MOZAIKA J. I. Kraszewski. (Dwa tomy w jednym.) Treść: Mostowniczy. Nocleg w Boremlu. Pączek różany. Jak się listy pisały. Kwiryn. Filozof. Koncert w Krynicy. Malowana i żywa. Derśniaki. Tom I. Mozajka Mostowniczy. Pączek różany. Filozof. Malowana i żywa. I. MOSTOWNICZY Starzy ludzie pamiętają jeszcze owo Horodyszcze w okolicach Cudnowa, o którem dziś legendy pozostały tylko dziwaczne. Należało ono do dóbr, znaczną rozległość mających, opuszczonych przez ostatnich dziedziców i wystawionych czasu kontraktów Dubieńskich na sprzedaż. Kontrakty te w końcu XVIII w. bywały niezmier nie ożywione. Frymarczono naówczas majętnościami nieustannie, Prot Potocki, Poniński, wielu innych nabywali, mieniali, zaciągali u szlachty długi. Polowano na pieniądze, bawiono się, skakano i przy zielonych stolikach tysiące dukatów z rąk do rąk przechodziły. Chwila to była nieopatrzności, szału jakiegoś i takiej żądzy zabaw, iż całe życie niemal zdawało się stworzona dla zabawki wybrańcom losu. Nie myślano wcale o jutrze. Uboższa szlachta uciułane dukaty i talary przywoziła skrzętnie zawiązane, aby je jakiemu wielkiemu panu oddać na zastaw lab skrypt intabulowany; wielcy panowie, zawsze żądni grosza, przybywali się tu na cały rok zaopatrzyć — bądź co bądź. Plenipotent książąt L. — miał naówczas owo Horodyszcze osławione na sprzedaż, ale wszyscy wiedzieli, że było zniszczone straszliwie, pola zajałowiałe, lasy powycinane na potarze i klepki, budowle w ruinach — kupca można było tylko znaleźć chyba w jednym z tych dobrodusznych, zdala przybywających, chciwych ziemi dorobkowiczów, któregoby ogromny obszar jakich półtora tysiąca włók zaślepił. Ci co znali stan majątku, nie ważyli by się go nabyć, bo to był ciężar wielki. W opisie i inwentarzach, dla tego, co nieoglądał Horodyszcza na gruncie, prezentowało się nabycie jako bardzo ponętne — lecz między papierem a rzeczywistością — była przepaść. Plenipotent p. Wyrzyski, człek nadzwyczaj zręczny, frasował się tem mocniej im książęta L. więcej potrzebowali pieniędzy, a widoku najmniejszego sprzedania dóbr nie miał. Kontrakty się już niemal ku końcowi miały, pieniądze jakie były, porozchwytywano, gdy faktor Wyrzyskiego Fajgiel wpadł do niego z oznajmieniem, że ma kupca na Horodyszcze. Był to cud! Ale kto był ten naiwny człek, co gotował się kilka tysięcy czerwonych złotych za okno wyrzucić, a kołtun sobie kupić — ani Fajgiel ani Wyrzyski, po pilnej inkwizycyi dojść nie mogli. Opowiadał się ów przybyły świeżo na kontrakty, jako Dydak Kurozwęski, Mostowniczyc z Mazowsza. Nikt go nie znał. Na Mazurach było tyle różnej szlachty, uważano je za tak płodne gniazdo i rozsadnik, że kto nie chciał się o sobie rozgadywać, mówił, iż był z Mazowsza, i dalej już niedochodzono. Gdzie Mazurów za czasów Rzeczypospolitej nie spotykało się? Wołyń, Podole, Kresy wszystko to niemi było zaludnione. Prezentował się ten pan Dydak bardzo przyzwoicie — przybył czterma końmi tęgiemi, budą, za nim wóz węgierski, ludzi kilku, barwa dostatnia. On zaś sam, mężczyzna już nie młody, wzrostu ogromnego, silny, twarz marsowata, wąs duży spuścisty, oko żywo latające, nie wiele mowny, ostry, szorstki w obejściu i strach obudzający. Lecz naówczas takich zuchów, butnych, do których bez kija, wedle przysłowia, trudno było przystąpić — siła się znajdowało na świecie i bucie w człowieku mniej się dziwiono—nie raziła ona jak dziś. Pozostała z czasów, gdy prawo mało broniło człowieka, a on sam najczęściej opędzać się musiał — należała do przymiotów męzkich raczej niż do wad. Nie był przyjemnym wyraz twarzy pana Mostowniczego, a gdy mówił, lub wąs mu się uchylił od ust widać było spazmatyczne jakieś warg wykrzywienie i drganie, które jeszcze mniej powabną czyniło tę fizyognomię, okrytą skórą wielce ruchomą, z oczyma niespokojnemi, a czołem nizkiem. Fajgiel, częstując ludzi starał się od nich o panu dowiedzieć, lecz — okazało się, że wszyscy co do jednego byli nowo poprzyjmowani na warszawskim bruku, każdy z innego kraju—i żaden z nich Mostowniczego nie znał wprzódy, ani wiedział zkąd przybywał. Chwalili go z tego, że płacił dobrze, a obawiali się okrutnie, bo był impetyk, grubianin i nielitościwie się z niemi obchodził. Wyrzyski, który na ludziach się znał, przebywszy z nim pół godziny, nieumiał nic powiedzieć — akt dla niego był zagadką, cóż dopiero dla innych — Horodyszcze Mostowniczy na niewidziane targował, ale, — mimo to — zdawał się nie zupełnie być obcym temu co go tam czekało. Szło o cenę — pan Dydak zapowiedział, że pieniądze położy na stół i zaliczy całe—ale o cenę się targował ostro. Oprócz tego warował sobie kwerendę w aktach, i jasny stan interesu. Plenipotent ani go upoić, ani zamydlić mu oczów, ani zadurzyć wymową, niepotrafił. Słuchał zimno — a po wysłuchaniu wracał do swojego — i ani go było ukąsić. Pieniędzy księztwo na gwałt potrzebowali, kontrakty się kończyły i pan Dydak zapowiadał że w kijowszczyznie coś pojedzie nabywać — trzeba było go — nie wypuścić. Zgodził się więc na warunki Wyrzyski, wezwano regenta, spisano akt, intabulowano go i Mostowniczy obrączkowemi dukatami jak rybie oko, wyliczył całą sumę umówioną. Warował sobie natychmiastową intromisyę i objęcie, a że w Horodyszczu już od roku dzierżawcy nie było, tylko ekonomowie, wprost z Dubna ruszył na objęcie dziedzictwa i inkrutowiny. Wyrzyski zbył się majątku, dostał pieniędzy — ale gdy w sumieniu własnem zrachował się z warunkami, nie mógł się bardzo chwalić swym tryumfem. Fajgiel, który pośredniczył, dostał coś za faktorstwo od obu stron — skrobał się jednak po głowie—bo również pono więcej się spodziewał. Jak się niespodzianie zjawił ten pan Dydak, tak natychmiast znikł — i wcale o nim słychać nie było. Rok upłynął, a Wyrzyski ściągnął znowu na kontrakty do Dubna, równie żądny grosza, zakłopotany niezmiernie, gdyż zawczasu zapowiadano, że pieniędzy mało będzie. Okazało się zaraz na wstępie, że oprócz tego, szlachta, nauczona smutnem doświadczeniem, ciężkie stawiła warunki. Mostowniczy, którego przez cały rok nikt nie widział i nie słyszał o nim, zjawił się czasu kontraktów. Wyrzyski miał pewne powody nie bardzo mu się nastręczać, gdyż inwentarze zweryfikowane na, gruncie mogły grozić komplikacyami. Najbliższym sąsiadem Horodyszcza, był niejaki pan Pawłowski, z którym plenipotent był w zażyłości wielkiej. Przy pierwszem spotkaniu zagadnął go o Mostowniczego — co on w Horodyszczu robi? — Co? niewiesz? Cuda i cudactwa wyrabia — rzekł Pawłowski. Było tam kawał muru ze starego zamczyska i wywalona bruzda, postawił dwór jak zamek, ogrody pozakładał. Kto go wie zkąd posprowadzał do tego ludzi, majstrów i co w to pieniędzy włożył. Wyrzyski, który sądził, że nabywca cały swój zasób wydał na kupno dóbr, bo tak się u nas najczęściej trafiało — zdziwił się niezmiernie. — Jakto! więc to taki Krezus? — A Krezus! rozśmiał się Pawłowski — bogacz. Licho wie zkąd ma te skarby, bo go nikt nie zna i o prozapii jego głucho — ale groszem sypie jakby go sam kowal... Wyrzyski słuchał z niezmierną uwagą. — Z dworem co zrobił — to jeszcze mniejsza, dodał Pawłowski — ale w majątku co za ład, jakie gospodarstwo — powiadam ci z tej pustyni zrobi złote jabłko. Buduje młyny, kopie stawy, karczuje pola... Kat go wie co! Osłupiał plenipotent. I to wszystko w ciągu jednego roku? Spytał. — A cóż? kto pieniądze ma, temu łatwa wszystko. Wyrzyski zadumał się. Jeszcze rozmawiali, gdy, jak to się często trafia, gdy o wilku mowa — wszedł Mostowniczy. Poznał go Wyrzyski i nadzwyczaj uniżenie witać począł, bo się go i lękał z powoda inwentarzy i wenerował dla pieniędzy. Takuteńki był z tą spazmatycznie wykrzywioną gębą, jak w roku przeszłym, tylko, co pierwszą razą stawił się skromnie bardzo, teraz przybył ubrany wytwornie i bogato. Zląkł się w sumieniu niespokojny plenipotent, i nizko się kłaniając stołek mu przystawiał, gdy Mostowniczy sucho i ostro podziękowawszy, zapytał czy by klinem gruntami wchodząca w jego posiadłość, wieś pozostała przy książętach L., Stawiska, nie była do zbycia. Tych kontraktów u książąt L. — prawdę powiedziawszy było do zbycia wszystko, bo pieniędzy potrzebowali — rozstąp się ziemio — księżna była chora jakoby i wybierała się naprzód do Pyrmontu, potem do Frań- cyi południowej. Naturalnie z wielkim dworem, wielkim kosztem, a Tepper jakoś mizernych kilku tysięcy czerwonych złotych dać się wahał. Musi ino sprzedawać i zastawiać. Stawiska były na sprzedaż — lecz nie głupi Wyrzyski, wcale się z tem wydać nie myślał. Zrobił minę smutną, ręce potarł. Chciał się podrożyć. Mostowniczy z chłodną krwią, czekał na odpowiedź. — Jeżeli nie są do zbycia — rzekł po chwili — no, to się nie nabijam, bo przepłacać nie myślę tak, jakem Horodyszcze przepłacił. Wyrzyski prosił o czas do namysłu — trzeciego dnia spisywano tranzakcyę o Stawiska i pan Dydak znowu obrączkowe dukaty kładł na stół. Ale razem gruchnęła wieść o nim, że to był magnat. Obudziła się ciekawość, zkąd u licha brały się u niego te pieniądze, jakie było ich pochodzenie i człowieka. Pomimo że Kurozwęski mieszkał tu już rok cały, że ludzie nań patrzyli wytrzeszczonemi oczyma — jak wprzódy tak teraz, nikt nic o nim powiedzieć nie mógł. Pawłowski wiedział, że dziwak był, człek surowy, gwałtowny i dotąd dosyć dziki, a znajomości i stosunków zdający się unikać. Co do domu jego opowiadano cuda. Wystawił go przepysznie, a wewnątrz miał przyozdobić ze zbytkiem. Dla kogo! kiedy oprócz jego samego i służby, prócz kwestarza bernardyna, nikt prawie tych cudów nie oglądał? Wnosił domyślny Pawłowski że, choć stary, ale dobrze zakonserwowany — kto wie, gotów się był jeszcze ożenić. W Polsce do roku siedemdziesiątego częstokroć żenili się ludzie i te spóźnione śluby wcale rzadkością nie były. Nikt się im nie dziwował. Szły dwudziestoletnie panny za starych grzybów — lecz też owi starzy niebyli tak zastarzali jak młodzież dzisiejsza. Wszystko to było zawiędłe, ale czerstwe jeszcze i zdrowe. Ponieważ dopełnienie formalności o Stawiska dosyć długiego czasu wymagało z powodu, iż ktoś fam miał zastawę, a trzeba go było skupić i rugować — mieli więc czas ciekawi starać się zbliżyć do Mostowniczego. Przekonano się, że dziki był i cudak jakiś, lecz znowu nie tak całkiem nieprzystępny jak sądzono. W towarzystwach milczący był, jakby bojaźliwy, małomówny — o przeszłości swej wcale nie rad się wywnętrzać, lecz od ludzi nie uciekał. Towarzystwo z nim zabawne nie było, dawał mówić, słuchał, gębą kręcił, bąkał niewyraźnie, daru słowa nie miał, ale człek był praktyczny, i na interesach się rozumiał doskonale. Prawo też znał. Z opowiadań Pawłowskiego i tego domysłu, który on rzucił w obieg, że Mostowniczy mógł mieć może zamiar ożenienia — mnóstwo ludzi skorzystało układając już z kim go swatać. Urojono sobie bowiem, że nie tylko mógł, ale powinien się był żenić koniecznie. Przez Wyrzyskiego starano się na gwałt robić znajomości z Mostowniczym. Przyczyniała się do tego i sława człowieka pieniężnego, bo jest jakiś głupi urok w groszu, że choćby człowiek nie spodziewał się go dostać — radby choć powąchać. Znajomości wprawdzie robił ten pan Dydak, ale przyjmował je zimno, nie kwapiąc się, nie ciesząc niemi, a ani pochlebstwo, ani żaden traktament, ani przypodobywanie mu się, nie jednało go. Szorstki był i jak lód. Przymawiali mu się niemal niektórzy do zaprosin, półgębkiem tylko odpowiedział. Ciekawi wypadkiem dowiedzieli się tu o ojcu Serafinie bernardynie, który był w Horodyszczu po kweście — i rzucili się nań żeby im opowiadał, jak to tam było. O. Serafin śmiał się z tego zaciekawienia. — Co acaństwo chcecie? po pańsku! po książęcemu! mosanie... Służby huk, jadło i wino, niech się schowają panowie nasi wszyscy! Pokoje pałacowe, naczynie i sprzęty choć króla przyjmować. No, tak — dodawał — a z tem wszystkiem smutno jak w więzieniu, i ten człek opływający w dostatkach, patrzeć nań, jak dusza czyścowa męczyć się zdaje. Nieszczęśliwy jest! Bóg wie! Coś w życiu za sobą musiał zostawić, trującego wszystko. — Dodawał też Bernadyn, że niemało ksiąg u tego człowieka widział, różnemi językami pisanych, ale wielce podejrzanych. Kręcił głową, mówiąc o tem. We dworze ani kaplicy, ani krucyfiksu nigdzie nie widział, a słyszał, że w parafialnym kościele wcale Mostowniczy nie bywał. Lecz w owych czasach, gdy Voltaire'owi w Polsce król stawił posąg w swej bibliotece, nikogo to tak bar- dzo nie odstręczało; pociągało raczej może jako coś osobliwego. Nawet ludzie pobożni ciekawi byli zajrzeć w taką duszę — pustą — w której próżnia mieszkała. Bernardyn, choć podobno sowicie opatrzony wyjechał z Horodyszcza, cmokał, i nie miał wielkiej ochoty rychło tam powracać. Wszystko to razem wzięte, a w dodatku nadzieja, iż mu się może jeszcze uda Mostowniczego wyzyskać i grosz z niego dobyć — skłoniło Wyrzyskiego do zaproszenia się na Horodyszcze. Pan Dydak podziękował za honor i — rzekł zimno. — Bardzo proszę. Nim plenipotent książąt pokończył ich interesa i opędził się wierzycielom, którzy, zasłyszawszy o sprzedaży Stawiska napadli na niego, Mostowniczy z Dubna wyjechał. W tym roku pomimo teatru na Zamku, zabaw wielu, balu i iluminacyi — o niczem nie mówiono w czasie kontraktów, tylko o Kurozwęskim. Damy szczególniej były podrażnione puszczoną plotką, jakoby miał się żenić... Wyjść za starego takiego, niezmiernie bogatego człowieka, który żeniąc się musiał piękny zapis uczynić, (byle koło tego chodzić umiano), a mógł rychło umrzeć!... było rzeczą nadzwyczaj powabną. Im starszy był tem sentymentalnym paniom XVIII w. — droższym się stawał... Niektóre co go przejeżdżającego z Wyrzyskim widziały, znajdowały nawet wcale — nie wstrętliwym. Wyrzyski, człowiek nadzwyczaj przebiegły, a umiejący korzystać z każdej rzeczy — miał już plan osnuty. Córka jego była za młoda, liczyła bowiem dopiero dwunasty rok — o tej poświęceniu nie było co myśleć, ale miał synowicę pannę Pulcheryę, która się na dworze książąt wychowywała, grała na klawikordzie, śpiewała arye francuskie i włoskie i, choć nie zbyt piękną, rezolutną była bardzo a umiejącą przywabić. Odwiedziwszy Mostowniczego, miał zamiar prosić go do siebie, sprowadzić Pulcheryę, zatrzymać starego dni parę, i skojarzyć małżeństwo. Wiedział, że panna oburącz by się chwyciła takiego maryażu. Miała lat urzędowych, dwadzieścia pięć, rzeczywistych dwadzieścia ośm — i, po kilku romansach nieszczęśliwych czasu pobytu u księstwa, do niczego już nie wzdychała, tylko do wydania się bogato. Wszystko to tak pięknie ułożywszy, Wyrzyski zaraz z kontraktów, pomimo, że puszczało strasznie i droga była szkaradna — ruszył do Horodyszcza. Znał on je w ruinie, a choć zimową porą, nie mogło się to pięknie zaprezentować, zbliżywszy się do starych okopów, dwór otaczających — osłupiał i przeżegnał się. Nowe to Horodyszcze snem mu się wydało. Wśród okopów, na których ogromne, stare drzewa wyrastały, stał dworzec, pałacowaty, z basztą na wie- żę przerobioną — wspaniały i poważny. Wszystko ta było jak z igły. Gdy zajechał przed zamek, przyjęła go liczna służba, cała w barwie, i stary człek, rodzaj marszałka dworu, wprowadził przez sieni ubrane w atrybuta myśliwskie, do wielkiej sali, potem do mniejszego gabinetu. Plenipotent nawykły był do wspaniałości domów książęcych, ale tu coś znalazł, czego nie było nigdzie — wielką powagę — jakąś smutną... przepych był też wielki. Pan domu trochę na siebie dał czekać. Całe przyjęcie w tym domu odpowiadało pierwszemu wrażeniu, jakie on uczynił na Wyrzyskim. Kuchnia, wino — podanie było pańskie — -ale serdeczności, gościnności staropolskiej do jakiej hulaka Wyrzyski był nawykłym — ani śladu nie znalazł. Mostowniczy chmurny był, milczący, i na chwilę się nie rozdobruchał. Przy obiedzie następnego dnia pili oba dużo — nie podchmielił się i nie rozweselił. Sądził Wyrzyski, że go zatrzymywać zechce, lecz zaledwie parę słów przebąknął, nie nalegał i pełnomocnik odjechał pod noc — nie zapomniawszy wszakże usilnie zaprosić do siebie, — do swej ubogiej chaty. Majątek w którym mieszkał Wyrzyski, należał do książąt, dwór w istocie na pozór był stary i niepoczęsny, ale nadzwyczaj wygodny i we wszystko obfitujący. Wyrzyski żył na koszcie jurisdatorów... a, żyć lubił. Przybywszy do domu zajął się natychmiast sprowadzeniem synowicy, i przygotowaniem przyjęcia gościa, które nieszczęśliwej Wyrzyskiej, prostej sobie ko biecinie i gosposi, spać nie dało i spocząć, bo mąż wymagał nadzwyczajnego występu. Że panna Pulcherja miała też występować i popisywać się — musiano klawikord na saniach sprowadzić z Dubna. Panna, która już o Mostowniczym słyszała i domyślała się czegoś, przyjechała rozradowana, rozmarzona i uścisnęła z rozrzewnieniem stryjaszka. Nie miała biedna posagu, a pamiętała o metryce swej. Zaczęło się niecierpliwe oczekiwanie rewizyty Mostowniczego. Ale droga się to psuła, to poprawiała, niebo chmurzyło, i już się miało ku wiośnie, gdy nareszcie z taką pożądliwością, oczekiwany gość — nadjechał. Gdy wysiadał z powozu panna Pulcherya, której serce biło jak młotem, zobaczyła go przez okno. Wydał się jej strasznym. Przyjęcie było, jak się zapowiadało, niezmiernie kordjalne, wystawne i napastliwe... Panna pierwszego wieczora usiłowała oczyma naprzód captare benevolentiam, a potem przeszła ostrożnie do rozmowy. Stary Mostowniczy z razu był jakby zdumiony i nierozumiał, patrzał ostro na pannę, odpowiedał kwaśno i dopiero drugiego dnia troszeczkę złagodniał. Gwałtem zatrzymano go na noc. Wieczorem śpiewała panna Pulcherja... Ani ona, ani pani Wyrzyska, ani plenipotent nie mogli odgadnąć co się w duszy pana Dydaka działo. Patrzał chmurno, milczał więcej niż mówił, ale parę razy ciężko westchnął, co wzięto, w niedostatku innych oznak, za dobrą wróżbę. Wyrzyski ze śpiewu asumpt biorąc na ucho opowiedział po krotce historyę synowicy swej, sieroty, panny osobliwie od Boga udarowanej i stworzonej na to aby człowiekowi zacnemu szczęście w dom wniosła... — Ale — kończył — na takich perłach się ludzie nieznali. Mostowniczy coś zamruczał tylko nie zrozumiałego. Nazajutrz rano przy śniadaniu parę razy spojrzał na pannę i wzrok jego spotkał się z jej oczyma... Na tem się skończyło wszystko... Po odjeździe starego czyniono wnioski różne — nie desperował Wyrzyski, panna była zadumana. Trzeba było czekać — co dalej. Tymczasem przyszła wiosna, panna Pulcherya siedziała u Wyrzyskich — zapraszany usilnie p. Dydak nie zjawiał się. Plenipotent więc, wedle jego własnego wyrażenia szulerskiego — zagiął łapę. Stworzył jakiś interes z powodu granicy Stawiska, udał chorego — i zmusił Mostowniczego do przybycia... Tym razem p. Pulcherya jako dawnego znajomego przyjęła go poufałej, a miała okazyę zbliżenia się, gdyż sama Wyrzyska jeszcze chora po odbytej słabości, nie ukazywała się. Zastępowała więc gospodynię. Nadzwyczaj to jej było na rękę. Zaraz pierwszego dnia zmusiła Mostowniczego do dłuższej z sobą rozmowy i... zdawało się jej, że znacznie zmiękł. — Zobaczysz, stryjeneczko — mówiła uradowana wieczorem — zobaczysz — musi łapki położyć przedemną. — A! piękne łapki! — śmiała się Wyrzyska — ta to łapka jak u parobka. — Zwyczajnie męzkie ręce. Z dnia drugiego panna Pulcherya miała prawo jeszcze się więcej cieszyć. Mostowniczy skrzywił się do niej tak, iż można go było o uśmiech posądzić. Lecz — stała się zarazem rzecz osobliwa. Panna, która już nowennę odprawiła na tę intencję ażeby się w niej "zadurzył" — od tego wzroku i uśmiechu tak się uczuła strwożoną, iż się jej na płacz zebrało. Wyraz twarzy, wejrzenie miało w sobie coś tak przerażającego, iż dreszcze po niej przebiegły. Wstydziła się do tego przyznać — lecz długo przyjść do siebie nie mogła. Mostowniczy zaś, zamiast spieszyć na powrót do Horodyszcza — został na dzień następny, kilka razy oczyma niespokojnemi badał pannę — starał się sam zbliżyć do niej. A Puleherya, która wprzódy tak tego pragnęła, znowu doznała takiego wrażenia — jakby uciekać chciała. Wejrzenie jego i ten szatański uśmiech, mroziły ją do kości. Wieczorem, ponieważ miała trochę chrypki, panna tylko grała na klawikordzie. Siadł pan Dydak niedaleko, a że Wyrzyski umyślnie się absentował, gdy grać przestała — obejrzał się i wprost w ten dziwny sposób pannę Pulcheryę zagadnął: — Panna Łowczanka mi daruje, że ja stary gładkich słów używać nie umiem, ale wprost spytam — Gdybym się o pannę oświadczył, poszła byś też za mnie? O mało nie krzyknęła Łowczanka, ale wnet się opamiętała. Co to było z takim człowiekiem na wiele półmisków rozkładać rzecz prostą. Pomyślała niby trochę. — Gdybym wiedziała, że pan Mostowniczy dobrym mężem będziesz? czemuż nie. Stary się skrzywił. — Albo ja wiem! — odparł sucho. Spójrzeli na siebie. Ze strachu aby się nie cofnął, panna podała mu rękę. Wahając się nieco, wziął ją Mostowniczy, a filut Wyrzyski, który bodaj pode drzwiami czatował, wpadł tak w porę, iż Mostowniczemu nie zostawało już nic nadto — tylko się stryjowi oświadczyć. Nastąpiły tedy zaręczyny. Pan Dydak przepyszny pierścień zdjął z palca, pani Wyrzyska dała synowicy od siebie nie brzydki także. Mostowniczy zażądał, aby ze ślubem niezwłóczyć. Starano się o ile możności mu akomodować. Jednakże stryj w interesie sieroty wymógł zapis na majątku, oprawę — i na jednej wsi dożywocie... Wszystko więc złożyło się tak jak było zawczasu osnutem i pożądanem, a kto to ludzkie serce odgadnie? panna Pulcherya wcale się nie' wydawała szczęśliwą, choć ciągle ją łajano za to... Mostowniczy coraz się jej wydawał straszniejszym — osobliwem było i to, że choć niby pannę miłował, ale tak jak się spodziewano — łapek przed nią nie położył. Był grzeczny ale zimny i zawsze smutny. Też same zmarszczki na czole, to samo skrzywienie w ustach i wejrzenie ostre miał takież jak dawniej... Panna przy nim czuła się onieśmielona — drgała w duszy... Wesele stryj chciał wyprawić huczne. Dydak się oparł. — Do czego to! — rzeki. — Jam stary, robię może szaleństwo, że się żenię z panną, któraby moją córką być mogła, na co się ludziom na oczy z te a wystawiać? I dla panny i dla mnie to przykre.. Proszę zaniechać. Z familii kto zechce... Uparł się przy tem, panna Pulcherya nie nalegała. Późną jesienią jakoś ślub się odbył bez występu i cicho, a na przenosiny do pałacu na Horodyszczu nie prosił Mostowniczy tylko te osoby co ślubowi asystowały... Przyjęcie było wykwintne i wspaniałe, ale wesołości, choć się na nią zmagano, nikt nie potrafił wykrzesać z serc zastygłych. Przypatrując się temu przepychowi i dostatkom, których panią być miała, pani Mostowniczyna doznała chwilki może jakiejś przyjemności, dumną była — lecz ten sam strach, którym stary mąż ją, dawniej przerażał — szedł za nią i tutaj. Pałac wydał się smutny, pusty, straszny i uproszona Wyrzyska na pierwszych kilka dni pozostać musiała przy synowicy. Jak na pani młodej, tak na p. Dydaku, oznak wielkiej szczęśliwości widać nie było... Ona z trwogą patrzała na niego, on chodził zimny i sztywny. Nie rozchmurzył się ani na chwilę, przy ludziach nie okazywał jej żadnej czułości — a nawet można było dostrzedz po weselu nieledwie straszniejszego w nim zasępienia niż przed tem. Żona z obawą, ukradkiem spozierała na niego, wybierając chwilę, gdy on na nią nie patrzał. Gdy przyszło Wyrzyskiej do dzieci odjeżdżać — pożegnanie było łzawe. Rzuciła się jej na szyję Pulcherja i mało nie omdlała... Mostowniczy stał zimny jak kamień, i jak gdyby gniewny. Zostali państwo młodzi sami z sobą, i złożyło się tak, że Wyrzyski za interesami księztwa musiał na dłuższy czas jechać do Warszawy, a ona sama od dzieci się oddalić nie mogła — nie widzieli się więc z Mostowniczyną. Parę razy pisała do stryjenki, lecz listy były krótkie, i mogła się z nich domyśleć Wyrzyska, że synowica obawiając się aby ich nie czytano — suchemi kilką wyrazami się ograniczała. Wiał z nich smutek i tęsknica przerażająca. Stryjenka zapraszała ją do siebie nadaremnie — czy nie mogła, czy nie chciała przyjeżdżać. Oczekiwano na próżno. Wszystko to dawało do myślenia, ale Wyrzyski żonie tłumaczył pierwociny każdego małżeństwa, jako bardzo trudne do przebycia. — Co ty chcesz! Niechajże ma czas go okiełznać — potem wiu! ha! poprowadzi kędy zechce! Ale kiełznanie to jakoś trwało nadzwyczaj długo. Wyrzyscy na święta wielkanocne zaprosili Mostowniczych oboje tak nalegając, że się już oprzeć nie było podobna... W wielką Sobotę z niepokojem na nich oczekiwano. Jakoż przybyli poszóstno, pysznym powozem, bryka za niemi — ale gdy Pulcherja wysiadła, witająca ją Wyrzyska o mało nie krzyknęła, tak znalazła straszliwie zmienioną. Mostowniczy też był wychudły i na krótki prze- ciąg czasu dziwnie postarzały. Oczy miał jeszcze niespokojniejsze, a usta gorzej zapadłe i skrzywione. Prócz tego zmięszany, wydawało się jakby zawstydzony był i wylękły. Przystojna wcale gdy szła za mąż, młoda mężatka twarz miała bladą, oczy wpadłe, usta sine i... choć ubrana z wielkim staraniem, bogato, obudzała litość. Zdawała się ledwie módz utrzymać na nogach. Wprowadzono ich do domu. Wyrzyski przybrał umyślnie ton wesoły, starał się zabawić, rozruszać — ale sposobu nie było. Z obawą ciągle Mostowniczyna oglądała się na męża, a on pilnował jej groźnemi oczyma. Stryjenka napróżno po kilkakroć próbowała odprowadzić na stronę Pulcherję — ale ta, oglądała się na męża i nie ruszała z miejsca. Dopiero drugiego dnia po święconem, udało się Wyrzyskiej wziąć biedną kobietę do swojego pokoju... Zamknąwszy drzwi — rzuciła się jej na szyję... — Dziecko moje! co tobie! Ty tak wyglądasz jakbyś była bardzo nieszczęśliwa! Zaczęła się Mostowniczyna wypierać mocno, zaklinać, lecz wśród tego wysiłku, rzuciły się jej łzy, porwało łkanie konwulsyjne... A oglądała się ciągle na drzwi, z przestrachem, jakby wtargnięcia męża obawiając... Zmiarkowała Wyrzyska że trzeba było koniecznie — bądź co bądź dobyć z Pulcherii coś o jej pożyciu — bo że w niem była jakaś tajemnica fatalna, ani wątpiła... Jednakże Mostowniczyna długo sama z stryjenką pozostać nie chciała, oczy obmyła, przejrzała się w zwier- ciadle i zaklęła na wszystko aby do pokoju powracać. Szepnęła cicho Wyrzyskiej, że mąż jej, który po nocach niesypiał, drzemał po obiedzie i że ona z tej chwili skorzysta, aby się wymknąć do niej. Tak się też stało. Wyszła po cicha na palcach z pokoju, trwożliwie się oglądając za siebie Mostowniczyna i wsunęła do sypialni, w której na nią czekała stryjenka. Drzwi przymknęła, aby głośniejsza rozmowa, nie doszła do pokoju gościnnego. Wyrzyska czekała niespokojna, bo jej niezmiernie żal było kobiety, którą mąż wyswatał z dobrego serca... nieprzewidując co ją spotkać mogło. — Powiedz że ty mi, na rany pańskie — poczęła ręce łamiąc poczciwa stryjenka — powiedz mi, nie kryjąc się z niczem... co to jest? Ten niepoczciwy człek męczy cię, tyranizuje? zły jest dla ciebie? Mostowniczyna stała niema... — To go porzuć do licha, i z jego bogactwami! — ciągnęła dalej — u nas znajdziesz zawsze dom jak swój... Kilka zaledwie miesięcy upłynęło, ty do siebie nie jesteś podobna! Pulcherii łzy się kręciły w oczach. — Stryjeneczko — odezwała się po cichu — jestem nieszczęśliwa, to prawda, ale nie z tego powodu, którego się domyślasz... Dydak dla mnie najlepszy — Bóg widzi. Gdybym niewiem czego zażądała, stara się wszystko spełnić, nieba by mi chciał przychylić... On! od dla mnie wcale zły nie jest. Nie... ale... ale... Mostowniczyna zająknęła się, jakby jej było trud- no wytłumaczyć, zniżyła głos, pochyliła się do Wyrzyskiej. — Ah! doprawdy — mówiła drżąc — trudno mi to opowiedzieć! Ten człowiek, którego spojrzenie mnie przed ślubem napełniało strachem, jest jakiś dziki — niezrozumiały, coś się z nim dzieje, czego sobie wytłumaczyć nie można. Żyje jak gdyby się ciągle czegoś lękał, po nocach nie sypia, zrywa się, biega... mówi sam do siebie — unika ludzi... Uspokoić go niczem nie mogę... Czasem na chwilę o tych jakichś utrapieniach zapomni — nagle słowo jedno, szelest, najmniejsza rzecz przeraża go, niepokoi... Prosiłam go na kolanach żeby mi się przyznał co mu jest — uciekł odepchnąwszy mnie. Życie prowadzi osobliwe... Po nocach siedzi czasem w książkach, lub chodzi po izbach... w dzień śpi... niczem go rozerwać nie można. Modlić się nieumie... nie widziałam go jeszcze ani razu żeby się przeżegnał. Słuchała opowiadania tego Wyrzyska z natężoną uwagą i nadzwyczajnem zdziwieniem. Spodziewała się posłyszeć wcale co innego... Mostowniczyna ciągnęła powoli dalej: — Czasami ciarki po mnie chodzą, bo się lękam żeby on nie oszalał, albo ja patrząc na niego. Zobaczy mnie płaczącą, to wpada w furye i gniewa się. Przyjdzie na niego wesołość, to jakaś straszna, wymuszona i — byle co, zmienia się w smutek i pogrążenie. Sprowadził mi klawikord, czasem sobie każe grać, albo zaśpiewać, i trochę się uspokoi, niekiedy oczy o- ciera jakby płakał, ale zaraz potem, trzaśnie drzwiami, wyleci, i zamknąwszy się w swoich izbach, lata jak szalony. Wyrzyska słuchała przybita, nieumiała ani pocieszać nieszczęśliwej synowicy, ani jej dać radę żadną. Głosowała za tem żeby męża, jak ona była zwykła we wszystkiem, poradzić się i o to — co tu począć. Ale Pulcherya zaklinała, aby nikomu nic o tem nie mówić, nawet stryjowi, bo mąż jej najwięcej się tego obawiał aby o jego dziwactwach nie rozpowiadano, i surowo żonie przykazał, żeby się z tem co się dzieje w domu nie wypaplała. Popłakały się obie, skończywszy na tem, że jeden ratunek był w Bogu, że należało się modlić aby on ulitował się nad p. Dydakiem, i nad biedną żoną jego. Tymczasem w bawialnym pokoju dał się słyszeć szmer i Pulcherya przestraszona wybiegła do rnęża, który nie lubił ażeby się od niego oddalała. Wyrzyska, prawa córka Ewy, i niewiasta, choć dała słowo nic niemówić nikomu, wieczorem, zakląwszy męża na wszelkie świętości, zwierzyła mu się ze wszystkiego co od synowicy słyszała. Daleko zimniejszy i inaczej biorący rzeczy Wyrzyski, naprzód obie baby posądził o — egzageracyę; potem dowodził że Pulcheryi dużo się przywidywało dla tego że chciała mieć w mężu romansowego kawalera, a tym on być nie mógł. — Prosta rzecz — odparł żonie — człowiek ma na głowie kłopotów siła — a nie młody, skwaszony, więc czasem zamruczy i namarszczy się, nie trzeba z tego robić wielkich rzeczy. Pulcherya się z tem obędzie i będą z sobą żyli jak najlepiej. Słowem Wyrzyski wszystko to sobie lekceważył i żonie zamknął usta. Niedoczekawszy przewodów Mostowniczowie odjechali do Horodyszcza, na Zielone Święta zapraszając do siebie Wyrzyskich. Plenipotent ostatniego dnia pobytu, wieczorem, na-bok wziąwszy Dydaka, delikatnie mu dał do zrozumienia ażeby żony — nie wędził — a wziąwszy kobietę młodą, więcej żył z ludźmi i znajomości w sąsiedztwie zawiązał. — Ja — odparł Mostowniczy — do ludzi nie jestem stworzony. Mam dużo do czynienia, zabawiać próżniaków nie umiem. Jejmość wiedziała za kogo szła, musi się do mnie zastosować. Mnie wrzawa i tłok męczy — potrzebuję spokoju. I tem go odprawił. Zniósł to Wyrzyski i wybierał się na Zielone Święta do Horodyszcza, nie dając za wygranę, gdy na dni kilka przed Świątkami, sam jeden, małym wózeczkiem wpadł niespodzianie Mostowniczy. Spojrzawszy na wysiadającego postrzegł Wyrzyski, że coś niedobrego wiózł. Wprost z ganku p. Dydak poprowadził go na osobność do kancelaryi, zdawał się bardzo mocno poruszony. — Głupia sprawa mnie tu sprowadza — odezwał się oczyma, jakiemiś obłąkanemi rzucając po izbie i usta krzywiąc okropnie. W. pan jesteś prawnik... rachuję na to, że mi — poradzisz... — O cóż idzie? Mostowniczy jakby mu trudno było niezmiernie wykrztusić to co w sobie miał, począł gębą ruszać, wąs targać — ręką się chwytać to za pas, to za piersi. — Głupi interes — rzekł gwałtownie. Prosto ci powiem, metryki mojego urodzenia nie mam, spaliła się — papierów nie mam żadnych... Szlachcic dawniej tego niepotrzebował. Kurozwęski jestem i kwita. Tymczasem zjawił się tu jakiś łotr z pod ciemnej gwiazdy, co mnie chce ciągnąć do wykazania się z rodu i nazwiska. — A jemu co do tego? pytał Wyrzyski. — Bo on sam jest Kurozwęski, kat go wie jaki — odparł Mostowniczy, rozdrażniony do najwyższego stopnia. Co ja z tym łajdakiem będę się po sądach ciągał? to wprost na moją kieszeń łapka — zatkać mu — Gdzież on jest? — Siedzi w Dubnie, napisał mi list — odgraża się. To mówiąc dobył papier Mostowniczy i rzucił na stół, a ręka mu się trzęsła, i sam poruszał się jakby go choroba św. Walentego miała napaść. Wyrzyski chwycił pismo... Napisane ono było