrzymać,nie narzekam. No,jeśli tak się mają wasze sprawy,to pójdziemy zdecydował Bielinek,rad, że może się wyrwaćz izby, gdzie odbywał się poród. Wyszli przed chałupę. Na drodze oczekiwali na nich Mrówka, Ceret z Zimnej Wody i Ciach z Gaju. Nie było jeometry u Zośki rzekł Mrówka. Widziano go,jak jechał bryczką do Krosnowy. A nie mówiłem? rozsierdził sięBielinek. Błagałem was,zatrzymajcie bryczkę. A wy gapiliście się jak woły na malowane wrota. "Jedzie jeometraczy nie jedzie" przedrzeźniał powolny tokchłopskiego gadania. Bryczką do Krosnowy pojechał chłopak Adamiaka i StefanMasłocha przypomniał doktorek. Po akuszerkę pojechali, bobaba Bachury zaczęłarodzić. Geometra po karbid na Zagórze się wybrał wtrącił Paweł. Zaraz tuwróci, bo rower Bachury zabrał. Rowerjest pod chałupą zauważyłCiach. Rzeczywiście, oparty ościanę chałupy stałrower męski. Może poszedłpieszo? zawahał się Ciach. A może to nie Bachury rower? zastanawiał się Mrówka. Nie, to rower Bachury zdecydował szybko Ciach. Rower jest Bachury, więc jeometraposzedłpieszo rzekł Ce86 ret. Ja znam wszystkie rowery na całą okolicę. Tenjestz niklowanym reflektorem. Bachurowy. Babcia skubnęła rękaw jesionki Bielinka. O prosiaku niezapominajcie. Józwa miałco roku na wiosnędawać prosiaka. Jak Henię brał, to różnych różności obiecywał, sampalcem jej cnotę zmacał. A teraz dać niechce. Geometry, babciu, szukamy uprzejmiewyjaśnił Bielinek. Na pewno pojechałbryczką do Krosnowy rzekłMrówka. U Zośki go nie ma, u Bachury go nie ma, więc albo poszedł pieszonaZagórze, albo pojechał do Krosnowy. Po karbid? zastanawiał się Ceret. Po co jeometrze karbid? Może nie dla siebie kupuje karbid. Możego Bachurowa prosiła, żeby jej kupił? powiedział Paweł. Trzeba ją zapytać. Nie można, bo teraz stęka. Takdługo? Dopiero zaczęła. Może stękać ze dwa dni. Pamiętam rzekł Ceret jak mojastękała. Dwa dni to trwało. Potem umarła. Jak od razu nie wystęka, tomoże być z nią kiepsko. Doktorek zwróciłsię do staruszki: A wy, babciu, nie widzieliście geometry? Ohohoho zaświergotała staruszka. Widzieć, to nie widziałam. Słyszałamtylko. Co takiego? Jeometrę słyszeliście? ożywilisię wszyscy. Słyszałam, że na Zagórzu jakiegoś chłopa trzymają w piwnicy. Głodem go morzą, pić mu nie dają, żeby imskarby wydał. Może tojest jeometra? Gdzie by tam jeometra miałjakieśskarby? Owszem, wypić lubiłzadarmo, nażreć się i wyspać lubił. Ale skarbów nie miał żadnych powiedział Mrówka. U Jędrusiaw piwnicy siedzi zamknięty. Głodem go morzą przysięgała. Jeometrę najłatwiejgłodem wziąć odezwałsię Ceret. Onbył zawsze słaby w żywocie. Dałem mu raz kawałek świńskiegomięsa,nie powiem, tak specjalnie stare nie było. Cały tydzieńmu w brzuchuburczało. Nie,skarbów toonnie miał. 87. Trzeba sprawdzić powiedział Bielinek do Pawła. Geometra czy niegeometra, nie pozwolimychyba trzymać człowieka w piwnicy. Jak myślicie. Mrówka? zwrócił się do chłopa. Sprawdzić wartozgodził sięMrówka. Zawsze to ciekawezobaczyć, kogo oni tam w piwnicy trzymają i głodem morzą. Idziemy! A moje prosię? dopominała się babcia. No dobra. Prowadź nas, babciu, do Józwy. Natrzemy mu uszui prosiaka wam da. Niech tak będzie oświadczył Bielinek. Poprowadziła ich do niziutkiej chałupki na skraju wsi. Chałupai obora mieściły się pod jednymdachem, w izbie śmierdziało kurami,a na glinianym klepisku bawiło się dwoje malutkich dzieci. Nosiły nasobiekróciutkie sukienki, gołymi tyłkami siedziały w brudzie. Heniaokazała się wielką i grubą babą, czerwoną napysku, Józwateż byłkawał chłopa, spodełba patrzył, gdynapakowalisię do jego izby,i ledwo burknął: "dzień dobry". Wyjaśnili mu,że przyszliw sprawie prosiaka. Obiecaliście przed ślubem dać jej prosiaka czynie obiecaliście? spytał Bielinek. Obiecałem, juchtra, ale nie dam. Nie godzi się tak. Babka jest staruszką rozpoczął Bielinek. Skoroobiecaliście, dać jej należy. Ona też mi dużo obiecała. I co? Co? Nie godzi się. Ktoma we wsi najładniejsząchałupę? Ona. Ziemiza córką dałami cztery morgi, a trzy hektarypuściła w dzierżawę. Obcemu puściła. Niech jej obcy prosiaka daje. Ma dwie krowy, cielaka, dwie maciory. Ale prosiak misię należy zaświergotała staruszka. Sama jedna mieszka w najpiękniejszej chałupie, juchtra. A jaz kobitą i dzieciarami męczę sięw tej zgniliźnie. Ijeszcze mamnaniąpracować? Nie dam prosiaka. Prawda to, babciu? spytał Bielinek. Co ma nie być prawda. Chałupę mam galantą, mąż nieboszczyk ją postawił. Trzy hektary puściłam w dzierżawę. Ale co tam terazza dzierżawa. Chłopaka do pasenia krów muszę nająć, dziewuchę doświń muszę nająć. Z czego to wszystko, jakkażdy staregooszuka? Obiecał daćprosiaka, a nie dał. I nie dam powiedziałJózwa. Nie dam,juchtra. Bielinek podrapał się w siwą głowę. Zerknąłna Mrówkę, jakbyszukając u niego pomocy. Mrówka rzekł: Jak mówi, że nie da, to pewnie nie da. Mnie też sięwidzi, że nie da potwierdził Ceret. Obiecał,ale pewnienieda zgodził się Ciach. Bielinek zwrócił się do kobiety: A wy, gospodyni, coo tym myślicie? Henia wzruszyła ramionami: Bo to raz mu mówiłam: daj starej prosiaka, niech się nachla. Niechce dać. Ile macie hektarów? spytał Józwę Bielinek. Trzy. Czemuście sięnie zgłosilido gminy? Ziemię rozdajemy, biedau was, dwa hektary moglibyśmywam przydzielić. Nie chcę. Cudzego nie chcę. Gospodarskisyn jestem powiedziałJózwa. Nie, to nie. Błagać was nikt nie będzie odezwał się Mrówka. Myślicie, Józwa, żeście honorowy? A wychodzi, żeście ciemny. Cudzego niechcecie, ale prosiaka teściowej też nie dajecie. Więc wychodzi, żeście nie honorowy, tylko ciemny. Tak ano wychodzi przytaknął Ceret. Józwa zamyślił się. Na ambit mnieberzecie? Człowieku, a kto by cię tam brał. Za stary zciebiewróbel,żebyś się wziął naplewy. Bojeśli na ambit mnie bierzecie rzekł wolno Józwa toniech się nachla tym prosiakiem. Niech go bierze! Niechbierze! I poszedł ciężko do drzwi. Poczekajcie no,Józwa wstrzymałgo Bielinek. Coś mi sięteraz widzi, że babci prosiak wasz wcale niepotrzebny. Prawda,babciu? Józwa odsunął Bielinka. Na ambit mnie wzięliście rzekł i zniknął za drzwiami. Bielinek zwrócił się do staruszki,która przezcały czas rozmowystała wkąciku izby, skromnie złożywszyręce. Wierzycie, babciu, w Pana Boga? Wierzę szepnęła ipostąpiła krok ku Bielinkowi. 89. A w Trójcę Świętą? Wierzę powiedziała i znowu uczyniła krok naprzód. A w Pana Jezusa? Wierzę krzyknęła gorąco i rzuciła się doręki Bielinka. Chciałają pocałować, ale stary wzniósł dłonie wysoko, żeby ich niedosięgnęła. Więc jakże możecie,babciu, dopominać się o tego prosiaka. Józwato zięć wasz. A ten drobiazg, ten drobiazg powtarzał spoglądając na małychgołodupców na podłodze to przecież wnuczkiwasze. Odejmiecie im od ust tego prosiaczka? Tyle dobramadę, a jeszczeprosiaczek wampotrzebny? Babcia uklękła przed Bielinkiem: Mówcie, mówcie jeszcze błagała. Dawno ja takich pobożnych słów niesłyszałam. Młodziutka całkiem byłam, z pielgrzymką doCzęstochowy poszłam. Tam przed klasztorwyszedłtaki jeden grubaśny i krzyczał: "Wierzycie w PanaBoga? ", amnie coś aż za gardłoujęło. "Wierzę" zawołałam. A on znowu na nas krzyczy, aż sercetruchleje: "Wierzyciewe WszystkichŚwiętych? ".I płacz się zrobiłogromny. Wszedł Józwa dźwigając pod pachą prosiaczka. Wyrywał mu sięi kwiczał, prawienie zamykając swego podłużnego pyszczka. Józwaupuścił prosiaka napodłogę. Potoczył sięmiędzy dzieciaki, które poczęły wrzeszczeć ze strachu i na czworakach gramolić się wstronęłóżka. Staruszkana widok prosiaczka zerwałasię z klęczek. Z niezwykłążywością podskoczyła do niego, ucapiła za karki przytuliła do piersi. Wdiabła wierzycie, babciu! W szatana! WLucypera! groźnygłos Bielinka wzniósł się ponad kwik prosiakai płacz dzieci. Staruszka jakby zastygła. Potem powoluteńku pochyliła się ku ziemi i postawiła prosiaka. Zarazteż prosiak zniknął pod łóżkiem. Idziemy szukać geometry rzekł Bielinek. Wyszli zmieszkania. Najpierw Bielinek, za nim Paweł, Ceret,Mrówka i Ciach. Babcia podreptała za nimipomrukując: "Szczęśćwam Boże", "Szczęść wam Boże". Na drodze dogonił ichJózwa. Henia stanęła w drzwiach i zawołała: A wróć się, Józwa, dokądleziesz? Odwrócił siędo nieji krzyknął: Ziemię będą rozdawać, cudaki. Ciekawość mnie bierze. Zdecydowali powędrować na Zagórze najpierw miedzami, a potemna ukos przez mały lasek. Staruszka jeszcze przez pewien czas towarzyszyła im, ale nie mogłanadążyć za męskimi krokami. Pozostaław polu, malutka, czarna zdaleka coraz bardziejpodobna do drewnianej polnejfigurki. Mówiła, żeu Jędrusia w piwnicy chłopa jakiegoś trzymają przypomniałMrówka i poraz ostatni obejrzał sięza staruszką. Głodem go morzą ipić mu nie dają,żeby skarby wydał dorzucił Ceret. Doktorek, który na chwilę został w tyle i golnął sobie z flaszki okazało się, że zabrał Bachurową flaszkęze spirytusemterazwysforował się do przodu i oświadczył: Nie dziwię się,że szukają skarbów. Złości mnie tylko, że domnie nie przyszli poradzić się