16547
Szczegóły |
Tytuł |
16547 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16547 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16547 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16547 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MOZAIKA
J. I. Kraszewski.
(Dwa tomy w jednym.)
Treść:
Mostowniczy.
Nocleg w Boremlu.
Pączek różany.
Jak się listy pisały.
Kwiryn.
Filozof.
Koncert w Krynicy.
Malowana i żywa.
Derśniaki.
Tom I.
Mozajka
Mostowniczy.
Pączek różany.
Filozof.
Malowana i żywa.
I. MOSTOWNICZY
Starzy ludzie pamiętają jeszcze owo Horodyszcze w okolicach Cudnowa, o którem dziś
legendy pozostały tylko dziwaczne. Należało ono do dóbr, znaczną rozległość mających,
opuszczonych przez ostatnich dziedziców i wystawionych czasu kontraktów Dubieńskich na
sprzedaż.
Kontrakty te w końcu XVIII w. bywały niezmier nie ożywione. Frymarczono naówczas
majętnościami nieustannie, Prot Potocki, Poniński, wielu innych nabywali, mieniali, zaciągali u
szlachty długi. Polowano na pieniądze, bawiono się, skakano i przy zielonych stolikach tysiące
dukatów z rąk do rąk przechodziły. Chwila to była nieopatrzności, szału jakiegoś i takiej żądzy
zabaw, iż całe życie niemal zdawało się stworzona dla zabawki wybrańcom losu. Nie myślano
wcale o jutrze.
Uboższa szlachta uciułane dukaty i talary przywoziła skrzętnie zawiązane, aby je jakiemu
wielkiemu panu oddać na zastaw lab skrypt intabulowany; wielcy panowie, zawsze żądni grosza,
przybywali się tu na cały rok zaopatrzyć — bądź co bądź. Plenipotent książąt L. — miał naówczas
owo Horodyszcze osławione na sprzedaż, ale wszyscy wiedzieli, że było zniszczone straszliwie,
pola zajałowiałe, lasy powycinane na potarze i klepki, budowle w ruinach — kupca można było
tylko znaleźć chyba w jednym z tych dobrodusznych, zdala przybywających, chciwych ziemi
dorobkowiczów, któregoby ogromny obszar jakich półtora tysiąca włók zaślepił. Ci co znali stan
majątku, nie ważyli by się go nabyć, bo to był ciężar wielki.
W opisie i inwentarzach, dla tego, co nieoglądał Horodyszcza na gruncie, prezentowało się
nabycie jako bardzo ponętne — lecz między papierem a rzeczywistością — była przepaść.
Plenipotent p. Wyrzyski, człek nadzwyczaj zręczny, frasował się tem mocniej im książęta L.
więcej potrzebowali pieniędzy, a widoku najmniejszego sprzedania dóbr nie miał.
Kontrakty się już niemal ku końcowi miały, pieniądze jakie były, porozchwytywano, gdy
faktor Wyrzyskiego Fajgiel wpadł do niego z oznajmieniem, że ma kupca na Horodyszcze.
Był to cud! Ale kto był ten naiwny człek, co gotował się kilka tysięcy czerwonych złotych za
okno wyrzucić, a kołtun sobie kupić — ani Fajgiel ani Wyrzyski, po pilnej inkwizycyi dojść nie
mogli.
Opowiadał się ów przybyły świeżo na kontrakty, jako Dydak Kurozwęski, Mostowniczyc z
Mazowsza. Nikt go nie znał. Na Mazurach było tyle różnej szlachty, uważano je za tak płodne
gniazdo i rozsadnik, że kto nie chciał się o sobie rozgadywać, mówił, iż był z Mazowsza, i dalej już
niedochodzono. Gdzie Mazurów za czasów Rzeczypospolitej nie spotykało się? Wołyń, Podole,
Kresy wszystko to niemi było zaludnione.
Prezentował się ten pan Dydak bardzo przyzwoicie — przybył czterma końmi tęgiemi, budą,
za nim wóz węgierski, ludzi kilku, barwa dostatnia. On zaś sam, mężczyzna już nie młody, wzrostu
ogromnego, silny, twarz marsowata, wąs duży spuścisty, oko żywo latające, nie wiele mowny,
ostry, szorstki w obejściu i strach obudzający. Lecz naówczas takich zuchów, butnych, do których
bez kija, wedle przysłowia, trudno było przystąpić — siła się znajdowało na świecie i bucie w
człowieku mniej się dziwiono—nie raziła ona jak dziś. Pozostała z czasów, gdy prawo mało
broniło człowieka, a on sam najczęściej opędzać się musiał — należała do przymiotów męzkich
raczej niż do wad.
Nie był przyjemnym wyraz twarzy pana Mostowniczego, a gdy mówił, lub wąs mu się uchylił
od ust widać było spazmatyczne jakieś warg wykrzywienie i drganie, które jeszcze mniej powabną
czyniło tę fizyognomię, okrytą skórą wielce ruchomą, z oczyma niespokojnemi, a czołem nizkiem.
Fajgiel, częstując ludzi starał się od nich o panu dowiedzieć, lecz — okazało się, że wszyscy co
do jednego byli nowo poprzyjmowani na warszawskim bruku, każdy z innego kraju—i żaden z
nich Mostowniczego nie znał wprzódy, ani wiedział zkąd przybywał. Chwalili go z tego, że płacił
dobrze, a obawiali się okrutnie, bo był impetyk, grubianin i nielitościwie się z niemi obchodził.
Wyrzyski, który na ludziach się znał, przebywszy z nim pół godziny, nieumiał nic powiedzieć —
akt dla niego był zagadką, cóż dopiero dla innych — Horodyszcze Mostowniczy na niewidziane
targował, ale, — mimo to — zdawał się nie zupełnie być obcym temu co go tam czekało. Szło o
cenę — pan Dydak zapowiedział, że pieniądze położy na stół i zaliczy całe—ale o cenę się
targował ostro. Oprócz tego warował sobie kwerendę w aktach, i jasny stan interesu.
Plenipotent ani go upoić, ani zamydlić mu oczów, ani zadurzyć wymową, niepotrafił. Słuchał
zimno — a po wysłuchaniu wracał do swojego — i ani go było ukąsić. Pieniędzy księztwo na gwałt
potrzebowali, kontrakty się kończyły i pan Dydak zapowiadał że w kijowszczyznie coś pojedzie
nabywać — trzeba było go — nie wypuścić. Zgodził się więc na warunki Wyrzyski, wezwano
regenta, spisano akt, intabulowano go i Mostowniczy obrączkowemi dukatami jak rybie oko,
wyliczył całą sumę umówioną.
Warował sobie natychmiastową intromisyę i objęcie, a że w Horodyszczu już od roku
dzierżawcy nie było, tylko ekonomowie, wprost z Dubna ruszył na objęcie dziedzictwa i
inkrutowiny.
Wyrzyski zbył się majątku, dostał pieniędzy — ale gdy w sumieniu własnem zrachował się z
warunkami, nie mógł się bardzo chwalić swym tryumfem.
