Roma ligocka: Kobieta w podróży. rysunki autorki przełożyła Sława Usiecka Wydawnictwo Literackie. ^ZĄMZA-^ 2m Znów dla Jakuba AU/ ^4) 2-fiGŁ. Majowa niedziela Ani Trzy śliczne dziewczynki bawią się na łące. Trawajest jasnozielona i lśniąca,jakto się zdarza tylkow maju, usiana żółtymi, białymi i liliowymi kwiatami wiosennymi. Trzy dziewczynki jak tuopisać tyle wdzięku i powabu? Ich długie, świeżoumyte, miodowobrązowewłosyrozwiewają się na lekkim wietrze. Osiadająnanich małe białe płatki, wirujące w powietrzu. Dziewczynki włożyły dzisiaj aby zrobić miprzyjemność i aby uczcić ten uroczysty dzień najpiękniejsze, długie sukienki w drobne kolorowe kwiatki, toteż cała trójka wygląda, jakby stanowiła część łąki. Dziewczynkibiegają,tańczą iskaczą. Wysokatrawa sięga im do kolan. Natalka, najmłodsza,mana nogach białe skarpetki i maleńkieczarne lakierki. W rękachtrzyma, podobniejak dwie pozostałe, bukiecik konwalii. Ale dziewczynki tak naprawdę wcale się niebawią. One szukają. Szukają grobu mojego pradziadka. Albowiem ta łąka niejest zwyczajną łąką. W rzeczywistości, w innej rzeczywistości, była ogromnym cmentarzem żydowskim, zmienionym później w obóz Płaszów. Było to dawno,dawnotemu. Nie martw się, ciociu Romo! Madzia odwraca się wmoją stronę. Jest najstarsza. Znajdziemy pradziadka. Na pewno! Podają mi ręce i wspólnie szukamy dalej. Słońce świeci, po niebiepłyną małe białe chmurki. Patrzęczule nadziewczynki i przypominam sobie,w jaki sposób poznałam je kilkalat temu. Przyjechałamwtedy po wielulatach do Krakowa. Zaczęłam szukać przyjaciół z przeszłości,ale nie udało mi się ich odnaleźć. Jedni umarli, inni wyjechali. Po spotkaniu z tymi, którzy zostali,stwierdziłamszybko, że nie mamy już sobie wiele do powiedzenia. Siedziałam w kawiarniz ogródkiem wychodzącym na Rynek, grzejąc się włagodnym jesiennym słońcu, do nikogonie przynależna i obca. Umierałam prawie z samotności. Była onajak fizyczny ból, jakbytysiące zimnychigiełekprzeszywały moje ciało. Niczym lodowata gorączka. Rozejrzałam się. Moje piękne miasto rodzinnebyło mi takbliskie: stare domy, kociełby, kaszta ny, które właśnie zaczynały się złocić. Dlaczegomnie tu nikt nie potrzebuje? Wtedy zobaczyłamje przy sąsiednim stoliku: dwie małe dziewczynki odługich włosach i matkę,szczupłą i piękną, wyglądającą na ich starsząsiostrę. Zdawało się, jakby wszystkie trzy wyszłyz jakiegoś starego obrazu a ja byłam malarką. Widok ten natychmiast mnie zachwycił. W którymś momencie poczuły, że nieomal pożeram jeoczyma. Najchętniej bym panie sportretowała powiedziałam z uśmiechem, usprawiedliwiającsię niejako. Czy masz przy sobie kredki? dopytywała się młodsza dziewczynka. Mogę ci pożyczyć. To była Zosia, praktyczna. Jest pani tu sama? spytałaMadzia,współczująca. Może się pani do nas przysiądzie zaproponowałaich matka. Wdałyśmy się wrozmowęi w ogóle niemogłyśmy przestać. Wkrótcepotem zabrały mnie,obcą, do swojego domu na kolację, co w Polscejest wprawdzie możliwe, ale znowu nie takieczęste. Zgromadziwszysię przystole, wszyscychcieli posłuchać całej mojej historii. Mała Natalka leżała wtedy jeszcze w wiklinowym koszu, patrzącnanas spokojnymi szaroniebieskimioczkami. Niebyła większa niżlalki,których mnóstwo siedziałowokół niej na podłodze. Dlaczego nie masz rodziny? spytałaZosia. Ponieważ Niemcy zabili moich najbliższychw getcie, w Płaszowie i w Oświęcimiu. Dziewczynki natychmiastto zrozumiały; urodzone w Krakowie, znały historię swojego miasta. Ich matka, Ania, miała łzy w oczach. Sprawiaławrażenie utkanejz samej miłości, dobroci i cie10 pła. Ojciec, jedyny mężczyzna w tym damskim towarzystwie, wysoki, silny imałomówny, przysłuchiwał się namz uwagą, drapiąc się po brodzie. Myślę, że odrazu zakochałam sięw całej tejrodzinie. Mam synaopowiadałam. Naimię muJakub, bardzo gokocham. Mieszkadaleko stąd,w Niemczech. Skoro nie maszrodzinypowiedziałaZosia stanowczo my moglibyśmy zostać twojąrodziną,a ty naszą ciocią Romą. Świetny pomysł po prostu cię zaadoptujemy! wykrzyknęła ich matka z zachwytem. A twój syn Jakubzostanienaszym wujkiem dodała Madzia. Nie wujkiem, tylko kuzynem poprawiłają Zosiatrzeźwo. Aleon mieszka bardzo daleko. Nic nie szkodzi, ciociu, będziemy pisać doniego listy. Albo malować powiedziała Zosia,którajeszcze nie umiała pisać. Od tego dnia,ilekroć tylkoprzyjeżdżałam doKrakowa, często się widywaliśmy. Pierwsze kroki wiodły mnie zawsze do mojej "rodziny zastępczej". Przeważnie czekali już na dworcu. Stali tamwszyscy: wysoki,brodaty ojciec, piękna matkai trzy małe dziewczynki, którez biegiemczasuoczywiście coraz bardziej rosły. Później doszedł 11. jeszcze pies. Znaleźli go na ulicy, prawie tak jakmnie. Posłuchajcie: odkryłam, że mam pradziadka! powiedziałam tym razem zamiast powitania. Co odkryłaś? Dalszy ciąg historii opowiedziałam im już przydużym, starym stole kuchennym, który zawszecierpliwie wysłuchiwał wszystkich naszych rozmów: Ostatnio wyczytałamw gazecie, że Niemcy w czasie wojny zrównali z ziemią dwa starecmentarze żydowskie w Płaszowie i zbudowalina nich obóz. Zdjęcie zamieszczonew artykuleukazywałojedyny nagrobek, który jakby cudemzachował się po dziś dzień wnienaruszonymstanie. I wyobraźcie sobie, widniał na nim napis"Jakób Abrahamer"! Nazwisko mojego pradziadka! Oczywiście chciałabym pójść najegogrób. Kamień stoitam, w Płaszowie. Wiecie, gdzie był obóz? Wiedzieli. Jutro wypada święto Trzeciego Maja, mamywolny dzień, więc pojedziemytam! postanowiła Ania od razu. Poszukamy nagrobka. Bo skoro ty jesteś naszą ciocią, to Jakób Abrahamermusi być naszym pradziadkiem. Tato! Tato! Mamy nowegopradziadka! wykrzyknęły dziewczynki. 12 A potem pójdziemy na lody, do kawiarniz ogródkiem, bo obiecałaś oznajmiła Zosia, której uśmiech wyczarował dołeczki na policzkach. I będęmogła włożyć moje nowebuty,prawda, mamo? zawołała Natalka,strojnisia. Teraz szukamy i szukamy, a czas mija. Nie możemy znaleźć nagrobka. Podbłękitnym niebemnie ma niczego prócz tej rozległej, różnobarwneji pachnącej łąki. Na jej skraju kwitnie jaśmini bez; pachnie odurzająco. Pochylam głowę, usiłując zobaczyć tu co innego. Goła ziemia. Śnieg. Błoto. Ziąb. Płytami nagrobnymi wykładano drogi. Drut kolczasty. Drewniane baraki. Szubienica też drewniana. Strażnicywrzeszczą, smagającdookoła pejczami. Tu zamykano ludzi, którzy jeszcze niedawno żyli w tymmieście jako przykładni obywatele,nie przeczuwając niczego złego. Niektórzy, jak mójojciec,jeszcze niedawno w pięknych frakachtańczyli nabalach. Strażnicy wrzeszczą bez przerwy,nieustanniewymachując pejczami. Na wzgórzu czy to było to wzgórze? palą zwłoki. Dzieńi noc. Stodkawy odór zwłok. Smród moczu. Pewnemiejsce tutaj nazywają ogrodem róż. Tam biczują ludzi,a czerwone od krwi kałuże wyglądająjak wielkie purpurowe kwiaty. Zwalniam kroku i pozwalam, bydziewczynkipobiegły przodem. Ale i one czujązmęczenie. 13. Stonce pali niemiłosiernie. Musimy kogoś spytać,myślę w popłochu. Kogoś,kto zna ten teren. Alenajbliższezabudowania sądość daleko i nie widaćżywej duszy. Jest święto. Naglewidzę go. Młodego mężczyznę o dośćpospolitej twarzy. W ręce trzyma puszkę coli,z kieszeni marynarki wystaje butelka wódki. Prawdopodobniechciał tutaj na swój sposóbobchodzić w spokoju święto narodowe. Nagle czuje się okrążony przez pięć energicznych kobiet. Czy wie pan, gdzie jestnasz pradziadek? woła głośno Natalka. Jakidziadek? Młody mężczyzna oniemiał ze zdumienia. Kiedy spokojnie tłumaczę mu całą historię, jegotwarzsię rozjaśnia. Abrahamer? Tak, oczywiście, wiem. Tam:na górze. W prawo. Tam, gdzie rośnie tyle krzepi wów jaśminu. Muszą panie iść tędy wgórę. Naraz robi się rozmowny. Wie pani, mój dziadek wciąż jeszcze bezprzerwy opowiada o wojnie. Mieszka w pobliżu. Zawsze tu mieszkał. Wtedymusiał pomagaćNiemcomw budowie obozu. Musiał dźwigać teciężkie płyty nagrobkowe, chociaż miał zaledwieczternaście lat. Ale nie był Żydem mówi z naciskiem. Tak, tak, znam tewszystkie opowieści. No, teraz paniejuż na pewnoznajdą ten grób. 14 Wymachującpuszką, znika za drzewami. Wspinamy się pod górę, trawa pod naszymi stopami cicho szeleści a ja próbuję wyobrazić sobiegołą czarną ziemię, mokrą glinę, chłód. Idą po kostki w błocie. Prawie mdleją ze strachu i zmęczenia. Kto zgubi buty, nie ma szans na 15. przeżycie. Niektórzy zawijają sobie stopy w staregazety, obwiązując je gałganami. Nad głowamiświszczą strzały. Tylko się nie odwracać, iść doprzodu! Kto się odwróci, będzienastępny w kolejce do śmierci. Amon Góth, oszalały komendantobozu, jest dobrym strzelcem. Innizresztą też. Todla nich zabawa. Śmieją sięgłośno. Śmiejąsię, zatykając ludziom usta ikażącim padać przed sobąnaklęczki. Śmieją się, kiedy żydowscy muzycyprzygrywają im do posiłków. Kto spośródwygłodniałych ludzi złapie jakiś kęs, tego tratują kopniakami. Gdzieś tutaj powiesili mojego wujka. Idę coraz wolniej, rozmyślając o wszystkichhistoriach z mojegodzieciństwa. Powojniewrócili zaledwie nieliczni. Ci, którzy przeżyli, opowiadali i opowiadali ale niktnie chciał ich słuchać,więc wkrótce zamilkli. Tutaj! Tutaj! Ciociu Romo! Jest, znalazłyśmy go! Radosne głosy dziewczynek wyrywająmniez zamyślenia. Jest tutaj! Pradziadek! Rzeczywiście. Stoję nad grobem mojego pradziadka. Oto jedyny skrawek ziemi, który naprawdę należy do mnie. Prosty nagrobek, ale nietknięty, nie uszkodzony. Widnieje na nim napis: "Jakób Abrahamer",siedemdziesiąt trzy lata, zmarł w roku 1933, prawie dziesięć lat przed tym, jak. 16 Dziewczynkikładą na grobie konwalie i zapalają przyniesione świeczki. Potem odchodzązszacunkiem, żebym mogła się pomodlić. Ale janie znam żadnej modlitwy, tylko dwa słowa SzemaIsrael Słuchaj, Izraelu! Nicwięcej. Mam pustkę w głowie. Mogłabym jeszcze odmówić Ojczenasz, to umiem, ale czy to bysię spodobało mojemu żydowskiemupradziadkowi? Kładę więc tylko na płycie mały kamyk. Potem dotykam ramienia Ani: Chodźmy! Dzieci są zdziwione, dlaczego się nie pomodliłam. Jak mam im wytłumaczyć, że nie znam anijednej modlitwy. Że nie zdołałam się ichnigdy nauczyć. Potem siedzimy wodnowionej dzielnicy żydowskiej, w pięknej kawiarni z ogródkiem,pośród drzew. Stoły są nakryte koronkowymi serwetami. Zamawiamy mnóstwo rzeczy. Ciastkai torciki,kakao, herbatę i kawę. No i oczywiścielody. Zofiazanurza łyżeczkę w dużej różowej kulce. Ciociu, chcesz spróbować? Ode mnie też, ode mnie też ofiarowujesię jej młodsza siostra. Uśmiechamsię do dziewczynek. Lody są naprawdę pyszne. Niedawnoczytałam relację z Płaszowa, którejautorka przeżyła ten obóz. Więźniarkom niewol- . \^ 17. no było nosić biustonoszy pod pasiakami. Mimotojedną na tym przyłapali. Ustawili jąnagą naplacu apelowym. Wysmarowali jejpiersi czerwonąfarbą olejną. Farba schłana słońcu. Straszliwyból. Później podobno zastrzelili tę kobietę. Przy sąsiednim stoliku siadagrupa roześmianych turystów amerykańskich. O, nie woła jeden z nich pogodnie. Jutro nie mamy czasu. Jutrojedziemy do Auschwitz. Wyglądasz na zmęczoną, ciociu Romo. Odwieziemy cię do domu. Madzia kładzie swoją drobną miękką rączkęna mojej dłoni. W pokoju hotelowym padam natychmiast, jakstoję, wubraniu i butach, na łóżko. Jest mizimno,przykrywamsię wszystkimi kocami. Za oknemsłońce powoli zachodzi, zanurzając jeszcze przezchwilę pokójw szarozłotym świetle. Majowe święto dobiegakońca. Jestem tak bardzo znużona, że już po chwilizapadam w ciężki, ołowiany sen. Śnię,że na grobie pradziadkależymiękka poduszka. Kładę sięobok, wtulając w nią głowę. Dziewczynki okrywają mnieczymś ciepłym, pięknie pachnącym, i znikają. Mała Natalka wraca jeszcze, jakby czegośzapomniała. Pochyla się nade mną i szepcze midoucha: Szema Israel. Pięć kroków Tramwaj nie nadjeżdżał i nie nadjeżdżał. Czekałam na przystanku. Padał deszcz, a grube kropleuderzały o moją głowę, zraszały mi okulary, wpadały za mokry kołnierz i spływały po plecach. Ściemniało sięjuż, a dzień, który miałam za sobą,był długi. Jest wielemetod dzielenia ludzi, na przykładna blondynów i brunetów lub tutejszych i emigrantów, ajamam prywatnie jeszcze jedną: są ludzie, którzy zawsze mają przy sobie parasol, gdypada, i tacy, którzy właśnie wtedy go nie mają. Nie da się jednoznacznie dowieść, czy w przypadku tych ostatnich emigranci stanowią większość,ale tak przypuszczam. Ja,jaksię już pewnie domyślacie, należęoczywiściedo tej drugiej kategorii. Nigdy nie mam parasola, kiedy jest mi potrzebny, ale bardzo częstowędruję z nim w jasne, słoneczne dni, co wygląda 19. równie komicznie. Wtedyoczywiście usiłuję pozbyć się jakoś tego strasznego przedmiotu, a przynajmniej gdzieś go ukryć. Proszę jednak spróbowaćupchnąćparasol w damskiej torebce! Mądrzy ludzie mówią mi, że przecież istniejątakiemałe, sprytne, składane parasolki. Ale ja niestety nie dorosłam do technicznego wyrafinowania tego urządzenia. Abyje otworzyć,ciągnę, naciskam, szarpię, szamoczę się, przycinam sobiepalce, łamiępaznokcie ale jedyne, co udaje misię osiągnąć, to niekształtny kłąb, który tak długopróbuję rozplatać, że tymczasem przestaje padać. A potem znów zaczyna się cała zabawa ze składaniem parasolki. Nie, nie, moich technicznychmożliwościwystarcza wsam raz na prosty, skromny,prymitywny model. Tego szarego dnia znowu uznałam, że nie będzie padać,więcpójdę na zakupy bez tego. no,już wiecie. Zakupy? To brzmi tak niewinnie. W rzeczywistości jednak, muszę wyznać,chodzi o swego rodzaju uzależnienie, niemal chorobę. Zawsze, gdyjest mi źle, gdy myśli i troski prawie mnie duszą,idę do miastai mam marzenie, wizję. Marzę, żeznajdęstrój, uszyty jakby specjalnie dlamnie,strój, który uczyni mnie piękną i rozpromienioną. Będę gomogła nosić lekko i odniechcenia, jakgdyby nigdy nic. Da mi pewność siebie, którejbardzo potrzebuję, osłoni mnie iotuli niczym 20 miękkim obłokiem a dotego jeszcze będę mogła za niegozapłacić. Przyznaję, nie jestto szczególnie oryginalnachoroba, cierpią na nią miliony kobiet w tysiącachmiast, szukajątakichstrojów codziennie,polują nanie w sklepach, i nie jestem w tym odosobniona. W luksusowych butikach, do których wchodziłam tego dnia, szybkopozbawiano mnie złudzeń. W każdym kolejnym marzenia coraz bar21. dziej się rozwiewały. We wszystkich eleganckichsklepach tego świata człowiek bardzo szybko zaczyna czuć się niestosownie, nie na swoim miejscu, niemal podle, jeśli nie opanuje reguł gry. W istocie jestto tylko jedna reguła: należy maleńki sweterek, dajmy na to, z mieszankiszynszyliz jedwabiem i z brylantowymzamkiembłyskawicznym, niedbale przesunąć w palcach, ani przezsekundę nie zerkając przy tym na cenę, równą połowie naszej miesięcznej pensji, a potem, niemrugnąwszy powieką, wyciągnąć kartę kredytową. Sprzedawczynie z wysoko uniesionymibrwiamii lodowatym uśmiechem natychmiastprzejrząkażde inne zachowanie. Mogą nam pokazaćjednym jedynym spojrzeniem,że nawet wyszorowanie podłogi w tym sklepie byłobydla nas zbytwielkim zaszczytem. A jednymjedynym przeciągłym "Do widzeeeeenia"uświadomić, że możemy wrócić tu dopiero wtedy, gdy Richard Gereuczyni z nas nową "pretty woman". Tak jest na całym świecie, ale wMonachiumma to jeszcze dodatkowy smaczek. Jeśli bowiemw innych miastachwystarczyłby zwykły wyciągz konta,by udowodnić,że możemy sobiepozwolić na maleńką chusteczkę z kaszmiru w ceniemniej więcej trzydziestu pięciu książek (w twardej oprawie, masię rozumieć), to w Monachiumbędzie nampotrzebne dodatkowo drzewo genealogiczne, odnotowujące co najmniej pięć pokoleń, 22 aby dowieść, że w naszej rodzinie byli przyzwoiciludzie a nie tylko jacyś emigranci. Chyba żebyktóraśz nas była żoną arabskiego szejka. Ale mniei tak nikt w to nie uwierzy, chociaż mam ciemnewłosy i obcyakcent. Terapeuci mówią, żemimo wszystko powinnosię zaglądać do takich sklepów, aby ćwiczyć pewność siebie. A zatem ćwiczyłam pilnie, choć rezultat był mierny,zwłaszcza w ten deszczowydzień. Potem chodziłam po sklepach, na którychodwiedzanie mogłam sobie pozwolić. Tak kupiłamkilka praktycznych, rozsądnych rzeczy, usiłującsobiewmówić, że nie tylko ich potrzebuję,ależejeszcze na dodatek mi się podobają. Czy miałyście jużkiedyś na sobie sweterek,który uważałyście wyłącznie za praktyczny i rozsądny zakup? Czuje się gona ciele, jakby to byłaszorstka tarka, choćby nawet został wykonanyz miękkiej wełny. Z mnóstwemtorebi pakunków poszłam jeszcze dosklepu spożywczego. Wypchałam torbypobrzegi produktami, które piekielnie zdrożały, odkiedymały sklepik na rogu został wchłoniętyprzez nowoczesny pasaż handlowy. Torby zaczynały mi powoli ciążyć. Przede wszystkim luksusowe ziemniaki, kupione po astronomicznej cenie,ważyły co nieco. No i stałam terazna przystanku, a tramwaj ciągle nie przyjeżdżał. Padało jeszcze mocniej, a zim23. ne krople wystukiwały kap. kap. kap. na moim czole. Oczywiście mogłam wziąć taksówkę, bo takczy owak przy wydanych dziś pieniądzach niegrało to już żadnej roli. Ale do mojego domu niebyło daleko, a taksówkarze nielubią, gdy jedziesię tylkodwie ulice. Ja natomiast nie lubię, kiedymi tookazują, nawetjeśli są odwróceni do mnieplecami. Poza tym bogaci ludzie są bogacitakże dlatego, że nie jeżdżą ciągletaksówkami powtarzała zawsze moja mama. "Tylko moja córka jest takąrozpieszczoną księżniczką" mówiła. "Hrabinaherbu Pusta Kieszeń", popierał ją gorliwie mójmąż. Wprawdzie niewzbogaciłam się nawetw czasach, kiedyunikałam jeżdżenia taksówkami,ale to już innapara kaloszy. Rozpadało się jeszcze mocniej, jeślito w ogóle było możliwea może na nie zadaszonychprzystankach pada zawsze mocniej niż gdzie indziej? Chwilę później pojawiła się jakaś kobieta, wysoka ikorpulentna, również z mnóstwem pakunków, alew przeciwieństwie domnieposiadającaduży parasol. Jak tyteraz znowu wyglądasz, powiedziałamdo siebie jak idiotka. W tym swoim cieniutkimpłaszczyku i z rozmiękającymi torebkami obok. Widać po tobie, że jesteś cudzoziemką, kimś, kto 24 nie wie,jak zachować się w taką pogodę. Ciobcokrajowcy, myśli pewnie ta kobieta, sąza głupinawet na to, by sobiesprawić parasol. Proszę mi wierzyć: jeśli nigdy nie czuliściesię emigrantami,to wtejsytuacji poczulibyściesięnimi potrójnie! Kurczyłamsię pod bijącymi we mnie kroplamideszczu tak samo jakpod spojrzeniami owej kobiety. Zaczęłam więc konwersację: Ze też teraz musiało się tak rozpadać dziś rano w ogóle nie zanosiło się na deszcz. Nieodpowiedziała. Naprawdę obrzydliwa ta pogoda zagaiłam znowu. Cisza. Nigdy nie powinno się zapominać parasola powiedziałam zuśmiechem. Już lepiej. Odwzajemniła uśmiech. Zazwyczaj noszę ze sobą parasolskłamałam. Naprawdę. Wtej samej chwili niebo się rozwarło i zdarzyłsię cud. Kobieta postąpiła pięćkroków w mojąstronę i stanąwszy obok mnie, rozpostarła parasolnad nami dwiema. Była wyższa ode mnie i, jak powiedziałam,korpulentna, tak więc moja twarz wylądowała najej biuście. Kobieta pachniała ciastem drożdżowym. Aby niestracić równowagi,objęłam ją rękami w pasie. Stałyśmy tak ciasno splecione, amię25. dzy nami było tylko ciepło, bliskość i poczucie bezpieczeństwa. Milczałyśmy, aż wreszcie nadjechał tramwaj. Nie opuszczaj mnie, nie odchodź chciałam do niej zawołać. Tymi pięcioma krokami znalazłaś drogędo mojegoserca. A kto znajdzie drogę do mojegoserca, ten pozostaje w nim na wieki. I rzeczywiście nie opuściła mnie. Myślę o niej zawsze, kiedy padadeszcz. Przedewszystkim zaś, gdy jak zwykle zapomnę. Altanka Altanka powiedziała moja mama z rozmarzeniem altanka była zawsze naszym ulubionym miejscem. Zrobiona z wygiętego w pięknełuki drewna i gęsto porośnięta pachnącymi różami nazywanabyła przez naspawilonem. Tu rozstawiali sięmuzykanci, których twój dziadek przywoziłz miasta dorożką, by przygrywali jego gościom. Pewnego razu sprowadził nawet kilkuzWiednia, zresztą ku wielkiemu niezadowoleniubabci. Tutaj też całowaliśmy się po raz pierwszy,twój ojciec ija. Twarz mojej matki rozjaśnił uśmiech, a ukośne zmarszczki wokół jejoczu pogłębiły się: Myślę, że i mojerodzeństwozasmakowałotu pierwszych pocałunków. Popołudniami pijaliśmy w altance herbatę. Ale najchętniej przesiadywała w niej ciotka Amelia. Wsparta na kolorowych poduszkach, z robótkąw rękach, czekała na 27. syna, który zwykle wracał ze szkoły przez ogrodową furtkę. Stądmogła go najprędzej wypatrzyć,a nigdy nie chciała przegapić jego nadejścia. Ciotka Ameliabyła wdową i miała tylko jednego syna, Salomona. Jej mąż zmarł młodo. Mężczyźni w naszej rodzinie zawsze wcześniej odchodzili powiedziała moja mama, wzdychając od kiedy pamiętam. Młodziutka wdowa z dzieckiem zamieszkała jak było w zwyczaju w domu starszego brata. Nie chciała powtórnie wyjśćza mąż. Całą dumą icałą treścią jej życia był syn. Salomon, szczupły, delikatny, blady chłopieco ciemnych, płomiennych oczach i zmierzwionychczarnych lokach był bardzo mądry, dużo czytał i zawsze przynosił ze szkoły najlepsze świadectwa. Matka kochała synanamiętnie, jak wszystkie żydowskie matki, a może jeszczetrochę bardziej. TwójSalomon-Leben jest niezwykle zdolnym chłopcem, niech żyje stodwadzieścia lat! mawiał dziadek z uznaniem. Co znaczy "zdolnym" ciotka Amelia czułasię urażona to geniusz. Geniusz! Może kiedyś zostanieadwokatem dodawał dziadek pojednawczo. Żadne może! Na pewno! W naszej rodziniezawsze byli adwokaci. On będzie adwokatem,to pewne. Gdybym jeszcze miała córkę głosciotki Amelii brzmiał teraz marzycielsko zo28 stałabylekarką. Ale on będzie adwokatem! mówiłaspoglądając w okno, jakby już dziś mogłatam zobaczyć promienną przyszłość syna. Nawetteraz tak gonazywała: 29. Odłóż książkę, mecenasie, i jedz zupę, boci wystygnie! prosiła czule, i jeśli nawet miałto być żart, wszyscy wiedzieli, ile kryło się w nimpowagi. Wczesne lato roku 1936 było wyjątkowociepłe i słoneczne. Tamtego niezwykle pięknegodnia, gdy drzewaw ogrodzie uginały się pod ciężarem dojrzałych wiśni, Salomon przyniósł do domu świadectwo maturalne. Cała rodzina zebrałasię w salonie, by je uroczyście obejrzeć. Przedstawiało się nie tylko dobrze, byłoświetne, lśniłoniczym gwiazda. Linijka za linijką "bardzo dobry"i "celujący". Matematyka: "celujący", filozofia: "celujący", niemiecki, łacina: "celujący"! CiotkaAmelia płakała,wsparłszy głowę na ramieniubrata. Dziadek przeczytał świadectwo trzy razy, bardzo dokładnie. "Celujący" powtórzył. Serdecznegratulacje, Amelko! Pogładził siostrę po wątłych plecach. Mazel tow, niechżyje sto dwadzieścia lat! wykrzyknął. I wyjąwszy z kieszonkikamizelki złotą monetę, wcisnął ją siostrzeńcowi do ręki. Babka, milcząca jak zwykle, podała wino rodzynkowe, po czym wszyscy wypili za zdrowieSalomona. Mazeltow\ Tylko bohater dnia,znużony i wyczerpany,siedział w dużym zielonym fotelu pluszowym,w zamyśleniu bawiąc się złotą monetą. 