16575

Szczegóły
Tytuł 16575
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16575 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16575 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16575 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Roma ligocka: Kobieta w podróży. rysunki autorki przełożyła Sława Usiecka Wydawnictwo Literackie. ^ZĄMZA-^ 2m Znów dla Jakuba AU/ ^4) 2-fiGŁ. Majowa niedziela Ani Trzy śliczne dziewczynki bawią się na łące. Trawajest jasnozielona i lśniąca,jakto się zdarza tylkow maju, usiana żółtymi, białymi i liliowymi kwiatami wiosennymi. Trzy dziewczynki jak tuopisać tyle wdzięku i powabu? Ich długie, świeżoumyte, miodowobrązowewłosyrozwiewają się na lekkim wietrze. Osiadająnanich małe białe płatki, wirujące w powietrzu. Dziewczynki włożyły dzisiaj aby zrobić miprzyjemność i aby uczcić ten uroczysty dzień najpiękniejsze, długie sukienki w drobne kolorowe kwiatki, toteż cała trójka wygląda, jakby stanowiła część łąki. Dziewczynkibiegają,tańczą iskaczą. Wysokatrawa sięga im do kolan. Natalka, najmłodsza,mana nogach białe skarpetki i maleńkieczarne lakierki. W rękachtrzyma, podobniejak dwie pozostałe, bukiecik konwalii. Ale dziewczynki tak naprawdę wcale się niebawią. One szukają. Szukają grobu mojego pradziadka. Albowiem ta łąka niejest zwyczajną łąką. W rzeczywistości, w innej rzeczywistości, była ogromnym cmentarzem żydowskim, zmienionym później w obóz Płaszów. Było to dawno,dawnotemu. Nie martw się, ciociu Romo! Madzia odwraca się wmoją stronę. Jest najstarsza. Znajdziemy pradziadka. Na pewno! Podają mi ręce i wspólnie szukamy dalej. Słońce świeci, po niebiepłyną małe białe chmurki. Patrzęczule nadziewczynki i przypominam sobie,w jaki sposób poznałam je kilkalat temu. Przyjechałamwtedy po wielulatach do Krakowa. Zaczęłam szukać przyjaciół z przeszłości,ale nie udało mi się ich odnaleźć. Jedni umarli, inni wyjechali. Po spotkaniu z tymi, którzy zostali,stwierdziłamszybko, że nie mamy już sobie wiele do powiedzenia. Siedziałam w kawiarniz ogródkiem wychodzącym na Rynek, grzejąc się włagodnym jesiennym słońcu, do nikogonie przynależna i obca. Umierałam prawie z samotności. Była onajak fizyczny ból, jakbytysiące zimnychigiełekprzeszywały moje ciało. Niczym lodowata gorączka. Rozejrzałam się. Moje piękne miasto rodzinnebyło mi takbliskie: stare domy, kociełby, kaszta ny, które właśnie zaczynały się złocić. Dlaczegomnie tu nikt nie potrzebuje? Wtedy zobaczyłamje przy sąsiednim stoliku: dwie małe dziewczynki odługich włosach i matkę,szczupłą i piękną, wyglądającą na ich starsząsiostrę. Zdawało się, jakby wszystkie trzy wyszłyz jakiegoś starego obrazu a ja byłam malarką. Widok ten natychmiast mnie zachwycił. W którymś momencie poczuły, że nieomal pożeram jeoczyma. Najchętniej bym panie sportretowała powiedziałam z uśmiechem, usprawiedliwiającsię niejako. Czy masz przy sobie kredki? dopytywała się młodsza dziewczynka. Mogę ci pożyczyć. To była Zosia, praktyczna. Jest pani tu sama? spytałaMadzia,współczująca. Może się pani do nas przysiądzie zaproponowałaich matka. Wdałyśmy się wrozmowęi w ogóle niemogłyśmy przestać. Wkrótcepotem zabrały mnie,obcą, do swojego domu na kolację, co w Polscejest wprawdzie możliwe, ale znowu nie takieczęste. Zgromadziwszysię przystole, wszyscychcieli posłuchać całej mojej historii. Mała Natalka leżała wtedy jeszcze w wiklinowym koszu, patrzącnanas spokojnymi szaroniebieskimioczkami. Niebyła większa niżlalki,których mnóstwo siedziałowokół niej na podłodze. Dlaczego nie masz rodziny? spytałaZosia. Ponieważ Niemcy zabili moich najbliższychw getcie, w Płaszowie i w Oświęcimiu. Dziewczynki natychmiastto zrozumiały; urodzone w Krakowie, znały historię swojego miasta. Ich matka, Ania, miała łzy w oczach. Sprawiaławrażenie utkanejz samej miłości, dobroci i cie10 pła. Ojciec, jedyny mężczyzna w tym damskim towarzystwie, wysoki, silny imałomówny, przysłuchiwał się namz uwagą, drapiąc się po brodzie. Myślę, że odrazu zakochałam sięw całej tejrodzinie. Mam synaopowiadałam. Naimię muJakub, bardzo gokocham. Mieszkadaleko stąd,w Niemczech. Skoro nie maszrodzinypowiedziałaZosia stanowczo my moglibyśmy zostać twojąrodziną,a ty naszą ciocią Romą. Świetny pomysł po prostu cię zaadoptujemy! wykrzyknęła ich matka z zachwytem. A twój syn Jakubzostanienaszym wujkiem dodała Madzia. Nie wujkiem, tylko kuzynem poprawiłają Zosiatrzeźwo. Aleon mieszka bardzo daleko. Nic nie szkodzi, ciociu, będziemy pisać doniego listy. Albo malować powiedziała Zosia,którajeszcze nie umiała pisać. Od tego dnia,ilekroć tylkoprzyjeżdżałam doKrakowa, często się widywaliśmy. Pierwsze kroki wiodły mnie zawsze do mojej "rodziny zastępczej". Przeważnie czekali już na dworcu. Stali tamwszyscy: wysoki,brodaty ojciec, piękna matkai trzy małe dziewczynki, którez biegiemczasuoczywiście coraz bardziej rosły. Później doszedł 11. jeszcze pies. Znaleźli go na ulicy, prawie tak jakmnie. Posłuchajcie: odkryłam, że mam pradziadka! powiedziałam tym razem zamiast powitania. Co odkryłaś? Dalszy ciąg historii opowiedziałam im już przydużym, starym stole kuchennym, który zawszecierpliwie wysłuchiwał wszystkich naszych rozmów: Ostatnio wyczytałamw gazecie, że Niemcy w czasie wojny zrównali z ziemią dwa starecmentarze żydowskie w Płaszowie i zbudowalina nich obóz. Zdjęcie zamieszczonew artykuleukazywałojedyny nagrobek, który jakby cudemzachował się po dziś dzień wnienaruszonymstanie. I wyobraźcie sobie, widniał na nim napis"Jakób Abrahamer"! Nazwisko mojego pradziadka! Oczywiście chciałabym pójść najegogrób. Kamień stoitam, w Płaszowie. Wiecie, gdzie był obóz? Wiedzieli. Jutro wypada święto Trzeciego Maja, mamywolny dzień, więc pojedziemytam! postanowiła Ania od razu. Poszukamy nagrobka. Bo skoro ty jesteś naszą ciocią, to Jakób Abrahamermusi być naszym pradziadkiem. Tato! Tato! Mamy nowegopradziadka! wykrzyknęły dziewczynki. 