Fajgiel, który pośredniczył, dostał coś za faktorstwo od obu stron — skrobał się jednak po
głowie—bo również pono więcej się spodziewał. Jak się niespodzianie zjawił ten pan Dydak, tak
natychmiast znikł — i wcale o nim słychać nie było.
Rok upłynął, a Wyrzyski ściągnął znowu na kontrakty do Dubna, równie żądny grosza,
zakłopotany niezmiernie, gdyż zawczasu zapowiadano, że pieniędzy mało będzie.
Okazało się zaraz na wstępie, że oprócz tego, szlachta, nauczona smutnem doświadczeniem,
ciężkie stawiła warunki.
Mostowniczy, którego przez cały rok nikt nie widział i nie słyszał o nim, zjawił się czasu
kontraktów. Wyrzyski miał pewne powody nie bardzo mu się nastręczać, gdyż inwentarze
zweryfikowane na, gruncie mogły grozić komplikacyami.
Najbliższym sąsiadem Horodyszcza, był niejaki pan Pawłowski, z którym plenipotent był w
zażyłości wielkiej. Przy pierwszem spotkaniu zagadnął go o Mostowniczego — co on w
Horodyszczu robi?
— Co? niewiesz? Cuda i cudactwa wyrabia — rzekł Pawłowski. Było tam kawał muru ze
starego zamczyska i wywalona bruzda, postawił dwór jak zamek, ogrody pozakładał. Kto go wie
zkąd posprowadzał do tego ludzi, majstrów i co w to pieniędzy włożył.
Wyrzyski, który sądził, że nabywca cały swój zasób wydał na kupno dóbr, bo tak się u nas
najczęściej trafiało — zdziwił się niezmiernie.
— Jakto! więc to taki Krezus?
— A Krezus! rozśmiał się Pawłowski — bogacz. Licho wie zkąd ma te skarby, bo go nikt nie
zna i o prozapii jego głucho — ale groszem sypie jakby go sam kowal...
Wyrzyski słuchał z niezmierną uwagą.
— Z dworem co zrobił — to jeszcze mniejsza, dodał Pawłowski — ale w majątku co za ład,
jakie gospodarstwo — powiadam ci z tej pustyni zrobi złote jabłko. Buduje młyny, kopie stawy,
karczuje pola... Kat go wie co!
Osłupiał plenipotent. I to wszystko w ciągu jednego roku? Spytał.
— A cóż? kto pieniądze ma, temu łatwa wszystko. Wyrzyski zadumał się. Jeszcze rozmawiali,
gdy,
jak to się często trafia, gdy o wilku mowa — wszedł Mostowniczy. Poznał go Wyrzyski i
nadzwyczaj uniżenie witać począł, bo się go i lękał z powoda inwentarzy i wenerował dla
pieniędzy.
Takuteńki był z tą spazmatycznie wykrzywioną gębą, jak w roku przeszłym, tylko, co pierwszą
razą stawił się skromnie bardzo, teraz przybył ubrany wytwornie i bogato.
Zląkł się w sumieniu niespokojny plenipotent, i nizko się kłaniając stołek mu przystawiał, gdy
Mostowniczy sucho i ostro podziękowawszy, zapytał czy by klinem gruntami wchodząca w jego
posiadłość, wieś pozostała przy książętach L., Stawiska, nie była do zbycia.
Tych kontraktów u książąt L. — prawdę powiedziawszy było do zbycia wszystko, bo
pieniędzy potrzebowali — rozstąp się ziemio — księżna była chora jakoby i wybierała się naprzód
do Pyrmontu, potem do Frań- cyi południowej. Naturalnie z wielkim dworem, wielkim kosztem, a
Tepper jakoś mizernych kilku tysięcy czerwonych złotych dać się wahał. Musi ino sprzedawać i
zastawiać.
Stawiska były na sprzedaż — lecz nie głupi Wyrzyski, wcale się z tem wydać nie myślał.
Zrobił minę smutną, ręce potarł. Chciał się podrożyć.
Mostowniczy z chłodną krwią, czekał na odpowiedź.
— Jeżeli nie są do zbycia — rzekł po chwili — no, to się nie nabijam, bo przepłacać nie myślę
tak, jakem Horodyszcze przepłacił.
Wyrzyski prosił o czas do namysłu — trzeciego dnia spisywano tranzakcyę o Stawiska i pan
Dydak znowu obrączkowe dukaty kładł na stół.
Ale razem gruchnęła wieść o nim, że to był magnat. Obudziła się ciekawość, zkąd u licha brały
się u niego te pieniądze, jakie było ich pochodzenie i człowieka. Pomimo że Kurozwęski mieszkał
tu już rok cały, że ludzie nań patrzyli wytrzeszczonemi oczyma — jak wprzódy tak teraz, nikt nic o
nim powiedzieć nie mógł.
Pawłowski wiedział, że dziwak był, człek surowy, gwałtowny i dotąd dosyć dziki, a
znajomości i stosunków zdający się unikać. Co do domu jego opowiadano cuda. Wystawił go
przepysznie, a wewnątrz miał przyozdobić ze zbytkiem. Dla kogo! kiedy oprócz jego samego i
służby, prócz kwestarza bernardyna, nikt prawie tych cudów nie oglądał?
Wnosił domyślny Pawłowski że, choć stary, ale dobrze zakonserwowany — kto wie, gotów się
był jeszcze ożenić. W Polsce do roku siedemdziesiątego częstokroć żenili się ludzie i te spóźnione
śluby wcale rzadkością nie były. Nikt się im nie dziwował. Szły dwudziestoletnie panny za starych
grzybów — lecz też owi starzy niebyli tak zastarzali jak młodzież dzisiejsza. Wszystko to było
zawiędłe, ale czerstwe jeszcze i zdrowe.
Ponieważ dopełnienie formalności o Stawiska dosyć długiego czasu wymagało z powodu, iż
ktoś fam miał zastawę, a trzeba go było skupić i rugować — mieli więc czas ciekawi starać się
zbliżyć do Mostowniczego.
Przekonano się, że dziki był i cudak jakiś, lecz znowu nie tak całkiem nieprzystępny jak
sądzono. W towarzystwach milczący był, jakby bojaźliwy, małomówny — o przeszłości swej
wcale nie rad się wywnętrzać, lecz od ludzi nie uciekał.
Towarzystwo z nim zabawne nie było, dawał mówić, słuchał, gębą kręcił, bąkał niewyraźnie,
daru słowa nie miał, ale człek był praktyczny, i na interesach się rozumiał doskonale. Prawo też
znał.
Z opowiadań Pawłowskiego i tego domysłu, który on rzucił w obieg, że Mostowniczy mógł
mieć może zamiar ożenienia — mnóstwo ludzi skorzystało układając już z kim go swatać. Urojono
sobie bowiem, że nie tylko mógł, ale powinien się był żenić koniecznie. Przez Wyrzyskiego
starano się na gwałt robić znajomości z Mostowniczym. Przyczyniała się do tego i sława człowieka
pieniężnego, bo jest jakiś głupi urok w groszu, że choćby człowiek nie spodziewał się go dostać —
radby choć powąchać.