szorstko, groźno, i ów Hilary z Kurozwęk Kurozwęski ofiarował się dowodzić Mostowniczemu, że ani do nazwiska, ni do tytułu niema prawa. Ale nie formułował żadnych wymagań. Zadumał się plenipotent. — Niema tu co myśleć i robić — odparł. — Każę do bryczki zaprządz i jadę do Dubna. Daj mi list i mów co mu dać. Mostowniczy uchylił połę, dobył zieloną sakwę ogromną z kieszeni, przez której siatką dukaty przeświecały, i rzucił ją na stół. — Masz tysiąc czątych, rób co chcesz. Na tem się niespełna skończyła rozmowa, Wyrzyski do podanego śniadania ani przystąpił, wypił raz po razu kilka kieliszków wódki, nie mówił nic, i gdy konie dla Wyrzyskiego zaszły, on też na bryczkę siadł — i pojechał... Jak sobie rady dał plenipotent to tylko on może wiedział i pan Bóg drugi, skończyło się na tem, że Mostowniczemu nie przywiózł ani grosza, ale zeznany w aktach dokument, jako do rodziny Kurozwęskich należał, z podpisem członka jej pana Hilarego, umocowanego od braci i bratanków. Zdaje się, że p. Dydak sto dukatów jeszcze w garść mu wcisnął — i na tem się skończyło — ale, w sumieniu pozostał Wyrzyski przekonanym, że mąż jego synowicy nie był żadnym Kurozwęskim, zatem samozwańcem i pewno nawet nie szlachcicem. Nie rad temu był i kwasił się czas jakiś, ale — klamka zapadła. Na pociechę pozostawało to, że bogatym był niewątpliwie. Pomimo kupna dóbr, przykupionego Stawiska — wydatków znacznych — melioracyi nadzwyczaj kosztownych — pieniędzy nigdy nie brakło. Doszedł nawet Wyrzyski, iż p. Dydak musiał coś mieć na jakimś holen- derskim banku, bo sumy mu ztamtąd przekazane za pośrednictwem Tepperów podnosił. Tymczasem o przeszłości jego dowiedzieć się nie było sposobu. Zagadnięty o nią, marszczył się, nastawiał ostro i wprost odpowiadał grubiańsko. — Cóż to? spowiedzi mnie chcesz słuchać? Co człek robił i przeżył to między nim a panem Bogiem, nie należy to do nikogo. Właśnie, gdy się to działo, u Kapucynów w Starym Konstantynowie zjawił się z innego konwentu tam przysłany ojciec Innocens. Mnich to był jakich po zakonach żebraczych nie wielu się trafiało wówczas, bo do nich, jako do mniej nauki i wykształcenia wymagających, szli ludzie prostaczkowie, często ducha potężnego, pobożności i świątobliwości wielkiej, ale nie zbyt uczeni i ogładzeni. Brat Innocens, o którego pochodzeniu nie mówiono — był to mąż i ascetyzmu niezwykłego i nauki nadzwyczajnej, teolog, kaznodzieja, dyelektyk potężny. Miał dar wymowy, powagę, i coś takiego w sobie, co nakazywało poszanowanie. Nieulękły i nieugięty — był postrachem złych, bo wcale się nie oglądając na ich stanowisko i znaczenie, nielitościwą prawdę rzucał im w oczy. Znanem to było, że gdy raz panu wojewodzie... coś bardzo przykrego powiedział publicznie, radząc mu się kajać i poprawić, dumny panek odgrażać się począł nań batogami. Zasłyszawszy o tem ojciec Innocens, przyszedł do na zamek, gdy mnóstwo gości miał. Stanął śmiało i zawołał: — Przychodzę po obiecane batogi! Wojewoda tak był wzruszony, że go po rękach całując, przepraszał, i — jeżeli życia nie poprawił od razu, przynajmniej jawnogrzesznikiem być przestał. Niepotrafimy wytłomaczyć, jakim sposobem w podróży ojciec Innocens jednego wieczora znalazł się w Horodyszczu, prosząc o przenocowanie. Mostowniczy z folwarku na wieczerzę go kazał prosić do pałacu, czemu się jejmość sama niezmiernie uradowała, bo jej za kościołem, księdzem i panem Bogiem bardzo było tęskno. Ojciec Innocens, w którym zaraz było można poznać krew dostojną, pięknej powierzchowności mężczyzna, twarzy choć wyschłej, lecz dziwnie czystych rysów i jakimś duchem ożywionej, która ją opromieniała — miał w obejściu się coś pańskiego razem i kapucyńskiego; rubaszność dystyngowaną, a spokój ducha i wesołość, niedającą się zachmurzyć niczem, chyba religijnem uniesieniem. Jedno spojrzenie na Mostowniczego dało mu w nim poznać człowieka, który z sobą samym nie był w zgodzie. Ponury wzrok, milczenie, ruchy gorączkowe zdradzały cierpienie wewnętrzne. Musiało to kapucyna zająć mocno, gdyż po wieczerzy, zamiast odejść, zaraz przysiadł się uparcie do gospodarza. Milczący pan Dydak doznał też na widok mnicha jakiegoś wrażenia — które mu powoli usta rozwarło. Gdy się sami znaleźli, rozmowa wszczęła się o religijnych przedmiotach... Mostowniczy półgębkiem, zaczął różne wątpliwości podsuwać, i wydał się ze sceptycyzmem ironicznym. Kapucyn gwałtownie nawracać go nie zamierzając, tak zręcznie jego wątpliwości nicował, że je doprowadził do absurdum. Pomogło mu to, że gwałtownym nie był — mimo temperamentu żywego, zbadawszy z kim ma do czynienia — postępował ostrożnie. Okazało się, że Mostowniczy dużo czytał i miał pokrzywione pojęcia o rzeczach wiary i moralności. Ojciec Innocens nad tem bolał, i mówił więcej do uczucia, niż do rozumu, który że był zwichnięty i nielogiczny, stał się sprężyną złamaną, i przez nią do wnętrza już się dostać nie było można. Nie narzucając się wcale za lekarza duszy, ojciec Innocens tak umiał się Dydakowi przypodobać, tak go ujął, że — co nigdy nie bywało, zaprosił go, żeby znowu kiedy odwiedził Horodyszcze. Kapucyn się przyobiecał. Nim jednak przybył znowu, biedna Pulcherya, której z tym nieodgadnionym mężem bardzo było źle na świecie, z łez tajonych, z nieustannego strachu — z braku jakiejkolwiek pociechy, zachorowała ciężko. Posłano po lekarza do Dubna, przybyła Wyrzyska, Mostowniczy nie żałując na nic, na wszystkie strony gnał po lekarstwa i lekarzy, o których, gdzie zasłyszał — lecz wszystko to nie pomogło — biedna kobieta po kilkudniowej chorobie — umarła. Co się działo z mężem — opisać tego nie podobna- Rozpacz jego dochodziła do szału. Napróżno starano się go pocieszać, żal ten łagodzić, przywoływać go do rozumu — zdawało się, że postrada zmysły. Narzekania jego były tem najstraszniejsze, że bluźnił i prawił takie rzeczy, iż ludziom, słuchając, włosy powstawały na głowie. Wyrzyski, który wiedział, że ojciec Innocens miał u niego pewne zachowanie, bo się o nim odzywał z poszanowaniem, posłał tajemnie po niego. Kapucyn przybył po pogrzebie, i zastał Mostowniczego w tej gorączce jakiejś, bez łez, z wargami wyschłemi, latającego bezprzytomrie po pałacu. Zobaczywszy go — pan Dydak z początku wpadł w pasyę, chciał uciekać, lecz jakiemś słowem szczęśliwem poskromiony — został z nim. Ale wybuchnął narzekaniami najstraszliwszemu Ksiądz słuchał -cierpliwie. — Morze wzburzone — rzekł — zawsze szumowiny, błoto i zgniliznę wyrzuca z siebie... Gdy ciągle jeszcze się miotał Dydak, ojciec Innocens, spytał go: — Skarżycie się na opatrzność, lecz zróbcie rachunek sumienia, czyście nie zasłużyli na to, co was spotyka... — Bóg więc mściwy jest? — Nie — ale pragnąc nawrócenia złych, smaga ich, gdy inaczej opamiętać nie może... — Bóg!... — rozśmiał się Dydak, ruszył ramionami — i uciekł... spodziewać. Powróciwszy dnia jednego z takiej przechadzki nocnej, położył się, spał kilkanaście godzin i wstawszy, — kazał konie przygotować. Ubrał się jak najbogaciej, — wystroił można było powiedzieć, do śnia dania wina sobie kazał podać starego, którego wypił butelkę — i ruszył do Wyrzyskiego. Ten, który go juź miał za pół-warjata i wcale się widzieć nie spodziewał, osłupiał zobaczywszy wysiadającego, wymizerowanego, znędzniałego, ale z wesołością przybraną na zwiędłej i zestarzałej twarzy. Zaraz na wstępie odezwał się głosem ochrypłym: — A co? widzisz? żyję — kiep świat, a i ja nie rozumniejszym byłem oddając się rozpaczy. Ale rozum przyszedł choć późno. Rozśmiał się. — Co ty powiesz na to? myślę świata użyć? hę? Wyrzyski w istocie nie wiedział co myśleć i odpowiadać. Usiedli w ganku. — Będę cię prosił — rzekł po chwili Mostowniczy, abyś mnie obwiózł po sąsiedztwie; szczególniej po ludziach dobrej myśli co się zabawiać lubią, bo ja... rozerwać się potrzebuję... Na Święty Jan u mnie — Sobótka!! Chcę sprosić gości — zobaczycie jak przyjmę. Wszystko głupstwo, cały rozum: carpe diem! — Ha! no! wykrzyknął zdumiony Wyrzyski, jeżeli ochota przyszła do tego, czemu nie. Lepsze to niż melancholja... — Każ wina dać! rzekł kaszląc Mostowniczy — napijemy się... Pani Wyrzyska równie jak mąż zdumiała się tym obrotem rzeczy i przelękła się go prawie. Ale Mostowniczy, prócz tego że unikał wszelkich smutnych wspomnień, był najzupełniej przytomnym, i jak nigdy szyderskim a zabawnym. Pił więcej niż kiedy. Nie można mu było odmówić ułatwienia znajomości w sąsiedztwie, a choć bardzo blizkich sąsiadów Horodyszcze nie miało, okolica obfitowała i w młodzież aż do zbytki; lubiącą rozrywki, i w starych niedobitków saskich hulanek i we wszelkich chciwych roztargnień, a szału — rycerzy od kielicha i zielonego stołu. Znajomości robiły się łatwo, a gdy Mostowniczy jął zapraszać panów i panie na Święto-Jankę do siebie, przez samą ciekawość nie odmawiał nikt. Niemal tydzień zabrały wędrówki od komina do komina, w ciągu których Mostowniezy, jakby odrodzony, trzymał się ciągle w humorze nienaturalnie wesołym, ale często w pół śmiechu coś mu usta wykrzywiło, napadała jakaś czkawka, czoło się marszczyło i potrzebował czas jakiś wysapać się na osobności, nim znowu do siebie przyszedł. Do świętego Jana, dla przygotowania na przyjęcie dosyć czasu zostawało. Spodziewano się, i nie bez przyczyny, że ono będzie wspaniałe — i zakasuje nawet najsławniejsze na Wołyniu. "Wiedzieli sąsiedzi, że wyprawiono kilka sztafet, posprowadzano kucharzy, cukierników, pasztetnika, fajerwerkera i przybory najwykwintniejsze. W Horodyszczu wszystko się ruszało i żyło, a sam, pan zajmował się nieustannie coraz nowemi wymysłami aby dzień uczynić jak najświetniejszym. Muzyki dwie miały ściągnąć, jedna z Berdyczowa, druga z Żytomierza. Iluminacyę i fajerwerk urządzał zawczasu z Warszawy za drogie pieniądze ściągnięty mistrz ogniów sztucznych, niemiec, sławny w swym kunszcie. Nadszedł nareszcie dzień ten, lecz, co się u nas rzadko przytrafia—zabrało się na deszcz, który iluminacyę i fajerwerk mógł w niwecz obrócić. Goście pomimo słoty, zaczęli się ściągać od południa. Wyrzyski i sam gospodarz odziany nadzwyczaj elegancko, przyjmowali w ganku. W dwóch wielkich salach stały nakryte stoły. Uczty i wszelkich na niej zbytków, opisywać nie mamy potrzeby. Nie brakło nic, co tylko uświetnić ją. mogło, pobudzić wesołość i zabawić, nawet stolików do gry, przy których można było fortunę puścić, lub zyskać. Stary gospodarz sam wprawdzie nie tańcował oprócz polskiego, ale pił z innemi i grał szalenie, a mimo że wyglądał jak trup, dla kobiet był z nadzwyczajnemi atencyami. Posądzać go nawet było można, iż, choć siwy i niedawno owdowiały, myślał o nowem jarzmie. Lecz, słuchy jakie o nim chodziły i o pożyciu z Wyrzyską nie były zachęcające. Z wyjątkiem kilku śmielszych wdówek już przywiędłych, żadna nawet pożartować z sobą nie dawała, taki strach we wszystkich obudzał Mostowniczy. Ponieważ się na deszcz zawzięło i fajerwerki z ilumincyą musiały być odłożone, wszystkim gościom ko- ła pozdejmowano i zmuszono pozostać nietylko noc, ale dzień następny. Deszcz lał coraz lepszy i tak się to do trzeciego przeciągnęło, przy coraz wzrastającej wesołości. Drugiego już dnia zaobserwowano, iż Mostownicy począł się przysiadać do pięknej, śmiałej, wesołej, lecz nie najlepiej widzianej rozwódki, pani starościny Żywulskiej. Nie bardzo młoda, była ona niezaprzeczenie najpiękniejszą ze wszystkich, ale sobie do tego pomagać umiała — ona może jedna nie zdawała się obawiać gospodarza i zalecała mu się jawnie, wcale nie dbająca o to, co ludzie na to powiedzą. Stara jakaś wujenka, z którą przybyła, wcale jej w tem nie była przeszkodą. Trzeciego dnia tak jakoś te zaloty trupie były jawne, że podpiwszy sobie goście, obojga ich razem wznieśli zdrowie. Mostowniczy zaś nieinaczej je przyjął tylko z trzewiczka... Szalano okropnie... Gdy zaś na trzeci dzień wieczorem wypogadzać się zaczęło, goście nareszcie wyruszać się sta ali, zmęczeni, a niektórzy chorzy. Mostowniczy starościnę wstrzymywał prawie do ostatka, a gdy w powóz si dła, kazał podać konie wierzchowe, i sam, z kilku mł. dzieży ruszył odprowadzić do rozstajnych dróg, gdzie jeszcze raz zdrowie pięknej pani wychylono, strzelając z pistoletów. Po tej trzydniówce, wszyscy niemal byli najpewniej s i, że się rozwódce klei maryaż nowy — ale pewnego nic dowiedzieć się nie było można. Mostowniczy jeździł, przesiadywał u starości lej, u siebie hulanki wyprawiał, na gwałt bawić się chciał i tak się zupełnie zmienił, że Wyrzyski znajdował to — niedobrem. — Wszystko u niego szałem — mówił — i to się skończy na tem, że go do czubków gdzie wywieźć przyjdzie. A spojrzeć na niego, jak mnie się trafiało, gdy goście odjadą i on zostanie sam, chodzi jak z krzyża zdjęty, ledwie dyszy, namarszczony, posępny... Szalony... Ten człowiek źle skończy... Twarz pana Dydaka, która dawniej jaż była niemiłą i odtrącającą, teraz przerażała wychudzeniem, żółtością, wyrazem niepokoju jakiegoś i gorączki. Starościnie — ani się mógł podobać — ani się tem łudzić, lecz kobieta była płocha i zepsuta — ciągnęła go, aby jak najwięcej wyłudzić ze starca. Wyrzyski podszeptywał przestrogi, pan Dydak śmiał się. — Myślisz, że ja o tem nie wiem, iż babie wierzyć nie można, i że się z młodzikami za oczy wyśmiewa ze mnie. A co mi to? Oczy ma piękne i wdzięk dla mnie srogi? Serca jej nie potrzebuje! Nie bój się, ożenić się nie ożenię, a ostatkami goniąc, durzyć mi się wolno... Carpe diem — mosanie! Co za biust!! Jak dawniej Horodyszcze było puste i milczące, tak teraz drzwi się nie zamykały. Zajadano, zapijano i grano po całych dniach i nocach. Służba żeńska została pomnożoną... Przez cały rok to trwało. W końcu niego do starościnej przestał już dojeżdżać Mostowniczy i zbałamuciwszy młodziuchną ekonomowę ze Stawisk, wziął ją do dworu na ochmistrzynię. Mąż opłacony zniknął... Wyrzyski, który znał już teraz interesa Mostowniczego i obrachowywał, co to wszystko kosztowało — zaczynał przebąkiwać, że to grozi ruiną. Na następne kontrakty zawczasu dom murowany kazał nająć pan Dydak i zapowiedział, że u siebie przyjmować będzie. — Już jeżeli się tam nie zabawiemy — to chyba nigdy! — mówił chrypiąc do Wyrzyskiego. Kredens kuchnię, sprzęt wszelki posłano z Horodyszcza do Dubna. Sam pan Dydak pojechał tam zazawczasu i rozgospodarował się po pańsku. Stoły miały być otwarte dla wszystkich. Przez kilka pierwszych dni zabawiano się i grywano szalenie, gdy Wyrzyski, który osobną miał kwaterę, przybywszy rano do Mostowniczego, obszedł wszystkie izby, i, nie znalazłszy go, począł wołać na ludzi: — Gdzie pan? Służba wyszła z twarzami potrwożonemi, przelękła, zmieszana. Nikt nie wiedział co się z nim stało. Jeremi starszy sługa opowiadał, że wieczorem, gdy gości różnych pełno było, a znajomi i nieznajomi dla gry wchodzili i wychodzili nie opowiadając się nadszedł siwy jak gołąb staruszek. Ten też bez ceremonii do stolika się przysiadł, przy którym największa gra była. Mostowniczy znajdował się opodal i niewidział go. Nagle zbliżywszy się — gdy spostrzegł gościa tego — cofnął się aż i krzyknął. Stary ów także zobaczył go, zerwał się z siedzenia i podbiegł ku niemu. Wrzawa była wielka w pokoju, więc nikt słyszeć nie mógł co do siebie mówili, lecz rozmowa żywo, gwałtownie się poczęła — tak jakby kłócili się z sobą. Stary przyskakiwał razy kilka do Mostowniezego, ścigał go po izbie, nareszcie jeden uchodząc, drugi grożąc wybiegli oba, — i od tej pory Mostowniczy nie powrócił. — Kto był ten siwy starzec—Wyrzyski się dowiedzieć nie mógł. Przypuszczał kłótnię i pojedynek. Nie tracąc czasu rozpoczął poszukiwania i wywiadywania się w mieście, — potem w okolicy, na przedmieściach, po domostwach, po gościńcach — lecz nigdzie nie było śladu Dydaka. Popłoch się stał wielki, gruchnęło o tem po ludziach, rzecz była niezrozumiała i niepojęta. Wyrzyski pokoju nie miał dopóki nie doszedł kto był ów starzec z głową siwą, a zdawało mu się, iż kto inny być nie mógł tylko kasztelan B.... Nieznał go osobiście, ale nie wahając się wpadł do jego mieszkania, ażeby się przekonać, czy w istocie miał jakie zajście z Dydakiem. Znalazł kasztelana siedzącego przy stole, z głową na ręku spartą i twarzą posępną. Był to człowiek nie tak stary jak przedwcześnie postarzały, — twarzy dumnej i pańskiego oblicza. Wyrzyski zaprezentował mu się jako plenipotent książąt L... i powinowaty Mostowniczego, ośmielając się zapytać kasztelana — czyby nie mógł go objaśnić co się z nim stało. — Powinowaty? Mostowniczego tego? a, to waćpanu nie winszuję — zawołał kasztelan z rodzajem wzgardy — czy jesteś acandziej pewnym, że to był Kurozwęski w istocie? — Pod tem nazwiskiem znaliśmy go tutaj, od czasu jak się okupił, rzekł Wyrzyski przestraszony. Kasztelan milczał trochę, westchnął potem: — Długo on tu przebywał? spytał. — Około trzech lat, jąkając się i mięszając coraz mocniej—odezwał się Wyrzyski — ale, na miłosierdzie Boże, niechże pan kasztelan raczy mnie objaśnić co to za człowiek i jeżeli nie ten za kogo się podawał, to któż przecie. Stary pan zmarszczył się, jakby mu przypomnienie starych dziejów było nieprzyjemnem wielce, mruczał trochę — a potem począł głosem stłumionym i smutnym. — Nie mogę jeszcze przyjść do siebie po tem co mnie tu spotkało! Jakim sposobem ja do obcego dałem się wciągnąć, — by synowca od gry odsądzić!! Prawdziwe zrządzenie Boże! Bo — t k było, dodał kasztelan — nie mam zwyczaju nieproszony nigdzie wchodzić, a i proszony nie łatwo się daję pociągnąć. Powiedziano mi, że synowiec mój się tam zgrywa, wpadłem z innemi. Synowca wprawdzie nie było, ale na pierwsze spojrzenie poznałem w gospodarza tego łotra. To znowu cud, bom go jakie lat trzydzieści niewidział łajdaka, od czasu jak za pajuka służył u ojca mego. Wszystko to — dzieło mściwej opatrzności. Ledwie w niego oczy wlepiłem — począł drżeć, gęba mu się wykrzywiła, a miał ten grymas od młodości, po którym go natychmiast poznawszy, rzuciłem się do niego. Chciał mi się wypierać, lecz zdrętwiał ze strachu. Uciekać począł, poszedłem w pogoń za nim. Cóż się z nim stało! — Właśnie że nie wiadomo- odparl Wyrzyski-ale, cóż zawinił? Kasztelan się porwał z krzesła. - Nie słyszałeś waćpan? zawołał. Cały świat przecież wiedział o tem swego czasu. Ojciec mój wziął go z pod płotu był sierota, zwali go Jakubem Romaszkiem Uchodził za szlachcica zagrodowego. W wielkich łaskach był u nieboszczyk. Stary mój miał ten nieszczęśliwy zwyczaj, że nie lubiał jeździć dworno i często z dóbr ukraińskich powracał z pieniędzmi znacznemi z dwoma lub trzema ludźmi, -ostatnim razem Romaszka tego wziąwszy i Kuźmę woźnicę, jechał wioząc z sobą dziesięć tysięcy czerwonych złotych. Łotr wie dział o tem i osnuł zuchwałą zbrodnię. Na noclegu spoił furmana, - zabił ojca mojego i uszedł bezkarnie. Szukaliśmy go po całym świecie, byliśmy kilkakroć na tropach. Uszedł był naprzód do Anglii, potem osiadł w Hollandyi pod obcem nazwiskiem, na ostatek sądząc, ze sprawę czas zatarł ośmielił się, stęskniwszy za krajem wrócić tu-jakby po zasłużona karę. Wyrzyski słuchał jakiś czas, przemówić nie mogąc. — Czy się tylko pan kasztelan nie myli-odezwał się — Romaszek ten pewnie wychowania nie miał, ten zaś zdawał się uczonym, w książkach się grzebał jezyki znał. — Alboż przez lat trzydzieści nie miał czasu się ich nauczyć?— rzekł kasztelan. — Cóż pan kasztelan zamyśla dalej? odważył się wtrącić Wyrzyski. — Ojca pomścić obowiązek mam święty, a łotrowi maskę zedrzeć — wykrzyknął kasztelan. Dałem wiedzieć do urzędu. Jeżeli zbiegł to niegdzie indziej jak do domu, aby zabrać pieniądze i kosztowności i uchodzić dalej, — wyszlę za nim pogoń, ja moich dam ludzi. Postawszy chwilę, jak pijany wyszedł Wyrzyski. Nie wątpił, samą ucieczką Mostowniczego przekonany, że historya, którą opowiadał kasztelan była prawdziwa — miał obrzydzenie zbrodniarza, a mimowoli jednak jakąś czuł litość nad nim. Życzył niemal aby mu się wymknąć udało. Kasztelan nie taił przed innemi tego co się stało, wieść się rozeszła po mieście i wprawiła w osłupienie, tych mianowicie co bliżej byli w ostatnich czasach z Mostowniczym związani stosunkami. Piękna Starościna, przypominając sobie te czasy, gdy stary się jej zalecał, — omdlała dowiedziawszy się kto był. Wyrzyski chodził zrozpaczony, lękając się aby zbrodniarza nie schwycono i nie dano pod miecz katowski, coby dla niego i rodziny, wielkim było sromem. Tego dnia zaraz na ochotnika puściło się mnóstwo ścigać zbiega, bo kasztelan obiecał nagrodę znaczną za pochwycenie go. Dotarto aż do Horodyszcz — ale winowajca, jak w wodę wpadł. Utrzymywano nawet, że mógł w istocie się utopić, bo niepodobieństwem było prawie, żeby skrył się, lub zbiedz mógł tak, ażeby tropu po nim nigdzie nie zwietrzono. Tym czasem kasztelan nie zwlekając, położył sekwestr na majętność i dobra pozostałe — licząc wszystkie ubytki, jakie poniosła rodzina i pogłówne za ojca; a nie wątpiąc iż cała ta spuścizna mu się dostanie. Tak też się i stało, przysądzono mu Horodyszcze i Stawiska, i bardzo kosztowne ruchomości, które na przeszło dziesięć tysięcy czerwonych złotych szacowano. Z wiosną miano nadzieję, że gdy lody puszczą, może i zwłoki topielca w stawach Dubieńskich lub w Ikwie się znajdą. Mówiono, iż ciało jakieś kra przyniosła do brzegu i upatrywano w niem, choć było nie do poznania, trupa owego Mostowniczego. Sprawa ta, którą się świat w początku bardzo gorąco zajmował — jak wszystkie, później zapomnianą została, a Wyrzyski tak o niej mówić nie lubił, że gdy ktoś Horodyszcze wspominał, kaszlać zaczynał, nieustając póty, aż — na co innego rozmowę zwrócono — a o to poczciwa żona się starała. Kasztelan dostawszy Horodyszcze darmo, zaraz następnych kontraktów je sprzedał, lecz nowy nabywca, w pałacyku, który za skalany i nieszczęśliwy uważano, mieszkać nie chciał i dał mu pójść w ruinę. Dziesięć już lat upłynęło po tych pamiętnych kontraktach, kasztelan żył, jeszcze i, jak na swój wiek bardzo się trzymał dobrze. Zmieniło się wiele w kraju i staruszek z Mazowsza musiał się przenieść na Wołyń, majątki znaczniejsze dzieciom puściwszy. Miał naówczas pod Łuckiem stary dwór bardzo wygodny, w którym pielęgnowany przez krewne swą, — życia dokonywał, bawiąc się ogrodem, rozmową i czasem grą dla zabawy w marjasza. Odwiedzali go tu starzy znajomi, i nie było prawie dnia bez gościa. Raz — wieczorną porą, dano znać kasztelanowi, że kapucyn z Zasławia, prosił o nocleg i pozwolenie odprawiania nazajutrz mszy świętej w kaplicy. Była bowiem w ogrodzie kaplica, do której przynajmniej raz w tydzień przyjeżdżał bernadyn, lub dominikan z Łucka. Zaproszono przybyłego na wieczerzę, której kasztelan nie jadał, ale siadał do niej dla gawędki. Kapucynem był sławny z bogobojności o. Innocens, — którego staruszek znał dawno i powitał bardzo radośnie. Po wieczerzy, gdy się wszyscy rozeszli, a oni zostali sami, mnich się odezwał do kasztelana. — Ja tu do pana kasztelana nie przypadkiem po drodze przybywam, ale mam prośbę do niego? — Dla konwentu? odparł stary — z milą chęcią, uczynię co będę mógł. — Nie dla konwentu, dla własnej duszy pana kasztelana! — rzekł o. Innocens. Stary aż żachnął okrutnie. — Co znowu takiego! zawołał. Ksiądz chwilę milczał, potem zwolna, po polsku począł odmawiać Ojcze Nasz. Było w tem coś tak dziwnego, nie zrozumiałego, że kasztelan zupełnie się zbił z tropu i patrzał na mnicha, jak na jakiegoś ascetę, którego wytłumaczyć sobie nie umiał. Ksiądz przy odmawaniu modlitwy pańskiej — za- trzymał się na wyrazach: "i odpuść nam nasze winy — jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. " Powtórzył je dwa kroć i spojrzał na kasztelana, — ten milczał... Po — Amen, zapytał Innocesa. — Cóż asindziej, mój ojcze, wątpić się zdajesz. czy ja nieprzyjaciołom przebaczam?? — Nie, ale ja przypominam tylko tę chrześcijańską cnotę obowiązującą, rzekł zakonnik — bo do niej się mam odwołać. Odetchnąwszy trochę — dodał powolnie. — Leży u nas na śmiertelnej pościeli grzesznik, który pokutował długo, skruszon jest i żałuje za winy swe, a was, panie kasztelanie prosi — abyście wy mu przebaczyli. Z początku staruszek nie mógł się domyśleć o kogo chodziło. O. Innocens szepnął nazwisko. — Więc — ocalał? żyw? — wykrzyknął kasztelan. — Oblókł suknię naszą i na pokucie srogiej przebył te lata. Łzy się potoczyły z oczów staremu. — Umiera? zapytał. — Zostawiłem go na śmiertelnej pościeli. Kasztelan krótką chwilę tylko potrzebował do namysłu. — Jedziemy jutro do Zasławia, rzekł. Wprawdzie pora roku i stan zdrowia nie bardzo do podróży tej zachęcały, ale kasztelan miał wolę twardą. Wsadził z sobą do karety kapucyna i pojechał, przykazawszy śpieszyć. W Zasławiu ani nawet zajeżdżając, ni do zaniku, ni do gospody, wprost się kazał wieść do furty klasztornej za miasto. Pierwszem słowem o. Innocensa do furtjana było: — Żyje brat Łazarz? — Odmawiają przy nim modlitwy, — jeśli żyw, nie wiele mu zostało. W celi na dole, obraz się im przestawił przypominający dawne wieki. Z dobrej woli swej brat Łazarz od dawna sypiał w trumnie, leżał w niej i teraz w pośrodku maleńkiej celi, z krzyżykiem drewnianym w ręku — trup wyschły, żółty, którego życie tylko ruch oczów zdradzał. Do koła klęczący zakonnicy śpiewali — Miserere. Gdy kasztelan stanął z o. Innocensem w progu, leżący w trumnie drgnął i resztą sił podnieść się usiłował — ale nie mógł. Kasztelan zwolna sam podszedł i pochylił się do niego. Spojrzał na niego na wpół zgasłemi oczyma — brat Łazarz, powieki mu zapadły i — skonał. II. PĄCZEK RÓŻANY. Rózia szalała po fortepianie, okna stały otworem na ogród, był śliczny wieczór jesienny. Znawca nie muzyki ale ludzi, słuchając tej gry, byłby odgadł z łatwością, że nie palce grały i nie myślała wirtuozka wcale o muzyce, ale ją porwał jakiś szał, i tak samo jakby była biegała po polu, przewracała koziołki na trawie, gdyby to przyzwoitem było — latała a wielkim hukiem i wrzawą, po nieszczęśliwym fortepianie. Z końca w koniec przebiegała go obiema rękami, wrzał czasem tryl długo, rozpryskiwały się arpegia... Muzyki w tem nie było, ale potrzebowała się wychałasować — z jakąś wielką radością, którą miała w duszy. Śliczna była w tem upojeniu, i zapomnieniu... Maleńka, zgrabna, pulchniutka, pieszczonych kształtów, — podobną była do porcelanowej figurki, ale ręką mistrza wymodelowanej. Biała jak mleko, rumiana, niebiesko-oka, z usteczkami jak korale, z włosami, których odbłyski złotem się zdawały lśnić, — była prawdziwem cackiem, na które jeszcze w życiu żaden cień nie padł, żadna gorycz go nie zatruła. Matkę straciła będąc dzieckiem, a ojciec bałwochwalczo przywiązany był do tej jedynaczki. Mówiono mu, że ją psuje. — Dajcież mi pokój — odpowiedział — niech choć młodość ma szczęśliwą, życie późniejsze zawsze dość trosk nam przynosi. Pókim ja żyw, niech się bawi — niech stąpa po różach, różyczka moja... Jak ojciec tak wszyscy w okolicy, zwali ją pączkiem różanym. Rózia grała — pod oknem otwartem, stał ojciec, pan Ludwik, z zagasłem cygarem w palcach. Był to wcale nie stary jeszcze, piękny mężczyzna, typ twarzy i postać czysto polska, wąs zawiesisty blond, oczy duże siwe, czoło odkryte i szerokie... W tej chwili twarz ta, której charakterem była wesołość i pogoda — zasępiona się zdawała i smutna. Dumał. Słuchał tej burzliwej muzyki, z jakąś przykrością, bo ją rozumiał... Rózia miała lat dziewiętnaście, pan Ludwik był bardzo majętny — mógł dać po niej dwakroć gotówką, a dwa lub więcej razy tyle, powinna wziąć była po nim. Roili się więc aspiranci do tej ślicznej rączki, oprawnej w złoto, — oprócz wdzięku i dźwięku, mającej jeszcze za sobą, niepospolite wykształcenie, główkę otwartą, dowcip — urok jaki daje dusza piękna... Ojciec dla tego skarbu swego wymagał wiele — a pączek różany był też wybredny. Chciała kogoś co by odpowiadał jej ideałowi — coby mógł z nią życie podzielić... tak jak ona pojmowała. W sąsiedztwie poczciwych, dobrych chłopaków było bardzo wielu — ale idea- łu brakło. Żaden z nich niewytrzymał tych rigorozów, jakim Rózia, bardzo zręcznie ich poddawała. Po ekzaminie okazywały się niedostatki — braki — ciemne plamy — i dziewczę się rozczarowywało... Była wymagającą. Oprócz powierzchowności sympatycznej chciała w swym przyszłym człowieku wielostronnie wykształconego — a przynajmniej pragnącego się kształcić i zdolnego rozwinąć. Ojciec inaczej pojmował to zadanie, i skłaniał się do wyboru zięcia, któryby był bardzo poczciwy, dobry, łagodny, aby Rózia mogła sobie nad nim panować. Ona chciała męża... któryby zapanował nad nią. Dziewczę było żywe, rozmarzone — samowolne, ale przywiązane do ojca, serdeczne, miłe, dobre! Przed pół godziną, nim się ta szalona bieganina po fortepianie rozpoczęła, odjechał był — młody panicz, dajmy mu pierwsze lepsze imię Salezego, podupadłej ale bardzo starożytnej rodziny potomek. Chłopak był lat dwudziestu kilku, nadzwyczaj piękny i miły, podróżami po świecie z matką, kosmopolitycznego temperamentu i nałogów — wykształcony, dowcipny, ogładzony... niebezpieczny. Na pozór wszystko mówiło za nim... Przeciwko niemu tylko — płocha, sfrancuziała, próżna, lubiąca się bawić, niegdyś bardzo piękna i zalotna matka... i — w jej obcowaniu nabyte pojęcia i nałogi. Ale p. Salezy był w tym świecie, o który się ocierał, tak — wyrobiony czy popsuty, że, gdy mu było potrzeba, umiał być czem chciał. Otóż pączek różany nadzwyczaj mu się podobał, był w nim prawie zako- chany, o ile on mógł się kochać. Wprawdzie wielkim nadziejom matki nie odpowiadał, bo ona dla syna chciała milionowej księżniczki i sądziła go jej godnym — ale — chere maman zgodzić by się musiała... Pięć czy sześć razy Salezy był w Topoli; Rózia odbyła już z nim ekzamina — i zdawało się jej, że znalazła nareszcie — swój ideał. Był to ten o którym śniła. Salezy ze świata swego wyniósł tę nadzwyczajną giętkość umysłu i dar czynienia się rozumniejszym niż był — którą lepsze towarzystwo celuje. Rózia potrącała w rozmowie o różne struny myśli i uczuć, wszystkie one brzmiały wdzięcznie. Ani jedna fałszywa nie odezwała się nuta. I dla tego po wyjeździe Salezego puściła się szaleć po fortepianie, bo była szczęśliwą. Pierwszy raz on jej coś takiego powiedział, co można było jako oświadczenie się tłumaczyć — a ona? nie odpowiadała nic, ale spojrzała tak... On to przecie zrozumieć musiał! Ojciec stojący pod oknem, kochającem sercem, wszystko to czytał jak w książce. I smutno mu było — bo, p. Salezy, w jego przekonaniu nie godzien był różanego pączka. Zaraz po drugich jego odwiedzinach w Topoli, troskliwy p. Ludwik starał się zasięgnąć wiadomości — Historyę rodziny i domu znał dobrze, szło o młodego panicza. Chłopak był lekkomyślny, namiętny i hulaka. Mógł wprawdzie wyburzyć się i wyszumieć — ale rachować na to, było niebezpiecznie. Nie mówił córce ojciec o tem co się dowiedział i co ze wszech stron się potwierdzało — czekał. Rózia też z nim wcale dotąd o Salezym nie rozpoczynała rozmowy. Czuł, że dziewczęciu ten czarodziej mógł się podobać — i to go czyniło takim smutnym. Fortepian przebrzmiał nareszcie. Rózia ze śpiewką na ustach, wybiegła stęskniona szukać ojca, a znalazłszy go rzuciła mu się na szyję z wezbranem uczuciem. Była tak roztrzepaną, dziecinną, jak się jej rzadko trafiało. Jednem spojrzeniem chmurkę na twarzy ojca spostrzegła — i musiała się domyśleć co ją sprowadziło... Wolnym krokiem poszli oboje do ogrodu, który jesień właśnie była fantastycznie przystroiła w te barwy rozliczne, śmierć liściom przepowiadające. Stały drzewa i krzewy jedne złocisto żółte, drugie czerwone, bronzowe, pobladłe. Gdzieniegdzie po ścieżkach leżały już szerokiemi gwiazdami, woskowo żółte liście kasztanów, blado zielone klonów i poczerniałe olszyny... Dzikie bluszcze purpurowemi splotami się wieszały po altanach... W kląbach kwitły jeszcze ostatnie georginie i astry... — Ślicznie u nas! — zawołało dziewczę. — Tak — rzekł ojciec — ale ja tego wdzięku jesieni nie lubię, bo mi zimę przepowiada... — Ale tatku — zima jest także bardzo, bardzo piękna! — Dla was młodych — odparł p. Ludwik — Nam starym, którzyśmy siły do życia stracili, natura musi młodością dopełniać, to cośmy postradali... Potrzebujemy światła i ciepła więcej, bo w sobie go mniej mamy. — Wiem — i dla tego Lord Brougham jeździł na zimę do Nizzy... rozśmiało się dziewczę... ale, proszę tatka — możesz być co piękniejszego, jak u nas szronem i brylantami okryte drzewa! P. Ludwik szedł z głową zwisła, nie odpowiadając. — Tatko dziś w takiem usposobieniu! — A ty — tak dziś jakoś jesteś