12 A potem pójdziemy na lody, do kawiarniz ogródkiem, bo obiecałaś oznajmiła Zosia, której uśmiech wyczarował dołeczki na policzkach. I będęmogła włożyć moje nowebuty,prawda, mamo? zawołała Natalka,strojnisia. Teraz szukamy i szukamy, a czas mija. Nie możemy znaleźć nagrobka. Podbłękitnym niebemnie ma niczego prócz tej rozległej, różnobarwneji pachnącej łąki. Na jej skraju kwitnie jaśmini bez; pachnie odurzająco. Pochylam głowę, usiłując zobaczyć tu co innego. Goła ziemia. Śnieg. Błoto. Ziąb. Płytami nagrobnymi wykładano drogi. Drut kolczasty. Drewniane baraki. Szubienica też drewniana. Strażnicywrzeszczą, smagającdookoła pejczami. Tu zamykano ludzi, którzy jeszcze niedawno żyli w tymmieście jako przykładni obywatele,nie przeczuwając niczego złego. Niektórzy, jak mójojciec,jeszcze niedawno w pięknych frakachtańczyli nabalach. Strażnicy wrzeszczą bez przerwy,nieustanniewymachując pejczami. Na wzgórzu czy to było to wzgórze? palą zwłoki. Dzieńi noc. Stodkawy odór zwłok. Smród moczu. Pewnemiejsce tutaj nazywają ogrodem róż. Tam biczują ludzi,a czerwone od krwi kałuże wyglądająjak wielkie purpurowe kwiaty. Zwalniam kroku i pozwalam, bydziewczynkipobiegły przodem. Ale i one czujązmęczenie. 13. Stonce pali niemiłosiernie. Musimy kogoś spytać,myślę w popłochu. Kogoś,kto zna ten teren. Alenajbliższezabudowania sądość daleko i nie widaćżywej duszy. Jest święto. Naglewidzę go. Młodego mężczyznę o dośćpospolitej twarzy. W ręce trzyma puszkę coli,z kieszeni marynarki wystaje butelka wódki. Prawdopodobniechciał tutaj na swój sposóbobchodzić w spokoju święto narodowe. Nagle czuje się okrążony przez pięć energicznych kobiet. Czy wie pan, gdzie jestnasz pradziadek? woła głośno Natalka. Jakidziadek? Młody mężczyzna oniemiał ze zdumienia. Kiedy spokojnie tłumaczę mu całą historię, jegotwarzsię rozjaśnia. Abrahamer? Tak, oczywiście, wiem. Tam:na górze. W prawo. Tam, gdzie rośnie tyle krzepi wów jaśminu. Muszą panie iść tędy wgórę. Naraz robi się rozmowny. Wie pani, mój dziadek wciąż jeszcze bezprzerwy opowiada o wojnie. Mieszka w pobliżu. Zawsze tu mieszkał. Wtedymusiał pomagaćNiemcomw budowie obozu. Musiał dźwigać teciężkie płyty nagrobkowe, chociaż miał zaledwieczternaście lat. Ale nie był Żydem mówi z naciskiem. Tak, tak, znam tewszystkie opowieści. No, teraz paniejuż na pewnoznajdą ten grób. 14 Wymachującpuszką, znika za drzewami. Wspinamy się pod górę, trawa pod naszymi stopami cicho szeleści a ja próbuję wyobrazić sobiegołą czarną ziemię, mokrą glinę, chłód. Idą po kostki w błocie. Prawie mdleją ze strachu i zmęczenia. Kto zgubi buty, nie ma szans na 15. przeżycie. Niektórzy zawijają sobie stopy w staregazety, obwiązując je gałganami. Nad głowamiświszczą strzały. Tylko się nie odwracać, iść doprzodu! Kto się odwróci, będzienastępny w kolejce do śmierci. Amon Góth, oszalały komendantobozu, jest dobrym strzelcem. Innizresztą też. Todla nich zabawa. Śmieją sięgłośno. Śmiejąsię, zatykając ludziom usta ikażącim padać przed sobąnaklęczki. Śmieją się, kiedy żydowscy muzycyprzygrywają im do posiłków. Kto spośródwygłodniałych ludzi złapie jakiś kęs, tego tratują kopniakami. Gdzieś tutaj powiesili mojego wujka. Idę coraz wolniej, rozmyślając o wszystkichhistoriach z mojegodzieciństwa. Powojniewrócili zaledwie nieliczni. Ci, którzy przeżyli, opowiadali i opowiadali ale niktnie chciał ich słuchać,więc wkrótce zamilkli. Tutaj! Tutaj! Ciociu Romo! Jest, znalazłyśmy go! Radosne głosy dziewczynek wyrywająmniez zamyślenia. Jest tutaj! Pradziadek! Rzeczywiście. Stoję nad grobem mojego pradziadka. Oto jedyny skrawek ziemi, który naprawdę należy do mnie. Prosty nagrobek, ale nietknięty, nie uszkodzony. Widnieje na nim napis: "Jakób Abrahamer",siedemdziesiąt trzy lata, zmarł w roku 1933, prawie dziesięć lat przed tym, jak. 16 Dziewczynkikładą na grobie konwalie i zapalają przyniesione świeczki. Potem odchodzązszacunkiem, żebym mogła się pomodlić. Ale janie znam żadnej modlitwy, tylko dwa słowa SzemaIsrael Słuchaj, Izraelu! Nicwięcej. Mam pustkę w głowie. Mogłabym jeszcze odmówić Ojczenasz, to umiem, ale czy to bysię spodobało mojemu żydowskiemupradziadkowi? Kładę więc tylko na płycie mały kamyk. Potem dotykam ramienia Ani: Chodźmy! Dzieci są zdziwione, dlaczego się nie pomodliłam. Jak mam im wytłumaczyć, że nie znam anijednej modlitwy. Że nie zdołałam się ichnigdy nauczyć. Potem siedzimy wodnowionej dzielnicy żydowskiej, w pięknej kawiarni z ogródkiem,pośród drzew. Stoły są nakryte koronkowymi serwetami. Zamawiamy mnóstwo rzeczy. Ciastkai torciki,kakao, herbatę i kawę. No i oczywiścielody. Zofiazanurza łyżeczkę w dużej różowej kulce. Ciociu, chcesz spróbować? Ode mnie też, ode mnie też ofiarowujesię jej młodsza siostra. Uśmiechamsię do dziewczynek. Lody są naprawdę pyszne. Niedawnoczytałam relację z Płaszowa, którejautorka przeżyła ten obóz. Więźniarkom niewol- . \^ 17. no było nosić biustonoszy pod pasiakami. Mimotojedną na tym przyłapali. Ustawili jąnagą naplacu apelowym. Wysmarowali jejpiersi czerwonąfarbą olejną. Farba schłana słońcu. Straszliwyból. Później podobno zastrzelili tę kobietę. Przy sąsiednim stoliku siadagrupa roześmianych turystów amerykańskich. O, nie woła jeden z nich pogodnie. Jutro nie mamy czasu. Jutrojedziemy do Auschwitz. Wyglądasz na zmęczoną, ciociu Romo. Odwieziemy cię do domu. Madzia kładzie swoją drobną miękką rączkęna mojej dłoni. W pokoju hotelowym padam natychmiast, jakstoję, wubraniu i butach, na łóżko. Jest mizimno,przykrywamsię wszystkimi kocami. Za oknemsłońce powoli zachodzi, zanurzając jeszcze przezchwilę pokójw szarozłotym świetle. Majowe święto dobiegakońca. Jestem tak bardzo znużona, że już po chwilizapadam