16549

Szczegóły
Tytuł 16549
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16549 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16549 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16549 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

NA BIALSKIM ZAMKU Powieść Historyczna Z czasów Augusta III-go przez J. I. Kraszewskiego. Warszawa. Nakładem Michała Glücksberga 1883. ????????? ????????. ???????, 13 ??????? 1882 ????. Warszawa. - Druk S. Orgelbranda Synów, Bednarska Nr 20. TOM I. Smutny był wieczór zimowy, na dworze wicher niósł śnieg drobny, suchy, gęsty, zmiatając go po płaszczyznach, a kupami zasypując doły i kąty. O trzy kroki przed sobą świata Bożego widać nie było. W powietrzu, jakby duchy niewidzialne kocią wyprawiały muzykę, odzywały się dziwne jęczące, wyjące, grzmiące niemal głosy. Uciekały one gdzieś daleko, inne goniły za niemi, nadbiegały, wirowały, opadały ku ziemi i nagle unosiły się w górę. Był to prawdziwy sabbat szatański, o którym lud zwykł mawiać, że śmierć potępieńca zapowiada i wielką z niej piekła uciechę. Obnażone z liści gałęzie drzew uginały się, łamały i padały potrzaskane. Niejeden słomiany dach i kruchy płot musiał się obalić tej nocy. W małych chatkach, niczem nie osłonionych, drżały ściany i brzęczały okienka, o które biły okiennice. Można się było nazajutrz spodziewać pozasypywanych dróg i przerwanych kommuni- kacyj; a kogo nocna ta zawierucha schwyciła w polu, ten cudem się chyba mógł uratować. Chociaż godzina wcale późną nie była, w miasteczku Białej Radziwiłłowskiej, na zamku i gościńcu żywa się już dusza nie pokazywała. W oknach domowstw, jeśli się gdzie świeciło, to zawiane drobnym śniegiem szyby, ledwie blask jakiś przepuszczały. Zamek od przodu i brama z wieżą, która stała od wjazdu, czarno się i posępnie na niebiosach jaśniejszych malowały. Drzewa otaczające jak skelety sterczały na wałach. Jedno maleńkie okienko w kordegardzie, gęstą kratą żelazną przeplecione, czerwonawem światłem, jak okiem gniewnem nazewnątrz patrzało. W pośrodku, w wielkim podwórcu, pusto było; a w oknach mieszkań mało gdzie jeszcze świeciło. Wiatr, i tu zakradłszy się, harce wyprawiał, pod ściany książęcego zamku zmiatając śniegu kupy, z których czasem porwawszy nagle połowę, w górę ją rzucał, by potem cisnąć gdzieśindziej. W prawem skrzydle, w małej izdebce na dole, u rozpalonego na kominie ognia, który mimo wichru, spokojnie gorzał, siedział zadumany, z fajką krótką w zębach (do której właśnie w tym czasie, na wzór króla Augusta III, ludzi wielu nawykało); pan Marcyan Butrym, podłowczy nadworny księcia Hieronima Floryana Radziwiłła, chorążego litewskiego. Z ubioru jego widać było, że wieczo- rem musiał dopiero z lasów powrócić, bo miał jeszcze na sobie kurtkę lisami podbitą, długie buty myśliwskie i pas skórzany. Czapkę tylko bobrową zamienił był w izbie na małą i zużytą czapeczkę wyszywaną, która, od niechcenia włożona, małoco mu głowę okrywała. Na kominie paliły się wesoło suche olszowe drewka, których płomień wszystkiemi barwami tęczy bawił oczy — żadne - bo na świecie drzewo tak nie płonie pięknie, jak olszyna — począwszy od purpury, fioletu, zieleni aż do złota, gdy, umierając, się stroi. Oczy też p. Butryma zabawiały się tym widokiem, choć myśl jego była gdzieindziej. Marcyan Butrym, starej rodziny zubożałej potomek, który teraz księciu chorążemu służył, miał w twarzy i postawie coś, co starą krew szlachecką a rycerską wydawało. I pewnie lepiej - by mu było przystało w hussarskim stroju, niż w tej kurcie zielonej — ale, nie każdemu na skrzydła stało i na hussarską zbroję. Piękny chłop, choć już dobrze trzydziestkę przeszedł, Marcyan wyglądał świeżo, zdrowo, silnie, a z twarzy tak pięknie, że mu niejeden panicz mógł zazdrościć. Oczy rozumnie patrzały; czoło miał piękne, usta wyrazu pełne, a choć służbę miał bardzo skromną i na dworze zajmował podrzędne stanowisko, zdawał się być do rozkazywania stworzonym. Zapalony myśliwy — wielki miłośnik psów i ko- ni — winien był temu, że mu książę chorąży dał podłowczego urząd u siebie, bo, choć sam ociężawszy, mniej już teraz polował, wyprawiał jednak często łowy wspaniałe i nie chciał, aby łowiectwo u niego zaniedbanem było. Butrym bodaj też dla miłości lasów i łowów przyjął ten urząd, który mu niewiele przynosił, a przy księciu porywczym, dziwaku, dumnym i okrutnym, nie łatwy był do piastowania. Lecz cóż miał robić Marcyan, gdy ich z małego dziedzictwa wyzuto i rąk nie było zaco zaczepić? Starym obyczajem należało się pańskiej klamki trzymać. Któż wie, właśnie może zapatrzony w ogień, zadumany Butrym, rozważał: czy ta klamka za którą chwycił, prowadziła do czego? U nóg podłowczego leżący duży legawiec, który się przed ogniem wyciągał i drzemał, poglądał niekiedy w oczy panu i zasypiał znowu. Nagle podniósł głowę, zwrócił ją ku drzwiom, nastawił uszy i zdawał się coś wietrzyć; a że podłowczy nie spodziewał się nikogo — zdziwiony, powoli głowę też ku drzwiom obrócił. Nagle zapukano do nich; Marcyan nie miał czasu się odezwać, gdy pies zaszczekał niespokojnie, drzwi się otworzyły i słusznego wzrostu mężczyzna, cały śniegiem obsypany, w kożuchu i czapce barankowej, ukazał się w proga. Z wejrzenia i postawy podłowczego, przypatrującego się przybyłemu, poznać było można, iż gość to być musiał niespodziewany, a nawet nieznajomy może, gdyż Butrym począł się mu przyglądać pilno, a pies jego porwał się na nogi i szczekał zajadle. Otulonego kożuchem, którego kołnierz twarz mu zasłaniał, a czapka, górną część