30 Jesteś blady,Salomon-Leben. CiotkaAmelia czule pogładziła syna po włosach. Wyjdź, dziecko, na świeże powietrze! Idź naspacer, jesttaka piękna pogoda, idź na słońce! Salomon posłuchał rady matki. Nie spóźnij się na obiad! zawołała zanim. Będzie chłodnik wiśniowy. z ryżem. Salomon wyszedł na ulicę przezogrodowąfurtkę. Ciąglejeszcze pogrążonyw myślach, wałęsał się po zalanych słońcem ulicach rodzinnegomiasta. Poszedł nad rzekę, by przespacerować sięnadbrzeżną promenadą, obok starego zamku, którego srebrne wieże lśniły w słońcu. Przez chwilęprzyglądał się, jak dwiedziewczyny na ławce poddrzewem, paplając i chichocząc, zajadają siępierwszymi wiśniami. Potem doszedł do miejsca, gdzie wypożyczanołódki. Wybrał sobiejedną i popłynął. Salomonczęsto i chętnie wiosłował po Wiśle. Tutaj, samotny na rzece, mógł zagłębić się w lekturze książki,rozmyślać, a przy tym bawić się chłodną wodą,prześlizgującą się międzypalcami. Upał się wzmagał, na szarobłękitnym niebieniebyło ani jednej chmurki. Słońce paliło niemiłosiernie. Białe mury zamku naprzeciw zdawałysię niemal rozpływać z gorąca. Salomon zdjął marynarkę, którą włożyłdla uczczenia tego dnia,i rozpiął białą koszulę. Dzisiajnie był sam, po rzece pływały jeszcze inne łódki. 31. W dużej łodzi, sunącej tuż obok, kilku studentów świętowało zdany egzamin. Byli to roślimłodzieńcy, jasnowłosi izdrowi, w korporacyjnychczapkach. Podawali sobie z rąk do rąk butelkęszampana. Nagle któryś znich zauważyłszczupłego, czarnowłosego chłopca. Patrzcie, Żydek! Całkiem sam! Czyżbynam chciał zbrukać naszą czystą rzekę? Wyjmij tezatłuszczone paluchy z wody wrzasnął inny bo będzie śmierdzieć! Znikaj, Żydzie, zawracaj, spływaj dodomu! Salomon właśnie zamierzał tak uczynić. Usiłował zawrócić, ale studenci byli już zbytblisko. Chwyciwszy silnymi rękoma za burtę, zaczęlitrząść łódką. Chcesz się trochępobujać, Żydzie? Salomonnie odpowiedział. Nauczył się nie reagować na takie grubiańskie zaczepki. "Kto Żyda nie szanuje, niech go w d. ", powtarzałamu zawszematka (to się nawet rymowało), hardo unosząc podbródek. Patrzcie go, nie chce z nami rozmawiać! Może jegorabbi muzabronił? A może w ogóle nierozumie popolsku? Śmiejącsię i wrzeszcząc, coraz mocniej huśtali łódką. Chcesz sobie popływać, Żydzie? Salomonze wszystkich sił trzymał się ławeczki,ale ważył przecież niewiele. Łódka także była 32 lekka. Wywrócił się nagle,a chłopiec wysokim łukiem wpadł do wody i poszedł na dno. Trwało toledwie kilka sekund. Nie wynurzył się już,bo Salomon nie umiał pływać. Znał matematykę wyższą,otrzymał"celujący"z filozofii,potrafił w pięciu językach recytować wiersze, lecz pływać nieumiał. Woda sklepiła się cicho nad jego głową, stającsię na powrót gładką, srebrną taflą. I tylko małasamotna łódka obracała sięjeszcze rozpaczliwiedo góry dnem. Duża łódź odpłynęłatymczasemi wrazz pasażerami zniknęła bez śladuw oddali. Takżepóźniej nikt ich nie szukał. Kiedy przekazano ciotce Amelii wiadomośćo śmierci syna, siedziała waltance, nieruchomowpatrzona w ogrodową furtkę. Jej chłopiec jużdawno powinien być w domu. Słońce właśniezachodziło, zanurzającogród w krwistoczerwonym świetle. Chłodny wiatr przeszywał drzewa. Ciotka Amelia nie zaszlochała, nie odezwałasię ani słowem. Chodź, ciociu, do domu! prosiła późniejjej bratanicaSabina, obejmując jąramieniem. Chodź dodomu, połóżsię, połóż się dołóżka! Ale ona tylko potrząsałagłową. Proszę, pozwólcie mi tu zostać! mówiłabłagalnie. Tu jest wygodnie, tumi jest dobrze. Tu go odrazu zobaczę, jak będzie wracał do domudodawała cichutkim szeptem. 33. Od tej pory ciotka Amelia odmawiała jedzeniai picia. Jeszcze nigdy nie widziałam, żebyczłowiek nagle przestał jeść i pić w głosie mojejmatki pobrzmiewało zdumienie. Amelia nie opuściłajuż altanki. Leżała naławce, otulona pledem, nie płakała, i tylko ciemnymioczyma bezśladu łez patrzyłana dziewczynki,które przynosiły tacę z posiłkami, by po jakimśczasie zabierać je nietknięte. Spoglądała to wniebo, to znów na furtkę do ogrodu. Nie mogła spać,nawet w nocy jej wielkieoczy były ciągle otwarte. Pewnego dnia zasnęłajednak i już się nieobudziła. Moja mama umilkła na chwilę. A mimo to ciotkaAmelia miałaszczęście dodała sucho. Trzy lata później przyszedłHitler. Mieć No, śnieżynko zagadnęła Janka jakaś prostytutka może pójdziemy się wspólnie roztopić? W tym czasie, na początkunaszego pobytuw Wiedniu,chodziliśmy bardzo często na spacery. Było to jednoz nielicznych zajęćulubionychprzez emigrantów, ponieważ nic nie kosztowało. Ulica wiodąca do naszego domu była eleganckąulicą handlową. Odpowiednio teżwyglądały spacerujące tu wieczorami prostytutki. Lubiliśmy je obserwować. W moim starym kraju prawie ich niewidywałam. Mój mąż takąprzynajmniej miałamnadzieję również nie. Ukrywałysię bowiemw hotelach dla obcokrajowców, ekskluzywnych barach i biurach. Odgrywały niekiedy podwójną rolę,szpiegując teżtrochę ku chwale ojczyzny. Tutaj zaś wystawałyjawnie naulicach: głośneijaskrawe. Włosy miały ufarbowane na różne kolory, nosiły modne ekstrawaganckie stroje, nie35. skończenie wysokie obcasy i króciutkie spódnicz/ki. Od czasu do czasuprzejeżdżał obok jakiś lśnią/ cy chromem krążownik szos i zabierał jednąz nich jak swoją. Popatrz powiedziałam niema dzisiajtej rudej. Może jest zajęta. Pewnie przyjdzie później. A ta mała czarna, ta w skórzanej kurtce, majeszcze krótszą spódniczkę. Spódniczkę? Ona w ogóle nie ma spódniczki! W naszych oczachprostytutki stanowiły jedenz barwnych elementów Zachodu. Tego oszałamiającego, rozświetlonego, pachnącego świata, do którego musieliśmy się dopiero przyzwyczaić, 'choćprzecież przybyliśmy tu z cywilizowanego, środkowoeuropejskiego kraju, w którym dawniej teżwszystko to już było, jak mawiała moja matka. Dawniej. Za czasów mojej młodości w naszej ojczyźnie wygaszono światła. Państwo oszczędzałona prądzie. Był tylko jeden rodzaj mydła i jedenrodzaj szarych męskich skarpetek nasza codzienność przypominała coraz bardziej życiew sierocińcu. Łatwo sobie wyobrazić, jakie wrażenie robiłapo czymś takim wielka zachodnia ulica handlowa. Zapach pralinek w wytwornej cukierni albo francuskich perfum. Dobrego tytoniu. Nawet wyłożone lustrami restauracyjne toalety dawałypoczucie luksusu. 36 A co dopiero suknie, kapelusze, biżuteria! Niezwykle dokładnie oglądaliśmyokna wystawowe. Komuś, kto nie może sobie niczego kupić,wydaje się, że bardzo wiele potrzebuje. W jednej z witryn odkryłamparę butów. Z czarnejskóry, pięknie sklepione z tyłu, miały okrąglutką, małą, lśniącą piętę,wypukłą jak tyłeczek,którychciałobysię pogłaskać. Zprzodu były spiczaste,zakończonemałym, słodkimdzióbkiem. Zdobiły je ponadto trzy białe guziczki ibiała kokardka. Możecieto sobie wyobrazić? Panie tak! Panowie nie? Ale wymyślili je mężczyźni. Dla kobiet. Szatańsko. Perwersyjnie. Raz po raz przechodziłam oboktych butów,mrugając do nich porozumiewawczo. Myślałam, 37. że jeśli się na nie do syta napatrzę, przestaną misię podobać. Ale z miłościąnie jest takprosto. Podobały mi się coraz bardziej. Janek i ja nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, żeistniejecoś takiego jak letnia wyprzedaż. Pewnego dnia moje wyśnionebuty kosztowałypo prostuo połowę mniej. Po dziesięciuminutach od chwili, gdy sięo tym dowiedziałam,były moje. Nosiłam je często, nosiłam je bez przerwy, nosiłam je wszędzie. W lokalach wysuwałam nogi do przodu, by wszyscy mogli podziwiać moje buciki. Ale nikt nie interesowałsiępantofelkami nieznanej małej cudzoziemkimimo iż miały takie słodkie dzióbki. Gdybym wtychbutach wparadowała dowarszawskiego SPATiF-u, moi koledzy powstaliby i odśpiewali co najmniej hymn narodowy powiedziałam melancholijnie do mamy. Aletutaj. Nie można mieć wszystkiego zauważyłatrzeźwo. Pierwsze świętaBożego Narodzenia na Zachodzie spędziliśmypod dużą choinką. Zajmowała cały nasz maleńki pokój. Była nie przystrojona. Na ozdobyani na prezenty niewystarczyło namjuż pieniędzy. Jedliśmy zupę z rozgotowanychziemniaków, okraszoną kostką maggi. Na dworzezacząłpadać śnieg. 38 Ciekawa jestem, czy nasze prostytutkirównież dzisiaj, w Wigilię, są na ulicy. Chodź,zobaczymy powiedział Janek. Spacer dobrze nam zrobi. Wyszliśmy w lodowaty mróz. Ulica byłaopustoszała. Tylkojedna samotna prostytutka maszerowała dzielnie między latarniami. Miała na sobieludowy serdaczeki tyrolski kapelusik z piórkiem. No, śnieżynko. Tak, nasza droga na Zachód była też drogąkudorosłości. Początkowo wciąż jednak byliśmy dużymi dziećmi. Najbardziej lubiliśmy bawić sięw "kupowanie prezentów". W czasie spacerówrozpłaszczaliśmy nosy na szybach wystawowych. Wiesz co, kupię ci ten smoking mówiłam do Janka. To jatobie tę kolię. Pewnego dnia Janek wypatrzył sobie na jednej z wystaw marynarkę. Była uszytaz miękkiego szarego tweedu angielskiego wjodełkęi miała "supermodnyekstraszykowny", mały kołnierzyk ze skóry. Janek chuchał w witrynęi wzdychał, wzdychał. No, cóż powiedział w końcu zrezygnowany. To, coja mógłbym wydać, nie starczynawet na kołnierzyk. Naprzeciw nas pojawiła się fantastyczna blondyna, również jedna z "naszych pań". Miała wspaniałe, lśniące,długie włosy,duże okrągłe oczy 39. i wykrojone w kształcie serca wiśniowe usta. Jejnie kończące się nogi tkwiły w botkach z wężowej skórki. Wiesz, skarbie? Kiedy już wreszcie będziemy bardzo bogacipowiedziałam czule podaruję ci tę panienkę. Możesz sobie ją mieć. Janek szedł wmilczeniu dalej, z posępną miną. Chybawcale mnie nie usłyszał,pomyślałam. Lecz po chwili mój mąż dojrzał do decyzji. Kiedy już będziemy bogaci odpowiedział kiedy rzeczywiściebędziemy mieli dużopieniędzy, kup mi już lepiej tę marynarkę! Na szczęście wtedy jeszczenie wyobrażał sobie, że można mieć jedno idrugie. Bohaterka "Alessandro Marconi", ogromnybiały transatlantyk z mnóstwem pasażerów na pokładzie płynąłz Hiszpaniido Włoch. My też tam byliśmy, znowu w podróży biletna statek kosztował wtedy znacznie mniejniż nasamolot jak zawsze z walizkami i torbami: całym tułaczym dobytkiem. Nasz syn,Jakub, którywłaśnie skończył roczek, raczkował dziarsko między nogami pasażerów. Rano w jadalni przystojni, żwawi włoscy kelnerzy wnosilina stoły wielkiemisy pełne okrągłych, lśniących bułeczek. Paniniii. wołali Panini. Jakub uwielbiał te bułeczki. Siedząc na ramionach taty, z okrzykamizachwytu rzucał je ludziom na głowy. Ci zaś wcale nie uważali tego zanajlepszy dowcip. Nie chcieli zrozumieć, że dziecko musi się jakoś bawić. 41. Jedynie pewna starsza pani, wysoka i krzepka,śmiała się z tego dźwięcznie i podnosząc malca,wywijała nim w powietrzu. Ale z ciebie słodki łobuziak! wołała. Prawdziwa babcia. Oczywiście, że natychmiast poczuliśmy do niejsympatię inawet zaproponowaliśmy jej wspólnyspacer po pokładzie. Miała siwewłosy, upiętew kok, i bardzo niski głos. Wieczorem spotkaliśmy ją znowuw wielkimokrętowym salonie. Nasze dziecko zasnęło wreszciepo wielu serdecznych perswazjach. Zawdzięczaliśmy to prawdopodobnie również miarowemukołysaniu statku. Tego dnia wyjątkowo nie miałam migreny, więc rozkoszowaliśmysię swobodą,rozluźnieni i weseli. Okazało się, że owa damapochodziła ze Śląska jak Janek, mój mąż. Oto znowu spotkałosię dwoje jasnowłosych Aryjczyków, pomyślałam. Janek był nią zachwycony. Naszanowaprzyjaciółka potrafiła opowiadaćniezwykle interesujące historie. Słuchaliśmy jejzafascynowani. W latach młodości wyemigrowaławraz z mężem i przez długi czas żyła w prawdziwie egzotycznym kraju. Musieliśmy karczować dżunglę. Zdarzałosię, że robiliśmy to gołymi rękami. Janek odruchowospojrzał na moje drobne, delikatne dłonie. Gołymi rękami! 42 Biedny Janek, pomyślałam, przyzwoity goj,pokarany taką małą, słabą,doniczego niezdatnążoną Żydówką! I moje dziecko też całkiem sama urodziłamw tej dżungli. Tak, tak to wtedy było powiedziała wstając. Teraz państwa opuszczęoznajmiła tymswoim niskim głosem. Muszę się jeszcze wykłócić z kapitanem,żeby dał mi inną kabinę. Wyobraźciesobie państwo dodała oburzona nastatku jest prawie dwa tysiące pasażerów, i akuratja muszę dzielić kabinę z Żydówką! Proszę to sobiewyobrazić! Ani jednej nocy nie spędzę z tąkobietą! Wiecie państwo jak strasznieŻydzi śmierdzą! To naprawdę był błąd, że się ich wszystkich nie.. W lodowatym milczeniu,które zapadło, spojrzeliśmy wzajemnie na siebie. Nagle w oczach damy błysnęła iskierka zrozumienia. Jej wzrok powędrował z Jankana mnie iznowu na Janka. Czymoże pańska żona jest Żydówką? Moja żona nie powiedziałJanek powoli,biorąc mnie za rękę. Chodźmy już! Po czym odwrócił się i spojrzał kobiecie w oczy. To ja jestem Żydem! Praesens Aula w gimnazjum wypełniona jest młodymi ludźmi. Czytam im fragmenty mojej książki. Czytamo Holocauście, a także o tym, co działo się później. Panuje głęboka cisza. Słuchają uważnie. Podobająmi się ich młode twarze i żyweoczy. Potem zadają wiele pytań. Niektóre sąbardzomiłe i wzruszające. Dlaczegochciała pani mieć chłopca? pyta jakiś młody głos. Bo nie chciałam mieć dziewczynki innego wyboru nie było. Łatwo ich rozśmieszyći miło jest śmiać sięrazem z nimi. Dlaczegomiał mieć jasne włosy? pytajasnowłosa iniebieskooka dziewczyna. żeby nikt na pierwszy rzut oka nie poznał,że jest Żydem. Żydzi mają przeważnieciemne 44 włosy,tak jak ja. A to, jak wiecie, może być niebezpieczne. Naweti dzisiaj. Wstaje jakiś starszy mężczyzna. Ma całkiemsiwe włosy, a oczy szklane i zaczerwienione. Co on tu robi ijak siętutaj znalazł? Niktniewie. Podczas wojny, wie pani, byłem żołnierzem na Ukrainie. Mówi bardzo cicho. Musieliśmywtedy. całą wieś. Milczy przez chwilę, przetyka ślinę i mrugazaczerwienionymi powiekami. No więc, musiałem wejść do domu, wypędzić tych ludzi na podwórze, całą rodzinę i. Mówi tak cicho, żeledwiego rozumiem. A potem miałem ich rozstrzelać. Ale niemogłem. Niemogłem. Kazałem im się położyć naziemi i zachowywać cicho, żebymoi koledzy niczego niezauważyli. Bo.. bo.. ja nie mogłem. Teraz podnosi głos, prawie krzyczy. Po prostu nie mogłem tegozrobić! A późniejmyślałem przez cały czas. przez wszystkietelata. że stchórzyłem. i nigdy nie odważyłemsię nikomu o tym opowiedzieć. Płacze. .. . że nie byłemmężczyzną. Lecz tchórzem. Sięgapo chusteczkę i ociera łzy. Widzę jegodrżące ramiona, zeskakuję zpodium, podbiegami. obejmuję staregożołnierzaWehrmachtu. Oklaski. 45. Musisz być ostrożniejsza w wyrażaniu uczuć,ostrzegają mnie moi przyjaciele. Możesz się kiedyś pomylić. I zdarzy się, że obejmiesz niewłaściwego. Pewnie mają rację. Rozbawiona babcia Jakub był wtedy w wieku zabawowym a jego babcia, czyli moja mama, po prostu uwielbiałabawić się z wnukiem. Ja zaś przyglądałam się imobojguzzachwytem. Dotąd nigdy jeszczenie widziałam mamy naprawdę wesołejczy rozbawionej. Nierazmiałamwrażenie, że prawie wstydziła sięwłasnego śmiechu czy krótkich momentów dobrego humoru. Zaraz potem widać było,jak twarz jejgaśnie jakby jakaś zimna ręka kładłajej się naustach. A może po prostu zawsze tak jest, że każdarana najbardziej boli, kiedy się śmiejemy. Ale moja uratowana z Holocaustu mama także chciała, jak inni, cieszyć się iżartować. Jakwszyscy oni, ocaleni z pożogi, także potrzebowała chwil wytchnienia ibeztroski, chciała powiedzieć sobie, że życie jest silniejsze od cierpienia. I pewnie chciałasprawdzić,czy jeszcze umie siębawić. 47. Któregoś dnia babcia i wnuk odkryli za rogiemnaszej ulicy sklep, w którym sprzedawano zabawki robiące psikusy. Zaczęliwięc przynosićdo domu mnóstwo trzaskającychżab, papierosóweksplodujących podczas palenia alboatrament, który robił straszne kleksy naobrusie, a one w mgnieniu oka znikały. Kupowali watę,którą zamiast marmolady wtykali do świeżo upieczonych pączków i która potem przyklejała się do zębów, albo gumowy, wyginający się śmiesznie długopis, plastikowe jajkosadzone, co niezwykle wzbogacało śniadanie, psiąkupkę, by podrzucić ją pod drzwi sąsiadów, albomałą gumową poduszkę, którą ukrywali pod poduszką na krześle lub fotelu i która, gdy ktoś siadał, do złudzenia naśladowała pewien obrzydliwyodgłos. Początkowo oboje wypróbowywali te nowe nabytki wścisłymkręgu rodzinnym. Mojemu mężowi kilka razy dziennie eksplodowałpapieros, jegokoszula była zawsze w najmniej odpowiednimmomencie powalana rzeczonym atramentem, jazaś przestałam w ogóle brać doust ciasta domowej roboty, wszędzie podejrzewającobecność tejokropnej waty. Od tych twoich żartów można naprawdędostać ataku sercaostrzegałam matkę, ale tonic nie dawało. Pokażdym mniejlub bardziej udanym figlu skręcałasię ze śmiechu. Ale ponieważ 48 do tej pory nie słyszałam, by śmiała sięz całej duszy, zaniechałam uwag naten temat. Niebawem również nasi znajomii przyjacielestawali się ofiarami owych zabaw. Mama specjalniezapraszała ichna obiad i piekła pączki, by zaprezentować im efekt waty. Wszyscy także szybko poznali eksplodujące papierosy. Z huczącejpoduszki zaś goście śmiali się grzecznie przynajmniej udawali, że ichto bawi. Mały wnuczek dość szybko znudził się tymiigraszkami. Jakub od najmłodszych lat był myślicielem i badaczem, więc w końcu chciałsięjużtylko dowiedzieć, jak były zrobione. Jego babcianatomiast nie zaniechała psikusów, pragnącpoprostu miećznów okazję do zabawy. Zauważyliśmy, że goście zaczęli coraz rzadziej przychodzićna obiady. Nasi przyjaciele aktorzybardzo lubili mojąmatkęi żyli z nią wserdecznejprzyjaźni. Karmiłaich w "chudych czasach", robiła uwielbiane przeznich ciasto z cebulą, czasem też prała ich rzeczywnaszej pralce. Ale nawet oni zaczynali na naspatrzeć z niejakim zatroskaniem. Czyz waszą mamą na pewno wszystkow porządku? dopytywali sięzakłopotani. Nigdy więcejnie pójdziesz z babcią dosklepu z tymi piekielnymi zabawkami! surowozabroniłam synowi. Pilnuj jej! 49. Syn zastosował się do zakazu, ale babcia byłasprytniejsza od niego, toteż mimo opieki częstoudawało się jej przynosić do domu różne tajemnicze pudełeczka. Wtedy rygorystyczniezaczęłamwyrzucać jez domu. Ona jednak skrzętnie ukrywała wszystko wswoich przepastnychszufladach, ana mnie patrzyła jak urażona niewinność. Po jakimś czasie jednak nasza dezaprobatai zdecydowane czystki zaczęły przynosićrezultaty. Zabawy powoli się skończyły. Jeszcze tylkoniepodejrzewający niczego inkasent z elektrowni dostał kiedyś palpitacji serca,widząc na swojej nie50 skazitelnie czystej koszuli znikające plamy atramentu. Aż kiedyś przyjechał do nasz wizytą ksiądz. Ksiądz był starym znajomym mamy. Łączyła ich ekscytująca, można by rzec, konspiracyjnaprzyjaźń. Był to miły, siwowłosy mężczyzna,w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat, z zaokrąglonym brzuszkiem. W Polsce byłduszpasterzemw jednej z podkrakowskich