rozbrykana i wesoła? — Chciałżebyś mnie widzieć smutną! — Niech Bóg broni! Pomyślał chwilę i dodał: — Lękam się tylko, ażeby ta wesołość twoja nie była w jakim związku z odwiedzinami Salezego... Zarumieniła się mocno Rózia. — Dla czegóż tatko się tego lęka! — żywo odezwała się, zwracając ku niemu. Ojciec spojrzał na nią, z takim jakimś wyrazem smętnym, a pełnem przywiązania, że Różyczka się zmięszała. Przybrała postawę poważną. — Mówmy otwarcie — rzekła — tatko mi to winieneś. Ja nie mam żadnych tajemnic dla niego — niepowinieneś ich mieć dla mnie. Niepodoba się pan Salezy? — A tobie? — odparł ojciec. Rózia oczy spuściła, pomyślała, lekki rumieniec okrył twarzyczkę, stała nie pewna trochę co powie i mężnie odparła oczki podnosząc. — Podobał mi się, podobał nawet bardzo — rzekła — jest przystojny, dobrze wychowany, ma głowę otwartą, temperament wesoły, w obejściu się jest naturalny. Milcząc słuchał ojciec; musiała długo oczekiwać na odpowiedź — westchnął. — Komedjant doskonały! — rzekł cicho. Rózia uderzyła go po ręku. — Ale tatku! tatku nielitościwy — zawołała. — Godziż się wydawać tak potępiający wyrok na człowieka — nie mając dowodów winy? P. Ludwik wziął pod rękę córkę i dalej szli ścieżką. — Znasz mnie tyle — rzekł powoli — żeś posądzić o potępienie bez dowodów nie powinna... Pytasz mnie, odpowiadam. Nie żądaj jednak tłumaczeń i objaśnień, bo tych bym ci dać nie mógł. Są one takiej natury, że o twoje śliczne uszka obijać się nie powinny. Rózia pobladła. — Ale, tatku! tatku! Głosik jej był tak błagającym, że pan Ludwik ulitował się nad nią, pocałował w czoło i — dodał: — Wszystko to zawczesne, spodziewam się. Mógł ci się podobać p. Salezy — jest miłym w towarzystwie, ale nie zaszło nic takiego co by... nam kazało opłakiwać, żeśmy zawiedli się na nim. — Zapewne, zapewne — dodała śpiesznie Różyczka — zawsze to jednak smutno być oszukanym — i przekonać się, że tak ludziom wierzyć nie można. Ale — wierz mi, tatku — goręcej coraz ciągnęła cór- ka — że ludzie są źli, że ich sądom i plotkom nie zawsze można dać wiarę. Może go przed tobą ogadali. — A gdybyśmy tę drażliwą przerwali rozmowę? — wtrącił p. Ludwik. — Uważaj com powiedział za prostą z mej strony przestrogę. Bądź uważną, patrz sama... Nie spostrzegł ojciec, a Rózia może nie uczuła, że dwie łezki stanęły jej w oczach. — Mnie się zdaje — odezwała się cicho — że gdy coś jest fałszywego w człowieku, musi się on z tem zdradzić. Zawsze wyda się to jakąś dysharmonią twarzy ze słowem, słowa z wejrzeniem. Niepodobna tak czuwać nad sobą, aby nigdy się nie zaniedbać... W p. Salezym... ja niewiem, wszystko się tak zdaje naturalnem, niewymuszonem, otwartem... A przytem, tatka kochany — ja się może mylę, ale więcej bym się obawiała człowieka umysłowo upośledzonego choć dobrego, niż wykształconego... choćby z wadami. Z rozumnym wiele można rozumem... z... — Z głupim, to prawda — przerwał ojciec — życie jest ciężkie, ale inteligencya nawet wcale nie pospolita łączy się często z takim brakiem charakteru. — Możeż to być!... Rózia z rozpaczą niemal wykrzyknęła te słowa; rzecz dla niej była niepojęta. Ojciec szedł dalej w myślach zatopiony — oczyma rzucając dokoła, jak gdyby szukał przedmiotu, któryby mu zręcznie dozwolił zmienić tok rozmowy. Nie było to łatwo, bo Różyczka mocno wzruszona, nie mogła i nie chciała oderwać się od tego, co ją żywo obchodziło. — Mówmy szczerze, tatku — o ile się to da — odezwała się. Cóż masz przeciwko niemu? — Płynie w nim krew matki, równie pełnej uroku, talentów, rozumu, a płochej i niestatecznej — mówił ojciec. Wychował się przy niej, — nie mógł być innym, jak jest. Może on najmniej winien temu — lecz obawiać się go potrzeba. Dla ludzi tego rodzaju życie nie ma obowiązków, nie znają ofiar — nie rozumieją cierpienia — wszystko poświęcić gotowi dla siebie, dla próżności swej, fantazyi... nawet rozrywki tylko. Najprzyjemniejsi w towarzystwie, są nielitościwemi w rodzinie... — Nie — mnie się to jakoś w głowie pomieścić nie może — przerwała Rózia. — Tyle szlachetności jest w jego każdem słowie, takie poczucie piękna moralnego... tyle poezyi w nim... — Różyczko moja — przestań, proszę — zawołał p. Ludwik. — Postrzegaj dłużej, z pewnem niedowierzaniem, może sama przyjdziesz do innego przekonania. Dziewczę potrzęsło główką. — No, to ja tatka proszę, nawzajem — rozsłuchaj się i rozpatrz pilniej... Może i ty zmienisz zdanie. Otwarcie powiem, nikt mi się tak nie podobał, jak pan Salezy. Rozczarowanie byłoby dla mnie boleśnem bardzo... bardzo... Widząc ją zasmuconą, p. Ludwik potrafił rozmową zwrócić i nadać jej żartobliwy ton. Nim doszli nazad do domu, Rózia zdawała się uspokojoną, a pan Ludwik przyznał, że mógł się ze zbytniej troskliwości omylić. Nie pozostało to jednak bez skutków. Cały tydzień potem upłynął, a p. Salezy się nie pokazał. Trafem przybył potem tego samego dnia, gdy gościem w Topoli, był, wcześniej przyjechawszy — p. Narcyz, także jeden z pretendentów Różyczki. Los go postawił, jakby dla kontrastu ze ślicznym, eleganckim i pełnym wdzięku Salezym. Oprócz imienia, które Różyczka znajdowała śmiesznem, miał p. Narcyz powierzchowność tak pospolitą, parobkowatą, twarz rumianą, poczciwą, pucołowatą — bez wyrazu — był tak naiwnym prostaczkiem — że, pomimo wielu przymiotów, wydawał się w salonie nie na swojem miejscu. Doskonały gospodarz, wielki myśliwiec, zadomowiony, hreczkosiej, był najlepszym synem dla starych rodziców, uprzejmym sąsiadem — i słynął z dobrego serca — ale był niezgrabny... Obracał się z trudnością, potrącał zawsze o coś, nogami stukał i mowę miał, co u nas się nadzwyczaj często trafia, nieznośnie krzykliwą. Musi to być spadek po republikańskim obyczaju, ale Polaków, po tej mowie, niemal wrzaskliwej, poznają wszędzie. Miał ją i p. Narcyz. Wykształcenie jego nie odznaczało się wcale, i zdawało się, że winą tego był umysł tępy trochę, bo wychowanie odebrał staranne. Ale — serce było najlepsze. Obok niego p. Salezy wydawał się jak dyament przy kartoflu, który także jest bardzo poczciwy, czasem smaczny — ale trudno powiedzieć, by był ładny. Począwszy od stroju, który nigdy nie raził niczem wyszukanem i jaskrawem, gdy nieszczęśliwy Narcyz miał słabość do niebieskich krawatek — aż do twarzyczki klasycznie pięknych rysów, czarnych oczów, w których błyszczał rozum i życie — wszystko w p. Salezym uderzało wdziękiem naturalnym dobrego smaku. Różyczka tylko tego nie mogła dostrzedz, że w Narcyzie było wiele szczeroty i uczucia, a w nim stłumiona namiętność dawała ton fizyonomii. Miał lat dziesięć ten śliczny chłopak, gdy go już służba, z którą pieszczoszek obcował, popsuła... Matka, zajęta sobą naówczas — i później, więcej dbała o wyrobienie mu powierzchowności dystyngowanej, niż charakteru. Można było powiedzieć, że całe życie uczył się kłamać tylko, a sztukę tę doprowadził do tak wysokiego stopnia, iż był w niej mistrzem. Zmuszony oszukiwać matkę, wierzycieli, przyjaciół i przyjaciółki, miał wprawę nadwyczajną. Mógł się z niego zapewne wyrobić później człowiek bardzo przyzwoity, ale tymczasem był to tylko, goniący za wszystkiemi życia przyjemnościami śliczny panicz, który nie myślał o niczem, prócz — używania. W towarzystwie męzkiem słynął z pomysłów często tak śmiałych, a dziwacznych, iż się stały historycznemi. Lecz, gdy potrzeba było być skromnym, spokoj- nym — dobrodusznym — i przeżyć jakiś czas w towarzystwie osób poważniejszych, umiał się do nich zastosować tak, że się nudząc — wydawał szczęśliwym. O tych wybrykach p. Salezego, o jego długach — ojciec Różyczki był uwiadomionym dokładnie — ale dziecku powiedzieć nie mógł. Spodziewał się, że Rózia raz ostrzeżona — sama odkryje plamy na tem słońcu. W istocie dnia tego przyjęła go, znudzona wprzód przez poczciwego Narcyza, trochę zimno — lecz w pół godziny potrafił ją oczarować p. Salezy i wejrzeniami i słowy, tak, że w duchu powiedziała sobie. — Nie — to być nie może, człowiek ten fałszywym nie jest... Niestety — Różyczka była zakochaną w nim, choć się sama przed sobą do tego nie przyznawała. — On! komedyant! On! — powtarzała w duchu. To ją nawet ujmowało i przemawiało za nim, że, gdy wszyscy z Narcyza podżartowywali, p. Salezy się z nim obchodził grzecznie i nie uwydatniając jego śmieszności, zręcznie i litościwie je osłaniał... P. Ludwik przyjmował swych gości z powagą ojca, który nad córką czuwać musi. Salezy, z nadzwyczajnym taktem, nie dworował mu i nie nadskakiwał zbytecznie — ale już jego sposób myślenia zbadawszy, zastosowywał się do niego z naturalnością wielką. Pan Narcyz przypadł dnia tego gospodarzowi więcej w udziale, aniżeli młodej pani — i mógł się tem docieszać, że go p. Ludwik bardzo serdecznie i poufale przyjmował. — Oni się też dobrze z sobą godzili. Bystry bardzo postrzegacz, Salezy z obejścia się panny z sobą wniósł, że coś — zajść musiało. Odcień w obejściu się jej z nim był zaledwie dostrzeżony, ale nadzwyczaj czuły i przenikający panicz — nie umiejąc go sobie wytłumaczyć — wiedział, że dnia tego Różyczka pilniej mu się przyglądała i badała. Tem ostrożniejszym stał się i skromniejszym a czulszym. Pomimo czujności ojca i pani Larysowej — która jako ciocia zastępowała gospodynię; p. Salezy znalazł sposób po cichu słów kilka zamienić. Przerywano im — lecz nie umiano całkiem przeszkodzić. W tych słowach kilku były zawiązki... przyszłości. Różyczka — nie pozbawiła nadziei, lecz nie chciała wiązać się niczem. Salezy tego dnia zdawał się wysadzać na popis ze wszystkiemi przymiotami, których nie miał, a wiedział że one mu tu były potrzebne. Gdyby p. Ludwik nie miał faktów i głębokiej znajomości ludzi, byłby może nawet jego potrafił sobie pozyskać. W duchu oddawał mu sprawiedliwość — że niepoczciwy panicz był — niebezpiecznym i czarującym. Różyczka spoglądała na ojca z minką, która zdawała się mówić — a co, tatku? nie za surowym jesteś sędzią? Długie te odwiedziny, nie pociągnęły za sobą żad- nych następstw, bo dobry tatko znajdował, że raz przestrzegłszy córkę, męczyć jej i nudzić nie był powinien. Nie wznowił więc nawet tego przedmiotu — i resztę zostawił czasowi. Jesień ustępowała zimie. Salezy bywał zawsze, chociaż parę razy na czas dłuższy zmuszony się był oddalić — zdawał się jednak coraz bardziej zakochanym, a Różyczka o nim tylko marzyła. Ojciec milczał. Staranie się o pannę widoczne, nie miało jeszcze charakteru urzędowego, a wstęp ten przeciągał się może zbyt długo. Róźyczkę, która pewną była Salezego, niecierpliwiło to trochę, lecz dorozumiewała się, że matka musiała stać na przeszkodzie. Była więc cierpliwą. Pan Ludwik, który najwięcej rachował na to, że się to rozerwie i na niczem spełznie, chciał przyjść w pomoc losowi, do którego wzdychał, aby swą interwencyą, uwolnił go od troski. W Kijowie mieszkała ciotka rodzona Rózi, siostra jego, kontrakty obiecywały się świetne. Chciał córkę zawieść na nie, a po cichu nadzieję miał jakąś, że — znajdzie może kogo innego, że wspomnienie Salezego się zatrze. Nie mówiąc o tem z góry, chciał Różyczkę na czas jakiś u siostry zostawić. Myśl ta przyszła do skutku bez oporu. Wybrali się z p. Larysową towarzyszącą im, naprzód do Żytomierza, zkąd do Kijowa pocztą udać się mieli. Dosyć późno zajechali do hotelu, w którym najlepszy jaki był pokój, przytykający do próżnego naówczas saloniku, zajęła Różyczka z Larysową, a p. Ludwik stancyjkę na przeciw. To herbacie, znużeni wszyscy drogą, prędko się spać pokładli. Łóżeczko, na którem posiano Rózi znajdowało się przyparte do zamkniętych drzwi dzielących od pustego salonu. Zasnęły wkrótce obie panie. Rózia miała zwykle sen spokojny i głęboki, zdrowej młodości właściwy, dnia tego usnęła prędzej jeszcze po drodze. Nie wiedziała jak długo trwał sen, gdy śmiechy i głośna rozmowa nagle ją rozbudziły. Potrzebowała chwili dopóki się nie opamiętała gdzie była i co to znaczyć miało. W sąsiednim pokoju rozlokowywał się tylko co przybyły podróżny. Rózia nie była pewna, czy się nie myliła, ale — serce jej uderzyło — głos, zdawał się być znajomym. Tak — był to głos i śmiech Salezego. Drugiego przypomnieć sobie i rozpoznać nie mogła. Był to ktoś starszy, ale poufale znajomy, który wszedł razem z Salezym, spotkawszy go przybywającego. Nadzwyczaj przykro się jej zrobiło, że mimowolnie miała podsłuchać rozmowę, ale zarazem budziła ona w niej ciekawość nadzwyczajną. — Cóżeś ty z sobą robił pod te czasy, mówił starszy poufale i rubasznie. Powinienem właściwie inaczej obrócić pytanie i powiedzieć tylko — gdzieś bywał. To co robiłeś to wiemy wszyscy — bałamucisz dziewczęta? któraż tam teraz pada ofiarą umizgów pięknego Salusia? Salezy rozśmiał się — ale śmiechem jakimś przy- krym, jakiego Różyczka nigdy nie słyszała. Ścisnęło się jej biedne serce i żywiej potem bić zaczęło. — Przyznaj się, ciągnął dalej starszy, czy pułkownikówna, czy podkomorzanka, czy zawsze pączek różany jeszcze. Salezy odparł żywo. — Sądzę że regestr nieskończony. — No — ale cóż z tą Różyczką? Ludzie mówią żeś na seryo zaszłapał, i że myślisz o ożenieniu. — O! do lego daleko — rzekł zimno Salezy. Dziewcze śliczniuchne, ani słowa, bardzo miłe i roztropne, ale dwakroć posagu, a reszta po najdłuższem życiu papy, który jest tak zdrów, że gotów żyć pięćdziesiąt lat, to ani mamie, ani mnie nie — pasuje! — Hm — mówił drugi. — Więc się nie kochasz i nie szalejesz, jak głoszą? — Mój panie Franciszku — westchnął Salezy — ja do tego kochania i zakochania się o którem mówicie, jestem już za stary a nie dosyć naiwny. Dziewczyna, rodzaj piękności bardzo p i q u a n t e, niby francuzkiej subretki — zachwycająca, prawda! Gdyby była do zdobycia bez przysięgi i ołtarza zrujnowałbym się dla niej... ale ożenienie jest rzecz seryo. Mama ma słuszność — a przytem, owa Różyczka, jedynaczka, pieszczoszka — robi z tatkiem co chce i niezawodnie rnęża by tak samo wodzić chciała. — Ale — mój Salezy, jeżeli rzeczywiście na seryo się o nią nie starasz... po cóż bałamucić? rzekł drugi. — Panie Franciszku, szydersko zawołał Salezy, któż wie na co się to przyda? Przypuśćmy, że pójdzie za pana Naryza, będę miał gotową drogę do najcudow- niejszego romansu z mężateczką! Narcyz jest safanduła dobroduszny... — Przewrotność dowodząca że bywałeś w dobrej szkole! rozśmiał się drugi. — Mógłbyś się jednak omylić w rachubie. — O! o! o! zaśmiał się z wyrazem zarozumiałości Salezy. Mama jest przeciwna, ażebym sobie tak rychło świat zawiązywał i ciągle mi mówi, że powinienem sobie przyzwoitą liaison z osobą zamężną zawiązać. Miczał słuchający p. Franciszek, a Salezy mówił dalej. — Tymczasem jestem jeszcze dosyć młody i niewybredny i każdy ładny pyszczek mnie pociąga! — Dokąd że jedziesz — przerwał gość — nie na kontrakty do Kijowa? — Później trochę tam będę — odparł Salezy i dodał tajemniczo. Mam tu pewny interesik, o którym się nie mówi. Zaczęli szeptać po cichu — niebyło nic słychać — potem p. Franciszek dodał głośniej. — Stara baba — rozwódka — zniszczona życiem, ograniczona — śmieszna. — Wszystko to prawda — odpowiedział Salezy — ale ma jeszcze wiele werwy, i jest się bez ceremonii. Stół doskonały, wieczory przechodzą wybornie. — No — a półkownik? — Poszedł do odstawki. Śmieli się. Rozmowa dalej szła tak wybuchami, nierówno, szeptana i głośna. P. Franciszek zaczął raz jeszcze prześladować Salezcgo Pączkiem Różanym — na co on odpowiedział z cynizmem szkaradnym. Szczęściem nie przeciągnęło się to długo, godzina późna była, gość odszedł, a Salezy musiał się spać położyć, bo w pokoju ucichło. Nazajutrz, rano bardzo, wyjechał p. Ludwik z córką i Larysową. Przy śniadaniu spojrzawszy na Różyczkę, znalazł ją ojciec tak jakoś dziwnie i strasznie zmienioną, bladą, osłupiałą, że chciał posłać po doktora, ale Rózia przestraszona zaczęła go tak zaklinać i prosić, aby jechać natychmiast, co najprędzej i tłumaczyć swą niedyspozycyę zmęczeniem i złym snem, że posłuszny p. Luwik zaprzęgać kazał i — wyruszyli. W drodze, pomimo świeżego powietrza, nie polepszyło się Różyczce. Ojciec i Larysowa niespokojni patrzyli na nią — nie mogąc dociec co jej było, a lękając się początku jakiejś choroby groźnej, gdyż inaczej zmiany tak nadzwyczajnej w dziewczęciu wczoraj wesołem, zdrowem, śmiejącem się, szczęśliwem, niepodobna było pojąć. Wieczorem rozstając się z ojcem, skakała jeszcze jak ptaszek. Teraz była to istota znękana, nieszczęśliwa, a nie przyznająca się do cierpienia, choć łkanie miała w głosie. W ciągu podróży nic się nie zmieniło, stan ten pogorszył się prawie. Niezmiernie strwożony ojciec obiecywał sobie, bądź co bądź, za przybyciem do Kijowa, wezwać lekarza. Nie przypuszczał aby to co innego być mogło i tylko niezrozumiała choroba jakaś. Pośpieszano więc z przebieżeniem przestrzeni dzielącej Żytomierz od Kijowa, gdzie pani Justyna, siostra Ludwika oczekiwała już na nich. Marszałkowa — gdyż mąż jej nosił ten tytuł trzema wyborami mu przyznany, miała dom na stopie bardzo pańskiej. Była to osoba majętna, już nie młoda, jedną córkę mająca zamężną, a drugą na wydaniu. P. Marya i Różyczka znały się mało i widywały rzadko. Charaktery też i wychowanie, różniły je od siebie. Utalentowana, świetniejąca w salonach, śmiała, piękna, ale tą pięknością młodości, która nic nie mówi. P. Marya miała pozornie wyższość nad wieśniaczką — w istocie Różyczka nieskończenie ją przechodziła umysłem i zdrowem pojęciem życia. Marszałkowa, która znała siostrzeniczkę ślicznym wesołym trzpiotem, — nie mogła jej teraz poznać, tak była zmienioną. P. Ludwik opowiadał z trwogą, że zachorowała w Żytomierzu. Nazajutrz przybył doktór. Stary to był praktyk, wiele mający pięknych pań w swojej opiece. Różyczka o chorobie swej nic mu powiedzieć nie mogła — on znaleść nic innego nie umiał nad wielkie podrażnienie nerwowe. Pytał ojca — ale ten się zaprzysięgał, że żadne wrażenie moralne nie mogło być przyczyną choroby — bo ta zjawiła się po spokojnie spędzonej nocy w Żytomierzu. Wieczorem była wesołą, nagle wstała tak nie do pojęcia zmieniona. — Trzeba więc czekać, aby coś dyagnozę umożeb- niło — rzekł doktór — ja tu nic niewidzę nad... jakby skutek przedwczesnego zmartwienia. — Ale żadnego nie miała! wołał ojciec zrozpaczony. Marszałkowa, córka jej, ojciec, Larysowa, wszystko chodziło troskliwie około tej biednej Różyczki, która starała się uśmiechać i uśmiech jej zamierał na ustach, mówiła coś i łzy miała w oczach bez przyczyny — nie słyszała co do niej mówiono... słowem przerażające zdradzała cierpienie. Nie było sposobu ani się go domyśleć, ani odgadnąć. Larysowa co ją wychowała, a miała całą jej ufność, w końcu zaczęła zaklinać ażeby — jeżeli coś było... co chciała utaić przed ojcem — jej zwierzyła przynajmniej. Różyczka uścisnęła ją ze łzami w oczach. — Niema nic! cóżby mogło być! rzekła smutnie — ja sobie jestem głupia dzieweczka, rozpieszczona. Nie trzeba na to zważać. Kilka dni trwało to niespokojne czuwanie i badanie, w końcu Pączek Różany, jakby się na ogromny zdobył wysiłek, zaczął udawać wesołość — przybrał dawne formy, ale oczy ojca i Larysowej, widziały dobrze, że to było wymuszone i nienaturalne. Zdawało się pannie Maryi, marszałkowej i ojcu, że przygotowujące się bale, wieczory, koncerta — rozbawią biedne dziewcze. Nie mogła się oprzeć naleganiom, musiała towarzyszyć kuzynce, stroić się i uśmiechać — lecz wszyscy co ją znali dawniej, znajdowali zmienioną i — trwożyli się. Marszałkowa jedna utrzymywała, że to są takie kaprysy młodości — giboulets d'avril, jak je zwala — które przejść muszą. świetne pod wszelkiemi względami były kontrakty tego roku, cukier w dobrej cenie, pieniędzy dużo, towarzystwo ożywione, pięknych pań wiele. Nie było dnia bez zabawy jakiejś, a często dwie i trzy potrzeba było odbyć z obowiązku, aby nie chybić nikomu. Różyczka czasem się uwalniała, a pod koniec kontraktów, ściskając ojca za szyję, szepnęła mu. — Jeśli chcesz bym ozdrowiała — do domu — proszę cię — wracajmy do Topoli. Marszałkowa była innego zdania — ale ojciec uległ córce. Zapowiadało się jeszcze balów kilka, gdy wyruszyli z powrotem. Zdziwiło trochę p. Ludwika, iż Różyczka w Żytomierzu, ani się zatrzymywać, ani odpocząć nie chciała. Jechali więc wprost do domu. Dawne życie na wsi Różyczki, jej nawyknienia, tak były wszystkim znane a niezmienne, iż po powrocie stary ten tryb chciała zaprowadzić Larysowa — spodziewał się po nim wiele ojciec — gdy Różyczka zaraz od pierwszego dnia wyłamywać się z niego poczęła. Niemiała najmniejszej ochoty do muzyki, która ją wprzódy mocno zajmowała, siedziała w swoim pokoju, a Larysowa śledząca jej ruchy i zajęcia, przekonała się że daleko mniej czytała — i długie godziny spędzała chodząc zadumana. Wszyscy dawni ulubieni poeci — poszli do szafki. Na stoliczka znalazło się — naśladowanie Chrystusa Pana i parę książek, które dawniej znajdowała nudnemi. Ojciec, dawniej z taką rozkoszą widujący ją śmiejącą się, trzpioczącą, niemógł niczem zabawić i ani aa chwilę rozweselić. Szczęściem zajęty zapewne gdzieindziej p. Salezy, nie nadjeżdżał. Ojciec — który posądzał że przywiązanie ku niemu inogło być przyczyną tej niewytłomaczone] zmiany, gotów już był — znosić go, byle ratować córkę, która w oczach mu gasła. Dnia jednego nadjechał poczciwy pan Narcyz i wygadał się z tem, iż i Salezy, po powrocie z Żytomierza się tu wybiera. Wieczorem po jego odjeździe, z wielkiem zadziwieniem spostrzegł ojciec zbliżającą się Różyczkę, która zaczęła od tego, że go w rękę pocałowała. — Mam tatkę o coś prosić — rzekła. — Dziecko moje... mów! najchętniej... Zawahała się Różyczka. — Jeżeli ten p. Salezy przyjedzie — bądź łaskaw... skomponuj co chcesz, a uwolń mnie od przyjmowania go. Widząc zdumienie na twarzy ojca — dodała żywo. — Tatko masz zawsze słuszność — niebył on wart tej słabostki jaką miałam dla niego, bom — miała ją — niestety. Gdyby go można tak się pozbyć, ażeby nie powrócił więcej. — To będzie trudnem — rzekł p. Ludwik — ale gdy parę razy nie wyjdziesz do niego, sądzę, że się przecie domyśli. Ojciec miał na ustach pytanie, co spowodowało te zmianę przekonania o Salezym — nie śmiał jednak badać ją natrętnie. Sama ona dodała po chwili obojętnie. — W Kijowie słyszałam o nim wiele, nie pochlebnych wcale rzeczy. Starała się mówić tak, jakby ją to wszystko bardzo mało obchodziło — ojciec jednak uczuł, że rozczarowanie bolało. Salezy zjawił się i — pan Ludwik przyjął go sam, zimno, grzecznie, sucho, na zapytanie o córce, odpowiadając, że od niejakiego czasu była cierpiącą. Chociaż nie lubił Salezego i wstręt miał do niego, z taką troskliwością, na pozór szczerą, zaczął się gość dopytywać o chorobę, iż p. Ludwik powiedział mu, że w podróży do Kijowa jeszcze zasłabła. Przytomna Larysowa z gadatliwością kobiecą, dodała, że w tem było coś nadzwyczajnego, bo przybyła do Żytomierza zupełnie zdrową, wesołą i położyła się spać żartując i śmiejąc, a wstała nagle tak zmieniona. — Kiedyż to było? zapytał Salezy. — O! mogę nawet dzień oznaczyć, bom go dobrze zapamiętała — odezwała się Larysowa, wymieniając datę. P. Salezy słuchał z uwagą wielką — nie odpowiedział nic. Siadł przy stole, zabawił chwilę i ceremonialnie pożegnawszy się, odjechał. Dla niego wszystko to było wytłumaczonem. Pamiętał głośną swoją rozmowę z p. Franciszkiem i nazajutrz rano dowiedziawszy się kto przez drzwi nocował, był zrazu strwożony. Oba jednak z p. Franciszkiem powiedzieli sobie, że kobiety spały, że słyszeć ich nie mogły i że... mówili po cichu. P. Salezy ani myślał się już uniewinniać, ni popsutej sprawy naprawiać. Przychodziło to bardzo nie w porę, bo interesa się pogorszyły, a matka gotową była już zgodzić się na Różyczkę, byle ojciec jej długi na majątku ciążące spłacił. Zamiast Różyczki potrzeba było ratując się, żenić z ową rozwódką, po bardzo burzliwej przeszłości... Życie w Topoli, zwolna nowe formy przybrało. Smutek Różyczki, który na świeżutkiej twarzyczce zostawił niepowrotne ślady, stał się jej stanem normalnym. Ojciec bardzo pragnął wydać ją za mąż, ona słuchać o tem nie chciała. — Bardzo mi tak dobrze... przy tatku, — nic nie brak — jestem, o ile mogę być szczęśliwą! nie myślmy o tem. P. Ludwik zwiędły ten tak nagle kwiatek chciał ratować. Po różnych a bezskutecznych próbach, zmyślił, że jemu lekarze nakazali jechać na południe — i życzył sobie, aby mu Różyczka towarzyszyła. Zgodziła się na to. Wybierali się już w podróż, gdy jednego dnia pan Narcyz przybył z matką — niespodzianie i oświadczył się. Różyczka podziękowała mu, ze smutnym uśmieszkiem. — Nie obrażaj się pan moją odmową — rzekła po cichu — ja wcale za mąż iść nie myślę. Mam dla pana, szacunek szczery — ale byłbyś ze mną nieszczęśliwy. Podróż do Cannes, gdzie mieli przepędzić zimę — trochę ożywiać się zdawała Rózię, — nowe kraje, widoki, tysiące przedmiotów znanych z opisów a teraz przesuwających się przed oczyma — chwilami nawet ją rozweselały. Lecz zdrowie było wątłe, siły powracać nie chciały. Stan zamiast się polepszać, widocznie pogarszać się zaczął. To powietrze południa podbudzające, żywiej popędzające obieg krwi, przyśpieszyło rozwinięcie się choroby, która w wieku Różyczki i tak zwykle z niezmierną wzrasta szybkością. I jakby — na przekorę tej groźbie śmierci — dziewczę stało się weselszem, swobodniejszem, szczebiotało po dawnemu, bawiło się kwiatami, wyciągało ojca na przechadzki. Z wiosną, kaszląca, blada, wynędzniała, ale śliczna zawsze Różyczka powróciła do Topoli. I znowu odżyła jakoś w tem wiejskiem powietrzu naszem — o ile siły jej pozwalały, nadzwyczaj chciała być czynną, w ogrodzie, w domu, wszędzie. Fortepian tylko, gdy do niego probowała usiąść i gdy się go dotknęła, czynił na niej wrażenie dziwne — zaczynała płakać i uciekała. Pierwsza wiadomość która ich spotkała w Topoli, była — o małżeństwie sławnej rozwódki z Salezym. Wesele miało być nadzwyczaj huczne i wspaniałe. Słysząc o tem Różyczka nieco pobladła — uśmiechnęła się i zapytała ojca, czy i pan Narcyz się nie ożenił. Ale o tem nie wiedział nikt. Lato było gorące bardzo i stan Różyczki się pogorszył znacznie, a gdy jesień nadeszła i ojciec chciał znowu wieźć ją do Nizzy lub Cannes — było za późno. Ona sama nie miała ochoty opuszczać już Topoli. Przeżyła tu jeszcze zimę, zobaczyła uśmiechającą się wiosnę nową — i jednego wieczora zasnęła, aby się już nie obudzić. Z ust jej nie wyrwała się żadna skarga, — żadne słowo, coby dozwoliło odgadnąć — co ją zabiło. III. FILOZOF. Osobliwy to był człowiek ten Adam Drabczewski. Mało go kto znał, on też znajomości z nikim nie szukał. A że ubogi był i mieszkał w zapadłym kącie Polesia, trzeba było takiego jak mój — wypadku w podróży, aby 'trafić na tą osobliwość. Niewiem czy się kiedy profesor Waga cieszył tak ze znalezienia rzadkiego okazu pluskwy, jak ja z tego szczególnego człowieka. Egzemplarze podobne w istocie nie trafiają się codzień. Wprawdzie pierwsze wrażenie bardzo przyjemne nie było. Drabczewski wyglądał tak na najprostszego ze śmiertelników, niczem się nie odznaczających, oprócz zardzewienia — żem nie rychło na wartości jego mógł się poznać. Było to późną jesienią, w tych czasach jeszcze gdym własnemi końmi, bryczką, w rozmaitych sprawach bardzo powszednich, musiał się włóczyć po Polesiu. Woźnica mój był z dalszych stron Wołynia i nie dobrze znał drogę, ja się zadumałem, a woźnica się zdrzemnął, bo kołysanie bryczki ma wielką siłę usypiającą. Po pewnym przeciągu czasu — okazało się żeśmy zbłądzili w lesie. Trzeba było stanąć, a Fedor poszedł drogi szukać, która powinnaby była, zdaniem jego, gdzieś się znaleść nie daleko. Byliśmy w okolicy Stepania; a wedle mojego rachunku, już powinniśmy byli znajdować się u promu i grobli. Tym czasem błądziliśmy wśród starego lasu, jeszcze nie wyciętego przez Worcellow. Szukanie drogi okazało się bezskutecznem i— w końcu jechać trzeba było tą, która nas niewiedzieć dokąd prowadziła. W pół godziny puszcza się przerzedziła, i wioska ukazała się wpośród piasku i błot; ze swą fizyognomją poleską bardzo zwyczajną, rzędem chat nizkich, szarych, gruszami, żurawiami studzien i drewnianą czarną cerkiewką, całą gątami okrytą... Bliżej nas, u lasu, na uboczu widać było chat parę oddzielonych — i coś nakształt dworku z zagrodą, ale nadzwyczaj opuszczonego i zaniedbanego. Nie można było domyśleć się czy to był dom oficyalisty — czy budnika, czy jakiego z exdywizyi prastarej zabłąkanego biedaka. Dworek niewiele się od chat różnił, a to, co go otaczało — szopki, stodołki, stajnie, chlewy, płoty — wszystko najsmutniejszą ruiną i zaniedbaniem raziło. Ponieważ najbliżej nam tu było dowiedzieć się o zgubioną do Stepania drogę, kazałem ku tej biedzie zawrócić. W istocie mogło się to nazwać — biedą. Zdala już przez ogrodzenie poszczerbione i połatane, wrota z chrostu i ledwie dziedziniec zamykające dla zwyczaju — widać było pod ganeczkiem tak odrapanym jak wszystko tutaj, na ławce nizkiej, siedzącego męż- czyznę. Miałem czas przypatrzeć mu się zdala, nim bryczka stanęła przed wrotami. Człowiek był nie młody, lat pięćdziesiąt kilka mieć mogący, jak się zdawało, dosyć słusznego wzrostu, ale przygarbiony, z twarzą nadzwyczaj pomarszczoną i pofałdowaną. Nie miała ona nic uderzającego w sobie, oprócz czoła wypukłego bardzo, równie wydatnych kości policzków, niewielkiego nosa, i ust tak w fałdach ukrytych, że o ich kształcie sądzić nie było można. Odziany nędznie, w kożuchu zasmolonym, w czapeczcze baraniej, siedział z fajką w zębach, jakby zadumany, a zjawienie się, zapewne nie zbyt tu często trafiającego się gościa, najmniejszego wrażenia na nim nie zrobiło. W dworku, oprócz starej zabrukanej baby, która się ukazała z za węgła, nie było żywej duszy — ale jesienne roboty w polu, mogły to tłumaczyć. Chudy pies zaczął szczekać gdzieś z kąta, nie ochotnie, jak z obowiązku — i ustał w prędce. Mężczyzna, na ławce siedzący, zobaczywszy żeśmy stanęli przy wrotach, nawet nie powstał. Musiałem tedy, wysiadłszy i z trudnością trochę wrota odparłszy, wnijść rozpytać o drogę. Dopiero gdym się do ganku zbliżył, gospodarz, jakby ze snu przebudzony nagle wstał, fajkę od ust odjął i mruczeniem jakiemś mi odpowiedział na powitanie. A że ręką usilnie na drzwi wskazywał, zapraszając do środka — wszedłem do izby na lewo. Też sanie tu ubóstwo widać było co zewnątrz — nieład i zaniedbanie wielkie. Na stole, na kominie, w pół otwartej szafie, stały, leżały i walały się najróżnorodniejsze przedmioty służące J. I. Kraszewski. Mozajka. życiu powszedniemu, w stanie zabrukania, które niemal nędzy się kazało domyślać... Gospodarz, który wszedł za mną, z miną posępną i wcale nie obiecującą uprzejmego przyjęcia — wyglądał w swym załojonym kożuchu dumnie i na przekor biedzie, w której żył, niemal pańsko. Spoglądał na mnie obojętnym, znudzonym wzrokiem. Rzuciwszy po izbie przyciemnionej okiem, bo okna jej zabrukane i małe, nie wiele światła przepuszczały — zobaczyłem, z podziwieniem mnóstwo poszarpanych, odrapanych książek, bez początku, bez końca, porozdzieranych, walających się po stołach, na kominie i w. szafie. Najbliższa mnie — tuż na stoliku rozłożona — była francuskiem tłumaczeniem Locka... Mocno mnie to zdziwiło... Zacząłem, zarekomendowawszy się, pytać go o drogę. Stał, słuchał niby, ale widać było, że o czem innem myślał. Wszystko com tu widział, i sam ten człowiek jakiś zastygły, zobojętniały — mocno ciekawość moją obudziło. Drogę do Stepania, w bardzo krótkich i urywanych wyrazach, wskazał mi p. Adam Drabczewski. Nie mogłem się powstrzymać, aby go nie spytać, co tu w tej pustyni robił i czy był właścicielem dworku. Odpowiedział niechętnie. — No, tak — jest to moje dziedzictwo — rzekł mrucząc i spluwając. — Widzę, że pan się zajmujesz czytaniem? — rzekłem, wskazując książki. Ruszył ramionami. — Co tam z tych książek dojść można — odparł. Trudno mi było go rozruszać i coś dobyć z niego, Ani siedzieć, ani spocząć nie zapraszał wcale. Chciałem się coś dowiedzieć o nim samym — kwaśno mi odparł w kilku słowach, że po ojcu wziął parę chat tych — i siedział na nich. — Nie żyjesz pan tu z nikim? Skrzywił się na to pytanie. — A po co? — rzekł sucho. — Gospodarstwo pana zajmuje! — Nie — bąknął krótko. Od słowa do słowa, z trudnością mi przyszło dobyć z niego, że był — jak się sam nazwał — filozofem. Nadał sobie ten prdykat z najzimniejszą krwią, jako rzecz należną i naturalną. — Widzę, że pan i w obcych językach musisz być biegłym? — spytałem, ukazując na francuzkiego Locka. — Nie, — rzekł — nauczyłem się tyle, aby rozumieć, wymawiać nie umiem, bo mi to niepotrzebne, a i ta praca na nic się nie zdała, bo co oni wiedzą i bredzą — dodał pogardliwie, wskazując na książkę i uśmiechając się szydersko. Może okazane przezemnie zajęcie i ciekawość, powoli go rozbudziły. tał się nieco rozmowniejszym. Z wszystkiego, co mówił, czuć było, że nie wiele ceniąc drugich — siebie miał za daleko od nich wyższego, Przekręcając dziwacznie nazwiska rozmaitych słynnych pisarzy, gdyż żadnego języka dobrze nie umiał — odzywał się o nich z rodzajem lekceważenia najpocieszniejszego. Rozmowa, w czasie której nie zachęcał mnie, abym spoczął i usiadł, trwała krótko — musiałem go pożegnać, przepraszając, żem mu spokój jego zamącił. Wyszedłem z dworka, a gospodarz z fajką zasiadł na swem dawnem miejscu. Nie rychło potem wspólny, jak się okazało znajomy, p. Karol B., ułatwił mi bliższą z Drabczewskim znajomość. Warunkiem zawarcia jej z nim było, dla wszystkich, słuchanie jego rozpraw, o tak zwanej — filozofii. Drabczewski, który nigdy wyżej nad piątą klassę nie ukończył i po śmierci ojca musiał osiąść na swej biedzie — z prawdziwie filozoficzną obojętnością, spędził w niej kilkadziesiąt lat, siedząc na ławce w ganku, a zimą u komina — i — myśląc. Czytywał co napadł, z początku chciwie, potem, zraziwszy się, tylko dla tego, aby się przeświadczyć, że to wszystko były bałamuctwa. W głowie jego, panował najdziwniejszy chaos — myśli wedle jakiegoś niezbadanego procesu, mieszały się w niej w sposób osobliwy — i gdy mówił skakał tak od jednej do drugiej, że nie podobna było zrozumieć — co go wiodło. Najzawilsze zadania, były mu naturalnie najmilszemi i najsilniej pociągającemu Rozwiązywał je aforystycznie, bez dowodów, a rozprawiać z nim o nich nie było podobna. Uśmiechał się, niesłuchał i swoje prawił, z niewzruszoną pewnością. Na świecie, oprócz tej jego filozofii nic go nie obchodziło. Życie powszednie i jego warunki były mu obojętne, jadł i pił nie myśląc, a całe dnie trawił pogrążony w zadumie głębokiej. Dla ludzi, którzy jak on, nie zajmowali się problematami filozoficznemi — okazywał tylko litość i pogardę. Długie osamotnienie dozwoliło mu tak ducha skupić w sobie, że dla niego świat cały był we własnym umyśle tylko. Oderwać go od tej monomanii filozoficznej nie było sposobu. Czasem wśród rozmowy, zawsze z roztargnieniem prowadzonej, dawał nakazujący znak ręką — aby mu nie przeszkadzano — i zatapiał się w myślach, z których potem budził się jak ze snu. Bliższe poznanie obudzało dla niego sympatyę, gdyż dobrym był i serdecznym bardzo, a poszanowanie życia, posuwał tak daleko, iż nigdy dobrowolnie żadnej istoty żyjącej nie ubił. Jadał wprawdzie mięso, gdy mu je dano, ale tak jakby sobie sprawy nie zdawał z tego co to było. Zdaniem jego ludzkość musiała kiedyś przyjść do tego, aby żywioły do utrzymania życia potrzebne, czerpała wprost z — powietrza i słońca. Znajomi jego, p. Karol K. i kanonik Ch. — mieli go za rodzaj nieszkodliwego warjata; ksiądz tylko, jako ksiądz starał się duszę uratować i chciał go nawracając na religijną drogę naprowadzić. Drabczewski zamknął mu tem usta, że — we wszystko wierzył co było potrzeba — a i do kościoła też jeździł w święta i dnie uroczyste. Jak się w nim jego ta filozofia godziła z wiarą, — tego ani on nie tłumaczył, ani odgadnąć było można. 