w takiej sprawie. Wczoraj byłem naZagórzu, a nikt mi nie powiedział,że mają chłopa w piwnicy. Wiadomorzekł z zazdrością Ceret. Zagorzała zawszebyły pazerne na grosza. Przypatrzcie się, ilena tacę kładą w kościele. Proboszcz gadał z ambony, że potrafiąrzucić i ruskiego feniga. Nibyzabrzęczy natacy, ale przecież fałszywy. Powiadał proboszcz, że jakmu tak dalej będą Zagórzakirzucać fenigina tacę, za pogrzebem ichnie będzie chodził. Z papierkowymi takąsamą brewerięrobią. Ruskieruble z carem mu kładą. Skąd się u nich tyle rubli wzięło? Wiadomo,skąd. Niedaleko toru kolejowego mieszkają. W tamtą wojnę pociąg kołonich rozbili i różnych różności nabrali. Wtęwojnę też się o to modlili, ale Pan Bóg nie był dla nich łaskaw. W koń-; cutak ich to rozeźliło, że samiszyny rozkręcili. I co? podchwycili chórem. A co to, niewiecie? Samerobaki były w pociągu. A tak, robaki były przytaknęli. Żółwiebyły. Cały pociąg towarowy z żółwiami jechał wyjaśnił BielinkowiPaweł. Tfu,obrzydlislwo splunął Mrówka. Ludzie robaków nakładli w worki i nosili do wsi. Pożytkuz tego nie mieli. Niemcy potemkazali robaki oddawać,ale ktoim tam oddał. Paweł zatrzymał sięobok dużej pryzmy kamieni. Wskazał Bielinkowi pole zorane aż po siniejący w dali horyzont. To wszystko należydo dziedziczki. Matutaj prawie sto hektarów w jednymkawałku, adrugie sto jest koło dworu. 91. Zorała pod pszenicę jarą odezwa} się milczący dotąd Józwa. Na jesienizorała, ateraztylko drapak puści i będzie siała. Nie będzie rzekiMrówka. Mybędziemysiali. Ziemia była dobra, pszeniczna. W rowkach między skibami ażlśniła odczarnej tlustości. Można by nią chlebek smarować mlasnął wargami Ceret. I wszyscypatrzyli na ziemię prawie łakomie. Bielinek i Pawełw ogóle śniadaniajeszcze nie jedli, a dochodziło południe. Tyle tylko,co u Bachurywypili, przekąsili chlebem ikiełbasą. Mrówka pewnietakże o suchym pysku poleciał szukaćgeometry w GajuDalekim. Nierówno orał, juchtra zauważył Józwa. Jakie toma dupęczki mlasnął wargami Mrówka, patrząc nawybrzuszenia skib. Wystawiłasię do słoneczka iczeka, żeby jąprzygrzało. Nie bój się, przygrzeje jąstwierdził Ciach. Niemówię, żenie przygrzeje. Jak to się rozwaliła, brzuszyskowypięła. Z wiosną ziarenko syp, syp, syp. Zabronować i tylko przychodzić i patrzeć zachwycał się Mrówka. Ech sieknąłJózwa. Nie mogli ustać na miejscu. Dreptali, przestępowali z noginanogę, alenie odchodzili, tylko gapili się na pole, aż po siny horyzont. Taka to isama urodzi mruknął Ceret. Urodzi. Ale podsypywać trzeba. Syp, syp, syp mówiłMrówka i prawa ręka drgała mu, jakby kurom sypał ziarno albo siałzpłachty. Józwapowiedział: Słownikiem będą siali. Tutaj zawsze sieją siewnikiem. Siewnikiem nie ma tej przyjemności rzekł Ciach. To jakbyśbabęprzez papierek lizał. Dajcie mi siewnik, ten siewnik dziedziczki zwrócił sięMrówkado Bielinka. Będę tutaj siewnikiemrobił. Tutajchcecie? dziwił się stary. Mówiliście,żeby przyolszynach wam dać, a tuolszyn nie widzę. Przy olszynach też bym chciał. Syp,syp, syp odezwał się Ceret. Temu teżrękadziwniezadrgała. Chłopi popatrzyli na Cereta zazdrośnie,jakby on już siał, a oni jeszcze nie. 92 Syp, syp, syp powiedział Józwa. Teraz na niegospojrzeuMial zamknięte oczy imachał prawą ręką, jakby muchy odganiając. Więc im wszystkim ręce zadrgały. Stali tak obok wielkiej pryzmy kamieni, gapili się na ziemię,aż po siny horyzont. Szkoda, że Jańćko nie doczekałrzekł Bielinek. Zawstydzilisię, schowali ręce do kieszeni. Miałem dać Jańćkowi najlepszą ziemię przy olszynach wspomniał Bielinek. A teraz to i tym pogardzi. Piach weźmie na cmentarzu. Metr piachu i koniec człowieka. Odezwał się Mrówka: I chomąta szkoda, Chomąta? spytali. Miał Jańćko piękne chomąto opowiadał Mrówka. Starebyło,nie powiem, podniszczone trochę. Ale na każdegokonia pasowało. Takie chomąto to prawdziwy skarb. Skąd wziął chomąto? Przecież konia nigdy nie miał dziwił sięCiach. Mrówka pokręciłgłową: Nie wiadomo. Miał chomąto, sam widziałem, oglądałem. Starebyło, nie powiem, podniszczone trochę. Ale lepszeniż nowe. Z nowymto nigdy nic nie wiadomo. Założyć koniowina kark,szyję albo barkmu obetrze i koń do roboty niezdatny. A jak się to stanie na wiosnęalbowe żniwa? Nigdyprzecież nie miałkonia powiedział w zamyśleniu Ceret. Kto go tam wie? Może imiałkonia westchnął Mrówka. Z człowiekiem nigdy nic nie wiadomo. Nie miał konia upierałsię Ceret. Jak i ja, od Maraskabrał konia. Później naprzerywkę buraków do Maraska chodziliśmyodrabiać. Miał konia stwierdził Mrówka. Bo jakby nie miał konia,to skąd by wziął chomąto? No tak, skąd wziąłby chomąto zgodzili się. Z człowiekiem to nigdy nic nie wiadomopowiedziałMrówka. Niby wychodzi, że niemiałkonia, ale skąd wziąłby chomąto? Może więc jednak miał konia. Nic nie wiadomo. Wczorajz nimgadałem, a w nocy granaty go rozerwały. Co możnawiedzieć? Szkoda,że się spaliło. Chomąto? spytali. 93. A co? Pewnie, że się spaliło. Spaliłosięprzytakną) Bielinek Żal powiedzieli. Zabrał głos doktorek: Z człowiekiem to nigdy nic nie wiadomo. Fakt. Nic nie wiadomo. Najbardziej żal człowieka. Bo chomąto można kupić nowe. A pewnie zgodzili się. ACeret dodał: Tylko że chomąta też żal, no nie? A pewnieprzytaknęli. Chomąta też żal. Stare było, nie powiem, podniszczone począł opowiadaćMrówka, i znowu słuchali go z wielkim zaciekawieniem. Ale pierwszorzędne chomąto. Takiego nie kupisz. Z kupnym chomątem to nigdy nic nie wiadomo. Astare jest pewne. Wiadomo zgodzili się. Stare chomąto pewniejsze jak nowe. Chodźmy niecierpliwił się Bielinek. W ten sposób nigdygeometry nie znajdziemy. Toprawda kiwną! głową Mrówka. Leczprzecież i tak nieidziemy po jeometrę, tylko do tego, cogotrzymają w piwnicy. Może to geometra? powiedział Bielinek. Poczęli wspinać się na górkę, gdzie rósł sosnowy lasek. Zaraz zalasem byłoZagórze. Jeometry w piwnicy nie trzymają oświadczył Mrówka. Po co bygłodzili jeometrę? Ażczego żyje taki geometra? spytałBielinek. Ceret wzruszył ramionami: Kto ich tam wie, jeometrów. Żyją jakoś. A ten? Ten geometra z czego żyje? Skąd on się wziął u was? dopytywał się Bielinek. Kto go tam wie, skąd do nas przyszedł. A jak przyszedł, toizostał. Jeometra, wiadomo, potrzebny. We wojnę ludzie prawie wcaleziemi nie dzielili. Końca czekali. Został się więcjeometra i czekał,ażsię wojna skończy. Jak wszyscy. Po bimbrowniach nocowałwyjaśnił Paweł. Temu i owemu coś tam pomógł w robocie. Tak żył. Jakto jeometrzy dodał Ceret. Obejrzeli się zasiebie i dostrzegli w dolinie, przy pryzmiekamieni,sterczącego wciąż Józwę. Hej, hej, heeeej! kiwnął mu ręką Mrówka. 94 Józwa drgnął, ocknął się z zamyśleniai pędem rzuciłsię nawzgórze. Wbiegł na nie zdyszany,uchlapany błotem. Panie! Panie wołał do Bielinka. Dajcie mi też tej ziemi. Obiecaliście! Obiecaliście przecież! Namyśliliście się, co? Tak, panie. Dacie? Czemu nie. Dwa hektary wam damy. Będziecie mielipięć. Więcej nie wolno nam nadzielać. Bielinek wyjął z kieszeni zwinięty w rulonikkajet, wyszukał w kieszeni okrawekkopiowego ołówka, splunął na grafit i zapisał imięi nazwisko. Paweł wyjął paczkę "Juno", zapalili. Doktorek wyciągnąłbutelkę spirytusu. Kto chcesię odkażać? spytał. W wasze ręce rzekł doJózwy i porządnie pociągnąłz butelki. Nie umiał jednak pić jak Klepczarkowa. Wykrzywiłgębę i bardzo długo nie mógł tchu złapać,bomu językpoparzyło. Po chwili jednakodzyskał dechi zaśpiewał: Oj, dałabym ci, daławłochatego ciałaaaa. Roześmieli sięi weszli w las. Tutaj Gach chwycił się za paseku portek. Co tojest? dziwił się głośno. Jak tylko wlezę do lasu,zaraz misię zachciewa. Skrył się za krzakiem jałowca i przykucnął. Tak ono i jest poważnie rzekłMrówka. Jak człowiekwejdzie do lasu, to mu się zachciewa. To pewnie dlatego, że dawniejczłowiek żył w lasach, w puszczach. Odszedł nastronę i zajął pozycję za pniem starej sosny. Doktoreksplunąłw jego stronę. Powiedział: Nie każdy ma taką romantyczną dupęjak Ciach i Mrówka. Mnietam się wlesienie zachciewa. Bo z was to pewnie ptaszki wynoszą roześmiałsię Ceret,szukając wzrokiem krzaka jałowca. Pawełwspomniał Jańćka: Miał Jańćko taką ławeczkę za stodołą. Lubił tam siadaćz opuszczonymi gaciami i patrzećhen w dal, na pola. Doktorek pokiwał głową: Niejeden chłop ma bardzo poetyczną naturę. 