wsi. Wierni zjego parafii niczego bardziej nie pragnęlijak własnegokościoła. W tamtych czasach państwo nie mogłojuż tego zabronić,toteż ograniczało się tylko doszykan. Kościół nie otrzymywał przydziału materiałów budowlanych. Wprawdzie parafia miałapieniądze dzięki datkom, ale z samych pieniędzynie da sięprzecież wyprodukowaćgniazdek elektrycznych,głośników ani lamp, a wszystkiego tego nie można było kupić. Wysyłano zatem księdzado Wiednia, rzekomo na sympozjateologiczne,aby tam nabywał potrzebne rzeczy. I tak z powodów oczywistych kursował dośćczęsto międzyWiedniem a Krakowem. Pozostanie tajemnicąmojej mamy, gdzie go spotkała, ale od razuzostali dobrymi przyjaciółmi. Księdzu nie przeszkadzało, że była Żydówką. Nazywałją czule panią Teofilaco oznacza również: miła Bogu. Nasz ksiądz zapowiadałzawsze swój przyjazdnie rzucającą się w oczy kartką pocztową w razie gdyby komunistyczne władze zaczęły coś po51. dejrzewać którą podpisywał pseudonimem"Święty". Mieszkałunas w pokoju gościnnym,oglądał z mamą telewizję i zachwycał się jej żydowską kuchnią, zwłaszcza zaś "karpiem po żydowsku", którego wręcz uwielbiał. "Pani Teofila"pomagała mu w zakupach (dobrze się składało,żejej zmarły mąż był inżynierem budowlanym) i dodatkowo zbierała dla niego pieniądze nakościółwśród bogatych żydowskich przyjaciół. Tym razem mama przygotowała dla swojego"Świętego"cudowną pieczoną kaczkę z jabłkami,a na deser tort czekoladowo-śmietankowy. Cieszyłasię na jego odwiedziny, bo bardzo księdzalubiła, a takżedlatego, że był kimś, kto potrzebował jej pomocy. Po dobrym obiedzie przeszliśmy wszyscy dosalonu na kawę i wtedy mama niezdołałaoprzećsię pokusie: w ostatniej chwili niezauważalnie podsunęła mu gumową poduszkę pod siedzenie. Odgłos, który się rozległ, byłstraszny. Ksiądzspurpurowiał, złapał się za serce i ciężko dysząc,wypadł z mieszkania. A moja matka, w fartuchui pantoflach, za nim. Jak później opowiadała, znalazła biedaka naławce w parku: prawie bez tchu, bladego jak ściana i zupełnie załamanego. Kiedy przyprowadziłaswojego gościa z powrotem do domu, ułożyliśmygona sofie i napoilikroplami nasercowymi. Mama 52 siedziała przy nim przez całą noc, czuwając nadjego snem. Wkrótce zresztą stan księdzasię poprawił. Dzisiaj myślę, że owasłabość była spowodowana obfitym jedzeniem, winemi męczącą podróżą. Ale wtedy wszyscy myśleliśmy tylko o tymjednym. Od tej pory babcia nawet nietknęłaswoich piekielnychzabawek. Zaczęła natomiast graćz wnukiem w karty,przeważnie w pokera. Odkryłabowiem w sobie namiętność do gier hazardowych. Ale to już całkiem inna historia. Marzyciel Mojemu bratu Mój dziadek, Samuel Liebling, sprzedał właśnieswoją knajpę i poczuł się niezmiernie szczęśliwym człowiekiem. Z portfelemwypchanym pieniędzmi pobiegł natychmiast do domu, by podzielić się z żoną dobrą wiadomością. Miał na nogachswoje stare kelnerskie buty, które mają to do siebie, że zawszecisną, nawet jeśli nosi się je dwadzieścia lat. Na brzuchu dyndał mu czarny portfelze skóry, przypominającyharmonię. Dzisiaj byłtak wypełniony pieniędzmi,że się prawie nie domykał, toteż Samuel dla pewnościosłaniał gootwartądłonią. Dziadek Samuel był romantykiem i marzycielem. Kiedy miał czternaście lat, opuścił dom, byz małego, położonegotuż przy polsko-rosyjskiejgranicy miasteczka o nazwie Rawa Ruska, w którym się urodził, wyruszyć pieszo do Krakowa. W głowie miał mnóstwo młodzieńczych marzeń 54 i planów. Pragnął dokonać wspaniałych rzeczyi zostać kimś wielkim. Może znanym śpiewakiem? Miał bowiem piękny, silny głos. Albo słynnymskrzypkiem? Gry na skrzypcach nauczył się sami bywało,że grywał już na pożyczonym instrumencie podczas weseli innych uroczystości. Zazarobione w tensposób pieniądze kupił sobiepierwszą parębutów, która zawiodła goaż doKrakowa. Marzył również, by zostać sławnymrabinem, dlatego ćwiczył czasemprzed lustrem stosowną gestykulację. Wyobrażał sobie, że wygłaszakazanie podczas uroczystości religijnych przedgminą, którasłucha go z zapartym tchem. W dzisiejszych czasach Samuel prawdopodobnie zostałby aktorem, wtedyjednak zawódaktora niebył jeszcze poważnym zawodem imoże tak było lepiej. W domu w Rawie Ruskiej nikt nie odczuł braku chłopca. Jego rodzice byli dobrymi,uczciwymiludźmi iszczerze kochali swoje dzieci, ale mieliichwiele, a mieszkanie byłobardzo ciasne iciemne. I chociaż może tozabrzmieć całkiem nieprawdopodobnie, nikt po prostu nie zauważył zniknięciaSamuela. Jego ojciec, jak na pobożnego Żyda przystało,przez cały dzień siedział pochylony nad księgamireligijnymi istudiował pisma święte, ale oliczbieswoich potomków miał dośćmgliste wyobrażenie. Matka handlowała na rynku kurczakami, aby 55. -mr ^- wyżywić rodzinę. Kiedy wieczorem wracała dodomu z przemarzniętymi rękami i opuchniętyminogami, miała ważniejsze rzeczy do roboty niżsprawdzanie, gdzie które z jej dzieci się podziewa. Tak więc rodzice odkryli nieobecność Samuela po kilku miesiącach, wtedy dopiero, kiedy przyszedł od niego list z Krakowa. 56 Wtedy jednak ich syn już całkiem zatonąłw wielkomiejskim życiu i nie miał zamiaruwracać. Samuel dośćszybko zauważył, że mieszkańcy Krakowa nie potrzebują wielkich śpiewaków,w każdym razie nie w osobie Samuela Lieblinga. Na skrzypka bez instrumentu teżnie było zapotrzebowania. Awyuczeniesię zawodu rabina niewchodziło już w grę. Aby nie zginąć, próbował więc z umiarkowanym powodzeniem sił w innych zawodach. Wreszcie pewnego dnia wylądował jako kelnerw dośćprzeciętnym lokalu rozrywkowym z ogródkiem. Tam nauczył się szybko, że zarówno dowódki, jaki do wina można dodaćdużo wody, zanim podchmieleni goście się spostrzegą,i w ten sposóbłatwo zarobić trochę grosza. Nauczył się też, żew krótkim czasie z małych pieniędzy da sięzrobićdużepieniądze. Poznał różne sztuczki i kruczki,co pozwoliłomu wynajdowaćcoraz to nowe możliwości dodatkowego zarobku. Pewnego dniazostał dumnym właścicielem restauracji i od samego początku szczerzejej nienawidził. Była to marna, ponura spelunka. Samuelniecierpiał zimnego odoru wódki i starego tytoniu,ciągle pijanych,rozwrzeszczanych gości, wieczniebrudnej podłogi,ospałych kelnerów. Ale ta knajpazapewniała mu środki do życia, co stało się szczególnie ważne, od kiedy musiał utrzymać własnąrodzinę: drobną żonę Marię o twarzy dziecka i gra57. natowych oczach, które wyglądały jak dwie dojrzałe śliwki, i jednego po drugim trzech synów. Kiedy więc pewnego dnia znalazł kupca na tęknajpę,Samuel mimowszystkonienamyślałsiędługo. Szybko dobił targu, i był to najpiękniejszydzień jego życia. Całą kwotę, jak to wówczas było w zwyczaju, dostał w gotówce na stół, przeliczył ją starannie, wepchnął do składanego portfela kelnerskiego i odszedł spiesznym krokiem, anirazu się nie odwracając. W domu ostrożnie położył portfel na stole wkuchni mnóstwo kolorowych banknotów wyglądało z jego przegródeki usiadłszy, odchylił się z zadowoleniem dotyłu. Odkąd Samuel miałwłasną rodzinę, jego marzenia uległy zmianie. Marzył teraz o tym, bywyprowadzić dzieci z wilgotnego, ciemnego mieszkania, z tego ponurego podwórza, na którym bawiłysię całymi dniami. Pragnął kupić mały domek naskrajumiasta,otoczony sadem, w którym zakwitałyby jabłonie. Wyobrażał sobie, jak chłopcy będąsię tam bawić, a jesienią zrywać jabłka. Można byteż kupić parę kóz, aby Maria jedoiła. Dzieci miałyby wtedy ciągleświeże mleko. On samsiedziałby sobie wygodnie wogrodzie, pozwalając odpocząć zmęczonym kelnerskim nogom. Nie wiedziałjeszcze, zczego będą potem żyli, ale w tej chwilinie miało to znaczenia. Jego marzenie mogło sięurzeczywistnić,może nawetjuż jutro. Wszakżenareszcie miał pieniądze. 58 Tego wieczoru Samuel popijał ze smakiem rodzynkowe wino domowej roboty,którego żona razpo raz mu dolewała. Wypił dość sporo i ciąglew kółko opowiadał o własnym domku, a Mariaz podziwempatrzyła namężaswoimi ogromnymiśliwkowymi oczyma. Późnymwieczorem poczuł znużenie. Twarzmu poczerwieniała, głos stał się donośniejszy, postanowił w końcu pójść spać, a żonę wziął zesobą. Jeszczetej nocy spłodził z nią czwartego syna,po czym zasnął wjej ramionach mocnym, głębokim snem, zadowolony z siebiei ze świata. Nazajutrz nie śpieszyło mu się do wstania, niemusiał już bowiem pilnować interesu. Równieżjego żona spaładługo. Śniła o zielonejtrawie, białych kozach i kwitnącychróżowo jabłoniach. Ale ich trzej dziarscy chłopcy obudzilisię bardzo wcześnie. Nadworze była szarówka, w mieszkaniu panował ziąb, a im dokuczał głód. Poszliwięc napaluszkachdokuchni, by poszukaćczegoś, co by się nadawało na śniadanie. Do jedzenianic nie znaleźli, alena stole odkryli gruby, na półotwarty portfel. Wyzierały z niego kolorowe banknotyz obrazkami: niebieskie,brązowe, a także czerwone. Mosze, najstarszy syn, wyciągnąwszyostrożnie jeden banknot z portfela, jąłmu się uważnie przypatrywać. Później powoli zrobił z niego stateczek. Robieniestateczków było namiętnością chłopca, 59. wykorzystywał do tego celu każdy skrawek papieru, jaki tylko wpadł mu w ręce. Nie mieli przecież zabawek. Jego młodszy brat Dawid, mój późniejszyojciec, który we wszystkimgorliwie gonaśladował, zbudował drugi statek, a i mały Beniunie chciał zostać w tyle. 60 Cały stół bardzo szybko zapełnił się wspaniałymi, barwnie zadrukowanymi okręcikami. Tamjednak, gdzie jest zbyt dużookrętów, zazwyczajwkrótcedochodzi do wojny. Z początkuchłopcytylko poszturchiwali się niewinnie, ale już pochwili ciągnęli się za włosy, drapali się, gryźlii bili wszystko to w absolutnej ciszy, sapiąc tylkoi sycząc, aby nie zbudzić śpiących rodziców. Rozjuszali się coraz bardziej, aż wreszcie zaczęli zbezmyślnej dziecięcej wściekłościwyrywaćsobiestatki zrąk i drzeć je na strzępy. Opamiętalisiędopierowtedy, gdyna stole leżała kupka kolorowego, podartegopapieru. Dopiero teraz zrozumieli, co zrobili. W przeraźliwym strachu i panice zawinęli zmiętoszone strzępki wpapier gazetowyi wepchnąwszy pakunek do muszli klozetowej, takdługo pociągali zarączkę spłuczki, aż cały zniknął. Wkrótce potem do kuchniwszedł Samuel. Zobaczył pusty portfel na ziemi, a obok parę strzępków banknotów. W ubikacji kilka z nich przykleilosię jeszcze do muszli klozetowej. Jego trzejmalisynowie siedzieli na podłodze wkącie kuchnii płakali. Samuel nie zbił dzieci. Usiadłtylko oboknich i plakat wrazz nimi. Nazajutrz ponownie włożył swoje kelnerskiebuty, gdyż nowy właściciel restauracjizgodził sięzatrudnićgo w charakterze kelnera. Ale Samuelnie popracowałjuż u niego długo, bo kilkamiesięcy później, mając zaledwie trzydzieści sześćlat, 61. umarł na atak serca, dokładnie na pół roku przednarodzinami najmłodszego syna Szymona. Tak, teraz pewnie powiecie, żemójdziadekbył marzycielem, nieszczęśnikiem, prawdziwympechowcem. Jednak niemusiał już patrzeć na to, jak później Niemcy spalili jego lokal, nie musiał oglądaćtego, co zrobili z jego właścicielem i rodziną. Również los żonyi czterech synów zostałmuoszczędzony. I dlatego,jak byznowu powiedziałamoja mama, Samuel Liebling był szczęśliwymczłowiekiem. Muralbo jak nie zostaje się milionerem W roku 1965w Berlinie było jeszcze wiele ruin. Zwłaszcza w dzielnicyKreuzberg. Pośród nich, nanie zburzonych podwórkach, w bramach domówi pod starymi mostami, gnieździło się wielesklepów i kramów ze starzyzną i mnóstwem interesujących rzeczy. Interesujących zwłaszcza dla mnie,bo przecież byłamscenografemi poszukiwałamdlanaszego teatru tanich rekwizytów i mebli. Wtedy jeszcze nie najlepiej znałam język, a i miasto było mi obce. Jedyne, co posiadałam, to niezawodne wyczucie piękna, jeślichodzi o przedmioty, talent, któryzawdzięczam mojemustaremurodzinnemu miastu. W Krakowiekażdy mieszkaniec niemal automatycznie staje się koneseremsztuki. Abym jednak nie zagubiła sięcałkiemw olbrzymim obcym mieście teatr przydzielił mido pomocy asystenta. 63. Mój dobry duch miał na imię Axel. Był wysokim blondynem, jaksię należy, nosił ogrodniczkii kraciastą koszulę. Pełnił w teatrze funkcję chłopca do wszystkiego i woził mnie po okolicy swoimstarym, rozklekotanym garbusem. Wspólnieodkrywaliśmy wiele pięknychrzeczy, co przysparzało nam emocjonujących przeżyć i pozwalało wykształcić w sobie prawdziwy instynkt łowiecki. Rozumieliśmy się bez zbędnych słów. Niekiedy odkrywałam też drobiazgi, którechciałam mieć dla siebie. Za niewielką sumę kupi64 łamna przykład piękne lustro w złotej ramie,a późniejkomplet czarujących porcelanowychpojemników zwymalowanyminanich ślicznyminiebieściutkimi bratkami i napisami: "kawa naturalna", "kawa figowa", "cukier", "mąka". Miły starszy pan, od któregojekupiłam, podarował mi jeszcze małą książeczkę, oprawionąw zielony aksamit. Pamiętnik. "Wiedeń, w rokuwojny 1918" wykaligrafował ktośstaroświeckim charakterem pisma. "Dla Mariiod Józefa". W środku znajdowało się wiele wierszy, wpisanychręką różnych osób. Zamyśliłam się przez chwilęnad tajemnicami ludzkiego losu, zadając sobiepytanie, gdzieowa Maria, jeśli żyje, może być dzisiaj. Muszę ci coś pokazaćpowiedziałAxel. Jechaliśmy teraz przez inną dzielnicę, przysamym murze. Popatrz, te wszystkiepiękne domy stojąpuste. Nikt ichniechce. A przecież ty i Jan niemacie własnego kąta. Nie chcielibyście kupić sobie willi? Wszystkie są na sprzedaż. Zobacz, tabiała, z ogrodem, kosztuje tylko sześć tysięcy marek. Wiem, bo mój brat pracuje wtakim biurze. Spójrz, jaki piękny ogród,to byłoby coś w sam razdla was! Niesieni falą entuzjazmu, pojechaliśmy poJanka do teatru, żeby pokazać mu nasze odkrycie. Sześć tysięcy marek? Janek patrzyłzmartwiony, marszcząc czoło, jakbym znowu do 65. magała się nowej pary butów. My przecież niemamytych sześciu tysięcy. Dwadostanę za inscenizację, ale nie wiem, jak długo dyrektor zechce mnie jeszcze zatrudniać. To byłyby trzyprzedstawienia, pół roku! A za co byśmy przezten czas żyli? Nie wpadliśmy na pomysł, że można wziąć pożyczkę z banku. Poza tym, kto by pożyczył obcokrajowcowi sześć tysięcy marek? No dobrzepowiedział Janek, widząc rozczarowanie na mojej twarzy gdybyśmy bardzooszczędzali. Mógłbym może nawet poprosićo zaliczkę. Obeszliśmy willę dookoła, ogród był istotnie przepiękny, może trochę zdziczały, ale pozatym. Stała tu nawet altanka. Okna frontowe wychodziłyna mur. Oddzielało jeod niego zaledwiekilka krzewówi zarośli oraz wąska dróżka. Popatrzyliśmy naniemy szary mur, na drutykolczaste, na pustą przestrzeń za nimi. Wydało misię, że po drugiej stronie słyszę strzały. Ledwieparę dni temuzastrzelono tam dwóch małychchłopców, którzy dla zabawy chcieliprzepłynąćkanał. Straż po naszej stronie przyglądała się temu bezczynnie. Naprawdę chcesz tu mieszkać? spytałJanek niepewnie. Wyobrażasz to sobie? Ciągleze wzrokiem utkwionym w żołnierzy, w ten drutkolczasty? Przez całe życie? 66 Czy tego chciałam? Nie. Nie. Na pewno nie. Dość się już napatrzyłam na mury. Były pierwsząrzeczą, jaką świadomie dostrzegłam, będąc dzieckiem. Czułam już wystarczająco dużo skierowanych we mnie karabinów. Nie, nie chciałam tego,nie mogłam. Niecozasmucony, Axel odwiózł nas z powrotemdo teatru. Nie kupiliśmy tego domu. Kilka dni temuznów byłam w Berlinie. Przypadkiem spacerowałam po tamtej okolicy. "Nasza" willa stoi teraz, wspaniale odnowiona, w samym centrum miasta. Wraz z ogrodem jest dziśwarta okołopięciu milionów marek. Ale porcelanowepojemniki przetrwały moje liczne przeprowadzki iciągle jeszcze je mam. Mamteż małą zieloną książeczkę z czasów pierwszej wojny światowej "Dla Mariiod Józefa". Dwoje obcych w domu Co mam ci dzisiaj ugotować na obiad? zadałam rano Jankowi to najbardziej znienawidzoneprzez mężczyzn pytanie. Gdyby między mężczyznąa kobietą istniał tłumacz, przełożyłby mu to następująco: "Tak mismutno, mój najdroższy, że musisz teraz wyjśćw obcy i wrogi świat, kiedy ja zostaję sobie spokojnie w ciepłym domu. Że przez cały dzień będziesz musiał użerać się z tymi głupimi ludźmi,którzy cię irytują, i żewszystko to robisz tylko po. to,aby zarobićdla nas pieniądze. Dlatego ja teżchciałabym coś dla ciebie zrobić. Lecz nie przychodzi mi nic lepszego do głowy, jak dziś wieczorem ugotować ci coś smacznego. Żebyś przez cały dzieńcieszył się na myśl o naszej wspólnejkolacji". Ale Janek myślał już tylko o tym, że się spóźni, bozaspał, i że wczoraj wieczorembył zbyt le- 68 niwy, by przeczytać prace swoich studentówz wydziału reżyserii,więc będzie musiał stanąćprzed nimi nieprzygotowany. Przede wszystkimjednak myślał otym, że skończyły musię papierosy, a do automatu daleko. Bez papierosów naturalnie nieumiał myśleć, nie mówiąc już o udzielaniuodpowiedzi na głupie pytania. Weźbyle co machnął niecierpliwie ręką wrzuć do garnka i ugotuj! Z ponurąminąwyszedł z domu bez pożegnania, głośno zatrzaskując za sobą drzwi. Gdyby jednak istniał ów tłumacz między kobietą a mężczyzną, przełożyłby mi odpowiedźJanka następująco: "Najdroższa, teraz wprawdzietrochę się śpieszę i wydaje mi się nieco dziwne,żeby już rano zastanawiać się nad tym, co się będzie jadło wieczorem ale mimo wszystko przezcały dzień będę się cieszył, że wieczorem wrócędo ciebie, do domu, usiądę z tobą przy stole, a typodasz mi coś ciepłego i smacznego. I doprawdyjest mi dośćobojętne, co tobędzie". Ale ponieważ, jak się rzekło, taki tłumacz nieistnieje, początkowo byłam trochę zła. Zastanawiałam się nawet, czynie wrzucić do garnka jegobrudnych skarpetek, które jak zwykle leżały porozrzucane na podłodze, i nie podać ich wieczorem na stół, ale już w chwilę potem zrezygnowałam z tego pomysłu. 69. W ciągu dnia udało mi się szczęśliwie rozwiązać problem kolacji, a także uporać się z innymiprzeciwnościami życia codziennego. Tak więcspokojnieoczekiwałam nadejścia wieczoru. Późnym popołudniem zadzwoniłmój mąż. Co porabiałaś przez cały dzień? spytał,na szczęście nieoczekując odpowiedzi. Oczywiściejuż całkiem zapomniał, jaki niemiły był dlamnie rano. Jego głos brzmiał świeżo i radośnie. Mieliśmy dziś po południu konferencjępowiedział zadowolony. Tym razem pokazałemtym głupkom! (Taknazywał kolegów z pracy). Janek zawsze, wbrew opinii innych nauczycieli, bronił studentów, którym groziłowyrzucenieze szkoły. Miałsłabość do pechowców. Przed chwilą skończyliśmy i od razu jadędo domu. Piotr(jego asystent) podwieziemnie dokolejki. Pięć minut do przystanku, liczyłam szybko,plus dwadzieścia pięć minut na podróż całyrozkład jazdy miałam wgłowiepotem jeszczedziesięć minut pieszo: pojawi się mniej więcej zaczterdzieści minut. Wystarczającodużo czasu, by spokojnie nakryć do stołu. Rzuciłam jeszczeokiem do lustra,umalowałam usta i nałożyłam trochę różuna policzki, żeby nie wyglądać nazmęczoną. Skoro jestw takim dobrymnastroju. 