0 tej swej filozofii mówić, jak drudzy jemu podobni monomanowie, nie lubił — unikał — wolał myśleć, jednakże czasem, jakby zniecierpliwionemu wyrywały się wyrazy pospieszne, bezładne, nie jasne — które nagle urywał, sam podobno przekonywając się, że myśli swojej jasno wyrazić nieumiał. Zaczynał od końca, kończył potem komentarzami, czując, że to co powiedział, pewnych premissów potrzebowało. Filozofia jego wcale z praktyką życia nie była w żadnym stosunku — badał to co nazywał tajemnicami, ale związku ich ze światem żywym nie chciał widzieć i nim się wcale nie zajmował. Kanonik i p. Karol B. opowiadali z politowaniem, że długie już lata spędził tak w osamotnieniu, w nędzy prawie, o poprawienie bytu wcale się nie starając. Jadł machinalnie byle co, niewiedząc czem się karmił, a oprócz widoku natury i tego zwijania i rozwijania myśli, od rana do wieczora nie robił nic. Przy drugiem widzeniu się z nim, dowiedziałem się, że nietylko Locka, ale czytał urywkami Kartezyusza, Spinozę a nawet coś Kanta. Wszystko to jednak sądził jednem słowem: — Głupstwo. Niewiem jakim sposobem, albo raczej jakim cudem kanonik zdobył sobie u niego przywilej, że z nim czasem puszczał się w dłuższą rozmową. Orthodoxus, kanonik się z nim godził co do racyonalistów, których on w czambuł wszystkich głupcami nazywał. — Co to mi za filozofowie? mówił ramionami poruszając, dwa tysiące czy tam więcej lat macają orzech a zgryźć go niemogą, i co w środku, niewiedzą. Prawią, mocanie, jak wygląda, czem pachnie — mierzą wielkość, domyślają się twardości, a do jądra się żaden nie dobrał. Gdy go o religijne prawdy dopytywał kanonik. Drabczewski się mięszał i milczał, a naciśnięty, odpowiedział prędko. — To co innego, a to co innego. Juści pewnie religijne prawdy... więcej warte, ale czy wy je rozumiecie. Kanonik wpadał w gniew, zaczynał fukać, a Drabczewski pokornie milczał. Kończyło się zawsze na tem, że: — To co innego, a to co innego... Niekiedy najniespodziewaniej wyrywały mu się najdziwaczniejsze myśli. — Co bo ks. kanonik mówi — jest!! — odezwał się nagle przy mnie. To wyraz i pojęcie fałszywe. Niewiem gdzie może być trwałe, choćby Jedną sekundę — jest... Wszystko się robi, przerabia, odrabia, nieustannie ginie i rodzi.. Co to gadać, jest? Ja wczoraj byłem inny, a jutro znowu być mogę innym. — Żeby to znaczyło, żeś acindziej do rozumu przyszedł — rozśmiał się kanonik — powinszowałbym. — Do rozumu! — odparł Drabczewski — a cóź by to pomogło, być może na pięć minut rozumnym! Każdy człowiek ma w życiu błyskawicę rozumu, ale — tyle wszystkiego. Mówiliśmy już, że życie właściwe wcale go nie obchodziło. Miał starego chłopa Hrehora, który się wszystkiem zajmował, razem z gospodynią zbierał mu wszystko, dostarczał tytuniu szkaradnego, jaką taką strawę, a ubranie dawał chyba dla tego, aby ludzie patrząc na nędzę Drabczewskiego, nie krzyczeli na plenipotenta. On i gospodyni mieli go za obłąkanego, ale nie szkodliwego, nigdy się bowiem nie niecierpliwił, chyba gdy mu owo myślenie jego i filozofowanie przerwano. Naówczas, wystrzegając się poburzenia krwi i gniewa, który jak mówił — wolał uciekać w las. Przypadkiem zjechało raz śledztwo do niego, które go tak zmęczyło, że drugiego dnia uciekł do lasu i tam go na pól żywego, zgłodzonego znalazł Hrehor, gdy się urzędników pozbył. Z wyrywających mu się słów, można było sądzić, że miał się za istotę wybraną, do odkrycia wielkich rzeczy — i objawienia ich światu — ale okazało się, że nigdy nie pisał nic, pióra w rękę nie brał — i książkami się brzydził. — Od tej pory jak zaczęli pisać, a jeszcze gorzej, drukować — mówił — stracili pamięć, oduczyli się myśleć... To się na nie nie zdało. Oni sądzą, że gadanie i myślenie to sobie tak, zabawka? Nie prawda ze słowem z człowieka siła wychodzi, i kto dożo mówi z tem już do roboty się nie zdał... Słowo, panie — to ogień... wypala człowieka, jak świecę... Spędziwszy całe życie w lesie z Hrehorem, widując bardzo rzadko p. Karola i kanonika i to tylko gdy był zmuszony, a wiedział że u nich nikogo nie zastanie, o stosunkach społecznych, jak jakiś dziki człek, nie miał wyobrażenia. Wszyscy ci co żyli po prostu, a jak on nie zajmowali się filozofowaniem, wydawali mu się niezmiernie upośledzonymi. Widząc jak inni do rzeczy powszednich wagę przywiązywali, śmiał się, ale tak szczerze i naiwnie, że się z nim razem śmiać chciało. Czasem trafiało mu się na gościńcu spotykać ekwipaże, konie postrojone, ludzi wykwintnie poubieranych — stawał, przypatrywał się i śmiał. — Dzieci! czysto dzieci! No — ale coby oni robili, gdyby tych zabawek nie mieli? Mózgi puste... Kanonik go kilka razy zapytywał, czy drugim lepszego bytu nie zazdrościł. To go oburzało niemal. — Ale bo głupi bym był! — mówił — to wszystko jest po prostu niewola... Na co mi to, kiedy mi tego dosyć co mam? — Ale obowiązki? — mówił kanonik. — Jakie? — pytał naiwnie. — Przecież rozumiesz to... I puszczał się duchowny w wykład nauki o obowiązkach. Zwykle otrzymywał odpowiedź: — Ale, proszę ks. kanonika... Gdyby wszystkie ziarna maku i zboża wschodziły co dojrzewają? Świata by im nie starczyło. Dużo ich przepada... Otóż ja jestem takiem ziarnem straconem... i mogę sobie myśleć o tych wielkich rzeczach, których nigdy nie zbadam. — Więc myślisz darmo? Potrząsał głową — a nie! nie... I te ziarna co nie wschodzą na coś się przydają! Ja to wiem... Chociaż nigdy go, jak mi mówiono, na żadnej skłonności do mistycyzmu nie mógł złapać kanonik, niekiedy, jakby mimowoli, wygadywał się z dziwacznemi hypotezami. Przychodziło mu to — przez nieostrożność, gdy spostrzegł, że się wygadał nadto — porywał czapkę i uciekał, lub uparcie milczał. Do głębi tych fantazyi które w sobie rozwijał, nikt się nie mógł dostać. Raz — byłem przytomny gdy kanonik, który go umyślnie wyzywał do wyplatania dziwów — mówił coś o człowieku i ludzkości — Drabczewski pilno słuchał, ale ramionami raz w raz ruszał. — Kto to może wiedzieć co to ta ludzkość i ten człowiek? — rzekł. Ja to sobie tak wyobrażam ludzkość jako wodę, której my jesteśmy kropelkami. Błyszczy się chwilę ta osobna perełka... a potem zlewa do ogólnej sadzawki lub paruje. Nikt mu nie przerwał, więc plótł dalej: — Ja to tak rozumiem (wyrazy te często powtarzał). Woda... widzi pan — woda... Otóż jak kropla z kroplą wody, choć by od siebie najdalej były, są z sobą w związku, tak i my... Powiadają i piszą, że gdy żyto kwitnie, wódka się burzy, gdy winogrona tłoczą, wino w beczkach buntuje się... tak samo i ludzie, wszyscy są z sobą związani... tylko o tem wiedzieć nie chcą. Ja jestem pewny, że gdybym się uparł dzień i noc myśleć o kanoniku; a był od niego o sto mil, to kanonikowi by to w końcu dokuczyło i sam niewiedząc co mu jest... męczył byś się. Można tak człowieka na drugim końcu świata, o śmierć przyprawić! Wszyscy się śmiać zaczęli. Drabczewski, który mówił bardzo seryo, zmięszał się, zawstydził i znalazłszy czapkę, drapnął mrucząc coś. Nigdy w życiu nic od nikogo nie potrzebował, o nic nie prosił, ale co miał, oddać był gotów wszystko. Kanonik go czasem strofował za tą nieopatrzność. — No, to co? — odpowiadał naiwnie Drabczewski — no to... nie będę miał co jeść! ale kanonik mi nie dasz kawałka chleba? — I nie wstydził byś się żebrać? P. Adam wielkie oczy wytrzeszczył. — A! czegóż się tu wstydzić! — rzekł. — Czy może być stan piękniejszy jak żebraka?? Idzie sobie, swobodny... — I zachodzi do kozy? — mówił kanonik. — A koza, co? — Znać żeś w niej nie był! Takie samo zahartowanie okazywał na cierpienie i na śmierć, o której mówił z rodzajem ciekawości.. Drabczewski był już podówczas w drugiej wieku połowie i zdawało się, że na tych swoich chatach dożyje spokojnie końca. Tym czasem inaczej przeznaczenie zrządziło. On co o żadnej rodzinie nigdy nie wiedział — nagle został uwiadomiony, że jakiś Drabczewski, który o nim zasłyszał, ale wcale go nie znał, in articulo mortis, zapisał mu kamienicę i dość znaczny kapitał. Spadło to na niego jak grom. Pieszo, bo najczęściej do Stepania nie inaczej chodził, tylko o kiju, sam jeden wpadł jednego ranka do kanonika tak przestraszony, poruszony, blady, iż ksiądz sądził, że wielkie jakieś nieszczęście spotkać go musiało. Z załamanemi rękami stanął przed nim. — Wie ks. kanonik co mnie spotkało! — O niczem niewiem... — Warjat, proszę kanonika, jakiś Drabczewski mi majątek zapisał. A mnie to na co! do czego? Kanonik potrząsał głową. — Przecież gdyby tylko na to, ażebyś mógł drugim coś zrobić — majątek nie do odrzucenia... — A! niech go sobie bierze kto chce... Co ja mam być niewolnikiem jak i drudzy!! Uchodzić go długo nie mógł kanonik, tak boleśnie był dotknięty tem, że musi wyjść ze zwykłego trybu życia i nie mieć spokoju. — Ja, proszę ks. kanonika, z łaski tego majątku zgłupieję! — wołał. Ksiądz tylko przez grzeczność nie chciał mu powiedzieć, że rzecz jest już niemożliwa. Koniec końców nieodzowna się. okazała potrzeba jechania do Warszawy. Grosza nie mając przy duszy. Drabczewski się najprzód musiał zapożyczyć. Kanonik lękając się aby nie nadużyto jego dobroduszności, dodał mu ex-plenipotenta Worcellowa, który orłem nie będąc, był przynajmniej nieposzlakowanej uczciwości człowiekiem. Dalsze dzieje dziwaka z jego już ust tylko są nam wiadome. Zdawszy w podróży wszelkie starania o nią i o pieniądze Grzegorzewiczowi (tak się zwał ex-plenipotent) — jechał Drabczewski do samej Warszawy, prawie nie mówiąc nic, zatopiony w sobie. Grzegorzewiczowi tylko parę razy, widząc wielki ruch na gościńcu i czynnych bardzo ludzi — oświadczył: — Proszę ja pana? do czego to się wszystko zdało! czego oni tak się kręcą i spieszą, a żaden o swojej duszy nie myśli. Jak Boga kocham, waryaty lub dzieci!... Rychtyk komary wieczorem u nas, gdy się w powietrzu zwijają. Przybywszy do miasta, ponieważ w kamienicy na Podwalu, po nieboszczyku było mieszkanie wolne — i to na nich czekało, odrazu zajechali do niego. W progu, jak powiadał Grzegorzewicz, z kluczykami spotkała ich, lat może około trzydziestu mieć mogąca panienka, o której wiedzieli, że była to jakaś wy- chowanica nieboszczyka, mająca zapis sobie przeznaczony. Dziewcze było bardzo proste, skromnie ubrane — wyglądające na sługę dobrego domu, ani brzydkie, ani ładne, ale — o ile można było z twarzy i wejrzenia sądzić — bardzo roztropne. Przyjęło ono przybyłych zimno, grzecznie i ciekawie razem. Drabczewski na widok tej gospodyni — choć nie zwykł był niczem się mięszać i na nikogo zważać — widocznie się zakłopotał mocno Nie mówił ani słowa i wszystko zdał na Grzegorzewicza. Panna Aniela tą dzikością i dziwactwem człowieka, który jak najdalej się trzymał od niej, w kąt zaszywał — i unikał jej — niezrażona, jakby przez politowanie nad nim była uprzedzająca i grzeczna. To Drabczewskiego tak niepokoiło, że pierwszego i drugiego dnia, chronił się do bocznego pokoju. Stała tu mała bibloteczka po nieboszczyku, zebrana przypadkowo, a raczej bezwiednie, z książek, których on nie czytał nigdy. Pierwszem staraniem było przybyłego otworzyć tę szafę. Na początek dobył — Tysiąc nocy. Dalej szły broszury XVIII w., kawałki dziennika praw, kalendarze, tłumaczenie Walter Skotta i dziwnym wypadkiem obdarta logika ks. Dowgirda. Tę Drabczewski sobie przywłaszczył, ale na trzeciej stronnicy — zawołał — Głupstwo — i porzucił. Wpadł potem na Jasnowidzącą z Prevost — i — tą zajął się tak żywo, że go trzy razy do wieczerzy musiano wzywać. Siadł, jadł, ani słowa się nie odzywał, ale, jak powiada Grzegorzewicz, na pannę Anielę parę razy spojrzał ciekawie, dobierając tylko chwili, gdy ona tego widzieć nie mogła. Grzeczniejszy od niego Grzegorzewicz rozmawiał z nią, wypytywał o nieboszczyka, wywołał łzy z oczów panny Anieli i obszerne opowiadanie o ostatnich chwilach starego mieszczanina, który był bardzo poczciwym próżniakiem. Zatopiony w myślach Drabczewski zdawał się zupełnie czem innem zajęty. Nazajutrz ex-plenipotent poszedł po informacye na miasto i zabawił do obiadu. Pan Adam oświadczył mu, że on nie myśli chodzić nigdzie i będzie siedział w domu. — Ale miasto może zechcesz zobaczyć! — spytał stary. — Ja! miasto! a mnie na co! Mury, i po wszystkiem. Ruszył ramionami. Czytał tedy do obiadu Jasnowidzącą, chociaż zżymał się. Wśród tego zajęcia, panna Aniela, potrzebująca się go spytać o coś, przyszła do pokoju, w którym siedział. Uchyliła ostrożnie drzwi, Drabczewski zerwał się, zaciskając usta i nie tając, że mu przerwanie spokoju nie było miłem. Prostoduszna panienka, zdaje się, że tego nie zrozumiała. Stanęła w progu, jedno po drugiem zadając pyta- nie. P. Adam odpowiadał nie bardzo do rzeczy, zżymał się, męczył i jak tylko wyszła, wrócił do lektury. Widząc go tak zamiłowanym w czytaniu, a chcąc mu się przysłużyć, panna Aniela z innego pokoju, przyniosła mu jeszcze ze dwadzieścia książek, które położyła na stole. Zaczął w nich przebierać zaraz Drabezewski — i cudem prawdziwym napadł na Biesiadę Towiańskiego. Zdaje się że coś o niej musiał słyszeć, bo wszystko porzuciwszy, wziął się do czytania jej. Gdy Grzegorzewicz powrócił leżała do połowy przejrzana na stoliku. — Ha! Znalazłeś to pan tutaj! — zapytał stary, I cóź o tem mówisz. Drabczewski zdawał się wahać z wypowiedzeniem zdania. — Widzi pan — odezwał się w końcu szorstko — niewiem jak to może być żeby duch święty co to dyktował, tak pisał jak student — no — i jedno się drugiego nie trzyma. Spadek po Drabczewskim był tak zapewniony i uregulowany, że najmniejszej trudności nie podpadało odebranie go, ale formalności było wiele i długich. Drabczewski siedział w jednym pokoju zamknięty i książki przerzuciwszy, a nie znalazłszy w nich nic — po całych dniach odprawiał zwykłe swe medytacye. Tylko, jak wyznawał sam przed Grzegorzewiczem, tu mu było daleko mniej wygodnie. Zdaje się że i troskliwość, z jaką nad nim czuwała panna Aniela — ciężyła mu. Ona, w najlepszej wie- rze, nie pojmując ani takiego człowieka, ani podobnego życia, najniewinniej mu się narzucała. Drabczewski, który wogóle kobiet unikał, a oprócz starej osmolonej gospodyni nie widywał nigdy żadnych — czując się z mężczyznami swobodnym i śmiałym — nie wiedzieć dla czego był z panną Anielą, jak na węglach. — Żebyśmy mogli co najprędzej powracać, mówił do Grzegorzewicza, bo ja tu nie wytrwam. Strasznie nudno... no — i ta panna. Czego ona odemnie chce, że ciągle zagląda? Śmiał się Grzegorzewicz. — Zmiłuj się, przecież to grzeczność z jej strony. — A! niech ją!! Ex-plenipotent, znalazłszy w Warszawie wielu dawnych znajomych, rad że się rozerwie i że pryncypałowi swemu wcale nie jest potrzebnym, po całych dniach siadywał w mieście. Był więc Drabczewski zmuszony obiady jadać z panną Anielą. Bawiła go rozmową, słuchał, ale ledwie go mogła na — tak, lub — nie — wyciągnąć. Wieczorami plenipotentowi powtarzał: — Jedźmy, bo ja tu zgłupieję! Słowo daję. Stary facetus, odparł mu na to. — A! co znowu! wszystko to niczem przeciwko wieczności. — A waćpan wiesz co wieczność! wtrącił zaraz Drabczewski. — A pan wiesz? — Nie, ale ja wiem, że niewiem. To coś znaczy. Widzisz, kochany panie, cała mądrość ludzka na tem zależy, żeby człowiek wiedział, że jest głupi! Śmiał się okrutnie Grzegorzewicz. — Niema sobie nad czem łamać głowy — dodał. — Tak się waćpanu zdaje — odparł p. Adam. Właśnie do tego dojść jest największą sztuką. Bojąc się, aby na dłuższe rozprawy filozoficzne się nie zebrało, Grzegorzewicz urwał prędko. Przez cały tydzień potem, tak się mało widywali, że plenipotent, ledwie z nim parę słów zamienił. Dziwił się tylko, że pod koniec tygodnia, ciągłego tego dawniej powtarzanego — wracajmy — nie słyszał. Jednego dnia, niespodzianie po obiedzie wpadłszy, zastał, czego się najmniej spodziewał, Drabczewskiego jeszcze za stołem, pannę Anielę naprzeciw niego — i ją opowiadającą swobodnie, a jego słuchającego cierpliwie. Panna wejściem Grzegorzewicza wcale nie była zmięszana, ale Drabczewski zerwał się, jak sparzony i zawstydzony. Po wyjściu towarzyszki, długo po izbie chodził zasępiony. Grzegorzewicz pił kawę i palił cygaro. Nagle p. Adam, stanął naprzeciw niego i zawołał. — Słuchaj pan. Czy wiesz co to jest kobieta? Począł się śmiać stary. — Pan przecie choć słyszałeś, że to jest — sfinx i zagadka... zawołał. — Ale po co to jest? mówił dalej z wielką seryą Drabczewski, bo to niepokój rodzi na świecie i myśleć nie daje! No — i gada to tak dużo... tak dużo... no — i o niczem!! Poszedł chodzić po pokoju nie czekając odpowiedzi. Stanął znowu naprzeciw Grzegorzewicza i spytał. — Byłeś pan żonaty? hę? — Dwa razy! zamruczał Grzegorzewicz. Drabczewski odskoczył. Dwa razy!! dwa razy! Po chwili zaś zatrzymał się naprzeciw plenipotenta. Proszę cię — rzekł, małżeństwo! co to to jest? Pytanie tak było postawione, że stary niewiedział co odpowiedzieć długo. — Małżenstwo, rzekł w końcu, może być albo szczęściem wielkiem, albo... — To sio rozumie — począł naiwny Drabczewski — ale, proszę cię, co się tyczy dusz?? — Jak to? — Czy one się sprowadzają... jakby to powiedzieć! do jednego mianownika. Czy one się odgadują! przenikają! zlewają? Ruszył ramionami Grzegorzewicz, nie mając ochoty prowadzić dalszej rozmowy. Chciał nawet wstać z krzesła, ale p. Adam go zatrzymał. — Bądź łaskaw, chwileczkę. Jestem ciekawy. Waćpan masz doświadczenie. Powiedz mi. Tu zamyślił się i stał tak długo milczący, że plenipotent począł się niecierpliwieć. Widocznie myślami poleciał tak daleko, że o tem co począł, zapomniał. Dopiero oczy podniosłszy na starego, począł żywo. — Proszę pana — czy, kiedy człowieka irytuje i pociąga, dajmy na to, niewiasta... czy ma to być znakiem, że dusze się z sobą, chcą porozumieć? — bo, ja — ja niewierni — Ale i ja już zestarzałem i o tych bzdurstwach zapomniałem! rzekł znudzony Grzegorzewicz. — A! Waćpan to bzdurstwem nazywasz! hm — odparł p. Adam. Ale jak tu rozpoznać czy cię dusza ciągnie w kobiecie czy... bzdurstwo! Stary śmiać się począł. Drabczewski nie obrażony tem wcale, z wielką powagą począł mierzonemi krokami chodzić po pokoju. — Otóż to tak jest — odezwał się jakby na wpół sam do siebie. Wy największe tajemnice macie za bzdnrstwo, a rzeczywiste lichoty w waszych oczach mają największą wagę. Zobaczywszy, że Grzegorzewicz się zasępił, p. Adam pędem przybiegł go przepraszać. — Słowo daję — to mi się wyrwało — tak! ogólnie mówiłem. Rozmowa na tem się skończyła tego wieczora. Plenipotent, bardzo rad ze swej podróży Warszawskiej, bawiąc się tu dobrze, a znudzony oryginalnym swym pryncypałem, o którym mówiąc, przez delikatność milczał, i palcem się tylko w czoło uderzał — absentował się po dniach całych. Parę razy powracając znajdował pana Drabczewskiego, siedzącego za stołem razem z panną Anielą, która ośmielona teraz, wesoła, zdawała się obchodzić z p. Adamem daleko swobodniej i — tak jakby pewną była, że tego jej za złe nie weźmie. Z rana jednego dnia Grzegorzewicz, znalazł go — przed zwierciadłem. Było to coś tak nadzwyczajnego, że naprzód osłupiał, a potem się śmiać począł. — Cóż to panu? — A, nic — odparł spokojnie Drabczewski. Chciałem się przekonać jak wyglądam. No — siwieją i jestem stary... a wczoraj panna Aniela chciała mi dowieść że jestem w sile wieku. — Panna Aniela! przerwał Grzegorzewicz, widzę że ugłaskała pana zupełnie. — Pewna rzecz, że ciekawość zajrzenia w tę istotę, która się kobietą nazywa, jest człowiekiem innego rodzaju, i ma niepospolite swe właściwości — pociąga mnie do badania. — Patrz no pan, żeby... rozśmiał się plenipotent — badanie to go nadto nie zainteresowało. Zamyślił się Drabczewski. — Ale — nie — rzekł po chwili — jestem stary — i mam inne posłannictwo. Cóż, pan myślisz, że jabym się mógł ożenić? — Lękałbym się tego dla pana? — A! dla czego? — Spóźniłeś się pan trochę. — No — ale jeżeli są osoby, które znajdują, że ja jestem w sile wieku? Grzegorzewicz po tem pytania, dającem mu do myślenia, urwał zaraz rozmowę. Znając ludzi, powziął obawę, aby rzeczywiście biedny dziwak nie dał się w sidła wplątać. Panna Aniela była im obu nieznajoma, przeszłości jej nie znali. Plenipotent który miał sobie przez kanonika zdaną opiekę tyra na dziwiejącym małoletnim, tegoż dnia poszedł się rozpytywać. Prawnik z którym był w stosunkach, mógł go najlepiej objaśnić. Znał panienkę od bardzo dawna. — Cóż ty chcesz abym ja ci o niej powiedział — stateczna bardzo, rządna — nic jej zarzucić nie można, ale ma ten dar, że opanowuje ludzi. Nieboszczyk był u niej zupełnie pod pantoflem, i pewną jest rzeczą" że gdy za mąż wyjdzie, z rnęża zrobi co zechce. Podobne zdania połapał plenipotent z ust różnych. Godzili się wszyscy na to, że panna była stateczna, pracowita, uczciwa — ale energiczna, mimo pozornej łagodności. Energii tej i umiejętności opanowywania dała już największy dowód na Drabczewskim, który oprzeć się jej nie mógł. Groziło widocznie jakieś niebezpieczeństwo, panna codzień się ubierała staranniej do obiadu, w wielu rzeczach, dawniej zapominający się p. Adam, zastosowywał się do jej rad. Przynosiła z sobą do obiadu humor dobry, a co najdziwniejsza, gdy Drabczewski wpadał w dywagacye swe filozoficzne, i zwracał się z niemi do niej — obca zupełnie przedmiotowi o którym prawił, panna Aniela umiała tak mu odpowiadać zręcznie, tak go słuchała uważnie — jak gdyby do bałamuctw tych największą wagę przywiązywała. Przeciągał się ten pobyt w Warszawie. — A wiesz — rzekł jednego wieczora Drabczewski, do plenipotenta, ta panna Aniela... no — juściż pewnie że sama by systematu nie wymyśliła, ale jak pojmuje przejmuje się... Powiadam ci, w oczach ma tyle intelligencyi. — Pan bo się nią zajmujesz nadto — wtrącił Grzegorzewicz. — Jakże chcesz! proszę cię! Taki problem! Ja się uczę... wiele się uczę... Zupełnie wyobrażenia nie miałem co to jest kobieta. No — pozwalam, że inteligencya jest bierna — rozumiesz mnie — ale co na świecie jest samoistnie czynnem? Hm? Wszyscy my składamy się z tego, na co niewiem wiele wieków pracowało. Nie ma w nas jednej myśli własnej — no — niema! z tego pokarmu, z tej sieczki... żyjemy. Wielka władza przyjmowania... równa się geniuszowi! Rozumiesz ty mnie? — Rozumiem to tylko, że jeżeli chcesz pan powrócić do Stepania cały, i niepodległy, — w czas by się należało wstrzymać z tem badaniem właściwości niewieścich. — Otóż masz! zawołał Drabczyński. Bierzcie wszystko poziomo — z bardzo nizkiego stanowiska, gdy tu — wyższe cele są na widoku! U ciebie, kochany panie Grzegorzewicz-wszystko bzdurstwo — a to są, najważniejsze zadania życia i filozofii. Plenipotent ruszał ramionami. — Interes nasz — rzekł, jutro będzie skończony. Nic nam nie przeszkadza powracać. Mówiłeś mi pan w początku, że dom wynajmiesz, a kapitał ulokujesz w towarzystwie? Stosowałem się do tego. Drabczyński stał zadumany. Można się było do- myślać, że ważył swe życie przeszłe, porównywał je z teraźniejszem... i zachwiał się w postanowieniu. — No — to o tem jutro pomówiemy — zakończył. Pewnie, że powracać potrzeba, bo co się to tam u mnie dziać musi, jeżeli Hrehor się napiją jak zwykle! Siedzieli nazajutrz przy obiedzie. Grzegorzewicza nie było. — Wie, panna Aniela, że my się wybieramy w tych dniach — rzekł p. Adam. Trzeba powracać do domu. — A cóż to pana zmusza do tego? — Właściwie musu niema — ale co ja tu będę robił? Ja tu mało myślę i wiele rozpoczętych rzeczy niemogę dokończyć. Ale o tem mówić nie chcę, bo to — nudne. Spojrzała panna Aniela. — Ja się nigdy nie nudzę — rzekła. — To znak zdrowego umysłu — odparł p. Adam — bardzo zdrowego. Uśmiechem mu podziękowano. — Ale tu, urządziwszy sobie życie — możnaby tak myśleć jak na wsi — dodała. Nawet więcej jest przedmiotów do rozmyślania i najrozmaitsze ich... — Tak! tak! stosunki — zawołał żywo Drabczewski. Widzi pani — w świecie jest wszystko stosunkiem, właściwie rzekłszy niema nic innego tylko stosunek. W tem tajemnica życia. Pani słyszała o... atomach? Spuściła oczy panna Aniela i coś bardzo niewyraźnie zamruczała. — Nadzwyczajnie to ciekawa... hypotheza... bo juści hypotheza... ale jest w niej iskierka prawdy. — O tych tak ciekawych przedmiotach, pan byś w Warszawie znalazł wielu, co by z nim chętnie roz- prawiali i słuchali go... odezwała się po chwili panienka. — Zapewne — rzekł zadumany Drabczewski. — Mógł byś tu pan żyć, tak jakby mu się podobało. Wygodnie, skromnie, w odosobnieniu gdybyś sobie życzył. — Niema wątpliwości! rzekł zamyślony p. Adam. Milczenie nastąpiło długie, a nadchodzący turbator Grzegorzewicz — spłoszył pannę Anielę, która wyszła. Oznajmywał, że wszystko było w gotowości do odjazdu, ale — jeżeli by to wielkiej przykrości nie robiło pryncypałowi, prosił go o dwa dni, bo chciał być w [teatrze, na Halce, którą dawać miano. Od czasu jak do szkół chodził i raz był na przedstawieniu małego teatrzyku prowincyonalnego, p. Adam na żadnym, nigdy nie bywał. Nie był też ciekawym. Zdawało mu się, że tam dla niego nic do studyowania niema. Sztuka zaś wszelka była mu najzupełniej obcą, nie wchodziła ona w rachunek życia, uważał jak jakąś Fata morga na, w którem się ono słabiej odbijało, tracąc na barwie, gubiąc kształtów wiele. Dwa dni tedy pozostawało mu jeszcze tego życia, którem się zwolna obył i nie znajdował je nieznośnem. — Otóż to jest, odezwał się do Grzegorzewicza nazajutrz — najgorsze ze wszystkiego, że ja tu nawykłem trochę inaczej jeść i odziewać się. Trzeba uciekać, bo się z tego nałóg zrobić może. Nie chciał się przyznać, że innego nałogu obawiał się więcej jeszcze. Powrót, pod rozmaitemi pozorami zwlókł się jeszcze dni parę. Grzegorzewicz, gdy już nazajutrz wyjeżdżać mieli, biegał jeszcze za sprawunkami, ale dziwił się wstępując do domu, że przygotowań do podróży nie widział i staroświecki tłumok zapinany na sprzączki, pożyczony od kanonika, leżał wcale jeszcze nie napełniony, rozpłaszczony na podłodze. P. Adam chodził po pokojach poruszony, niespokojny a milczący. Widać było, że się przygotowywał do jakiegoś stanowczego kroku, a nie mógł jeszcze odważyć. Zwrócił się nagle do Grzegorzewicza i ze zwykłą sobie naiwnością odezwał się. — Wie pan co? Jestem w sile życia. Jedno drugiemu nie przeszkadza... co by to szkodziło gdybym się ja ożenił? Plenipotent sądząc, że rzecz jeszcze nie jest rozstrzygnięta stanowczo, nie sprzeciwiając się — chciał ażeby się pan Adam lepiej namyślił. Okazało się jednak, że był już po oświadczeniu — panna Aniela przyjęła wdzięcznie ofertę jego. Stary towarzysz podróży wcale nie rad temu zakończeniu, powrócił do Stepania, odwożąc tłumok kanonikowi, a wiadomość o tem improwizowanem małżeństwie, wszystkich co znali biednego Drabczewskiego, w osłupienie wprawiła. Trzeba było posłuchać tego poczciwego Grzegorzewicza, gdy humorystycznie opowiadał, jak się przygotowywało to osobliwe małżenstwo, jak biedna mucha została oplataną przez pająka, jak się wstydził swej słabości filozof — a, uległ jej. Grzegorzewicz naśladując minę i intonacyę P. Adama, nadzwyczaj pociesznie — powtarzał: Co to jest kobieta?