twarzy zakrywała — trudno też poznać było. Głosem, w którym zziębnięcie czuć było — pozdrowił przybyły gospodarza. — Niech będzie pochwalony! To mówiąc, zrzucił z głowy nakrycie, odwinął kołnierz, ukazał twarz urodziwą, młodą i uśmiechającą się — i czekał aż Butrym go pozna. Ten siedział z oczyma pilno wlepionemi, zdziwiony, w niepewności jakiejś — jakby go zdumienie do stołka przykuło. Podróżny stał, ręce rozstawił, czekał, aż mu się z piersi wyrwało: — Marcyś! Stołek runął na podłogę, tak szparko rzucił się podłowczy, z okrzykiem biegnąc, i zawisł na szyi gościa. Uścisk długi, w ciągu którego wyrywały się im niezrozumiałe a wesołe wykrzykniki, połączył ich i prawie do łez radosnych rozrzewnił. — Zkądże ty tu? w Imię Ojca i Syna i Święte- go Ducha! Zkąd ty tu? — począł gospodarz, pomagając zrzucić kożuch przybyłemu. Co się stało? jakim sposobem? Gość się rozbierał i mówić nie mógł, tak był wzruszony. W izdebce niewielkiej, ledwie na nich dwu dosyć miejsca było. Marcyan wysunął drugi stołek, miskę z niego zrzuciwszy, i podał przybyłemu, patrząc mu w oczy. — Czekaj — niech trochę rozmarznę! — odparł gość, oglądając się do koła. To całe twoje mieszkanie? — Mam drugą izbę obok, ale nieopaloną — odparł Marcyan — ja dla siebie jej nie potrzebuję, bo rzadko w domu siedzę. Patrzeli sobie w oczy — i gospodarz, za ręce go pochwyciwszy, powtórzył: — Ale mów - że, zkąd ty tu się wziąłeś? Ciarki po mnie chodzą, gdy pomyślę, że Lunewil porzuciłeś i taką dobrą służbę, o którą się inni dobijają. Chyba cię z czem posłano? W miarę jak Marcyan mówił, smutniało oblicze gościowi, począł patrzeć na podłogę i wzdychał. — Łaj mnie, jako chcesz, bo może na to zasługuję — rzekł, — Nie mogłem tam na obczyźnie wytrzymać — nie mogłem! Zatęskniłem się, oszalałem, koniam okulbaczył i — uciekłem! Marcyan ręce załamał. — Jezu miłosierny! Cóżeś ty najlepszego zrobił! — smutnie szepnął — mój drogi Damazy! Brat rękę ma na ramieniu położył i zawołał butno: — Co się stało, odstać się nie może — łaj nie łaj do Lunewilu nie powrócę. — A cóż tu robić będziesz! — wykrzyknął podłowczy. Damazy ruszył ramionami lekceważąco. Milczeli obaj. Podłowczy namarszczył się mocno, zafrasowany. Ponieważ w sionce się jakiś szelest dał słyszeć, a pies jego poszedł wietrzyć cos ku drzwiom, Marcyan przeto dał znak bratu, aby milczał także. Wstał po chwili Marcyan. — Na dworze zawierucha? — spytał. — Wściekła — rzekł przybyły. Na nogach się trudno utrzymać. Dopiero wieczorem się tu dobiłem, gdy już zmierzchało — i, prawdę powiedziawszy, nawet do zamku z miasteczka dostać się było trudno, ale mi tak pilno, tak pilno było do ciebie! Uścisnęli się raz jeszcze, Marcyan spoważniał i zachmurzył się. Na ucho rzekł bratu: — Jak ono jest to jest; już lepiej, żebym ja ciebie do gospody przeprowadził i żebyśmy się tam rozmówili. Obejrzał się w koło. — Ta, nie bardzo bezpiecznie — westchnął — a my o wielu rzeczach musimy mówić. — Jeżeli każesz, to i do gospody — odparł Daruazy, trochę zdziwiony — ale nie lepiejże - by tu było? Marcyan głową potrząsnął. — Nie lepiej — rzekł krótko. Po chwilce zwrócił się ku niemu i dodał: — Widział cię tu kto, gdyś do mnie szedł? — Nie sądzę — rzekł Damazy — wietrzysko wyje okrutnie, więc ranie przez bramę idącego pewnie nie słyszał nikt, a nie spotkałem też nikogo. Wiadomość ta zdawała się gospodarzowi pożądaną. — Wdziej - że kożuch napowrót — odezwał się ja wezmę opończę i pójdziemy. Gdzieś stanął? Masz kogo z sobą? Damazy się uśmiechnął. — Pawluczka tylko — rzekł — tyle całego dwora. Stanąłem w rynku u Chai. — Poznała cię? — spytał brat. — Juściby też nie miała poznać! — uśmiechnął się Damazy — a Marcyan skrzywił się trochę, co zdziwiło brata. Tymczasem śpiesznie się przyodzieli; gospodarz ogień w kominie do kupki zgarnął, obejrzał się dokoła i, choć na podwórzu wicher wył szalony, wyszli, nic nie mówiąc, w podwórze. Zależało na tem podłowczemu, aby go z zamku wychodzącego niekoniecznie postrzeżono; nim więc ze drzwi się wysunęli, rozpatrzył się po podwórzu i prowadził brata pod ścianami, miękki śnieg wybierając, aby kroków ich nie posłyszano, choć szum wiatru ostrożność tę czynił zbyteczną. Taksamo weszli w bramę ciemną i przebyli ją szczęśliwie, nie spotkawszy nikogo — mijając drzwi kordegardy, nieszczelnie przymknięte, przez które z wnętrza świeciło. Podłowczy odetchnął dopiero swobodniej, gdy się sami jedni na pustej drodze, wiodącej mimo Akademii, ujrzeli. Rozmowa byłaby się pewnie poczęła zaraz, lecz dla wichru, choć szli, pod ręce się wziąwszy, jeden - by drugiego nie słyszał. W miasteczku takie pustki były, jak na drodze od zamku, a zajazd Chai, choć się w nim świeciło, zamknięty już był i dobijać się doń musieli. Wierny ów Pawluczek Daniazego, nie spodziewając się z powrotem tak rychło swego pana, siedział za stołem w szynkowni przy kwarcie grzanego piwa — i zrazu stukanie do wrót na wicher składał. Musiał podłowczy do okna szturm przypuścić; dopiero im otworzono. Chociaż w izdebce, w której gość miał nocować, w piecu już żydek napalił — zimno tu jeszcze było, a mimo okien i okiennic, drobny śnieżek się wciskał szparami. Dwaj bracia jednak, a szczególniej podłowczy, wolał tę mizerną izbę w karczmie, niż swój kąt zaciszny na zamku. Chaja im miodu przyniosła, stół z kąta bliżej ku piecowi przysunięto, obaj zwierzchnich sukni nie zrzucali. Siedli obok siebie, w oczy sobie patrząc. — Jak Boga kocham! — rzekł Damazy — tyś prawie odmłodniała tak dobrze wyglądasz. Uśmiechnął się Marcyan. — Choćbym rad ci się tążsamą wywdzięczyć monetą — rzekł — nie mogę — juści nie postarzałeś, aleś spasował. Mizerny jesteś. Damazy westchnął. — Namęczyłem się — rzekł — okrutna to rzecz, tęsknica. Jak człowieka porwie, jak go uciśnie, żebyś olbrzymem był, żebyś nie wiem jaką wolę i siłę miał, złamie cię ona" zdusi i na ziemię powali. — A za kimżeś tak się zatęsknił? — przerwał Marcyan — juściż nie za mną? Na świecie zaś my dwaj, jako dwa palce, nikogo więcej nie mamy. — Dlaczegóż - bym za tobą nie miał tęsknić?