70 Za jakiś czas usłyszałam daleki szum kolejki. Dobiegałmnie zawsze wieczorem przy otwartymoknie. Ale Janek nie przyjechał. Panowie napewno się zagadali i przegapili kolejkę,pomyślałamtrochę rozeźlona. To cały Janek! Notrudno: za dwadzieścia minut przyjedzienastępna, na tę już chyba zdążył. Usadowiwszysię wygodnie na sofie, pogrążyłam się wlekturzejakiegośkolorowego czasopisma,by dowiedziećsię, co też nowego słychać w wielkim świecie. Znowu szum kolejki i znowuszumiała napróżno,bo Janek nie przyjechał. Nie denerwuj się, powiedziałam do siebie,zrób sobie filiżankę herbaty! Zanim ją wypijesz,z pewnościąjużbędzie. W ciągu następnych godzin wypiłam mnóstwofiliżanek herbaty, wiele razy biegałam do toalety nie przyjeżdżał. Późnym wieczorem zrobiłamcoś, co było miabsolutniezabronione: zadzwoniłam do mieszkania jego asystenta. Jan? W głosie Piotra zabrzmiałozdumienie. Jużdawno powinien. Przecieżdobrecztery godziny temu sam go podwiozłem do kolejki. I nawet widziałem, jak wsiada. Głowa do góry! dodał Piotr. Na pewno wróci. A więc tak! Sam widział, jak Janekwsiada. A było to dobre cztery godziny temu! Zrobiłam 71. sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty, potem zaczęłam dzwonić do wszystkich szpitali. Najtrudniejszy okazał się opis osoby. Jak wygląda ten mężczyzna? spytał jakiśobojętny, znudzony głos. 72 Średniego wzrostu, blondyn, jasny płaszcz. Do diabła,czy oni nie wiedzą, jak wygląda mójmąż? Aha, i jeszcze okulary. i broda. Z każdym moim słowem Janek blakł,stawałsię coraz bardziej bezosobowy, obcy. Był zwykłym,przeciętnym facetem z brodą, w okularach i jasnym płaszczu. Każąmi czekać. czekać. czekać. Bardzo mi przykro, nikogo takiegonieprzywieziono powiedział głos szybko i niecierpliwie. Od oknaw salonie dotelewizora było dokładnie dwanaście i pół kroku. Nie pamiętam, ile razyprzemierzyłam tę odległość. Do okna, żebywyjrzeć, czy Janek nieidzie, do telewizora, żeby zobaczyć, czy w wiadomościach nie informują jużo katastrofie w kolejce. Tymczasem bowiem zdążyłamnabraćgłębokiegoprzekonania, żezdarzyłsię strasznywypadek. Oczyma wyobraźniwidziałam krzyczących, płonących ludzi. Przyznaję, przyznaję, jestem nieco bojażliwa. Kiedy ktośwychodzi z domu, często zastanawiamsię,czy wróci. Odmalowuję sobie różne historie,a dokładniej mówiąc, one same malują się w moim umyśle; katastrofy, wypadki, tragedie. Niechciałabym teraz wyjaśniać, dlaczego tak się dzieje. Walka z własnym lękiem to trudna sprawa,a jej wyjaśnianie jeszcze trudniejsze. Może 73 . mniej bym się bała, gdyby najbliżsi mi ludziew ogóle nie wychodzili z domu i ciągle trzymalimnie za rękę. Z biegiem czasu nauczyłam się jednak,że to pragnienie jest trochę nierealistyczneimogłoby też być dość uciążliwe dla moich ukochanych. Ale tymczasem nastała północ i żartysięskończyły. Teraz już miałam całkiem jasną wizję: Janekjedzie kolejką, wysiadaw naszym Ottobrunn. Niewychodzi z dworca naulicę przednim wyjściem,jak to robią wszyscy rozsądni ludzie. Nie, on wychodzi tylnym, a potem idzie na przełaj przezciemny, zaśmiecony lasek, bo w tensposób drogado domu trwa kilka minut krócej. Chociażciąglemu powtarzałam. Podąża za nim jakaś ciemnapostać. Pijak? Narkoman? Szaleniec? Uderza gow głowę, wciąga w krzaki, zabiera portfel, w którym znajduje sięnie więcejniż 50 marek. Janekleży,nieprzytomny, i krwawi. Nikt go nie widzi,nikt nie słyszy. Co robić? Muszę wybiec, muszęgo poszukać. Ale nie mam samochodu, a na ulicyani żywego ducha. Chwilę później przypomniał mi się znajomytaksówkarz. Miły człowiek, berlińczyk, któregolos rzucił do Bawarii. Nie bardzo dawał sobie tutajradę z nieco szorstkimi obyczajami, ale zachowałberlińskiepoczucie humoru. Mieszkał wpobliżui czasem woził mnie do miasta. Bardzo się lubiliśmy. Zawszez ogromną czułościąopowiadał 74 o swoim psie, czasem też, mniej czule, oswojejżonie. Dochodziła pierwszaw nocy. Zadzwoniłamdo niego. Od razu zgodził się przyjechać. Wtle słyszałampoirytowany damski głos, toteż trochę potrwało, zanimtaksówkarz wreszcie się zjawił. Prawdopodobnie musiał najpierw wytłumaczyćżonie, że mój telefon nie dotyczył tego, co zapewne podejrzewała. Wsiadłam do samochodu, pies też jechał z nami. Zaparkowaliśmy przy samym lesie, by łatwiejnam było przynieść zwłoki Janka,który tymczasem na pewno już się wykrwawił na śmierć. Szukaliśmy wśród drzew i w gęstych zaroślach, taksówkarz oświetlał mocną latarkąwszystkie możliwe miejsca. Cała ta historiabardzobawiła psa. Raz po raz dawał nura w krzaki, aleprzynosił jedynie kijek i rzucałmi go pod nogi. Był to młodykundel zdomieszką owczarka; duże, zwisająceuszypowiewałymu na wietrze. Alex, nie baw się, szukaj! strofował gojegopan. Ale nic tonie dało. Po półgodzinie mójprzyjaciel przystanął. Nocóż, droga pani, ja tu niczego nie widzę,tutaj go nie ma. Wcześniej przedstawiłam mu napad na Jankatak realistycznie, że natychmiastwe wszystkouwierzył. Teraz wyglądał na rozczarowanego. Pies też miał dosyć. 75. Poszukajmy jeszcze trochę! błagałam. Po upływie kolejnejpółgodziny poszukiwaniadobiegły końca, taksówkarz wyłączył latarkę,a pies z zapałem wskoczył do samochodu. Kiedy skręciliśmy w naszą ulicę, już z dalekazobaczyłam mojego męża,który w jasnym płaszczu stał przeddomem. Manipulował przyzamku. Berlińczyk pożegnał się szybko, nie chcącw ogóle wysłuchać moich przesadnych podziękowań. Jego autozniknęło w mroku. I otostaliśmy, Janeki ja, naprzeciwsiebiewmdłym świetle ulicznejlatarni. Patrzyłam naniego: miał rozpięty płaszcz, rozwichrzonewłosy. Nie spytałam: "Gdzie byłeś? ", bo jest todrugienajbardziej znienawidzone przez mężczyzn pytanie, zwłaszcza jeśli ma uzasadnienie. Onteżnie spytał, co ja o tej porze robię na ulicy. Dobrze to wiedział. Weszliśmydo mieszkania. Od razu zaczął opowiadać, a zdaniaaż z niego tryskały. Istotnie wsiadł do kolejki. Ale nagle przypomniał sobie, że pewien kolega opowiadał ostatnio, jak to wybrał siępieszo z Monachium doOttobrunn, co zajęło mu tylko godzinę. Janek natychmiast postanowiłto wypróbować. Wysiadłi ruszył wdrogę. Wkrótce jednak zbłądził, mina mu zrzedła,a pomysł przestał się podobać. Ale poddanie siębyłoby niesportowe. W pewnej chwili poczułpragnienie, wszedł więc dopierwszejotwartej knąj76 py. Tam jeszcze bardziej zachciałomu się pić. Było mu głupiozatelefonować do mnie. Na samąmyśl o tym wyschło mu wgardle. Ledwo wyszedłna ulicę, uznał, że ta przygoda znów go bawi,dlategopowędrował dalej. Gubiłsię jeszcze kilkakrotnie, znowu czuł pragnienie, zaglądał do kolejnychknajp, po czymdziarsko maszerował dalej,ażniespodziewanie znalazł się w Ottobrunni z dala zobaczył nasz dom. Siedziałteraz, zmęczony i rozgorączkowany, ale dumny i zadowolonyz siebie. Jak mały chłopak domagał się pochwałi uznania. Teraz przynajmniej wiem: w godzinę tejtrasy pokonać sięnie da dodał z entuzjazmem. Nie odezwałam się ani słowem. Poszliśmyspać. Przez resztę nocy leżałam z otwartymioczami, wyobrażając sobie katastrofę, do którejnie doszło. Nie mogłam zasnąći nie mogłam sięuspokoić. Ale w jakiśsposób byłamszczęśliwa, że mamgo tak blisko siebie tego obcego mężczyznę,który był moim mężem. Kanarek Mój kuzyn nie zaznał w dzieciństwie wiele miłości. Przed wojną, kiedy jeszcze był mały, jegorodzice byli bardzo zajęci. Przygotowywali wielkąprzeprowadzkę:z Paryża, gdzie przez długi czasmieszkali, z powrotem do ojczyzny, do Krakowa. W przypadku żydowskiej rodziny nie była towówczas dalekowzroczna decyzja, gdyżkilka tygodni później doPolski wkroczyli Niemcy. Pułapka się zatrzasnęła. Mały chłopiec nie miał w getcie właściwieżadnych szans. Jego matka została zamordowana. Codziennie zabierano dzieci, ładowano na ciężarówki i wywożono albo od razu rozstrzeliwano. Istniało wiele możliwości ich unicestwienia. Pętlasię zaciskała. Ważna była nie miłość, lecz ratunek. Mój wujek, który umiał znaleźć wyjście z każdejsytuacji, kupiłdziurę wmurze. Tak to wtedy na78 zywano. Byli mężczyźni, którzy pod osłoną nocywybijali dziurę wmurze getta,wypychali przeznią dziecko, po czym znowu ją zamurowywali. Oczywiście robili to zadużepieniądze, gdyż takieprzedsięwzięcie wiązało się zpiekielnym niebezpieczeństwem. Przepłacano równieżwartownika,aby zechciał przymknąć oko. Tak więc mójkuzyn pewnego dnia stanął sampoaryjskiej stronie miasta; siedmioletni, mały,chudy. Nikt dokładnie nie wie, co się z nimpóźniej działo. Pewne jest, żewzięli godo siebiejacyś pijacy. Że gobili, zmuszali,by dla nich żebrał,kupował im wódkę, żewyrzucali go raz po raz,gdy nie było co jeść albogdymieli taki kaprys, poczym z powrotem przyjmowali. Traktowanogobardzo źle, a może nawet wykorzystywano. Ktoto jeszcze dzisiaj wie? Naweton sam nie pamięta. Tuż po zakończeniu wojny mój ojciec znalazłgo podczas jednego z pierwszych spacerów pouliczkach Krakowa. Kuzynsiedział na kupie kamieni, wychudzony, brudny, zapuszczony. Ojciecprzyprowadził chłopca do domu i ze łzamiw oczach oddał mojej mamie,która umyła go dokładnie mimo to wszy szybko znalazły drogęz jego głowy do mojej. Pierwsze więzi rodzinnezostałyzadzierzgnięte. Okres powojennyteż nie był czasem miłości. W każdym razie niew stosunku do dzieci. Wujekszybko ożeniłsię z efektowną blondynką i zmienił 79. nazwisko, biorąc je od miejscowości, w której jąpoznał. Nowa macocha nie okazywała uczuć macierzyńskich żydowskiemu dziecku, które na dodatek często było krnąbrne. Zamiast tegochętniepokazywała mudrzwi. Nerwowy,dziki, zawsze też trochę uparty,mieszkałprzez jakiś czas u nas, zanim ojciec goznowu nie zabrał do siebie. Latem 1949 roku pojechaliśmy wszyscy nawakacje nad Bałtyk. Byłam zachwycona i podekscytowana, gdyż po raz pierwszy miałam zobaczyćmorze. Ktoś jednak musiałpilnować mieszkaniai karmić kanarka, ulubieńca ciotki Mani. A zatemmój kuzyn został w domu. Nikogo nieinteresowa80 ło, że czternastoletni chłopiec też chętnie zobaczyłby morze. Dzieci nie miały wtedy głosu. Kuzyn został więcsam w palącym skwarzemiasta, w osieroconym mieszkaniu. Jedynym jegotowarzyszem był kanarek, z którym rozmawiał,gdyż w ogóle lubił dużo mówić. Przez kratki gładził ptaszka po żółtym, puszystym łebku. Wystawiał klatkę na balkon kuchenny, żeby razem moglicieszyćsię piękną pogodą. Nie miał poza tym niczego innego do roboty; wszyscy jego przyjacieletakże wyjechali. Mogęsobietylkowyobrażać, co się wtedywydarzyło: mój kuzynpewnie popatrzył na kanarka i wydało musię, żeto maleństwo podobnie jakon odczuwa rozpaczliwą tęsknotę za dalą, swobodą, przygodami. Ta tęsknota nieomal rozdzierałajego chłopięce serce. Kanarek zaśspojrzałokrągłymi czarnymi oczkamina kuzyna i zaczął tęsknie śpiewać. Nikt dokładnie nie wie, jakamyślkierowała ręką chłopca, gdy otwierał klatkę. Wyjdź sobie troszkę, ptaszku, potem znowuwrócisz do środka powiedział. Mała żółta kuleczka była jeszcze przez kilkasekund widocznana błękitnym niebie, a potemspadłana ziemię ptak złamałsobie skrzydełkai zginął na miejscu. Nieumiał latać, ponieważ całe swoje życie spędziłw klatce. Ale kuzyn najprawdopodobniej o tym nie pomyślał. 81. Po powrocie z urlopu nie od razu zauważonobrak ulubieńca ciotki Mani. Opalona i wypoczętarodzinarozpakowywała rzeczy, muszelki i kolorowe kamyki. Potem jednak nastąpiło trzęsienie ziemi. Ciotka Mania płakała rozpaczliwie. Obstąpiwszy młodego mordercę, dorośli próbowaligo przesłuchiwać. Trudno doprawdy pojąć, że tużpo wojniemogli do tego stopnia przejąćsię losem kanarka. Ale takbyło. Zostawcie już chłopakaw spokoju, przecieżnie zrobiłtego umyślnie prosiła moja mama,lecz to się na nic nie zdało. Kuzyn stałjak wryty, z pobladłymiustami, obrażony i wściekły. Czułam to bardzo dobrze. Zestrachui rozpaczy zaczął coraz energiczniej i coraz bardziej bezwstydnie kłamać. Kanarek sam otworzył sobieklatkęi uciekł. Po prostu odleciał! Onżyje! Popatrzcie, jak ten smarkacz potrafi oszukiwać i łgać! oburzyła się ciocia Mania. Wkrótce potem z letniska wrócił wujeki zabrał syna do domu. Już naschodachzaczęła sięawantura. Ciotka Mania dostała nowego kanarka. W roku1967 kuzyn, wtedy znany już artysta,przyjechał z Paryża do Wiednia, by zaprezentować tu swojenowedzieło, które odniosło światowy sukces. Zamieszkał w wytwornymhotelu, a ja 82 z mężem pojechałam tam po niego,był bowiemzaproszonydomojej mamy, która już kilka latwcześniej przeprowadziła się doWiednia iterazchciała przyjąć bratanka uroczystą kolacją. Mieszkał w ogromnym apartamencie z widokiem na całe miasto. Na środkupokoju stał olbrzymi kosz kwiatów, złożony z róż i białego bzu,dar dyrekcji hotelu. Kuzyn narzucił szybko granatową marynarkę zkaszmiru. Zatrzymał się jeszczena moment przed koszem, żeby wyjąć zniegokilkakwiatów dla swojej ciotki,ale w ostatniejchwili jakoś otym zapomniał. Moja matkaczekała wzruszona przy drzwiach. Nie widzieli się wiele lat. Ontrochę podrósł, onatrochę posiwiała. Ja wtedy nie wypuściłem tegokanarka, ciociu powiedział na powitanie. Naprawdę nie! Usiadł na sofie, naprzeciw mojej mamy: Ja go niezamordowałem, uwierz mi! To stara historia mama pojednawczo poklepała go po ramieniu. Alenagle w oczach kuzynapojawiły sięłzy. Zamrugałszybko, aby się ich pozbyć. Jednak pochwili jego twarzstała się twarzą dziecka. Zacząłrozpaczliwie płakać. Ramiona mu drżały,szlochał,łzy spływały pojego policzkach. Tarł oczy pięściami niczym mały chłopiec. Ja go niezamordowałem. Tego przeklętegoptaka. Pozdrowienie z przeszłości Mam niezbyt dobry wzrok i od czasu do czasukłopoty z utrzymaniem równowagi. Chciałabymzaznaczyć, że niesą to objawy starości. Nie, dzięki Bogu, tedwie dolegliwości obserwuję u siebieod dawna! Właśnie dlatego, że nie dość dobrze widzę,mam kłopoty z ruchomymi schodami: nigdy niezdążam na pierwszy stopień. Aby utrzymać równowagę, chwytam się mocno poręczy, stojąc zawszez lewej strony, bo na leweokowidzę lepiej. Ale w ten sposób zakłócam ruch. Jakiśczastemu w Monachium, na Marienplatz,znów stałam z lewej strony i zakłócałam ruch. Tużza mną pojawiło się jakieś małżeństwo. Starszypan miał siwe włosy, uczesane bardzo porządnie,z przedziałkiempo prawej stronie, i trzymał sięprosto. Drobna krągła kobieta niosła za nim jegozieloną, starannie złożoną, marynarkę tyrolską. 84 Ponieważ nie mógł mniewygodnie ominąć,mężczyzna od razu zaczął wrzeszczeć na całegardło: Iść z lewej! Stać z prawej! Marsz! Odwróciłam się w mgnieniu oka. Zanim zdążyłam pomyśleć,moja ręka wystrzeliła w górę, prężącsię w pozdrowieniu. Sieg Heil! odkrzyknęłam. Mężczyzna spurpurowiai, nie mógł złapaćtchu i zatrzymał się natych ruchomychschodachjak wryty. Sądzę, żestoi tam jeszcze po dziś dzień. asstftS-a. Wielbiciel Musisz wreszcie nauczyć się niemieckiego powiedziała moja mama niecierpliwie, trzymającgazetę w ręce. Nie mogę ci wszystkiego tłumaczyć jak małemu dziecku. Ale ja niechcę uczyć się tego strasznego halten verboten linksrechts! języka, pomyślałam przekornie. Jednakżedla mojej mamy mimo przeżyćwojennych, po prostu mimo wszystko językniemiecki ciągle jeszcze pozostawał językiemwielkich poetów i wspaniałej kultury. Językiem,któregonauczyła się w szkole. To przecież nie uchodzi,żebytwój mąż ciągle grałrolę tłumacza, albo żebyś siedziała wtowarzystwie jak niemowa. Doczego to podobne? Co powiedząludzie? Zawsze mnie drażniło, że moja mama martwisiętylko o to, co ludzie powiedząo jej córce. 86 Tym razem jednak miała rację. Jako młodaemigrantka musiałam w końcu nauczyć się niemieckiego, by rozumiano mnie w nowej ojczyźnie. Wtedy jeszcze myślałam naiwnie,że do tegow zupełności wystarczyznajomość języka. Dotychczas znałam tylkotakie słowa, jak: Halt! , Stehenbleiben! ,Loą,! , Schnell! ,Hdnde hoch! wspomnienia z dzieciństwa. Z biegiem czasupodchwyciłamteż kilka normalnych słów przeważnie jednak nieprzyzwoitych. Znajoma Niemka, która ciągle kłóciła sięz mężem,zawsze mówiła doniego Armleuchter,"ty głupku". Myślałam, że jest tocoś niewinnegoioznacza tyle co "daj mi spokój! " Używałamtegozwrotu na ulicy lub w towarzystwie, gdy nie wiedziałam,co odpowiedzieć. Niekiedy wywoływałoto irytację. Ale ostatecznie dobitomnie pewne małe słówko. W jednej z wiedeńskich kawiarń udałam się naposzukiwanietoalety. Znalazłam ją całą wyłożoną lśniącym marmurem. Na półkach ściennychstały wazony ze świeżymi kwiatami. Czy to abynie jest biuro szefa? przemknęło mi przezmyśl. Ale przecież na drzwiach widniałwyraźnynapis: "Toaleta". Zrobiłam jeszcze kilka krokówmiędzy marmurem a lustrzanymi ścianami. Na kolejnych drzwiach przeczytałam:Achtung Stufe! Wiedziałam, że Achtungoznacza niebezpieczeństwo. A więc przedewszystkim: zmykać stąd! 87. Przybiegłam z powrotem do naszego stolikai stanęłam przed moim mężem, przestępując niespokojnie z nogi na nogę. Co się dzieje? podniósł wzrok znad gazety. Wyglądasz, jakby niewszystko udało cisię załatwić. No.. bo.. tam jest napisane Achtung Stufe\CoznaczyStufef Na uniwersytecie są kursydla obcokrajowców powiedziała moja matka, ciągle jeszcze zagłębiona w lekturzegazety. Bardzo tanie, prawie darmo. We wtorki i czwartki wystarczy sięzgłosić. A zatem znowu chodziłam do szkoły jakdawniej. Nie musiałamoczywiścienosić szkolnego mundurka, miałam na sobie modną minispódniczkę i buty na szpilkach. Była to przecież szkoła dladorosłych. W moichuszach dyndały długieklipsy. Lubiłam wtedyduże kolczyki. Klasa, którą tworzyło mnóstwo obcych twarzyi tyleż egzotycznych języków, przypominałaklatkę pełną różnobarwnych ptaków: za mną siedziało trzech Japończyków, podobnych do siebie jakdwie krople wody, jednakowo ubranych i tak samomałych. Bezustanniepotakiwali głowami, równocześniepatrzyli w prawo, równocześnie w lewo,jak trzy małe kaczuszki, a potem znówpotakiwali, oczywiście wtym samym momencie. DwieFrancuzki przede mną, trudno powiedzieć, czy 88 były to siostry, czy też matka z córką, ubrane naniebiesko, zmnóstwem falbanek pod szyją, przypominały dwagruchające gołębie. Angielka obokmnie, z długimi chudymi nogami, podobna do bociana, nosiła bladożótty sweter i miała równiebladożółte włosy. Jedynie piegi odróżniały sięciemniejszą barwą. Pełzałaciąglepo podłodzew poszukiwaniu swoich szkiełkontaktowych. Jasama, w kolorowej spódniczce i z dyndającymikolczykami, byłam zapewnepodobna do małej papużki. Dalej szła jeszcze chińska sowa w grubych,ciemnych rogowych okularach i kilka niepozornych ukraińskich wróbli. Tylkomężczyznaw pierwszej ławcew ogóle nie wyglądał jak ptak. Nie można go było z niczymporównać. Wielki jakdrzewo, czarny, barczysty, wdługiej, pofałdowanej szacie i sandałach na bosych stopach. Miałokrągłą głowęi okrągłe oczy, którymi przewracałwe wszystkie strony. Jego pełne wargi sięgaływ uśmiechu od ucha do ucha, aśmiał się bezprzerwy. Przede wszystkimna mój widok. Najpierw musieliśmysię wszyscy przedstawić: Kwa, kwa, kwa zakwakały jedna za drugą kaczuszki, kiwającłebkami. Grru, grru, grru zagruchały jednocześnie gołębie przede mną. Lumbubma, Dumbumba wymamrotałczarny mężczyzna. 89. Sorry chuchnęła Angielka, znikając znowu pod ławką. Nazywamsię Roma. Uśmiechnęłamsięmiło do nauczyciela, potrząsając dźwięczniekolczykami. RomaLigoc. Dziękuję, dziękuję przerwał szybko nauczyciel. Miał najwyraźniej dosyć długich słowiańskichnazwisk. Wielki czarny mężczyznaodwracałsię ciąglew moją stronę, z uwagą przypatrując się moimkolanom. Aby wprowadzić nas głębiej w tajniki językaniemieckiego, nauczyciel zapoznałnas z dwomapanami: panem Mądrym i panem Sprytnym. PanMądry zawsze wszystko wiedział irobił właściwie. W przeciwieństwie do pana Sprytnego. Jajem swój chleb oznajmiłpan Mądry. Ja jem swój ołówek odparł pan Sprytny,a nauczyciel objawił cały swój talent mimiczny, bynam to unaocznić. Ogólnyśmiech. Tymczasem wydawałosię, że przygody panaSprytnego jakoś niespecjalnie interesują mojegoczarnego wielbiciela. Siedziałtyłem do nauczyciela, odwróciwszy się całkiemw moją stronę. Jegooczy zajmowały się teraz moim dekoltem. Zwilżał 90 przy tym koniuszkiem języka itak już wilgotnewargi, ukazującw uśmiechu duże białe zęby. Sytuacjabardzo niedobrze! powiedziałamdo siebie w nowo zdobytej niemczyżnie. Wpadłam w lekkąpanikę:napewnozaraz po lekcjimnie zaczepi. Czy zdążęmu uciec? W tej samej chwili zobaczyłam, że zdjął sandały, starannie stawiając je przy ławce. To była mojaszansa. Gdy tylko lekcja się skończyła, minęłamgo szybko i wybiegłam z klasy, schodami w dół. Omalnie złamałam sobie cienkiegoobcasa. Pognałam na przystanek. Na szczęście zaraz nadjechał tramwaj. Dwadni później, znów świeża iradosna, pomaszerowałam na następną lekcję. Moja spódniczka była jeszcze krótsza, a kolczyki, naturalnie, dłuższe. Całkiem zapomniałam o czarnymwielbicielu moich wdzięków. Ale nagle go ujrzałam. Stał na chodniku, w odległości około dziesięciu metrów od wejścia, trudnowięc było go nie dostrzec. Jegodługa szata wzdymała się na wietrze niby duży kolorowy namiot. Daremnie próbowałam go ominąć! Złapał mniewielką łapą, przyciągając dosiebie. Następnie,przełknąwszy trzy razy głośno ślinę, powiedział powoli, jakby recytował mozolnie wyuczony wiersz: Panienko dzisiaj piękna pogoda pójdziemy do kina mam wolnypokój. 91. Upłynęła chwila, zanim wreszcie pojęłamsens jego uprzejmej propozycji. Potem jednak,wyrwawszy rękę z mocnego uchwytu wielbiciela,pobiegłam, najszybciej jak mogłam, w przeciwnym kierunku. Daleko od niego, daleko od tej całej szkoły i już tam nie wróciłam. Pozostałe tajnikijęzyka niemieckiego przyswoiłam sobie później sama. Na różowo Taopowieść nie ma puenty, morału aniukrytegogłębszego sensu. Jest to prosta historyjka z albumu rodzinnego. Ale czytylko ztego powodumamjej was pozbawić? Na początku naszej emigracji byliśmybardzobiedni. Oczywiściełatwo się to mówi, jeśli w takim zdaniu znajduje się maleńkie słówko "byliśmy". Nie, może nie byliśmy naprawdę biedni, poprostu przez długi czas nie mieliśmy pieniędzy. Ale naszymbogactwem były pomysły, plany, ambicjei nadzieje. Nasze posiłki składały się częstowyłączniez zupy rozpuszczonych wwodzie kostekrosołowych i znatartych czosnkiem kromek chlebana drugie danie. W każdą pogodę poruszaliśmy siępieszo, by zaoszczędzić pieniądze na tramwajach,co niestetynie wychodziło na dobre moimstopom, aprzede wszystkim bucikom na szpilkach. 