Śmiano sio, ubolewano, zapomniano nareszcie tak, jak na świecie o wszystkiem się zapomina. Upłynął rok z okładem, gdy kanonikowi, powracającemu od chorego, w drodze na obrzydliwych gronach, o które ta nie trudno — koło się złamało. Musiał sam, chłopaka u wozu porzuciwszy, iść szukać gdzieś nowego, na któremby do Stepania dojechał. Stary ów dworek, niegdyś gospodarstwo Drabczewskiego, o którym słychu już nie było od dawna, najbliżej się znalazł. Skierował się kanonik ku niemu, ale jakież było, nie zdziwienie, ale osłupienie jego, gdy na przyzbie, w zasmolonym kożuszku, z fajeczką w ustach zobaczył siedzącego Drabczewskiego. Zdawało się, że na widok kanonika, chciał umknąć, ale już było za późno. Ksiądz, nawet o złamanem kole, zobaczywszy go, zapomniał. — W imię Ojca i Syna, a zkądżeś się ty tu wziął? — zawołał. Niemy, z głową spuszczoną stał filozof, wstydząc się, bełkocząc. — Dawno-żeś z Warszawy? — Już z pół roku? — No — a żona... Milczał Drabczewski, dopóki się nie przezwyciężył i nie zdobył na odwagę. Podniósł głowę zuchowato. — Co to tam obszernie tłumaczyć! — zawołał. Ona sobie tam, ja sobie tu... wszystko jej, jak należało oddałem, ja nie potrzebuję nic... Mnie tu dobrze. Zająknął się mocno. — Widzi kochany kanonik — kto może odgadnąć co to jest — kobieta? Podniósł rękę do góry, pokręcił głową. — Więc cóż? niemogliście żyć z sobą? kłótnia — spór? — A! chowaj Boże! gdzież znowu! Najlepsza w świecie kobieta — rzekł Drabczewski — tylko ja do tego życia nie mogłem nawyknąć. Trajkotała mi tak nad głową od rana do nocy, że nic myśleć nie było podobna. Zaczął się w czoło bić. — A, jak człowiek nie myśli, to co wart? Bydlęciem jest... — Zmiłujże się, trzeba było namyśleó się wprzódy nimeś się ożenił — rzekł kanonik. Gdy raz zawarłeś ślub, obowiązkiem twoim żyć z żoną. — Ale, proszę księdza kanonika — zawołał żywo p. Adam — kiedy jej zupełnie wszystko jedno. Bywało zacznę mówić co o istności, istnieniu i stawaniu się, o duchu i materyi... Raz mnie z powodu materyi zagadnęła — czy w paski czy w muszki!! A byłem zamknął usta, zaczynała o cenach mięsa, chleba, o suszonych grzybach, o stęchłych jajach a i to całemi godzinami... Powiadam księdzu kanonikowi, że myśleć nie mogłem. Pocałowałem więc ją w czoło i powiadam. Moja kochana — ja tobie zawadzam, pójdę ja sobie do mojej chaty. Z początku zakrzyknęła, ale gdym jej wytłumaczył, że się żadna krzywda nie stanie, że zostawię jej wszystko.., popłakała trochę i zgodziła się. Kanonik głową poruszał... Drabczewski nigdy już potem nie powrócił do żony, a z pobytu w Warszawie zostało mu to tylko, że często zadawać był zwykł pytanie. — Proszę? czy pan wie co to jest kobieta? IV. MALOWANA I ŻYWA. Na jednej z ostatnich wystaw Wiedeńskich, obchodząc niemiecką szkolę, zatrzymać się mi przyszło przed portretami d'Angelego. Na dzisiejszych popisach dzieł sztuki, jest to może, co najżywiej zająć może. Technika do najwyższej posunięta doskonałości, studya z natury przedziwne, blask kolorytu, kunszt kompozycyi — wszystko to razem wzięte nie obrania malarstwa dzisiejszego od zarzutu dziwnej bezmyślności i trywjalności wstrętliwej. Uciekając od chorobliwego sentymentalizmu sztuka zabiegła — na śmietnisko i do kuchni. Nie mówiąc już o obrazach treści religijnej, które albo nieobecnością swą świadczą, iż brakło do nich natchnienia, lub realizmem przykre czynią wrażenie — począwszy od ogromnych dekoracyjnych kompozycyi naprężonych, wysilonych a zimnych, aż do miniaturowych cacek, których całą zaletą fotograficzna ich brzydota— trudno znaleść na wystawie coś, coby myśl lub serce poruszyło. Suknie i klejnoty, futra, zbroje, obnażone ciała są niesłychanego wykończenia i prawdy — drobne figur- ki nieporównanie są wdzięczne, pięknych pań w atłasach i poobnażanych mnóstwo ogromne — ale myśli niema nigdzie. Jeżeli się ona gdzie przypadkiem zaplątała, to ją akcesorya tak zdusiły, iż ledwie z pod nich dobyć można biedaczkę. Na takiem bezrybiu — portret — rak staje za rybę. Dobry portrecista, choćby z pierwowzoru nieumiał pochwycić jego momentu charakterystycznego, zawsze da jakąś chwilę, jakiś aspekt prawdy. Myśl się z tego sama wywinie. Przypatrywałem się właśnie ślicznym, z taką maestrią i werwą malowanym portretom d'Angelego, Canona i Lembacha — gdy obok siebie spostrzegłem stojącego znajomego mi młodego pana Klaudyusza N. wpatrzonego tak w jedno z płócien, iż o całym świecie zdawał się zapominać. Mam poszanowanie dla tych co kochają sztukę i zajmują się nią gorąco, nie myślałem więc mu przeszkadzać, ale mimowoli poszedłem wślad za jego wzrokiem — i odkryłem co go tam tak przykuwało. Był to portret kobiecy, a d'Angeli w nich celuje. Wiedziałem, że ten ulubieniec wielkiego świata i królewskich dworów, bierze za portrety bardzo drogo, więc i klientelę ma, przeważnie złożoną z pań należących do sfer najwyższych. Portret na który spojrzałem nie zrobił na mnie wrażenia — jakby mógł należeć do nich. Śliczna była twarzyczka, wyraz jej poważny, surowy, zagadkowy jakiś, lecz tej dystynkcyi, jaką dają długie lata wy- slachetniającej się życiem swobodnem krwi — w niej nie było. I malowanie i typ ten mogły w istocie zachwycić, a d'Angeli zarazem typowość twarzy i indywidualną jej cechę doskonale pochwycić umiał. Portret żył, a charakterem swym powiadał, że niewiele pewnie więcej życia musiał mieć oryginał. Była to śliczna, idealnie piękna blondyneczka; dziecię północy, kwiatek z nad śniegów, który w chłodzie umie zakwitnąć i mrozy go nie warzą. Nie było w nim tej krwi i ognia dzieci południa, które goreją potężnie, namiętnie a krótko, ale kamienna siła, —coś z ożywionego zaledwie dzieła Pygmaljona. W tym majestatycznym chłodzie swym jakże cudownie była piękną. Nie miała rysów tych, które się klasycznemi zwać zwykły, tego kroju twarzy Junony-Ludovisi, ani Wenery z Milo — który zachwyca miłośników staro greckiej sztuki — lecz całość fiziognomii pełna była harmonii i wdzięku. W greckich posągach, nawet bóstwa wyobrażających, jest zawsze kobieta z krwi, ciała i kości, w różnych tylko stadyach rozwinięcia, począwszy od wpółdziecinnej Psychy, do w pełni sił matrony; — w tej blondyneczce było niby widmo życia — marzenie wcielone, coś powietrznego... zjawisko o które lękać się było można, aby jak bańka mydlana nie prysła za najmniejszym podmuchem. Wizerunek był pojęty z największą prostotą i rodzajem tour de force artysty. Na ścianie jasnej z wypłowiałego goblinu, stała w białej sukience, bez żadnych ozdób, bez dodatków, bez kontrastów tych które podnoszą tony, uwydatniają światła, potęgują efekta. Pomimo to malarz umiał wszystko zaokrąglić, uczynić plastycznem i żywem. Biała sukienka niedbale włożona, nieosłaniała zupełnie gorsu, — z pod niej czuć było i widać wychodzące kształty marmurowe. Nie zakrywała nic, posągowała śliczne, utoczone ręce i popiersie. Rączki obie, z nadzwyczajnem staraniem portretowane widocznie, rączki indywidualne, własne jej, maluchne, śliczne, trzymały napół złożony wachlarzyk biały także, ze słoniowej kości i chustynkę obszytą koronkami. Stała tak na wpół do widzów zwrócona, a ogromne warkocze włosów złocistych, związane niedbale, jakby aureolą główkę wdzięczną opromieniały. W wyrazie twarzy było coś sfinksowo-zagadkowego. Oczy szczególniej - przerażały, można powiedzieć. Były to oczy stalowe, zimne, z wejrzeniem ostrem, przeszywającem — nieodgadnionem — mieniące się niby surowością, smutkiem, melancholja, znudzeniem. Wieku niepodobna było odgadnąć. Mogła mieć łat piętnaście i trzydzieści, bo takie blondynki nie starzeją. Stać przed tym dziwnym portretem można było wieki i dumać — cała zagadkowość natury ludzkiej, serca, losów człowieka uosobioną była w tej twarzyczce. Mogła to być i święta i Messalina — najrozumniejsza z Muz i najmniej myśląca z długowłosych istot. Zimno się robiło i straszno przypatrując jej. Staliśmy oba przed piękną blondynką — gdy Klaudy potrąciwszy mnie przypadkiem i chcąc przeprosić, spojrzał — i poznał. — Pan także, jak widzę, stoisz przed tem arcydziełem — zawołał entuzyasta. Prawda? malarz — stworzył coś cudownego, ale natura!! Nie podobna mi przypuścić ażeby ją upięknił i wyidealizował. Kto to jest? gdzie się na ziemi może znajdować podobna istota? — Sądzę, rzekłem, że o to by się łatwo dowiedzieć było. Cóż stoi w katalogu? — A! a! w katalogu! dusząc go w rękach zawołał Klaudy — głupi katalog nie daje nic. Portret damy, przez prof. d'Angeli. Ja tu już nie pierwszy dzień stoję przed nim w niemej kontemplacyi. Mogę powiedzieć, że jestem w nim do szaleństwa zakochany. Profesorb d'Angeli tu niema, jest w Berlinie. Wiem, że wiele malował do Anglii, wiele w Niemczech — gdzie, zkąd on wziął tę kobietę? Patrycjuszka czy..... — Praczka — dorzuciłem. Oburzył się Klaudy. — Typ czysto północny — dodałem. Coś podobnego widywałem na ulicach Stockholmu i Upsali — nawet wśród prostego ludu, tylko d'Angeli spotęgował. — A! nie! wątpię, ażeby dorównał oryginałowi — począł Klaudy. Staliśmy trochę milczący, znajomy mój — rozśmiał się i rzekł cicho. — Popełnię dzieciństwo, będę niedyskretnym, lecz na Boga, muszę wiedzieć z kogo malarz wzór brał do tego bóstwa. — D'Angeli — dorznciłem — jest człowiek niezmiernie praktyczny — maluje tylko tych, co mu dobrze mogą zapłacić—dla zabawki studyów nie robi. Prawdopodobnie więc, nie praczka to jest—jakem wam na przekorę powiedział — ale jakaś księżna pani. Klaudy westchnął. — Nie chcę przypuszczać tego, rzekł. Było by to nieszczęściem dla mnie, bo — jestem zakochany, oczarowany i gotówem do największych ofiar. — Aby się rozczarować — dodałem chłodząc go. — Doprawdy rozczarowanie byłoby dobrodziejstwem, i gdyby raczyła się odezwać — a powiedziała srogie głupstwo — byłbym ocalony. — Pewnym pan tego jesteś? spytałem. Ja nie. Wiele twarzy ma ten urok czysto zmysłowy, który my transponujemy na ton ideału i sentymentu — a co się zwycięzko opiera nawet dowiedzionej głupocie i nie wątpliwemu brakowi — uczucia i sumienia. — Ale to nie jest piękność przemawiająca do zmysłów—oburzył się Klaudy — coś tak powietrznego. Westchnął i w myślach się zanurzył. Poszedłem dalej. Wieczorem spotkaliśmy się w restauracyi Grand Hotel. Zajęty był portretem jeszcze. — D'Angeli nie przyjedzie tu, rzekł — ja do Berlina nie mogę, pisałem do niego zaklinając go na wszystko w świecie, aby mi zwierzył kto był pierwowzorem tego portretu. — Wątpię ażeby list poskutkował - odpowiedzią- łem. Wiedzą to wszyscy, że Angeli jest popsuty swą sławą i grzecznościami, jakiemi go ukoronowane głowy obsypują. Dla królowej angielskiej nie raczył się ubrać wedle etykiety wymaganej — i wolał nie znajdować się na wieczorze, niż wdziać pończochy — a pan chcesz aby ran odpisał. — Byłby najokrutniejszym z ludzi, gdyby tego się uczynił — rzekł Klaudy. Portret miałem w pamięci, wydawał mi się jak jemu nadzwyczaj pięknym i wiele mówiącym — jednakże w końcu Klaudy mnie trochę nudził swoim dziwactwem, które przypisywałem rozmarzeniu i próżnowaniu. Był to w istocie młodzieniec w tem — nieszczęśliwem, a jak inni mówią, szczęśliwem położenia, że — nic robić i niczem się zajmować nie potrzebował. Zacnych rodziców jedyne dziecię, wychowanym był przez nich wcale nie na próżniaka. Ojciec jego żył w tych czasach gdy wypadki pozbawiały fortuny i pędziły nieraz na wygnanie. On i matka obawiali się tego dla syna. Dali mu więc wychowanie bardzo staranne. Klaudy był wykształcony, skończył studya uniwersyteckie, trochę nawet chorował na literata, lecz pochwyciło go życie. Wolał teraz żyć, patrzeć, czytać, odczuwać, niż ślęczeć nad kryształami myśli zimnemi, nad światem papierowym. Nie miał fantazyi bogatej, młodzieży właściwej — zdawał mi się zimny, umiarkowany — i to dziwactwo... zakochanie się w malowanej blondynce nie rokowało toż trwania — nie ciągnęło za sobą żadnych strasznych konsekwencyi. Spotykaliśmy się jeszcze w Wiedniu. To co przewidywałem nastąpiło- d'Angeli wcale nie odpowiedział. Uparty Klaudy napisał do jednego z kolegów swych uniwersyteckich, który zasiadał jako deputowany w izbie pruskiej, usilnie go prosząc i zaklinając, ażeby dowiedzieć się starał od malarza o oryginale portretu. Tłumaczył tę swą ciekawość nadzwyczajną pięknością jego. Przyjaciel odpisał list długi, żartobliwy, skarżąc się na artystę, który dla nikogo grzecznym niebył i odprawił go bardzo grubjańsko, ledwie nie wygnawszy za drzwi. Nie przestając na tem, umocowany do zasiągnięcia tej tak ważnej wiadomości, deputowany — postarał się ze strony dowiedzieć, kto to mógł być? Zdaniem osób, które dobrze były położone w pracowni artysty, — owa blondynka nie należała wcale do sfer, w jakich się zwykle obracał portrecista — był to typ, znaleziony gdzieś przez niego i malowany dla przekonania, że biało na białem — jasno na jasnem, można stworzyć arcydzieło, któremu na sile zbywać nie będzie. Wyjeżdżając z Wiednia i żegnając się z Klaudym, znalazłem go zawsze jeszcze rozmarzonym tym wizerunkiem, do którego co dzień chodził się modlić przez długie godziny. Wystawa miała być w krótce zamknięta. Zdziwiłem się w kilka dni po powrocie do Drezna, — spotkawszy Klaudego na ulicy. Pamiętałem o tem co go tak zajmowało w Wiedniu i śmiejąc się powiedziałem mu że jego dewocyą do blondynki malowanej, przypomniała mi pierwszą bytność Matejki w Dreznie, który tak samo całe dnie spędzał na kontemplacyi Maryi Egipcyanki — i był nią zachwycony. — To wcale co innego — odparł kwaśno Klaudy artysta szukał tajemnic linii i kolorytu — ja... chcę tajemnicy życia dostać. — Klucz do drzwi za któremi jest zamknięta — niestety — rzekłem, w kieszeni odźwiernego niebieskiego. Przy rozstania spytałem go, dokąd jedzie. Zmieszał się trochę. — Do Berlina — odparł sucho. Wstyd mi, że dotąd nie byłem w nowej stolicy państwa niemieckiego. Jużcić to ciekawa rzecz spojrzeć na miasto, które w pamiętnikach Polnitza, wygląda na mieścinę prowincyonalną, a dziś w oczach, rośnie jak na drożdżach. Ten proces gwałtownego olbrzymienia, godzien jest obserwacyi. — No — dodałem — i któż wie, czy się oryginału blondynki na bruku gdzieś, pod lipami nie napyta. — Zwątpiłem o tem — westchnął Klaudy, chociaż na złość temu głupiemu artyście, który z tak prostej rzeczy tajemnicę czyni, godziło by się ją odsłonić. — Życzę szczęścia — rzekłem rozstając się. Było to jesienią. W początkach zimy wypadała mi być w Berlinie. Niemal pierwszą osobą, którą idąc do księgarni Stuhr'a spotkałem pod Lipami, był w eleganckie otulony futerko Klaudy. Niespostrzegl mnie i sam musiałem go zatrzymać. Znalazłem go jakimś zmęczonym, z chmurką na czole, a biegł bardzo żywa i nie zbyt chętnie się dał na chwilę powściągnąć w biegu. — Przepraszam — rzekł pospiesznie — zobaczemy się. Stoisz pan, jak zwykle u Meinhardt'a? nieprawdaż?... I zniknął... Tak długi pobyt w bardzo nudnej stolicy nad Spreją — był dla mnie zagadkowym. Mimo woli na myśl mi przyszła owa blondynka z portretu d'Angeli. Wieczorem w jednym z mniejszych, teatrów ciekawe przedstawienie, złożone ze sztuk różnych epok, od Hans Sachsa poczynając — zwabiło mnie, szczególniej "Próbą żelaza" graną ze wszelkiemi formami średniowiecznemi. Między aktami rozglądając się po lożach obsadzonych dosyć skromnie wyglądającą publiką — nagle uderzony zostałem postacią, która mi ten nieszczęsny portret d'Angelego przypomniała. Był to, bez żadnej wątpliwości, oryginał arcydzieła — lecz czy światło nie sprzyjało, czy chwila życia inną stroną się piękności uwydatniała — wydala mi się ona prozaiczniejszą jakąś — inną, a strój dosyć niesmaczny odejmował jej wiele wdzięków. Miała się rozpocząć druga komedyjka z XVII w. z Hans - Wurstem, gdy drzwi loży się otworzyły — i wszedł Klaudy... Wystrojony był ale blady i smutny — w ruchach miał coś gorączkowego... Nie mogłem się wstrzymać, by mu prawie na wstępie nie wskazać loży z blondynką. Obok niej, zdający się do jej towarzystwa należeć, siedział baryłkowaty mężczyzna — łysy, z rękami dużemi i jakby nabrzęklemi, na których fatalnie parafianskie świeciły te pierścienie, które w Niemczech wyrobnicy nawet kładną na niedzielę. Szeroka pierś jego okryta śnieżną haftowaną szemizetką, błyszczała też dwoma brylantowemi guzami. Twarz z nosem kartoflowatym, pospolita, rozlana, nie mówiła nic. Blondynka była ustrojona niesmacznie, a równie jaskrawo jak jej towarzysz. Bransolety, brosze, kolje, we włosach coś, u pasa coś świeciło. Była piękną jeszcze, ale już nie tym ideałem wiedeńskim, który bez skrzydeł zdawał się ulatywać w powietrzu. Klaudy, gdym mu lożę pokazał — zarumienił się mocno. — Tak — rzekł — niewątpliwie jest to prototyp.... ale... Musieliśmy wyjść na korytarz dla dalszej rozmowy. — A więc wielka tajemnica odkryta? — odezwałem śmiejąc się.Żartobliwy ton, jaki przybrałem, zdawał się przykre czynić wrażenie na Klaudym. Westchnął. — Niestety! — rzekł usta krzywiąc — bardzo to smutna historya. Muszka, która się zielonym liściem żywi staje się zieloną, stworzenia karmiące się ciągle jakąś wonią, przejmują ją. Tak. samo jest z człowiekiem. Oddziaływa na niego to co otacza. Potrzeba nadzwyczajnej siły wewnętrznej, ażeby się oprzeć temu — a kobieta jest — bądź co bądź, istotą z natury bierną. — Ale któż to jest ta pani? — zapytałem. Klaudy,. unikając odpowiedzi powtórzył mi. — A! to bardzo smutna historya. Czekałem na objaśnienie, lecz dzwoniono na podniesienie się kurtyny, i Klaudy spiesznie mnie opuścił. Miałem potem sposobność przypatrzenia się przez lornetkę teatralną owemu ideałowi — którego historya była tak smutną. Twarzyczka była dziwnie piękną i tak majestatycznie chłodną i sztywniejszą jeszcze niż portret — lecz była to jakby piękna poezya przetłumaczona prozą z obcego języka. Coś tu brakło. Wszystko co zdobić ją miało, psuło wrażenie fizyognoniii, włosy nawet tak śliczne na portrecie, ufryzowane były i utrefione jak najniesmaczniej. Mężczyzna siedzący obok, mało się zajmował swą towarzyszką, niepatrzał prawie na nią. W ciągu dalszego przedstawienia kilku młodych paniczów wchodziło dla pozdrowienia blondynki. Zwracała się ku nim chłodno, przemawiała z uśmieszkiem wymuszonym, niezapominając ani na chwilę o pozie swej, o wyprostowaniu i o włosach, które machinalnie poprawiała. Z loży w pierwszym rzędzie, ze stroju, ze wszystkiego wnosić było można, iż blondynka, jeśli nie należała do — świata arystokratycznego, co było wątpliwem z powodu plutusowego charakteru towarzysza — przynajmniej pod względem majątkowym, musiała w świecie zajmować stanowisko... u góry... Coś mówiło, że małżonek, gdyż łysy i nabrzękły miał wszystkie znamiona rnęża — należał do plutokracyi giełdowej. Rozpytać się o to Klaudego nie mogłem, gdyż nie zaszedł już do mnie. Zobaczyłem go w loży przy blon- dynce ukazującego się na chwilę, i dostrzegłem, że go tam powitano dosyć zimno. Wychodząc z teatru, w tłoku widziałem go raz jeszcze, przemykającego się przy tej samej pani, dla której starał się w ciżbie miejsce zrobić. Łysy i nabrzękły jegomość tryumfalnie ją wiódł pod rękę. Otulona białym szalem, miała znowu idealną fizyonomię swojego portretu. Krótko bawiąc w Berlinie, bo do tego miasta trudno się przyzwyczaić i w nim się czuć swobodnym — powróciłem do domu zapomniawszy o moim znajomym, którego mi serdecznie żal było — bom przeczuwał, że się wplątał w sprawę — nieczystą, i nieprzyjemną. Młodość i niedoświadczenie do pewnego stopnia to tłumaczyły. Kilka tygodni upłynęło od bytności mojej nad Sprewą, gdy jednego dnia Klaudy odwiedził mnie z rana. — Cieszę się, że was widzę z powrotem — rzekłem jedziesz zapewne do domu, i zapomnisz o tym portrecie d'Angelego. — Nigdy w życiu! gorąco odparł Klaudy — chociaż powinien bym to uczynić. Począł się przechadzać żywo po pokoju, nasępiwszy. — Naprawdę, zawołał, i poeci co nam życie malują inaczej niż ono jest, a budzą w nas pragnienia, które się nigdy urzeczywistnić niemogą, i artyści co z prostych śmiertelniczek tworzą anioły, aby nas w rozpacz wprawili — że ich na świecie niema — powinniby być pociągnieni do surowej odpowiedzialności. Jest te po prostu oszukaństwo. — Blondynka d'Angelego, rozśmiałem się, zawiodła więc nadzieje wasze? Klaudy stał smutny. — Ten niegodziwy portrecista — rzeki, pochwyci jeden moment jeden błysk tej twarzyczki, jedno mgnienie tej istoty, która nie umie i nie może być tak idealną, tylko — na chwilkę króciuchną. — Bywa jednak? — Tak — są w życiu jej błyski — odparł smutnie Klaudy — lecz w powszednich godzinach. Tu się zawahał nieco Klaudy. — W powszednich godzinach jest to istota tak — pospolita i trywjalna... tak... Niedokończył. — Jestem niesprawiedliwy — dodał wzburzony namiętnie. Cóż ona winna temu, że los się jej niedał rozwinąć i stać tem, czem być mogła? — Chciałem się właśnie spytać — kto to jest? Uspokojony nieco usiadł Klaudy. — Długa to historya, a jednak dla mojego usprawiedliwienia opowiedzieć ją muszę. Nie nowa ona jest i powtarza się codzień, bo ludzka twarz kłamie i piękność ludzka, jest firmą zwodniczą. Kto ona jest? mówił dalej — naprzód należy powiedzieć kto była? Otóż ta anielska piękność wyrosła na berlińskim bruku jako bosonoga córeczka jakiejś pijaczki przekupki. Możesz więc miarkować pierwsze wrażenia, i jakie być mogło wychowanie. Nauka jest przymusową, musiała więc nauczyć się w szkółce czytać i pisać. Totem piękność jej wyrobiła miejsce w jakimś handlu modniarki, gdzie ustrojona służyła za wabik dla kupujących. Tu, jak się zdaje, musiał ją zobaczyć zbogacony świeżo ów nabab, którego z nim widziałeś w loży. To pewna, że nim została jego żoną, bo dziś nią jest, uszła z magazynu... Była na jego łasce i niełasce — ale umiała sobie z nim tak postąpić zręcznie, że — ożenił się z nią. Możnaby z tego wnieść, iż jest tak bardzo zręczną i przebiegłą? nic a nic... Ma tylko uporek żelazny i wolę niezłomną, a przytem ten jakiś urok osobliwy, który się potęguje gdy — nie mówi. Ilekroć otworzy usta natychmiast się zdradza z pochodzeniem, z uśpieniem wszystkich władz — powiedziałbym prawie.... z umysłowem ubóztwem. Zdaje się, że rozumie to sama, gdyż mówić nie lubi, boi się — i mowę ust zastępuje wzrokiem. Jest jak wiesz cudownie piękną i wdzięczną — lecz, tak samo jak słowo ją czyni prozaiczną i trywjalną istotą, tak ruchy odejmują jej wdzięk. Niema wrodzonego tego czegoś co dozwala bezmyślnie zawsze kobiecie być piękną — ona musi szukać i pracować nad tem by się nie wydać pospolitą i niezręczną. Klaudy począł się śmiać gorzko. — Tak — tak — dodał — ze wszystkich względów jest to dzieło — niedokończone. Pamiętasz na portrecie też cudownie pięknie wyportretowane rączki? Bab!!! Angeli wyszukać ich musiał gdzieindziej, aby swój portret wypełnić — ręce ma duże, grube, brzydkie. — Ah — odezwałem się śmiejąc — cieszę się bo widzę żeś przecie zupełnie uleczony i rozczarowany. Klaudy stanął i popatrzył na mnie. — Nic a nic — zawołał. Wszystko to widzę, czuję, mówię sobie — a ta twarzyczka Sfinxa pociąga mnie ku sobie siłą, której się oprzeć nie mogę. Zdaje mi się zawsze, że jakiemś słowem wielkiem — Sezam! — można by tę zamkniętą otworzyć duszę. Rzucił się na krzesło Klaudy i — jak gdyby raz począwszy mówić o tem, potrzebował się wywnętrzyć — ciągnął, oczy spuściwszy na ziemię. — Przyznaję ci się, że jadąc do Berlina, choć sam sobie pragnąłem tę podróż wytłómaczyć inaczej — ciągnąłem tam tylko w nadziei spotkania oryginału tego portretu. Szczęście, czy nieszczęście chciało, ażebym zaraz w parę dni, w jednej z najlepszych restauracyi Berlina — zobaczył ją wchodzącą wraz z mężem i kilkoma panami, na których fizyonomiach giełdowe piętno było wyraziście wyciśnięte. Mogłem się łatwo dowiedzieć od kelnera, że piękna pani zwała się Różą Goldfisz... Usłużny chłopak dodał, że była wprzód., panną w magazynie, i świetny ją los spotkał, gdyż małżonek uchodził za milionera, choć ludzie pamiętali, gdy dziurawe miał buty. Nie zraziło mnie to od szukania znajomości, chociaż dosyć trudnej, bo świat ten giełdowy — jeżeli się otwiera to tylko dla wszelkich znakomitości, a ja z nich daną nie jestem. Jednakże potrafiłem się wcisnąć i zbliżyć. Wystaw sobie zdziwienie moje, gdy się dla mnie po raz pierwszy te usteczka otworzyły i z nich wyleciał głosik — świeży i młody — ale ostry i bez wdzięku, a na jego skrzydłach coś tak bezmyślnego i oklepanego... Sądziłem — że dłuższa rozmowa zatrze to pierwsze wrażenie! niestety, potwierdziła je tylko. Cofnąłem się, dotknięty do żywego. Ale, cóż powiesz — zdala na nią patrząc, oczarowany byłem na nowo. Milcząc była zawsze aniołem. Szalone moje zajęcie się tą twarzyczką, nie tylko nie zostało uleczone, ale zmieniło się w najstraszniejszą męczarnię. Były momenta wstrętu i nienawiści — a potem szału i uwielbienia. Oddaliwszy się — odzyskiwałem ideał, zbliżając się do niego, traciłem go. Sam pan Goldfisz, próżny bardzo — poprzyjaźnił się ze mną może dla tego tylko, aby w salonie swym mógł głośno wspominać i wywoływać — Herr Baron. Pochlebiała mu poufałość ze mną. Nie jest to zresztą zły człowiek i wiele może lepszy od innej współbraci. Ma poruszenia szlachetne. Sama pani również była dla mnie uprzejmą i grzeczną — po swojemu. Niepodobieństwem jest, żeby nie postrzegła i niedomyśliła się we mnie wielbiciela — czasem aawet spotykałem wzrok dla mnie sympatyczny, jakby komizeracyę nad głupstwem mojem. Przesiedziałem kilka tygodni, jak wiesz — i końcu zmusiłem się, po niemałej walce do odwrotu. Chcę się wyleczyć. Na tem skończyła się nasza z Klaudym rozmowa, byłem pewny, że przyszedłszy do rozumu, powrócił do domu, i o portrecie zapomniał. Rok cały upłynął. Wystawa jesienna w Berlinie ściągnęła mnie tam z kilkoma obrazami Knausa, Meczla i Defreggera. Klaudy zupełnie mi wyszedł z pamięci, gdy pod Lipami obiadując, spostrzegłem go wpadającego do restauracyi tak zestarzałego, zmizerowanego, wy chudłego, żem z trudnością po głosie go dopiero poznał. — Znowu więc jesteś w Berlinie! — zawołałem. Zarumienił się mocno i potarł znacznie wyłysiała głowę. — A! tak! znowu! znowu. — rzekł tylko. — Nic nie wiesz? — O czem? — O mnie? — Dałem znać mu ruchem, że jestem w nieświadomości zupełnej. — Nie słyszałeś więc, że — Goldfisz umarł z apokleksyi. Zatrzymał się trochę — i ciągnął dalej z wysiłkiem. — Odebrawszy wiadomość o tem, sam nie wiem jak i po co przyleciałem do Berlina. Przyznaję się, zrobiłem głupstwo wielkie. Nie chcę cię nudzić opowiadaniem zbyt długiem, znalazłem mój portret w ża- łobie, w której mu tak pięknie! a! może piękniej, niż w białej sukience. Goldfisz nic jej nie zapisał, nie miał czasu. Rodzina potrafiła małą pensyą dożywotnią się pozbyć wdowy. Przyjęto mnie bardzo uprzejmie; ale w dodatku do ideału, znalazłem przy nim na straży matkę — starą przekupkę, od której zawsze czuć wódkę i dawnego komisanta boku Goldfiszów, młodzieńca kruczych włosów i wielkich nadziei — który — jak się zdaje — gotów by się był ożenić. Wszystko to dla mnie jest tak obrzydliwie niemożliwem, ohydnem, że wypowiedzieć nie umie, co cierpię, a — nie mogę uciec... — Na Boga! na czem, że się to skończy? — zawołałem... — Nie wiem. Walczę — odparł Klaudy. — Czuję, że nie zwyciężę — lękam się najgorszej z ostateczności... — Przepuszczasz ją? Klaudy zmilczał. Scisnęło mi się serce, on począł mówić gorąco i żywo. — Chciej mnie zrozumiić! Nie może być, ażeby pod tą powłoką nie było nic, ażeby ta maska kryła — próżnię. Nie! nie! Trzeba ją tylko wyrwać z tego koła — otoczyć ją czem innem, w świat wprowadzić nowy... Wyobrażam sobie... długą podróż gdzieś do Włoch, tete a tete, wychowanie rozpoczęte od abecadła! Wychowanie serca, umysłu, rozwinięcie władz uśpionych... — Tak — szepnąłem, ale jeśli owego cudownego — Sezam, nie znajdziesz? Klaudy zachmurzył się i nagle rozmowę odwrócił. W ciągu obiadu, który jedliśmy razem, mówiliśmy o sztuce, o literaturze, o sprawach publicznych, o plotkach brukowych dla mnie obcych, a Klaudemu — niestety — pobytem tu wtajemniczonemu — dobrze wiadomych — o pięknej Rózi ani słowa. Nazajutrz jeszcze przeszedłszy się po budzie na Canzianplacu — wróciłem do mojego schronienia. I znowu przez rok cały nie widziałem i nie słyszałem o nim; a właśnie to, żem nie słyszał nic, uspokajało mnie, iż nie musiał popełnić największej — niedorzeczności, której się lękałem dla niego — tak, że myśleć o niej nie mogłem. Zimę następną musiałem spędzić we Włoszech, w tem przekonaniu, iż powietrze i słońce południa w istocie mogą leczyć i siły przywrócić. Niewiem, czy kto zdrowszy z Włoch powrócił, lecz niewątpliwie tam lżej jest umierać. Chory może przeciągnie dłużej kilka miesięcy, a w ciągu ich patrzeć będzie na śliczny lazur niebios i morza, i oddychać wonią gardenii i rozkwitłych pomarańcz, to coś warto. Szum fali dobrze do wiecznego snu kołysze. Zima we Florencyi w tym roku była aż do marca dosyć znośną. Czasami na Lung'Arno gorąco było do nie wytrzymania, a pod arkadami Uffiziów drżeć trzeba było od zimna. Schroniwszy się od promieni słonecznych, w ciasnych uliczkach bocznych, marzło się jak u nas... w domu. Jadaliśmy zwykle we dwu w Falcone naprzeciw placu delia Signoria, tuż obok przy Perseuszu Celliniego, i Dawidzie Michała Anioła, ale czasami Falcon mi się znudził, szedłem gdzieindziej na też same makarony alla cacciatore i rybę na oliwie. Jednego dnia godzina obiadu schwytała mnie tuż pod hotelem Washington, a żem tam nieraz stawał, zaszedłem na obiad. Tavola rotonda już się dawno była skończyła, kilku anglików i angielek jadło z karty. Saloniki były dosyć puste i smutne. Podano mi brodo i miałem otrzymać rybę, gdy drzwi się otworzyły z boku i — weszła para osób, na które zrazu nie zwróciłem oczów. Jakież było zdziwienie moje, gdy podnosząc je ujrzałem tuż stojącego Klaudego, a przy nim — horresco referens — ową cudowną blondynkę. Od razu rzeźko bardzo Klaudy mnie zaprezentował i — ją mi przedstawił. — Moja żona! Stało się więc. Fakt spełniony szanując. Siadłem przy jednym stole obok państwa młodych. Z niemałą ciekawością rzuciłem naprzód wzrok na panią, potem rozpocząłem rozmowę. Pani była nadzwyczaj milczącą, a Klaudy ile się razy odezwała tak spieszył jej na pomoc, jakby się lękał ażeby się z czem nię zdradziła. Pomimo tych kilku lat i wszystkiego co przecierpiała piękna pani, ze zdumieniem spostrzegłem, że twarzyczka jej świeża, młoda, nie miała na sobie najmniejszego śladu nietylko cierpienia, ale nawet życia. Był w takiej pełni rozkwitu młodocianego, że można jej było dać... śmiało lat mniej niż dwadzieścia, chociaż ich miała z pewnością daleko więcej. Ożywioną była, oczy jej biegały, do przyniesionego obiadu rzuciła się niemal z zapałem. Śmiała się ciągle, było jej nawet z tem ładnie, ale w śmiechu tym zdradzała się biedna — ulicznica. Klaudy zestarzały bardziej jeszcze, był widocznie zmęczonym i rozdrażnionym. Niezręcznie począł mówićo piękności Włoch, o dziełach sztuki, o uroku tej ziemi, na której odegrała się znaczniejsza część dramatu ludzkiej cywilizacyi. Roza wtrącała czasem słowo — ale każde z nich było jakby kamykiem w szybę rzuconym. Pomimo korektur mężowskich — zdradziła się z takiemi poglądami na te cudne Włochy — żeśmy oba oczy spuszczać musieli. Znajdowała tu wszystko śmiesznem, niewygodnem, cudackiem. Tęskniła do Berlina. Galerye — wydawały się jej nagromadzeniem jakichś mazanin szkaradnych. — Co tam jest pięknego? ja doprawdy nierozumiem — mówiła poruszając ślicznemi białemi ramionami. Daleko piękniejsze rzeczy widywałam w oknach u Lepkego. Ja tego zrozumieć niemogę, a mniej jeszcze że mąż mój się tak nad tem unosi... a te nagie posągi! Że sztuka była jej obcą — nie można się dziwić temu — lecz piękności kraju nie czuła również. Góry i skały przestraszały ją, obawiała się morza i nierozumiała głosu jego. Klaudy starał się w żart obracać to, co ona mówiła bardzo seryo. Obiad nasz przeciągnął się bardzo długo i owoce podane na końcu, znalazły łaskę w jej oczach. Z całych Włoch co się najcudowniejszem jej wydawało, to cytryny, które widziała porozpinane na murach i pomarańcze dojrzewające tak jakby prostemi gruszkami były. Po jedzeniu i bardzo starannem wypłukaniu ust, bo troskliwość o zdrowie swe i piękność posuwała do najwyższego stopnia — ponieważ miała zwyczaj odbywać siestę — co, jak twierdziła — bardzo zdrowem było — poszła spocząć, a myśmy zostali z cygarami i kawą. Po wyjściu pięknej pani, która w pochodzie przez salon stawała przed wszystkiemi zwierciadłami i przeglądała się w nich sobie z nietajoną przyjemnością. Klaudy długo nieumiał rozpocząć rozmowy. Potrzebował koniecznie naprawić wrażenie, jakie Roza uczynić musiała (czuł to dobrze) a niewiedział jak się wziąć do tego. Na ostatek zwrócił się wprost do mnie — i strzelił. — No — widzisz — ożeniłem się (tu westchnął mimowoli). Widziałeś ją? piękność jej nie straciła nic — słyszałeś — więc masz wyobrażenie o jej... chociażby temperamencie... Jest naiwna jak dziecię — tak, naiwna, ale, wiesz mi, znaczne już uczyniła postępy, umysł się otwiera. Potrzeba cierpliwości!! Będę ją miał, bo się do niej coraz więcej przywiązuję. Cóż winna temu, że była zaniedbaną. Charakter na pozór chłodny — krew zastygła — ale to właśnie, przy jej nadzwyczajnej piękności, która wszędzie ściąga oczy i naraża... na tysiąc natręctw — jest bardzo szczęśliwem... Nie uwierzysz jak na wszystkie hołdy jest obojętną... Słuchałem w milczeniu, Klaudy mówił dłużej, okłamywał widocznie mnie i siebie... Siedzieliśmy tak długo, że pani Roza miała czas, przespawszy się, do nas powrócić, świeżutka jak pączek różany i wesoło uśmiechnięta. — Nie uwierzysz — odezwała się wchodząc do męża — miałam nadzwyczajną przyjemność. Wystaw sobie, jeden z kelnerów hotelu jest niemiec i — z Berlina! Nie mogłam się nim nacieszyć! Mówi zupełnie po naszemu — a taki przyzwoity, rozumny i grzeczny chłopak... Klaudy mocno się skrzywił. Nie uszło to jej oka, uderzyła go rubasznie po ramieniu. — No — tylko proszę nie gderać na mnie — odezwała się. Klaudy jest arystokrata, jakby kelnerzy ludźmi nie byli. Tak samo w Wenecyi, gdzie u Bauera był taki ładny i sprytny chłopak, gniewał się, żem z nim po berlińsku paplała... A ja to wolę, jak całą tą paskudną włoszczyznę. Klaudy milczał zmarszczony. Nagle sobie przypomniał, że mieli powóz zamówiony na Cascine, wstał i poprowadził żonę, nie dając jej mówić więcej. Widywaliśmy się potem co dnia prawie, dopóki we Florencyi byli, a wrażenie pierwsze wcale się nie zmieniło. Klaudy czasem z jakiegoś jej słówka starał się wyciągnąć myśl, dowcip, głębsze jakieś postrzeżenie, ale to mu się nie bardzo udawało. Kobieta była najpospolitsza w świecie, a — jak mnie się zdawało, nietylko pozbawiona serca, lecz nawet nieumiejąca wielkiej namiętności męża odpłacić współczuciem. Zimna, trwożliwa