95. Szkoda Jańćka westchną} Bielinek. Tak bardzo cieszył sięze swojego chomąta. Podniszczone było wprawdzie, ale uważał, żelepsze niż nowe. Bo nowe, proszę was. Toi wy zaczynacie? oburzył'się Paweł. Tak mi się wyrwało o tym chomącie zafrasował sięBielinek. Zza jałowcawylazł Ciach, podciągając portki: Ciekawość zauważył poco oni głodzą tego człowieka? Kogo? Trzymają go w piwnicy, jeść mu nie dają, pić mu nie dają. Ciekawość, co to za jeden? Powyłazilizzadrzew i krzaków, podciągali portki,zapinali paskii zastanawiali się głośno: Głodem go biorą, żeby skarb wydał. Skarbysą na rozstajach. Albo tam, gdzie straszy. Jak nie straszy, to nie ma skarbów. Kiedyś ludzie byli bogaci,zakopywali pieniądze do ziemi. Teraz nikt nie zakopuje. Jak nie straszy, to nie ma skarbów. W Wilczym Dole straszyłoi podobno znaleźli. Co? Nie wiem,co znaleźli. Żwir kopalii znaleźli. Co? Kto ich tam wie. Ceret zachichotał: Głupi ludzie. Czarownika głodem morzą? Skarbów trzeba szukać o północy. Inaczejzamiastskarbu trochę suchych liści się znajdzie. Albo próchno. Najlepszy sposób na czarownika odezwał się Józwa z włosów go ogolić i ostrzyc,nagiego wodą oblać i na mrozietrzymać. Drogę do skarbówpokaże. Powędrowali skrajem lasu, którypachniał wilgocią iigliwiem,zbutwiałymi liśćmi i mchami. Jędruś nie był skłonny pokazać zamkniętego w piwnicy czarownika, choć Bielinek i Paweł niedwuznacznie macali się po naganach. Jaki on tam czarownik? tłumaczył Jędruś Bielinkowi. Rower chciał ukraść, więc go do piwnicy zamknąłem. Głodem go morzę? 96 Pić mu niedaję? Ano, na razie nic munie daję. Żebyzłagodniał. A potem dam mu pojeść, kto by tam człowieka głodem morzył. Gadziny się nie głodzi, aco dopiero mówić o człowieku. Więc pojakiego diabła wpiwnicy u was siedzi? spytał Bielinek. Nie wiem. Zupełnie nie wiem, dlaczego gozamknąłem bezradnie rozkładał Jędruś ręce. Jakżeśmy gozłapali z moim rowerem,to wtrąciliśmy go do piwnicy i tak już został. Do milicji trzeba go było doprowadzićpowiedział Paweł. A pewnie przytaknąłJędruś. Nie jestto aby geometra? ostrożniezagadał doktorek. Kto by tam jeometrę w piwnicy zamykał? Złodziejaszek to,pociechy z niego mieć nie będziecie. Ale ciekawośćzobaczyć takiego rzekł Mrówka, Pokażciego, Jędruś,bo nas ciekawość ssie jak pijawka. Jędruś był gruby, mały, tłuściutki. Wyglądał nie jak chłop,aledziedzic. Tyle że w zgrzebnym ubraniu chodził i buty miał w gnoju. Gospodarstwo jego także na dwór wyglądało, choć zabudowania kryte były słomą, a naśrodku podwórza rozpościerała sięwielka zielonkawa kałuża gnojówki. Mówił Jędruś powoli, znamaszczeniem, ważąckażde słowo. Stali właśniena skraju gnojówki na środku podwórza i prawowalisięz Jędrusiem. Powiedzcie prawdę dopytywał się Ceret. Czarowniktoczy nie czarownik? Ogoliliście mu włosy? Trzymaliście na mrozie? Ciekawość obejrzeć takiego człowieka. Jędruś powoli kręcił głową i odpowiadał każdemu pokolei: Dla was to może byćczarownik, a dla mnie to jest szkodnik, comi chciał rower ukraść. Po co go golić,jeśli nie czarownik? Naraziemu jeść nie daję,żeby 2łagodniał. Potem do roboty gozapędzę, żebyrower odrobił. Przecieżnie ukradł. Nie ukradł,bo go złapali. Alemógł ukraść, no nie? Bielinekuderzył siędłonią po naganie: Otwórzcie piwnicę! Przesłuchiwać go będziemy krzyknął naJędrusia. Ale Jędruś anisięruszył z miejsca: 97. Za srogi, panie, jesteście. Przesłuchiwać gonawet nie warto. Ciekawość mnie ssie. twierdził Mrówka. A sad mój widzieliście? spytał Jędruś. Zaszczepili miw sadzie dwie odmiany gruszek na jednej gałęzi. Niby nic nie widać,bo jeszcze się zima nie skończyła. Ale popatrzeć warto. Pouczające. Coteż to ludzie nie wymyślą. Dwie odmiany gruszek na jednej gałęzi,hi,tli, hi zaśmiał się Jędruś. Pawełpodszedłdo grubasa i delikatnie dotknął palcem jego wielkiego brzucha: My tu gadu, gadu, panie Jędruś, a całej prawdy wamnie powiedzieliśmy. Podobno geometrę więzicie. A tak przytaknął Bielinek. Kiepska wasza sprawa rzekli Ciach i Ceret. Tym bardziej dodał doktorek że to jednak podobno geometra u was siedzi. Jaki on tam jeometra oburzył sięJędruś. Jeometrę widziałem raniutko. Na Modlę wędrował, a pijany był jak bela. Tego zaśtrzymam w piwnicy od wczoraj. Na pewno coś się wam pomyliło powiedział Paweł. Geometrę zamknęliście w piwnicy, a my'chcemy dzielić ziemię dziedziczkii nie możemy znaleźć geometry. Państwowąsprawę przez tozawalacie. Nie chciałbym być w waszej skórze, jeśli to geometra siedzi wwaszejpiwnicy. Nie jeometra, tylko mój parobek. Serwatka się nazywa. Rowermi chciał ukraść, więc go zamknąłem wpiwnicy. Serwatka? lekceważąco skrzywił usta Ciach. Serwatkętrzymalibyście w piwnicy? Ludzie mówią, że czarownika macie i głodem go morzycie, żeby wam drogę do skarbów pokazał. Eee, ludzkie gadanie machnął ręką Jędruś. To ja sam takludziompowiedziałem o czarowniku, aby sięnie dziwowali, że swoichparobków zamykam w piwnicy. Geometrę więzicie twierdził Paweł. Bo jakby to nie byłgeometra, to czybyście się tak broniligo pokazać? Serwatkę przecieżmożemy sobieobejrzeć. Nigdy nie widziałem Serwatki siedzącego w piwnicy rzekłMrówka. Ciekawość byłoby zobaczyć, jak też on wygląda w Jędrusiowej piwnicy. 98 Jak wygląda? Najzwyczajniej. Siedzi sobie w ciemnej piwnicyiłagodnieje. Geometra rzucił Paweł. Serwatkaupierał się Jędruś. Wyjmijcie no z kieszeni swój słynny kajet, towarzyszu Bielinek oświadczył surowo Paweł. Nie ma rady, tylko protokółbędziemy spisywać, a wy wszyscy staniecie za świadków, jako własnymioczami stwierdziliście, że Jędruś z Zagórza państwowym zadaniomw poprzek stanął. Że co? Jędruśudawałgłuchego. Geometrę w piwnicy swojej uwięził, abyśmy ziemi niemogli podzielić, jak to było rozkazano w słynnym dekrecie dokończyłPaweł. Mówię przecież, żeto nie geometra,tylko parobekmój. Serwatka powtarzał Jędruś, pozbywając się swej powolnejwymowy. Bielinek wyjął z kieszeni zeszyt zwinięty wrulonik. Jędruś tłumaczył się wszystkim i każdemuz osobna: No, Serwatka u mnie siedzi. Rower chciałukraść,więc go posadziłem. Nie wolno własnego parobkazamknąć w piwnicy? Złagodnieje, zarazgo wypuszczę, pojeść dam jak człowiekowi. Serwatka,naprawdę. Serwatka u ranie siedzi. Pokażcie! Nie widzieliścieSerwatki? dziwił się Jędruś. Parobek. Zwykły parobek. Nie ma w nim nic do oglądania. Pokażcie! tupał nogą Paweł. Pokażcie. Jeśli to nie jeometra, popatrzymy sobie naSerwatkęi pójdziemy. Po comacie patrzyć na Serwatkę? Jemu będzie bardzoniemiło,że ludzi sprowadzam, żebygo oglądali powiedziałJędruś. Toczłowiekwstydliwy. On jest tak wstydliwy, że gdy mojababa każe muzmienićkalesony,to na strych włazi, żeby goktoś nie podpatrzył. Zerkniemy tylko odezwał się Bielinek. To bardzociekawerzekł Paweł obejrzeć parobka, co siędał zamknąć w piwnicy. Podstępem go schwytałem pochwalił się Jędruś. Powiedziałem mu: "Idź,Serwatka, do piwnicy, zobacz, czy brukiew niegnije". Poszedł, a jaza nim na paluszkach ikłódeczkęzałożyłem naskobełek. W ten sposób schwytaliście geometrę. Nie jeometrę, tylko Serwatkę. 99. Bielinek rozprostował zeszyt, znalazł okrawek kopiowego ołówka. Jędruś sięgnął do kieszeni i wyjął kluczyk odkłódki. Popatrzyć możecie rzeki. Ale w rozmowy sięz nim niewdawajcie. Przykrość mogłaby się ztego zrobić. Dla kogo? spytał Mrówka. Dla waswszystkich. Co będzie, jeśli się rozgniewa, że tak googlądacie? Toczłowiekwstydliwy. Poprowadził ich za oborę, gdzie znajdował się duży skrawek murawy. Tu była i piwnicamurowana, obsypana ziemią ipokryta darnią. Na dębowych drzwiach wisiała ogromnakłódka. Serwatkaaa? zawołał Jędruś zbliżając twarz do drzwi. Nikt mu nie odpowiedział. Serwatkaaa? Odezwij się, człowieku poprosił. Spoza grubychdesek dobiegł ich cichy głos: Żebyś zdechł, stary trupie. Serwatka ucieszył się Jędruś. Sami słyszycie, że toSerwatka. On tak zawsze domnie mówi, kiedy jest gniewny. Głos znajomy,owszem pokiwał głową doktorek. Alecośmi się zdaje, że to jednakgeometra. Jędruś znowu przybliżył twarz do drzwi. Zawołał przymilnie: No powiedz, że jesteś Serwatka. Rzeknij, żeniejesteś geometra,tylko Serwatka, mój parobek. Nie jestem twój parobek, ty stary śmierdzący trupie usłyszeli głos zza drzwi. Powiedz, że jesteś Serwatka. Ty przecieżjesteś Serwatka, a niejeometra. A właśnie że jeometra. Jeometra. Jeometra dochodziło zzadrzwicoraz głośniejsze dudnienie. Jędruś ażodskoczył oddrzwi. Jego oczy stały się wielkie i ogromne, wytrzeszczone zdumieniem. Jeometra? sapał ze strachu. Jeometra? Czyżbym zamknąłjeometrę? A gdzieSerwatka? Jeometra. Jeometra. Jeometra dudniło w piwnicy. Piszcie,towarzyszu Bielinek rozkazywał Paweł. Zamknąłgeometrę. Patrzcie no go. Jeometręwięzi w piwnicy dziwowali się chłopi. Po co on więzijeometrę? Co można mieć z jeometry? 