w ciężki, ołowiany sen. Śnię,że na grobie pradziadkależymiękka poduszka. Kładę sięobok, wtulając w nią głowę. Dziewczynki okrywają mnieczymś ciepłym, pięknie pachnącym, i znikają. Mała Natalka wraca jeszcze, jakby czegośzapomniała. Pochyla się nade mną i szepcze midoucha: Szema Israel. Pięć kroków Tramwaj nie nadjeżdżał i nie nadjeżdżał. Czekałam na przystanku. Padał deszcz, a grube kropleuderzały o moją głowę, zraszały mi okulary, wpadały za mokry kołnierz i spływały po plecach. Ściemniało sięjuż, a dzień, który miałam za sobą,był długi. Jest wielemetod dzielenia ludzi, na przykładna blondynów i brunetów lub tutejszych i emigrantów, ajamam prywatnie jeszcze jedną: są ludzie, którzy zawsze mają przy sobie parasol, gdypada, i tacy, którzy właśnie wtedy go nie mają. Nie da się jednoznacznie dowieść, czy w przypadku tych ostatnich emigranci stanowią większość,ale tak przypuszczam. Ja,jaksię już pewnie domyślacie, należęoczywiściedo tej drugiej kategorii. Nigdy nie mam parasola, kiedy jest mi potrzebny, ale bardzo częstowędruję z nim w jasne, słoneczne dni, co wygląda 19. równie komicznie. Wtedyoczywiście usiłuję pozbyć się jakoś tego strasznego przedmiotu, a przynajmniej gdzieś go ukryć. Proszę jednak spróbowaćupchnąćparasol w damskiej torebce! Mądrzy ludzie mówią mi, że przecież istniejątakiemałe, sprytne, składane parasolki. Ale ja niestety nie dorosłam do technicznego wyrafinowania tego urządzenia. Abyje otworzyć,ciągnę, naciskam, szarpię, szamoczę się, przycinam sobiepalce, łamiępaznokcie ale jedyne, co udaje misię osiągnąć, to niekształtny kłąb, który tak długopróbuję rozplatać, że tymczasem przestaje padać. A potem znów zaczyna się cała zabawa ze składaniem parasolki. Nie, nie, moich technicznychmożliwościwystarcza wsam raz na prosty, skromny,prymitywny model. Tego szarego dnia znowu uznałam, że nie będzie padać,więcpójdę na zakupy bez tego. no,już wiecie. Zakupy? To brzmi tak niewinnie. W rzeczywistości jednak, muszę wyznać,chodzi o swego rodzaju uzależnienie, niemal chorobę. Zawsze, gdyjest mi źle, gdy myśli i troski prawie mnie duszą,idę do miastai mam marzenie, wizję. Marzę, żeznajdęstrój, uszyty jakby specjalnie dlamnie,strój, który uczyni mnie piękną i rozpromienioną. Będę gomogła nosić lekko i odniechcenia, jakgdyby nigdy nic. Da mi pewność siebie, którejbardzo potrzebuję, osłoni mnie iotuli niczym 20 miękkim obłokiem a dotego jeszcze będę mogła za niegozapłacić. Przyznaję, nie jestto szczególnie oryginalnachoroba, cierpią na nią miliony kobiet w tysiącachmiast, szukajątakichstrojów codziennie,polują nanie w sklepach, i nie jestem w tym odosobniona. W luksusowych butikach, do których wchodziłam tego dnia, szybkopozbawiano mnie złudzeń. W każdym kolejnym marzenia coraz bar21. dziej się rozwiewały. We wszystkich eleganckichsklepach tego świata człowiek bardzo szybko zaczyna czuć się niestosownie, nie na swoim miejscu, niemal podle, jeśli nie opanuje reguł gry. W istocie jestto tylko jedna reguła: należy maleńki sweterek, dajmy na to, z mieszankiszynszyliz jedwabiem i z brylantowymzamkiembłyskawicznym, niedbale przesunąć w palcach, ani przezsekundę nie zerkając przy tym na cenę, równą połowie naszej miesięcznej pensji, a potem, niemrugnąwszy powieką, wyciągnąć kartę kredytową. Sprzedawczynie z wysoko uniesionymibrwiamii lodowatym uśmiechem natychmiastprzejrząkażde inne zachowanie. Mogą nam pokazaćjednym jedynym spojrzeniem,że nawet wyszorowanie podłogi w tym sklepie byłobydla nas zbytwielkim zaszczytem. A jednymjedynym przeciągłym "Do widzeeeeenia"uświadomić, że możemy wrócić tu dopiero wtedy, gdy Richard Gereuczyni z nas nową "pretty woman". Tak jest na całym świecie, ale wMonachiumma to jeszcze dodatkowy smaczek. Jeśli bowiemw innych miastachwystarczyłby zwykły wyciągz konta,by udowodnić,że możemy sobiepozwolić na maleńką chusteczkę z kaszmiru w ceniemniej więcej trzydziestu pięciu książek (w twardej oprawie, masię rozumieć), to w Monachiumbędzie nampotrzebne dodatkowo drzewo genealogiczne, odnotowujące co najmniej pięć pokoleń, 22 aby dowieść, że w naszej rodzinie byli przyzwoiciludzie a nie tylko jacyś emigranci. Chyba żebyktóraśz nas była żoną arabskiego szejka. Ale mniei tak nikt w to nie uwierzy, chociaż mam ciemnewłosy i obcyakcent. Terapeuci mówią, żemimo wszystko powinnosię zaglądać do takich sklepów, aby ćwiczyć pewność siebie. A zatem ćwiczyłam pilnie, choć rezultat był mierny,zwłaszcza w ten deszczowydzień. Potem chodziłam po sklepach, na którychodwiedzanie mogłam sobie pozwolić. Tak kupiłamkilka praktycznych, rozsądnych rzeczy, usiłującsobiewmówić, że nie tylko ich potrzebuję,ależejeszcze na dodatek mi się podobają. Czy miałyście jużkiedyś na sobie sweterek,który uważałyście wyłącznie za praktyczny i rozsądny zakup? Czuje się gona ciele, jakby to byłaszorstka tarka, choćby nawet został wykonanyz miękkiej wełny. Z mnóstwemtorebi pakunków poszłam jeszcze dosklepu spożywczego. Wypchałam torbypobrzegi produktami, które piekielnie zdrożały, odkiedymały sklepik na rogu został wchłoniętyprzez nowoczesny pasaż handlowy. Torby zaczynały mi powoli ciążyć. Przede wszystkim luksusowe ziemniaki, kupione po astronomicznej cenie,ważyły co nieco. No i stałam terazna przystanku, a tramwaj ciągle nie przyjeżdżał. Padało jeszcze mocniej, a zim23. ne krople wystukiwały kap. kap. kap. na moim czole. Oczywiście mogłam wziąć taksówkę, bo takczy owak przy wydanych dziś pieniądzach niegrało to już żadnej roli. Ale do mojego domu niebyło daleko, a taksówkarze nielubią, gdy jedziesię tylkodwie ulice. Ja natomiast nie lubię, kiedymi tookazują, nawetjeśli są odwróceni do mnieplecami. Poza tym bogaci ludzie są bogacitakże dlatego, że nie jeżdżą ciągletaksówkami powtarzała zawsze moja mama. "Tylko moja córka jest takąrozpieszczoną