— przerwał Damazy, spuszczając oczy i rumieniąc się. — Gadaj zdrów! — rozśmiał się drugi. — Nie wątpię ja, że ty mnie kochasz, jak ja ciebie, ani o tem, że gdyby ratować było trzeba, jeden - by z drugim z końca świata przybiegł, ale..... Spojrzał mu w oczy i głową, potrząsł. — Nie bałamuć — rzekł smutnie. Damazy popił z lampeczki. — Domyślaj - że się jako chcesz — zamruczał. — Ani zgadywać, ani się domyślać nie potrzebuję — odparł ciszej. Wiem co cię tu przyprowadziło, no — i..... Nie dokończył. — I, co? — zawołał nagląco brat — mów bo — jasno. — Wolałbym, żebyś mnie nie pytał — rzekł niechętnie Marcyan — i żebym ja ci o tem mówić nie potrzebował. Pobladł Damazy i gdy w oczy bratu spojrzał, już mu odwagi do dalszego badania zbrakło. Dwuznaczne słowa Marcyana tyle dawały do myślenia, iż uląkł się. Milczeli czas jakiś. — Hej! hej, — zamruczał podłowczy, — jak ono jest to jest, nie dziwuj się, żem zdumiony był zobaczywszy cię, a zamiast ci być z serca rad, ledwiem się nie zasmucił. Źleś zrobił, żeś przyjechał, źle — tyle ci tylko powiem. Trochę się było zapomniało tego, o czem potrzeba było zapomnieć... a tu w ogień leziesz znowu! Uderzył kubkiem po stole. Damazy w ogień patrzał zadumany. — Wszystko ja to wiem, co ty mi prawisz, — odparł tęskno, — mówiłem to sobie sto razy: nie pomogło. Go człowiekowi przeznaczonem, nie minie! I zebrawszy się na męztwo, Damazy dodał rezolutnie: — Mów otwarcie! nie szczędź mnie. Złego się czegoś mam dowiedzieć: niech wiem. — No, to wiedz, ino ci to powiem, — odezwał się podłowczy, — nie miałeś tu poco jechać. Masz - li rozum, nie popasaj długo, nie pytaj więcej i nie oglądaj się — na koń siadaj, a jedź, czy do Nieświeża, czy do Wilna, staraj się. służby. Tu nie masz co robić. Wstał, powiedziawszy to, i po izbie chodzić zaczął. Damazy, blady jak ściana, oczyma za nim wodził. — No, to niechże choć wiem, zaco mnie ten los ma spotkać? — rzekł głosem złamanym. — Nie pytaj, — odparł podłowczy. — Poszła zamąż? — odezwał się Damazy. — Gorzej, gorzej! — zawołał Marcyan i siadł naprzeciw brata. Ten już i pytać nie umiał. — Matka wszystkiemu winna, — mówił podłowczy, ona nic. Najnieszczęśliwsza jest. Znałeś starą Zaborską, jaką całe życie była, taką i pod siwym włosem została. Kiedyś do Lunewilu je- chał, siedziały naówczas z Faustysią we dworku na Wólce, który im tanio policzono. Można było żyć i lepszych czasów czekać. Brat starej, Lubiszewski, przecie wioskę ma, bezdzietny i kiedyś jej z sobą na tamten świat nie zabierze. Niechby były cierpliwość miały. — Sknera przebrzydły! — w stół stukając przebąknął Damazy. — Zaborskiej się czekać sprzykrzyło, — mówił podłowczy. — Było to przed trzecim księcia maryażem z wojewodzianką czernichowską, Miączyńską. Stary książe za kobietami tęsknił; na polowania jeżdżąc, po chatach chłopskich, mówili, upatrywał, czy mu co w oko nie wpadnie. Zaborska sobie naumyślnie dobrała taką chwilę, aby o miejsce we dworze księcia prosić. — Szatan, nie baba! — łamiąc ręce krzyknął Damazy, któremu oczy się paliły. — Zobaczył chorąży Faustysię, — dodał podłowczy, — no, i nazajutrz na zamek się im do bielizny sprowadzić kazał. Od tego czasu — ho! ho! do Zaborskiej nie przystępuj! ani jej poznać! U księcia w łaskach, Faustynkę prezentami obrzuca, a ludzie Bóg wie, co plotą. — Nie! nie! nie może to być, — oburzył się Damazy. — Ona! Faustynka, a! nie! Wstał ze stołka, chwytając się za włosy. Podłowczy za rękę go ujął. — I ja dziewczyny nie posądzani, — rzekł, — poczciwą była i hardą. Nie wierzę, aby się miała tak zmienić, ale pozory wszelkie są! choć książe wkrótce potem z Miączyńską się ożenił, choć niby do niej się przywiązał, Zaborska z córką z łask nie wypadły. Faustynka się tak stroi, jak żadna, matka tak przewodzi tu, że, dosyć powiedzieć, Wolski ten, pierwsze oko w głowie u chorążego, a jej się boi. Dzieje się im, jak u Pana Boga za piecem. — Nie może to być! — rozpaczliwie powtórzył Damazy. — Z taką matką? wszystko może być, — odparł podłowczy. — Nie chcę wierzyć i ja, ale oczy widzą moje wiele rzeczy, których wytłómaczyć trudno. Księżna chorążyna powzięła była zazdrość, próbowała, słyszę, ze dworu wydalić Zaborską i z córką. U ojca w Zawieprzycach dawała im miejsce. Doszło to do księcia: w passyą wpadł i do żony przez tydzień mówić nie chciał, a dąsał się, że go ledwie ksiądz biskup Riokur z nią przejednał. Zaborska została, i jeszcze jej pensyi przyczyniono. Damazemu, który z głową obwisłą siedział, łzy się w oczach zakręciły. Ręką zamachnął nad głową i zawołał na głos wielki: — O stokroć głupi, kto białejgłowie zawierzył, w ręce jej oddał szczęście swoje! Słowa ich pa- jęczyny, przysięgi ich mgły, które lada wiatr rozwieje. Mój Boże, mój Boże, pomyśleć tylko, aby ten anioł, ten ptaszek, to śliczne cacko popadło w ręce tego... bydlę.... Podłowczy usta mu zatknął ręką, nie dając dokończyć. — Milcz, chcesz-li żyw być! — zawołał, — nie wiesz-że gdzie jesteś? że tu i ściany uszy mają, a kto się do lochu pod wieżą dostał, ten żyw nie wyjdzie! Siebie, mnie i