100 Jędruś złożył ręce i pochylony układniesumitował się przed Bielinkiem: Nie wiem, jak to się stało. Przysięgam nawszystko, że jeometrynie zamykałem. To był Serwatka, mój parobek, przecież go wszyscyznacie. ZnacieSerwatkę. Prawda, Ceret? błagałCereta. Chłop kiwnął głową: Znaćznałem. Ale kto cię tam wie,Jędruś, dlaczego więziciejeometrę. Jeometra. Jeometra dudniło w piwnicy. Paweł położył rękęnaramieniu Jędrusia. Odezwał się dobrotliwie: Nie wiem, jak się z tego wykaraskacie, panie Jędruś. W całejnaszejgminieszukają ludzie geometry, żeby ziemię dziedziczki dzielić. Nawet sama dziedziczka czeka i niecierpliwi się, bo jej spieszno doóórek w mieście. A wygeometrę więziciew swojejpiwnicy. Mój Boże załamywał dłonie Jędruś. Cosię przydarzyłoSerwatce? Pewniejednak ukradł mój rower i dokądś pojechał. Bielinek trącił go łokciem: No jazda. Ruszaj się pan. Otwierajcie te drzwi i uwolnijciegeometrę. Otwieram, otwieram, a jakże, otwieram grzebał w kieszeniach. Drżącymi palcami próbował wsadzić klucz do kłódki, ale szłomu to dość niemrawo. Wreszciezniecierpliwiony Mrówka odebrałmuklucz i sam otworzyłkłódkę. Z piwnicy wylazł niski, zarośnięty chłop. Jasne włosy zmierzwionemiał i brudne, zlepionew wielkie strąki. Serwatka! uradował się Jędruś. Serwatka! Mój Serwatka. Chłop w milczeniu uderzył Jędrusia pięścią w wielkie brzuszysko. Staryjęknął i jakworek trocin obalił się na murawę. Idziemy warknął Serwatka doBielinka. Dokąd? spytałgrzecznieBielinek: Jak to dokąd? Będziecie dzielić ziemię czy nie będziecie? Jużwczoraj miałemdo was iść,żebyście mnie zapisali na ziemię dziedziczki. Ale Jędruśmnie zmiarkował i gdy rower brałem, żebydo waspojechać, kazał mi zobaczyć w piwnicy, czy mu brukiew nie gnije. Potem mnie zamkną) i trzymałw ciemnicyto mówiąc kopnął Jędrusia w jego rozłożysty zad. Serwatka jęknął Jędruś i począł gramolić się na murawie. 101. Idziemy rzucił krótko Bielinek i pierwszy ruszył z miejsca. Na rozstaju dróg przedUrzędem Gminnym napotkali gromadkęchłopów i bab. Mężczyźni trzymali w rękach świeżo ostrugane kotkii paliki. Okazało się, że w poszukiwaniu geometry ludzie odwiedziliZimnąWodę, Kusyniec, Pokorie, a nawet Gaj Daleki. Zaglądali dochałup, do bimbrowni, wszędzie, gdzie zwykł bywać geometra. Terazrozczarowani, a także zmartwieni oczekiwali przed Gminą na Bielinka i Pawła. Pójdziemy na Modłępowiedział do ludziMrówka. Podobno tamwłaśnie jest jeometra. Jędruś zZagórza widział go rano, jakwędrował na Modłę. Pijanybył jak bela. Wielki zegar ścienny o zżólkłym cyferblacie wskazywał drugąpopołudniu. Bielinek zasiadł zabiurkiem sekretarza Kacprzaka. Mrówka pobiegł dodomu na Budki i przyniósł pół bochenka chleba,dzbanek mleka itrochę wędzonej kiełbasy. Pożywiali się, a resztagromady sterczała na rozstaju dróg, czekając na geometrę. Nie mam nadziei,żebyście znaleźli geometrę mówił doktorek ustami pełnymi jedzenia. Jakoś nie wierzę, że goznajdziecie. Chwilami tonawet zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle kiedykolwiek był tu jakiś geometra. Chodzę po wsiach, bądź co bądź od kilkumiesięcy, ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miał doczynienia z geometrą. Jak to? oburzył się Paweł. Przecieżdziśrano przyszliściena Brzostówki z wiadomością, że nocowaliście znim w bimbrowniBachury? A prawda przypomniał sobie doktorek. Nocowałemz nim. Oczywiście,że nocowałem. Tylko ze jak się tak z wamichodzi,to człowiek przestaje wierzyć w swoje zmysły. Ni^dynieprzypuszczałem, że tak trudno jest znaleźć geometrę. W gruncie rzeczy powinienem was rzucić do diabła ipójść pospać,choćby ido tego nieszczęsnego Bachury. Baba już mu pewnie zległa, to jak się chłop ocknie,wódkę postawi. Polubiłem was jednak. A poza tym jak się z wami takchodzi, to czuję się ważniejszy. Ipouczające towasze chodzenie, toi owo można zobaczyć. 102 Ja też nie przypuszczałem, że tak trudno będzie znaleźć geometrę rzekł Bielinek. WKomitecie mówili mi: "w całym województwie trwa reforma, dzielisię wielkie majątki, więc wszyscy yarejestrowanigeometrzy są bardzo zajęci. A tam, na Brzostówkach, maluteńki mająteczek, więc i tamtejszy miejscowy geometra powinienwam wystarczyć". To on niejest rejestrowany? oburzył się Mrówka. Nigdy nie sądziłem, że tak trudnojest znaleźćgeometrę powiedział doktorek. Podobno łatwiej znaleźć człowieka, który dobrejrady udzieli. O filozofów też nie jesttrudno dorzucił Paweł. Ba pokiwałgłową doktorek. Mnie byście co najmniejprzez tydzień musieli szukać. Ale znaleźliście mnie od razu, ponieważnie szukaliście. Takto jest, a nie inaczej. Tak to jest, a nie inaczej zgodził się Ceret. Dlaczego taktrudnoznaleźć jeometrę? zastanawiał sięgłośno Serwatka. Może dziedziczka zamknęła go w piwnicy,ażebynie można było ziemi rozdać między ludzi? Gdybym się coś takiegoo niejdowiedział, tobym ją zatłukł na śmierć. Myślisz, że z jeometrami to jak z tobą? powiedziałCiach. Jeometra nie da się zamknąćw piwnicy. Ja bym ją zatłukł na śmierć twierdził Serwatka. Ziemiasię ludziom należy. Wymyśl ty lepiej co innego odezwał się doktorek. Nadziedziczkę nie pyskuj,bo to porządna kobieta. Czemuś Jędrusia niezatłukł na śmierć? Teraz zaczynam żałować, żeśmydębie uwolnili. Jędrusia trochę się boję rzekł Serwatka. Bo co będzie, jaknie znajdziemy jeometry? Przecież człowiek to nie igła w stogu siana rozgniewał sięBielinek i odstawiłod siebie dzbanek z mlekiem. Otarł usta i powiedział:Nie mógł zniknąć geometra. Nie zapadłsię pod ziemię Nigdy nic niewiadomo rzekłCeret. Gdyby był dużywiatr,to można by powiedzieć, że go wiatr porwał i przerzucił na innąwieś. Tu u nas było już raz takie zdarzenie. Szedł sobie chłopz psem. Nagle zerwałsię wicher i porwał chłopa z psem. Niósł ich, niósł, ażzaniósł doJanisławic. Tam postawił ich na drodze. Chłopa z psem. Kawał drogi musieli się wracać. 103. A może po prostu wyjechał? czknął doktorek, bo chleb jadł nasucho. Do mleka nie miałprzekonania. Poszedłna stację i wyjechał? Koleją? Koleją. Eee, gdzieby tam jeometra koleją pojechał. Po co? Tak sobie. Co to, nie wolnomu? Jateż,gdybym chciał, tobymposzedł na stację kolejową, wykupił bilet, na przykład do Łodzi czy doKrakowa, i pojechałbym stąd opowiadał doktorek. Eee tam zwątpili chłopi. Nie pojechałby pan. W tej chwili może bym rzeczywiście nie pojechał zgodził siędoktorekbo nawet niemampieniędzy na bilet. Ale przecieżgdybym chciał, tobym od kogoś pożyczył na bilet. To nic trudnego. Podchodzi się do kasy i mówi: "proszę mi dać biletdo Krakowa". To czemu pan taknie zrobi? spytał Ciach. Jakby to byłotakie proste, toprzecieżnikt bytu nie siedział, tylko poszedł do kasyi powiedział:"poproszębilet do Krakowa". Są tacy,co tak robią powiedział Mrówka. Kto? zaciekawił się Ceret. Był taki jeden. Jużnie pamiętam, jak się nazywał. Zjawiłsię wewsi,a potem wyjechał. Pewnie doKrakowa. Ba czknął doktorek tylu tu ludzi w czasie wojny mieszkało i wyjechali stąd. Tonie bylitutejsi zauważył Mrówka. Ja też nie jestemtutejszy rzekł doktorek. Eee, pan to już jest tutejszy powiedział Ceret. I jeometrateż jest tutejszy. Dlatego nie poszedłna stację, jak pan mówi, i niekupił biletudo Krakowa. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego już od dawna nie poszedłemna stację kolejową, nie podszedłem do kasy i nie poprosiłem o bilet zastanawiał się doktorek. Aha. Pewnie dlatego,że nie mampieniędzy. Bo w Krakowie albo w Łodzi potrzebują takichjak ja. Potrzebują mnie, prawda, towarzyszu Bielinek? I właściwie nicnie stoina przeszkodzie, żebym stąd wyjechał. Ech! krzyknął gdzie siępodziała butelka? Ktoś mi ukradł butelkę. Niktnieukradł,tylko wszystkich pan częstował i wypiliśmy rzeki Ciach. W takim razie musimy się postarać o coś nowego. Nie możnachodzić o suchym pysku104 Zjedliście? spytał Bielinek. I nie czekając na odpowiedź podniósł się zza biurka. Wyszlina drogę. Zaraz ich otoczyła gromada chłopów. Trzeba nam na Modłę zapewniał Bielinka Grochala, fornalpani Dennell. Podobno Jędruś widział, że jeometra szedł rankiemna Modłę. Pijany był jak bela. Uformowali jakby procesję, pochód jakiś. Zaczerniała od ludzidrogana Modłę. Deszcz począł popadywać skąpy, lecz zimny,jakbyktoś kropidłem machał. Najpierw szli ciasno stłoczoną gromadą, potem rozwlekli się w długiego węża. Na przedzie Bielinek i Paweł,ramię w ramię kroczyli jakdowódcy. Asystował im Mrówka,raz po raz o czymś zagadując lubodwracając się doludzi i pokrzykując: "Aprędzej tam, podciągaćzady". Obok Mrówki kroczył Ceret z Zimnej Wody i wysoki, nieboszczykowatyGach z Gaju. Z boku podskakując pociesznie stąpał doktorek w swoim czerwonym babskim szalu pod szyją. ZaCeretem i Ciachemmaszerował Józwa zBorek, ten sam, co toteściowej prosiaka dać nie chciał. Towarzyszył mu Serwatka uwolniony z Jędrusiowej piwnicy. Teraz pozostawała mała przerwa i otoszła duża zwarta gromadamężczyzn. Paweł znał dobrze niektórych. Poznawał Grochalę, fornalaod Dennellów. Ojciec Grochali także był fornalem jeszcze za staregoDennella, a matka pracowała wedworze jako dojarka. DzieciakiGrochali równieżpomagały Dennellom syn wyrostek przypaseniukrów dworskich, a córka była gęsiarką. Teraz Grochala miał być naswoim radowało goto chyba, aleszedł z miną ponurą, zaciętą,jakza pogrzebem. Niekiedy zbliżał się doBielinka,nieśmiałodotykał jegodłoni i zapytywał ledwo dosłyszalnym, zachrypłym szeptem: "Będziecie dawać? Będziecie? " Oto Masłocha z Budek nie miał nigdy ani skrawka ziemi, nawetjego chałupina, aprawdziwiej budka, stała na cudzym, na Maraskowym gruncie. Oto Masłocha z GajuDalekiegomiał trzy morgi,przed wojną rok w rok "na saksy" jeździł, bo baba jego wówczas byłagalanta i międliła się z wójtem Kwiatosem po stertach i stodołach. OtoSobieszekz Kusynca, Ceret z Pokorii, Fontańskiz Budek, CzerwińskizBudek dużo ich było, "drobiazgu" tego, jak