księżniczką" mówiła. "Hrabinaherbu Pusta Kieszeń", popierał ją gorliwie mójmąż. Wprawdzie niewzbogaciłam się nawetw czasach, kiedyunikałam jeżdżenia taksówkami,ale to już innapara kaloszy. Rozpadało się jeszcze mocniej, jeślito w ogóle było możliwea może na nie zadaszonychprzystankach pada zawsze mocniej niż gdzie indziej? Chwilę później pojawiła się jakaś kobieta, wysoka ikorpulentna, również z mnóstwem pakunków, alew przeciwieństwie domnieposiadającaduży parasol. Jak tyteraz znowu wyglądasz, powiedziałamdo siebie jak idiotka. W tym swoim cieniutkimpłaszczyku i z rozmiękającymi torebkami obok. Widać po tobie, że jesteś cudzoziemką, kimś, kto 24 nie wie,jak zachować się w taką pogodę. Ciobcokrajowcy, myśli pewnie ta kobieta, sąza głupinawet na to, by sobiesprawić parasol. Proszę mi wierzyć: jeśli nigdy nie czuliściesię emigrantami,to wtejsytuacji poczulibyściesięnimi potrójnie! Kurczyłamsię pod bijącymi we mnie kroplamideszczu tak samo jakpod spojrzeniami owej kobiety. Zaczęłam więc konwersację: Ze też teraz musiało się tak rozpadać dziś rano w ogóle nie zanosiło się na deszcz. Nieodpowiedziała. Naprawdę obrzydliwa ta pogoda zagaiłam znowu. Cisza. Nigdy nie powinno się zapominać parasola powiedziałam zuśmiechem. Już lepiej. Odwzajemniła uśmiech. Zazwyczaj noszę ze sobą parasolskłamałam. Naprawdę. Wtej samej chwili niebo się rozwarło i zdarzyłsię cud. Kobieta postąpiła pięćkroków w mojąstronę i stanąwszy obok mnie, rozpostarła parasolnad nami dwiema. Była wyższa ode mnie i, jak powiedziałam,korpulentna, tak więc moja twarz wylądowała najej biuście. Kobieta pachniała ciastem drożdżowym. Aby niestracić równowagi,objęłam ją rękami w pasie. Stałyśmy tak ciasno splecione, amię25. dzy nami było tylko ciepło, bliskość i poczucie bezpieczeństwa. Milczałyśmy, aż wreszcie nadjechał tramwaj. Nie opuszczaj mnie, nie odchodź chciałam do niej zawołać. Tymi pięcioma krokami znalazłaś drogędo mojegoserca. A kto znajdzie drogę do mojegoserca, ten pozostaje w nim na wieki. I rzeczywiście nie opuściła mnie. Myślę o niej zawsze, kiedy padadeszcz. Przedewszystkim zaś, gdy jak zwykle zapomnę. Altanka Altanka powiedziała moja mama z rozmarzeniem altanka była zawsze naszym ulubionym miejscem. Zrobiona z wygiętego w pięknełuki drewna i gęsto porośnięta pachnącymi różami nazywanabyła przez naspawilonem. Tu rozstawiali sięmuzykanci, których twój dziadek przywoziłz miasta dorożką, by przygrywali jego gościom. Pewnego razu sprowadził nawet kilkuzWiednia, zresztą ku wielkiemu niezadowoleniubabci. Tutaj też całowaliśmy się po raz pierwszy,twój ojciec ija. Twarz mojej matki rozjaśnił uśmiech, a ukośne zmarszczki wokół jejoczu pogłębiły się: Myślę, że i mojerodzeństwozasmakowałotu pierwszych pocałunków. Popołudniami pijaliśmy w altance herbatę. Ale najchętniej przesiadywała w niej ciotka Amelia. Wsparta na kolorowych poduszkach, z robótkąw rękach, czekała na 27. syna, który zwykle wracał ze szkoły przez ogrodową furtkę. Stądmogła go najprędzej wypatrzyć,a nigdy nie chciała przegapić jego nadejścia. Ciotka Ameliabyła wdową i miała tylko jednego syna, Salomona. Jej mąż zmarł młodo. Mężczyźni w naszej rodzinie zawsze wcześniej odchodzili powiedziała moja mama, wzdychając od kiedy pamiętam. Młodziutka wdowa z dzieckiem zamieszkała jak było w zwyczaju w domu starszego brata. Nie chciała powtórnie wyjśćza mąż. Całą dumą icałą treścią jej życia był syn. Salomon, szczupły, delikatny, blady chłopieco ciemnych, płomiennych oczach i zmierzwionychczarnych lokach był bardzo mądry, dużo czytał i zawsze przynosił ze szkoły najlepsze świadectwa. Matka kochała synanamiętnie, jak wszystkie żydowskie matki, a może jeszczetrochę bardziej. TwójSalomon-Leben jest niezwykle zdolnym chłopcem, niech żyje stodwadzieścia lat! mawiał dziadek z uznaniem. Co znaczy "zdolnym" ciotka Amelia czułasię urażona to geniusz. Geniusz! Może kiedyś zostanieadwokatem dodawał dziadek pojednawczo. Żadne może! Na pewno! W naszej rodziniezawsze byli adwokaci. On będzie adwokatem,to pewne. Gdybym jeszcze miała córkę głosciotki Amelii brzmiał teraz marzycielsko zo28 stałabylekarką. Ale on będzie adwokatem! mówiłaspoglądając w okno, jakby już dziś mogłatam zobaczyć promienną przyszłość syna. Nawetteraz tak gonazywała: 29. Odłóż książkę, mecenasie, i jedz zupę, boci wystygnie! prosiła czule, i jeśli nawet miałto być żart, wszyscy wiedzieli, ile kryło się w nimpowagi. Wczesne lato roku 1936 było wyjątkowociepłe i słoneczne. Tamtego niezwykle pięknegodnia, gdy drzewaw ogrodzie uginały się pod ciężarem dojrzałych wiśni, Salomon przyniósł do domu świadectwo maturalne. Cała rodzina zebrałasię w salonie, by je uroczyście obejrzeć. Przedstawiało się nie tylko dobrze, byłoświetne, lśniłoniczym gwiazda. Linijka za linijką "bardzo dobry"i "celujący". Matematyka: "celujący", filozofia: "celujący", niemiecki, łacina: "celujący"! CiotkaAmelia płakała,wsparłszy głowę na ramieniubrata. Dziadek przeczytał świadectwo trzy razy, bardzo dokładnie. "Celujący" powtórzył. Serdecznegratulacje, Amelko! Pogładził siostrę po wątłych plecach. Mazel tow, niechżyje sto dwadzieścia lat! wykrzyknął. I wyjąwszy z kieszonkikamizelki złotą monetę, wcisnął ją siostrzeńcowi do ręki. Babka, milcząca jak zwykle, podała wino rodzynkowe, po czym wszyscy wypili za zdrowieSalomona. Mazeltow\ Tylko bohater dnia,znużony i wyczerpany,siedział w dużym zielonym fotelu pluszowym,w zamyśleniu bawiąc się złotą monetą. 