o swą piękność i zdrowie, zalotną była na chłodno, przez miłość własną tylko... a nudziło ją wszystko, oprócz tego co bawiło — ulicę... Teatr małpi i cyrk był dla niej największą rozkoszą, najulubieńszą — rozmowa ze sługami... Klaudy starał się ją do czytania wdrożyć, czytywał jej sam, ale przy tych przymusowych lekcyach zasypiała, dąsała się, gniewała — płakała wreszcie... Opowiadanie obleczone w trochę wyszukańszą szatę, było jej niezrozumiałe zupełnie. Klaudy zakochany jeszcze, oślepły zupełnie wcale tego nie widział — nie rozpaczał — wmawiał sam w siebie, że potrafi ją przerobić — i męczył się straszliwie. Odprowadzałem ich do kolei, gdy wyjeżdżali do Rzymu i znalazłem oboje nachmurzonych, nie mówili do siebie. Klaudy ścisnął moją rękę — z żalem rozstałem się z nim. Sama pani jechała do Rzymu i Neapolu, bez najmniejszej ochoty oglądania ich, znudzona, tęskniąc za Berlinem. Niemal ostatnią skargą, którą z ust jej usłyszałem było — że w całych Włoszech piwa nie znalazła dobrego i że ten mąż tyran, pić go jej zakazywał. Zima przeszła prędko — ogród Bobolich, cały był już w zieleni i kwiatach. Na trawnikach dobywały się główki niezliczonych dzieci wiosny — dnie zaczynały być gorące — trzeba było myśleć o powrocie. Na kominie palić już nie chciano, pod pozorem że we dnie było ciepło, choć w mieszkaniach wilgotny jakiś chłód przejmował. Anglicy wychodzili już nie inaczej na ulicę, jak w kapeluszach słomkowych. Starannie w białe zasłonki upowitych, obawiając się coup de soleil, — które już nie były bezprzykładne. Zaczynałem się pakować i obliczać z dniami — gdy dnia jednego bardzo rano zastukano do mnie, zadzwoniono gwałtownie i stary dentysta francuz, gospodarz mój — otworzył drzwi komuś wpadającemu bez ceremonii, dopominającemu się natarczywie widzenia ze mną. Po głosie poznałem Klaudego i wyskoczyłem z łóżka. Blady i chwiejący się na nogach, szedł ku mnie i na wesołe pozdrowienie, odpowiedział tylko błyskiem oczów. Padł na krzesło, spierając się na ręku, wysilony i zmęczony. — Co to ci jest? — czyś niezdrów? spytałem go. Nie odpowiadał długo. Zerwał się potem z krzesła. — Sen mój skończył się — nawet nie tragicznie — ale — śmiesznie! zawołał. Opłaciłem drogo, bo życiem może za portret Angeliego. — Na Boga! cóż się stało? — Słuchaj — rzekł padając znowu na krzesło. Ciekawa historya zaprawdę. Pojechaliśmy do Rzymu. Nie byłem w nim nigdy, miarkujesz z jakiem gorączkowem zajęciem tam się znalazłem — chociaż — stary Rzym popsuto. Włosi dla polityki poświęcili co mieli najdroższego. Roza wśród tych ruin — wyżyć nie mogła. Pamiątki dla nas tak drogie, dla niej nie miały żadnego znaczenia i wartości. Płakała mi i niecierpliwiła się tak, że ja do Neapolu wywieść musiałem. Piękność tego miasta, okolicy, tej lazurowej czaszy u stóp ognistej góry, była dla niej rzeczą zakrytą — nie zrozumiała. Nie mogliśmy obejrzeć Pompei, bo ją te popioły i ruiny wstrętem napełniały i strachem. Powiozłem ją do Sorrento. Już w ciągu drogi — od Wenecyi począwszy, im bardziej siliłem się ją wtajemniczać w ten świat przeszłości, w cuda sztuki — postrzegłem takie zniecierpliwienie i zniechęcenie, żem czasem przez litość musiał folgować. Od Florencyi okazywała niemal wstręt i niechęć ku mnie. Zamykała się, posądzałem ją o jakąś tajemniczą korespondencyę — alem sobie sam tłumaczył to przewidzeniem. Zresztą choćby od matki listy odbierała i pisywała do niej, nie widziałem w tem nic złego. Nie chciałem być tyranem i szpiegować ją. W Neapolu życie się poczęło nieznośne, nic ją nie bawiło, płakała, zamykała się — dziwaczyła. W Sorrento, gdyśmy stanęli w hotelu, nie chciała mi towarzyszyć nigdzie, nic widzieć, żadnej ze mną zrobić wycieczki. Sądziłem że gdy ją zostawię samą, zły ten humor przejdzie. Pojechałem więc na cały jeden dzień na Capri. Wyprawiła mnie nie użalając się na to, pozbywając się z jakąś niecierpliwością. Późno w noc łódka moja przybiła na powrót pod ściany skaliste Sorrentu. Nie zapomnę nigdy tej chwili. Cały rozmarzony widokiem czarodziejskim groty lazurowej i krajobrazem tego, który do żadnego innego w świecie nie jest podobny — rozweselony żartobliwemi śpiewy i rozmową wioślarzy — wszedłem do gospody nie pytając nikogo skierowałem się do pokoju żony. Służba dziwnie jakoś spoglądała na mnie. W pokoju, otwarte drzwi — nikogo. Zwróciłem się do nadchodzącego gospodarza, który z kwaśną miną, stanął przedemną. — Gdzie moja żona? — Żona pańska — przecedził przez usta ściśnięte gospodarz — przecież panu to powinno być wiadomem, bo to miało być umówione. Przybył po nią jej brat i — wyjechała z nim razem. — Brat! zawołałem osłupiały — jaki brat! Gospodarz ruszał ramionami. W tej chwili na stoliku postrzegłem kawałek białego papieru. Rzuciłem się ku niemu. Był to list — napisany z pośpiechem, w którym mi oznajmywała, że ani mojego nieszczęścia być przyczyną nie chciała, ani sama się zamęczać ze mną. Przekonała się za późno — że życie było niemożliwe we dwojgu ze mną. Żądała rozwodu nie tając, że na pomoc wezwała owego komisanta nieboszczyka męża, który ją daleko lepiej rozumiał — i chciał się z nią ożenić. 2 nim odjeżdżała na powrót do Berlina, prosząc. ją nieścigał, gdyż wolałaby życie sobie odebrać niż żyć dłużej w takiej niewoli. Klaudy zamilkł nagle. Nieumiałem ani go pocieszać, anim chciał i nie pora było obwiniać. Mogłem się litować tylko. — Najrozumniejszem będzie — odezwałem się po chwili, gdy pójdziesz za jej radą. Inaczej nawet uczynić nie możesz, uszła ci z tym panem Goldfiszem, czy Rosenkranzem — odbierać mu jej przecie nie będziesz. — Ale ja ją kocham! wybuchnął zrywając się Klaudy. Wzruszyłem ramionami. — Po tem wszystkiem co zaszło! zlituj się — toby było coś niepojętego! — Namiętność nie ma logiki — odparł gorąco. Ja niewiem — dopókim odbywał z nią 'tę podróż z torturami, nieraz przychodziło na myśl — rozstać się, porzucić — wyswobodzić. Teraz, gdy jej niema przy mnie, cierpię niewysłowioną tęsknicę. — To szaleństwo — zamruczałem. — To podłość nawet, dodał Klaudy — nazywaj to jak chcesz — ale. — Ale, dać się takiej namiętności ogarnąć, dać jej zawładnąć sobą. Nic mi Klaudy nie odpowiedział. Ponieważ wyjazd mój był blizkim, namówić go chciałem aby jechał ze mną. Mogłem mu w drodze być przynajmniej przeszkodą do zatapiania się w myślach, wspomnieniach i niedorzecznem fantazyowaniem. Ofiary mojej ani przyjął, ani odrzucił — zbył ją milcze- niem. Potem, nierychło, powiedział, że się namyśli. Nagle rozpoczął żale nad tem, że hotel Washington, w którym stanął, bolesne rodził wspomnienia. — Tak byłem szczęśliwym tam! — Człowiecze przerwałem, godziż się to nazywać szczęściem? Machnął ręką. Z pół godziny przesiedział tak jeszcze i bez pożegnania wywlókł się odemnie. Około południa poszedłem go odwiedzić do hotelu. Służba przyjęła mnie w progu tem, iż Klaudy, pośpiesznym pociągiem wyjechał. Nazajutrz i ja też ruszyłem z Florencyi, rozkwitłej, aby doświadczyć na sobie jak u nas późno wiosna przychodzi. Za Wenecyą znalazłem pączki tylko, a nad Elbą wiatr mroźny i nieśmiało z ziemi dobywające się rośliny. Po drodze o Klaudym nigdzie nie mogłem wiadomości zdobyć — przemknął się bez śladu. Przychodziło mi potem na myśl co się z biednym stać mogło i spodziewałem się, że mnie wtajemniczy w rozwiązanie dramatu, którego pierwszych scen przypadek świadkiem mnie uczynił — ale — Klaudy zapomniał całkiem o mnie. Upłynęło dobrych kilka miesięcy, nim mnie zmusiła konieczność znowu Berlin odwiedzić. Mimowolnie tu przypominał mi się biedny marzyciel. Niespodziewałem się jednak wcale z nim spotkać, gdy wychodząc z księgarni Stuhr'a, zetknąłem się z nim zdumiony wielce. Wyglądał lepiej trochę, lecz wszystko to co prze- cierpiał i przebył przedwcześnie go zażyło i znużyło. Wyglądał starszym daleko niż był. Przywitaliśmy się, a, choć paliła mnie ciekawość zapytania go jak się zakończył ten dramat nieszczęsny, — bałem się zapytaniem, ledwie zabliźnioną otworzyć ranę. Z wielkiem zdziwieniem mojem, on sam, natychmiast się odezwał. Nie widzieliśmy się dawno — od Florencyi? nieprawdaż. Stało się jak ona sobie życzyła — wzięliśmy rozwód. Goldfisz drugi się z nią ożenił — Finita istoria! ale — jesteśmy z sobą — wierz mi, w najlepszych stosunkach. Niewiem, zdaje mi się, że teraz żałuje, iż się tak zniecierpliwiła. A! jaka piękna! Prawdziwie, podziwiać trzeba tę marmurową jej nieśmiertelność młodości! Zdaje się mieć lat piętnaście. Żadnego znużenia — najmniejsze marszczki. — Tak — odezwałem się — uczucie tylko, namiętność i praca zużywają człowieka — kto niema ani serca. Klaudy nie dał mi dokończyć. — Mylisz się, odparł, mylisz. U niej to jest inną formą obleczone... ale ona ma serce. Niewiesz, gdy pierwszy raz po rozwodzie, wyprosiłem sobie pozwolenie widzenia jej — nie było nikogo... żebyś wiedział z jakiem drżeniem, z jakiem uczuciem mnie przyjęła. Jestem znowu w niej zakochany! Rozśmiał się. — Szczęściem ten numer drugi Goldfisza — pod pantofelkiem — nic a nic nie zazdrosny. Przyjmują mnie serdecznie — jestem przyjacielem domu! Opłaciłem to dosyć drogo — dodał — a! ale patrzeć jej w oczy. Nie słuchając dłużej — skłoniłem się i poszedłem. Tom II. NOWELLE I OPOWIADANIA. Nocleg w Boremlu. Jak się dawniej listy pisały. Kwiryn. Koncert w Krynicy. Derśniaki. V. NOCLEG W BOREMLU. W r. 183... sprawa pewna zmusiła mnie udać się do Boremla. Nie miałem potrzeby bawić tam długo — ale zanocować stało się koniecznością, bo i konie moje były zmęczone, i ciemna noc jesienna nazad się puszczać do Gródka nie dozwalała. Majętność ta, po Czackich, naówczas była wydzierżawioną przyjacielowi ojca mojego, p. Platonowi R. Rozmówiwszy się z umocowanym jego, spełniwszy o co mnie zobowiązano, musiałem w końcu pomyśleć o noclegu. Konie moje przyjęto na folwark, ja zaś, nie chcąc zawadzać nikomu, chciałem sobie szukać gospody w miasteczku, gdy rządzca się odezwał: — Jeżeli to panu przykrem nie będzie, to możnaby przenocować w pałacu. Zniszczony wprawdzie bardzo i do dziś dnia pozostał w takim stanie, jak był po wojnie — ale na piętrze jest pokój zamczysty, z oknem i s kominem. Można zapalić na kominie, a znajdzie się na czem posłać... — Mieszka kto w pałacu — zapytałem. — Nie, cały pustką stoi, na dole są składy, a niedaleko na folwarku ludzie. Bezpieczeństwo zupełne, Służący mógłby spać w przedpokoju. — Służącego muszę, niepewnym będąc furmana, zostawić przy koniach i bryczce, ale dla czegożbym, choć i sam nie mógł nocy przepędzić w pustce? Chodźmy się rozpatrzeć. Pospieszyliśmy do pałacu, aby go obejrzeć nim się zciemni. Gmach wielki, okazały, zbudowany w stylu XVIII wieku, tak aby pańsko wyglądał — stał po wojnie i bitwie, która się tu odbyła — istnym trupem zastygłym. Wydawał się jak żołnierz zabity w szeregach ściśniętych, który nie żyje, a paść nie może. Zaraz w ganku kolumny były od kul potrzaskane, a na murach pozostały ich ślady. Z pod tynku obnażone cegły, wyglądały czerwono jak krwawe rany. Na dole znaczniejsza część okien pozabijana była deskami. Toż samo zniszczenie, do którego może po wojnie przyczynili się i mieszkańcy, którzy w pierwszej chwili z bezpańskiej siedziby korzystali, dawało się widzieć w ogromnej sieni, której posadzki były w części podruzgotane, częścią wydarte. Schody jednak, wiodące na piętro, pozostały prawie całe. Kurz tylko i gruzy leżały na nich wszędzie, a gdzie padła kropla wody, zieleniały jakieś roślinki blade. Drzwi, jedne z dawnych czasów, malowane i zło- cone, poodrywane i zczerniałe — drugie, z desek nie heblowanych pozbijane i na proste kłódki pozamykane, prowadziły do pokojów. I tu gdzieniegdzie poszczerbione były kulami mury. Wchodziliśmy na pierwsze piętro. Tu pustka na tle szczątków wspaniałości dawnej, wydawała się jeszcze może straszniejszą. Przeznaczenie ogromnych pokojów dawało się rozpoznać i odgadywać. Ze sprzętów w nich mało co pozostało, oprócz łomu, który nie miał wartości żadnej. Okruchy jednak mówiły wiele. Wiedeński fortepian Streichera bez klawiatury, bez strun, bez nogi, leżał wywrócony w jednym pokoju... Ze starej arfy w kącie zostały zczerniałe ramy złocone. Na ścianach wisiały jeszcze portrety na pół zdarte z ram, z powykałanemi oczyma i pomazanemi twarzami. Ta i owdzie walało się krzesło bez nóg, resztka stolika ozdobnego, pudełka porozbijane, skrzynki bez wiek. Jeden pokój cały był pełen grubo nasłanej, startej i pomiętej słomy, przykrytej pyłem jak wszystko, ale z pod niego można było w czarnych plamach, któremi ją niegdyś zbroczono, rozpoznać — domyśleć się krwi... Leżeli tu niegdyś ranni. Po podłogach wszędzie prawie rozsypanych było mnóstwo podartych, pomiętych papierów. Schyliłem się ku nim z ciekawością... Były to regestra jakieś, rachunki, kartki z ksiąg drukowanych w XVIII w., naostatek ułamki mnogich listów. Wszystko to nie zdawało się wcale stare. Wiadomo tym co z rękopismami miewali do czynienia, że wprawne oko łatwo rozpoznać może z papieru, atramentu, fizyognomii i charakteru ogólnego pisma — do jakiego wieku się ono odnosi. Rękopis XVI w. jest jeszcze kaligrafowany starannie, czysto, wyraźnie... W końcu XVII, psuje się charakter ręki, razem z narodowym charakterem, w XVIII, druk, papier i pisanie obrzydliwe. Szczątki, na które natrafiłem po podłogach, nie sięgały wszystkie nad koniec XVIII w. i nie miały żadnej wartości — robiły tylko wrażenie smutne... Jeden szczególniej pokój całą kupę zmiecionych papierów zawierał, a rządzca mnie zapewniał, że daleko więcej już ich popalono. Były to jednak szczątki życia, a na niektórych z listów dźwięczało ono tak silnie, jakby jeszcze nie przebrzmiało. Obejrzawszy niemal całe pierwsze piętro, dostałem się nakoniec do pokoju, który mi był na nocleg przeznaczony. Widać było, że już ktoś przedemną musiał tu przebywać, bo i okno znalazłem całe i tarczan z nogami w komplecie i jeden prosty stołek, mogący spełniać funkcyę stolika, czasu noclegu. Zapewniano mnie, że komin nie dymi — a na nim leżało jeszcze kilka niedopalonych głowni. Na jedną noc, w naszym kraju, więcej nad to wymagać nie godziło się. Zgodziłem się na ten nocleg z wdzięcznością i wyszliśmy rozporządzić, aby mój tłumok zniesiono, a na kominie, dla oczyszczenia trochę zatęchłego powietrza ogień rozpalono. Zciemniało się tymczasem,. — mówiliśmy o boremlskiej bitwie i podaniach, jakie się na miejscu o niej utrzymały, a w niespełna godzinę, rządzca mnie odprowadził na nocleg. Zastałem tu ogień, służącego, świecę — łóżko posłane, i zaleciwszy aby mnie obudzono rano, zabrałem się do wieczornego czytania. Jesienna noc, spokojna, czarną była i chmurna. W pustym pałacu panowała cisza, którą tylko lekkie trzaskanie ognia przerywało. Z pół godziny upłynęło tak — bez żadnej przeszkody i zatopiłem się w książce, czekając godziny, w którejbym mógł zasnąć. Zdaje się jednak, że na godzinę snu czekały inne istoty, mające większe prawo gospodarowania w tej pustce nademnie. W sąsiednich pokojach, zrazu dla mnie zupełnie niezrozumiały łoskot się dał słyszeć — i nie mogę się pochwalić tem, żeby mnie nie nastraszył. Musiałem się rozsłuchać i rozmyśleć, aby przyjść do przekonania, że szczury i nietoperze, może nawet sowy, którym tu nikt nie przeszkadzał, rozpoczynały harce swe nocne. Nie było to przyjemnem, gdyż nader fantastycznie wrzawa nagle dawała się słyszeć gwałtowna i równie niespodzianie ucichała. Latanie nietoperzów można było rozpoznać, równie jak tłumne bieganie szczurów. W opróżnionych salach hałas ten rozlegał się echem wielkiem i niekiedy stawał się drażniącym. Sen był problematyczny — a sąsiedztwo głodnych szczurów, które śpiących a bezbronych nosów szanować nie zwykły — kazało się mieć na ostrożności. Nocleg miał fantastyczną stronę, był oryginalny niezaprzeczenie — lecz zaczynałem żałować żem prozaiczniej się nie umieścił w gospodzie żydowskiej. Teraz było już po czasie. Ażeby się służącego dowołać, potrzeba było zejść na dół i szukać w podwórzu nie wiadomej mi zresztą stajni. Rezygnacya pozostawała jedna. Spójrzałem na drewka, czy dokładając na kominie dociągnę ze światłem do rana, na świecę, która była też środkiem onieśmielenia przeciw szczurom i czytałem dalej. Wśród tej ciszy nocnej uroczystej — nagłe wybuchy — wydawały się nadzwyczaj dziwnie. Czasami poczynał je szelest nieznaczny, jakby dane hasło... wrzawa zrywała się, roiła i przenosiła do dalszych sal, to bliżej mnie, to dalej — aż w końcu ustawała. Oprócz znajomego mi pisku szczurów, głosów innych rozeznać nie mogłem, choć rozmaitość ruchów i uderzanie o sufity zdradzało nietoperze. Zdaje się że przez szpary drzwi wciskające się do pokoju obok, światło od mego komina, ptactwo nocne musiało ściągać. Zegarek nie wskazywał więcej nad jedenastą, a że dzień w jesieni nie mógł przyjść jak około szóstej, miałem więc przed sobą siedem godzin, albo bezsenności lub snu bardzo przerywanego. Książka i świeca nie mogły starczyć nad parę godzin w najszczęśliwszym razie. Potrzeba więc było przedsięwziąć śroki ostrożności przeciwko ciemności, która mogła mnie zdać na łaską szczurów. Wstałem przyłożyć na kominie i zgasiłem świecę, wyrzekając się czytania. Miałem dosyć do myślenia. Ze wszystkiem się można obyć — i ja w końcu z położeniem mojem obyłem się do tego, żem fajkę zapa- liwszy i przypatrując się kominowi, zadumał o czem innem. Szczury tymczasem i spadkobiercy ludzi w tej ruinie, — poruszali się bardzo żywo. Zdawało się, że dla nich noc musiała być chwilą jakichś najważniejszych czynności. W ruchach czuć było pośpiech gorączkowy. Znużenie podróżą — podziałało nareszcie o tyle, że mi się na sen zbierać zaczęło. Na nieszczęście sen mam lekki i najmniejszy szelest mnie przebudza. Zaledwie zamknąwszy oczy... poczynając drzemać, budziłem się i porywałem. Trzeba było świecę zapalić znowu i próbować czytania. Jakiś czas upłynął z książką w ręku. Znudziłem się w końcu i rzuciwszy ją powtórnie, szukałem w myśli sposobu polepszenia mojego położenia. Nie wiem jak nastręczyło mi się szukać rozrywki w przetrząsaniu papierów, których kupę ogromną pokazał mi rządzca w sąsiednim pokoju. Wprawdzie próbki ich, które miałem w ręku nie były zachęcające — ale lepsze to niż takie nocne nudy i sen przerywany. Pokój, jak mi się zdawało, miał okno zabite, towarzystwa więc nietoperzów, obawiać się nie potrzebowałem — a szczury świeca odpędzała. Wstałem, wpadłszy na tę myśl i wdziawszy szlafrok ruszyłem ku drzwiom, od ktorych klucz był z mo- jej strony. Wchodząc uczułem, że mi coś po nogach się przesunęło — i domyśliłem się spłoszonych podedrzwiami szczurów lub łasic — gdyż myszy nigdy się ze starszyzną pod jednym dachem znajdować nie zwykły. Umieściwszy światło na złamanym stołku rozpocząłem prawdziwie rozpaczliwe poszukiwanie! Regestra ekonomskie i kwity, palety, urzędowe rozporządzenia — listy z których kropli życia wycisnąć było nie podobna. Zniecierpliwiony, z rozmaitych stron zanurzałem ręce w tych śmieciach — zawsze w nadziei, że na jakąś żyłkę złotą natrafię. Przerzuciłem kupę prawie do dna, gdym nareszcie na parę starszych zapisanych kartek natrafił. I to była cała zdobycz moja. Kilka stronnic zżółkłych, pomiętych, podługowatych, wypełzłym atramentem pisanych widocznie już w XVII wieku, miały tytuł u góry. Kopia listu olim JMP. Bernarda Kurzańskiego do pana Jerzego Strus'a, starosty bracławskiego etc. Dalej szło co następuje: Laudetur Jesus Christus. Mnie wielce miłościwy panie Starosto dobrodzieju. Przez JMP. Chorążego bracławskiego wiadomość mnie doszła, iż dotąd w łaskawej pamięci zachowujesz sługo swego, za co niech Bóg stokrotnie nagrodzi. Powiadał Chorąży, iż o mnie wspomniawszy a niewdzięcznym zowąc, wyraziłeś się żem jak w wodę padł. A no — prawdziwe to są słowa, padłem w wodę, ale święconą. Więc gdy widzę, iż losy moje, jeszcze starostę obchodzą, longe et late rozpisać się muszę, co mnie do wody w którą padłem, doprowadziło. Raz jeszcze wszystkie te pogrzebione już wspomnienia, dobyć muszę, abym to co mnie spotkało wytłumaczył, a okazał, iż inaczej postąpić anim mógł, ani się godziło. Chociażeśmy wojowali razem i szczęście mnie to spotkało, żem obok onych wiekopomnej sławy dwu Strusów, polskich bohaterów szedł przeciw poganom, choć w pochodzie i pod namiotami nie jeden raz noc spędziliśmy rozpowiadając sobie przygody nasze; niewiem czym kiedy o mojej familii więcej co nad to mówił Staroście, iż kilku nas było braci. Z nich najmłodszym sługa wasz, może, dla tego Benjaminem był u matki swej, niewiasty cnoty i pobożności takiej, iż ci co ją znali, prawie za ubłogosławioną za życia mieli. Kochała ona wszystkie swe dzieci prawdziwie macierzyńskiem sercem, a mnie ostatniego swego sierotę, któremu w niemowlęctwie ojca zabrakło, może gorącej niż starszych braci, żem był słabowity i wyraźnym cudem łaski Bożej od śmierci ocalony. Mieszkali rodzice moi nie opodal ode Lwowa, w majętności Kurzawie, z dawna do nas należącej, równie jak Wysokie, z którego się też niektórzy pisali, — klejnotem naszym był i jest Odrowąż, jako też prawemi Odrowążami byliśmy. Ponieważ ojca nieboszczyka często bardzo sprawy jego do Lwowa powoływały, gdzieśmy własny dworek mieli, matka, jako była o wszystko troskliwą i zabiegliwą, a nabożeństwa też chciwą, — z Kurzawy do Lwowa często przejeżdżała do ojca. Drogi me były dobre, a i bryki jejmość nie chciała zażywać ciężkiej, ale parą końmi, wózkiem prostym puszczała się, na niewygody wcale nie zważając. Tak i w kilka miesięcy po Grodzeniu mojem, sama runie karmiąc jeszcze, wraz ze mną, wybrała się dnia jednego, chcąc pośpieszyć, gdyż w liście ostatnim ojciec się na chorobę uskarżał, która go wkrótce do grobu doprowadziła. Później opowiadała matka moja, iż w drodze tej, wóz nagle tak niebezpiecznie się przechylił, że dziecię, które trzymała na ręku, wyśliznęło się, padło pod koła i w oczach jej przejechane zostało. Z krzykiem poskoczyła za mną matka, z pod kół wyrwawszy i na ziemi klęknąwszy łzami mnie oblewała. Zdawało się, że ratunku żadnego nie było. Naówczas święta niewiasta w duchu panu Bogu ślub uczyniła, że gdyby mi życie powrócił, jemu mnie w zakonie św. Franciszka poświęcić miała. Natychmiast przytuliła mnie do piersi, którą ssać zacząłem. Nadzieja wstąpiła w serce. Dojechaliśmy do Lwowa, gdzie, gdym prawie bez szwanku do zdrowia przyszedł, niemal za cud ocalenie moje poczytywano. Matka zaś o uczynionym ślubie zawczasu nie rozpowiadała, naprzód tylko nabożeństwo dziękczynne przed ołtarzem Franciszka św. zamówiwszy, do którego zawsze szczególną dewocyę miała. Wszystkich tych dzieciństwa mojego przygód, wcale pamiętać nie mogąc, to tylko wiem, że gdym dorastać począł, ubrano mnie w habicik bernardyński i w nim chodzić musiałem, co na mnie oczy ściągało, a niebardzo miłem mi było, bo inne chłopaki z rycerska się panoszyły i przy drewnianych szabelkach, gdy ja z ró- żańcem kokosowym u pasa czasem dziwowiskiem bywałem, a niekiedy i pośmiewiskiem. Za to płacąc pobożna matka moja, co mogła czyniła aby mi się na świecie nie przykrzyło. Wpajała to jednak powoli we mnie, że przez wdzięczność Bogu za ocalenie życia, powinienem był obrać sobie stan duchowny. Za jej staraniem też ojcowie Bernardyni i inni księża, których u nas wielu w domu bywało, starali się wpajać to we mnie, iż nie było na świecie stanu szczęśliwszego a milszego Bogu nad duchowny, bo w nim człowiek i wolą własną i pomocą swych braci, reguły, a łaską patrona — z drogi zboczyć nie może i zbawienia pewnym jest, byłe sam chciał. Jak wszyscy w domu tak też i ja byłem pobożnym zawsze, po matcem to wziął, gorącem sercem modliłem się z nią razem — nie przeciwiałem się temu żebym do zakonu nie miał iść, ale — co prawda — rycerska sprawa, koń, szabla, widok zbroi do szaleństwa mnie prawie poruszały. Bywało gdyśmy we Lwowie mieszkali, a przeciągały chorągwie — żadna siła ludzka utrzymać mnie w domu nie mogła. Trafiło się jakoś, że powinowaty nasz pan Melchior z Kalinowej Kalinowski przybył, we Lwowie odpoczywając między jedną wyprawą a drugą, odwiedzić matkę moją. Ciotecznym pono był jejmości. Ten zobaczywszy mnie w habiciku, przy różańcu, gdym po dziedzińcu drewnianą szabelkę sobie wystrugawszy za jędykami się pędzał, począł matce mojej pół żartem czy- nić wyrzuty, że mi nawet dziedziństwa i młodości jak uależy, swobodnie użyć nie daje. — Chcesz go asindzka mnichem postrzydz — nikt nie broni, jeśli powołanie się w nim okaże — ale nie pora tego Izaaka zarzynać, gdy mu czas jeszcze wyswywolić się i pośmiać. Tem ci bardziej gdy habit ma wdziać, niech świata zakosztuje, aby czuł, iż Bogu czyni ofiarę, dosyć na to będzie czasu! Polubił mnie Kalinowski i ulitował się nademną. Bóg jeden wie jak mu byłem wdzięczen. Zdaje się, że i spowiednik matki mojej przeciwko pofolgowaniu mi nic nie miał, jam też macierz obsedował i prosił. Słowem zdjęto mi w siedmiu leciech habit, i począłem nosić się, uczyć a żyć jako drudzy rówieśnicy moi. Tu, jakby na przekorę powołaniu, — na próbę i pokusę krew taka zagrała we mnie do rycerskiego rzemiosła, żem w końcu niepoczciwie i grzesznie z domu matki się wykradł, i pod imieniem Wysockiego wpisałem się jako prosty towarzysz pod Chorągiew p. Jana Sieniawskiego. Dopiero gdy się to już stało, zgryzota sumienia dokazała tego żem zbiegł do Kurzawy matkę przeprosić, i u nóg jej leżąc, błagać aby mi też zażyć dozwoliła tego er. ojcowie moi. Trzeba było znać tę świętą zaprawdę niewiastę, a najlepszą z matek, aby wyobrazić sobie co ona z mej przyczyny naówczas ucierpiała, i jak jej serce między miłością Bożą i wdzięcznością dla niego, a przywiązaniem dla syna, rozdarte było na poły. — Bernardzie mój — rzekła płacząc i ręce załamując — pomnij to jedno tylko, że gdy mi Bóg ciebie pocił, jam się ślubem związała że ty jego służbie się poświęcisz. Nie czyń że mnie wiarołomną, gdyż w tym na drugim świecie, brzemię na duszy mej ciężeć będzie. Idź i wojuj, abyś tę krew gorąco ochłodził, i ostygł — lecz niezapominaj nigdy, żeś moim ślubem związany. Tak mnie ta boleść macierzyńska przejęła, a skruchę miałem tak wielką, żem łez najlepszej mojej dobrodziejki stał się przyczyną — iż może byłbym wyrzekł się służby — ale słowo dałem, stawić się było potrzeba. Naówczas matka serdeczna, me chcąc abym jak jaki sierota i przybłęda służbę pełnił, dała mi na to abym się na sześć koni mógł zapisać. O tej służbie dziś powiedzieć tyle mogę, że pierwszą była, a choć wiele znosić przyszło i od ludzi i od niewygód, i w boju od nieprzyjaciela, słodkiem to było pożądanem. Dwa razy ranny, raz o włos nie dostawszy się do niewoli, gdy mi i konie wyzdychały, bo je strzechami karmić przyszło, a błotem poić — powróciłem do domu renomą dobrą, ale chudy i zbiedzony. Ale ma to do siebie nałóg wszelki, rycerskiego nie wyjmując, że się smaku nabiera do tego co najdrożej się opłaciło. Ledwie odpocząwszy, wylizawszy się i odkarmiwszy, już bym był szedł... gdy matka ciężko zachorowała. Ja tylko i brat mój Mikołaj byliśmy naówczas w Kurzawie, gdy przygotowana od dawna do śmierci, z takim spokojem i duszną radością, wyglądała jej na łożu choroby, jakby na gody wielkie iść miała. Klęczeliśmy z p. Mikołajem, u nóg jej dzień i noc. Ostatniego dnia, gdy już sobie nietylko dobę, ale godzinę, za laską Bożą, przepowiedziała, podczas gdy Mikołaja wywołano, kazała mi się przybliżyć do siebie, i objąwszy stygnącemi rękami, zaczęła szeptać. — Bernardku mój — ślub matki dotrzymaj — pomnij! Żałować tego nie będziesz. Było to ostatnie słowo jej do mnie, które głęboko w duszy utkwiło. Na pogrzeb jakoś przybył Kalinowski, któremu on smutny zwierzył się z tej ostatniej prośby nieboszczki mej drogiej. Lekko to sobie jakoś ważył — a w to bił, że pan Bóg ofiary przymusowej nie potrzebuje, — a matki za moją winę przecież karać nie będzie. Mnie się też koń i zbroiczka tak uśmiechały, żem oprzeć się nie mógł powtórnie pokusie, i do p. Sieniawskiego jechałem, który do swojej roty ochotnie mnie przyjął. Wypraw ja tych staroście opisywać nie potrzebuję, bo w których niebyliście sami z bratem, znacie je tak dobrze jak ja com z niemi chodził. Z p. Sieniawskim naówczas wiodło się nam na kresach pomyślnie, alem ja raz z gorączki wielkiej na małym podjeździe, zapędziwszy się, o mało w niewolę tatarską się nie dostał; i strzałą, szczęściem nie zatrutą, szpetnie byłem ranny. Mieliśmy zaś w obozie ludz- co na wszelakie rany sposoby i zioła znali, i taki mnie znachor, rusin salwował, że mimo gorączki rana się nie rozogniła, alem w nędznej chacie przeleżeć musiał niedziel parę. Czasu tego, nocy jednej, gdym spał, wyraźnie mi się ukazała nieboszczka matka moja, szła po- smutna ku mnie, z rękami złamanemi — i stanąwszy u łoża, płakała. Widziałem jak jej srebrne dwa strumienie łez ciekły z oczów, ciekły i aż na ziemię spadały. Nie mówiła nic, ale te źrenice płaczące jako miecze wraziły się w duszę moją. Aż w końcu odezwała się słodkim głosem swym, który mi się zdał naówczas jakby jeszcze śliczniejszym i śpiewnym. — Synu mój. — Cierpliw Bóg, przestrzega cię. Dałeś słowo matce... dotrzymaj je... przemóż pokusę światową... Gdy to rzekła obraz jej powoli blednieć i rozpływać się zaczął — aż zniknął, a ja nazajutrz wstałem poruszony bardzo i niespokojny. Tymczasem rana się zgoiła — i mój ten sen, co mnie zrazu tak niepokoił, powoli się w pamięci zacierać zaczął, a tu wojna rwała ku sobie, i koń rżał jakby siadać na się kazał. Konie zaś od dzieciństwa tak miłowałem, że mi — grzech powiedzieć dziś — nieraz od ludzi milszemi były. Rzekłem więc sobie. Sen mara, pan Bóg wiara, i tylko do Kamieńca posłałem na dziesięcioro mszy za duszę matki. A tu już przychodzi ów rok, którego bym ja, wam panie Starosto, dla tej bohaterskiej śmierci brata jego, Aktórego zgon cała Polska sławiła i poetowie potomnym wiekom podali — nie rad przypomniał. Byliście i wy z nami pospołu — a cudem uszliście cali. Wiecie jako u Słobodyskiej dąbrowy, w mili od Chmielnika, rozstaliśmy się i nieboszczyk pan Stanisław ze mną poszedł przodem, gdy pan Hetman Jazłowiecki wam przy sobie pozostać kazał. My z bohaterskim bratem waszym także nie razem staliśmy pod jedną chorągwią, gdyż on zwyczaj ten miał zawsze, iż pięćdziesiąt do sześćdziesięciu ludzi sobie dobrawszy na podjazdy się tak zuchwale zapędzał, jakby owej heroicznej śmierci szukał. Niestety, znalazł ją też nad rzeką Rastawicą, — gdzie, uchodzić niechcąc choć był mógł, a mnogim pogańcom przystępu do siebie nie dając, obstąpiony i strzałami jako drugi Sebastyan męczennik na wskroś przeszyty, życie nieśmiertelne pozyskał. Mnie około Perepiatowych kurhanów w małej utarczce, ledwie ten sam los nie spotkał, gdyby na pomoc nie przybieżono. Sługę mojego Pobożanina obok mnie zabito, a jam ledwie obronną ręką potłuczony życie ztamtąd wyniósł. Musiałem się potem wlec przy obozie, często na wóz się kładnąc i nie rychło do zdrowia przychodząc. Owego czasu też sny mnie trapiły, w których, cioć już matki mej nie oglądałem, zdało mi się żem głos jej słyszał, powtarzający. — Ślub swój dotrzymaj. Lecz jużem był tak do wojennego rzemiosła duszą i ciałem przyrósł, że mi się zdawało iż nigdy rzucić go nie potrafię. Musiałem po tej pana Jazłowieckiego wyprawie znacznej, czasu której nieznane nam kraje i stepy przebywaliśmy, a nad Dnieprem rzeką u onych sławnych progów obozowali — do Kurzawy do p. Mikołaja jechać, aby kościom pofolgować i do nowej się sposobić wojny. Nie miałem na myśli wcale rzemiosła mojego porzucać — a i ludzka próżność do niego ciągnęła, bo żem się w onego sławnego Strusa ocierał, na mnie też coś od niego spływało. Ludzie nas jako pierwsze rzeczypospolitej rycerstwo wysławiali. Z Kurzawy jeździło się do Lwowa często — a działa się rzecz osobliwa, bo w tem miejscu, gdzie, jako mi ludzie opowiadali, z woza spadłem na ziemię dzieckiem będąc — czy konno jechałem, czy telegą — zawsze mi konie stawały. Nawet, gdy z obcemi jak się trafiało — iż w kupie będąc, gdy koń jeden drugiego do chodu animuje — mój, gdyby jaki był, musiał przystanąć zawsze i dopiero po chwili dał się ruszyć z miejsca. Admonicja to była widoczna, lecz na upartym człeku i ta wyraźna skazówka — nic uczynić nie mogła. Zużywałem wczasu, dosyć wesoło się zabawiając, gdy dnia jednego na gospodę powróciwszy, choć byłem zupełnie zdrów przed kilku godzinami, uczułem wielką niemoc jakąś. Brzydziłem się zawsze łóżkiem, a nie rad kładłem — ale mi potrzeba było tym razem koniecznie legnąć, bo i głowa się kręciła i nóg nie czułem pod sobą. Nazajutrz wsta; ani było myśleć. Sprowadziłem