93. Muszę jakoś zarobić pieniądze, gdziekolwiek mówił Janek, zrozpaczony, ale zdecydowany jako kelner, pomywacz, czyściciel okien,wszystko jedno. Nie,tego nie zrobisz! Zabraniam ci! W niektórych sytuacjach potrafię być bardzostanowcza. Zawsze uważałam, że amerykańskiego snu "od pomywacza do milionera" nie dasięzastosowaćdo każdego i w każdej sytuacji a już na pewno niew stosunku do Janka. Byłammłoda, pełna zachwytu dla sztuki i artystów. Sądziłam, że skoro ma się dar od Boga, talent, jakąświzję, należy ją urzeczywistnić. Trzeba się jejtrzymać, bez względu na to, co się stanie. Sztukaniejednokrotnie bywadelikatną roślinką, która poprostu więdnieprzy zmywaniu talerzy i możliwe,że nigdy więcej nie zakwitnie. Lepiej już żyć bezpieniędzy. Aby później polatach nie tłumaczyćsię przed dziećmi: Mogłem był wtedy. na pewno bym potrafił. gdybyś ty się nie pojawił naświecie. Nie, tego nie chciałam. Po raz kolejny wówczas odnawialiśmy jakieśmieszkanie,które przejściowo co w naszymżyciu niebyło przejściowe? wynajęliśmy nakorzystnych warunkach. Było ono w bardzo złymstanie. "DlaCyganów w samraz", powiedziałanasza gospodyni. Zrozumiała moje imię Roma dosłownie, jako przynależność narodową. 94 Pomalowaliśmy ściany,polakierowaliśmypodłogę. Pragnęliśmy mieć cudowne gniazdko, miałobyć azylem, własnym zaczarowanym światem, rajemdla naszego maleńkiego dziecka. Kupiliśmytanie, nie pasujące do siebie meble, któredziękibiałej i srebrnej farbiestały sięklejnocikami. Uszyłam całe sterty kolorowych poduszekbyła toepoka hipisów, a my czuliśmy się wiecznymistudentami. Mój mążnie miał nadzwyczajnychzdolności domajsterkowania, a więc lustra częstokroć wisiałykrzywo, przewód elektryczny znikał za szafą i nieodnajdowałsię, drzwi się zacinały. Ale jak wszyscymężczyźni, Janek był bardzo dumny ze swoichtechnicznychdokonań, a krytyczne uwagiprzyjmował jako wyraz mojego obrzydliwego charakteru, kłótliwości i krnąbrności. Mimoto nasza oaza była prawie gotowa. A teraz chciałabym jeszcze mieć różową łazienkę,jakw hollywoodzkich filmach oznajmiłam. Kupiłam różowe ręczniki (były tanie w wyprzedaży), różowe kubki do mycia zębów, mydełka w kolorze różu i wielkiewiadroróżowejfarby. Pomaluję ci od razu ściany włazience, skoro mamy już farbę zaofiarowałsię Janek, ja zaśuznałam,że tobardzo miłe z jego strony. Ale dzisiajidziemy do teatru, na premierę przypomniałam. 95. Ach, nie szkodzi, to potrwa najwyżej dwiegodzinki, zrobię to jak nic, śmiechu warte chcęmieć już wreszcie ten przeklęty remont za sobą. Łazienka była bardzo wąska, ale za towysoka. Janek musiał wstawićdrabinędo wanny. Na drugiej drabinie wisiało wiadro pełne różowej farby. Drabina Janka nie stała zbytstabilnie, więc mójmąż balansowałz pędzlemw ręce jak akrobata. Zawsze był dobrymtancerzem. Ja tymczasem zajmowałam się kolejno najpierw dzieckiem, potem malowaniem oczu, apotem znów moją migreną, którejdostawałamdośćregularnie przed każdym wyjściem z domu. Gotowe! mąż wmaszerował do pokoju. Zdziwisz się powiedział z ledwo ukrywanądumą. Przebraliśmy się, Janek przyodział swój ciemnoszary ślubny garnitur, który teraz służył nauroczyste okazje. Szybkie spojrzenie na łazienkę! Cudownie! Tylko jeden róg nad wanną pozostałjeszcze brudnobiały, malarz po prostu go nie zauważył. Łaaadnie, co? Janek wyprężyłpierś. A ten róg? Jaki znowu róg? Ze też tyzawsze musisznarzekać! Zapomniałeś o tym rogu. O tym rogu? Drobiazg, zaraz to poprawię. 96 I w tym najlepszym ślubnym garniturze wdrapał się na drabinę. A teatr? wtrąciłam. Wszystko mi jedno, muszę to teraz skończyć. Już dosyć! Zamknij drzwi i zostaw mniew spokoju! Zrobiłamto z chęcią. Po pięciuminutach usłyszałamgłośny huk, krzyk, przekleństwo. A potem już tylkociche pojękiwanie. Wpadłam do łazienki. Janek siedział w wanniecały unurzany w różowejfarbie, obok niegoleżaładrabina z wywróconym wiadrem. Różowy był jego garnitur, włosy, twarz, a także okulary. Różowafarba kapała mu z brody napodłogę. Niestety nieod razumogłam mu pomóc, bodostałam ataku śmiechu. Kiedy dziś wyobrażamsobie mojego męża biednego polskiego emigranta, bezradnegointeligentaw okularach który tak bardzo chciał upiększyć mieszkanie dlaukochanej żony jak siedzi w wannie, w swoimwieczorowym ubraniu, cały umazany różową farbą chce mi się płakać. Ale wtedy tylko śmiałam się głupio, śmiałam i śmiałam, a mąż kapałi kapał. Takito byłmój różowy mąż. Uśmiech i róża Z obcymi się tu nie rozmawia. W ogólew Niemczechnie rozmawia się zbyt wiele. Ani na ulicy,ani w sklepach, ani też w kolejce podziemnej. Jeśli ktoś się do was uśmiechniew tramwaju, możecie być pewni, że albo jest pijany, albo to cudzoziemiec. Aby trenować poczucie pewności siebie, często rozpoczynam rozmowy z obcymi ludźmi. Terapeuci twierdzą, że to bardzo dobre ćwiczenie. Tego ponurego jesiennego dnia idęna stacjękolejki. Jest deszczowo i zimno. Kto w dzieciństwie marzł takczęstojak ja, nosi w sobie chłódi drżenie. Zawsze trochę psychicznie marznie. Zwłaszcza w zimne dni. Siedzę naławce naprawie pustej stacji kolejkii czuję się mała. Ruchomymi schodami zjeżdżakobieta z różą w ręce pięknykwiat, duży, większy niż dłoń, nadługiej łodydze. Jest to najpięk98 niejsza róża, jaką kiedykolwiek widziałam, ciemnoczerwona, niemal fioletowa,prawie granatowa. Ma kolor winaz Montepulciano. Odrazu zaczynam trening. Jaka piękna róża mówię. Niezwykła. Uśmiecham się do kobiety. Istotnie, nadzwyczajna. Odwzajemnia uśmiech. Lubi pani róże. Ja też. Przez chwilę rozmawiamy o kwiatach, uśmiechając się do siebie. Jestto dośćbanalna rozmowa, nawet nie umiem tego wytłumaczyć, ale naraz czujemy się tak dobrze,tak sobie bliskie,nieomal szczęśliwe. 99. Nadjeżdża metro i kobieta z różą znikaw drzwiach. Miłego dnia! Miłegodnia! odpowiadam. Ale zanim drzwizdążą się zamknąć, kobietawyciąga jeszcze rękę z różą. Proszę! To dla pani! W prezencie! Róża jest teraz moja. Od tamtego dnia należydo mojej prywatnej kolekcji klejnotów,podobniejak parasol kobiety z przystanku i inne rzadkiekosztowności. Taniec sprawiedliwych Pani A. była osobą, która zawszepostępowałasłusznie, wystrzegając się działań niewłaściwych. Prawdziwa przyjaciółka wszystkich ludzi. Aby zademonstrować sympatię do Żydów, pierwszemusynowi dała na imię Mojżesz. Drugiego jednakżenazwała Sven,by z kolei nie denerwować bogatejrodziny w północnych Niemczech. Miło było nanią patrzeć. Zawsze starannie ubrana, z zawszepromiennym uśmiechem na czerwono uszminkowanych ustach. LubiłaTurków, zatrudniała ich dopracy w swoim ogrodzie, kupowała też u nich warzywa w sklepiku za rogiem. Wszystko, co czyniła, czyniłaz przekonaniem ientuzjazmem. Rozumie się,że stał za nią dobrze sytuowanymążi duży dom z ogrodem. Szczególnie jednak lubiła czarnoskórych. Gorliwie zbieraładatki na Etiopię albo urządzaławspólne gotowanie afrykańskich potrawna rzecz 101. dzieci angolskich. Gotowała z dziećmi w szkole,do której uczęszczał również mój syn i w którejbyła przewodniczącą komitetu rodzicielskiego. Dzięki pogodnemu usposobieniu oraz hojnymdatkom dla dobraszkoły pozyskała sobie sympatię nauczycieli i przyjaźń dyrektorki. Pewnego dnia wstrząsnęła namiwiadomość,że wydział oświaty postanowił ze względuna jakieśposunięcia oszczędnościowe nie remontować naszej szkoły, lecz ją zamknąć. Było to stare,znane gimnazjum z tradycjami. Dzieci płakały, nauczyciele niekryli swojej bezsilności. Okazało sięjednak, że było to pięć minut pani A. Własnoręcznie wykonała ogromny transparent, apotem zebrała matki oraz dzieci na rynku, by demonstrować na rzecz szkoły. Ja też tam poszłam, bobardzo lubiłam szkołęmojego syna. Poza tymczułam się w owym czasie dość samotna, toteżpomyślałam sobie,że możewyjście z domu i rozmowy zludźmi dobrze mi zrobią. Pokonując nieśmiałość, rzuciłam się w wirdyskusji z takim zapałem, że szybko odniosłamsukces. Moje akcje u pani A. niesłychanieskoczyły w górę. Równocześnie też wzrosty u nauczycieli akcje mojego me zawsze bardzopilnegosyna. Przez trzy dni maszerowaliśmy z transparentami po ulicy i wznosiliśmy aż do ochrypnięciagłośne okrzyki, aż wreszcieodnieśliśmy sukces. Wydział oświatyustąpił. Dla uczczenia zwycię102 stwawszyscy zgromadziliśmy sięw auli. Naszaprzewodnicząca wygłosiła przemówienie, dziękując wylewnie kilku matkomza ich zaangażowanie,w tym również mnie. Następnie na jej polecenieszkolny chór wykonał odpowiednią pieśń. A w poniedziałek oznajmiła na zakończenie dziarskim, nie znoszącym sprzeciwu tonemubierzemy się nabiało, spotkamy na rynku i będziemy tańczyć narzeczruchu pokoju. Nicna to nie mogłam poradzić,że jej ton przypomniał mi dziewczęta z Hitlerjugend i naszekomunistyczne wychowawczyniez czasówstalinowskich. Pani A. zwróciła się jeszcze bezpośrednio domnie: A pani, drogapani Romo, mam nadzieję,również niezawodnie przyjdzie. Nie mogłam się już dłużej pohamować. O nie, namnieproszę nie liczyć! Ja jużjako dziecko musiałam za rządów komunistycznychtańczyć na rozkaz, na rzecz pokoju, który nigdynim nie był. Już to znam! Nie, ja na pewno zpaniąnie zatańczę! Wstałam i wyszłam, głośno zatrzasnąwszy zasobą drzwi. Akcje mojego syna gwałtownie spadły. Prawiegroziło muwyrzucenie ze szkoły. Ale bądźmy szczerzy! Czy możecie sobie wyobrazić mnie, żydowskie dziecko z krakowskiego 103. getta, jak w białej szacie wykonuję taniec radościna jakimś niemieckim rynku, choćby to nawetmiał być taniec na rzecz pokoju? Od tejporyminęło kilka lat. Wtym czasieszalała wojna w Zatoce Perskiej. W Bośni rozstrzeliwano kobiety i dzieci. WKosowie gwałconodziewczęta i palono domy. W Czeczenii obracanomiasta w perzynę. Także w Niemczech znowupodpala się domy dla azylantów. Ciekawe,gdzie teraz tańczy paniA. Być albo nie być? Chodźmyjuż wreszcie, Janku! Proszę, chodźmy! wzdychałam. Czas do domu. Siedzieliśmy w modnejknajpie dla artystów,w której spotykało się całe środowisko. Było późno,tłoczno i duszno. Wszystkie dyskusjeprzygasły, dopijano resztki wina. Byłam zmęczona, znudzona, chciało mi się spać. Nigdynie lubiłamdługo przesiadywać wknajpach. Pamiętaj,że zawsze trzeba wyjść z balu,gdy jest najpiękniej mawiała moja mama. Jeśli w ciągu pierwszychtrzechgodzin nikogo nie poderwiesz, to i tak nie warto dłużej siedzieć twierdziła rzeczowo moja przyjaciółka. Ale Janek lubił bywać w lokalach, popisywaćsię, dyskutować; uwielbiałtowarzystwo. Rozejrzałam się po sałi: ludzie wokół mnie mieli brzydkie twarze, wykrzywione jak maski, nabrzmiałe,spocone nienawidziłam ich wszystkich. 105. Od sąsiedniego stolika podniósł się znany reżyser i pochylając się nade mną, powiedział: Hamlet, wie pani. Wpatrywał się w mój dekolt. Jego oddechcuchnąłwódką i tytoniem. Hamlet, wie pani. Pochyliłsię nade mną jeszcze niżej. Oto jest pytanie, czy być, czy nie być. Rozumie mnie pani? Rozumiałam. Popełniasz błąd, Romaodezwał się Florentin, aktor,po mojej prawejręce że nie bierzesz LSD. To niesamowicie poszerza świadomość. "Mnie i własnej duszy zbyt wiele", chciałamzacytować Heinego. Ale i tak by nie zrozumiał. Zamiast tego powiedziałam: Janku, chodźmy wreszcie! Kelnerzy zaczęli już uprzątać stoły. Wyszliśmy. Na ulicy było jesiennie i wilgotno. Miękkie,pożółkłe liście leżały na bruku, rozsiewając słodkawozgniły zapach. To miasto zawszemiało wsobie coś choregozauważył Janek. Zimny dreszcz przeszedłmi poplecach. Ulicebyły opustoszałe. W zaułkach czaiła się mgła. Sprzedawca kiełbasek naprzeciw opery zamykał właśnie swoją budkę, z garnków unosiła się 106 jeszcze para. Przystanęliśmy przynim. Po chwiliz kiełbaskami w dłoniach wędrowaliśmy przezszarzejące ulice. Była prawie czwarta rano, godzinaniczyja. Bawiący sięludzie poszli już wreszciespać, pracujący jeszcze nie wylegli na ulice. NaglenaJosephsplatz wyrosła przed nami długa, szczupła postać: Johannes! Johannes był wtedy jednym z najpiękniejszychmężczyzn w Wiedniu. Miał kręcone blond włosy. Miał też promienne,niebieskozielone oczy i pięknie wygięte usta o lekko gorzkim wyrazie, cowówczas było bardzo modne. Szczupły, wysoki,sprawiał wrażenieniecozagubionego. Był bezro107. botnym aktorem, przyjezdnym, obcym w tymmieście jak my. Wciążnie mógł znaleźć zatrudnienia. Co u wassłychać? Znowu się włóczycie? Roma, ciągle jesteś taka piękna? Podszedł bliżej. O, tak! Tyteż, Johannes, ty też. Co u ciebie? Ach,mnie się wspaniale wiedzie, po prostuwspaniale. Spojrzał mi woczy. "Morze, choć całe wodą,wchłania deszczeI nieustannie przyjmuje dopływy. I ty, bogataw wolę, do swej jeszczeDodaji mojej wolipłomień żywy" zacytował jeden z sonetów Szekspira. Słynął z tego, że znałje wszystkie na pamięć. Nagle jego nastrój się zmienił. Wziąwszy mniew ramiona, zaczął zemnątańczyć. "Frauldn, lassen się uns Shimmy tamen,Shimmy, Shimmy ist der Clouvon Ganzem"powiedział, okręcając mnie w mglistym świetle. "Shimmy, Shimmy ist der Hit vondieser Ballsaison. Wirowaliśmy coraz szybciej, aż wreszcie potknęliśmy się. Ukląkłszy przedemną, Johannesujął mojąrękę. Jego piękne długie palce były zimne i lekko drżałyale oczy płonęły mu gorącz Sonet CXXXV w przekładzieJana Kasprowicza. 108 kowo. Pomyślałam przez chwilę,że jest nietylkolekko pijany,ale chory. "Lichwiarko wsparta na prawie urody: Wierzyciel wszystko,co zechce,zagarnie. Ścigasz goza to, że udzielił zgody,By ręczyć za mnie. " Janek zaczynał być zazdrosny. A jak tam sprawy zawodowe, Johannes? zapytał trzeźwo. Zawodowe? No cóż, wspaniale. Skończyłem właśnie trzydzieści trzy lata. Nie mam pracy. Ale to nie szkodzi. Coś się znajdzie. Wysłałemdzisiaj mnóstwo listów. Na pewno coś się wydarzy. Znowu przeszył mnie lodowaty dreszcz. Jest zimno powiedziałam. Powinniśmy już iść. No to dobranoc,kochani, bądźcie szczęśliwi! Nie zapominajcie o mnie! Serwus! Śpij dobrze, Johannes, miłych snów! Nazajutrz obudziliśmy się dopiero około południa. Kilka godzin późniejktośprzyniósł wieczorną gazetę. Wiecie, co się stało? Johannes, ten pięknyJohannes, odebrał sobieżycie. Dzisiaj nad ranem,tuż po czwartej. W. Szekspir, Sonet CXXXIV w przekładzie Macieja Slomczyńskiego. Nauczyciel religii Lekcje odbywały się w jego mieszkaniu. Dziewczynki siedziały wokół okrągłego stołu z mahoniu,słuchając cichego, znużonego głosu nauczyciela. Był to starszy, drobnyczłowiek z siwą rozczochraną brodą i w okrągłych okularach. Opowiadając o nim, ciotka Luna zawsze się śmiała,a mojamamajej wtórowała, a trzebapowiedzieć, żeu nas w domu śmiech gościł nieczęsto. Mama i jejdaleka kuzynka Luna przeżyły bowiem takie rzeczy, żepogodny wyrazprawie zupełnie zniknąłz ichtwarzy. A kiedy już się śmiały, to zaraz potemłzy napływałyim do oczu. Jednakże nawspomnienie starego nauczyciela religii z Krakowa niemogłypowstrzymać się od śmiechu. Może właśnie dlatego, chociaż go nie znałam, zachował sięw mojej pamięci. Żyt przed wojną, na długo przedmoim urodzeniem. W pięknymstarym Krakowiemieszkało wtedy spokojnie wielu Żydów. Trosz110 czyli się oni wówczas zwłaszcza ci bogaci przede wszystkim o wykształcenie i przyszłośćswoich dzieci, nie wiedząc, że żadnej przyszłościjuż dla nich nie będzie. Jak większośćzamożnychŻydów równieżciotka Luna posłała swoją ukochaną jedynaczkę, Alinę, do najlepszejszkoły w mieście. Było to katolickie gimnazjum, prowadzoneprzezniemieckie siostry zakonne. Dziewczynki uczyłysię tamniemieckiego, francuskiego, religii katolickiej, noi oczywiście dobrych manier. Języka jidysz naturalnie tam nie było. Dla spokoju sumienia i żeby nie uchodzić zazłych Żydów, rodzice posyłali dziewczynki dwarazy w tygodniu na popołudniowe lekcje religiiżydowskiej. Nauczyciel, nieśmiały, małomównyczłowiek, niewiele miał swoim uczennicom dopowiedzenia od siebie. Znal jednaktysiące cytatów, sentencji i niezliczone opowieścize świętychpism. Przykażdym nowym zdaniu podnosiłwskazujący palec i zaczynał: "Albowiem jest napisane, że. " Dziewczynkilubiłyzadawaćmu mnóstwo pytań, które sobie z góry wymyślały,wiedząc, że natychmiast zacznie miętosić brodę ipodniesie palec. "Albowiem jest napisane, że. " I wtedynauczyciel rozpoczynał długie wyjaśnienia, najpierwpo polsku, potem przechodził na jidysz, a wreszcie na hebrajski. Cytował przy tym Pismo i słyn ni. nych rabinów, oddalając się coraz bardziej od tematu i najzwyczajniej w świecie zapominająco uczennicach. Dziewczęta wspaniale wykorzystywały czas:pisały niedorzeczne liściki, którewysyłały do siebie pod stołem, chichotały łub poprostu ucinały sobie drzemkę. Od czasu doczasu nauczyciel zapraszał również matki, by przekonały się, jakie ich córkirobiąpostępy. Ponieważ zaś owe matki uważały się zaświadome Żydówki,zawsze skwapliwie korzystały z okazji złożenia mu wizyty. Tak więcwytworne, eleganckie damy z towarzystwa, w modnychkapeluszach iboa, obwieszone iskrzącymi się,długimi kolczykamii łańcuszkami ze złota,siedziały w małym ciemnym saloniku nauczyciela. Grzecznie zasłuchane w jego szeleszczący głos,popijały naparzoną przezeń bladą, letnią herbatęze starych szklanek w srebrnych uchwytach. I wtedy ciotce Lunieprzytrafiło się pierwszenieszczęście. Odkryła bowiem w swojej szklancenieżywą muchę. Co robić? Sytuacja była delikatna. Nie mogła wypić herbaty, ale też nie chciałajej zostawić, by nie obrazić gospodarza. Panie nauczycielu powiedziała wkońcu,rumieniącsię w mojej szklance jest mucha. Podniósłszy szklankę, nauczyciel długo i w zamyśleniu oglądał ją w świetlestojącej lampy, poczymuniósł palec wskazujący, pogrążając sięw rozważaniach nadnieodwracalnością losu. 112 Albowiem. niestety nie przychodziłmu do głowy żaden stosowny cytat. Ona musiała do niej wpaść powiedział tylko, bezradnyi zdumiony. Ona musiała tam wpaść. Iszurając pantoflami, odniósł szklankędokuchni. Dwa razy do roku, kiedy dziewczęta otrzymywały świadectwa w szkole, przynosiły teżcenzurki z lekcji religii. Wtedy zdarzyła się druga katastrofa. Alinka, śliczna, uzdolniona córka ciotkiLuny,mała księżniczka, ubóstwiana przez ojcai matkę, leżała zapłakana na sofie. Jej cenzurka była zaledwie "dobra", podczas gdy na świadectwachkoleżanek pyszniły siętłuste "bardzodobre". Tylko "dobrze? " Alina płakała, ukrywając głowę w miękkichpoduszkach, gdy tymczasem ponad nią szalałakłótnia rodziców, której ojciec wreszcie położyłkres, wygłaszającklasyczne zdanie: Jak ty właściwie wychowujesz moją córkę,kiedy ja w pocieczoła haruję na bułeczki dla naszejrodziny? Tego już było ciotce Lunie za wiele. Chwyciwszy rozszlochaną córkę za rękę, zawlokłająprzezciasneuliczkiKrakowa do domu nauczyciela. Droga nie była daleka, gdyż w Krakowie wszędziejest dość blisko. Ciotka zostawiła łkającą dziewczynkę pod drzwiami,sama zaś energicznie wkro113. czyta do mieszkania nauczyciela. Stanąwszy przednim, podniosła wskazujący palec. Albowiem jest napisane powiedziałazdławionym z wściekłości głosem. Co tu jestnapisane, panie nauczycielu? Tu jest napisane tylko "dobrze", a inne dzieci. Potem wygłosiła nauczycielowi długie, płomienne kazanie, wynosząc pod niebiosa delikatnąduszyczkę swojej córki i jej nieprzeciętną inteligencję. Nie omieszkałateż oczywiściewspomnieć o wysokich kosztach nauki. Drobny staruszek patrzył na nią bezradnieoczyma zaczerwienionymi od nieustannego czytania, po czym poprawił okulary na nosie. Dobrze to przecież nie jest źle powiedział cicho. Dobrze to jest dobrze. Czy dobrzeto jest źle? Ta prosta odpowiedź zupełnierozbroiła ciotkęLunę. Westchnąwszy głęboko, machnęła tylkoswoim boa i z wysoko podniesioną brodą wyszłaz mieszkania nauczyciela,szeleszczącsuknią. Świadectwo zostawiła na stole. Na ulicy córkaspojrzała na niąpytająco ogromnymi,zapłakanymi oczami. Dobrze to też jest dobrze! powiedziałamatka,wpychając córce do buzi czekoladowy cukierek. Potem kupiła jej jeszcze duży kawałek ciasta z różowym kremem, które w Krakowie odwielu pokoleń uśmierzało wszystkie dziecięce bóle. 114 Jakiś czas później wszyscy troje spotkali sięw Oświęcimiu. Ciotka Luna, nauczyciel religiii zaledwie czternastoletnia Alina. Ciotka i jej córka przeżyły obóz. Nauczycielreligiinie. Jak umarł? Czypłakał przed śmiercią? A może byłodważny? Czy miał jeszcze czas podnieść palec i cytować Pismo? Czybat się śmierci? A jego pobladłe usta szeptały Szema Israel Słuchaj, Izraelu! ,te dwa słowa, któreŻydzi wypowiadają w godzinie śmierci? Czy przedtem musiałoddaćokulary? A może mu jepo prostu roztrzaskali? Nie wiem. Zawsze jednak, gdy zaczyna mnie dławić głupia, banalna paplanina ludzi,zawsze gdy wydajemi się, że utonę w morzu nieważnych myśli i niepotrzebnych słów, przypominam sobie prostą odpowiedź starego nauczyciela religii: "Dobrze tojest dobrze. Czy dobrze tojestźle? " Poprawiacze świata W czasie, gdy w Niemczech zaczęły płonąć pierwsze domy dla azylantów, w Monachium prawie natychmiast podniósł się sprzeciw. Rozumni,przyzwoici ludzie byli słuszniewstrząśnięci ioburzeni. Równocześnie jednakna planie pojawili sięteż zawodowi poprawiacze świata, jak ichnazywam. Są to ludzie, którzylubią, by ich słuchano,czynią zawsze to, co należy, i nigdy nie wątpią wewłasnąprzyzwoitość. Wieczorami wiele osób, trzymając wrękachzapalone świeczki, tworzyło tak zwane łańcuchyserc. Ale znajdowali się pośród nich również tacy,którzy na co dzień szykanowali swoich sąsiadów,którzy nigdy nie wynajęliby obcokrajowcowimieszkania, a szacunek dla bliźnich był dla nichobcym pojęciem. No cóż, czasem liczy się sama obecność. W każdym razieprzez jakiś czas przyjemnie było 116 w Monachium mieć inny kolor skóry. Im bardziejegzotyczny wygląd, tym lepiej. Niektórzy intelektualiści monachijscy chodzili nawet w podkoszulkach z napisem: "Jestem Turkiem! " Nie miałoprzy tym znaczenia, że większość z nich nigdy nierozmawiała z kimś, kto pochodził z Turcji, ani nieusiadła znim przy wspólnym stole. Gdybym jabyła Turczynką, powiedziałabym, że wypraszamsobie noszenie tego rodzaju podkoszulków. Aleczyobcokrajowiec możesobie cokolwiek wypraszać? Powinien wszakże być wdzięczny, że go kochają. Bo bywa również inaczej. W dzialespożywczym dużego domu handlowego panował każdego wieczoru ożywiony ruch. Otej porze bardzo często obniżano ceny owocówi warzyw, aby ludzie mogli szybko wykupić te łatwo psujące się produkty. Zawsze zbierało się tamwielu raczej niezamożnych cudzoziemców. Turków, Włochów, kolorowych. Tłoczyli się i popychali, aby zdobyć melony za pół ceny lub kalafioryprawie darmo. Ja też często tam zaglądałam,gdyżpo pierwsze, przeszłamw tym czasie na wegetarianizm co wtedy było szalenie modne a podrugie,znowu chwilowo niedysponowałam nadmiarem gotówki. Ciasno stłoczeni ludzie wsłuchiwali się w energiczny głospłynący z głośników i informujący,gdzie sątanie banany, sałata za pół ceny i prawieza bezcen ogórki. Posłusznie i szybko przesuwa li?. no w odpowiednim kierunku wózki na zakupy. Wysoki czarny mężczyzna (jakoś niemam szczęścia do wysokich czarnych mężczyzn), przynajmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szczególniesię śpieszył. Szturchnął mnie, potrącił swoimwózkiem, a kiedy odwzajemniłam mu się tym samym, złapał mój wózeki pchnął go z całej siływ kąt. O, teraz się wściekłam, ale mowy wcale mi nieodebrało. Wręcz przeciwnie. Aby wyrównać różnicę wzrostu między nami, zaczęłam na całe gardłoniezbytelegancko na niegowrzeszczeć. On zaśwpadł w jeszcze większy gniew, a wyraz twarzymiał taki, że bałam się, czy mnienie uderzy. Powiodłam wzrokiem pokupujących, szukając pomocy. I wtedy spostrzegłam, że dookołapanujeosobliwa cisza i bucha na mnie fala dezaprobaty. Tu u nas odezwała się wreszcie korpulentna dama w średnim wieku (notabene, czy zauważyliście, ile korpulentnych dam w średnimwieku możnaspotkać w sklepach spożywczych? Wydaje się, że majątam swoje gniazda). W naszym kraju pogroziła mi palcem jesteśmymilidla naszych kolorowych gości. A kto niejestmiły. W jej głosie zabrzmiała wyraźna groźba. Byłam bliska łez. Czy nie widzicie, miałamochotę krzyknąć, że on jest dwa razy wyższy odemnie, a ja dwa razy starszaod niego, że jestemkobietą, Żydówką, również cudzoziemką. 