Znajomości wprawdzie robił ten pan Dydak, ale przyjmował je zimno, nie kwapiąc się, nie
ciesząc niemi, a ani pochlebstwo, ani żaden traktament, ani przypodobywanie mu się, nie jednało
go. Szorstki był i jak lód.
Przymawiali mu się niemal niektórzy do zaprosin, półgębkiem tylko odpowiedział. Ciekawi
wypadkiem dowiedzieli się tu o ojcu Serafinie bernardynie, który był w Horodyszczu po kweście
— i rzucili się nań żeby im opowiadał, jak to tam było.
O. Serafin śmiał się z tego zaciekawienia.
— Co acaństwo chcecie? po pańsku! po książęcemu! mosanie... Służby huk, jadło i wino, niech
się schowają panowie nasi wszyscy! Pokoje pałacowe, naczynie i sprzęty choć króla przyjmować.
No, tak — dodawał — a z tem wszystkiem smutno jak w więzieniu, i ten człek opływający w
dostatkach, patrzeć nań, jak dusza czyścowa męczyć się zdaje. Nieszczęśliwy jest! Bóg wie! Coś w
życiu za sobą musiał zostawić, trującego wszystko. — Dodawał też Bernadyn, że niemało ksiąg u
tego człowieka widział, różnemi językami pisanych, ale wielce podejrzanych.
Kręcił głową, mówiąc o tem. We dworze ani kaplicy, ani krucyfiksu nigdzie nie widział, a
słyszał, że w parafialnym kościele wcale Mostowniczy nie bywał.
Lecz w owych czasach, gdy Voltaire'owi w Polsce król stawił posąg w swej bibliotece, nikogo
to tak bar- dzo nie odstręczało; pociągało raczej może jako coś osobliwego. Nawet ludzie pobożni
ciekawi byli zajrzeć w taką duszę — pustą — w której próżnia mieszkała.
Bernardyn, choć podobno sowicie opatrzony wyjechał z Horodyszcza, cmokał, i nie miał
wielkiej ochoty rychło tam powracać.
Wszystko to razem wzięte, a w dodatku nadzieja, iż mu się może jeszcze uda Mostowniczego
wyzyskać i grosz z niego dobyć — skłoniło Wyrzyskiego do zaproszenia się na Horodyszcze.
Pan Dydak podziękował za honor i — rzekł zimno.
— Bardzo proszę.
Nim plenipotent książąt pokończył ich interesa i opędził się wierzycielom, którzy,
zasłyszawszy o sprzedaży Stawiska napadli na niego, Mostowniczy z Dubna wyjechał.
W tym roku pomimo teatru na Zamku, zabaw wielu, balu i iluminacyi — o niczem nie
mówiono w czasie kontraktów, tylko o Kurozwęskim.
Damy szczególniej były podrażnione puszczoną plotką, jakoby miał się żenić... Wyjść za
starego takiego, niezmiernie bogatego człowieka, który żeniąc się musiał piękny zapis uczynić,
(byle koło tego chodzić umiano), a mógł rychło umrzeć!... było rzeczą nadzwyczaj powabną. Im
starszy był tem sentymentalnym paniom XVIII w. — droższym się stawał...
Niektóre co go przejeżdżającego z Wyrzyskim widziały, znajdowały nawet wcale — nie
wstrętliwym.
Wyrzyski, człowiek nadzwyczaj przebiegły, a umiejący korzystać z każdej rzeczy — miał już
plan osnuty.
Córka jego była za młoda, liczyła bowiem dopiero dwunasty rok — o tej poświęceniu nie było
co myśleć, ale miał synowicę pannę Pulcheryę, która się na dworze książąt wychowywała, grała na
klawikordzie, śpiewała arye francuskie i włoskie i, choć nie zbyt piękną, rezolutną była bardzo a
umiejącą przywabić. Odwiedziwszy Mostowniczego, miał zamiar prosić go do siebie, sprowadzić
Pulcheryę, zatrzymać starego dni parę, i skojarzyć małżeństwo. Wiedział, że panna oburącz by się
chwyciła takiego maryażu. Miała lat urzędowych, dwadzieścia pięć, rzeczywistych dwadzieścia
ośm — i, po kilku romansach nieszczęśliwych czasu pobytu u księstwa, do niczego już nie
wzdychała, tylko do wydania się bogato.
Wszystko to tak pięknie ułożywszy, Wyrzyski zaraz z kontraktów, pomimo, że puszczało
strasznie i droga była szkaradna — ruszył do Horodyszcza.
Znał on je w ruinie, a choć zimową porą, nie mogło się to pięknie zaprezentować, zbliżywszy
się do starych okopów, dwór otaczających — osłupiał i przeżegnał się.
Nowe to Horodyszcze snem mu się wydało.
Wśród okopów, na których ogromne, stare drzewa wyrastały, stał dworzec, pałacowaty, z
basztą na wie- żę przerobioną — wspaniały i poważny. Wszystko ta było jak z igły.
Gdy zajechał przed zamek, przyjęła go liczna służba, cała w barwie, i stary człek, rodzaj
marszałka dworu, wprowadził przez sieni ubrane w atrybuta myśliwskie, do wielkiej sali, potem do
mniejszego gabinetu. Plenipotent nawykły był do wspaniałości domów książęcych, ale tu coś
znalazł, czego nie było nigdzie — wielką powagę — jakąś smutną... przepych był też wielki.
Pan domu trochę na siebie dał czekać.
Całe przyjęcie w tym domu odpowiadało pierwszemu wrażeniu, jakie on uczynił na
Wyrzyskim. Kuchnia, wino — podanie było pańskie — -ale serdeczności, gościnności
staropolskiej do jakiej hulaka Wyrzyski był nawykłym — ani śladu nie znalazł.
Mostowniczy chmurny był, milczący, i na chwilę się nie rozdobruchał. Przy obiedzie
następnego dnia pili oba dużo — nie podchmielił się i nie rozweselił. Sądził Wyrzyski, że go
zatrzymywać zechce, lecz zaledwie parę słów przebąknął, nie nalegał i pełnomocnik odjechał pod
noc — nie zapomniawszy wszakże usilnie zaprosić do siebie, — do swej ubogiej chaty.
Majątek w którym mieszkał Wyrzyski, należał do książąt, dwór w istocie na pozór był stary i
niepoczęsny, ale nadzwyczaj wygodny i we wszystko obfitujący. Wyrzyski żył na koszcie
jurisdatorów... a, żyć lubił.
Przybywszy do domu zajął się natychmiast sprowadzeniem synowicy, i przygotowaniem
przyjęcia gościa, które nieszczęśliwej Wyrzyskiej, prostej sobie ko biecinie i gosposi, spać nie dało
i spocząć, bo mąż wymagał nadzwyczajnego występu.
Że panna Pulcherja miała też występować i popisywać się — musiano klawikord na saniach
sprowadzić z Dubna.
Panna, która już o Mostowniczym słyszała i domyślała się czegoś, przyjechała rozradowana,
rozmarzona i uścisnęła z rozrzewnieniem stryjaszka. Nie miała biedna posagu, a pamiętała o
metryce swej.