ją zgubić możesz, człowiecze. Damazy spojrzał mu w oczy ponuro. — Mnie o siebie już nie idzie, — rzekł, — ginąć, no! to ginąć! Nie mam naco życia żałować. Podłowczy, nic nie mówiąc, ruchami rąk i głową błagał go, aby milczał. Damazy wkońcu uśmierzył się nieco. Nalał sobie kubek i wychylił go duszkiem. Brat przysiadł się do niego i cicho szeptać mu zaczął: — Nie gub siebie i mnie. Nie krwaw sobie serca. Wiesz już co się święci; robić tu nie masz co: jutro na koń i precz jedź. Ty naszego dworu nie znasz: tu jeden drugiego szpieguje, śledzi, wydaje, a u księcia dosyć podejrzenia, aby do lochu wrzucić kazał. Są tacy, co po dziesięć lat światła Bożego nie widzieli, choć winy na nich innej niema, tylko ta, że o nich zbój ten, Wolski do- niósł, iż krzywo na pana patrzeli. Mrą po tych podziemiach ludzie niewinni, że o nich nie wie nikt, kiedy ich nocą na wozie bez trumny wywiozą i na rozdrożu gdzieś pogrzebią. A któż się porwać może przeciwko temu panu, który tu jak król rządzi, wojsko swe ma, sądy swoje i kata, a co powie, to się spełni bezkarnie? Dokazywał i dokazuje niejeden, szalał krajczy czarnawczycki, ale i ten nie lepszy! tylko nie tyle o nim słychać, bo ludzie się i gadać boją. Zbiegł ze dworu Zaranek, którego książe skrzywdził, począł się po Warszawie ze skargami nosić. Doszło to chorążego... a no, patrzcie, naraz Zaranka przestano widzieć w Warszawie, i nigdzie go niema, przepadł — albo on jeden ? — A ty mu służysz? — odparł z wyrzutem Damazy. Marcyanowi po ustach przeszedł uśmiech bolesny. — Nie znałem go tak, jak dziś, gdym się nastręczył, — rzekł, — teraz i odejść trudno. Miałem to nieszczęście, żem mu się podobał w sprawach łowieckich. Psiarni takiej, jako żywo, nigdy nie miał, jak dzisiaj. Gdy w Nieświeżu na polowaniach raz wraz przypadki bywają, u nas idzie jak z płatka. Łowczy do posłuchów dobry, ale w pole niezdatny: na mnie wszystko. Myślisz, żeby mnie puścił, gdybym za służbę po- dziękował?... okuć-by może kazał, a gdybym zbiegł, nie miałbym kąta, żeby się przed nim skryć. Damazy słuchał, prawie uszom niewierząc. — W Koronie, jak w Koronie, — dodał Marcyan, — jeszcze się przed tą prepotencyą Radziwiłłowską można gdzie skryć, albo i opiekę znaleźć; ale tu na Litwie? oni wszystkiem trzęsą, wolno im, co chcą. Z królem trzymają,. Król i Brühl dla nich ślepi, widzą tylko, co oni im pokażą. Słuchał Damazy, jak odrętwiały. — Dziej się wola Boża! — odezwał się, gdy brat dokończył, — ale czy już ja się jego ulęknę i pójdę precz, jak wy mi radzicie? Nie darmom dla Faustynki z Lunewilu uciekł i tu się przywlókł. — A no, — odparł brat ironicznie, — zrób jakeś obmyślił. Zostań. Jutro już Wolski o tobie wiedzieć będzie i księciu zaraportuje. Około Faustynki mało tego, że matka na straży, ale sto oczów na nią patrzy... Byłeś się sprobował zbliżyć, doniosą; książe zazdrosny, słyszę, o nią; najmniejszego podejrzenia dosyć, aby się mścił. Znajdą łatwo za co się przyczepić, a i pozoru szukać nie będą. Gdy się raz w ich ręce dostaniesz, żadna siła ludzka cię z nich nie wydobędzie żywym. A i to wiedzieć ci potrzeba, że dosyć ci Butry- mem się zwać, aby cię Wolski nienawidził. On też o łaski pańskie zazdrosny, a że książe dotąd względny dla mnie i chwali, Wolski-by mnie w łyżce wody utopił. Ze mnie nienawiść ta łacno na ciebie spadnie. Zadumał się Damazy. — Już ty mnie strachami temi nie odegnasz, — rzekł. — Jestem tu, nie widząc się z Faustynką; nie pójdę, choćbym miał głową nałożyć. Możesz mnie nie znać za brata; jam się gotów inaczej nazwać. — Albo ludzie tu cię, począwszy od Chai, nie znają? — zawołał Marcyan. — Są na wszystko sposoby, — przerwał Damazy. — Tylko na to niema sposobu, aby się do ich rąk dostawszy, z nich się wydobyć, —rzekł smutnie podłowczy. I zbliżywszy się do brata, padł mu w objęcia. — Damazku mój! — zawołał, — dwóch nas na świecie jest; tyś mi drogi, jak życie własne. Nie gub się dla głupiego dziewczęcia, które ciebie nie jest warte. Jedź, zapomnij, znajdziesz drugą; dla tej życia na kartę nie staw, na rany Zbawiciela! Milczał Damazy, lecz wyrwał się z uścisku, niezachwiany w postanowieniu. — Nie bój się o mnie, — zawołał. — Wiem-ci ja, że tu nie przelewki, i czem mi to grozi; wiem, że serce mam miękkie: ale ja głupi nie jestem, —zobaczysz. Gdzie przebojem nie można, potrafię inaczej. Zatrzymał się nieco i zamyślił. — Wolski więc u niego pierwsze oko w głowie? — zapytał. — A tobie co po nim! — krzyknął podłowczy. Damazy nic nie odpowiedział. Siedzieli tak długo, słowa do siebie nie mówiąc. Marcyan niekiedy przyszedł Damazego uścisnąć w milczeniu i westchnął; Damazy chodził zadumany, z brwiami namarszczonemi. * * * Po przybyszu z Lunewilu widać było, że pracował biedny głową, jakby w położeniu tem, radę sobie znalazł, brata nie narażając; bo że o własnej skórze nie myślał i obawy o nią wielkiej nie miał, z buty jego i miny wnieść było można. Marcyan, który już na dworze księcia chorążego, pod żelazną ręką jego i despotyzmem magnata, nie lękającego się ni Boga ni ludzi, znacznie był onieśmielony i oględniejszy, spoglądał na brata ze trwogą., którą w nim buta przybysza rodziła. Kilka razy już zaczynał mu coś opowiadać, aby pożądaną trwogę i ostrożność w bracie obudzić; ale obawiał się ścian, podsłuchów, szpiegów, i choć na dworze była zawieja, zajazd zamknięty, niedowierzał jednak. Zadumani tak siedzieli u pieca, w którym się mokra sośnina paliła, pasami światła rzucając po izbie, której górna część stała ciemną, gdy drzwi się uchyliły ostrożnie i, z trudnością wysoki