doktora pana Helmana, który podówczas tam był za lekarstwy przybywszy. Ten opatrzył mnie, obmacał, i zawyrokował, że leżeć trzeba i spoczywć dopóki niemoc nie odejdzie. Zapisał też i dał różne leki obrzydliwe — a mnie nie tylko one się wydawały szkaradnemi, ale pokarm wszelki, napój, nawet woda czysta była wstrętliwą. Spoczynek zaś ten miał skutek tylko, żem słabł coraz więcej. Wychudłem strasznie. Chociaż przyjaciele i towarzysze odwiedzali mnie często — ludzie jak pokarmy mi się przykszyli. Zwiększał się jeszcze niepokój i gorączka tem, że drudzy na wojnę ciągnęli, przychodzili się żegnać ze mną, a ja dźwignąć się nie mogłem. Wrócił mi sen ostrzegający znowu — ale nie był to już ten słodki głos macierzyński, napominający dziecię, ale straszny a groźny nakaz z góry. Serce moje zaś tak zakowane jeszcze było we zbroi, a od nałogu rycerskiego odstać nie mogło, że gdym sam nie podnosił się z łóżka, tom przynajmniej zbroje przynosić kazał, i konie pod okno przyprowadzać. Nigdym bywało nie płakał — a w tej chorobie gdy ludzi koło mnie nie było, jak bóbr zalewałem się łzami. Rok — cały rok tej męczarni przetrwać musiałem, gdy w rocznicę samą dnia mojego ocalenia, nawiedził mnie raz ostatni cień matki. — Synu mój — rzekła miłosiernie — uczyń zadość ślubowi mojemu, a Bóg ci powróci zdrowie. Byłem już tak złamanym, żem zaraz postanowienie we śnie uroczyste wyrzekł, jako rozkazowi Bożemu będę posłusznym. No — i stał się ten cud, że gdy dnia poprzedzającego z boku na bok o swej sile obrócić się nie mogłem, nazajutrz zaraz poczułem w sobie siłę jakąś powracającą, i, polewki mało co, bez wstrętu jednak zjadłszy, z chlebem, który gorzkim mi się, jak wprzódy, nie wydał — sam, bez pomocy niczyjej z łóżka wstałem i po izbie przechadzać się począłem. Służba moja, barwierz i aptekarz, co u mnie teraz codziennymi gośćmi bywali, a pono nie wiele już sobie po mnie obiecywali; — zdumieli się niepomiernie, na nogach mnie zobaczywszy. Zbiegali się ludzie niewierni patrzeć na to, bom w oczach do zdrowia powracał, jakby ręką odjął niemoc. Miałem już najmocniejsze postanowienie słowa dotrzymać, ale caro infirma, słaba i wątła jest natura ludzka. Gdy już do wyrzeczenia słowa nieodzownego przychodziło, strach i żal mnie taki ogarniał, iż z dnia na dzień, pod różnemi pozorami odkładałem, najwięcej to w siebie wmawiając, że muszę wprzódy ozdrowieć, niżeli do klasztoru pójdę. Siła nieczysta świata tego, którego mi się wyrzec przychodziło, właśnie teraz cała się na mnie rzuciła i obarczała, gdym miał rozbrat z nią czynić. Dosyć było, aby lada jaki ciura przez ulicę pod oknem przeciągnął — abym mu losu jego zazdrościł. Szczęk szabli i widok koni, do rozpaczy mnie prawie doprowadzały, tą myślą, że się z niemi na wieki rostać przyjdzie. Po nocach w mózgu sny osobliwe się kręciły, nie dając mi spoczynku. Wszystkie owe sceny obozowe na kresach, w stepach, u ognisk, na czatach z dobremi towarzyszami tak mi się powtarzały — jakbym drugi raz je przeżywał. Nie mogłem się opędzić im, ani krzyżem świętym, ani modlitwą. Gdym tak sam z sobą walczył — człek nowy ze starym człowiekiem — trafiło się, że i Kalinowski nadjechał. Ten słyszał tylko, żem obłożnie chorym był bez nadziei, a na nogach mnie zobaczywszy, uradowany mocno, nie wiedząc nic jeszcze o mojem postanowieniu, za najlepsze lekarstwo radził w pole wyciągać. — Z tego u ciebie choroba, żeś się zamknął w czterech ścianach, co dla człowieka najgorsze. Tobie co rychlej trzeba na koń i z dobremi ludźmi w pole. Zaraz cię to pokrzepi. W domu, gdyby pulpetami karmiono, nie dadzą tej siły, co chleb razowy suchy w obozie. Nie ma życia dla nas do licha, tylko na siodle i w polu. Przez trzy dni pobytu jego we Lwowie, ciągle to jedno słysząc, na największe byłem narażony niebezpieczeństwo, a nie chciałem mu objawić o mem postanowieniu, bo by mnie był od niego odwodził. I jam się nieraz wahał znowu — lecz w ostatniej godzini wielka ta miłość, jaką miałem dla świętej matki mojej, zwyciężyła. Powtarzałem to sobie, jak ona dziecko swojemu zawierzyła i ufała, a jak ja, syn niewdzięczny, dla tej co mi dała i ocaliła życie, ofiary z cząstki jego i ze zwodniczyych świata rozkoszy — okrutnie, niemiłosiernie, uczynić nie chciałem. Stanęła mi przed oczyma zapłakana — a ja przed nią bez litości przechera, tylko sobie samemu i krewkości własnej dogadzający. I srom mnie ogarnął, żem samolubnym był i podłym a nikczemnym. — Nie godzienbym tej świętej niewiasty dzieckiem się zwać, gdybym woli je}, o której w ostatniej godzinie i we snach mi przypominała — nie spełnił. Bądź więc panie miłościw duszy mojej — a powołanego choć nie godnego sługę, ratuj łaską swoją. Lżej mi się zaraz na sercu zrobiło, jakby z niego brzemię wielkie spadło. Nie chciałem już odkładać i zwłóczyć. Tejże chwili krzyknąłem na czeladź, rozkazując aby do mnie poprosili Izdebskiego i Karskiego, który mi byli sercu najbliżsi, a towarzysze wypraw wspólnych. Wszelki rynsztunek wojenny miałem; naówczas bardzo kosztowny i piękny, bom się w nim kochał, i com miał kładłem w to; często dla fantazyi przepłacając. A że po obozach, gdy grosza ludziom braknie, często najdroższych rzeczy za psie pieniądze dostać można, nazbierało się tego u mnie siła. Chodzili patrzeć ludzie jak na osobliwość, na te bogactwa moje. Miałem zbroi i do boju i do stroju, na występ i w pole, wszelakiej wybór wielki; jedną szmelcowaną taką, że mi Hetman jej zazdrościł. Siodła srebrem kowane a aksamitem ociągane wszelkiej barwy, rzędów sadzonych kilka, między któremi jeden turkusami siany, z kitą dla konia, dziwnie wspaniały, kołczanów kilka na święto do popisu zlotem szytych, tarcz lekkich ozdobnych niemało, łuków kilka osobliwych, broni różnej, mieczów i koncerzy do wyboru. Zawszem wozów kilka musiał za sobą mieć z temi skarbami, bom się niemi pysznił. Na przód tych pokuśliwych rzeczy pozbyć się postanowiłem. Ani się spodziewali Izdebski i Karski, gdy przyszli do mnie, co ich tu czekało. Oprócz wszelkiego sprzętu, koni też musiałem się pozbyć, bo do tych byłem najmocniej przywiązany. Za temi małom nie płakał. Jednego zwłaszcza, białego na czarnej skórze, z grzywą do ziemi, którego turkiem zwano — na pożegnanie chciałem choć uścisnąć i pocałować — alem się bał, aby mi serce nie zmiękło. Tegom dla brata Pana Mikołaja dezygnował, z tem aby go do śmierci trzymał, nie dając nikomu. Izdebski z Karskim gdy posłyszeli, że im wszystko oddają — uszom wierzyć nie chcieli biorąc to za żarty... Potem odradzać mi zaczęli, alem już słuchać nie chciał. O czeladzi też wiernej nie zapomniałem, ja sam od tej godziny już niepotrzebowałem nic. Za warunek im postawiłem tylko, aby wszystkie te rzeczy marne, do których serce tak lgnęło — na- tychmiast mi z przed oczów pozabierali — bym dłużej patrząc, niebolał więcej. Spłakaliśmy się wszyscy przy pożegnaniu, jakbym na śmierć szedł — ale dla świata też odtąd umarłym być chciałem. Całą noc potem krzyżem przeleżałem na podłodze — płacząc i modląc się, ale razem błogość wielką w sercu swem czułem, iż woli nieboszczki matki mej zadość uczynię i brzemię z niej zdejmę, jak na wdzięczne dziecię przystało. Drugiego dnia, jak świt, nieczekając aby, gdy się wieść po mieście rozejdzie, ludzie z pożegnaniami się zbiegali — nająłem prosty wóz do Krakowa, gdzie nowicyat odbyć postanowiłem, bo we Lwowie nadto miałem znajomych. Położyłem się w furze, nakryłem gunią i tak się wieźć kazałem. Chociaż mosty popaliłem za sobą, i powtarzałem ciągle — alea jacta est — nie przyszło mi łatwo do końca doprowadzić, com zamierzył. Całej siły i pomocy nieba zażywać musiałem, aby wszelakie pokusy odpychać i zwyciężać. Sama ta długa podróż do Krakowa kosztowała wiele, w ciągu jej oczy i uszy zatykać musiałem. Raz w raz spotykało się po noclegach i popasach rycer- stwo, między niem znajomych wielu, przed któremi się, jak złoczyńcy, kryć przychodziło. Ile razy konie zarżały i zbroiczki zadzwięczały — odzywało się to w głębi duszy mojej. Przychodziły na mnie chwile takie, że się szaleć obawiałem. W Krakowie się nie zatrzymując, ani w gospodzie ani po ulicach, prosto pobiegłem do klasztoru i tam, do nóg upadłszy gwardyanowi, całą mu historyą moją opowiedziałem jak na spowiedzi. Przyjął mnie dosyć łaskawie. Jednakże dowiedziawszy się o tak długich walkach i wahaniu, w suspicyi zdawał się mieć powołanie i wytrwałość w niem moją — bom już znaczniejszą część życia miał za sobą, a wszystkę na koniu i we zbroi. Zapowiedział mi od razu nowicyat surowy: posty, ubóztwo, pokorę, posłuszeństwo — ale mnie to wszystko nie tyle straszyło, co narażanie się na widoki, które dawne życie przypominać mogły. Więc prosiłem tylko, aby od nich mnie strzegł i nie narażał, ale właśnie on był innej myśli. — Moje dziecko — odpowiedział mi na to — tych widoków i pokus unikać ci nie należy, musisz się wypróbować i zahartować na przyszłość, abyś się ich nie lękał. O nowicyacie moim mówić nie chcę, albo mało co. Żołnierz znosi łatwiej wszelkie umartwienia ciała niż inni ludzie — bo do nich jest nawykły. Mnie też ani zamiatanie korytarzy, ani sen na desce twardej przerywany dzwonkiem do chóru, ani surowe posty i jadło proste, ani chłód i bose w trepkach nogi, nie dokuczały tak bardzo. Ale potrzeba było często, umyślnie surowe obejście się przyjmować w milczeniu i pokorze, choć stara buta się w sercu odzywała. Co gorzej, patrzeć musiałem na owo rycerstwo, do któregom nie należał, owe moje konie ulubione i zbroje — myśląc, że oni w pole ciągną swobodni — weseli, a ja ta w murach umierać jestem skazany. Serce mi się czasem ściskało, jakby je dłoń w rękawicy żelaznej ujęła i rozerwać chciała. Były chwile buntu cielesnego i słabości, za które, sam sobie naznaczając pokutę — krzyżem legiwałem na ziemi w celi mojej. Gwardyan był człek rozumny, pobożny ale bardzo surowy. Na mnie zaś szczególną zwracał uwagę, bona w oczach jego starym grzesznikiem był, o którego się obawiał, aby nie wrócił do tego błota, z którego się ledwie za łaską Bożą i opieką matki wydobył. Nigdy tego niezapomnę, jak pod koniec nowicyatu, gdy mu inni może braciszkowie opowiadali — co prawdą było — żem cały drżał rżenie konia posłyszawszy — wystawił mnie na ostatnią najcięższą próbę. Zajechał był do klasztoru, niewiem z jaką sprawą, sam, nawet bez sługi, Rotmistrz Parczewski, właśnie kiedy mi w kuchni pomywać kazano. W tem słyszę bieży O. Serafin zdyszany i woła na mnie: — Ojciec Gwardyan kazał, abyście konia pana Rotmistrza potrzymali, dopóki nie zejdzie... Nie było co się wypraszać, zmiarkowałem, że nie przypadkiem na tą próbę mnie wystawił. Szedłem więc posłuszny. Boże miłosierny! Koń był biały na czarnej skórze, z grzywą długą, wykapany turek mój. Gdym się do niego zbliżył i ujął za cugle, a ten mnie wąchać zaczął, w oczach mi się zaćmiło, cała przeszłość stanęła przedemną. Przetrwałem to przecież mężnie, unikając aby nie patrzeć na siwego. Com ucierpiał, Bogu niech będzie na chwałę, a gwardyan jeszcze śmiał się potem ze mnie. Nowicyat dzięki jemu, skrócony, do portu mnie doprowadził. Dziś już ta przeszłość nie czyni na mnie i impresyi żadnej — Vanitas vanitatum. Tak tedy macie, miłościwy panie Starosto, curriculum vitae sługi waszego, który w spokoju i szczęśliwości klasztornej na intencyą waszą i godnej familii, modlić się i do Boga wzdychać nie przestanie i t. d. Kraków Sługa pokorny i bogomodlca 1575 r. O. Feliks Z. B. 10, Decembris. * * * Z tym owocem nocy bezsennej, nazajutrz rano wybrałem się do domu, i zajrzawszy do Paprockiego, przekonałem się, że cała ta historya Bernarda Kurzańskiego, wcale nie była zmyśloną. Pisze on o niej pod Odrowążami. VI. JAK SIĘ DAWNIEJ LISTY PISAŁY Było to późną jesienią. Podkomorzy Wereszczaka, powróciwszy z małej w pole wycieczki, dla obejrzenia posiewów, jak się one przed zimą prezentowały, chodził po wielkiej izbie gościnnej, w której nigdy bardzo ciepło nie bywało, a dnia tego szczególniej przenikliwy chłód czuć się dawał. Podkomorzy, który na cierpkiem powietrzu i wietrze ostrym trochę już był przemarzł, nogami tupał, ręce zacierał, poruszał się, wyciągał, a rozgrzać nie mógł. Na dworze zmierzchać zaczynało. Przed domem z okien widać było dziedziniec szeroki, prawdą a Bogiem, dosyć niedbale utrzymywany. Z jednego boku przypierały do niego stajnie, przed któremi zawsze coś stało, albo prosty wóz drabiasty, albo ze zwieszonemi na ziemię smutnie hołoblami odarta bieda. Nie mówię o tem że siano rozsypane, słoma roztrzęsiona i inne nie uchronne następstwa pobytu koni, zdobiły część podwórza bliższą stajen. Z drugiej strony duża oficyna, służyła za dom folwarczny, czeladni, kuchnią, praczkarnię i na wszelki użytek do którego dom nie starczył. Naturalnie też okolice jej zbyt czysto utrzymać się nie mogły. Tu rąbano drewka, szczepano skałki, wyrzucano węgle i popioły, pozostałości kuchenne, wylewano pomyje, a psy gończe Podkomorzego ilekroć je wypuszczono, same podobno ten śmietnik z grubszego oporządzały. Wprost na przeciw okien były wrota, stojące tak nałogowo otworem, iż byli ludzie co powątpiewali czyby je już zamknąć można. Nabrały od tej nieruchomości fiziognomii dziwnej, zdawały się walić — lecz stały tak już od bardzo dawna i wrósłszy w ziemię, obiecywały trwać lata. Gdy Podkomorzy chodził rozgrzewając się po izbie, temi wrotami właśnie wjeżdzał konny, w którym najniewprawniejsze oko mogło poznać posłańca. Jest to postać przedpotopowa, dziś już zaginiona i z tradycyi tylko znana, ale dawniej istnieli tacy ludzie co przez całe życie sprawiali obowiązki posłańców, było to ich powołanie. Takiego: "umyślnego" poznać było można zaraz z fiziognomii. Człowiek to zwykle bywał śmiały, z ludźmi obyty, dróg świadomy, zahartowany na wszystko i chętnie przewożący różne wiadomości. Nie gardził on kieliszkiem w szynku i koń jego miewał zwyczaj nawet przed każdym się zatrzymywać propriomotu. Więksi panowie mieli takich bojarów wielu, szlachta wybierała zdolniejszych z włościan. List który zwykł był posłaniec przywozić, często do rąk własnych adresowany, zawijany był w szmatkę, trzymany za nadrą, niekiedy pod koszulą na golem ciele, aby go czuł zawsze poseł, czasem zatykał się w baranią czapkę, między dwie jej ściany. Pismu niekiedy towarzyszyło ustne pozdrowienie i jak dodatek słowny. Przyjmowano posłańca różnie, ale najczęściej i kieliszkiem i miską. Czasem garść jaka i konikowi się dostała, który albo szedł do gościnnej stajni, lub — drzemał u płotu. Podkomorzy Wereszczaka w nadjeżdżającym konno, na srokatym koniu człowieku, który szkapę do kołka przywiązał i nie zważając na szczekanie psów odprowadzających go do dworu, skierował się ku garkowi, poznał zaraz posłańca. Od kogo? to było dlań tajemnicą, lecz bądź co bądź — zafrasował się. Posłaniec wiózł list, który potrzeba było przeczytać — a co gorzej — odpisać nań. A, trzeba wiedzieć, że od czasu gdy go u Jezuitów w Lublinie zmęczono pisaniem, Podkomorzy, równie manipulacyi samej, jak tego wytężenia myśli, którego pisanie wymaga, cierpieć nie mógł. — Otóż masz! rzekł w duchu! Posłaniec i — list! a Jejmości w domu niema. W istocie Podkomorzyna była u córki... a Wereszczaka sam w domu. W sieniach już słychać było, jak się ów posiany zaczął targować ze służącym Jakóbem. Podkomorzy drzwi otworzył. — Co tam? Z odkrytą głową łysawą stojący poseł, szybko odpowiedział. — Z listem do Jaśnie Pana. — Od kogo? — Od Podskarbiego. To mówiąc i czapkę położywszy na ławie, posłaniec sięgnął za nadrę, wyjął z niej czerwoną chustynkę, rozwinął i dobywszy z niej na szarym papierze z wielką pieczęcią list, z pokornym wręczył go ukłonem. Podkomorzy przyjął go zmartwiony. Przewidywał widać iż z odpowiedzią ciężko mu będzie, bo się po chwili odezwał łagodnie. — Niech Jakób powie aby konia do stajni wzięto, a posłańca na folwark. I szepnąwszy coś staremu słudze, Podkomorzy drzwi zamknął. W pokoju szaro już było, list położył a raczej rzucił na stół kwaśny. — Jezu mój miłosierny — stęknął — czego on znowu pisze? Pewnie o sejmik i swojego kandydata! ale, niechby go z nim... dałbym głos i ja i moi, żeby mnie listami nie nasyłał. Co tu teraz robić bez Podkomorzyny!? Oprócz starego Jakóba, który był i sługą i rodzajem majordoma, Podkomorzy miał chłopca — Jaśka, do tych usług pomniejszych, jak naprzykład, zdejmowanie butów, nader zawsze mozolne, któremu przekleństwa i stękania towarzyszyły — przynoszenie drewek na komin, i t. p. Tym razem właśnie Jasiek wyprawiony był po suche drewka i miał na kominie zapalić. Poszedł, lecz była (o rzecz znana powszechnie, że mimo kuksów jakie za to odbierał, Jasiek wszelkie po za oczyma odbywane funkcyę — pełnił z niezmierną czasu stratą. Co robił w czasie tych wycieczek? nie było docieczono dokładnie. Wedle pory roku i zmiennych okoliczności, drażnił indyka, niekiedy do najwyższej doprowadzając go passyj pędzał kury, dłubał w nosie, wymykał się ku ogórkom i t. p. Dnia tego nie można go było o co innego posądzić chyba o kaczany od kapusty, na które był też łasy. Klucznica przysięgała się że marchew surową jadał, cóż dopiero słodkie kaczany. I nie było go, ehoć drewka leżały na drewutni w szopce tuż około kuchni; a Podkomorzy klął i gderał. Miał ten zły zwyczaj, chociaż skutkiem częstego powtarzania doz — nie robiły skutku. Wołał pół głosem. — Gdzie ta jucha Jasiek? kiedy poszedł? a dotąd nie wraca! A, żeby go..... Tu następowało wyliczenie wszystkich plag egipskich, których życzył Jaśkowi. Wchodziły w lik — deptanie kaczek, — zczeżnięcie marne — skiśnięcie, i, t. p. Podkomorzy miał wielką tych wyrażeń obfitość. Jakkolwiek list zbyt ciekawym być nie mógł — drażnił jednak i niecierpliwił leżąc zawarty. Podkomorzy bez świecy go czytać nie mógł, a nawet przy niej nie obchodził się bez okularów. Zawołał Jakóba aby przyśpieszył powrót Jaśka. Jakób leniwy równie jak poczciwy, pofatygował się tylko na ganek i huknął na stróża; rozkazując mu aby dezertera przyprowadził za uszy. Lecz w tem i on sam ze ścierką ogromną pełną drewek na plecach, uginając się pod jej ciężarem, ukazał się od strony drewutni. Wyłajał go naprzód stróż, potem Jakób po drodze, naostatek sam pan przypadł, któremu żywo począł coś Jasiek prawić niezrozumiałego — i rzuciwszy drewka, pobiegł po świece. Świece te dla Podkomorzego nie było łatwo tak na zawołanie podać. Rurkowe, łojowe, jakich na codzień używano, miała klucznica pod swem zawiadywaniem, trzeba więc było biedz na folwark po nie, potem je w papier oprawić, zapalić, lichtarz z umbrelką oczyścić, i szczypce zawsze pełne, fundamentalnie z knotów wczorajszych wychędożyć. A że Jasiek zwykł to był czynić nie spiesząc się, zwlokło się zapalenie świec tak, że Podkomorzego niecierpliwość do tego stopnia urosła, iż Jaśkowi wnoszącemu światło i wedle zwyczaju — odzywającemu się w progu — niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — pięścią pogroził. Teraz należało krzesło przysunąć, podać stołeczek pod nogi. Podkomorzy usiadł. — Podaj okulary. Z okularami od niepamiętnych czasów była zawsze turbacya niesłychana. Wereszczaka dbał niezmiernie o te okulary, które sobie do oczów dobrał z niemałą bie- dą, czasu swej bytności w Warszawie; chował je, ale nigdy nie pamiętał gdzie położył. Miały one dwa czy trzy miejsca, przeznaczone dla siebie, w których się jednak nigdy nie znajdowały. Urzędowe ich ulokowanie było w szufladce przy kartach od maryasza i kabały, niekiedy znajdowano je na komodzie około niebieskiej filiżanki, czasem walały się na dużym stole, a raz nawet przydybano je na oknie, co Podkomorzego oburzyło, choć sam je tam położył. W kieszeni od kapoty extra-rzadko się trafiały. Poczęło się poszukiwanie okularów, macanie po ciemku, bo duże łojówki z umbrelką niedaleko światło rzucały, — i klątwy. Szukał Podkomorzy sam, Jasiek, zawołano Jakuba. — Rozstąp się ziemio! okularów ani słuchu. Powstała burza. Przybiegła stara Dorota ze stoczkiem w ręku na pomoc, i udało się jej, prawdziwym cudem, albo dziwną domyślnością niewieścią odkryć je utkwione, pomiędzy komodą a ścianą. Tu dopiero potrzeba było posłuchać dociekań czyją winą one się tam dostały, bo, rzecz oczywista — same one, jak powiadał Podkomorzy, wleźć tam nie mogły, ale ktoś sprzątający na komodzie z lekceważeniem karygodnem sprzęt ten drogi — nie dość że zrzucił, lecz nawet występku tego nie był świadom... lub... mogła w tem być niepoczciwa złośliwość. Przekonawszy się dopiero że zsunięcię się za komodę okularom nie zaszkodziło, i futerał ich tylko szwankował nieco, Podkomorzy włożył je na nos, ko- pertę rozciął, list dobył, zbliżył go do świec i z uwagą rozpoczął czytanie, od intytulacyi. "Jaśnie Wielmożny Podkomorzy dobrodzieja a mnie wielce miłościwy panie a bracie?" Zwykłe listy, tylko dla formalności pisywane, na ćwiartce papieru rzadko zajmowały więcej niż jedną stronicę, i obrachowywane bywały tak, że podpis w pewnym odstępie u dołu mieszczący, wypadał jeszcze nie na samym skraju. Z przerażeniem dostrzegł naprzód podkomorzy, iż na pierwszej tej stronie nietylko nie było podpisu, ale ani nawet formuł go poprzedzających, odwrócił niespokojnie papier i przekonał się iż list miał trzy całe stronnice, a opatrzony był jeszcze — postscriptem. Oczywiście kuso nań odpisać, per dominum pstrum, nie godziło się, zwłaszcza Podskarbiemu; sprawa być musiała magnimoment i, ważna. Opadły mu ręce. — Masz tobie! rzekł w duchu — nie mówiłem? Podkomorzy w istocie nie mówił nic — lecz zwykł był wyrażenia tego używać, pocieszając się w każdym kłopocie przenikliwością swoją. Bądź co bądź, potrzeba było zacząć czytać. Operacya ta, niewprawnemu Podkomorzemu, który i z powodu oczów i dla wstrętu do papieru, zawsze się kimś posługiwał — nie przychodziła łatwo z drukowanego — a cóż dopiero z tych zygzaków kancelaryi Podskarbiego, którego "amanuensis" grzebał jak kura. Wereszczaka, któremu przed chwilą było zimno, potnieć zaczynał, a nie stało się to od ognia rozpala- nego na kominie, bo Jasiek ledwie go-rozdmuchał, lecz z niezmiernego wysiłku wszystkich władz umysłowych, jakiego odczytywanie i sylabizowanie wymagało. Przerywał sobie tylko. — A niech że go! — O to pisze? Cóż to znowu jest? — Niema końca. Sprawa była skomplikowana dosyć. Nie szło o sejmik, ale o dawny proces z powodu zbiegłego poddanego, którego tożsamości Fleming dowodził, a Podkomorzy przeczył. Rzecz ta uśpioną była przez czas jakiś, teraz ją wznawiano. Pomijając to, że sama rzecz niemiłe czyniła wrażenie i groziła procesem, — potrzeba było odpisać. Przenikliwy Podkomorzy odgadywał, że — wznowienie pretensyi było tylko sztuką, ażeby kosztem umorzenia jej pozyskać sobie na sejmiku poparcie. Należało więc tak odpisać, aby i nie dać poznać że się — zwąchać pismo nosem — (wyraził się Podkomorzy) — i podrożyć się... a potem... Podparłszy się na łokciu Wereszczaka, dumał i wzdychał długo. Zwlekać z odpowiedzią, i po dniu albo dwóch dopiero, wysłać ją drugim umyślnym do Terespolu — niewypadało. Dowiodłoby to, że się zbyt namyślano i strwożono. Stante pede należało odpowiedzieć. Wtem był sęk. Nadchodził czas wieczerzy, po jedzeniu zaś miał Wereszczaka za stałe prawidło wstrzymywać się od wszelkiej pracy umysłowej, oprócz wieczornego pacierza. Trzymał się też reguły starożytnej: mille passus meabis, i chodził, pisać więc nie mógł. Musiał natychmiast zasiąść do listu, wieczerzę odroczyć, kieliszkiem tylko ratafii się pokrzepić i — zbyć się tego licha. Zawołał Jakóba, który stanął u progu. — Słyszysz stary, rzekł — ten list przeklęty od Podskarbiego! Oto mi w porę! Muszę zaraz odpisać... a tu — wieczerza, a ja po wieczerzy, niemogę. Niech z tą kolacyą zaczekają, czy co? Jakób ręką zamachnął. — A toż kaczka na rożnie — rzekł, to się w niwecz spali. — Bodajby go z tym listem — zamruczał Podkomorzy i dodał z heroizmem: — No — to niech się spali. Kat ją bierz... Daj mi kieliszek ratafii, z wieczerzą czekać. Wereszczace gdy tym tonem mówił, niepodobna było już żadnych czynić uwag. Jakób poszedł po ratafję. Podkomorzy mentalnie przygotowywał odpowiedź swą, nie szła mu... Natchnienia nie miał. Dać je mogła ratafia — ale różnie i z tem się trafia. Bywa, że co ma pokrzepić, to w głowie zamęt sprawi. Jakób przyniósł chleb, sól i flaszkę owej ratafii, którą Podkomorzy badawczem okiem zmierzył, bo mu się coś zdawało, że ostatnią razą we flaszcze jej zostawił więcej. Podejrzenie padło na Jakóba — lecz czasu nie było się o to spierać. W chwilkę potem, zakąsiwszy chlebem, w istocie uczuł Podkomorzy, iż w głowie mu się wyklarowało... Wyrazy i wyrażenia ustawiały mu się jakoś zręcznie, przybiegały na zawołanie, wiązały z sobą pięknie; uśmiechał się niektórym z nich. A, chociaż list by był mógł w takiej chwili natchnienia zaimprowizować śmiało; ponieważ szło o sprawę z Podskarbiną bezpieczniej było i namyśleó się i bruljon sobie zostawić. Raptularz taki przydać się może. Szło więc już tylko o — pisanie. Stęknął biedny Wereszczeka, bo ręce miał zawsze trochę nabrzękłe i pióro brał ze wstrętem. Lecz dura neeesitas. Otworzył szufladę, w której zawsze bywało kilka arkuszy papieru, jeśli nie rygałowego, to wcale przyzwoitego... Spojrzał, wpuścił rękę — dobył, ale zamiast białego — siny, prosty, gruby, regestrowy, na którym wstyd było odpisywać. Gorączkowe wypróżnienie szuflady, z łona jej wydobyło, nożyczki stare, kłębuszek wyporków nawinięty na asa kierowego, kawałek wosku, naparstek podko morzyny, dwie stare koperty, już na kwitki do arędy poobrzynane — i lineał. Papieru białego — ani śladu. Krzyknął Podkomorzy — Jakób! aż na drugim końcu doma wszystko się poruszyło — Jakób! Stary, którego już odroczenia wieczerzy podrażniło, wszedł nadąsany. — Gdzie papier? papieru niema? Gdzie się mógł podziać? kto śmiał ruszyć? Sześć arkuszy tu — w tej szufladzie, sam włożyłem. Jakób o papierze nie wiedział wcale, pobiegł po Dorotę. Dorota zaklinała się wcześnie, że z papierem nie miała do czynienia nigdy, a na Wielkanoc pod placki, oprócz starych regestrów żadnego innego nie brano. Być wszakże mogło, iż Pani Podkomorzyc a, obawiając się nadużycia, zamknęła go do swojej komody, której klucz wzięła z sobą. Wereszczaka w taką już wpadł rozpacz, iż Jaśka natychmiast wykomenderował na wieś po ślusarza, aby komodę otworzył gwałtem — Dorota protestowała — niepomogło. Jasiek już ruszał, gdy Jakób poważny i milczący z drugiego pokoju przyniósł znalezione, prawdziwem jasnowidzeniem trzy arkusze papieru, które w stoliku samej Podkomorzyny spoczywały. Było ich tylko trzy... lecz mogło się to później wyjaśnić, Podkomorzy ochłonął i siadł... Rozkazał Jakóbowi przynieść kałamarz. Sprzęt ten, rzadko bardzo będący w użyciu, szeroki u dołu, z szyjką zwężoną, zwykle zatykany korkiem, stał zawsze, od czasów niepamiętnych na komodzie w sypialni. Jakoż znalazł się w swem miejscu, zapylony, ale bez korka... Pomimo szkła ciemno-szafirowego z którego był odlany, przeciw świcsy okazał się próżnym — atramentu nie było w nim ani kropli. Lecz na to znany był sposób, wlewało się trochę wody ciepłej, a osad na dnie przyschły, dawał wcale przyjemnej barwy ciecz szarawą, z pruszynkami pyłu, która na papierze przybierała kolor nie zdecydowany lecz czytelny. Dorota podjęła się wskrzeszenia inkaustu. Teraz dopiero Wereszczaka przypomniał sobie, że oprócz papieru i atramentu, potrzeba było koniecznie pióra do pisania. Jakób poszedł ich szukać i znalazł dwa. Jedno z długim ogonem białym, pokażne na oko, lecz gdy mu się Wereszczaka przy świecy przypatrzył, okazało się tragicznie rozdarte na dwie części, i każda z nich wykręconą była tak, jakby zaprzysięgła, że papieru nigdy nie dotknie. Drugie pióro, mało obcięte jak więźniom głowy strzygą, było długie, wyglądało na dające się zużytkować, lecz rozeschłe, starte na końcu — nie spuszczało wcale i pierwszym jego owocem był żyd, którego Podkomorzy, papieru żałując, po studencku językiem zlizał. Splunął zaraz, lecz smak mu pozostał potem tak niemiły, że musiał sobie kazać dać kapkę ratafij i chleba z soli pruszynką. Dopiero to przeszło. Zamachnął się już poczynać raptularz — i Jakób uspokojony szedł do progu, gdy krzyk się dał słyszeć, który Podkomorzy, tylko w chwilach zupełnego zapomnienia się wydawał. — A! wciornastki by cię... Jakób stanął. — Nie pisze — szelma! I cisnął w stół piórem tak, że gdyby nawet potem chciało mu się akomodować, nie mogło by, gdyż zdruzgotał je w kawałki. — Biegaj mi zaraz do ekonoma na folwark... pióra! na rany ludzkie! pióra! Żeby też w domu jednego poczciwego pióra nie było! A to skaranie — a to nieszczęście jakieś... Jakób wyprawił Jaśka po pióra, a chłopiec nie miał zwyczaju się spieszyć. Przy tem sprawa z ekonomem przedstawiała, mimo prostoty swej, niektóre trudności wykonania. Ekonoma nie było w domu. O tych absencyach jego wieczornych, ponieważ był nie żonaty, chodziły wieści różne; zwyczajnie plotki. Oficyalnie zaś ekonom miał się znajdować u arędarza z powodu wątpliwości o wódkę znajdującą się w beczce. Posądsano go o dolewanie pokryjomu sprowadzanej. Jasiek więc musiał biedz do karczmy, a karczma znajdowała się o dobry kawał od dworu. Przyszedłszy tu, ekonoma nie zastał, tylko co się oddalił, lecz gdzie był, niewiedziano. Tymczasem Podkomorzy klął, a że upłwały kwadranse, wpadł na pomysł genialny pisania raptularza ołówkiem. Egzystencya ołówka w domu, mytyczna trochę — nie dawała się dowieść. Dorota przysięgała, że raz tylko maleńki kawałek jego widziała — którym — śliniąc go mocno, deseń na perkalu panna Petronela rysowała. Nie wiadomo jednak było, czy ołówek ten jej był własnością, czy skarbową. Jakób mówił odważnie, że ołówka nie znał żadnego, bo nikt go tu nie potrzebował. Podkomorzy przypominał sobie, iż coś walająecgo się w szufladce, podobnego do ołówka, na swe oczy widział. Strzęsiono wszelkie możliwe kryjówki, w których ołówek miałby prawo spoczywać — nie znaleziono nic. Tymczasem co się działo z ową kaczką już na rożnie będącą, strach pomyśleć. Jasiek wrócił w dobre pół godziny, ze trzema piórami, używanemi, zamazanemi, — z których jedno zalecał ekonom szczególniej, jako piszące dobrze, lecz zawczasu zastrzegał się, że on sam nigdy piór temperować nie umiał, scyzoryka po temu nie miał i zwykle pióro dostawał od krewnego swego dominikana w Brześciu. Przeciwko świecy wzięte pióro owe polecone, jako dobrze piszące, zdawało się mieć wszelkie warunki wymagalne. Ani zbyt spisane, ani zbyt świeże, z nosem trochę przytartym, rozłupane miernie, wyglądało sobie na przyzwoite pióro ekonomskie. Podkomorzy umoczył je, otrząsnął, przyłożył do papieru — pisało!! Odetchnął. Cienkich rysów nie można było nim nakreślić, ale zgruba, równo mazało znośnie. Natychmiast Wereszczaka wystylizował: Jaśnie Wielmożny Podskarbi dobrodzieju, mnie wielce miłościwy panie a bracie! Lecz, tu był sęk. Fleminga niektórzy zwali — Grafem, inni ze względu, iż w Polsce równość szlachecka tytułom się przeciwiła, tego sasko-niemieckiego atrybutu odmawiali mu. Nieulegało wątpliwości iż — Graf musiał Flemingowi smakować, z drugiej strony było to — przylizywanie się magnatowi, o które nie chciał być posądzonym Wereszczaka. Położył pióro — i — uderzył w palce. — Niech go kaczki, dać mu grafa, kiedy ma to miłe. Skasowawszy więc intytulacyę, napisał na nowo: — Jaśnie Wielmożny Grafie, panie Podskarbi dobrodzieju mnie wielce... Znowu sęk. Miał li Grafa nazwać bratem?? Ten tytuł niedopuszczał już braterstwa. Wereszczaka wstał zmęczony i przeszedł się parę razy po izbie. Potniał — na zegarze było pół do dziewiątej. Kaczka — niechciał myśleć o kaczce, choć była to cyranka, po której palce sobie oblizywać. Musiała się spalić na węgiel. Siadł do pisania, lecz sprawę tytułu, braterstwa i tak odkładając na później, począł układać raptularz dalej. Myśli, które w pierwszej chwili po ratafii tak żwawo i ochoczo mu przychodziły — znikły gdzieś, pochowały się, szło jak z kamienia. — "Zaszczycony szacownym listem, J. W. Pana dla którego estymacyi mojej i wysokiej weneracyi zawsze..... Znowu sęk. Czy weneracya powinna była być — głęboką czy wysoką? — Podkomorzy zaciekał się, splątał — i zaczęło mu się robić na przemiany zimno i gorąco. Rozstrzygnięcie między, wysoką a głęboką, mógł tylko stanowić usus, potrzeba więc było szukać w listach. Werszczace zrobiło się zimno — wolał już cały ten początek obrócić inaczej. Zmazawszy więc — rozpoczął na nowo. Nie dalej jak w czwartym wierszu, zaszła trudność nowa, — utknął. Położył pióro, westchnął, w tem wszedł Jakób i chrząknął. — Cóż