Zaczęło się niecierpliwe oczekiwanie rewizyty Mostowniczego. Ale droga się to psuła, to
poprawiała, niebo chmurzyło, i już się miało ku wiośnie, gdy nareszcie z taką pożądliwością,
oczekiwany gość — nadjechał.
Gdy wysiadał z powozu panna Pulcherya, której serce biło jak młotem, zobaczyła go przez
okno. Wydał się jej strasznym. Przyjęcie było, jak się zapowiadało, niezmiernie kordjalne,
wystawne i napastliwe... Panna pierwszego wieczora usiłowała oczyma naprzód captare
benevolentiam, a potem przeszła ostrożnie do rozmowy.
Stary Mostowniczy z razu był jakby zdumiony i nierozumiał, patrzał ostro na pannę,
odpowiedał kwaśno i dopiero drugiego dnia troszeczkę złagodniał. Gwałtem zatrzymano go na noc.
Wieczorem śpiewała panna Pulcherja...
Ani ona, ani pani Wyrzyska, ani plenipotent nie mogli odgadnąć co się w duszy pana Dydaka
działo. Patrzał chmurno, milczał więcej niż mówił, ale parę razy ciężko westchnął, co wzięto, w
niedostatku innych oznak, za dobrą wróżbę. Wyrzyski ze śpiewu asumpt biorąc na ucho
opowiedział po krotce historyę synowicy swej, sieroty, panny osobliwie od Boga udarowanej i
stworzonej na to aby człowiekowi zacnemu szczęście w dom wniosła...
— Ale — kończył — na takich perłach się ludzie nieznali.
Mostowniczy coś zamruczał tylko nie zrozumiałego.
Nazajutrz rano przy śniadaniu parę razy spojrzał na pannę i wzrok jego spotkał się z jej
oczyma... Na tem się skończyło wszystko... Po odjeździe starego czyniono wnioski różne — nie
desperował Wyrzyski, panna była zadumana. Trzeba było czekać — co dalej.
Tymczasem przyszła wiosna, panna Pulcherya siedziała u Wyrzyskich — zapraszany usilnie p.
Dydak nie zjawiał się. Plenipotent więc, wedle jego własnego wyrażenia szulerskiego — zagiął
łapę. Stworzył jakiś interes z powodu granicy Stawiska, udał chorego — i zmusił Mostowniczego
do przybycia...
Tym razem p. Pulcherya jako dawnego znajomego przyjęła go poufałej, a miała okazyę
zbliżenia się, gdyż sama Wyrzyska jeszcze chora po odbytej słabości, nie ukazywała się.
Zastępowała więc gospodynię.
Nadzwyczaj to jej było na rękę. Zaraz pierwszego dnia zmusiła Mostowniczego do dłuższej z
sobą rozmowy i... zdawało się jej, że znacznie zmiękł.
— Zobaczysz, stryjeneczko — mówiła uradowana wieczorem — zobaczysz — musi łapki
położyć przedemną.
— A! piękne łapki! — śmiała się Wyrzyska — ta to łapka jak u parobka. — Zwyczajnie męzkie
ręce.
Z dnia drugiego panna Pulcherya miała prawo jeszcze się więcej cieszyć. Mostowniczy
skrzywił się do niej tak, iż można go było o uśmiech posądzić.
Lecz — stała się zarazem rzecz osobliwa. Panna, która już nowennę odprawiła na tę intencję
ażeby się w niej "zadurzył" — od tego wzroku i uśmiechu tak się uczuła strwożoną, iż się jej na
płacz zebrało.
Wyraz twarzy, wejrzenie miało w sobie coś tak przerażającego, iż dreszcze po niej przebiegły.
Wstydziła się do tego przyznać — lecz długo przyjść do siebie nie mogła.
Mostowniczy zaś, zamiast spieszyć na powrót do Horodyszcza — został na dzień następny,
kilka razy oczyma niespokojnemi badał pannę — starał się sam zbliżyć do niej.
A Puleherya, która wprzódy tak tego pragnęła, znowu doznała takiego wrażenia — jakby
uciekać chciała. Wejrzenie jego i ten szatański uśmiech, mroziły ją do kości. Wieczorem,
ponieważ miała trochę chrypki, panna tylko grała na klawikordzie. Siadł pan Dydak niedaleko, a że
Wyrzyski umyślnie się absentował, gdy grać przestała — obejrzał się i wprost w ten dziwny
sposób pannę Pulcheryę zagadnął:
— Panna Łowczanka mi daruje, że ja stary gładkich słów używać nie umiem, ale wprost
spytam — Gdybym się o pannę oświadczył, poszła byś też za mnie?
O mało nie krzyknęła Łowczanka, ale wnet się opamiętała. Co to było z takim człowiekiem na
wiele półmisków rozkładać rzecz prostą.
Pomyślała niby trochę.
— Gdybym wiedziała, że pan Mostowniczy dobrym mężem będziesz? czemuż nie.
Stary się skrzywił.
— Albo ja wiem! — odparł sucho.
Spójrzeli na siebie. Ze strachu aby się nie cofnął, panna podała mu rękę. Wahając się nieco,
wziął ją Mostowniczy, a filut Wyrzyski, który bodaj pode drzwiami czatował, wpadł tak w porę, iż
Mostowniczemu nie zostawało już nic nadto — tylko się stryjowi oświadczyć.
Nastąpiły tedy zaręczyny. Pan Dydak przepyszny pierścień zdjął z palca, pani Wyrzyska dała
synowicy od siebie nie brzydki także. Mostowniczy zażądał, aby ze ślubem niezwłóczyć.
Starano się o ile możności mu akomodować. Jednakże stryj w interesie sieroty wymógł zapis
na majątku, oprawę — i na jednej wsi dożywocie...
Wszystko więc złożyło się tak jak było zawczasu osnutem i pożądanem, a kto to ludzkie serce
odgadnie? panna Pulcherya wcale się nie' wydawała szczęśliwą, choć ciągle ją łajano za to...
Mostowniczy coraz się jej wydawał straszniejszym — osobliwem było i to, że choć niby pannę
miłował, ale tak jak się spodziewano — łapek przed nią nie położył. Był grzeczny ale zimny i
zawsze smutny. Też same zmarszczki na czole, to samo skrzywienie w ustach i wejrzenie ostre
miał takież jak dawniej... Panna przy nim czuła się onieśmielona — drgała w duszy...
Wesele stryj chciał wyprawić huczne. Dydak się oparł. — Do czego to! — rzeki. — Jam stary,
robię może szaleństwo, że się żenię z panną, któraby moją córką być mogła, na co się ludziom na
oczy z te a wystawiać? I dla panny i dla mnie to przykre.. Proszę zaniechać. Z familii kto zechce...
Uparł się przy tem, panna Pulcherya nie nalegała. Późną jesienią jakoś ślub się odbył bez
występu i cicho, a na przenosiny do pałacu na Horodyszczu nie prosił Mostowniczy tylko te osoby
co ślubowi asystowały...
Przyjęcie było wykwintne i wspaniałe, ale wesołości, choć się na nią zmagano, nikt nie potrafił
wykrzesać z serc zastygłych. Przypatrując się temu przepychowi i dostatkom, których panią być
miała, pani Mostowniczyna doznała chwilki może jakiejś przyjemności, dumną była — lecz ten
sam strach, którym stary mąż ją, dawniej przerażał — szedł za nią i tutaj. Pałac wydał się smutny,
pusty, straszny i uproszona Wyrzyska na pierwszych kilka dni pozostać musiała przy synowicy.