30 Jesteś blady,Salomon-Leben. CiotkaAmelia czule pogładziła syna po włosach. Wyjdź, dziecko, na świeże powietrze! Idź naspacer, jesttaka piękna pogoda, idź na słońce! Salomon posłuchał rady matki. Nie spóźnij się na obiad! zawołała zanim. Będzie chłodnik wiśniowy. z ryżem. Salomon wyszedł na ulicę przezogrodowąfurtkę. Ciąglejeszcze pogrążonyw myślach, wałęsał się po zalanych słońcem ulicach rodzinnegomiasta. Poszedł nad rzekę, by przespacerować sięnadbrzeżną promenadą, obok starego zamku, którego srebrne wieże lśniły w słońcu. Przez chwilęprzyglądał się, jak dwiedziewczyny na ławce poddrzewem, paplając i chichocząc, zajadają siępierwszymi wiśniami. Potem doszedł do miejsca, gdzie wypożyczanołódki. Wybrał sobiejedną i popłynął. Salomonczęsto i chętnie wiosłował po Wiśle. Tutaj, samotny na rzece, mógł zagłębić się w lekturze książki,rozmyślać, a przy tym bawić się chłodną wodą,prześlizgującą się międzypalcami. Upał się wzmagał, na szarobłękitnym niebieniebyło ani jednej chmurki. Słońce paliło niemiłosiernie. Białe mury zamku naprzeciw zdawałysię niemal rozpływać z gorąca. Salomon zdjął marynarkę, którą włożyłdla uczczenia tego dnia,i rozpiął białą koszulę. Dzisiajnie był sam, po rzece pływały jeszcze inne łódki. 31. W dużej łodzi, sunącej tuż obok, kilku studentów świętowało zdany egzamin. Byli to roślimłodzieńcy, jasnowłosi izdrowi, w korporacyjnychczapkach. Podawali sobie z rąk do rąk butelkęszampana. Nagle któryś znich zauważyłszczupłego, czarnowłosego chłopca. Patrzcie, Żydek! Całkiem sam! Czyżbynam chciał zbrukać naszą czystą rzekę? Wyjmij tezatłuszczone paluchy z wody wrzasnął inny bo będzie śmierdzieć! Znikaj, Żydzie, zawracaj, spływaj dodomu! Salomon właśnie zamierzał tak uczynić. Usiłował zawrócić, ale studenci byli już zbytblisko. Chwyciwszy silnymi rękoma za burtę, zaczęlitrząść łódką. Chcesz się trochępobujać, Żydzie? Salomonnie odpowiedział. Nauczył się nie reagować na takie grubiańskie zaczepki. "Kto Żyda nie szanuje, niech go w d. ", powtarzałamu zawszematka (to się nawet rymowało), hardo unosząc podbródek. Patrzcie go, nie chce z nami rozmawiać! Może jegorabbi muzabronił? A może w ogóle nierozumie popolsku? Śmiejącsię i wrzeszcząc, coraz mocniej huśtali łódką. Chcesz sobie popływać, Żydzie? Salomonze wszystkich sił trzymał się ławeczki,ale ważył przecież niewiele. Łódka także była 32 lekka. Wywrócił się nagle,a chłopiec wysokim łukiem wpadł do wody i poszedł na dno. Trwało toledwie kilka sekund. Nie wynurzył się już,bo Salomon nie umiał pływać. Znał matematykę wyższą,otrzymał"celujący"z filozofii,potrafił w pięciu językach recytować wiersze, lecz pływać nieumiał. Woda sklepiła się cicho nad jego głową, stającsię na powrót gładką, srebrną taflą. I tylko małasamotna łódka obracała sięjeszcze rozpaczliwiedo góry dnem. Duża łódź odpłynęłatymczasemi wrazz pasażerami zniknęła bez śladuw oddali. Takżepóźniej nikt ich nie szukał. Kiedy przekazano ciotce Amelii wiadomośćo śmierci syna, siedziała waltance, nieruchomowpatrzona w ogrodową furtkę. Jej chłopiec jużdawno powinien być w domu. Słońce właśniezachodziło, zanurzającogród w krwistoczerwonym świetle. Chłodny wiatr przeszywał drzewa. Ciotka Amelia nie zaszlochała, nie odezwałasię ani słowem. Chodź, ciociu, do domu! prosiła późniejjej bratanicaSabina, obejmując jąramieniem. Chodź dodomu, połóżsię, połóż się dołóżka! Ale ona tylko potrząsałagłową. Proszę, pozwólcie mi tu zostać! mówiłabłagalnie. Tu jest wygodnie, tumi jest dobrze. Tu go odrazu zobaczę, jak będzie wracał do domudodawała cichutkim szeptem. 33. Od tej pory ciotka Amelia odmawiała jedzeniai picia. Jeszcze nigdy nie widziałam, żebyczłowiek nagle przestał jeść i pić w głosie mojejmatki pobrzmiewało zdumienie. Amelia nie opuściłajuż altanki. Leżała naławce, otulona pledem, nie płakała, i tylko ciemnymioczyma bezśladu łez patrzyłana dziewczynki,które przynosiły tacę z posiłkami, by po jakimśczasie zabierać je nietknięte. Spoglądała to wniebo, to znów na furtkę do ogrodu. Nie mogła spać,nawet w nocy jej wielkieoczy były ciągle otwarte. Pewnego dnia zasnęłajednak i już się nieobudziła. Moja mama umilkła na chwilę. A mimo to ciotkaAmelia miałaszczęście dodała sucho. Trzy lata później przyszedłHitler. Mieć No, śnieżynko zagadnęła Janka jakaś prostytutka może pójdziemy się wspólnie roztopić? W tym czasie, na początkunaszego pobytuw Wiedniu,chodziliśmy bardzo często na spacery. Było to jednoz nielicznych zajęćulubionychprzez emigrantów, ponieważ nic nie kosztowało. Ulica wiodąca do naszego domu była eleganckąulicą handlową. Odpowiednio teżwyglądały spacerujące tu wieczorami prostytutki. Lubiliśmy je obserwować. W moim starym kraju prawie ich niewidywałam. Mój mąż takąprzynajmniej miałamnadzieję również nie. Ukrywałysię bowiemw hotelach dla obcokrajowców, ekskluzywnych barach i biurach. Odgrywały niekiedy podwójną rolę,szpiegując teżtrochę ku chwale ojczyzny. Tutaj zaś wystawałyjawnie naulicach: głośneijaskrawe. Włosy miały ufarbowane na różne kolory, nosiły modne ekstrawaganckie stroje, nie35. skończenie wysokie obcasy i króciutkie spódnicz/ki. Od czasu do czasuprzejeżdżał obok jakiś lśnią/ cy chromem krążownik szos i zabierał jednąz nich jak swoją. Popatrz powiedziałam niema dzisiajtej rudej. Może jest zajęta. Pewnie przyjdzie później. A ta mała czarna, ta w skórzanej kurtce, majeszcze krótszą spódniczkę. Spódniczkę? Ona w ogóle nie ma spódniczki! W naszych oczachprostytutki stanowiły jedenz barwnych elementów Zachodu. Tego oszałamiającego, rozświetlonego, pachnącego świata, do którego musieliśmy się dopiero przyzwyczaić, 'choćprzecież przybyliśmy tu z cywilizowanego, środkowoeuropejskiego kraju, w którym dawniej teżwszystko to już było, jak mawiała moja matka. Dawniej. Za czasów mojej młodości w naszej ojczyźnie wygaszono światła. Państwo oszczędzałona prądzie. Był tylko jeden rodzaj mydła i jedenrodzaj szarych męskich skarpetek nasza codzienność przypominała coraz bardziej życiew sierocińcu. Łatwo sobie wyobrazić, jakie wrażenie robiłapo czymś takim wielka zachodnia ulica handlowa. Zapach pralinek w wytwornej cukierni albo francuskich perfum. Dobrego tytoniu. Nawet wyłożone lustrami restauracyjne toalety dawałypoczucie luksusu. 