ich nazywali, bonadrobnym siedzieli, nahektarze, dwóch albo i wcale ziemi nie posiadali 105. Za mężczyznami szło kilka bab. Odświętnie się ubrały w co barwniejsze wełniaki, każda w szarej wełnianej chustce z frędzlami. Najbardziej rzucała sięw oczy Nowacka. Był to kawał baby, mimo czterdziestki nosiła sięjaskrawo, w kolorowych chusteczkach. Lubiłachłopów, razpo raz jakaś baba robiła jej awanturę oswego męża. Panną była, miała dzieciaka teraz już siedemnastoletniego kawalera. To dla niego szła za Bielinkiem po ziemię. Miało się spełnićnajwiększe marzenie jej życia, na gospodarce z synem osiądzie, koniemi furmanką w niedzielę pojedzie do kościoła. Nie mogłasię doczekaćchwili, gdy odkrojąjej kawał ziemi i powiedzą: "masz, to twoje, możesz to zryć, drapać,siać, bronować". Złabyła jak osa i gęba jej się niezamykała od tejzłości. Nie szczędziła geometrze wyzwisk i najokrutniejszych obietnic. Jeometra przeklęty! Tyle ludzi go szuka, a on wlazł w jakąśdziurę i dupęna wszystkich wypina. Niech no się aby mi nawinie,przeklęty jeometra! Prawiekażdy coś dźwigał. Nie wiadomo, jak i kiedy znalazły sięnaostro wystrugane kołki i paliki. Józwa z Borek niósł ich aż sześć,jakbylękał się, że niewystarczy ich na wyznaczenie jego działki. Grochalatrzymał w ręku ogromną siekierę i jeśli tylko gdzieś przy drodze a szli przez łąki, przez olszyny trafiła mu się jakaś cieniutkaosika, zaraz ją rąbał i idąc paliki strugał. Ktoś dźwigał, niewiadomodlaczego, cep zabrany ze stodoły, ktoś inny miałnaramieniu widły. Baby trzymały w rękach koszyki. Piękna ta nasza procesja cmokał z zadowoleniem Mrówka. Sztandarów nie ma. Szkoda, żenie mamy sztandarów żałował Ciach i zaproponował: A może by tak kto duchem poleciał dokościołai sztandar przyniósł? Zaraz by to ładniej wyglądało. Ksiądz nie da sztandaru rzekł Ceret. Deszcz popaduje,toby się zniszczył. Jeometra to nie Pan Bóg, żebyśmy za nim ze sztandarami chodzilirzekłMrówka,a Bielinek słowa jego zaaprobował kilkakrotnym kiwnięciem głowy. Bielinek kulał corazwięcej. Zmęczony był,niewyspany, gęby musięotwierać nie chciało. Modła była wsią dość dużąi bardzo rozrzuconą. Czekało Bielinkajeszcze sporo łazęgi. Zagrodynie stały tutaj jedna przy drugiej, jak naBorkach lub na Brzostówkach. Mieszkali na Modle parcelanci, każde 106 gospodarstwo stanowiło duży prostokąt pól. Zagrody znajdowały sięprzydrodze, każda jak twierdza obudowana w kwadrat. Parcelancimieli zazwyczaj po 15 hektarów ziemi. Ludzie z Modły nie lubilidworu,ciągle procesowali się z dziedziczką o krowy, które znalazłysię nadworskim pastwisku, lub o podoraną granicę z dworem. Ale nie lubilitakże biedniaków z Budek, Borek lubz Gaju. Pomiatali "dziadokami". W zagrodzie na skraju wsi mieszkał bezręki Jonas. Zapełnili mucałe podwórko. Zajrzeli do okien. Wylazł na ganek z gąsiorkiem samogonu. Możemysięnapić,czemu nie powiedział, nieuważnie wysłuchawszy przyczyny odwiedzin. Do mnie nawet parszywy kot niezajrzy, samotnośćmnie gryzie jak wściekła wesz. Ożenić się powinieneś, Jonas zawołał ktoś z gromady, a re sztabuchnęła śmiechem. Trzy dziewuchy Jonas miał najęte do gospodarstwa, a z wszystkimisypiał, gadanie o samotności było jak kurzw ślepia. Chłopi zazdrościlimu tych bab, bo wszystkie trzybyłybardzo tłuste i dobrze odziane. Dbał o nie lepiej niżniejeden ożonę. Chałupa moja na uboczu, piesz kulawą nogą nie zajrzy mówił Jonas w ręce doktorka oddając gąsiorek samogonu. A naprawdę to nie lubił niczyich odwiedzin, bał się o swojebaby,dokościoła ich nawet nie puszczał, zaco ksiądz wykrzykiwał na niegozambony. Ale taki jużbył,że żyćnie umiałbez kilku bab ibezkłamstwa, co na jedno wychodzi. Doktorek pierwszy przechylił gąsior. Zajzajer sapnąłwręczając gąsior Serwatce. Jonas prosili chłopi pokaż panu z miasta, jak jedną łapąpapierosa skręcasz. Bielinek upominał Mrówkę: Nie pijcie i ludzi od picia odmawiajcie. Nicdobregoz tego niewyjdzie, jak zaczniemy pijani chodzić. Jeometry szukamy, Jonas. Dawaj nam jeometrę zawołałMrówka. Nowacka wykrzykiwała: I babyswoje pokaż. Podobno zadki mają jak holenderskie krowy. Bab nie pokazał, downętrza chałupy nie zaprosił. Baby zapewne ciekawe były gości, bo firanka za oknem ciągle sięruszała. Ale żądna nie wyszła na ganek. 107. Przyjdziemy kiedyś na twoje baby, Jonas zawołał Serwatka. Jeszcze wczoraj takby się odezwać nie ośmielił dogospodarza. Jonas uprzejmiesię uśmiechał, kiwał głową, pilnie bacząc, dokądwędruje jego gąsiorek. Nie słyszałem o żadnym jeometrze zaklinał się przed Bielinkiem. Gdzieżby tamdomnie przyszedł jeometra? Tu nawet parszywy kot nie zajrzy, samotność mnie żrejak wściekła wesz. Dobab twoich mógłprzyjść wtrącił któryś z chłopów. Popatrz dobrze po sąsiekach. I baby policz. Anuż to u ciebieśpi jeometra, a ty nawet nie wiesz. Bielinekdał ręką znak Mrówce iwywędrowaliz zagrody. Za nimidopiero po kilku minutach wyszła duża gromada. Kilku na dłużejzostało,dopóki gąsiorka nie wytrąbili. Ledwo jednak wszyscy znowu znaleźli sięna błotnistej drodzeprzez wieś, wesoły nastrój minął, twarze ludzkie stały się groźne. Jeometra, parszywiec, juchtra klął głośno Józwa z Borek. Bielinek skarżył się Pawłowi: Łazimy i łazimy, nóg nie czuję, a przecieżjakbyśmyna jednymmiejscu stali. Jakbyśmykapustę ugniatali albo glinę miesili. Paweł z żalem spoglądał naobłocone cholewy swoich pięknychsaperek. Cholera, cholera jasnapowtarzał. W zagrodzie Lepeckich przyjęło ichwściekłeujadanie trzech ogromnychpsów. Szarpały się ha grubych łańcuchach, wydawało się,żezaduszą je żelazne obroże. Przed zagrodęwyszła chuda wysoka kobieta i spoglądając na ludziponuro wyjaśniła, że żadnego jeometry na oczy nie oglądała. Tu tacy nie bywająstwierdziła. Na chwilę wesołość jeszcze ich ogarnęła w chałupie Krawczyka. Tuznowu poczęstowano ich wódką. Wtłoczyli się do chałupyi szczelniewypełnili izbę. Stary Krawczyk przepychałsię z butelką, od jednego dodrugiego chłopai ciągle pytał: Ludzie, za czym chodzicie? Za jeometra odpowiadano. Krawczyk niedowierzał. Więc znowu obchodził ich z butelką i pytał: Ludzie, zaczym chodzicie? Za jeometra odpowiadano. 108 Na dworze padał deszcz coraz bardziejprzenikliwy Nie chciało sięludziom wychodzić z chałupy, choć jasnebyło,ze nie ma u Krawczykageometry. Każdy czekał cierpliwie, ażKrawczyk podejdzie do niegoz butelką i zapyta, za czym chod2ą Ludzie, to ija pójdę z wami prosiłKrawczyk Nie pójdziecie, bościebogaczodpowiedział mu Mrówka. Ludzie, ja też chcę z wami chodzić. Jak żyję, nie widziałemjeszcze takiego chodzenia. Radbym z wamipochodzić. Nie zawadzę. Nogimam zdrowe. W izbiebyło gwarno, lecz nagle wybił się głos Nowackiej: A weź te łapy. Serwatka. Gdzie mi tak włazisz między nogi. Jeometryszuka u ciebie pod kiecką zawołał jakiś dowcipniś. Doktorek prawie zginął w tłumie pleczastychchłopów. Wychylając. się spod czyjejś pachy,tłumaczył Bielinkowi: Kiepska sprawa, towarzyszu. Geometry tu nieznajdziemy. Może w ogólenie było go na Modle? Może na Borkach siedziu Bachury? Opuściliwreszciezagrodę Krawczyka. Deszcz ich smagnął i wiatrw twarz im uderzył. Złość ludzi ogarnęła, bo nikt niewiedział, dokądnależy iść i gdzie trzebaszukać geometry. Gdy deszcz rozpadał się nadobre, dobrnęli do malutkiego sosnowego zagajnika. Grochala zarazwyszukał kilka młodych soseneki począł jerąbać siekierą. Każdychciał mieć kilkapalików, więc ledwo nadążał z robotą. Nikogo nieobchodziło, czyj to zagajnik; ścięli zedwadzieściachojaczków. A ja wam powiadam usłyszeli wszyscy donośny głos Józwy że ten jeometra specjalnie się przed nami ukrywa. Wmysią dziuręsię zaszył, żeby nam ziemi nie wymierzyć. Jędruśmu kazał krzyknąłSerwatka. Dziedziczka goopłaciła, żeby się schował. Deszcz padałim na głowy,na ramiona, na karki. Zimnoim było,chlupało błoto pod nogami. Juchtra! przeklinał Józwa. Za jajca powiesić jeometrę! Powiadamwam, ludzie, nie dajciesię wykołować! darła się Nowacka. Patrzyli nasiebie bezradnie. Ciężkiesine chmury wlokły się prawienad ich głowami; przezszare smugi deszczu rysowałysię niewyraźniejakieś zabudowania, zarośla, krzaki. Pola obok zagajnika, zorane na 109. zimę i zaznaczone rowkami zagonów, wyglądały jak szmat rozkładającego się mięsa. Juchtraaaaa! zawył nieprzytomnie Józwa. Wkącikach ust zbierała mu się piana. Wściekłość nim targała, razpo raz potrząsałtrzymanymiw rękach palikami, jakby tylko szukałkogoś, aby walić drewnem po łbach. Raptem Józwa zatoczy) się i chwiejnie poszedł przed siebie prostow pola. Ludziespoglądali za nim, dsi i niemi. Najpierw krzyknęłaNowacka: Najdziemy go! Najdziemy! Pobiegła za Józwa. Przewróciła się o wysoką bruzdę, rozwaliła sięw błocie, ale zarazpowstała i zzachlapanym przodem, w uwalanejziemiąchustce pędziła za Józwa. Ruszyli inni. Stało się to tak nieoczekiwanie,że Bielinek i Pawełnagle pozostali samotni na drodze przy zagajniku. Nawetdoktoreki Mrówka poszli z chłopami w pole. Pójdziemy zaproponował Paweł. Szli nie wiadomo dokąd. Patrzyli prostoprzed siebie jak wściekłepsy, co nie widzą na boki i pędzą gdzieś na złamanie karku. Brnęliprzez pola; grube czarne błoto zapadało się pod nimi, więźli w nim ażpo kolana. Szli coraz szybciej, jakby to coś, za czym gnali,ciągle sięodnich oddalało. Milczeli, tylko sapali coraz głośniej, dławiło ich w gardłach zmęczenie i złość. Jak ślepcy potykali się o byle bruzdę,przyklękali i zaraz wstawali wspierając się na palikach. Skończyły się pola, rozpoczęły pastwiska i łąki porośniętekrzakami. Wszystkotu było podmokłe, nasiąknięte wodą. Zapadali się w bagno, klęli, ale brnęli naprzód. Weszli wsadymałego przysiółka, przezczyjeś podwórze wyleźli na drogę. Ktoś za nimi wołał, ktoś ich ocośpytał. Znowu poszlijakąś miedzązaznaczoną powykrzywianymi gruszami. Dobiegli wreszcie do Brzostówek, zataczając szerokiłuk wokółdworu pani Dennell. Paweł iBielinek ledwo mogli za nimi nadążyć,ciągle pozostawali na końcu pochodu. Przebyli wioskę, w milczeniuwyminęli ruiny Jańćkowej chałupy, śmierdzącej spalenizną. Przy ostatniej zagrodzie Paweł spytał stojącej w opłotkach kobieciny: Dokąd idą ci ludzie? Co się stało? Kobietapopatrzyła na Pawła zdumionymi oczami: Nie wiadomo. Nikt nie wie, dokądidą. 