Jak na pani młodej, tak na p. Dydaku, oznak wielkiej szczęśliwości widać nie było... Ona z
trwogą patrzała na niego, on chodził zimny i sztywny. Nie rozchmurzył się ani na chwilę, przy
ludziach nie okazywał jej żadnej czułości — a nawet można było dostrzedz po weselu nieledwie
straszniejszego w nim zasępienia niż przed tem.
Żona z obawą, ukradkiem spozierała na niego, wybierając chwilę, gdy on na nią nie patrzał.
Gdy przyszło Wyrzyskiej do dzieci odjeżdżać — pożegnanie
było łzawe. Rzuciła się jej na szyję Pulcherja i mało nie omdlała...
Mostowniczy stał zimny jak kamień, i jak gdyby gniewny.
Zostali państwo młodzi sami z sobą, i złożyło się tak, że Wyrzyski za interesami księztwa
musiał na dłuższy czas jechać do Warszawy, a ona sama od dzieci się oddalić nie mogła — nie
widzieli się więc z Mostowniczyną. Parę razy pisała do stryjenki, lecz listy były krótkie, i mogła się
z nich domyśleć Wyrzyska, że synowica obawiając się aby ich nie czytano — suchemi kilką
wyrazami się ograniczała. Wiał z nich smutek i tęsknica przerażająca.
Stryjenka zapraszała ją do siebie nadaremnie — czy nie mogła, czy nie chciała przyjeżdżać.
Oczekiwano na próżno. Wszystko to dawało do myślenia, ale Wyrzyski żonie tłumaczył
pierwociny każdego małżeństwa, jako bardzo trudne do przebycia.
— Co ty chcesz! Niechajże ma czas go okiełznać — potem wiu! ha! poprowadzi kędy zechce!
Ale kiełznanie to jakoś trwało nadzwyczaj długo. Wyrzyscy na święta wielkanocne zaprosili
Mostowniczych oboje tak nalegając, że się już oprzeć nie było podobna...
W wielką Sobotę z niepokojem na nich oczekiwano. Jakoż przybyli poszóstno, pysznym
powozem, bryka za niemi — ale gdy Pulcherja wysiadła, witająca ją Wyrzyska o mało nie
krzyknęła, tak znalazła straszliwie zmienioną.
Mostowniczy też był wychudły i na krótki prze- ciąg czasu dziwnie postarzały. Oczy miał
jeszcze niespokojniejsze, a usta gorzej zapadłe i skrzywione. Prócz tego zmięszany, wydawało się
jakby zawstydzony był i wylękły.
Przystojna wcale gdy szła za mąż, młoda mężatka twarz miała bladą, oczy wpadłe, usta sine i...
choć ubrana z wielkim staraniem, bogato, obudzała litość. Zdawała się ledwie módz utrzymać na
nogach.
Wprowadzono ich do domu. Wyrzyski przybrał umyślnie ton wesoły, starał się zabawić,
rozruszać — ale sposobu nie było. Z obawą ciągle Mostowniczyna oglądała się na męża, a on
pilnował jej groźnemi oczyma.
Stryjenka napróżno po kilkakroć próbowała odprowadzić na stronę Pulcherję — ale ta,
oglądała się na męża i nie ruszała z miejsca.
Dopiero drugiego dnia po święconem, udało się Wyrzyskiej wziąć biedną kobietę do swojego
pokoju... Zamknąwszy drzwi — rzuciła się jej na szyję...
— Dziecko moje! co tobie! Ty tak wyglądasz jakbyś była bardzo nieszczęśliwa!
Zaczęła się Mostowniczyna wypierać mocno, zaklinać, lecz wśród tego wysiłku, rzuciły się jej
łzy, porwało łkanie konwulsyjne... A oglądała się ciągle na drzwi, z przestrachem, jakby
wtargnięcia męża obawiając...
Zmiarkowała Wyrzyska że trzeba było koniecznie — bądź co bądź dobyć z Pulcherii coś o jej
pożyciu — bo że w niem była jakaś tajemnica fatalna, ani wątpiła... Jednakże Mostowniczyna
długo sama z stryjenką pozostać nie chciała, oczy obmyła, przejrzała się w zwier- ciadle i zaklęła
na wszystko aby do pokoju powracać. Szepnęła cicho Wyrzyskiej, że mąż jej, który po nocach
niesypiał, drzemał po obiedzie i że ona z tej chwili skorzysta, aby się wymknąć do niej.
Tak się też stało. Wyszła po cicha na palcach z pokoju, trwożliwie się oglądając za siebie
Mostowniczyna i wsunęła do sypialni, w której na nią czekała stryjenka. Drzwi przymknęła, aby
głośniejsza rozmowa, nie doszła do pokoju gościnnego. Wyrzyska czekała niespokojna, bo jej
niezmiernie żal było kobiety, którą mąż wyswatał z dobrego serca... nieprzewidując co ją spotkać
mogło.
— Powiedz że ty mi, na rany pańskie — poczęła ręce łamiąc poczciwa stryjenka — powiedz mi,
nie kryjąc się z niczem... co to jest? Ten niepoczciwy człek męczy cię, tyranizuje? zły jest dla
ciebie?
Mostowniczyna stała niema...
— To go porzuć do licha, i z jego bogactwami! — ciągnęła dalej — u nas znajdziesz zawsze
dom jak swój... Kilka zaledwie miesięcy upłynęło, ty do siebie nie jesteś podobna!
Pulcherii łzy się kręciły w oczach.
— Stryjeneczko — odezwała się po cichu — jestem nieszczęśliwa, to prawda, ale nie z tego
powodu, którego się domyślasz... Dydak dla mnie najlepszy — Bóg widzi. Gdybym niewiem
czego zażądała, stara się wszystko spełnić, nieba by mi chciał przychylić... On! od dla mnie wcale
zły nie jest. Nie... ale... ale...
Mostowniczyna zająknęła się, jakby jej było trud- no wytłumaczyć, zniżyła głos, pochyliła się
do Wyrzyskiej.
— Ah! doprawdy — mówiła drżąc — trudno mi to opowiedzieć! Ten człowiek, którego
spojrzenie mnie przed ślubem napełniało strachem, jest jakiś dziki — niezrozumiały, coś się z nim
dzieje, czego sobie wytłumaczyć nie można. Żyje jak gdyby się ciągle czegoś lękał, po nocach nie
sypia, zrywa się, biega... mówi sam do siebie — unika ludzi... Uspokoić go niczem nie mogę...
Czasem na chwilę o tych jakichś utrapieniach zapomni — nagle słowo jedno, szelest, najmniejsza
rzecz przeraża go, niepokoi...
Prosiłam go na kolanach żeby mi się przyznał co mu jest — uciekł odepchnąwszy mnie.
Życie prowadzi osobliwe... Po nocach siedzi czasem w książkach, lub chodzi po izbach... w
dzień śpi... niczem go rozerwać nie można. Modlić się nieumie... nie widziałam go jeszcze ani razu
żeby się przeżegnał.