118 Ale nic by to nie dało. Opuściwszy głowę, uległam. Albowiem to, kto w oczach ludzi zasługujenamiłość, a kto na ukrzyżowanie, zależy zwykleod aktualnej mody. Bardzo często jestto jedynieczysty przypadek. Cyrk Dzwonią z wiedeńskiej telewizji. Mam wystąpićw talkshow. Jestem podniecona, cieszę się, chociaż to już nie pierwszy raz. Ale jednak telewizja. Samolot. Limuzyna zszoferem. Luksusowy hotel. Znowu limuzyna. Występ. Drzwi do studia otwierają się, lekko popchnięto mnie, jak przy skoku spadochronowym i jużsiedzę przed kamerami. Studio jest pełne ludzi. Rozglądam się i oczom nie wierzę: cała publiczność w studio składa się z kolorowo pomalowanych masek. Otóż tym razem zaproszonodo studia po prostu cyrkowców. Przed nimi mam opowiedziećswoją historię Holocaustu. Siedzą już: słowni, duzi i mali, w różnobarwnych kostiumach, z tekturowymi nosami, w rudych perukach. Żonglerzy, pogromcyzwierząt, atleci o nagich wytatuowanychtorsach, iluzjoniści, linoskoczkowie. 120 No, pani Romo, proszę już mówić. Moderatorka, młoda kobieta, ma silnymakijaż, twarz lalki, niewiele różniącą się od twarzyclownów. Udaje profesjonalnie zaangażowaniei współczucie. Co robić? Wyjść? Zostać? Co jest ważniejsze,dyscyplina czy godność? przemyka mi przezgłowę. Może ziemia się rozstąpi i mnie pochłonie. No, niech pani opowiada! Czybała się pani,marzła? Proszę nam opowiedzieć o trupach,miażdżonych kościach, materacachz ludzkichwłosów. niemowlętach wyrzucanychna bruk,o wieszanychna płotach. o kapsułce truciznyw pani dziecięcej rączce. Patrzę w pomalowane twarze. Widzęich oczy. Rozumne oczy? Opowiadam więc, patrząc w te oczy, w te oblicza, o strachu, o górach zwłok, materacach z ludz121. kich włosów o niemowlętach, psach policyjnych i kapsułce trucizny w mojej dłoni. Zapominam omaskach, o szmince, zapominam o kostiumach. Po prostu mówię. Oni teżo wszystkimzapominają. Nagle nie są już clownami, tylko bezbronnymi ludźmi. Kiedykończę,wszyscy wstająi bijąbrawo. Długo, bardzo długo. W ich oczach, obwiedzionych grubymi, czarnymikrechami, błyszczą łzy. Strach i frywolność Nie dałosię już tego ukryć:mój syn Jakub niemiał dobrego stosunku do gramatyki angielskiej. Z ortografią też niebyło najlepiej. Angielskiegonauczył się od czarnych kolegów z zespołu American-Football, a także od żołnierzy amerykańskich, z którymi grywał w bilard. Mieszkaliśmy wtedy niedaleko ich koszar. Mówiiw tym językupłynnie, jak dziecko amerykańskiejulicy. Jego słownictwo było chyba bogatsze odsłownictwa nauczyciela w każdym razie bardziej soczyste. Ale to wszystko nie podobało się panu od angielskiego, który studiował w Anglii i wypracowałsobie, jak o nimmówiono, taki akcent, że samakrólowa brytyjska zzieleniałaby z zazdrości. Ogólnie uchodził za najlepszegoanglistęw mieście. Nie miałam jeszcze przyjemności poznania go,ale złe przeczucie podpowiadało mi,żejak wszy123. scy ludzie pozbawieni poczucia humoru musichyba rekompensować sobie mierną inteligencjęnadmierną pracowitością. Słynął również z tego,iż nie tylko wyjątkowo starannie sprawdzał zeszyty uczniów, lecz także wklejał do nich małę żółtekarteczki, na których maleńkimi literkami jeszcze raz dokładnie wyjaśniał, dlaczego uznawał zaniepoprawne coś, co było całkiem oczywistymbłędem. Jakub uważał, że to głupie, poza tym śmieszyłgo akcent nauczyciela. Ale cała sprawaniebyłabynajmniej taka śmieszna, jak się wydawało, gdyżmojemu synowi groziła jedynka,a tym samympowtarzanie klasy. Pewnego dnia musiałam więcwybraćsię do szkoły ibardzo się tego bałam. Nauczyciel był wysokimszczupłym mężczyzną w wieku około trzydziestu pięciu lat, ale miałjuż szpakowatewłosy. Nosił dżinsy,tak zwaną hawajską koszulę z krótkim rękawem i wyglądał jakwyporządniały hipis. W jednym jego uchu tkwiłkolczyk. Stanąwszyprzednim ispojrzawszy na niego,poczułam się jak toczęsto bywało małai bezradna. Znów bowiem znalazł się ktoś,w czyich rękach spoczywała moja pomyślność albo, cobyło jeszcze gorsze, mojego dziecka. A może nawet jego los. Jak miałam zmienić nastawienienauczyciela? Jakże odwrócić zagrażające niebezpieczeństwo? 124 Nieśmiałym głosem spytałam o oceny Jakuba. To nie była przyjemna rozmowa. Starym zwyczajem spróbowałam wzbudzić w nauczycielu współczucie tym razem bez powodzenia. Tylko go torozwścieczyło. Czy panisynalek myśli, że w szkole możesobie na wszystko pozwolić i robić ze mnie idiotę? Nauczyciel podniósł głos. A pani? Chcemnie pani tutaj szantażować swoimi zmartwieniami i przeszłością? krzyczał na mnie. Znałam tenkrzyk. Znałam go bardzo dobrze,zwłaszcza po niemiecku. Wtuliłam głowę wramiona, zrobiłamsięjeszcze mniejsza. Z oczu trysnęły mi łzy, które usiłowałam powstrzymać. Broda drżała. Nauczyciel zorientował się, żeposunął sięzadaleko. Poczuł niezręczność sytuacji, może nawetzrobiło mu sięprzykro. Umilkłna moment, a wtedy zadzwoniłdzwonek. Ach, wiepani powiedziałpo chwili łagodniejszymtonem musimy to wszystko przedyskutować w spokoju. Proszę przyjść jutro domnie na herbatę! Wtedy przeprowadzimybardziejprywatną rozmowę i przebadamy stosunek panisyna do gramatyki angielskiej. A także pani stosunek do syna. To tkwiw podświadomości powiedział jeszcze na odchodnym, celując palcemw moje serce. 125. W mojej podświadomości tkwi raczej gestapo,powiedziałam do siebie. Ale tymoże już nawet nieznasz tego słowa. Nigdy nie zrozumieszmojegozwiązku z dzieckiem. Nazajutrz po południu stanęłam jednak dzielnie przed drzwiami do mieszkania nauczyciela. Miał sandałyna bosychstopach, cienkieliliowe spodniena szelkach,które nadmiernie podkreślały jego wątłą męskość. Na stole parowała ziołowa herbatka. Usiadłamnaprzeciwniego nasofie. Zachowaj spokój, przyzwoitą postawę i zakończ tę rozmowę możliwie szybko! nakazałam sobie. Ale nie wzięłam pod uwagę jego ptaszków. Nauczyciel hipis był oczywiście miłośnikiem przyrody i hodował wswoim mieszkaniu nie tylko mnóstwo roślin, ale także kolorowe papużki. Cztery,w dwóch klatkach stojących na parapecie. Od razu odebrało mi mowę i stężałam,ponieważ panicznieboję sięptaków. Ten lękma swoje źródłow jakimś ciemnym zakamarku mojego dzieciństwa spędzonego wgetcie zawsze go odczuwam, chociaż nie do końca rozumiem jego przyczyny. Nauczyciel z pewnością także by ich niepojął, tak jak mojej namiętnej, rozpaczliwej miłości dosyna. A ponieważ był także człowiekiemmiłującymwolność, drzwiczki klatek zostawił otwarte naoścież. Ptaki jużpo chwili zaczęły fruwać po 126 mieszkaniu. Zakręciło mi się wgłowie, poczułammdłości i drżałam na całym ciele. Jeden z ptaków usiadł mi na głowie. Wrzasnęłam, nie mogącstłumić krzyku. Cośwe mniekrzyczało: słyszałam ten głos gdzieśobok siebie, jakby należał do kogo innego. Ptak zaplątał mi się we włosach. Padłam na kolana, ukrywając głowę na łonienauczyciela. Ptak dziobał mnietwardym dziobem po głowie. Zaczęłam krzyczeć jeszcze głośniej, chowając twarz coraz głębiejmiędzy nogami anglisty. Sytuacja była już wystarczająco niezręczna,a stała się jeszcze bardziejabsurdalna, kiedyw drzwiach ukazała się żona nauczyciela. Trzymając małe dziecko na rękach, przyglądała siętejscenie z otwartymi ustami. Już nie pamiętam, jak wyszłam z ich mieszkania. Oboje uwolnili mnie w końcu odptaka, poczym szybko podali mimoje rzeczy okulary,płaszcz, torebkę. Przezcałą drogę do domu biegłam, jakby ptaka może nauczyciel, ciąglemniegonił. To dziwne,ale tahistorianie odbiła się wcalenegatywnie na stopniach mojego syna, wręczprzeciwnie. Może nauczyciel obawiał się już kolejnej prywatnej rozmowy. Piękna nieznajoma Dorocie Ta wiadomość spadła na nas jak bomba. No, możejakręczny granat. Zespół warszawskiego TeatruNarodowego przyjeżdża na gościnne występy doWiednia. Do nas! DoWiednia! Z Polski! Nasiprzyjaciele! Od wielu miesięcy wędrowaliśmy samotniejak wygnańcy po ulicach Wiednia, smutni i przepełnieni tęsknotą. Mijali nas ludzie, nieprzychylni, obcy; nie należeliśmy do ich świata. Od czasudoczasu znajdowało się dla nas jakieś drobne zajęcie wmałym piwnicznym teatrzyku, a potemznowu nie było pracy. Nasze życie toczyło się razz górki, raz pod górkę, przeważnie jednak bardziejpod górkę. Zostaliśmy emigrantami, bo poprostu niewróciliśmy do ojczyzny. I chociażmieliśmy po temupowody, wiedzieliśmy, że wielu przyjaciół nasnie zrozumie. Ale tak bardzo nam ich brakowało. 128 Byliśmy jeszczemłodzi, w wieku, w którym przyjaźnie są niezwykle ważne. Czasemznacznieważniejsze niż wiecznie zatroskana matka. Ważniejsze niż pieniądze, których zresztą też niemieliśmy. Początkowo przychodziło wiele listów od kolegów, z pytaniami, radami, najnowszymi ploteczkami. Potem było ich coraz mniej, w końcukoledzy zamilkli na dobre. Milczał również telefon. Staliście się wPolsce personae non grate,już was tam nie ma. Skreślonowasze nazwiska mówilinam trzeźwo starzyemigranci. Tak tojest w tym reżymie. Teraz to się zmieni oznajmił Janek entuzjastycznie. Przecież dzisiaj przyjeżdżają moinajlepsi przyjaciele! Przez tyle lat pracowaliśmyrazem, próbowaliśmy do upadłego. I przepijaliśmy w bufecie całe noce dodałam zwestchnieniem. Obecny dyrektorjest moim kolegą ze studiów. Musi mnie zrozumieć, wszystko sobie wyjaśnimy. I wtedy nasza sytuacja się zmieni. Zobaczysz. Przecież nie jesteśmy zdrajcami. Możepewnego dnia będziemy mogli wrócić powiedział marzycielsko. Jako goście czycoś takiego. Czy coś. powtórzyłamza nim. Tego dnia włożyliśmy nasze najlepsze ubrania, wysmarowawszy sobie przedtem twarzesa129. moopalaczem, żeby wyglądać, jakbyśmy dopieroco wrócili z urlopu. Opalenizna wyszła dość żółtawo, zwłaszcza u Janka, który był blondynem. Przedstawienie w Burgtheater prawie do nasnie dotarło. Chłonęliśmy każde słowo, ale z podniecenia niczego nie zrozumieliśmy. Ręce bolałynas odklaskania. Patrz, dyrektor posiwiał szepnęłam doJanka a odtwórczyni głównej roli przytyła. Opowiadasz! zaprzeczył Janek. Ledwo przedstawienie dobiegło końca,pognaliśmy za kulisy. Biegliśmy wąskim korytarzem,coraz szybciej. Zgubiłam wtedy mój drogi biały kapelusz z piórek. Ale to było bez znaczenia. Wreszcieichzobaczyliśmy. Stali w małych grupkach przedgarderobami,rozmawiając i paląc papierosy. Podbiegliśmy do nich z otwartymi ramionami: Zbyszek! Marysia! Zapadła cisza. Stali tam i nikt nieodezwał siębodaj słowem. Dyrektor minął nas bez pozdrowienia,ze wzrokiem utkwionym w dal, jakbyśmybyli powietrzem. Jankowi opadłyręce, twarz poczerwieniała. Mieliśmy nogi jak zołowiu. Staliśmybez ruchu. Moją jedyną myślą było: Jak zniknąć i jak godniewyprowadzić stąd mojego męża. Widziałambowiem,że jest bliski załamania. Nagle otworzyły siędrzwido następnej garderoby i wykonawca głównej roliw tej sztuce, 130 stawny, stary aktor podszedł do nas. Nie uściskałnas wprawdzie, aleprzynajmniej wyciągnął rękęna powitanie: Janek, stary chłopie! Zaraz potem dołączyła do naszej trójki małasuflerka, stara panna o mysiej twarzy. Pozostalikoledzy nagle zaczęlisię bardzo śpieszyć izniknęli w garderobach. Staliśmy tak we czworow ponurym korytarzu teatralnym, nie wiedząc, co powiedzieć. Naraz jednak twarz Jankapojaśniała. Wiecie co, zapraszam was na kolację, dowspaniałej restauracji! wykrzyknął z zachwytem. Chodźcie, pokażę wam Wiedeń! Przede wszystkim jednak chciał pokazać, żedobrze mu się wiedzie i ma pieniądze. Istotnie, miał je, bo nazajutrz powinniśmy bylizapłacićczynsz za mieszkanie. Całą kwotę nosiłprzysobie w portfelu. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, do czego służą banki. No ładnie, pomyślałam, świetnie! Zczynszemmożemy się pożegnać! Ale stary aktor i suflerka bardzo się ucieszyli. Przed teatrem spotkaliśmy jeszczeJane, młodąAmerykankę, asystentkę Janka. Pracowała darmow naszym piwnicznym teatrzyku, w zamianza couczyłasię niemieckiego. Była to, by tak rzec, bez-! ,gotówkowa wymiana kulturalna. Jane także za"! ; 131. pragnęła pójść z nami. Czy tych pieniędzy w ogóle wystarczy? zadałamsobie pytanie. Poszliśmy do najlepszej i najdroższej restauracji w mieście, z tradycjami, gdzie dawniej mieściła się winiarnia. Pod pomalowanym na białopiwnicznym sklepieniem można było zobaczyć naścianie autografy wielu sławnych ludzi, poczynając od Mozarta i Beethovena. Kelner we frakuteżwyglądał tak, jakby jeszcze osobiście obsługiwałobu wspomnianych panów. Miał podłużną, niecozielonkawą,pełną godnościtwarz. Janeknatychmiast zagłębił się w lekturze karty win i zaczął głośno odczytywać dźwięczniebrzmiące nazwy. Ja czytałam sobie po cichu prawąstronę z cenami. Jane, nasza Amerykanka, zamówiła szklankęmleka. Mleko, łaskawa pani? spytał kelnerz niedowierzaniem, a jego twarz jeszcze bardziej pozieleniała. Do sarniej pieczeni? Tak! odparła Jane, pokazując muw uśmiechu trzydzieści dwaśnieżnobiałe zęby. Ja dostałam tatara i pojadałam sobie dodatkioddzielnie, bo tak mi bardziej smakowały. Kelnerpokasływał,wzdychał, sapał. Wreszcie pochyliłsię nade mną. Łaskawa pani, to trzeba wymieszać powiedział szeptem,który można było usłyszeć nadrugim końcu restauracji. 132 Pod jegosurowym okiem zmieszałam wszystkie składniki, otrzymując bliżejnieokreśloną,brunatną masę. Dopiero wtedy odszedł zadowolony. Sto lat! Na zdrowie! Piliśmy dużo igawędziliśmy. Ciekawi kraju,zadawaliśmy naszym przyjaciołom wiele pytań: Co się dzieje w kulturze? Kto teraz z kim. Jakwygląda miasto? Czy Krakówjeszcze stoi? A przede wszystkim: Kto teraz dostał naszeposady? Wino było dobre i drogie. Upajaliśmy sięwspomnieniami,wpadliśmy w sentymentalny,prawie melancholijny nastrój. Czy możemycoś dla was zrobić, jakoś wampomóc? spytała suflerka, marszcząc swoją mysią twarz. Potrzebujecie czegoś z Polski? Właściwie byłato całkiem miła osoba. Dlaczegonigdy wcześniejtego nie zauważyłam? Wiem powiedziała po chwili. Będęprzysyłała wamksiążki i czasopisma, żebyście byli na bieżąco. Tak, obiecuję, że na pewnotozrobię! Do sali weszła naraz grupa gości: wysoka,piękna kobietao jasnych włosach, za nią niskai starsza od niej, a dalej mężczyzna o siwychskroniach. Usiedli obok nas przy zarezerwowanymstoliku. Nagle Janek odstawił szklankę i przetarł szkłaokularów. 133. No, drogie dzieci powiedział cicho albo ja jestem już całkiem pijany, albo tu siedziGrace Kelly, księżna Monako. Nie odwracajcie sięteraz! Oczywiście, że wszyscy natychmiast się odwróciliśmy. Tak, to ona! Nasiprzyjaciele z Polskibyli zachwyceni. Nie dość, że spędzali swój pierwszy wieczór w Wiedniuw najlepszej restauracji, tojeszcze siedziała obok nich księżna Monako. Ja zaś wpadłam na pomysł, żebyśmy napisalidoniej liścik. Nie mieliśmy papieru listowego, alewytworna karta dań równie dobrze mogła spełnićtę rolę. Pisanie przypadło w udziale Jankowi, chociaż mój pomysł wcale mu się tak bardzo niespodobał. Jak się ją tytułuje:"Jej Książęca Wysokość" czy "ŁaskawaPani"? Napiszjedno i drugie! Jak brzmi "Łaskawa Pani"po angielsku? Napisaliśmy, że jesteśmy grupą polskich aktorówz warszawskiego teatru, który bawi w Burgtheater na gościnnychwystępach, i bylibyśmy zachwyceni, gdyby zaszczyciła nas swoją obecnością na przedstawieniu. Potem poprosiliśmy zielonego kelnera, byprzekazał liścik. Prawdopodobnie uważał nas jużza kompletnych wariatów, ale spełnił prośbę. Zaniósł list na srebrnejtacy, rozumie się. 134 Przeczytawszylist, księżna położyła go oboktalerza i spokojnie kontynuowała rozmowęzeswoimi towarzyszami. No widzisz syknął mi Janek do ucha przez ciebie wyszliśmy naidiotów! Alew tym samym momencie księżnawstałai podeszła do naszego stolika. Bardzo dziękuję za tenmiły list powiedziała zczarującym uśmiechem. Mężczyźni poderwalisię z krzeseł,my, kobiety,z ogromnego zakłopotania zostałyśmy na miejscach. Aby zatuszować tofauxpas, księżna również usiadła. W tym momenciejednak wstałyśmy,a panowie usiedli. Jeszcze przez chwilęuprawialiśmytę gimnastykę, zanim wreszcie wszyscy nadobre się usadowili. Panie chciałyby się teraz pewnie dowiedzieć,jakGrace Kelly była ubrana. A więc, miała na sobie szary tweedowy kostium, chyba Chanel, iróżową bluzeczkę z falbankami. Aha, i złote łańcuszki. Zadawała wiele pytań, interesowała jąsztuka, teatr, publiczność. Rozmowa była żywai ekscytująca. Najwyraźniejksiężna czuła się z nami dobrze,bo zamówiła jeszcze winoi wcale niezamierzała nas opuszczać. Ja też bym chciała mieć dobry zespół teatralny w Monako powiedziała pochwili. Jakpaństwo może wiecie, również jestem aktorką. 135. Uroczy uśmiech znowu przemknął po jejtwarzy. Jutro nie będęniestety mogła przyjść napaństwa przedstawienie, muszę już wyjechać. Podała nam rękę. Ale może państwo przyjedziecie kiedyś doMonteCarlo? zapytała na odchodnym. Popłynął za nią obłok jej cudownych perfum. Możesz jużwreszcie zamknąć usta! Janekpotrząsał mnie za ramię. Dużo, dużo później, już w drodze dodomu,znowu dopadły mnie nasze przyziemne troski. Co my jutro zrobimy, Janku? spytałamostrożnie. Nie mamy pieniędzy na czynsz. Mój mąż przystanął i potarł sobie czoło, jakbysię obudził. Owszempowiedział. To prawda. Pieniędzy nie mamy. Nagle jednak uśmiechnął sięi zrobił do mnieoko. Ale za to jadłaś kolację z księżną. Czajnik Mój stary czajniksię zepsuł, potrzebuję nowego. Parzę zawsze dużo herbaty. To bardzo pomaga,kiedy człowiekowi jest zimno. Jest jasnyporanek, świeci słońce, gdy z dziennegoświatła wchodzęw sztuczne światło domutowarowego. Bolą mnie oczy. Wszystko wydajesię nierzeczywiste. Wędruję wśród gór towarówi wież z przedmiotów. Wszystkiego tu zadużo: podwójnie, dziesięciokrotnie, stukrotnie. Ktoś tego z pewnością potrzebuje, myślę. Czuję, żezaczyna mnieboleć głowa. Znowumarznę w ten ciepły dzień. Mam wrażenie,że niewiem już właściwie, gdzie jestem i co tu robię. Ludzie kupują i kupują. Wszyscy oni kiedyś umrą,myślę nagle. Czybędą się bali? Grzecznie zanoszą pieniądze do kasy i wychodzą z pakunkami. Czy znajdzie się ktoś,kto wostatniej godzinie potrzyma ich za rękę? 137. A może będą umierać w samotności? I wszyscy^zostawiąposobie mnóstwo nikomu niepotrzebnych przedmiotów. Wreszcie znajduję dział garnków i patelnii widzę przed sobą półkę z czajnikami. Ile ichtu jest? Sto?Połyskują metalicznie, biało,kolorowo. Niektóre mają wbudowane małe gwizdki, inne sąozdobione wdzięcznymikwiatkami, motylkami,ptaszkami. Wybieram ładny, prosty, niezbyt drogi czajnikśredniej wielkości, który aż siędo mnie uśmiecha. Przycisnąwszy go do siebie, zmierzamw stronę kasy. Po drodze patrzęw lustro, spoglądam sobie w oczy. Ja też umrę, myślę. Nie do wiary. Także i ja? A kto wtedy dostanie mój czajnik? Muzyka jestbardzo głośna, światło bardzo jaskrawe. Właściwie dlaczego? Czego sięboimy? Jaki strach pragniemy zagłuszyć? A może jużdawno wszyscy pomarliśmy? 