110 Zbliżyli się do Gaju. Bielinek spostrzegł, że ludzi teraz było znacznie więcej. Tłum gęstniał, rozrósł się, spotężnial. Byływ tym tłumiejakieśzupełnie nowe twarze. Garbaty staruszek o kiju dreptał nakońcu pochodu. Dokąd, dziadku? Dokąd? wypytywał Paweł. Zachłystując się ze zmęczenia staruszek wycisnął z siebie: Kto ich tamwie? Serce mnie boli. nie dojdę. Wyminęli Gaj. Znowu były łąki podmokłe i bagniste. Napotkaliwóz załadowany starą ściętą topolą. Koła wozu uwięzly w mokradłach,chłopi mały chłopaczek nie potrafili ulżyćchudej, białej szkapinie. Pomóżcie,luuuudzie wolał chłop. Luuuudzieeee beczał chłopak. W milczeniu chwycili się szprych w kołach. Podparli ramionamidrzewo na wozie. Jakby bez wysiłku postawiliwóz na suchej drodze. Ale ten, zdawało się, niedostrzegalny wysiłek wyczerpał ich zupełnie. Zatrzymali się obok wozu z topolą, dyszeli głośno, piersi im chodziły,z gardła dobywało się rzężenie. Za czym, ludzie, idziecie? pytał chłop z wozem. Milczeli. Potem wolniutko, noga za nogą, powlekli się z powrotemw stronę Gaju. Chłopina rzucił lejcesynowi, asam dobiegi tłumu. Ja też. Jateż powtarzał kuśtykając. Okazało się, że miałdrewnianą nogę. Uszli może z półkilometra i znaleźli leżącego w błocie człowieka. Martwy jużbył, szeroko otwartymi oczami patrzyłnieruchomo w szare od zmierzchuniebo. Pawełi Bielinek rozpoznali staruszka, któryszedł z nimi nie wiadomodokąd. Nie zdążył szepnął Bielinek zdejmując czapkę. Ludzie przystanęli obok trupa. Zajrzeli w starczą wychudłą twarz,w szkliste nieruchomeoczy. Chłopi jakby oprzytomnieli. Spojrzeli na siebie, na zdziczałe, mokre od deszczu twarze, przekrwione oczy. Deszcz mżył coraz słabiej i słabiej. Wieczór leżał napolach, ciemniała szarość. Stali wszczerym polu, wciszy i jakby w wielkim spokoju, który otaczał ich zewsząd, zamykałsię wokół nich. I właśnie wtedy przez tę ciszę przedarłsię czyjś ochrypły śpiew. Wten spokój, który ich otaczał, wnikał głos donośny, choćjeszczedaleki, zbliżający się drogą zza niewielkiego wzgórza. Ktoś nadchodziłi śpiewał. 111 Jl. Szedł wolno, głos jego jakby oddalał się i przybliżał. Nie rozróżniali słów,a możesłów żadnychnie śpiewał, tylko tak sobie gardłodarł, bo podobało mu się, że głos dzwoni w ciszy. Wreszcie zobaczyli go na szczycie wzgórka. Aaaahooooj! - Aaahhheeeej! śpiewał. Czarną podłużną plamązarysował się na tle poczerniałego nieba. Plama ruszała się w lewo, w prawo,płynnie, jakby tańcząc. Nadchodzący zataczał sięprzez całą szerokość drogi. Wydawało się, że zarazzatoczysię jeszcze bardziej i upadnie. Lecz nie, prostował się i szedłnaprzód. Ahhhooooj! Aaaahhheeej[jj! Był już blisko. Rozpoznali szeroki kapelusz. Jeometra! krzyknął Mrówka. Wydarł sięim z piersi radosny ryk: Jeeeometraaaa"! Na rozstaju dróg przed Urzędem Gminnym rozpalono ognisko,aby ogrzalisię ludzie, oczekujący poranka ipodziałuziemi. Przez całąnoc próbowano ocucić geometrę z pijackiego zamroczenia, w którym jaksię okazałoznajdował się już od kilku dni. Przygniatanogeometrze żołądek,żeby wyrzucił z siebiesamogon, chłopikładli muw gardło brudne paluchy, aby się zerzygał. Oblewano go wodą, potemsuszono przy ognisku, znowu oblewano i suszono, nawet wódkę wniego wlewano. Geometrajednak ciągle był prawie nieprzytomny, głowachwiałamusię na szyi i opadałana piersi, a gdy na krótkie chwileodzyskiwał siły, rozglądał się wokół siebie przerażonymi oczami i wykrzykiwał: Precz ode mnie, szatany! Boże,bądźmiłościw mnie grzesznemu. Nie rozumiał geometra ani gdzie jest, ani dlaczego się znalazł przypłonącymognisku. W czerwonymblasku płomieni nieogoleni chłopiwyglądalijak zjawy piekielne. Nieraz już w ostatnim czasie miewałgeometra przeróżne widzenia, zawsze gdy zbyt długo pił samogon. Nigdy jednak zjawy te nie stawały się tak bardzo materialne, nigdyogieńpiekielny, który musię zwidywał, nie był tak prawdziwie gorącyi wyrazisty. Zaciskał więc geometra powieki, bo wtedyznikał mu 112 i z oczu ogień piekielny i rojące sięwokół niego szatany. Ale \wówczasdiabelskie ręce ugniatały mu żołądek, oblewały go zimną wodą, wlewały mu do ust wódkę lub parzyły ogniem. Straszna to była noc dlageometry. Na próżno się szarpał, na próżno wyrywałpróbując uciec. Dziesiątkisilnych rąk zatrzymywały go na miejscu,znowu gniotły,ziębiły wodą lub parzyły żarem ogniska. Tej nocy wiele ludzi biwakowało pod gołym niebem przy ogniskuna rozstaju dróg. Cuceniegeometry było tak wesołą zabawą, że nawetd, co mieszkali w pobliżu, woleli pozostać na chłodzie, byle tylko nieuronić nic z dziwnego widowiska. Ludzi było sporo, a choćjuż niepadał deszcz, noc trwała zimna. Rozwleczono więc palące siędrwa, bokażdy chciał się ugrzać przyogniu, całerozstaje były jak wielkie ogromne palenisko, do którego raz po raz ktoś przytaszczył kawałek drewna lub zgoła kołki wyrwane z płotu. Zdarzało się nawet, że ten i ówprzeniknięty chłodem, z własnego płotuwyrywał sztachetę i wracał doogniska, gdzie cucono geometrę. Paleniskomusiało byćwidoczne z bardzo daleka, bo z ciemnościjak barwne ćmy wywabiło dziewuchy. Znalazła się wódka i zakąska. Bliżej ognia cuconogeometrę, nieco dalej, jużna krawędzi blaskui mroku, słyszało się piski dziewuch, wokół ogniska trwały jakieś gonitwy. Przybiegła także Maniora z Brzostówek i tak długo napierała naPawia, wsadzając mu jego rękę pod swój welniak, aż poszedłz nią zażywopłot okalający tyły UrzęduGminnego. Wstydu sięzresztą najadł,bo gdy leżałnaManierze, potknęła się o niego Nowacka powracającaz Serwatką. Baba rozpoznała go i potem przyognisku wykrzykiwała,że nastąpiła na Pawła. Na szczęście nie widziała,na kim leżał. Niech sobie pan nie krzywduje powiedziała, gdy Pawełwrócił do ogniska. Jeszcze nocka się nie skończyła, nie teraz, topóźniej sobie pan wygodzi. U mnie pod kiecką też się znajdzie cośniecoś, nie powiem, natwarde nadepnęłam. I byłaby sobie Pawła upatrzyła na następny kąsek, ale Bielinekkazałmu być przy sobie, zdarzały się bowiem między chłopami jakieśkłótnie, jak to po wódce. Coraz to musieli kogoś uspokajać, nawetgrozić naganom. Przez całą noc w oknachdworu pani Dennell paliło się światłoa jak mówili ci, cood czasu do czasu podkradali się pod okna, w pokojach dworskich trwał ruch dągły a tajemny. Do drogi się dziedziczka szykujeorzekł Bielinek. Niechjedziedo diabła. 113. Chłopom jednak nie podoba! się ten ruch w pokojach dworskich. Coś tam między sobą marudzili i gdyby nie obecność Bielinka i jegowyraźny zakaz, poszliby do dworu zajrzeć do dziedziczki. Sporo kłopotówbyło także z doktorkiem. Upiłsię, zdobył skądśkosę, osadził ją nasztorc i namawiał ludzi do stworzenia oddziałukosynierów. Znaleźlisię nawet chętni, lecz Ceret,Mrówka i Ciachotrzeźwili pijane głowy. Bardzo mi się podobało tonaszechodzenie przemawiał dochłopówdoktorek. Dopiero jak się tak chodzi, to tamto iowomożna zobaczyć i ułyszeć. Moglibyśmy tak kupą pójść doKrakowa,ale to bardzo daleko. Po kiego diabła wamziemia? Żeby wrosnąć,korzenie zapuścić? Drzewo nie chodzi, boma korzenie. Chodzić trzeba, nie bądźcie jak te kołki wpłocie. Ja poszedłbym na koniec świata,przez całą Europę. Tylko mi butydobre sprawcie i kożuch. Albo nabilet kolejowy dajcie,to na stacjępójdę, bilet kupię i pojadę. Wszędziemniepotrzebują, na całym świecie. Z kosą powędruję, ludziom będęprzemawiał do rozumu, prawie bolszewik jestem, choć na to nie wyglądam. Nakrótko przed świtem wszyscy posnęli, gdziekto mógł, na kożuchu, na worku z sianem, na snopkach słomy. Ogniskodopaliło sięizgasło. Zbudzili się zziębnięci, źli, głodni. Znalazłosię jednak jeszczetrochę wódki, wypiliją na rozgrzewkę, nawet Bielinek szklanką niepogardził, bo trzęsło nim, a nogą ledwo