Słuchała opowiadania tego Wyrzyska z natężoną uwagą i nadzwyczajnem zdziwieniem.
Spodziewała się posłyszeć wcale co innego...
Mostowniczyna ciągnęła powoli dalej:
— Czasami ciarki po mnie chodzą, bo się lękam żeby on nie oszalał, albo ja patrząc na niego.
Zobaczy mnie płaczącą, to wpada w furye i gniewa się. Przyjdzie na niego wesołość, to jakaś
straszna, wymuszona i — byle co, zmienia się w smutek i pogrążenie.
Sprowadził mi klawikord, czasem sobie każe grać, albo zaśpiewać, i trochę się uspokoi,
niekiedy oczy o- ciera jakby płakał, ale zaraz potem, trzaśnie drzwiami, wyleci, i zamknąwszy się
w swoich izbach, lata jak szalony.
Wyrzyska słuchała przybita, nieumiała ani pocieszać nieszczęśliwej synowicy, ani jej dać radę
żadną. Głosowała za tem żeby męża, jak ona była zwykła we wszystkiem, poradzić się i o to — co
tu począć. Ale Pulcherya zaklinała, aby nikomu nic o tem nie mówić, nawet stryjowi, bo mąż jej
najwięcej się tego obawiał aby o jego dziwactwach nie rozpowiadano, i surowo żonie przykazał,
żeby się z tem co się dzieje w domu nie wypaplała.
Popłakały się obie, skończywszy na tem, że jeden ratunek był w Bogu, że należało się modlić
aby on ulitował się nad p. Dydakiem, i nad biedną żoną jego.
Tymczasem w bawialnym pokoju dał się słyszeć szmer i Pulcherya przestraszona wybiegła do
rnęża, który nie lubił ażeby się od niego oddalała.
Wyrzyska, prawa córka Ewy, i niewiasta, choć dała słowo nic niemówić nikomu, wieczorem,
zakląwszy męża na wszelkie świętości, zwierzyła mu się ze wszystkiego co od synowicy słyszała.
Daleko zimniejszy i inaczej biorący rzeczy Wyrzyski, naprzód obie baby posądził o —
egzageracyę; potem dowodził że Pulcheryi dużo się przywidywało dla tego że chciała mieć w
mężu romansowego kawalera, a tym on być nie mógł.
— Prosta rzecz — odparł żonie — człowiek ma na głowie kłopotów siła — a nie młody,
skwaszony, więc czasem zamruczy i namarszczy się, nie trzeba z tego robić wielkich rzeczy.
Pulcherya się z tem obędzie i będą z sobą żyli jak najlepiej.
Słowem Wyrzyski wszystko to sobie lekceważył i żonie zamknął usta.
Niedoczekawszy przewodów Mostowniczowie odjechali do Horodyszcza, na Zielone Święta
zapraszając do siebie Wyrzyskich.
Plenipotent ostatniego dnia pobytu, wieczorem, na-bok wziąwszy Dydaka, delikatnie mu dał
do zrozumienia ażeby żony — nie wędził — a wziąwszy kobietę młodą, więcej żył z ludźmi i
znajomości w sąsiedztwie zawiązał.
— Ja — odparł Mostowniczy — do ludzi nie jestem stworzony. Mam dużo do czynienia,
zabawiać próżniaków nie umiem. Jejmość wiedziała za kogo szła, musi się do mnie zastosować.
Mnie wrzawa i tłok męczy — potrzebuję spokoju.
I tem go odprawił.
Zniósł to Wyrzyski i wybierał się na Zielone Święta do Horodyszcza, nie dając za wygranę,
gdy na dni kilka przed Świątkami, sam jeden, małym wózeczkiem wpadł niespodzianie
Mostowniczy. Spojrzawszy na wysiadającego postrzegł Wyrzyski, że coś niedobrego wiózł.
Wprost z ganku p. Dydak poprowadził go na osobność do kancelaryi, zdawał się bardzo mocno
poruszony.
— Głupia sprawa mnie tu sprowadza — odezwał się oczyma, jakiemiś obłąkanemi rzucając po
izbie i usta krzywiąc okropnie. W. pan jesteś prawnik... rachuję na to, że mi — poradzisz... — O
cóż idzie?
Mostowniczy jakby mu trudno było niezmiernie wykrztusić to co w sobie miał, począł gębą
ruszać, wąs targać — ręką się chwytać to za pas, to za piersi.
— Głupi interes — rzekł gwałtownie. Prosto ci powiem, metryki mojego urodzenia nie mam,
spaliła się — papierów nie mam żadnych... Szlachcic dawniej tego niepotrzebował. Kurozwęski
jestem i kwita. Tymczasem zjawił się tu jakiś łotr z pod ciemnej gwiazdy, co mnie chce ciągnąć do
wykazania się z rodu i nazwiska.
— A jemu co do tego? pytał Wyrzyski.
— Bo on sam jest Kurozwęski, kat go wie jaki — odparł Mostowniczy, rozdrażniony do
najwyższego stopnia. Co ja z tym łajdakiem będę się po sądach ciągał? to wprost na moją kieszeń
łapka — zatkać mu
— Gdzież on jest?
— Siedzi w Dubnie, napisał mi list — odgraża się.
To mówiąc dobył papier Mostowniczy i rzucił na stół, a ręka mu się trzęsła, i sam poruszał się
jakby go choroba św. Walentego miała napaść. Wyrzyski chwycił pismo...
Napisane ono było szorstko, groźno, i ów Hilary z Kurozwęk Kurozwęski ofiarował się
dowodzić Mostowniczemu, że ani do nazwiska, ni do tytułu niema prawa. Ale nie formułował
żadnych wymagań.
Zadumał się plenipotent.
— Niema tu co myśleć i robić — odparł. — Każę do bryczki zaprządz i jadę do Dubna. Daj mi
list i mów co mu dać.
Mostowniczy uchylił połę, dobył zieloną sakwę ogromną z kieszeni, przez której siatką dukaty
przeświecały, i rzucił ją na stół. — Masz tysiąc czątych, rób co chcesz.
Na tem się niespełna skończyła rozmowa, Wyrzyski do podanego śniadania ani przystąpił,
wypił raz po razu kilka kieliszków wódki, nie mówił nic, i gdy konie dla Wyrzyskiego zaszły, on
też na bryczkę siadł — i pojechał...
Jak sobie rady dał plenipotent to tylko on może wiedział i pan Bóg drugi, skończyło się na tem,
że Mostowniczemu nie przywiózł ani grosza, ale zeznany w aktach dokument, jako do rodziny
Kurozwęskich należał, z podpisem członka jej pana Hilarego, umocowanego od braci i bratanków.
Zdaje się, że p. Dydak sto dukatów jeszcze w garść mu wcisnął — i na tem się skończyło — ale,
w sumieniu pozostał Wyrzyski przekonanym, że mąż jego synowicy nie był żadnym Kurozwęskim,
zatem samozwańcem i pewno nawet nie szlachcicem.