36 A co dopiero suknie, kapelusze, biżuteria! Niezwykle dokładnie oglądaliśmyokna wystawowe. Komuś, kto nie może sobie niczego kupić,wydaje się, że bardzo wiele potrzebuje. W jednej z witryn odkryłamparę butów. Z czarnejskóry, pięknie sklepione z tyłu, miały okrąglutką, małą, lśniącą piętę,wypukłą jak tyłeczek,którychciałobysię pogłaskać. Zprzodu były spiczaste,zakończonemałym, słodkimdzióbkiem. Zdobiły je ponadto trzy białe guziczki ibiała kokardka. Możecieto sobie wyobrazić? Panie tak! Panowie nie? Ale wymyślili je mężczyźni. Dla kobiet. Szatańsko. Perwersyjnie. Raz po raz przechodziłam oboktych butów,mrugając do nich porozumiewawczo. Myślałam, 37. że jeśli się na nie do syta napatrzę, przestaną misię podobać. Ale z miłościąnie jest takprosto. Podobały mi się coraz bardziej. Janek i ja nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, żeistniejecoś takiego jak letnia wyprzedaż. Pewnego dnia moje wyśnionebuty kosztowałypo prostuo połowę mniej. Po dziesięciuminutach od chwili, gdy sięo tym dowiedziałam,były moje. Nosiłam je często, nosiłam je bez przerwy, nosiłam je wszędzie. W lokalach wysuwałam nogi do przodu, by wszyscy mogli podziwiać moje buciki. Ale nikt nie interesowałsiępantofelkami nieznanej małej cudzoziemkimimo iż miały takie słodkie dzióbki. Gdybym wtychbutach wparadowała dowarszawskiego SPATiF-u, moi koledzy powstaliby i odśpiewali co najmniej hymn narodowy powiedziałam melancholijnie do mamy. Aletutaj. Nie można mieć wszystkiego zauważyłatrzeźwo. Pierwsze świętaBożego Narodzenia na Zachodzie spędziliśmypod dużą choinką. Zajmowała cały nasz maleńki pokój. Była nie przystrojona. Na ozdobyani na prezenty niewystarczyło namjuż pieniędzy. Jedliśmy zupę z rozgotowanychziemniaków, okraszoną kostką maggi. Na dworzezacząłpadać śnieg. 38 Ciekawa jestem, czy nasze prostytutkirównież dzisiaj, w Wigilię, są na ulicy. Chodź,zobaczymy powiedział Janek. Spacer dobrze nam zrobi. Wyszliśmy w lodowaty mróz. Ulica byłaopustoszała. Tylkojedna samotna prostytutka maszerowała dzielnie między latarniami. Miała na sobieludowy serdaczeki tyrolski kapelusik z piórkiem. No, śnieżynko. Tak, nasza droga na Zachód była też drogąkudorosłości. Początkowo wciąż jednak byliśmy dużymi dziećmi. Najbardziej lubiliśmy bawić sięw "kupowanie prezentów". W czasie spacerówrozpłaszczaliśmy nosy na szybach wystawowych. Wiesz co, kupię ci ten smoking mówiłam do Janka. To jatobie tę kolię. Pewnego dnia Janek wypatrzył sobie na jednej z wystaw marynarkę. Była uszytaz miękkiego szarego tweedu angielskiego wjodełkęi miała "supermodnyekstraszykowny", mały kołnierzyk ze skóry. Janek chuchał w witrynęi wzdychał, wzdychał. No, cóż powiedział w końcu zrezygnowany. To, coja mógłbym wydać, nie starczynawet na kołnierzyk. Naprzeciw nas pojawiła się fantastyczna blondyna, również jedna z "naszych pań". Miała wspaniałe, lśniące,długie włosy,duże okrągłe oczy 39. i wykrojone w kształcie serca wiśniowe usta. Jejnie kończące się nogi tkwiły w botkach z wężowej skórki. Wiesz, skarbie? Kiedy już wreszcie będziemy bardzo bogacipowiedziałam czule podaruję ci tę panienkę. Możesz sobie ją mieć. Janek szedł wmilczeniu dalej, z posępną miną. Chybawcale mnie nie usłyszał,pomyślałam. Lecz po chwili mój mąż dojrzał do decyzji. Kiedy już będziemy bogaci odpowiedział kiedy rzeczywiściebędziemy mieli dużopieniędzy, kup mi już lepiej tę marynarkę! Na szczęście wtedy jeszczenie wyobrażał sobie, że można mieć jedno idrugie. Bohaterka "Alessandro Marconi", ogromnybiały transatlantyk z mnóstwem pasażerów na pokładzie płynąłz Hiszpaniido Włoch. My też tam byliśmy, znowu w podróży biletna statek kosztował wtedy znacznie mniejniż nasamolot jak zawsze z walizkami i torbami: całym tułaczym dobytkiem. Nasz syn,Jakub, którywłaśnie skończył roczek, raczkował dziarsko między nogami pasażerów. Rano w jadalni przystojni, żwawi włoscy kelnerzy wnosilina stoły wielkiemisy pełne okrągłych, lśniących bułeczek. Paniniii. wołali Panini. Jakub uwielbiał te bułeczki. Siedząc na ramionach taty, z okrzykamizachwytu rzucał je ludziom na głowy. Ci zaś wcale nie uważali tego zanajlepszy dowcip. Nie chcieli zrozumieć, że dziecko musi się jakoś bawić. 41. Jedynie pewna starsza pani, wysoka i krzepka,śmiała się z tego dźwięcznie i podnosząc malca,wywijała nim w powietrzu. Ale z ciebie słodki łobuziak! wołała. Prawdziwa babcia. Oczywiście, że natychmiast poczuliśmy do niejsympatię inawet zaproponowaliśmy jej wspólnyspacer po pokładzie. Miała siwewłosy, upiętew kok, i bardzo niski głos. Wieczorem spotkaliśmy ją znowuw wielkimokrętowym salonie. Nasze dziecko zasnęło wreszciepo wielu serdecznych perswazjach. Zawdzięczaliśmy to prawdopodobnie również miarowemukołysaniu statku. Tego dnia wyjątkowo nie miałam migreny, więc rozkoszowaliśmysię swobodą,rozluźnieni i weseli. Okazało się, że owa damapochodziła ze Śląska jak Janek, mój mąż. Oto znowu spotkałosię dwoje jasnowłosych Aryjczyków, pomyślałam. Janek był nią zachwycony. Naszanowaprzyjaciółka potrafiła opowiadaćniezwykle interesujące historie. Słuchaliśmy jejzafascynowani. W latach młodości wyemigrowaławraz z mężem i przez długi czas żyła w prawdziwie egzotycznym kraju. Musieliśmy karczować dżunglę. Zdarzałosię, że robiliśmy to gołymi rękami. Janek odruchowospojrzał na moje drobne, delikatne dłonie. Gołymi rękami! 