powłóczył. Ceret i Ciach wzięli pod pachy ciągle jeszcze niecałkiem przytomnego geometrę iwczesnym rankiem ruszyli drogą w stronędworu. Dzieńwstawał piękny i pogodny. Błoto ściąłpo wierzchu lekki mrozek,kroki idących dudniły głucho, jakby szlipo sklepieniu piwnicznym. Maszerowali wprost w słonce, które wychodziło spoza zabudowańdworskich wielkie, jasne, chłodne. W przejrzystym blasku twarzeludzkie wydawałysię stare, chore, wymęczone. Wszyscy byli brudni,oczy mieli zapuchnięte, poczerwieniałe nosy i zsiniałe wargi. Zarost napoliczkach mężczyzn podobny był doszarej grzybni. Tylko kołki,które nieśli w rękach lub naramionach, połyskiwały wesoło jasnąbielą świeżo ostruganego drewna. Przecisnęli się między murowanymi słupami dworskiejbramy. Napodjeździe przed gankiem zobaczyli wielki wóz na ogumionych kołach. Pełen był, ale nakryty brezentową płachtą. Przy woziestały zaprzężone dwa piękne hulanki, a na koźle z lejcami w ręku czekał 114 nieduży wyrostek, syn Grochali;ten samchłopak, któremu na górkach Paweł chciał konia odebrać. Ciekawość, co też tam jest w tym wozie powiedział Mrówkai próbował zajrzeć pod brezent. Zaraz jednak ręceszybciutko schowałza siebie, bo na ganku stanęła dziedziczka. Ubranabyła jak wtedy w Gminie w butach z cholewami,w futerku krótkim, w sukience, która ukazywała jej krągłekolana. Miałagolągłowę i włosy rozrzucone na ramionach. Popatrzyli na siebie, ona i oni, stojący czarną gromadą przedgankiem. Od kilku tygodni czekaładziedziczka na tę chwilę, wypieściłają podczas bezsennychnocy, każdy szczególik tej sceny tkwił w jejwyobraźni. Nie mam do was żalu, chłopi zaczęła swympięknym głosem"z owymdrżeniemładnych warg. Dobrzesięnam,Polakom,wspólnie żyło na naszej polskiej ziemi. Nie wasza wina, wiem, że muszestąd odejść. Wiem, że nie poswojejwoli moją własność bierzecie. Szanujciemojąziemię. To polska ziemia. Agituje! Kurwa szepnął Paweł do Bielinka, ale ten tylkosilniejścisnął go za rękę i nakazał milczenie. Żegnaj, mój domu rodzinny powiedziała dziedziczka. Miałałzy w oczach, widzieli te łzy wszyscy, bo błyszczały wyraźnie w przenikliwym blasku porannego słońca. Uklękła idługo całowała prógdomu. Przyklękając odwróciłasięjednak tyłem do chłopów, wypinając na nich swój szeroki kobiecytyłek. Wąska sukniaszczelnie opięła duże pośladki, wyraźnie zaznaczyła przedział na zadzie. Przeniknięta swoim żalem i wstrząśniętawzruszeniem, które, zdawało jej się, odczuwają wszyscy niemogłaoderwać ust od progu, a ludzie widzieli tylko ten jej wielki ponętnyzadek, nieprzyzwoicie i irytująco na nich wypięty. Stara, wielka dupapowiedział półgłosem Ceret. Wielka, rozkraczona dupa dorzucił Mrówka. Wśród chłopów podniósł sięcichy pogwar śmiechu. Dupęna nas wypięła. Jakbymją kopnęła, toby się sfajdała znienawiścią rzuciła Nowacka. Stara, wielka dupa powtórzył Ceret. Ludzie śmieli się coraz głośniej. Dziedziczka usłyszała za sobą narastający szmer,wstała zklęczek, popatrzyłagroźnie nachłopów iwyprostowana zeszła z ganku. Zbliżyła się do naładowanego wozui spróbowała wgramolić się na kozioł. 115. Właśnie wtedy geometra otrzeźwiał ostatecznie i w pełni odzyskałświadomość. Pojął wreszcie, gdziejest i czego od niego żądają. Szarpnął się raz i drugi,aby wyrwać się z ramion podtrzymujących gochłopów. A gdy tonie poskutkowało, wrzasnął strasznym głosem: Ludzie! Puśćcie mnie, ludzie! Nie jestem geometrą! Niejestem! Puśćcie mnie, ludzie! Nastałacisza. Słychać było pobrzękiwanie wędzideł w zębachkonii ludzkie przyspieszone oddechy. Jak to? Dlaczego? Co on gada? spytał Bielinek. Nie jestem geometrą! Nieumiem mierzyć ziemi! Ludzie, puśćciemnie! szarpał się geometra. Spadł mu kapelusz, zobaczyli jego głowę z plamami łysiny ijakiegoś liszaju czy egzemy. Rzadkiewłosy miałpolepione,wyglądały jakstara peruka. On nie jest jeometrą? zawołał Mrówka. Jakże to? Przecieżon jest jeometrą! To jest geometra wołał doktorek, rozglądającsię po twarzach ludzkich. Tak. Jeometrą. To jest jeometrą! Puśćciemnie. Powiadam wam, puśćcie mnie! Nie umiem mierzyć ziemi parsknąłśliną geometra. Geometra. Oczywiście, to jest -geometra rzekł Paweł. Nie byłem nigdy geometrą! Puśćcie mnie! krzyczał i chciaługryźć Cereta w ramię, ale ten drugą ręką zdzielił go przezłeb. Ludzie otaczali geometrę zwartą,nieprzenikliwą ścianą. Dlaczego nie jesteś jeometrą? pytali. Powiedz, niebyłeśjeometrą? Upiłeś się, człowieku? Przecież jesteś jeometrą? Nie, niejestem geometrą pluł na nich z wściekłością. Powiedz, dlaczego nie jesteś jeometrą? Czym jesteś, jak nie jeometrą? pytali i coraz to ktoś poczynał go szczypać i poszarpywać. Złość ludzi ogarniała. Józwie znowu piana wystąpiła na usta. Przedarł się przez tłumi chwycił geometrę zaramiona: Jesteś jeometrą! Gadaj,jesteś jeometrą pluł tak samo jaktamten. Ludzie, puśćcie mnie błagałgeometra. Nigdy nie byłemgeometrą. Nigdy niczym nie byłem. Tak tylko mówiłem, bo co miałemgadać? Geometrzena wsi łatwiej niż komu innemu. Józwie oczy nabiegały krwią. Wrzasnął: 116 Słyszycie? Słyszycie go wszyscy? On nie jest jeometrą? Żarł, pił,chodził po wsiach, mówił: jeometrą jestem". A niejest jeometrą. Ludzieeee! krzyknął i zdzieliłgeometrędrewnianym palikiem. Geometra zawisł na rękach Cereta i Ciacha. Ale ci zaraz go puściliibez czucia upadł na ziemię. Nowacka podbiegła i wyszukując najczulsze miejsce, piszczała kopiąc leżącego: W jajcago! Wjajca! W jajca! Józwa rzucił na ziemię kaszkiet, szarpał sobie kudły na głowiei wykrzykiwał histerycznie: Żarł, pił, chodził powsiach. Mówił: Jeometrą jestem". A teraznie jestjeometrą! Nie rozmierzy naszej ziemi! Niedostaniemyziemi. Ludzieeeee! Ciżba pokryła leżącego. W górze wirowały białe kołki, dołem kłębiła się masa ludzka, krzyk się podniósł przejmujący. Kopali leżącego,deptali po nim, próbowali zmacać go kołkami,ale w ciżbie nikt go niemógł dosięgnąć, więc innym dawał razy i w zamian każdy otrzymywałwściekłe uderzenie. Spokój! Rozstąp się! bezskutecznie wołał Bielinek. Paweł wyciągnąłz kabury swój ogromny nagan. Strzelił w powietrze raz i drugi. Zapach prochu uderzył w nozdrza, huk wystrzałówotrzeźwił ludzi. Rozstąpili się przerażeni. Bielinek podbiegł do leżącego. Rozstąpić się! Rozstąpićsię, psiakrew krzyczał. Geometra powoluteńku podniósł się i stanął na czworakach. Zwrócił do ludzi zmasakrowaną, oblepioną krwią twarz: Nie jestem. geometrą charczał. Przeraziłaludzi ta twarz czerwona. Jeszcze na krok odstąpili odgeometry, który nie był geometrą. Dziedziczka na wozie zaśmiała siętriumfująco. Właśnie na taką scenę tu czekała. To byłowięcej, niżmogła sobie wymarzyć. Niech się pozabijają, niech się pozżerają wzajemnie. Zwierzętaludzkie. Jak na rozkaz wszyscy odwrócili się do naładowanego wozu. Z wysoka patrzyła nanich dziedziczka. Poczuli się mali,śmieszni, jeszcze razoszukam i sponiewieram. Rozszarpaliby geometrę, ale miał twarz takokropną, że strach byłogo dostąpić. A ta patrzyłana nich z wysoka. Juchtraaaaa histeryzował Józwa. Grochala doskoczył do wozu. Złaź, złaź, gówniarzu powiedział do swojego chłopaka. Tato? Dlaczego? Tato? Dziedziczkami kazała. 117. Złaź! krzyknął Grochala i pięścią uderzył chłopca w twarz,aż ten spadł z wozu na ziemię. Z rozbitego nosa natychmiastmu krewpociekła nabrodę, napołypalta, Czarna ciżbaludzka zamknęła sięteraz wokół wozu. Odpinanokoniom orczyki, jakieś ręcewciskały się pod plandekę, wyszarpywałyzwozu meble, książki, obrazy. Z rozprutego piernata wybuchł białypuch i rozproszył się w powietrzu, jakby śniegiem pokrywającwszystkich. Jakieś ręce szarpały plandekę, grzebałyciągle w wozie. Dziedziczkaczuła sięosaczona przez te dłonie,nie wiadomoczyje, obce iwrogie, jak twarze, które widziała, ale rozróżnić nie mogła, wszystkiebowiem były jakby te same. Znowu rozległy się wystrzały. Odstąpili od wozuniechętnie, pomrukując. Obywatelechłopi grzmiał na nich stary. Dziedziczka maprawo stąd odjechać. Niech się wynosi do diabła! Naszajestziemia,wszystko jest nasze. Niech się wynosi do diabła. Towarzyszu błagalnie złożyłaręce pani Dennell. Towarzyszu. I nic więcej przemówić nie mogła. Paweł założyłkonie do orczyków, bo żaden chłop pomóc muw tym nie chciał. Wyrostek Grochaliznowu próbował wgramolić sięna kozioł,ale ojciec ułapil go za kark. Zostaniesz, gówniarzu! Powiadam ci, zostaniesz. Niech sama powozi zawołał Mrówka. Czym prędzej ucapiła lejce i szarpnęła konie. Poszły nierówno, alez dworubyło im z górki, zmieniły krok w lekkiego kłusa,ciągnąc zasobą naładowany wóz. Śmiesznie wyglądała przykucnięta niewygodnie na koźle, zlejcami w rękach, przerażona. Na pół zdarta plandekapowiewała na wietrze, ukazując zawartość wozu, jak wnętrze rozprutego brzucha:poduszkiw czerwonych poszwach, poskręcane szmaty,pogniecione pudełka i pudełeczka. Z rozprutej poduszki ciągle wylatywało pierze, jechała gubiąc je i rozpraszając. Już zniknęła za zakrętem,a pierze wciążjeszcze fruwało w powietrzu,czepiając się bezlistnychgałęzi drzew przydrożnych. Paweł zwróciłsiędo chłopów: Zatelefonujemy doPowiatowego Komitetu PPR. Skoro tu niemageometry, to geometrę nam przyślą. Ziemia będzie rozdzielona. Nie dziś, to jutro. Pójdziemy dzwonić do partii. 