Nie rad temu był i kwasił się czas jakiś, ale — klamka zapadła. Na pociechę pozostawało to, że
bogatym był niewątpliwie.
Pomimo kupna dóbr, przykupionego Stawiska — wydatków znacznych — melioracyi
nadzwyczaj kosztownych — pieniędzy nigdy nie brakło. Doszedł nawet Wyrzyski, iż p. Dydak
musiał coś mieć na jakimś holen- derskim banku, bo sumy mu ztamtąd przekazane za
pośrednictwem Tepperów podnosił.
Tymczasem o przeszłości jego dowiedzieć się nie było sposobu. Zagadnięty o nią, marszczył
się, nastawiał ostro i wprost odpowiadał grubiańsko.
— Cóż to? spowiedzi mnie chcesz słuchać? Co człek robił i przeżył to między nim a panem
Bogiem, nie należy to do nikogo.
Właśnie, gdy się to działo, u Kapucynów w Starym Konstantynowie zjawił się z innego
konwentu tam przysłany ojciec Innocens. Mnich to był jakich po zakonach żebraczych nie wielu
się trafiało wówczas, bo do nich, jako do mniej nauki i wykształcenia wymagających, szli ludzie
prostaczkowie, często ducha potężnego, pobożności i świątobliwości wielkiej, ale nie zbyt uczeni i
ogładzeni.
Brat Innocens, o którego pochodzeniu nie mówiono — był to mąż i ascetyzmu niezwykłego i
nauki nadzwyczajnej, teolog, kaznodzieja, dyelektyk potężny. Miał dar wymowy, powagę, i coś
takiego w sobie, co nakazywało poszanowanie.
Nieulękły i nieugięty — był postrachem złych, bo wcale się nie oglądając na ich stanowisko i
znaczenie, nielitościwą prawdę rzucał im w oczy. Znanem to było, że gdy raz panu wojewodzie...
coś bardzo przykrego powiedział publicznie, radząc mu się kajać i poprawić, dumny panek
odgrażać się począł nań batogami. Zasłyszawszy o tem ojciec Innocens, przyszedł do na zamek,
gdy mnóstwo gości miał. Stanął śmiało i zawołał:
— Przychodzę po obiecane batogi!
Wojewoda tak był wzruszony, że go po rękach całując, przepraszał, i — jeżeli życia nie
poprawił od razu, przynajmniej jawnogrzesznikiem być przestał.
Niepotrafimy wytłomaczyć, jakim sposobem w podróży ojciec Innocens jednego wieczora
znalazł się w Horodyszczu, prosząc o przenocowanie.
Mostowniczy z folwarku na wieczerzę go kazał prosić do pałacu, czemu się jejmość sama
niezmiernie uradowała, bo jej za kościołem, księdzem i panem Bogiem bardzo było tęskno.
Ojciec Innocens, w którym zaraz było można poznać krew dostojną, pięknej
powierzchowności mężczyzna, twarzy choć wyschłej, lecz dziwnie czystych rysów i jakimś
duchem ożywionej, która ją opromieniała — miał w obejściu się coś pańskiego razem i
kapucyńskiego; rubaszność dystyngowaną, a spokój ducha i wesołość, niedającą się zachmurzyć
niczem, chyba religijnem uniesieniem.
Jedno spojrzenie na Mostowniczego dało mu w nim poznać człowieka, który z sobą samym nie
był w zgodzie.
Ponury wzrok, milczenie, ruchy gorączkowe zdradzały cierpienie wewnętrzne. Musiało to
kapucyna zająć mocno, gdyż po wieczerzy, zamiast odejść, zaraz przysiadł się uparcie do
gospodarza.
Milczący pan Dydak doznał też na widok mnicha jakiegoś wrażenia — które mu powoli usta
rozwarło. Gdy się sami znaleźli, rozmowa wszczęła się o religijnych przedmiotach... Mostowniczy
półgębkiem, zaczął różne wątpliwości podsuwać, i wydał się ze sceptycyzmem ironicznym.
Kapucyn gwałtownie nawracać go nie zamierzając, tak zręcznie jego wątpliwości nicował, że
je doprowadził do absurdum.
Pomogło mu to, że gwałtownym nie był — mimo temperamentu żywego, zbadawszy z kim ma
do czynienia — postępował ostrożnie. Okazało się, że Mostowniczy dużo czytał i miał
pokrzywione pojęcia o rzeczach wiary i moralności.
Ojciec Innocens nad tem bolał, i mówił więcej do uczucia, niż do rozumu, który że był
zwichnięty i nielogiczny, stał się sprężyną złamaną, i przez nią do wnętrza już się dostać nie było
można.
Nie narzucając się wcale za lekarza duszy, ojciec Innocens tak umiał się Dydakowi
przypodobać, tak go ujął, że — co nigdy nie bywało, zaprosił go, żeby znowu kiedy odwiedził
Horodyszcze.
Kapucyn się przyobiecał.
Nim jednak przybył znowu, biedna Pulcherya, której z tym nieodgadnionym mężem bardzo
było źle na świecie, z łez tajonych, z nieustannego strachu — z braku jakiejkolwiek pociechy,
zachorowała ciężko. Posłano po lekarza do Dubna, przybyła Wyrzyska, Mostowniczy nie żałując
na nic, na wszystkie strony gnał po lekarstwa i lekarzy, o których, gdzie zasłyszał — lecz wszystko
to nie pomogło — biedna kobieta po kilkudniowej chorobie — umarła. Co się działo z mężem —
opisać tego nie podobna- Rozpacz jego dochodziła do szału. Napróżno starano się go pocieszać, żal
ten łagodzić, przywoływać go do rozumu — zdawało się, że postrada zmysły. Narzekania jego
były tem najstraszniejsze, że bluźnił i prawił takie rzeczy, iż ludziom, słuchając, włosy powstawały
na głowie. Wyrzyski, który wiedział, że ojciec Innocens miał u niego pewne zachowanie, bo się o
nim odzywał z poszanowaniem, posłał tajemnie po niego.
Kapucyn przybył po pogrzebie, i zastał Mostowniczego w tej gorączce jakiejś, bez łez, z
wargami wyschłemi, latającego bezprzytomrie po pałacu. Zobaczywszy go — pan Dydak z
początku wpadł w pasyę, chciał uciekać, lecz jakiemś słowem szczęśliwem poskromiony — został
z nim.
Ale wybuchnął narzekaniami najstraszliwszemu Ksiądz słuchał -cierpliwie.
— Morze wzburzone — rzekł — zawsze szumowiny, błoto i zgniliznę wyrzuca z siebie...
Gdy ciągle jeszcze się miotał Dydak, ojciec Innocens, spytał go:
— Skarżycie się na opatrzność, lecz zróbcie rachunek sumienia, czyście nie zasłużyli na to, co
was spotyka...
— Bóg więc mściwy jest?
— Nie — ale pragnąc nawrócenia złych, smaga ich, gdy inaczej opamiętać nie może...