138 ^BlMlh,' Muszę stąd wyjśćjak najszybciej! Ustawiam się w kolejce do kasy, za mną jakiśmłody jeszcze mężczyzna, niepozorny, dość blady,o wysokim kobiecym głosie. Natychmiastzaczyna się kłócić: Stałem tu przed panią! Co to ma znaczyć,jakby każdy chciał się tak wpychać. Coza bezczelność! W końcu wszystkim się śpieszy. Jeszcze pogrążona w myślach, odwracam siędo niego: Pan umrze mówię. Jeśli spodziewałam się, że po tych słowach zamilknie, zamyśli się właściwie chodziłomi tylkoo to, żeby ten piskliwy głos wreszcie ucichł to grubo się myliłam. Młodzieniec mierzymnie krótkim spojrzeniem. Ale pani wcześniej mówi jadowicie. Tego niebyłabym taka pewna, młody człowieku odpowiadam powoli, stawiając pięknymetalowy przedmiot na kontuarze, tuż przed jegonosem. Nie byłabym wcale taka pewna powtarzam i wychodzę, wychodzę wreszcie na światłoi słońce. Stary czajnik ciągle jeszcze działa. Słowamają jednak czasem osobliwą mocsprawczą. Dziś zadaję sobie tylkopytanie, czy ten młodyczłowiek jeszczeżyje. Show-business Telewizyjne nagranie dobiega końca. Finał. Orkiestra gra głośniej. Patrzę naprzemian to na scenę, to znowu na liczne monitory, potem zerkamna siedzącego obok mnie reżysera. Dziewczęta tańczące kankana mają różnobarwne pióropusze we włosachi kręcą tęczowymi spódniczkamiz mnóstwem falbanek. Wyrzucająnogi do góry, ukazującprzy tym czarne podwiązki i maleńkie czarne figi. Odwracam się do reżysera: Wtedy, w belleepoque, tancerki nie nosiłybielizny. Taaak? pyta zaciekawiony. Po prostu niczego niemiały podspodem mówię, puszczając do niego oczko. Naprawdę? odwzajemnia mój uśmiechi też do mnie mruga. Tancerki padają zszumem w kunsztownymszpagacie na podłogę,by błyskawicznie wyskoczyć 140 w górę ijeszczeraz zaszastać wszystkim, co tammają: ozdobamigłów, biustamii spódniczkami. Koniec, dziękuję. Reżyser głośno klaszcze w dłonie. Koniec nagraniamówi bardzo wszystkim dziękuję. Następnie odwraca siędo mnieze słowami: Piękne kostiumy,pani Romo, naprawdę cudowne! Jest pani wspaniałymkostiumologiem. Uśmiecham się do niego szczęśliwa; najchętniej bym go uściskała. W tej chwilimogłabym wyściskać wszystkich w studio aż do ostatniegooświetleniowca. Reżyser jest wysokim przystojnym blondynemw złotychokularach. Trzymasię prosto i maw sobie coś z oficera. Może dlatego, żewywodzisię ze szlacheckiego rodu, a jego dziadek był ważnym generałem podczas wojny. Nazywa się vonH. , po dziadku. Świetnie, pani Romo powtarzanaprawdę świetnie! Może odwieźć panią do domu? Jedziemy w tęsamą stronę. Co za zaszczyt! Zmiłą chęcią. Oczywiście. Dziękuję! Gdy tak siedzę obok niego w aucie, przez głowę przemyka mi tysiącekscytujących myśli. Teraz z pewnością zaproponuje mi pracę przy następnym show, a potem znowu przy kolejnym. Jest wtej branży ważną postacią. Będę miała dużopracy gdzie ja znajdę opiekunkę do dziecka 141. i zacznę wreszcie zarabiać bardzo dużo pieniędzy dla siebie i mojego małego Jakuba. Zostanęprawdziwą working mom, jakw hollywoodzkimfilmie. Może teraz w końcu mi się uda. Wreszcie. Pogrążona wmyślach,zauważam nagle, że reżyser o czymś mi opowiada, a ja wcale go nie słucham. ...a latem jeździmy z dziećmi do Turcji docierają domnie wreszciejego słowa. Mieszkamytam w małejwiosce, głęboko w górach,gdzie wszystko jest bardzo proste, wręcz pierwotne. To zdumiewające, jak prymitywnie żyjątamtejsi ludzie. Reżyser zręcznie manewruje w gęstym ruchudużymmercedesem. W jegogłosie zachwyt mieszasię z lekką pogardą. Piękne, wypielęgnowanedłonie trzyma swobodnie na kierownicy. Na przegubie ręki lśni płaski złotyzegarek. Wieśniacy urządzają często wielkie pikniki,palą ogniska, pieką mięso na ruszcie. Moim chłopakom to się naturalnie szalenie podoba, wie pani,mamdwóch chłopców, pięcio- i siedmioletniego. A kiedy miejscowi zabijają barana, idę popatrzećrazem z synami. Niech się przyjrzą. Najpierw podcina się baranowi gardło wypielęgnowaną prawicą wykonuje odpowiedni ruch a potem wiesza się go na haku, na wrotach do obory, żebyzwierzę się wykrwawiło. 142 I pan pokazuje to swoim dzieciom? pytam ochryple iz niedowierzaniem. No, oczywiście. Potakuje głową, awokółjego ust igrazimny uśmieszek. Niech sięhartują. Ach tak, naturalnie mówię stłumionymgłosem, ale jednak wystarczająco głośno wcześniezaczyna się ćwiczyć. On patrzyna mnie i czerwienieje na twarzy. Auto zatrzymuje się nagle z piskiem opon. To,to. to jest bezczelność. nie miała pani prawa tego do mnie powiedzieć, nigdy. Niepani. I nie do mnie,pani nic nie wie. Jego głosstaje się wyższy, po czymprzechodzi wswego rodzaju przenikliwy kwik. Uzmysławiam sobie w tym momencie, że onsądzi, iż japomyślałam o jego dziadku ijego przeszłości, lecz już nic na to nie mogę poradzić. Ależ tak to przecież jest, paniebaronie mówię cicho, otwierając drzwiczki samochodu wcześnie zaczyna się ćwiczyć,kto chce. Wysiadam,a auto natychmiastrusza z piskiem opon. ...być mistrzem. Idę powoli ulicą. Pada drobny deszczyk, ale tonic. Chłodzi moją rozpaloną twarz. Zresztąmamjuż niedaleko do domu. Koniec marzeń. On cinigdy więcej nie da pracy, nigdy, mówię do siebie. W tym momencie jed143. nak mało mnie to obchodzi. Widzę tylko w wyobraźni tych dwóch małych chłopców, którzy,trzymając się za ręce, przyglądają się wielkimioczami, jak zarżnięty baran wisi łbem w dół nawrotach do obory i jak ciecze z niego krew, a gęste, ciepłe krople, jedna po drugiej, bezgłośniewsiąkają w ziemię. Śpiąca Lili albo opowiadanie o opowiadaniu Ciągle jeszcze, po tylu latach, czuję się jak zagubione dziecko, szukające małych kamyczków zeswojej przeszłości. Może ta Lili też do niej należy? myślęw drodze do jej eleganckiego hotelu. Właściwie jestem na siebie zła. Jest wczesnyporanek, chcemi się spać, po co naprawdę mamsię z nią spotykać? Przecież w ogóle nieznam tejkobiety! A jeśli onaznała moją rodzinę? Może jest nawetmoją kuzynką? Wygląda jak moja matka, maduże żydowskieoczy. Wczorajzobaczyłam tę kobietę po raz pierwszy. Czytam fragmenty swojej książki w starej synagodze krakowskiej, pełnej ludzi. Czytam o małym chłopcu, który,rozstrzelany na moich oczach,leżał na bruku, a spod jego płaszcza ciekła krew. 145. Działo się to w getcie w Krakowie, a ja miałamtrzy lata. W synagodze panuje cisza. Podnoszę głowę,patrzę na publiczność, w dobre, uważne, współodczuwające twarze. Wśród obecnych jest ta kobieta, której twarz przypomina mi moją matkę. Widzę, jak jejoczy napełniają się łzami. Nie płacz, myślę, proszę, nie płacz! Jeśli ty zaczniesz płakać, ja też się rozpłaczę, tu, przedwszystkimi. Ale łzy już toczą się po jej policzkach. Przełykam ślinę, robię pauzę. Mijają sekundy, ludzieczekają. Po chwili opanowuję wzruszenie. Spinam sięponownie, jak stary koń cyrkowy, i czytam dalej. W aplauzie, który się potem zrywa,w klaszczącym tłumie, tracę ją na krótko z oczu. Ale już do mnie podchodzi iobejmujeserdecznie. Wielki wieczór mówi. Wspaniały,dziękuję ci. Ja też byłam w krakowskim getcie,teraz mieszkam w Londynie, a jutro odlatuję. Wiedziałam, myślę szybko. Jest starsza odemnie, może znała moichkrewnych,może samajest. Musimy się zobaczyć mówię. Ludzie nas rozdzielają, chcą ode mnie autografów, uśmiechu, pragną uścisnąć mi rękę. Przyjdź jutro rano do mojego hotelu naśniadanie,wiesz, stary Grand wola do mnieprzez tłum ludzi. Mam naimię Lili. 146 Terazczeka na mnie w wytwornej kawiarnihotelowej z marmurową podłogą, uśmiecha się,miła i zadowolona. Elegancka,starsza Angielka w żakiecie w kolorowąkratę, ze starannym makijażem i dużą ilością biżuterii. Znów patrzy na mnie tymi swoimiczarnymi żydowskimi oczami. Zamawiamy herbatę i kawę,a do tego cudowne krakowskie drożdżówki z jagodami. Potrzebuję dzisiajbardzo dużo kawy usprawiedliwiam się jestem taka zmęczona,znowu nie mogłam spać w nocy. Lili zamaszystym gestem rozpościeraramiona: Co ja mam ci powiedzieć? Janigdy nie śpię,też nie zmrużyłam oka. Nie mogępowstrzymać się od uśmiechuten szeroki gest, tenton, "co ja mam ci powiedzieć? ", wszystko to jestmi bliskie, takie znajome, typowedla polskichŻydów. Rozpoznałabymich na końcu świata. Tak wyobrażam sobiemojeciotki i wujków. Nieznałam ich. Nigdy nieśpię w nocy, od tamtych czasów mówiLili dobitnie. Twoją książkę takżeprzeczytałamw ciągujednej nocy. Po niemiecku. Ktoś mi ją przysłał. I zanimudaje mi się zadać pytanie,ona już nanie odpowiada: 147. Liebling, Liebling. takie było nazwiskotwojej rodziny? pyta, zastanawiając się. Nie, nie mogę sobie przypomnieć żadnych Lieblingów. A więc jednak nie kuzynka. Jej nazwisko, które wymienia, wydaje misię znajome, nie wiemtylko skąd. Podejmuję ostatnią próbę: Panieńskie nazwisko mojej matki brzmiałoAbrahamer. Zaczekaj mówi Liliczekaj, czekaj. Widzę, jakusiłuje przedrzećsię przez szary las minionych sześćdziesięciu lat, by dotrzeć do jakiegoś wspomnienia. Czekaj. no jasne, oczywiście. Z AlinąAbrahamer chodziłam do szkoły. Alina byia najmłodszą kuzynką mojejmamy. Lili uśmiecha się z zadowoleniem. Tak, tak, twoją mamę też pamiętam, miałana imię Tosia, piękna kobieta. Teraz sobie przypominam była taka,jak ją opisałaś w swojejksiążce. Przeczytałaś moją książkę poniemiecku? dopytuję się. Skąd tak dobrze znasz niemiecki? Twarz Lilipoważnieje nachwilę. Ach! odpowiada z westchnieniem. Rzeczywiście bardzo dobrze mówię po niemiec148 ku. Co ja mamci powiedzieć? PewnaNiemka uratowała mi życie. Coś w jej głosie, coś w niej samej każe zadaćmi pytanie, którego zazwyczaj staram się unikać,spotykając ludzi, którzy ocaleli z Holocaustu. Lili, jak przeżyłaś? Prawienigdy o to nie pytam. Nie potrafięwytrzymać smutku, który nas wtedy ogarnia. Iletrzeba mieć siły, by móc wspólnie płakać zobcymczłowiekiem. O, to długa historiamówi Lili. Odwiedź mnie w Londynie, to ci opowiem. Nie chcesz o tymnapisać? pytam. Dlaczego nie? Twarz Lili sprawia nagle wrażenie znużonej,starej, bezradnej. Nie mogę mówi, kładąc swoją dłońnamojej. Starą dłoń z mnóstwembrunatnych plami napuchniętymi palcami, które dźwigają ciężkiepierścienie ze złota. Ja naprawdęnie potrafię. Ale ty napiszesz. Opowiemci mówi zdecydowanie. Patrzę nanią i wiem, że nie ma ochoty czekać,aż odwiedzę ją wLondynie. Nie, ona chceopowiedzieć mi swoją historię od razu, teraz. Ty też byłaś w getcie? pytam. Wgetcie, tak,wiesz, moja matka. możeo niej słyszałaś, miała na imię Rita. 149. Nagle już wiem, skąd znam nazwisko Lili. Oczywiście. Moja mama często jewspominała,kiedy mówiła o "starych, dobrych czasach". Lilipochodziła zbogatej, szacownej rodzinyżydowskiej. Byli w Krakowie "ludźmi z towarzystwa",jak mawiała mama. Piękna, rozpieszczona, elegancka Rita, która miałatylu wielbicieli. Moja matka uśmiechnęła się Lilipomaszerowała do gettaz małą walizeczką. Nieumiała pakować rzeczy. Zawsze robiły to za niąsłużące. Wzięłaze sobąmoże zpięć letnich sukienek Lili śmieje się rozbawiona, jakby opowiadała o jednej ze swoich londyńskich przyjaciółek. Wzięła też jedwabne pończochy,perfumy,,trochębiżuterii. Jakby wybierała się w krótką po' dróż do Paryża. Biżuteria potemw pierwszej kolejnościposzła na jedzenie. Wiem skinęłam głową. Później siedzieliśmy wraz z mnóstwem innychludzi w ciemnej dziurze, którą nam przydzielono. Tak, to też wiem. Każde jej słowo przywołujena powrót obrazy obrazy, które znam. Marzliśmy, przymieraliśmy głodem. Pewnego dnia, wyobraź sobie, znalazłamsię za murem,po aryjskiej stronie. To też długahistoria,opowiemci innym razem. Krótkomówiąc, byłam na wolności. Na wolności? 150 Do naszego stolika podchodzi starszy pan. Siwowłosy, w srebrzystym garniturze, Brytyjczyk w każdym calu. Mój mąż przedstawia Lili. Darlingmówi po angielsku poczekaj,szybciutko opowiem jeszcze Romie pewną historię. Mąż Lili przysiada się do nas, zapala fajkę. Milczy. Stałam na ulicy kontynuuje Lili miałam dziesięć lat i nie wiedziałam, coze sobą począć. Moją jedyną myślą było pobiec z powrotemdo domu, do naszegomieszkania. Tam znajdowały się ciepłe rzeczy do ubrania i tyle jedzeniaw spiżarni. Przecież byłamjeszcze dzieckiem,więc wyobrażałam sobie, że nasze mieszkaniejest puste, tak jak je zostawiliśmy. Dokąd miałampójść? Nie znałam innych adresów. Kiedy znalazłam się na klatce schodowej,ogarnął mnie strach. Drzwi były zamknięte. Słyszałam jakieś obce głosy. Usiadłam na schodachprzed drzwiami. Pachniało jeszcze tak znajomo,jak zawsze, pastą do podłogi. Naraz poczułamogromneznużenie. Byłabym pewnie zasnęła. I wtedy ją zobaczyłam. Stała przede mną, kobietao lśniących jasnych włosach i w takim małym, komicznymkapelusiku. Uśmiechnęła się do mnieuszminkowanymi na czerwono ustami. Lili? spytała. Spojrzałam na nią zprzestrachem w oczach. 151. Gretchen? Darling mówi łagodnie mąż Lili, wypukując fajkę. Za półgodziny musimy wyjechać. Dobrze, dobrzeLili nawet na niego niepatrzy tylko opowiem tę historię do końca. Gretchen uczyła mnie niemieckiego. Choćwłaściwie była sekretarką. Mieszkała u nas w oficynie. Blada i chuda, chyba mało zarabiała i ciąglewyglądała na zmarzniętą. Mojejmamie było jejżal. Od czasu do czasu dawała jej suknie, którychjuż nie nosiła, a później zatrudniła ją jako moją nauczycielkę niemieckiego. NazywałasięMargarete, mama mówiła doniej Gretchen. Ja nazywałamją Myszą. Teraz stała przede mną i miała nasobiefutro mojej matki. Otworzywszy drzwi do naszego mieszkania,wciągnęła mnie do środka. Tam zaczęła mnieściskać i całować. "Lili, mojaLili", wykrzykiwała,"cały czas myślałam, że już nie żyjesz! Teraz zostaniesz u mnie! " Gretchen ukrywaław mieszkaniu jeszcze troje innychŻydów: grubą panią Katz,której nie znałam. Miała chyba około pięćdziesiątki, w każdym razie wydawałami sięwtedy strasznie stara. Lili przerywa opowiadanie, przypudrowuje sobie nos, jakby chciała sprawdzić, czy i ona nie może wydawać siękomuś strasznie stara. Był tam też pan Aron z synem. PanaArona znałam, mieszkał w naszym domu na par152 terze, bardzo pobożny człowiek. Często widziałam przez okno, jak się modli i kiwa. Jego syn Karol był wysoki i chudy, miał czternaście lat,a ręcezimne i ciągle spocone. Strasznie się nim brzydziłam. Nasze mieszkanie zarekwirował wysoki oficer niemiecki, a Gretchen została jego kochanką. Oficera odkomenderowano na dłuższy czas gdzieindziej, takwięc Gretchen mogła nas ukrywać. Przy każdym niebezpieczeństwie wciskaliśmy siędo opróżnionej teraz spiżarni. Abyśmy siętamwszyscy mogli pomieścić, wchodziliśmy w ustalonej z góry kolejności. Gruba pani Katz musiałachować się pierwsza i wtedymogła oprzećsięo ścianę, prawie usiąść. Potemwchodził panAron, za nimKarol, a na końcu ja. Byłam małai szczupła, alekurczyłam się jeszczebardziej,żebym nie musiała dotykać Karola. Czasem myślałam, że byłoby lepiej,gdyby Niemcy przyszlii wszystkich nas zabili, żebym tylko nie musiałasię do niego przyciskać. Potakiwałam głową, gdyż bardzo dobrze tosobie wyobrażałam. Nocami w ogóle niemogłam spać,ciąglenasłuchiwałam, czy nie idzie po nas gestapo,bezprzerwy byłamczujna. Słyszałam ichkroki. Przychodzili w nocy, pogodzinie policyjnej. Za tow ciągudnia często zasypiałam. Przy stolew kuchni, na sofie, na podłodze nazywali mnie"śpiącąLili". 153. Słucham jej słów, jakbym tam była, w pewiensposób zresztą byłam tam z nią. Błyskami pewnamyśl. Wypowiadam ją głośno, tak głośno,żekelner odwraca się w naszą stronę. 154 Lili, Lili, ja już wiem, dlaczego my nie możemy spać ponocach. Już wiem, samapodsunęłaśmi odpowiedź. Co wiesz? pyta nieco roztargniona. Zawsze zadawałam sobie pytanie mówiępodekscytowana co takiego w nas jest, że niepozwala nam spać przez całe życie. Czy to, że siępoprostuboimy nie, to niczego nie wyjaśnia. A może to jakaś choroba? Ale wyobraź sobie, pomyśl. My byliśmy jak małe, dzikiezwierzątka, jakłatwa zdobycz w lesie. Musieliśmywęszyć niebezpieczeństwo, mieć się nabaczności,ukrywaćsię przed dzikimi drapieżnikami, które na nasczyhały. żebyśmy zawsze zdążyli uciec, ciąglemusieliśmy czuwać. A teraz, kiedyminęło kilkadziesiąt lat, leżymyco noc z otwartymi oczyma,nieruchomo wpatrzeni w ciemność, czekając nazło, które ciągle jeszcze może po nas przyjść. Tak, tak mówi Lili niecierpliwie. Pragniedalejopowiadać swoją historię. Przeważnie siedzieliśmy w kuchni, wiesz, całymidniami,cichutko,jak myszki pod miotłą. Ale co ja mam cipowiedzieć, kochani sąsiedzi! Liliznów mówi to z rozbawieniem, jakby miała na myśli swoich angielskich sąsiadów. Słyszelinaszegłosy, kroki, widzieli, jakGretchen nosijedzenie do domu więcej, niżbysama potrzebowała. I co robią ci kochani sąsiedzi? Nie mają nic lepszego do roboty, jaknapisać do 155. oficera, że jego przyjaciółka ukrywa w domu kochanka. Lili wymachuje wpowietrzu rękami. Wyobraź to sobie, kochanka! Pewnegodnia, gdyGretchen jeszcze spała, zakradłam siępotajemnie do jej pokoju, który dawniej był pokojem mojej matki. Otworzyłam szafę. Wisiaływ niej jeszcze jej sukniei płaszcze. Pachniały nią. Obejmowałam je, zanurzałamtwarz w miękkichfutrach. Znowu myślałamo mamie, jak marzniew getcie i czy ona biedna w ogóle jeszcze. Później podeszłam do toaletki z pięknym kryształowym lustrem. Stało tam ciąglemnóstwo jej kremów i flakonów. A obok nich leżały jaskraweszminkiGretchen. Wzięłam jedną i pomalowałamsobie usta na purpurowy kolor. W następnej sekundzie ktoś zaczął bębnićw drzwi. Głośny łoskot, łomotanie, kopanie, dziki wrzask: "Otwieraj,dziwko! Otwieraj! " Pobiegłam do kuchni. Znowuwcisnęliśmy się do spiżarni. "Pani Katz pierwsza", powiedziałammachinalnie. Gretchen zastawiła spiżarnię kredensem. W tej samej sekundzieoficer wtargnął do mieszkania. "Gdzie on jest? ",wrzeszczał, "Gdzie twój kochanek, ty dziwko! Gdzie go ukryłaś? " Wrzeszczał i strzelał gdziepopadnie. Myślałam o dwu rzeczach naraz. Popierwszeo tym, że wszystko to już kiedyś widziałam. Moja matka zabierała mnie dawniej częstodoteatru albo do kina. Równocześnie myślałam, 156 że on za chwilę wpadnie dokuchni, odkryje nasi wszystkichpowystrzela. Iwiesz Lili oddychagłęboko, a jawidzę, że jejusta lekko drżą przez ten cały czas trzymałam Karola za rękę byłasucha i gorąca. Lili, darling szepcze jej mąż, pokazującna zegarek. Tak, tak Liliw poczuciu winy kiwa głową. Zaraz kończę. Ty jużidź, zamów taksówkę. MążLili wstaje, bardzo wysoki,bardzo siwy,bardzo angielski, izmierza w stronę drzwi. Lili zajmuje jego krzesło, gdzie ma więcejmiejsca, by gestykulować. Co ja mam cipowiedzieć? Oficer powystrzelał wszystko w drobny pył, pokój po pokoju. To byłoduże mieszkanie, a on strzelał pod łóżka,wszafy, we wszystkiekąty. Strzelał, krzyczałi znowu strzelał. Usłyszałam, jak w pokoju mamykryształowelustro sypie się z głośnym brzękiem. A potem stanął wkuchni, gdzie Gretchen, roztrzęsiona i drżąca, w cienkiej nocnej koszuli, siedziała przy stole. "Gdzieon jest, ty dziwko, powiedz mi wreszcie, gdzie jest tentwój kochanek! " Zawrzeszczał jeszcze cośpo niemiecku,czego nie zrozumiałam. Usłyszałam tylko, jakstojące na stole naczynia z hukiem spadają na podłogę. A potem zapadła cisza. Lili urywa, kładąc sobie palec na ustach. 157. Nie wiem, co się potem stało mówiw końcu. Patrzymy po sobie. Jesteśmy dwiema dorosłymi kobietami i dobrze wiemy, co się wtedy wydarzyło. Widzę, jak twarzLili purpurowieje, nawet naszyi pojawiają się czerwone plamy. Wtedypomyślałam, żeon robi jej krzywdę,że ją to boli mówi cicho. Później poszli dosypialni. Łaskawa pani kelner podchodzido naszego stołu taksówka. Już idę Lili wstaje. Ach, daj spokój,kochana, to ja cię zaprosiłammówi, płacąc. Jejpierścionki skrzą się w słońcu. Biegniemy polśniącejpodłodze przez hotelowy hali. Lili trzyma mnie mocno za ramię i opowiadadalej: Został jeszcze,wyobraź sobie, przez cztery dni, cztery długie dni. Bo czekał na tego kochanka. A wy przez te cztery dni i noce siedzieliście wspiżarni? Tak. Tych trojga już nigdy później nie zobaczyłam. Nagle zniknęli. Pani Katz i Karol z ojcem. Nie mam pojęcia, dokąd poszli. Chodź tu, w lewo Lili ciągnie mnie zarękę tu była sala balowa, wiesz. 