42 Biedny Janek, pomyślałam, przyzwoity goj,pokarany taką małą, słabą,doniczego niezdatnążoną Żydówką! I moje dziecko też całkiem sama urodziłamw tej dżungli. Tak, tak to wtedy było powiedziała wstając. Teraz państwa opuszczęoznajmiła tymswoim niskim głosem. Muszę się jeszcze wykłócić z kapitanem,żeby dał mi inną kabinę. Wyobraźciesobie państwo dodała oburzona nastatku jest prawie dwa tysiące pasażerów, i akuratja muszę dzielić kabinę z Żydówką! Proszę to sobiewyobrazić! Ani jednej nocy nie spędzę z tąkobietą! Wiecie państwo jak strasznieŻydzi śmierdzą! To naprawdę był błąd, że się ich wszystkich nie.. W lodowatym milczeniu,które zapadło, spojrzeliśmy wzajemnie na siebie. Nagle w oczach damy błysnęła iskierka zrozumienia. Jej wzrok powędrował z Jankana mnie iznowu na Janka. Czymoże pańska żona jest Żydówką? Moja żona nie powiedziałJanek powoli,biorąc mnie za rękę. Chodźmy już! Po czym odwrócił się i spojrzał kobiecie w oczy. To ja jestem Żydem! Praesens Aula w gimnazjum wypełniona jest młodymi ludźmi. Czytam im fragmenty mojej książki. Czytamo Holocauście, a także o tym, co działo się później. Panuje głęboka cisza. Słuchają uważnie. Podobająmi się ich młode twarze i żyweoczy. Potem zadają wiele pytań. Niektóre sąbardzomiłe i wzruszające. Dlaczegochciała pani mieć chłopca? pyta jakiś młody głos. Bo nie chciałam mieć dziewczynki innego wyboru nie było. Łatwo ich rozśmieszyći miło jest śmiać sięrazem z nimi. Dlaczegomiał mieć jasne włosy? pytajasnowłosa iniebieskooka dziewczyna. żeby nikt na pierwszy rzut oka nie poznał,że jest Żydem. Żydzi mają przeważnieciemne 44 włosy,tak jak ja. A to, jak wiecie, może być niebezpieczne. Naweti dzisiaj. Wstaje jakiś starszy mężczyzna. Ma całkiemsiwe włosy, a oczy szklane i zaczerwienione. Co on tu robi ijak siętutaj znalazł? Niktniewie. Podczas wojny, wie pani, byłem żołnierzem na Ukrainie. Mówi bardzo cicho. Musieliśmywtedy. całą wieś. Milczy przez chwilę, przetyka ślinę i mrugazaczerwienionymi powiekami. No więc, musiałem wejść do domu, wypędzić tych ludzi na podwórze, całą rodzinę i. Mówi tak cicho, żeledwiego rozumiem. A potem miałem ich rozstrzelać. Ale niemogłem. Niemogłem. Kazałem im się położyć naziemi i zachowywać cicho, żebymoi koledzy niczego niezauważyli. Bo.. bo.. ja nie mogłem. Teraz podnosi głos, prawie krzyczy. Po prostu nie mogłem tegozrobić! A późniejmyślałem przez cały czas. przez wszystkietelata. że stchórzyłem. i nigdy nie odważyłemsię nikomu o tym opowiedzieć. Płacze. .. . że nie byłemmężczyzną. Lecz tchórzem. Sięgapo chusteczkę i ociera łzy. Widzę jegodrżące ramiona, zeskakuję zpodium, podbiegami. obejmuję staregożołnierzaWehrmachtu. Oklaski. 45. Musisz być ostrożniejsza w wyrażaniu uczuć,ostrzegają mnie moi przyjaciele. Możesz się kiedyś pomylić. I zdarzy się, że obejmiesz niewłaściwego. Pewnie mają rację. Rozbawiona babcia Jakub był wtedy w wieku zabawowym a jego babcia, czyli moja mama, po prostu uwielbiałabawić się z wnukiem. Ja zaś przyglądałam się imobojguzzachwytem. Dotąd nigdy jeszczenie widziałam mamy naprawdę wesołejczy rozbawionej. Nierazmiałamwrażenie, że prawie wstydziła sięwłasnego śmiechu czy krótkich momentów dobrego humoru. Zaraz potem widać było,jak twarz jejgaśnie jakby jakaś zimna ręka kładłajej się naustach. A może po prostu zawsze tak jest, że każdarana najbardziej boli, kiedy się śmiejemy. Ale moja uratowana z Holocaustu mama także chciała, jak inni, cieszyć się iżartować. Jakwszyscy oni, ocaleni z pożogi, także potrzebowała chwil wytchnienia ibeztroski, chciała powiedzieć sobie, że życie jest silniejsze od cierpienia. I pewnie chciałasprawdzić,czy jeszcze umie siębawić. 47. Któregoś dnia babcia i wnuk odkryli za rogiemnaszej ulicy sklep, w którym sprzedawano zabawki robiące psikusy. Zaczęliwięc przynosićdo domu mnóstwo trzaskającychżab, papierosóweksplodujących podczas palenia alboatrament, który robił straszne kleksy naobrusie, a one w mgnieniu oka znikały. Kupowali watę,którą zamiast marmolady wtykali do świeżo upieczonych pączków i która potem przyklejała się do zębów, albo gumowy, wyginający się śmiesznie długopis, plastikowe jajkosadzone, co niezwykle wzbogacało śniadanie, psiąkupkę, by podrzucić ją pod drzwi sąsiadów, albomałą gumową poduszkę, którą ukrywali pod poduszką na krześle lub fotelu i która, gdy ktoś siadał, do złudzenia naśladowała pewien obrzydliwyodgłos. Początkowo oboje wypróbowywali te nowe nabytki wścisłymkręgu rodzinnym. Mojemu mężowi kilka razy dziennie eksplodowałpapieros, jegokoszula była zawsze w najmniej odpowiednimmomencie powalana rzeczonym atramentem, jazaś przestałam w ogóle brać doust ciasta domowej roboty, wszędzie podejrzewającobecność tejokropnej waty. Od tych twoich żartów można naprawdędostać ataku sercaostrzegałam matkę, ale tonic nie dawało. Pokażdym mniejlub bardziej udanym figlu skręcałasię ze śmiechu. Ale ponieważ 48 do tej pory nie słyszałam, by śmiała sięz całej duszy, zaniechałam uwag naten temat. Niebawem również nasi znajomii przyjacielestawali się ofiarami owych zabaw. Mama specjalniezapraszała ichna obiad i piekła pączki, by zaprezentować im efekt waty. Wszyscy także szybko poznali eksplodujące papierosy. Z huczącejpoduszki zaś goście śmiali się grzecznie przynajmniej udawali, że ichto bawi. Mały wnuczek dość szybko znudził się tymiigraszkami. Jakub od najmłodszych lat był myślicielem i badaczem, więc w końcu chciałsięjużtylko dowiedzieć, jak były zrobione. Jego babcianatomiast nie zaniechała psikusów, pragnącpoprostu miećznów okazję do zabawy. Zauważyliśmy, że goście zaczęli coraz rzadziej przychodzićna obiady. Nasi przyjaciele aktorzybardzo lubili mojąmatkęi żyli z nią wserdecznejprzyjaźni. Karmiłaich w "chudych czasach", robiła uwielbiane przeznich ciasto z cebulą, czasem też prała ich rzeczywnaszej pralce. Ale nawet oni zaczynali na naspatrzeć z niejakim zatroskaniem. Czyz waszą mamą na pewno wszystkow porządku? dopytywali sięzakłopotani. Nigdy więcejnie pójdziesz z babcią dosklepu z tymi piekielnymi zabawkami! surowozabroniłam synowi. Pilnuj jej! 49. Syn zastosował się do zakazu, ale babcia byłasprytniejsza od niego, toteż