próg przestępując, wdrapała się do izby stara gospodyni, Chaja. Karczmarka była otyła, ciężka, odziana i ubrana starą modą, z czółkiem na głowie, w wytartym kożuszku z kotów, Choć twarz miała rozlaną i trzy pod nią podbródki, a tusza dozwalała się zdrowia domyślać, blada była i żółta, pomarszczona, mizerna. Rękę jednę trzymała za załóżką niegdyś lamową, w której resztki nici złotych przeświecały, drugą osłaniała się, bo kożuszek, na jeden rękaw włożony, z niej spadał. Marcyan, spojrzawszy na Chaję skrzywił się, jakby niebardzo był rad, że ona go tu spotkała i na rozmowę ich chciała wyciągnąć. Chaja zbliżyła się zwolna ku piecowi, chcąc też z ognia korzystać i trochę się ogrzać przy nim. Rękę przyłożyła do pieca, probując, czy się już ocieplać zaczął, bo w izbie jeszcze mało czuć było skutków ognia. Nie pilno jej było przemówić; patrzała na drewka, które płonęły nie ochoczo, stała jakiś czas milcząca. Podniosła potem zwolna głowę i zapytała przybyłego Damazego: — A gdzieście to bywali, paneczku? — Oh! oh! — odrzekł ostrożny Damazy, — po Koronie się włóczyłem, zwyczajnie, jak to, gdy człowiek chleba szuka. Zachciałaś stara! — No, i tuście za tem przybyli ? — przebąknęła Chaja, ruszając zlekka ramionami. Marcyan nie dał bratu odpowiedzieć i wtrącił, żywo spoglądając na niego: — On tu przejazdem tylko, a jutro, jak dzień, musi dalej w drogę! — Aj! aj! — rzekła Ohaja, — to niechby choć dzień spoczął. Jutro, po takiej zawiei, drogi żadnej nie będzie, a kto wie, czy wicher do rana ustanie? — To co! — wysilając się na wesołość zawołał podłowczy, — albo-to my do tego nie przywykli, by w każdą porę, czy śnieg, czy wicher, czy pioruny, czy słota, na przebój iść, gdy potrzeba? Toć-to nasza szlachecka dola! Chaja, patrząc ciągle w ogień, potrząsała głową: — A co tak pilnego? — spytała. — Czy już brat wasz miejsce znalazł i jedzie poniewoli? bo, po dobrej woli, w taką porę... aj! aj! ludzi w polach śnieg zasypuje; albo to nie bywało? Damazy milczał. Zachmurzył się, posłyszawszy, że brat mu zaraz nazajutrz ztąd precz kazał iść, o czem nie myślał wzale, ale kłamu zadać mu nie chciał, bo Marcyan bez przyczyny tego nie mógł uczynić. — Godziłoby się—dodała zwolna stara żydówka- dla brata dłużej tu zagościć. — Pewno, pewno — zawołał Marcyan—i ja go prosiłem o to, ale on jak się uprze.... No—i służba nie żarty. — Z przeproszeniem? — odezwała się Chaja, spoglądając na Damazego — u kogo pan się umieścił? — A w Nieświeżu! — wtrącił żywo podłowczy. Chaja głową potrząsnęła, lecz odezwać się i zdania o tem dać nie śmiała. Nieświezki pan, bratem był Bialskiego pana, a choć ze sobą chłodno jakoś żyli i koso a zazdrośnie na siebie spoglądali, zawsze to była krew tażsama, książęca. — Już jak pan w Nieświeżu miał służyć — przebąknęła cicho — to było prawie jedno jak u nas. Czemu się pan razem z bratem do nas nie dostał? Damazy, radnierad, musiał braterskie kłamstwa na swój karb przyjmować — i odparł: — Tu-bo o miejsce trudno! — Hm! hm! — mówiła Chaja, patrząc ciągle na ogień, który miał dla niej jakąś siłę przyciągającą. — U nas o miejsce albo trudno albo nie, a kto się umie starać, choćby żadnego nie było, znajdzie się dla niego. Pański brat w łaskach u jaśnie oświeconego chorążego. — Aj! aj — przerwał Maryan — bodajeś tak zdrowa była! — E! e! — zamruczała, Chaja — wiem, co książę o was mówi, że dopiero polowanie u niego idzie, gdy was łowczym zrobił. Maryan przebąknął coś niewyraźnie. Zamilkli na chwilę, a wicher w tej chwili uderzył okienni- cami i świsnął przeraźliwie, po rynku przelatując. — To pora! — odezwała się Chaja. — Jutro żadnej drogi nie będzie. Lepiej dzień w mieście przestać, samemu i koniowi spocząć, niż na gościńcu gdzie zmarznąć. Dwaj Butrymowie nic nie odpowiedzieli. Chaja nie odchodziła, choć rozmowa zdawała się być wyczerpaną. Jakby sobie coś przypomniała, uśmieszek po bladych jej ustach się przesunął. Spojrzała na zadumanego Damazego i ciszej go spytała: A wiesz pan co się z Zaborską stało? Drgnął Marcyan, usłyszawszy to zapytanie, a i Damazy się zmieszał, bo ono dowodziło, że żydówka więcej pamiętała i wiedziała, niż było potrzeba. — Co jemu do Zaborskich! — odezwał się podłowczy, zabiegając, aby się brat nie zdradził. — Jakto? Jakto? albo się to jemu ten młody kwiatek nie spodobał? albo nie biegał za panną? I rozśmiała się stara. — Kiedy to tam było! — zamruczał posępnie Damazy. — Nie tak dawno — ciągnęła dalej Chaja; ale chwalić Boga, żeś waćpan o niej zapomniał. I ręką ku zamkowi machnęła. Butrymowie milczeli, niechcąc przedłużać rozmowy, a stara zakończyć jej nie chciała. — No, nie wiesz pan co z Zaborskiemi się stało? — Zkąd-żebym miał o tem wiedzieć! — dość dobrze udając obojętność, rzekł zwolna Damazy, którego brat, oczyma w niego wlepionemi, pilnował. — Aj ! — mówiła żydówka, ożywiając się — Pan pamięta jak one w małym dworku biedę klepały. Często mąki na chleb nie było; a i sól na kredyt brali, a teraz!.... — Cóż teraz, czy brat Zaborskiej wioskę jej zostawił? — spytał Damazy. — Ah! on! on jeszcze sto lat żyć będzie, a grosza nie puści, i kto wie, komu się po nim wieś dostanie. Ich inne szczęście spotkało — mówiła Chaja, uśmiechając się dwuznacznie — wielkie szczęście. Książę się bardzo nad niemi zlitował, wziął do pałacu; łaski wielkie! Aj! aj! Chodzą teraz w atłasach, a stara Zaborska — do niej ani przystąpić; nawet Wolski (wymówiwszy nazwisko to, splunęła nieznacznie), nawet p. Wolski szanuje ją i boi się. — I zkąd-że tak wielka łaska? za co? — odparł Damazy. Chaja, która stała