— Bóg!... — rozśmiał się Dydak, ruszył ramionami — i uciekł... spodziewać. Powróciwszy
dnia jednego z takiej przechadzki nocnej, położył się, spał kilkanaście godzin i wstawszy, — kazał
konie przygotować. Ubrał się jak najbogaciej, — wystroił można było powiedzieć, do śnia dania
wina sobie kazał podać starego, którego wypił butelkę — i ruszył do Wyrzyskiego. Ten, który go
juź miał za pół-warjata i wcale się widzieć nie spodziewał, osłupiał zobaczywszy wysiadającego,
wymizerowanego, znędzniałego, ale z wesołością przybraną na zwiędłej i zestarzałej twarzy.
Zaraz na wstępie odezwał się głosem ochrypłym:
— A co? widzisz? żyję — kiep świat, a i ja nie rozumniejszym byłem oddając się rozpaczy. Ale
rozum przyszedł choć późno.
Rozśmiał się.
— Co ty powiesz na to? myślę świata użyć? hę? Wyrzyski w istocie nie wiedział co myśleć i
odpowiadać. Usiedli w ganku.
— Będę cię prosił — rzekł po chwili Mostowniczy, abyś mnie obwiózł po sąsiedztwie;
szczególniej po ludziach dobrej myśli co się zabawiać lubią, bo ja... rozerwać się potrzebuję... Na
Święty Jan u mnie — Sobótka!! Chcę sprosić gości — zobaczycie jak przyjmę. Wszystko głupstwo,
cały rozum: carpe diem!
— Ha! no! wykrzyknął zdumiony Wyrzyski, jeżeli ochota przyszła do tego, czemu nie. Lepsze
to niż melancholja...
— Każ wina dać! rzekł kaszląc Mostowniczy — napijemy się... Pani Wyrzyska równie jak mąż
zdumiała się tym obrotem rzeczy i przelękła się go prawie.
Ale Mostowniczy, prócz tego że unikał wszelkich smutnych wspomnień, był najzupełniej
przytomnym, i jak nigdy szyderskim a zabawnym. Pił więcej niż kiedy.
Nie można mu było odmówić ułatwienia znajomości w sąsiedztwie, a choć bardzo blizkich
sąsiadów Horodyszcze nie miało, okolica obfitowała i w młodzież aż do zbytki; lubiącą rozrywki, i
w starych niedobitków saskich hulanek i we wszelkich chciwych roztargnień, a szału — rycerzy od
kielicha i zielonego stołu.
Znajomości robiły się łatwo, a gdy Mostowniczy jął zapraszać panów i panie na Święto-Jankę
do siebie, przez samą ciekawość nie odmawiał nikt. Niemal tydzień zabrały wędrówki od komina
do komina, w ciągu których Mostowniezy, jakby odrodzony, trzymał się ciągle w humorze
nienaturalnie wesołym, ale często w pół śmiechu coś mu usta wykrzywiło, napadała jakaś czkawka,
czoło się marszczyło i potrzebował czas jakiś wysapać się na osobności, nim znowu do siebie
przyszedł.
Do świętego Jana, dla przygotowania na przyjęcie dosyć czasu zostawało. Spodziewano się, i
nie bez przyczyny, że ono będzie wspaniałe — i zakasuje nawet najsławniejsze na Wołyniu.
"Wiedzieli sąsiedzi, że wyprawiono kilka sztafet, posprowadzano kucharzy, cukierników,
pasztetnika, fajerwerkera i przybory najwykwintniejsze.
W Horodyszczu wszystko się ruszało i żyło, a sam, pan zajmował się nieustannie coraz nowemi
wymysłami aby dzień uczynić jak najświetniejszym. Muzyki dwie miały ściągnąć, jedna z
Berdyczowa, druga z Żytomierza.
Iluminacyę i fajerwerk urządzał zawczasu z Warszawy za drogie pieniądze ściągnięty mistrz
ogniów sztucznych, niemiec, sławny w swym kunszcie.
Nadszedł nareszcie dzień ten, lecz, co się u nas rzadko przytrafia—zabrało się na deszcz, który
iluminacyę i fajerwerk mógł w niwecz obrócić.
Goście pomimo słoty, zaczęli się ściągać od południa. Wyrzyski i sam gospodarz odziany
nadzwyczaj elegancko, przyjmowali w ganku. W dwóch wielkich salach stały nakryte stoły.
Uczty i wszelkich na niej zbytków, opisywać nie mamy potrzeby. Nie brakło nic, co tylko
uświetnić ją. mogło, pobudzić wesołość i zabawić, nawet stolików do gry, przy których można
było fortunę puścić, lub zyskać.
Stary gospodarz sam wprawdzie nie tańcował oprócz polskiego, ale pił z innemi i grał szalenie,
a mimo że wyglądał jak trup, dla kobiet był z nadzwyczajnemi atencyami.
Posądzać go nawet było można, iż, choć siwy i niedawno owdowiały, myślał o nowem jarzmie.
Lecz, słuchy jakie o nim chodziły i o pożyciu z Wyrzyską nie były zachęcające. Z wyjątkiem kilku
śmielszych wdówek już przywiędłych, żadna nawet pożartować z sobą nie dawała, taki strach we
wszystkich obudzał Mostowniczy.
Ponieważ się na deszcz zawzięło i fajerwerki z ilumincyą musiały być odłożone, wszystkim
gościom ko- ła pozdejmowano i zmuszono pozostać nietylko noc, ale dzień następny. Deszcz lał
coraz lepszy i tak się to do trzeciego przeciągnęło, przy coraz wzrastającej wesołości.
Drugiego już dnia zaobserwowano, iż Mostownicy począł się przysiadać do pięknej, śmiałej,
wesołej, lecz nie najlepiej widzianej rozwódki, pani starościny Żywulskiej.
Nie bardzo młoda, była ona niezaprzeczenie najpiękniejszą ze wszystkich, ale sobie do tego
pomagać umiała — ona może jedna nie zdawała się obawiać gospodarza i zalecała mu się jawnie,
wcale nie dbająca o to, co ludzie na to powiedzą. Stara jakaś wujenka, z którą przybyła, wcale jej w
tem nie była przeszkodą.
Trzeciego dnia tak jakoś te zaloty trupie były jawne, że podpiwszy sobie goście, obojga ich
razem wznieśli zdrowie. Mostowniczy zaś nieinaczej je przyjął tylko z trzewiczka... Szalano
okropnie...
Gdy zaś na trzeci dzień wieczorem wypogadzać się zaczęło, goście nareszcie wyruszać się sta
ali, zmęczeni, a niektórzy chorzy. Mostowniczy starościnę wstrzymywał prawie do ostatka, a gdy
w powóz si dła, kazał podać konie wierzchowe, i sam, z kilku mł. dzieży ruszył odprowadzić do
rozstajnych dróg, gdzie jeszcze raz zdrowie pięknej pani wychylono, strzelając z pistoletów.
Po tej trzydniówce, wszyscy niemal byli najpewniej s i, że się rozwódce klei maryaż nowy —
ale pewnego nic dowiedzieć się nie było można.
Mostowniczy jeździł, przesiadywał u starości lej, u siebie hulanki wyprawiał, na gwałt bawić
się chciał i tak się zupełnie zmienił, że Wyrzyski znajdował to — niedobrem.
— Wszystko u niego szałem — mówił — i to się skończy na tem, że go do czubkó