mimo opieki częstoudawało się jej przynosić do domu różne tajemnicze pudełeczka. Wtedy rygorystyczniezaczęłamwyrzucać jez domu. Ona jednak skrzętnie ukrywała wszystko wswoich przepastnychszufladach, ana mnie patrzyła jak urażona niewinność. Po jakimś czasie jednak nasza dezaprobatai zdecydowane czystki zaczęły przynosićrezultaty. Zabawy powoli się skończyły. Jeszcze tylkoniepodejrzewający niczego inkasent z elektrowni dostał kiedyś palpitacji serca,widząc na swojej nie50 skazitelnie czystej koszuli znikające plamy atramentu. Aż kiedyś przyjechał do nasz wizytą ksiądz. Ksiądz był starym znajomym mamy. Łączyła ich ekscytująca, można by rzec, konspiracyjnaprzyjaźń. Był to miły, siwowłosy mężczyzna,w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat, z zaokrąglonym brzuszkiem. W Polsce byłduszpasterzemw jednej z podkrakowskich wsi. Wierni zjego parafii niczego bardziej nie pragnęlijak własnegokościoła. W tamtych czasach państwo nie mogłojuż tego zabronić,toteż ograniczało się tylko doszykan. Kościół nie otrzymywał przydziału materiałów budowlanych. Wprawdzie parafia miałapieniądze dzięki datkom, ale z samych pieniędzynie da sięprzecież wyprodukowaćgniazdek elektrycznych,głośników ani lamp, a wszystkiego tego nie można było kupić. Wysyłano zatem księdzado Wiednia, rzekomo na sympozjateologiczne,aby tam nabywał potrzebne rzeczy. I tak z powodów oczywistych kursował dośćczęsto międzyWiedniem a Krakowem. Pozostanie tajemnicąmojej mamy, gdzie go spotkała, ale od razuzostali dobrymi przyjaciółmi. Księdzu nie przeszkadzało, że była Żydówką. Nazywałją czule panią Teofilaco oznacza również: miła Bogu. Nasz ksiądz zapowiadałzawsze swój przyjazdnie rzucającą się w oczy kartką pocztową w razie gdyby komunistyczne władze zaczęły coś po51. dejrzewać którą podpisywał pseudonimem"Święty". Mieszkałunas w pokoju gościnnym,oglądał z mamą telewizję i zachwycał się jej żydowską kuchnią, zwłaszcza zaś "karpiem po żydowsku", którego wręcz uwielbiał. "Pani Teofila"pomagała mu w zakupach (dobrze się składało,żejej zmarły mąż był inżynierem budowlanym) i dodatkowo zbierała dla niego pieniądze nakościółwśród bogatych żydowskich przyjaciół. Tym razem mama przygotowała dla swojego"Świętego"cudowną pieczoną kaczkę z jabłkami,a na deser tort czekoladowo-śmietankowy. Cieszyłasię na jego odwiedziny, bo bardzo księdzalubiła, a takżedlatego, że był kimś, kto potrzebował jej pomocy. Po dobrym obiedzie przeszliśmy wszyscy dosalonu na kawę i wtedy mama niezdołałaoprzećsię pokusie: w ostatniej chwili niezauważalnie podsunęła mu gumową poduszkę pod siedzenie. Odgłos, który się rozległ, byłstraszny. Ksiądzspurpurowiał, złapał się za serce i ciężko dysząc,wypadł z mieszkania. A moja matka, w fartuchui pantoflach, za nim. Jak później opowiadała, znalazła biedaka naławce w parku: prawie bez tchu, bladego jak ściana i zupełnie załamanego. Kiedy przyprowadziłaswojego gościa z powrotem do domu, ułożyliśmygona sofie i napoilikroplami nasercowymi. Mama 52 siedziała przy nim przez całą noc, czuwając nadjego snem. Wkrótce zresztą stan księdzasię poprawił. Dzisiaj myślę, że owasłabość była spowodowana obfitym jedzeniem, winemi męczącą podróżą. Ale wtedy wszyscy myśleliśmy tylko o tymjednym. Od tej pory babcia nawet nietknęłaswoich piekielnychzabawek. Zaczęła natomiast graćz wnukiem w karty,przeważnie w pokera. Odkryłabowiem w sobie namiętność do gier hazardowych. Ale to już całkiem inna historia. Marzyciel Mojemu bratu Mój dziadek, Samuel Liebling, sprzedał właśnieswoją knajpę i poczuł się niezmiernie szczęśliwym człowiekiem. Z portfelemwypchanym pieniędzmi pobiegł natychmiast do domu, by podzielić się z żoną dobrą wiadomością. Miał na nogachswoje stare kelnerskie buty, które mają to do siebie, że zawszecisną, nawet jeśli nosi się je dwadzieścia lat. Na brzuchu dyndał mu czarny portfelze skóry, przypominającyharmonię. Dzisiaj byłtak wypełniony pieniędzmi,że się prawie nie domykał, toteż Samuel dla pewnościosłaniał gootwartądłonią. Dziadek Samuel był romantykiem i marzycielem. Kiedy miał czternaście lat, opuścił dom, byz małego, położonegotuż przy polsko-rosyjskiejgranicy miasteczka o nazwie Rawa Ruska, w którym się urodził, wyruszyć pieszo do Krakowa. W głowie miał mnóstwo młodzieńczych marzeń 54 i planów. Pragnął dokonać wspaniałych rzeczyi zostać kimś wielkim. Może znanym śpiewakiem? Miał bowiem piękny, silny głos. Albo słynnymskrzypkiem? Gry na skrzypcach nauczył się sami bywało,że grywał już na pożyczonym instrumencie podczas weseli innych uroczystości. Zazarobione w tensposób pieniądze kupił sobiepierwszą parębutów, która zawiodła goaż doKrakowa. Marzył również, by zostać sławnymrabinem, dlatego ćwiczył czasemprzed lustrem stosowną gestykulację. Wyobrażał sobie, że wygłaszakazanie podczas uroczystości religijnych przedgminą, którasłucha go z zapartym tchem. W dzisiejszych czasach Samuel prawdopodobnie zostałby aktorem, wtedyjednak zawódaktora niebył jeszcze poważnym zawodem imoże tak było lepiej. W domu w Rawie Ruskiej nikt nie odczuł braku chłopca. Jego rodzice byli dobrymi,uczciwymiludźmi iszczerze kochali swoje dzieci, ale mieliichwiele, a mieszkanie byłobardzo ciasne iciemne. I chociaż może tozabrzmieć całkiem nieprawdopodobnie, nikt po prostu nie zauważył zniknięciaSamuela. Jego ojciec, jak na pobożnego Żyda przystało,przez cały dzień siedział pochylony nad księgamireligijnymi istudiował pisma święte, ale oliczbieswoich potomków miał dośćmgliste wyobrażenie. Matka handlowała na rynku kurczakami, aby 55. -mr ^- wyżywić rodzinę. Kiedy wieczorem wracała dodomu z przemarzniętymi rękami i opuchniętyminogami, miała ważniejsze rzeczy do roboty niżsprawdzanie, gdzie które z jej dzieci się podziewa. Tak więc rodzice odkryli nieobecność Samuela po kilku miesiącach