o piec oparta jedną ręką, odjęła ją, poprawiła szubkę na sobie, ramiona podniosła, popatrzyła na Damazego z pewnem politowaniem, i — rzekła tylko: — Jak to można wiedzieć?! Znowu chwilę jakąś milczeli. Chaja wpatrzyła się w ogień, Marcyan brata nie spuszczał z oka. Damazy stał podrażniony i chmurny. — Pan się dawnym znajomym nie pokłoni? — spytała Chaja trochę szydersko. — Daj-że mu pokój — wtrącił żywo Marcyan — na co się to zdało! Ani się do nich dostać łatwo, ani one teraz na starych znajomych chcą patrzeć Chaja się wciąż uśmiechała. — Książę pan — dodała, głowę przechylając z jednego ramienia na drugie, bardzo na te panie łaskaw, ale i bardzo zazdrosny. — O starą Zaborską? — podchwycił Marcyan. — Nie plotłabyś, stara — dodał. Co my tam wiedzieć możemy i na co o tem gadać! Chaja się obejrzała wkoło i zdawała się nasłuchywać, jak wiatr szumiał. — Aj! aj! — rzekła — jaki ten pan łowczy niewierny pan! Choć w taką burzę i zawieruchę, w moim domu przynajmniej można sobie mówić co kto chce! — Ja się nigdy nie boję niczego — przerwał zmieszany Marcyan — ale plotek nie lubię. — Wej! wej — rozśmiała się Chaja — bodajeś zdrów był! Nie jesteś jegomość niczego ciekawy, bo wiesz wszystko, nu — ale brat co innego. Waćpanu Zaborskie ni śmierdzą ni pachną, a temu — wskazała na Damazego, kwiatek ten pachniał bardzo. I co za dziw! Takiej panienki nawet po dworach szlacheckich ze świecą szukać. Żeby ją teraz wystrojoną zobaczył, choć trochę przymizerniała, niebożątko — wygląda jak wojewodzianka! Poczęła się smutnie śmiać Chaja. — Bardzo piękna! — mówiła dalej, choć nie to, co było — rozkwitł kwiatek i nędznieje. We dworze, prawda, wszystkiego do syta, czego dusza zapragnie, ale strach wiekuisty, a na zamku (tu głos zniżyła) jak w więzieniu za kratą. Z miny podłowczego znać było, że rozmowie tej i poufnym opowiadaniom Chai wcale rad nie był. Syknął kilka razy, jakby jej chciał przerwać, na co się ona nie zdawała zważać, bo ciągnęła swoje. — Zaborska stara! — ona sama jeszcze się zamąż wydać gotowa; a znam takiego niejednego, coby ją teraz wziął, choć dawniej pluł na nią. Tylko że książę ani starej, ani młodej nie puści na krok od siebie. — Chajo moja — przerwał niecierpliwie Damazy, który się już nie umiał powstrzymać. — Z tego co mówisz, widać, że dziewczynę Zaborskiej o coś posądzają, alem ja ją dawniej znał. Stateczną była i hardą; ludzie plotą; staremu się może co marzy, a ja nie wierzę. Chaja popatrzyła nań i zbrzękłą swą ręką uderzyła go po ramieniu. Zniżyła głos. — Ja-bym też nie wierzyła — odezwała się — gdybym nie patrzyła. Nie takie u nas rzeczy się dzieją! I palec położyła na ustach. Niebezpiecznemu temu kierunkowi rozmowy rad był widać podłowczy koniec położyć, wstał ze stołka zasępiony. — Po co o tem mówić? — zawołał do Chai. — Po co? — odparła śmiało stara. — Waćpan tego nie rozumiesz, że człowiekowi na to patrząc długo, a nie śmiąc o tem gadać, zbierze się tak we wnętrznościach, że gdy człowieka spotka, z którym można mówić a poskarżyć się, to mu gębę utrzymać trudno. Z kim tu można szczere słowo zamienić? ani wy, ani nikt z dworaków nie posłucha i nie odpowie, bo się wszyscy boicie. No — i jest czego! jest czego. Są tacy, co słuchają, jest takich dosyć, co donoszą. — Chaja! — przerwał podłowczy. — Eh! uśmiechnęła się stara — was się ja nie boję, a ten (wskazała na Damazego), jutro pojedzie i gdzieś zmarznie na drodze. Ja-m rada, że się wygadać choć mogę. Damazy wcale nie przeszkadzał gospodyni, stał, ciekaw widocznie. — Dziewczyny mnie i wszystkim żal wielki — mówiła Chaja — ale darmo to ukrywać, darmo temu niewierzyć: staremu ją matka sprzedała. Pokiwała głową żydówka. — Taką matkę — dodała — aj! żywcem-by spalić. Ale — cóż? Ona zawsze taką była. Pamiętają ludzie, gdy zamąż szła, co o niej mówili i o Kodeńskim panu wojewodzie. Potem mąż ją porzucił, bo się nie ustatkowała. Przecież i to wszyscy wiedzą — szepnęła cicho — że.... Faustynkę wojewodzianką zwał ojciec własny. Prawda, bieda była u nich, ale dziewczynaby męża znalazła, a matka przytulisko — a teraz.... Damazemu oczy się paliły. — Ach! ach! — odezwał się-wierzyć nie mogę — serce mi się krwawi. — Co to pomoże? — odparła Chaja. — A poco to rozpowiadać — wtrącił podłowczy. — Dziewczyna już jakby pogrzebiona, żal po niej, ratunku niema. Zapomnieć lepiej. — Pożałować można — broniła się stara gospodyni. Pan myśli, że mnie jej nie żal? Pomilczał chwilę. — Gdyby człowiek mógł — dodała — plunąłby na tę starą, na tę Zaborską, nu! a przyjdzie ona za czem, wszyscy się jej kłaniają... Każdy się boi. Ona, co chce, to wyrobi. Wskazała na zamek. — Księżna ją chciała ztąd precz wygonić, a i ta niepotrafiła! — wzgardliwie się uśmiechnęła żydówka. — Później, jak się sprzykrzy — ciągnęła, nie mogąc powstrzymać się od paplania — nu! za mąż ją łatwo wydać będzie. Posag się znajdzie i męża wyszukają, ale póki książę żyje... — potrząsnęła głową. Wtem podłowczy, który ciągle wstawał i siadał, rozdrażniony niepotrzebnem opowiadaniem, przerwał żydówce, wskazując, że się w piecu dopalało. — Dosyć-bo już tego gadania — rzekł — niechaj piec zamkną, albo jeszcze drew dołożą, a jemu siana przyniosą, bo mu się spoczynek należy. Stara karczmarka, obu rękami pieca spróbowawszy, uśmiechnęła się i życząc dobrej nocy, wyszła z izby, obiecując przysłać siano na posłanie. Jakoż, nim się pomiędzy milczącemi braćmi rozmowa nanowo zawiązała, wpadł Icyk, ogromną niosąc wiązkę siana, którą rzucił na ziemię i umiejętnie, szybko uściełać zaczął. — Przyślij mojego