118 mr Najpierw jednak kazali Grochali przynieść młotek i gwoździe. Zabili drzwi iokna dworu, żebysię nikt nie włamałdo środka, bo, jaktłumaczył ludziom Bielinek, partia zadecyduje, co będzie dalej wedworze. Dopiero teraz całągromadąruszyli do UrzęduGminnego,gdzie znajdował się aparat telefoniczny. Tuż przymłynieparowym natknęli się na jadącą od kościoła zdezelowaną bryczuszkę proboszcza. W księdzowego kasztana jechałkościelny, a wtyle bryczkisiedziała Lilka. Przy nogach miała odrapaną walizkę. Zobaczyła Pawła w tłumie chłopów, ale nie odwróciła ku niemugłowy. Dobiegł do bryczki i krocząc przystopniu,pytał: Jedziesz? Odjeżdżasz? Odjeżdżasz naprawdę? Kiwnęła głową. Przymknęła oczy i jeszcze raz mógł się przypatrzyćjejdługim rzęsom. Do Radomiaodjeżdżasz? pytał. Do krewnych? DoRadomia. Do krewnych? Kiwnęła głową. Kroczyłobok bryczki i dopiero na zakręcie znowu spytał: Nie wrócisz tutaj nigdy? Jedziesz nazawsze? Na zawsze powiedziała. I popatrzyła na niego, jakbychciałamu powiedzieć coś bardzoważnego. Wierzył, że zaraz mu powie, i dlategozamiast skręcićdo Gminy jeszcze dalej szedł równolegle z bryczkąjadącą do Krosnowy. Zapomnisz omnie? Będziesz pamiętała? Uśmiechnęła się. Napiszesz do mnie? Może podać dswój adres? Lilka, zapomniszo mnie? Już nieuśmiechnęłasię. I nie powiedziała tego, co chciał od niejusłyszeć. Nie odezwała się ani słowem. Zatrzymał się, a bryczka powoli oddalała się od niego. Ale niewidział tego aninie myślał więcej o dziewczynie. Z przeciwnej stronyzbliżałsię wózchłopski,a na wozie obok furmana siedziałporucznikStrzała. Nawidok Pawłaporucznik zeskoczył z wozu, przekroczył drogęi szedł nad rowem, jakby chciał przekonać wszystkich,że tylko podrodze zabrał się nawóz. Paweł wyszedł naprzeciw. 119. Stójcie, zatrzymajcie się, gospodarzu powiedział głośno, leczbardzo spokojnie. Chłop ściągnął lejce. Dlaczego, panie? Do Jeżowajadę. Paweł zbliżył się do wozu. A tupod słomą cowieziecie,gospodarzu? spytałłagodnie,jak zwykł pytać Bielinek. Sięgnął dłonią pod słomę. Namacał śliską, lepką od smaru lufękarabinu maszynowego. Wtedy dobiegł go głosBielinka: Paweł! Paweł! Uważaj! Paweł! Chłopak odwrócił głowę. Zdążyłzobaczyć,że Strzała przyklęknąłi dwukrotnie strzelił z pistoletu. Nie, nie do Pawła. Do Bielinka, którynadbiegał z wyciągniętym naganom. Bielinek upadł od razu. Strzałachciałteraz strzelićdoPawła, leczjuż nie odnalazł chłopaka na dawnym miejscu. Paweł skrył się zawozem i począł strzelać, raz za razem,dopóki nie skończyły mu siękule. Porucznik ucieka) w polaogromnymizygzakami,zapewnebojącsię, że w czerniejącejna drodze gromadzie chłopów jest jeszcze ktoś,kto posiada broń. NiekiedyStrzała nagle przyklękał i próbował trafićdo Pawła. Za daleko już jednak odbiegł. Chłopak rzucił się do leżącego na drodze Bielinka. Uklękną} przy nim,chwycił za rękę. Bielinek. szepnął. Bielinek! krzyknął głośno. Zabiłgo! Zabił go! Zaaaaabił! Zakrzrusił się własnym krzykiem. Łzy nadbiegłymu do oczu i nachwilę aż oślepł. Chwycił dłoń Bielinka, w rozpaczy począł ją całować,mamrocząccoś i łkając. Przerażony strzałami koń pociągnąłwóz w stronę Pawła. Boże. Boże. Boże łkał Paweł. Łzy spłynęły mu z oczu,znowu widziałjak dawniej. Wydawało mu się, że widzi lepiej, ostrzej,dalej. Dostrzegł ludzi wolniutkozbliżających się do niego ciąglebali siępistoletu Strzały. Zobaczył porucznika Strzałę, który już nieuciekał. Odchodził wolno przez pola wkierunku stawów dworskich. Zabił go. Zabiłgo, kurwa krzyknął Paweł. Zerwał się na nogi, doskoczył do wozu, zdarłsłomę i począł wyrzucać na drogękarabiny, automatyczne pistolety;charcząci łkając mocował się zkarabinem maszynowym. 120 Ludziewołał to na was było to wszystko. \Vas chciałzabić, bośde ziemiębrali! Dworską ziemię! Ludzie nadchodziliwolno,ostrożnie, nieufnie. Paweł spojrzał na ciało Bielinka. Na Bielinka, który leża} sztywnona drodze, na plecach, z rozrzuconyminogami, z prawąręką podciągniętą ku głowie. I jakby po raz pierwszy Paweł uświadomił sobieśmierć starego. Ogarnęła go rozpacz jeszcze większa niż przed chwiląCisnął na ziemię karabin. Szepcząc: "O Boże, Boże" ładował dopistoletu nowy pełny magazynek. A gdy w jegoręku znalazła się brońzdolna zabijać,ogarnęła go wściekłość. Ludzieeee! wrzasnął. Strzała jest podpalacz. PodpaliłJańćkową chałupę. Bielinka chciał wtedy zabić. Podpalaaaacz! Krzycząc tak pobiegł wpola, tam gdzie jeszcze widziało siękroczącą spokojnie sylwetkę porucznika Strzały. Jego krzyk usłyszałStrzałai w chwilikrótkiejjak jednoszybkie uderzenie serca pojął, że jestzgubiony. Znałbowiemwieś i tutejsze obyczaje. Wiedział, że tyle majeszcze życia, ile czasu trzeba, aby krzyk Pawła uderzyło szybyokienw wioskach i wdarł się do chałup. Podpalaaaacz! wołał Paweł. Popędził Strzała groblą między stawami pani Dennell. Ukrył sięw starym pustym brogu na łąkach . przy olszynach, ale wypatrzył gotam chłopiec, który na Modłę niósł wełnę do przędzenia. Chłopi otoczyli bróg na bezpiecznąodległość wystrzału, niktbowiemnie wiedział, ile jeszcze kuł posiada Strzała. Bylibytak cierpliwieczekali choćby do jutra, kucnąwszyna grobli i zakrzakami na łąkach, lecz wreszcie Mrówka splunął w dłonie i na czworakach począł czołgać się dobrogu. Na odchodnym powiedział: Podpalacz? Ano niech googień pochłonie. Pewnie go Strzała nawet i nie zauważył, bo ani razu nie wystrzelił. Mrówkaprzytknął zapaloną zapałkę do resztek siana ipo chwiliżółtawoczerwony płomień objął cały bróg. Porucznik wyskoczył prawie natychmiast, zdołał jeszcze tylko raz pociągnąćza cyngiel. Nietrafiłnikogo. Paweł zastrzelił goz odległości dwudziestu kroków. ZwłokiStrzały chłopi chwycili zaręce i za nogi, rozhuśtali i wrzuciliw ogień. Takie było bowiem prawo na podpalaczy. Wrócili potem na drogę kołoUrzędu Gminnego, gdzie przy zwłokach Bielinka zebrało się wiele ludzi. Paweł rozkazał położyć staregonafurmankę, którą wieziono broń,i rozporządził zwłokizawieźć do 121. dworu, do największej sali dworskiej. Podnieśli chłopi Bielinkai ostrożnie ułożyli go na słomie w deskach wozu. Później ciało okryli kolorową lnianąderką. OtrzymałBielinek kulęprosto w serce, nie byłopo nimwidaćcierpienia. Twarz mu tylko bardzo zżółkła i dziwnienieprzyjemnawydawała się ta żółtość cery w porównaniu z jego białymi włosami. Ludzi naszło się mnóstwo, wszyscy poszli wolniutko za wozem,któryprowadził Mrówka. Milczeli jak napogrzebie. Uszli takkilkanaście kroków. To był zwykły, najzwyklejszy człowiek odezwał się naglePaweł. O,nie,juchtra pokręcił głowąJózwa. To nie mógł byćzwykłyczłowiek. Czynajzwyklejszy człowiek mógłby rozdawać ziemię? Do wozu dopchała się babcia, ta sama, co prosiaczkachciała odJózwy. Zajrzała w deski, pod kolorowąderkę i zaświergoliła: A jaki byłpobożny! Ludzie, jaki był pobożny! Pytał mnie: "awierzysz w Pana Boga? A w Ducha Świętego? Aw TrójcęPrzenajświętszą? " Jajestem bardzo wysoki rzekłCiach. Ale on był jeszczewyższy. Nieprawda. Był taki jak ja upierał się Ceret. Spójrzcie, żemiał mój wzrost, ani trochę więcej i spróbował unieść derkę, żebyludzie moglizobaczyć ciało Bielinka. Był bardzo wysoki Ciach uderzył gopo ręce. A że sięmały może wydawać, to dlatego że każdy po śmierci się kurczy. A jaki był silny! świergoliła staruszka. Podkowy łamał. Babciu,babciu. mitygował ją Paweł. Łamał podkowy, sama widziałam. Wszedł do Józwy i krzyknął: "daj babciprosiaczka", a Józwa nie chciał,to na jego oczachchwyciłpodkowę i złamał na dwie połowy. Prawdziwy wyrwidąb. A jaki był litościwy. Nikomukrzywdy nie dał zrobić. A jaki był twardy. Łóżka mu chcieli ścielić, a on nagrochowinach spał. A jaki był mądry, ho, ho. Jak tylko spojrzał naczłowieka, todo korca goprzeniknął. Do wozu zbliżył sięgeometra. Gębę miał pokiereszowaną, ale jużobmytą z krwi. 122 Dobroczyńca łkał. Żyde mu zawdzięczam. Ludzie, co tobył za człowiek! Jakiegoczłowiekażeśmy stracili! To był komunista rzekł Paweł. A jakibył pięknypowiedziała Nowacka. Piękny chłop,rosły, silny,barczysty. Nie taki chuchrak, jak się trafiają. A jaki sprawiedliwy. Każdemu chciał dać pszennądziałkę. A jaki przemyślny. Cierpliwy. Łagodny. Spokojny. A jaki wesoły. Do Łodzi chciał mnie zabrać! chwaliłsię doktorek. Potrzebny nam będziesz, doktorze, mówiłdomnie. Do Łodzi z nimmiałem jechać. Paweł powiedział: Nazywał się Franciszek Kobza. Nieprawda krzyknęli chórem chłopi. Nazywał się Bielinek. Wdwa dni później przyjechałana Brzostówki grupa ludzi z geometrą i rozdzieliła ziemiędziedziczki. Każdy dostał działkę, gdzie sobie życzył, i taką, jakamu się należała, zgodnie z prawem. A przecieżjeszcze do dziś powiadają na Brzostówkach, że gdyby Bielinekżył,każdy dostałby ziemi więcej i w lepszym miejscu. Koniec.