158 Przystajemy na środku dużej pustej sali. Rozglądam się. Jest to cudowne pomieszczenie zestarym ciemnymparkietem,tapetamiz bordowego jedwabiu, z wielkimi kryształowymi żyrandolami. Wygląda, jakby ostatni gościewyszli dopiero przed chwilą. Dawniej tańczyli tu często nasi rodzice. Spoglądam do góry,na małybalkon, gdzie wtedy grała orkiestra i skąd młode rozchichotanedziewczyny patrzyły zazdrośnie na wirujące w dole pary. Widzę mojąmatkę, jej niezgłębionezielonoszareoczy, zaróżowione policzki i kokardę we włosach,którąwówczas nosiła. Widzę matkę Lili z rozwianymi czarnymi lokami, w białej suknibalowejz kwiatami przydekolcie, jej brylanty. Lili obejmuje mnie ramieniem, jakby chciałaze mnązatańczyć, ale tylko opowiada dalej: Wiesz, już nigdy więcej nie zobaczyłammojej mamy szepcze mi doucha. A Gretchen, Gretchen zostawiła mnie u siebie. Ufarbowała mi włosy na blond i nazywała swoją siostrzenicą. Wyobrażałasobie, żejest mojąmatką. Mamwrażenie, że bardzo chciała mieć dziecko. Posyłała mnie zawsze po zakupy, bo tak cierpliwie umiałam stać w kolejce. Czy to nie było niebezpieczne? przerwałam jej. Dotarłyśmy do dużych, oszklonychdrzwi iLili się zatrzymała. 159. Oczywiście, że było. Ale Gretchen wkładała mi do kieszeni fotografię swojego oficeraw mundurze. Pokazywałam ją, gdy kontrolowali. I mówiłaś, że to twój tatuś? Tonie było wcale konieczne. Wystarczyłwidokmunduru. 160 Lili uśmiecha się, jakby to był udanyżart. Wychodzimy nazalaną słońcemulicę. Taksówka stoi przed wejściem, mąż Lili już siedziw środku, widzęjego siwe włosy i fajkę. Obejmujemy sięjeszcze raz na pożegnanie. Lili otwiera drzwiczki. Przyjedź niedługo do mnie do Londynu wota wesoło, wsiadając do taksówki. Mam cijeszcze tyle do opowiedzenia! Przedzamknięciem auta odwraca się do mniejeszcze raz: ...i nie pij zadużo kawy, boznowu nie będziesz mogła spać! Conversos Jest nas siedmioro przy stole i nie znamy żadnej modlitwy. Dokładnie biorąc, pięcioro, bo towarzyszynam też dwoje dzieci, które jeszcze nie interesują się modlitwami. Na stole, nakrytym białymobrusem, stoją nasze najlepsze talerze i dwasrebrne świeczniki z białymi świecami. Najednym z talerzyleżą, przykryteśnieżnobiałąserwetką, dwa małechlebki, zwane challot. Szabatmożesię rozpocząć. Mój syn Jakub muska stół badawczym spojrzeniem, aby upewnićsię, że wszystko jest w porządku. Wiem, iż ma coś w rodzaju tremy jazresztą też. Z drugiej jednak strony cieszę się, bojeszcze nigdy w szabat nie siedziałoprzy naszymstole tyle osób. Stanowimynieomalrodzinę, chociaż dzisiaj widzę naszych gościdopiero po razpierwszy. 162 U nas w domu były trzy książki do nabożeństwa. .. mówi Lidia. Mamo, zapal świece! prosi Jakub. Gdzie są zapałki? Ale zamiast spełnić prośbę syna, przenoszęsię myślą w ów zimny, deszczowy dzień jesiennyprzed rokiem, który zmienił nasze życie. A wszystko zaczęło się jakzwykle. Było wielkie święto żydowskie, odwiedziłam więc JakubawBerlinie, gdzie mieszka, i oboje poszliśmy dosynagogi. Robimy tak już od wielu lat, od śmiercimojej matki. Za życia to ona dbała wnaszej małejrodzinie o sprawy religii. Tych kilka zachowanychw pamięci obyczajów żydowskichpielęgnowaławe właściwy dlasiebie sposób: cicho, niepozornie, niejako na peryferiach naszego życia. Jakgdyby nie chciała się nam naprzykrzać,a możenawet nas tym obciążać. Kiedy później, po śmierci mamy, siedziałamw synagodze, ocierając sobiejej chusteczką zapłakane oczy,z jej modlitewnikiem w ręce, z którego rozumiałam tylko pojedyncze słowa niemieckie i ani jednego hebrajskiego (poza tym trzymałam go do góry nogami),uzmysłowiłam sobie nagle, że teraz to ja jestemnią i powinnam. Od tejpory w ważneświęta żydowskie regularnie chodziłamz Jakubem do synagogi. Świętowaliśmy też szabat, na który zawsze gotowałam 163. jakąś dobrą żydowską potrawę i zapalałam dwieświece, jak to dawniej robiła moja matka, po czymwygłaszałam kilka słów błogosławieństwa, którejeszcze pamiętałam. Jak to już często bywało, również tym razemwyszliśmyz synagogi nieco niepewni ismutni. W milczeniu poszliśmy do samochodu. Git jontew! powiedziałam. W jidyszoznacza to tyleco "Miłego święta! " W każdym razietakzawsze mówiła matka. Zrozumiałeś coś z modlitw? zadałammojemusynowi retorycznepytanie. Nie, po prostu wstawałem wraz z innymii siadałem, kiedy i oni siadali odparłz rezygnacjąw głosie. Towszystko. Jakub jechał dość szybko. Czułam się winna. Gdybym miała ojca, wuja, ciotkę, siostrę, kogoś,kto by wiedział, co się robi wtakie święto! Obwiniałam się, jakbym to ja przed półwieczem własnymi rękami unicestwiła naszą rodzinę, kulturę,jakbym to wyłącznie ja ponosiła odpowiedzialnośćza to, że moje dziecko czuje się teraz takie samotne i pozbawione ojczyzny. Jakub niedawno rozstał sięz dziewczyną i znowubył sam. Zastanawiał się nad swoim życiem. Jateż się nad nim zastanawiałam. Jesteśmy dziwnym narodem powiedziałamw zalegającą ciszę. Wielu z nas nie zna 164 własnego języka ani modlitw, nie umie nawet zaśpiewać naszego hymnu narodowego. Nie wszyscy zaprzeczył Jakub niewszyscy. Totylko my! Ale czyz tego powodu jestem gorszym Żydem? Czułam, że ta rozmowadotyka otwartejranyw moim sercu,a może równieżw sercu Jakuba. Dlaczego nie stworzyłam synowi rodziny, na jakązasługiwał. A może po prostu źle robię, chodzącz nim do synagogi? Toniemożliwe, żebyśmybyli jedynymi,którzymają ten problem powiedziałam bezradnie. Muszą gdzieś być inni podobni ludzie,również w twoim wieku, musi. Ach, daj spokój wpadł mi w słowo chodźmy lepiejna kawę! Podjechał na parking. Jednakże od tego dnia zauważyłam,że coś sięzmieniło. Następnegowieczoru mój syn przyniósłdodomu jakieś książki. Dużo książek. Nie zdziwiłam się szczególnie, bo zawsze sporo czytał. Aleto było coś innego. Szperał w nich, gryzmolił litery na małych karteczkach. Jakieś osobliwelitery, hebrajskie? Zacząłem się uczyć hebrajskiego powiedział kilka dni później, sucho ijakby mimochodem. Znałam tojegozachowanie. Oznaczało, żegdy Jakub jest na coś zdecydowany, nic na świecie 165. go od tego nie odwiedzie. Dokładnietak samo było, gdy postanowił nauczyć się nurkować. Wróciłam do Monachium, do pracy. Byliśmyw kontakcie telefonicznym, jak zawsze. Poznałemciekawych ludzi oznajmiłpewnego dnia. Żydów, podobnychdo nas,wyobraź sobie! Oni teższukają. Jak ich poznałeś? Oczywiście przez Internet. Ale teraz częstosię spotykamy. Ucieszyłamsię. Są mili? Polubisz ich. Adam i Ewa. Ewa była w armii izraelskiej, Adam jest naukowcem. Oniteżdopiero teraz zrozumieli, żesą Żydami. Kiedy następnym razem wybrałam się z wizytą do Berlina, zajechałam do syna nieco wcześniej, niż to było zaplanowane. Jegojeszcze niebyło,w domu zastałamtylko nowąsprzątaczkę. Dużo ma pani roboty? spytałam, aby cośpowiedzieć, i odstawiłam walizki. O tak odparłazwłaszcza od kiedy sątu dzieci. Ale one takie milutkie,pani syn bardzo je kocha. Dzieci? Przez moją głowę przewinął się błyskawicznie film. Czyżby mójsyn miał jakiś związek, o którym nic bym nie wiedziała? Któryprzede mną zataił? Ale dlaczego? Przecież za166 wsze sobie o wszystkim opowiadamy! O Boże! Boże! Boże! Dzieci? Postanowiłam, że zaakceptuję wszystko niezależnie od tego, co zrobił. Czekałam więc. Kiedywrócił do domu, padliśmy sobie w ramiona. Zakażdym razembyła to wielka radośćzespotkania,radość zapierająca nam dech w piersiach. W takichchwilach wiedzieliśmy, jak bardzo jesteśmysobie bliscy. Ale przecież musiałam się wszystkiego dowiedzieć. Spotkałam twoją sprzątaczkę zaczęłamostrożnie. I co? Opowiedziała mio dzieciach. Ach tak? Twarz Jakuba rozjaśniła się. Są takie słodkie! Benni mapięć lat, a Różatrzy, sąabsolutnie słodkie i niewiarygodnie inteligentne. Ale czyje todzieci? Lidii, nie opowiadałem ci? Teraz dołączyłado nas równieżLidia. Też przez Internet? Nie, Adami Ewa znają ją już od dawna. Jesttłumaczką. Jej rodzice pochodząchyba zCzech. Dopiero niedawno się rozwiodła, więc teraz sięnią opiekujemy. Dość często zostawiała u mniedzieci, żebym ich popilnował, gdy ona musiaławędrować po urzędachpo rozwodzie. Wiesz, jakato frajda takie dzieciaki. 167. Kamień, który spadł mi z serca, przetoczył sięprzez całe mieszkanie i otwarte drzwi balkonowe,zanim spadł na ulicę. Wyjrzałam jeszcze,żeby zobaczyć, czy kogoś nie zabił. Wiesz co powiedziałam w przypływiedobrego humoru zaproś ich wszystkich do nas,w piątek wieczorem,na prawdziwą kolację szabatową. Dobrze ucieszył się Jakub mogę tozrobić,i tak mamy zamiar wspólnie obchodzić każdy szabat. Tylko. czy to będzie prawdziwy szabat? Nieznamy przecież żadnych modlitw. Ale przecież i tak obchodzimy go zawsze,kiedy jesteśmy we dwoje. Mogę odmówićmodlitwę przed jedzeniem, chociażnie całą,i umiemdobrzegotować. Owszem, to potrafiszprzyznał mój synłaskawie. W ciągu następnych dni jeszcze częściej studiowałswoje książki. Wyglądało to tak,jakby musiałrozwiązaćjakiś trudny problem. Zaprosiłem ich wszystkich powiedziałwreszcie przyjdą w piątek. Opowiedz mi o nich coś więcej! poprosiłam. Skoro mam ichpoznać. Sam nie wiem. Dopieropowoli się do siebie zbliżamy, nie zadajemy sobiejeszcze zbyt wielu pytań. Jasne. 168 Dobrze to rozumiałam. Było tyle spraw, o których mówienie takżemnie nie przychodziło z łatwością. Niektóre wspomnienia do dziś bolą równie mocno. Trzeba czasu. Najciekawszą historięma chybaEwa zaczął Jakub. Wychowywała się w Bawarii,w bardzo katolickiej rodzinie. Mając szesnaścielat, dowiedziała się, że jest adoptowanym dzieckiem, a jej matka była Żydówką. Niczego więcejjej nie powiedziano. Głębokoją to zraniło,toteżpełna gniewu opuściła rodzinę, by udać siędoIzraela, do niereligijnego kibucu. Tam zgłosiłasiędo wojska. Walczyła na froncie z prawdziwąbronią w ręku. Adam opowiada, że była niezwykledzielna, ale ona sama mało o tymmówi. W ogólemało mówi. Któregoś dnia jej służba wojskowadobiegła końca. Ewa siedziałana skraju pustyni,jadła falafel i naraz poczułatęsknotę za razowymchlebem, za pieczonymi kiełbaskami i trochę także, jak mówi, za przybranymi rodzicami. Wróciła. Od tej pory zaczęła kursować między Bawariąa Izraelem. Tam spotkała Adama. Poznali się najakimś przyjęciu i doszli do wniosku, że nie tylkoich imiona do siebie pasują. A terazsą małżeństwem? spytałam. Tak. Adam pochodzi z małego miasteczkaw Niemczech. Jegorodzice byli ofiarami Holocaustu, przeżyli to wszystkojako dzieci. Nigdy o tymnie mówili. Nigdy. A Adam nigdy nie pytał. Nigdy. 169. Studiował nauki przyrodnicze, ożenił się z córkąsąsiadów i ma z nią dziecko. Ale jegomałżeństwosię rozpadło. Ponieważ jednak już od dawna dużorozmyślał o swojej żydowskiejtożsamości, pojechał do Izraela, aby ją dokładniej zbadać. Zobaczysz, on myślijaknaukowiec. No i do czegodoszedł? spytałam. Najpierw musiał poszukać sobie jakiegośzajęcia. Potem spotkał Ewę. Postanowili założyćżydowską rodzinę i przyjechali do Niemiec, gdzieprzecież jest ich ojczyzna. No i teraz mieszkająw Berlinie. A Lidia? wypytywałam dalej. Lidia? To bardzo wrażliwa, inteligentna kobieta i bardzowesoła. Też ci się spodoba. RodziceLidii mieszkali w Berlinie Wschodnim. Byli komunistami. Dziadkowie pochodzą z Czech, przeżyli obóz koncentracyjny. Również matka Lidiibyła w nim jako młoda dziewczyna. Ma wytatuowany numer, wiesz. Tak, tak, wiem. Ojciec Lidii wcześnieją osierocił,wyjechała więc z matką na Zachód. Poślubiła zamożnego,przystojnego mężczyznę. Wysokiegoblondyna. Potrafiłam to sobie wyobrazić. W zasadzie nie miał nic przeciw temu, żeLidia jestŻydówką, poprosił tylko, żeby nie zdradziła się z tym przed jego rodzicami, bo moglibyzareagować zbyt drażliwie, jak się wyraził. 170 I ona się na to zgodziła? wtrąciłam. Tak, tak, jeszcze ciągle wielu z nas ma problemz własną tożsamościąodpowiedziałam samasobie. To się teraz zmienia zapewniłmnie mójsyn. Pewnego dnia jednakLidia trafiła w ro171. dzinnym albumie na zdjęcie dziadka swojego męża. W mundurze SS. Pod spodemwidniałpodpis: "Na pamiątkę dobrych, starych czasów, WaszHerbert". Iztego powodu opuściła męża? spytałam z niedowierzaniem. Nie, nie tylko dlatego. Jakub potrząsnąłgłową. Dopiero kilka miesięcy później. Byłaakurat w ciąży z drugim dzieckiem, kiedy mążwyjawił jej, że ma przyjaciółkę. Tym razem toLidia zareagowała zbyt drażliwiei wystąpiłao rozwód. Dopiero wtedy zrozumiała, że nigdyniemiała prawdziwej rodziny i żejest matką dwojgamałych Żydów. Uznawszy, iż jest im coś winna,postanowiłastworzyć dzieciom rodzinę świadomą, żydowską. Nie wiedziała tylko,jak się dotego zabrać. A więc zaczęła z nami zakończyłJakub z uśmiechem. Resztę czasu dzielącegonas od szabatowego wieczoru spędziłamna zakupach i gotowaniu. Znam się na kuchni żydowskiej. To jedna zniewielu rzeczy z żydowskiej tradycji, jakich nauczyła mnie moja matka. Może dlatego, że nie trzebaprzy tym dużo mówić. Wymyśliłam sobie żydowskie menu:najpierwrosół z kury z makaronem to dzieci też lubią. Potem miały byćsiekane wątróbki gęsie z jajkamiugotowanymi na twardo, zwane również żydowskim kawiorem. Następnie jako danie główne du172 szony indyk w sosie cebulowym z rodzynkami,migdałami i imbirem. Dawniej w mojej rodziniebrało się oczywiście wołowinę, ale czasy się zmieniają. Do tegokasza-warniszkes, czyli makaron z kaszą gryczaną i smażoną cebulką. Chciałam jeszczezrobić wielką misę świeżej sałaty, ale mój syn uznałto za lekką przesadę. Deser obiecała przynieśćEwa: ciasto o pięknej nazwie "szarlotka". Przez cały czwartkowy wieczórsiedziałamprzy stole w kuchni, smażąc, drobiąc i siekając. Łzy ciurkiem płynęły mi po twarzy od wszystkich tych cebulmiałam czerwone oczy. Garnkizaś były tak pełne,że mogłabymnakarmić całąkompanię wygłodniałych żołnierzy. Szczególnie dumna byłam z zupy. "Musiszwziąć dobrą kurę", mawiała moja mama,"i dużo,dużo jarzyn. No i musisz wrzucić do garnka całącebulę, goździki i gałkę muszkatołową". Dotegonaturalnie był makaron oraz biała fasola, zwanau nasbobbes, gekochte. Zupą pachniało wcałymmieszkaniu. Przyszli i natychmiast poczułam donich sympatię. Wysoki,ciemnowłosy Adam o siwych skroniach, drobna, delikatna Lidia, nieco pulchna Ewa i dzieci. Przed jedzeniem wdaliśmy się w pogawędkę. Byłamwczoraj z dziećmi woperzena Piotrusiu i wilku opowiadałaLidia. Nie posiadałysię z radości. 173. Chciałbyś może grać na jakimś instrumencie, zostać muzykiem? spytałam uprzejmie małego Benniego. Nie odpowiedział, patrzącna mnie. Miałczarne oczy i najdłuższe rzęsy, jakie kiedykolwiek widziałam. Jest już tylu muzyków odpowiedział poważnie. To wyrzuconepieniądze. Kimwięc chciałbyś zostać? Lekarzem rzucił krótko i wziąwszy małą Różę za rękę,usiadł na sofie. Lekarzy również jest wielu poddałampodrozwagę. Ale chorych więcej odpowiedział i zaczął siostrze zdejmowaćbuty. Zacznijmy już zawołał Jakub, zacierającręce. Włożył Benniemumałą czapeczkę,nazywanąkippa, co natychmiast dodało chłopcu szczególniereligijnego wyglądu. Siedzimy zatem wszyscy przy stole i nikt nieznażadnej modlitwy. U nas wdomu były trzyksiążki do nabożeństwa. zaczyna znów Lidia. Mamo, przestań marzyć słyszę głos syna. Zapal wreszcie świece. Adam podaje mi zapałki. 174 Nie! Stop! Najpierw trzeba pobłogosławićdzieci! Mój syn położył książkę obok talerza i terazdo niej zagląda. Błogosławimy dzieci. Zamknąwszy oczy, Bennipochyla głowęgestem gwiazdy filmowej, przyzwyczajonej do tego, że zawsze jest w centrumzainteresowania. Tymczasem Róża chce koniecznie przedtem włożyć buciki, co trochę przeciągacałąceremonię. A teraz świece. Jakub przezornie zerkajeszczeraz do książki. Zapalamwięc świecei drżącym głosemwygłaszam słowa błogosławieństwa. Ewa zna hebrajski przemykami przez głowę może mówię coś nie tak jak trzeba. Kończę modlitwę,jąkając się trochę, i odrazu pytam: Ewo, słyszałam, że mówisz po hebrajsku? Owszem. Uczyliście się w wojsku także modlitw? Nie. Tego nie. Istotnie, nie jest nazbyt rozmowna. A teraz zjemyzupkę! oznajmia Róża,wymachującłyżką. Zrywam się z krzesła i zdjąwszy z kuchenkipiękny nowy garnek,stawiam go na stole. Obokkładęrównie nowiutką łyżkęwazową. Mamo! syczy Jakub. Jeszcze nie teraz! Teraz trzeba pobłogosławić chleby i wino 175. wyjaśnia nam, a ja z powrotem odstawiam garnekna kuchenkę. Dlaczegochlebjest przykryty? pytaBenni, mrugając rzęsami. Ponieważ, jak jest napisane w Biblii, manna była chroniona przed ptakami: z dołu przez ziemię, a z góry przez rosę. Dlaczego? pyta Benni. Ponieważ Pan Bóg zesłał Żydomna pustyni mannę, aby nie pomarli zgłodu. A żeby ptakinie zjadły jej przed ludźmi, trzeba było ją osłonić. Jakub łamie chleb, którym się dzielimy. Znowu stawiam zupę na stole,ale po raz kolejny muszęją zabrać, bo. Terazwino! Dlaczego są dwa chleby? dopytuje sięBenni. Ponieważ Jakub kartkuje książkęŻydzi wpiątek zbierali podwójnąilość manny. Robi pauzę. Nie zamierzam tu odgrywać rabina. Uśmiecha się nieśmiało. Jeszczesię wszyscyuczymy. Tak to już u nas jest, że co sto lubdwieścielat musimy wszystko zaczynać odnowa. Tak, taka już jest nasza historia przytakuje Adam. Musimy ciągleod nowa uczyć się własnychobrzędów, ponieważ ludzie, którzyje znali i mogliby je przekazaćdalej,byli mordowani. To nicnowego. 176 Zawsze chciano wyniszczyć Żydów, a onijednak przetrwali. mówiLidia z zadumą. Niszczono ich kulturę, ale wciąż znajdowalisię ludzie, którzy na nowo ją szerzyli uzupełnia Jakub. Może dlatego,że nosimyją głębokow sercach, mimo że niemamy takiej świadomościi brakuje nam słów modlitwy dodaję. Wiecie, że Kolumb. Adam wypija łykwina. Co, Kolumb też był Żydem? woła Lidia. Historycy mówią, że przynajmniej miał żydowskich przodków,którychzmuszono do przejściana chrześcijaństwo. Takich Żydów nazywanoconversos. Przypuszcza się, że Kolumb był emocjonalnie bardzo związany z Żydami. Kiedy wyruszał na poszukiwanienowej drogi morskiej, nastatku znaleźli sięteżconversos. Czy coś im groziło? pyta Lidia. Conversos, którzy zachowali żydowskieksięgi i obrzędy, żyli w stanie ciągłego zagrożeniaze strony inkwizycji wyjaśnia Adam. Dla Kolumba oznaczałoby to pewny wyrokśmiercidodaje Jakub gdyby. A teraz będzie teatrzykkukiełkowy woła nagle Róża na całygłos. Ależ nie, Różyczko, mówiłam ci przecież tłumaczy jej matka niecierpliwie, rumieniącsię lekko że dopiero za dwa tygodnie. Obieca177. łam jej teatr kukiełkowy usprawiedliwia sięprzed nami. Iteraz ciągle o to pyta. Odwracasię ponowniew stronę córki. Dopiero zadwa tygodnie, rozumiesz? Jeszcze tyle trzeba spać? Róża podnosimałe,spocone rączki i rozcapierza wszystkiedziesięć paluszków. Tyle? I jeszcze cztery poucza ją brat. Róża znów patrzy na swojerączki, z wysiłkiem szukając czterech brakujących paluszków. Wreszcie poddajesię: No to teraz chcę jeść zupkę. Ponownie wnoszę garnekz zupą. Musimy jeszczepodać sobie ręce i życzyćwzajemnie Szabbath szalom! mówi Jakub. U nasw domu były trzy książki donabożeństwa. Lidiaprzymyka oczy. Onie, myślę, w końcu jeszcze przypomni sobie jakieś modlitwy i zacznie je nam cytować,a zupa tymczasem do cna wystygnie. Ale nie umieliśmy ich przeczytać kontynuuje Lidiaponieważ nikt z nasnieznałhebrajskiego. Na dwóch z nich musiałam zawszesiedzieć, bo byłam taka mała. Trzecią podkładanomi podplecy, żebym sięprosto trzymała. Smacznego! mówi Adam. Szabbath szalom! mówi Jakub. Bierzesrebrną łyżkę wazową i nalewa każdemu zupy. Smakuje naprawdę wybornie. Majowa niedzielaPięć krokówAltankaMieć BohaterkaPraesens Rozbawiona babciaMarzyciel Mur, albo jak nie zostaje się milioneremDwoje obcych w domuKanarek Pozdrowienie z przeszłościWielbicielNa różowoUśmiechi różaTaniec sprawiedliwychByć albo nie być? Nauczyciel religiiPoprawiacze świataCyrkStrach i frywolność 179. Piękna nieznajoma128 Czajnik137 Show-business149 Śpiąca Lili, albo opowiadanie o opowiadaniu145 Conversos152 Tytuł oryginału Ein Ldcheln, eine Rosę Copyright 2001bei Droemersche VerlagsanstaltPublished by Arrangement with Roma Ligocka andPresseagentur Lionel von dem Knesebeck GmbH Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków2002 Copyright for the Polish translation by Stawa Lisiecka Wydanie pierwsze RedaktorKrystyna Zaleska Redaktor technicznyBożena Korbut Projekt okładki i stron tytułowychz wykorzystaniem rysunkówautorkiAndrzej Dudziński KsiążkiWydawnictwa Literackiegoorazbezpłatny katalog można zamawiać: 31-147 Kraków, ul. Długal bezpłatna linia telefoniczna: O 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www. wl.net. pl e-mail: ksiegarniawl. net.pl tel./fax: (+48-12) 422 46 44 ISBN 83-08-03285-0. Printed in Poland Wydawnictwo Literackie 2002 31-147 Kraków, ul. Długal Skład i łamanie: Scriptorium "TEXTURA" Druk i oprawa: Drukarnia Kolejowa Kraków Sp. z o. ..