chłopca; ten mi dery przyniesie i pościel — odezwał się Damazy. To mówiąc, ujął brata pod rękę. — Dlaczego ty mi jutro ztąd każesz jechać, nielitościwy człowiecze? — zawołał z wymówką. — To nie może być. — To musi być! — odparł podłowczy gorąco — ja ci tu siedzieć nie dam, bo wiem, czem to pachnie. Dziewczyna była w tobie rozmiłowana, pójdzie wieść po miasteczku, żeś przybył; uchowaj Boże głupstwa jakiego — życie niepewne. Tobie nie ufam, jej nie ufam, a żebyśmy dla niej oba przepadać mieli, na to nie pozwolę. — Za cóż znowu ginąć tak zaraz mamy? — odezwał się Damazy. — Bo tu i ostrożniejsi od ciebie i mniej winni głową nałożyli — począł podłowczy; bo ja wiem, co się tu dzieje, a ty nie. — Cóżem ja winien? — przerwał Damazy — jeszcze przecie zawinić nie miałem czasu. — Niedługiego na to potrzeba; tyś gorączka, dziewczyna ci z głowy nie wywietrzała — mówił Marcyan — a tu, dosyć jednego szeptu, abyś jutro zniknął i gnił w lochu, z którego żyw się nie dobędziesz. Mówiąc to, podłowczy się wzdrygnął cały, nachylił się do ucha bratu i szeptał prędko: — Wierzaj mi, wierzaj, nie narażaj mnie i siebie. Jedź, uchodź, biednego dziewczęcia nie ocaliż już. To darmo. Damazy głowę spuścił, ręce załamał. — Nie wypędzaj mnie — rzekł — gdybym się nawet na największe niebezpieczeństwo miał narazić, po to przybyłem — widzieć się z nią muszę, będę. — Ale to niepodobieństwo! — zakrzyczał Marcyan. — Matka sama cię wyda. — Zostaw to mnie! — zakończył Damazy. Podłowczy jeszcze się starał przekonać go, że się narażać nie powinien. Mówił długo, gorąco; Damazy pozostał niewzruszonym. Marcyan burzyć się już i gniewać poczynał; — wostatku żądał przynajmniej, aby brat w zajeździe, gdzie o nim nazajutrz wszyscy wiedzieć mieli, nie pozostał dłużej. — To się rozumie — przerwał mu przybyły. Oznajmiłeś Chai, że ja jutro jadę, więc wyjeżdżać muszę, ale dokąd — gdzie — o tem i ty wiedzieć nie powinieneś. Ja się zgubię, czy nie, moja to rzecz, ty o siebie spokojnym być możesz. Gorzkie to słowo obraziło okrutnie podłowczego. — Człowiecze niewdzięczny! — zawołał desperacko — już ty mnie nie znasz, i o mojej miłości zwątpiłeś, widzę, kiedyś mnie takiem mógł żgnąć słowem, w samo serce. Myślisz, że mnie-by jednemu na świecie pozostawszy, żyć się chciało? albo to mi tak życie miłe i rozkoszne! Rzucili się sobie na szyję bracia i uścisnęli, prawie do łez zmiękłszy. Myślał już podłowczy, iż brata skłoni, aby się swych niebezpiecznych wyrzekł zachcianek, lecz, choć ten nie mówił nic, z twarzy mu jaśniało, że stał przy swojem. Spierać się dłużej darmo było. — Idźmy-no spać — odezwał się Damazy, a chcesz jutro pożegnać się ze raną, przybądź za ranią. Tak się wreszcie rozstali, i Marcyan, opończą się dobrze otuliwszy, napowrót się powlókł do zaniku. Godzina już była późna bardzo. Wietrzysko ze śnieżnicą nie ustawało, a dęło tak, że silny w sobie Marcyan, idąc do domu, ledwie się mógł na nogach utrzymać. Spostrzegł jednak, w górę oczy podniósłszy, że niebo się potrosze rozjaśniać zaczynało. Na następny dzień pewny był mróz ostry — dla podróżnego, co konno miał jechać, choćby i słomy i w buty napchał, i strzemiona nią pouplatał — nie bardzo bezpieczny. Podłowczy bowiem mocno był przekonany, że brat nazajutrz wyjechać musi. Zamierzając wstać do dnia, co na zamku łatwem było, bo tu też wcześnie się służba budziła i po piecach i kominach ogień nieciła — rzucił się na swe twarde łóżeczko Marcyan i znużonym będąc bardzo, twardo zasnął. Przebudził się nazajutrz, gdy stróż z drzewem wszedł do jego izdebki i pies na niego zawarczał. Spojrzał w okno — szarzało na dzień. — Co na dworze? — zapytał. — Mróz tęgi, ale wichura ustała. Zerwał się równemi nogami Podłowczy i natychmiast umywać i odziewać zaczął. Ogień tymczasem stróż rozpalił i — w oknie biały dzień poczynający się, coraz był widoczniejszym. Chciał brata uprzedzić, nimby wstał, p. Marcyan więc, i na ciepłe śniadanie nie czekając, zaraz z zamku wyruszył na miasto. We wszystkich niemal oknach, gdzie służba i dwór pański się mieścił, widać już było światło i cichy ruch na podwórcu. W bramie krzątali się ludzie, śnieg wczorajszy łopatami odgarniając, bo go całe kupy nawiało nocą. Zdala, głos dzwonka u Reformatów na jutrznią wołającego, słychać było. Na miasteczku też, po gospodach i dworkach, okna na wpół śniegiem pozasypywane, świeciły już pozapalanemi rannemi ogniami, ale ludzi w rynku widać nie było. Do zajazdu przybiegłszy, w którym brat stał, zdziwił się trochę podłowczy, furtkę we wrotach zastawszy niezamkniętą, a sień wewnątrz ciemną. Na lewo więc, do izby wszedł szynkownej, gdzie Chaja i jej synowa się krzątały, około ognia i garnków. — Wstał już? — zapytał podłowczy. — Jakto wstał? —odparła Chaja, kłaniając mu się — godzina już będzie, gdy wyjechał. Żachnął się aż Marcyan. — Co mi prawisz? — zawołał. — Zobacz pan naprzeciwko — odpowiedziała stara. — Icyk tam pewnie na sianie śpi, bo izba ciepła. — Dokąd że? jak? — zawołał niespokojnie podłowczy. — Nie kazał mi powiedzieć nic? Mieliśmy widzieć się z sobą! Co u licha! — Owszem — odezwała się Chaja. — Kazał się kłaniać bardzo i mówić, że jak będzie wracał, wstąpi do was. Zaniemiał p. Marcyan, stał długo zadumany i niepewny jeszcze, co zrobi i czy pytać ma więcej, lecz, namyśliwszy się — kiwnął tylko gospodyni głową, wyszedł i napowrót do zamku pociągnął. Rozedniało tymczasem zupełnie i po wczorajszej zawierusze dzień się zrobił jasny, wypogodzony, mroźny. Kupy tylko wielkie suchego śniegu zalegały kąty, i leżały dziwnie wiatrem ponasypywane tak, że gdzieniegdzie ziemia gołą była, a tu i ówdzie, jakby wałami ogromnemi, sięgającemi do dachów, poprzerzynaną. Na targ też nie widać było nadjeżdżających sani chłopskich, a ludność miejska przed chatami tylko nocne nasypy rozkopywała. Marcyan, powróciwszy na zamek, siadł, jak wczoraj, u komina, na którym znowu gorzał ogień z polan olszowych — zadumał się o bracie. Nierad był, aby o nim na zamku wiedziano, a choć Chai pewnym się zdawał, że ona o gościu tyra mówić nie będzie, to za ludzi w gospodzie ręczyć nie mógł, aby o nim nie gadali. W miasteczku zaś policya, zamkowi ludzie utrzymywali taką, że cokolwiek się tu działo, ktokolwiek się tędy przemknął, nocował, popasł, musiał o tem wiedzieć Wolski, a przez niego książę. Owemu Wolskiemu, który miał łaski u księcia szczególne, donosił kto tylko co zasłyszał, aby mu się przylizać. Nie było w tem kryminału, że się podłowczy z bratem przejeżdżającym widział, lecz, wolałby był, aby wzmianki o Damazym nie było. Myślał jeszcze o tem, a o bracie, kędy się podział i czy go w istocie usłuchał, oddalając się od Białej, gdy wszedł pisarz pytając o rozkazy. Trzeba było iść do koni i do psów, do klatek ze zwierzem, który dla łowów chowano: nie miał czasu rozmyślać długo. Około południa, książę, który był faskę solonej łosiny obiecał Reformatom, podłowczego z nią i z jałmużną pieniężną wykommenderował do klasztoru. Nie było to ciężarem dla Marcyana, pójść do gwardyana, z którym dobrze żył i rad się za- bawiał, ale ten dzień wolałby milczący przesiedzieć w kącie. O. Remigian, gwardyan, już od lat wielu obierany ponownie, dlatego mianowicie, iż ze wszystkimi, a nawet z księciem chorążym, w zgodzie umiał żyć i na łaskę zasługiwać — był jednym z tych prostaczków, którzy od wielu uczonych więcej rozumu mają i taktu. Z wejrzenia był to sobie zażywny, rumiany, wesołego oblicza mąż, który wyglądał na pospolitego człowieka: lecz potrzeba było pochwycić wzrok jego, gdy obiegał dokoła i uśmieszek ust dobrodusznych złapać, gdy się ksiądz gwardyan tego nie spodziewał. Naówczas objawiał się w nim ukryty ów i popiołem pokory przysypany rozum, którym, właśnie dlatego, że się nim nie chwalił ksiądz gwardyan, że się go nie obawiano — najskuteczniej mógł się posługiwać. Przenikał on wszystkich, gdy go wcale o przenikliwość nie posądzając, odsłaniano się przed nim dobrodusznie. Ksiądz gwardyan był wszędzie gościem najpożądańszym, bo przynosił z sobą wesele, pociechę, zgodę. Pod tym skromnym habitem kryła się osobistość niezmierny wpływ wywierająca na społeczeństwo, choć mało kto wpływ ten uznawał. Podłowczemu wypadało z ową faską łosiowego mięsa i jałmużną przedświąteczną zajrzeć aż do celi gwardyana. Osobliwszym trafem zastał go samego, co się zdarzało rzadko, przechadzającego się po celi z różańcem w ręku. Po przywitaniu i ucałowaniu ręki p. Marcyan opowiedział z czem był posłany; wyliczył tynfy na stole i oznajmił przybycie faski, za którą ks. Remigian podziękował. — Jutro zaraz pójdę na zamek podziękować benefaktorowi naszemu, księciu jegomości, za to, że o ubogich sługach bożych nie zapomina, którzy za niego modlą się i modłów zanosić nie przestaną. To rzekłszy, sięgnął ks. Remigi do szafeczki i uśmiechając się, zaproponował posłańcowi lampeczkę miodu, której on nie odmówił. Poczem siadł sam przy stoliku i zaprosił podłowczego, aby usiadł. — No — cóż tam u was słychać? — zapytał. — Dzięki Bogu — nic, rzekł Marcyan — bo gdy u nas co słychać, najczęściej nic dobrego. Lepiej że cicho. — Książę chorąży zdrów? — Niedomaga jak zawsze, ale gorzej nie jest. — Dla starych zima zawsze ciężka do przebycia — dodał gwardyau — i chwilę pomilczawszy, jakby od niechcenia, wlepiając oczy w podłowczego, zagadnął go: — Co się z asindzieja bratem Damazym dzieje? Schwytany niespodzianie tem pytaniem, Marcyan musiał się namyślić z odpowiedzią. Nie chciał kłamać przed osobą duchowną, a i całej prawdy wyznać mu nie mógł, — bąknął więc: — Był w Lunewilu, lecz się lękam, że tam nie wytrzyma. Wielka — by szkoda była, bo tam łatwo mógł wyjść na statecznego człowieka i wielu się rzeczy nauczyć. Gdy to mówił i spoglądał w oczy gwardyanowi, zdało mu się, jakoby w nich dostrzegł wyraz, który domyślać się kazał, że o Damazym, teraz właśnie, wspomniał niedarmo. Ksiądz Remigi umoczył usta w lampeczce, otarł je wielką swą chustą czerwoną i zadumał się. — Gdyby z Lunewilu uszedł, a powrócił — rzekł po chwili— trzeba mu radzić, aby — szukał sobie gdzie przy dworze zatrudnienia; tylko nie u nas, bo tu dla niego nie byłoby zdrowo. Pomilczał trochę gwardyan i dołożył: — To się mówi na wszelki wypadek. Damazy gorączka jest, a przy księciu ludziom gorącym wytrwać trudno, bo i on porywczy jest i niecierpliwy. Spojrzeli na siebie, a Marcyan już wstrzymać się nie mógł. Zbliżył się, całując rękę księdza Remigiego i rzekł otwarcie: — Ojcze gwardyanie, niedarmo mi zdrową radę tę dziś dajecie. Co ja przed wami taić się mam? Damazy (zniżył głos) się tu przywlókł wczora, ia-m go zmusił, żeby sobie jechał, gdzie chce; boję się, czy mnie posłuchał, choć dziś go tu niema Uśmiechnął się gwardyan. — Wiem — rzekł — widziałem go i domyślasz się dobrze, iż dlategom o niego zagadnął. Tak jest, był u mnie raniusieńko. starałem się go skłonić, aby tu nie długo popasał, ale to szalona pałka. — Zachmurzył się podłowczy. — Ten człowiek — zawołał — siebie i nas obu gotów zgubić. Z księciem żartów niema, a on mu się łatwo narazić może — ale kto go przekona! Wczoraj gwałtem chciałem namówić, aby precz jechał: posłu