będzie z kolacyą? spytał. Wyglądało to na urągowisko — krew się w nim poruszyła. — A idź że ty mnie trutniu, do kroć sto tysięcy... nie przeszkadzaj, słyszysz. Mężny Jakób nie wahał się jednak dodać. — Blizko dziewiątej. — Choćby i dwunasta była! zawołał Podkomorzy i pochylił się nad stołem. Lecz przerwa w pracy umysłowej — ciąg myśli rozbity — przytem samo poruszenie gniewne działa zwykle fatalnie. Podkomorzy pogubił wszystko co miał już przygotowanem, połapać się nie mógł, odczytał co napisał — dalej ani — rusz. Jednym zamachem przekreślił całą robotę swoją i zniszczył ją. Musiał począć raz jeszcze na nowo. Szło nadzwyczaj tępo, stało przecież półczwarta wiersza ukośnie i fantastycznie nagryzmolonych, tak że jedne od drugich uciekać się zdawały — bo Podkomorzy pojechawszy zanadto do góry, posuwał się potem nadto w dół, — powracał do pierwszego i t. d. W tem odczytując redakcyą tę, która mu się nową wydawała — postrzegł się, że powtórzył tylko najpierwszy swój koncept. Zdumiało go to — bo nie miał poczucia plagjatu popełnionego na samym sobie. Rozmyślał więc, jakim trybem się to stać mogło? — a czas upływał. Listu jak nie było tak nie było — bo to, co raz się wydało złem — pomimo recydywy — znajdował podejrzanem. Pot kroplami spadał mu z czoła — czynił wymówki opatrzności, która go naraziła na tak nieprzyjemny wysiłek. Czekał natchnienia — nie przychodziło. Upokorzony, ze smutkiem w duszy, pochylił' się i rozpoczął czwarty raz, dając sobie słowo, że bądź co bądź wypadnie — nie będzie się już wysilał nadaremnie, i — praeter propter odpowiedziawszy — wyśle Podskarbiemu co Bóg da. Tym razem po słowie, zwolna stawiąc, kreśląc, zmieniając, o pół dziesiątej dokończył mozolnie sklejoną odpowiedź. Odczytując, chociaż nie był nią zaspokojony, znajdował uchodzącą. Jasną nie była, ale interes wymagał, aby wątpliwości rzucić umyślnie. W kilku miejscach, styl do życzenia coś zostawiał — lecz do piękności wysłowienia Podkomorzy nie miał żadnej pre- tensyi. Szło o to, aby czarno na białem, przeciw sobie nie wydać świadectwa. — Pal go licho! — rzekł, wzdychając — jeżeli nie zrozumie — niech głowę łamie. Moja rzecz — odpisać — a jego tłumaczyć sobie i ciągnąć z tego konsekwencyi jakie chce. Szło tedy teraz już tylko o przepisanie. Podkomorzy obciął trzęsącą się ręką papier nie zupełnie równo — poprawił linie krzywe i zasiadł, trzymają c w lewej ięce raptularz za świecą, a prawą rozpoczynając, Jaśnie... Papier nie przytrzymywany, poruszeniem ręki prawej pociągnięty zjechał w dół, a "Jaśnie Wielmożny" niepostrzeżenie ruszył tak szpetnie w górę, że oparł się na samej krawędzi. Wereszczaka zajęty kaligrafowaniem, nie widział co robił, i pióro dopiero spadające na podłożony arkusz, oznajmiło mu, że się zaawanturował. Ćwiartka papieru była zepsutą. Wprawiło to Podkomorzego w taką rozpacz, że, nie zważając na to, iż się przydać mogła na notatki kwitki, na pomniejsze listy, zdusił ją w garści namiętnie i cisnął w komin. Papier, jak wiadomo, jest rzeczą zapalną. W zetknięciu z ogniem zajął się płomieniem, i stoczył na posadzkę tak nieszczęśliwie, że, nim Podkomorzy ruszył się z krzesła, zapalił zwieszoną ku ziemi serwetę na stole. Ogień ten potężną garścią zdusił zaraz Wereszcza- ka, ale co się z nim działo — nie podobna opisać. Szalał po prostu. Ręce się mu tak trzęsły, że obcięcie drugiego półarkuszka przyszło z większą jeszcze trudnością, niż pierwszego, a po brzegach był powykąsywany obrzydliwie. — Niech sobie kancelarya się śmieje — mówił w duchu — nie jestem tak wielkim panem, żebym trzymał gryzipiórków, skryptorów, darmozjadów... Tym razem tytuł wyszedł, z opuszczeniem jednej litery, uiedostrzeźonem — jako tako. Podkomorzy spieszył się, bo nawykły do regularnego życia, obdarzony apetytem znakomitym — czuł głód nie żartem. W żołądku odzywały się głosy — owo charakterystyczne burczenie, które było jakby przemówieniem natury do sumienia! Trzeba było jednak naprzód raz koniec położyć tomu nieszczęśliwemu pisania. Do połowy szło jako tako, gdy, zmuszony uciec się do chustki do nosa, i przerwać kopiowanie — Wereszczaka ani się opatrzył, jak pół wiersza już napisanego, powtórzył iterum... Dopiero kończąc ten duplikat, powziął podejrzenie! — Masz tobie! Nastąpiła chwila zwątpienia takiego, że ktoby był naówczas poczciwego Wereszczakę zobaczył, miałby litość nad nim. Przepisywać raz jeszcze? — nie miał już siły. Przemazać te wyrazy było to przyznać się do błędu, i obrazić Podskarbiego wysłaniem pisma tak niedbale wykonanego. Podkomorzy powiedział sobie, że mógł to — ignorować. Zresztą powtórzenie wyrazów, ściśle wzięte, nie było tak wielkim grzechem. Jednakże siadając pisać dalej Wereszczaka narzekał na los, który mu się dal rodzić w epoce, gdy listy pisać ludzie musieli. Wrażenie tego usterku tak podziałało na rękę jego, że prawie wyrazu jednego nie mógł napisać teraz, który by coś do życzenia nie miał. Jednym brakłe liter, drugie nadto stały ściśnięte, inne zbyt luźne. O interpunkcyi mowy nie było, gdyż Podkomorzy zawsze ją uważał za zbyteczną. Pieścić tak czytelnika, żeby mu pokazywać, gdzie się miał strzymać, gdzie głos zawiesić, gdzie się myśl jedna kończyła, druga poczynała — znajdował Wereszczak rodzajem rozpusty. Do końca pierwszej stronicy dojechawszy, odetchnął. Spojrzał na dokonane dzieło. Nie wyglądało ono wprawdzie lepiej nad inne współczesne — ale też nie gorzej. — Ujdzie — rzekł w duchu — pal go tam... s elegancyą... Wziął pióro w rękę i razem półarkuszek dla odwrócenia go, spostrzegłszy dopiero, że grubego pióra rysy nie były jeszcze suche. Tak już się czuł znękanym i był nieprzytomnym, iż jakimś studenckim dawnym zwyczajem bezmyślnym, jak gdyby piaseczniczkę miał przed sobę, z najzimniej- szą krwią, atrament wylał na papier. Postrzegł zapożno swój błąd i krzyknął. Z kałamarza wytoczyła się rzeczułka czarna — i kreśląc kilka meandrów na papierze, a słuchając prawa ciężkości, z arkusza listowego polała się na czysty, a z niego na kolana Podkomorzego... Wereszczaka dłonie załamał, podniósł oczy, Jakób krzywiony stał przed nim. Pokazał mu co się za nieszczęście przytrafiło, lecz niepodobieństwo było temu zaradzić, bo pod ręką miał tylko Jakób serwetę, a wiadomo, jakiej reputacyi zażywają plamy atrameutowe. Ruszył po ścierkę. Wereszczaka zdrętwiały i zrezygnowany siedział — czekając. Jasiek ze ścierką, i to starą. Jakób dla dozoru, a Dorota przez ciekawość, ze stoczkiem w ręku zjawili się przy stoliku. Tymczasem Wereszszaka, w stoliku dopytał kawałka bibuły, i list nią uwalniał od resztek powodzi atramentowej; decydowany trzeci półarkuszek obcinać i pisać na nowo. Nikt nie zaprzeczy, że dawał dowody anielskiej cierpliwości. Już miał zabrać się do pisania, gdy Dorota, jak wszystkie niewiasty, przewidująca, wzięła do rąk kałamarz, i naprzeciw świecy patrząc, przekonała się, iż — suchuteńki był, atrament z niego wylał się do kropli... — A co? — zapytał z obawą Podkomorzy. — Nie ma nic... — Dolać wody... ciepłej — rzekł Wereszczaka — albo z listem, na folwark do Ekonoma posiać po atrament. — Gdzie u niego atrament! — zamruczała, zostająca w niedobrych z nim stosunkach, panna Dorota, i wyszła. Podkomorzy miał czas odetchnąć. Zegar wybijał dziesiątą. Tymczasem papier został ostrzyżony na nowo — Podkomorzy nie tracąc chwili usiadł tak gotów, że mu nic nie pozostawało, tylko pióro umoczyć. Jakoż zanurzył je natychmiast, lecz był to dzień feralny (kalendarz siary stuletni świadczył o tem), panna Dorota przepełniła już poprzednio spłukanego staruszka, i miasto atramentu — stał się barszcz, jak mówił Podkomorzy. Dorota utrzymywała nadąsana, że właśnie taki blady atrament najlepiej czernieje — zresztą innego nie było. Siadł pisać Wereszczaka, chociaż pismo zaledwie było znaczne. — Pal go — niech sobie oczy psuje! Co mi tam! — rzekł w duchu. Podkomorzy — pisać moja rzecz, jego czytać. Tym razem szło nierównie lepiej, ręka nieco nabyła wprawy przez poprzedzające próby — przy odwracania stronicy zachował wszelkie należyte ostrożności, dobił się aż do respektu i estymacji z którą zostawał, zakreślił zygzak ku dołowi, podpisał się z tytułem i manu propria — położył datę — odetchnął... Odczytać list nie było sposobu — lecz nie czuł się też Podkomorzy w obowiązku. Teraz szło już tylko o skrojenie koperty, której teorya była znaną Podkomorzemu, lecz w praktyce nastręczało się trudności nieprzewidzianych mnóstwo. Stare nożyczki, których bez miłosierdzia wszyscy nadużywali, krajały jeszcze, nie tak jednak gładko i równo jakby były powinny. Koperta wyszła fantastycznie i krzywo, lecz tem się już Podkomorzy nie frasował. Sygnet herbowny, na krwawniku, ut decet rznięty miał na palcu. Szło o lak. Klasnął w ręce na Jakóba. Stary przywlókł się z posępną twarzą. — Niewiesz gdzież lak! — Jaki? — Głupi! a jakiż ma być? Lak do pieczętowana... bałwan! — Laku u nas dawno niema — odparł Jakób spokojnie. — Jakto nie ma! — Bo wyszedł — mówił sługa. — Pani Podkomorzymi, ostatni raz gdy chciała pieczętować, list do kanonika, to wiem, że odrobinę znalazłszy na pióro nasadziła, żeby palców nie popiekła — i pióro osmoliła... a na pieczątkę nie starczyło... Dzień był najdowodniej feralny. Podkomorzy zażądał opłatka. Był to jedyny surrogat możliwy — Dorota znalazła szczątki czerwonego na komodzie i Wereszczaka się wziął do zalepiania koperty... Dzieło to nie zupełnie się szczęśliwie powiodło, lecz szło o to, aby się do Terespola trzymały z sobą końce. Drżąca sem grzmiący rana miał poz blady, iż na wedle zapewn [...] Klaseczk szczaka z ape ranka, którą Podkomorzy spostrzegł, że dziewiątej byw mille passus chodziła... A no! dobrz [...] Wróciwszy c liku, chcąc się pr reszczaka wziął przeciwnie atrame to być — po dniu s [...] Jak potem za: jakie miał sny, w nie — opowiadać nie się rano, pierwszą my ledwie się przezegnaws przygotowane pismo i z [...] Okulary, wziął, na nego — ani śladu... atrament brukany, więcej nic. [...] Uniósł się niepotrzebnie kawałki podarł wczorajszą prz [...] [...] i oba... [...] [...] rana,.. [...] [...] go z sakiewki [...] [...] Podskarbiemu [...] [...] sam przyjadę... i dodał: rzałki!.. życiu pana We-ego — a gdy pani uchać, bo wszyst-ał żonie — i dług [...] VII. KWIRYN. Letniego wieczoru, gdy JM. pan stolnik Starosielski z fajką na długim cybuchu siedział spokojnie w ganku od ogrodu, — w tym błogim stanie pół marzeni?. pól drzemki, którego mu zwykle przerywać nie śmiano; — nadbiegł boso chłopak a kredensu, zajrzał ostrożnie i nieśmiało coś niewyraźnie zaczął mruczeć. Trzeba zaś wiedzieć, że chłopakowi bosemu nie wolno było wchodzić do pokojów, ale został zmuszonym jakąś nadzwyczajną przygodą. Stolnikowa była w ogrodzie, kredencerz w kuchni, a Mieszuk sługa na rybach. Stolnik posłyszawszy szmer, ruszył się jakby przebudzony i bąknął. — Co ty tam, bałwanie szeplenisz? co? Bosonogi z pewną obawą, pośpiechem i jąkaniem rzekł głośniej. — Tam ktoś czeka w ganku... — Kto? — Albo ja wiem? Już z godzinę siedzi. I to powiedziawszy, drapnął. Fajka, którą stolnik przy ustach trzymał od dawna była zgasła, a palenie jej w ogóle raczej jakąś nałogową formalnością nazwać się mogło niż potrzebą. Był to sposób przepędzenia czasu. Mógł więc wyśmienicie wstać stolnik, nic nie tracąc, ale ma się strasznie nie chciało. Rozpytać się kto tam od godziny czekał nie było sposobu, bo chłopak — drapnął. Sapiąc więc i krzywiąc się ruszył pan Starosielsi krokiem majestatycznym, który nie był właściwy a powagą wielką przeszedł izbę gościnną, dużą sień, — i starał we drzwiach wiodących na ganek. W istocie na ławce w ganku siedział człowieczek stary, mały, chudy, ubrany biednie, który węzełek swój i kij postawił przy sobie i cierpliwie czekać się zdawał. Nie dostrzegł on nadchodzącego zwolna stolnika i zatopiony w myślach, spokojnie patrzał po okolicy. Dopiero dobrze się mu przyjrzawszy stolnik dostrzegł, że w palcach trzymał maleńki różańczyk, którego paciórki zwolna przesuwał, Osobliwsza to była figurka, z twarzą zaschłą, żółtą, wśród której wąsik mały, siwy, podstrzyżony jak szczotka, dobitniej wychodził, reszta rysów jej jakby zamglona, niewyraźna, starta, nie miała wybitnego charakteru. Oczy były blade i głęboko wpadłe, usta zaciśnięte, policzki zaklęsłe. Na czole para fałdów nie ciemnemi rysy, ale lekko się odzraczała — bo i to czoło i twarz cala rozlanym po nich spokojem dziwnym — uderzała. Wyraz fizyognomii trochę smutny, był zarazem pogodny. Stolnik pomyślał, że on tu już czekał tak — godzinę. Dobrego i litościwego serca Starosielski i na siebie i na sługi się oburzył, iż temu biedakowi dano tu tyle czasu strawić na próżnem oczekiwaniu. Wszedł więc w ganek — a nie potrzebował się meldewać jako gospodarz, bo w nim łatwo się go było domyśleć. Usłyszawszy chód, siedzący na ławie szybko się zerwał na nogi, różańce ukradkiem w kieszeń wsunął, stanął w bardzo pokornej postawie, pogładził włosy siwe i po małem wahaniu się, z nieśmiałością przybliżył się, aby rękę stolnika pocałować. Nie mówił ani słowa. Starosielski też niewiedział od czego począć. Oczewistą było rzeczą, że przybyły, ubogi jakiś żądał spoczynku i jałmużny. Pomimo ubóstwa swego, pobory, przygnębienia, niewiedzieć co mówiło stolnikowi, że to przecie być musiał szlachcic, chociaż nie wyglądał na personata, ani na posesyonata, ani na człeka mającego parentele wielkie. — Cóż tu asindzieja... sprowadza? zapytał Starosielski. Zapytany spuścił oczy, — powtórnie w rękę pocałował stolnika i rzekł głosem wzruszonym cicho. — Jestem — Kwiryn. Imię to zrazu zabrzmiało w uszach stolnikowi jakby zupełnie obce. — Kwiryn! powtórzył przybyły i spojrzał mu w oczy nieśmiało. Była chwila oczekiwania. Stolnik nagle uderzył się po boku. — Jezusie Nazareński! Kwiryn!! możeż to być? Cichuteńko biedny człek — raz jeszcze z westchnie- niem powtórzył. — Kwiryn!! — Możeż to być? możeż to być? krzyknął stolnik chwytając go za ręką i podprowadzając naprzód ganku, gdzie od zachodu więcej światła padało, a przypatrując mu się z wielką uwagą i rozczuleniem. — Kwiryn? Łzy się puściły z oczów Starosielskiemu i rzucił się ściskać podróżnego, poruszony, ale ten go tylko po rękach całował. — I przybywszy do brata... siedzisz w ganku godzinę... wołał stolnik chwyciwszy go za rękę, chcąc prowadzić do pokojów. Kwiryn się opierał. — Ale, proszę bratusia kochanego, gdzież mnie do pokoiów, toż widzisz... nie mogę... buty... buty ze wszystkiem podarte, no i odzież nie do pokojów. — Ale co to ma do tego! ofuknął stolnik. — Nie — nie wypada — oparł się Kwiryn. Prosiłbym łaski pana brata, gdzie kolwiek kąci czek, czy przy kuchni, czy na folwarku... abym trochę mógł spocząć. Stolnik już ani chciał słuchać, trzymał za rękę przybyłego i ogromnym głosem wołać zaczął. — Jest tara kto? jest tam który? Z kuchni wybiegł, o ile mógł pośpieszając stary służący Mieszuk, który tylko co był z ryb powrócił i do pasa jeszcze mokry, w łapciach, nie byłby śmiał się stawić tak przed panem, gdyby nie głos nakazujący, który usłyszał. Gdy stolnik w ten sposób wołał, biegło co żyło, a odzywał się tak bardzo rzadko. Mieszuk stał przed gankiem, czekając na rozkazy. — Stancya gościnna? zapytał Starosielski — może znowu w niej się co suszy albo moczy? Wolna? — Wolna — odparł Mieszuń. — Chodź — pośpiesznie dodał gospodarz ciągnąc za sobą Kwiryna, który węzełek swój i kij zabierał. Musiemy tu dalsze opowiadanie przerwać objaśnieniem, że przed laty trzydziestu, za żywota ojca pana stolnika, który też był stolnikiem, młodszy syn, gdyż dwóch ich miał, naraziwszy się rodzicowi, — nielubiony przez niego, zwany "niezdarą" "nicponiem" — jednego dnia znikł był z domu. Czyniono potem najtroskliwsze poszukiwania, — gdyż stary stolnik niemógł sobie surowości swej względem syna przebaczyć, — nigdzie nie znaleziono najmniejszego śladu, nigdzie posłuchu o znikłym. Przez lat trzydzieści ów Kwiryn się nie zgłaszał wcale, miano go za umarłego, opłakano. Po stolniku starym, młody wziął spadek i o nieszczęśliwym zapomniano zupełnie. Działo się to w końcu XVIII wieku, a powrót o którym mówiemy, w początku teraźniejszego tak niespodzianie nastąpił. Stolnik szedł z Kwirynem do gościnnej izby, palony ciekawością dowiedzenia się, co przez te czasy zginiony brat robił, gdzie się tułał i jaka szczęśliwa gwiazda na powrót go tu przyprowadziła. Izba gościnna w rogu domu, nie była wytworną, ale czystą, wapnem wybieloną, opatrzoną w tarczan, stół, parę krzeseł — i piec dymiący na zimę. Jedno okno, bez firanek, ale z okiennicą, wychodziło w dzieciniec. W całym doma Stolnika zbytku nie było nigdzie, w izbie gościnnej tem mniej, że ta rzadko bywała potrzebną. Do Stolnika przyjeżdżali blizey sąsiedzi tylko; a ci rzadko nocowali. Kwiryn wszedłszy, Swój węzełek naprzód, wraz z kijem przy drzwiach umieścił... Stolnik go prowadził niecierpliwie dalej i jaż miał siąść sam, aby posadziwszy brata, począć badanie, gdy na myśl mu coś przyszło. — Słuchaj-że ante omnia, jadłeś ty? głodny może jesteś? Kwiryn stał milczący z oczyma spuszczonemi. — Ale mów-że bez ceremonii! Podróżny podniósł głowę z uśmieszkiem dziwnym — i rzekł cicho. — Jadłem ale wczoraj, a dziś tyłkom się dwa razy wody napił — be... bo widzisz... wszystko wyszło... wszystko. Dla tego ośmieliłem się, choć obawiałem bratusiowi wstydu robić — zakolatać tu... Stolnik ręce załamał. — Jezu miłosierny! tyś dziś nic nie jadł... Gwałtownie otwarłszy okno, Starosielski począł wołać, głosem drżącym: — Mieszu! Mieszuk! Pan Kwiryn stał tym czasem spokójniuteńko, gładząc głowę i szepcząc. — Ale nie ma nic tak pilnego... nic tak pilnego — ja nawykiem... Stolnik, który jadł ogromnie i często od obiadu do wieczerzy tęsknił, nie mógł tego pojąć. W tem wpadł Mieszuk przestraszony. — Jeżeli ty Boga kochasz — krzyknął Stolnik do niego — cokolwiek jeść, a jeśli gotowego nie ma, kawy z sucharkami. Co chcesz, aby prędzej. Mieszuk znikł. — Niema nic pilnego — rzekł zwolna Kwiryn — ja nawykłem... Mnie to nie szkodzi, posty obserwuję z suchotami... Starosielski słuchał i uszom nie wierzył. — Ale przez te trzydzieści lat! człowiecze — co się z tobą działo? gdzieś ty bywał? żeś znaku życia nie dał? Ze spuszczoną i. głową, zadumany pytania tego natarczywego wysłuchał Kwiryn, lecz długo, długo nie odpowiadał. — Zachciałeś, bratusiu — rzekł w końcu — wiele by o tem gadać, a mało czego jest słuchać. At się tam po świecie włóczyło... włóczyło, aż tęsknota w końcu do swojego kąta wzięła taka, że chciałem konieczcie się przywlec, i na grobie ojca się pomodlić... — Co pleciesz? — odparł Stolnik — ależ mój dom. twój dom, polowa ci się majątku należy! Cóż ty myślisz, że jabym spokojnie poszedł do grobu niosąc do niego krzywkę twoją. Jak stał dotąd nieruchomy pan Kwiryn, tak po- słyszawszy te słowa, gwałtownie, z rękami rozpostartemi rzucił się ku bratu, i kląkł przed nim. — Na rany pańskie! jeśli ty, bratusiu, tak mówić będziesz — mnie tu dziś nie stanie! Samem dom rodzicielski opuścił i wszystkiego się wyrzekł, nic nie mam i do niczego prawa... nie chcę nic — nie mogę nic. Stolnik zdumiony stał. — Jeśli co podobnego wspomnisz — tyleś mnie widział, bratusiu. Ja tu nie po to przyszedłem abym kogo odzierał... mało, z łaski Bożej, nie potrzeba nic. — Ale... wybuchnął Starosielski. — To rzecz skończona — w rękę go całując szepnął Kwiryn. Po chwili milczenia ciężkiego, gdy przybyły podniósł się z ziemi, starszy brat znowu badać zaczął. — Ale gdzieżeś bywał? co się z tobą działo? Podniósł oczki siwe przybyły i wesoło się uśmiechając — rzekł krótko. — Niema o czem mówić... to tam różnie bywało... — I na toś zszedł, żeby nie było co jeść dzisiaj? z oburzeniem podchwycił Stolnik. Spojrzał na Kwiryna, który najsłodszy uśmiech miał na ustach... — No, to co? — odparł — z głodu nie umarłem, post ofiarowałem za dusze zmarłe. Ja do tego nawykłem. Obojętność z jaką to mówił, zdumiała tak Starosielskiego, że języka zapomniał w gębie. W istocie czlowieczyna ten, mimo że od wczoraj nie jadł nic, tak się wydawał na umyśle swobodnym, jakby wcale nic cierpiał. Ponieważ Mieszak jeszcze nie był po rybach osuszony i przyodziany. Kaśka kawiarka, wbiegła niosąc co było pod ręką, imbryk kawy, dwa garnuszki śmietanki, talerz sucharków, masło i bułkę. Kwiryn zobaczywszy to ręce zacisnął. — Ale to by starczyło dla dziesięciu. — Siadaj że i posił się, zlituj — przerwał Stolnik... Wieczerzę każemy przyspieszyć, mojej Basi tylko co nie widać... Gdy to imię wymówił Stolnik, Kwiryn zadrżał, i zmięszał się na chwileczkę, lecz co prędzej wziął się, choć niezręcznie do kawy, aby pokryć wzruszenie. Ta to Basia, jak się domyślał — taż sama, była przyczyną, że się musiał z domu rodzicielskiego oddalić — kochał się w niej zapamiętale, a ojciec o ożenieniu smarkacza ani myśleć dozwalał... W istocie ta sama to Basia była... Z wielką wstrzemięźliwością zaczął jeść wygłodzony, gdy Stolnikowa, która powróciwszy z ogrodu, coś się dowiedziała o jakimś ubogim podróżnym i ciekawą była — ukazała się w progu. Naówczas gdy Kwiryn z jej przyczyny z domu pierzchnął zrozpaczony, było to dziewcze piętnastoletnie, dziś już blizko pięćdziesiątletnia matrona, którą szczęście domowe, zachowało dobrze, lecz wiek zmienił bardzo. W świeżej, rumianej jeszcze twarzy było coś może dawnego wdzięku. — Basieczku! — krzyknął na widok jej Stolnik — Kwiryn! Ten od kawy i stolika odskoczył, ale tak strasz- nie zmięszany, drżący, onieśmielony, jakby piorun nań padł. Pani Barbara stała wryta, zbladła, nie wierzyła uszom. Tymczasem ochłonąwszy Kwiryn, zgarbiony, zgięty sunął się do jej ręki. — Kwiryn! Jezusie-panie! — szepnęła, przychodząc do siebie Stolnikowa i przypatrując się zbiedzonemu — Kwiryn! Tymczasem Stolnik jak najpilniej dorzucił. — Od wczoraj nic nie jadł! — A lat trzydzieści znać o sobie nie dał! — szepnęła kobieta z wymówką. Kwiryn milczał jak winowajca. — A teraz, gdy, Bogu dziękować powrócił, nic się od niego też dowiedzieć nie można... — Bo nie ma o czem mówić — przerwał pokornie Kwiryn. Stolnikowa zwolna przychodząc do siebie, usiadła, rozkazując podróżnemu kończyć kawę, której on odrobinę wypiwszy, po jednym sucharku oświadczył, że jest syty... Oboje Stolnikowstwo nie odchodzili, chcąc się czegoś dowiedzieć — lecz uparcie ich zbywał ogólnikami. Na ostatek po rękach ich całując, prosił, aby go nie badano. Czas do wieczerzy przeszedł na rozmowie przerywanej. Stolnik wręcz zapowiedział bratu, że go więcej od siebie nie wypuści, a Stolnikowa poparła to najgoręcej. Starosielski wniósł, aby postawić przynajmniej dworek dla niego w ogrodzie, dać mu sługę, naznaczyć pewien dochód, lecz, zaledwie o tem zasłyszawszy, jak przestraszony do nóg się obojgu zaczął rzucać pan Kwiryn i zaklinać ich, a zaprzysiągać się, że jeśli go tak pieścić i psuć zechcą, będzie musiał znowu w świat iść. Godził się na siaki taki kątek i jaki taki stół — nic więcej. Mówił, że mu wcale nic nie było potrzeba, że przy obcych ludziach nie będzie się wcale pokazywał, aby im nie robi; wstydu i t. p. Stolnikowstwo przyjęli wreszcie wszelkie warunki, byle go zatrzymać, obierając sobie powoli go przekonać i — biedaka za tyle lat włóczęgi wynagrodzić opieką serdeczną. Gdy na wieczerzę zawołano — Kwiryn oparł się, nie chciał iść do stołu. Utrzymywał, że, naprzód kawy mu było dosyć — a potem, żeby im u stołu wstyd go nie było. — Co wstyd? jaki wstyd? — odparł Stolnik gwałtem go biorąc — ja się niczego w świecie nie wstydzę — oprócz grzechu i podłości. Wszystkie dzieci Stolnikowstwa były po szerokim świecie, dwie córki za mężem, syn w wojsku — do stołu więc oprócz gospodarstwa, przychodził tylko ekonom Zawistowski i stara panna rezydentka Lepelska. Starosielski brata chciał gwałtem przy żonie posadzić, lecz niepodobna było skłonić go do tego i uparł się siąść ku końcowi stołu. Tuk się rozpoczął pobyt pana Kwiryna u brata; lecz wszelkie nadzieje polepszenia jego bytu — zape- wnienia mu wygód równie zawiodły, jak spodziewane wydobycie z niego coś o trzydziestoletniej przeszłości. Wcale o niej mówić nie chciał. Zbywał pytania, powtarzając — Różnie bywało... kręciło się po świecie... i t. p. A miał się na takiej baczności, że i mimowoli się nigdy nie wygadał z niczem. Oswojono się z nim w domu. bo był człowiekiem w świecie najmniej zawadnym. Siedział albo u siebie w izdebce, lub chodził po ogrodzie, do lasu, na cmentarz modlić się, do kościoła na nabożeństwo, Gdy goście przyjechali pokazywać się nie chciał. — A po co ja tam? — mawiał. Wieczorami zimą z różańcem, który zawsze prawie miewał w ręka, siadał pod piecem i tam modlił się, czy drzemał — trudno było odgadnąć. Do rozmów nie miał najmniejszej ochoty, trzeba go było na nie wyciągać, a najczęściej krótkiemi słowami odpowiadał. Był przy tem dobroci i łagodności niczem nie zachwianej — i pokory nadzwyczajnej, a cierpliwości niepojętej. Nigdy na nic i na nikogo się nie poskarżył, a każdego tłumaczył i uniewinniał. Brata i bratowę codzień w rękę całował, od czego Stolnik go odzwyczaić nie mógł. Jedyną zmianę w obejściu się jego i humorze dostrzegano, gdy córka Stolnikowstwa Emilia, przybywała z dziećmi. Miała ona ich dwoje, syna ośmioletniego i siedmioletnią córeczkę, oboje żywe, rozpieszczone przez babkę, hałaśliwe i okrutnie dokazujące w doma. Może, gdyby dzieci same nie zaczepiły starego Kwiryna, nie śmiał by był i z niemi się spoufalić, lecz gdy raz one zrobiły natarczywie znajomość s dziadziem — można się było lękać, że go zamęczą. On zaś nie tylko się nie okazywał zmęczonym, lecz nigdy go tak wesołym i szczęśliwym nie widywano jak z cierni. Go dzieci z nim wyrabiały, ten tylko pojmie, co widywał pieszczochów, dokazujących z bezbronnemi owemi ofiarami. A miał szczególny talent bawienia dzieci i zajmowania ich rozmową, figlami — sam stając się prawie dzieckiem dla nich. Czasem Stolnikowa zakradała się za drzwiami podsłuchiwać go i wracała zdumiona tą umiejętnością niańczenia w starym, nieśmiałym i zwykle milczącym człowieku. Sam na sam z dziećmi stawał się gadatliwym. Prawił im historye osobliwe, opisywał kraje, o których nie wiedziano, żeby mógł je widzieć kiedykolwiek. Stolnikowa z tego się domyślała, że losy musiały go gdzieś bardzo daleko zapędzać — lecz gdy próbowała pytać, rumienił się — mięszał i odpowiadał po swojemu. — Włóczyło się to... nie ma o czem mówić! Z wielką trudnością przyszło Sstolnikowi i bratowej skłonić go do przyjęcia sukni nowych i wygodniejszych. Zakrzyknął naprzód, protestując, potem stanowczo wymówił sobie, że będą z bardzo grubego sukna i jak najprostszym krojem. Na zimę nie przyjął lisiurki i skończyło się na prostym kożuchu. Na niewygody, chłód, gorąco, bezsenność, głód — wytrzymały był nad miarę. Zdawało mu się robić przyjemność, gdy sobie albo sam czynił prywacyą lub przypadek mu ją narzucił. Pobożny, w kościele przesiadywał godziny długie i przy wszelkich obrzędach, nie patrząc pory roku, jak najgorliwiej asystował — lecz zawsze i tu na szarym końcu, między dziadkami, ubóstwem, wśród ludu. Ponieważ dzieci pani Emilii lubiły tego zawojowacego dziada — matka ich chciała go ściągnąć do siebie — lecz, dom był dla niego za świetny, za otwarty, gości w nim zawsze wiele — co pana Kwiryna odstręczało. Ciekawość, jaką przeszłość jego obudzała we wszystkich, wiele osób skłaniała do natrętnego badania, każdy sobie pochlebiał, że coś z niego wyciągnie, lecz. postrzegłszy zamiar ten, staruszek uchodził i krył się. Jedne tylko dzieci chlubiły się tem, że im opowiadał o Włoszech, o Hiszpanii, Francyi, nawet Anglii — przed starszymi nigdy o żadnej podróży nie wspominał. Trafi!o się w lat już kilka po przybyciu pana Kwiryna, że po kweście na kościoły w ziemi Świętej, jeździł po kraju stary zakonnik, grek pono, który trochę po łacinie, a lepiej umiał po włosku. Trudno się było bardzo z nim porozumieć, bo i u nas jaż pod te czasy łaciny wiele zapomniano i on ją dziwacznie wymawiał. Włoszczyzny zaś nikt prawie nie umiał. U Stolnikowstwa mnich ten był na obiedzie, razem z proboszczem. Proboszcz zaczął się uskarżać na to, że nawet poczciwie się rozmówić z takim człowiekiem, co tyle ciekawych rzeczy miałby do opowiedzenia — nie można było Kwiryn siedzący u stołu męczył się długo, kręcił — wahał, naostatek proboszczowi na ucho szepnął, że on cokolwiek języka włoskiego, i tego języka franków, którego na wschodzie używano — rozumie. Uradowany mnich przemówił do niego po włosku. Zmięszał się i zarumienił pan Kwiryn, — ale że tego i chwała Boża wymagała — odezwał się tedy taką włoszczyzną, iż zakonnik z radości, porwawszy się od stołu, począł go ściskać i błogosławić. Popłynęła rozmowa ze zdumieniem wszystkich, jak po maśle. Kwiryn zapomniał się nieco, ożywił, twarz mu się nawet zmieniła dziwnie. Rozmaite rzeczy potem tłómaczył Stolnikowstwu z opowiadań księdza — ale — gdy zakonnik go chciał uprosić za tłómacza do kilku dworów, wymówił się i schował tak, że go nie znaleziono aż po wyjeździe mnicha. Rzuciło to pewne światło na przeszłość starego — lecz on, tłumaczyć tego nic chciał, gdzie i jak tak dobrze się nauczył tych języków. — E! to się tam włóczyło różnie. — Niema się z czem chwalić, ani mówić o czem. — Ten Kwiryn, mówił Stolnik do żony — ja ci powiadani! nie z jednego pieca chleb jadał, ale taka natura zamknięta w sobie, nic z niego nie dobyć. Gdy tu dzieci Emilki były, i ta francuzica guwernantka, co ją przywieźli, książkę francuzką zapomniała, sam widziałem jak ukradkiem ją pochwyciwszy czytał. A gdym go o to napastował, powiedział mi, że tylko tak — patrzał... co to za język! Ze Stolnikową, chociaż ta była dla niego z wielkiemi atencyami i dbała o wygody jego, troszczyła się aby mu na niczem nie zbywało — obchodził sio dziwnie. Widocznie unikał jej, był z największem poszanowaniem, lecz ani dłuższej rozmowy z nim zawiązać, ani go do spoufalenia się z sobą skłonić nie mogła. Dzikim był zresztą, ze wszystkiemi, oprócz dzieci. Pomijając to, że swoje wnuczęta kochał, bawił i dawał im z sobą robić co chciały — widywano go we wsi prawie tak samo z chłopskiemi się obchodzącego. W początkach uciekały od niego, jakim sposobem je przyswoił, nikt nie wiedział, lecz później nie mógł się na wsi pokazać, żeby go zewsząd bachury nie oskakiwały. Zasiadał przy pastuszkach na łące — i ludzie powiadali, że jak dziecko z niemi swawolił. Tę samą miłość miał dla wszelakich zwierząt, począwszy od krów i koni, a skończywszy na wróblach, które zimą karmił, tak że mu okna oblegały. Dzieci i zwierzęta stanowiły najmilsze towarzystwo jego. Lat już sześć bawił w Starosielcach pan Kwiryn, i oswojono się z nim i jago dziwactwami, gdy zachorował Stolnik. Choroba była nie do uleczenia, pedogra postąpiła do góry, i chory skończył po dość długich cierpieniach, prawie nagle. Co tam się działo w domu gdy zmarł, opisać tru- dno. Kwiryn, który po całych nocach siadywał przy bracie, po śmierci jego, gdy wszyscy potracili głowy, jeden sam zajął się pogrzebem i wszystkiem co on ciągnął za sobą. Stolnikowa mająca dożywocie na majątku, pozostała sama — Kwiryn naówczas objawił nieśmiało chęć oddalenia się gdzieś na dewocyę, pod kościół, i ledwie, z wielką trudnością, można go było zatrzymać. Więcej niż kiedykolwiek usunął się od ludzi, — i albo w kościele siedział lub w swojej izdebce pod piecem z różańcem w ręku. Całemi dniami czasem nie ruszał się z miejsca — a po nocach, że mało sypiał, słyszano go chodzącego po izdebce... cicho, cierpliwie, bo nigdy niczego dla siebie nie żądał i o nic nie poprosił. Usłużono mu, przyjmował to z uniżonością i pokorą jak łaskę — zapomniano o nim, co się bardzo często przytrafiało — ani pisnął. Ludzie, rachując na to, nie bardzo pośpieszali na jego usługi, zaniedbywano się, dawano mu co drugim z nosa spadło — on ze wszystkiego był rad. Nigdy go niewidziano smutnym, choć zawsze miał pewną powagę, uśmiechał się, rad i drugich starał się rozweselać. Ludzie zwykle podobnemi jemu poniewierają — nie lepiej się i z nim działo, lekceważono staruszka — a służba drwiła sobie z niego, co on pogodnie i dobrotliwie znosił. Jedna stolnikowa, miała na to oko, żeby niedopu- ścić czynić mu krzywdy i sama tego piluowała, aby mu nie zbywało na niczem. Korzystali z tego ludzie, bo on nadzwyczaj mało potrzebował dla siebie. Naprzód bardzo surowo obchodził wszystkie posty — potem we dnie zwykle karmił się lada czem i skąpo. Oprócz wody, nie pijał nic. Nie chorował nigdy... a przynajmniej się nie skarżył na nic. Do posług wszelkich, mimo wieka, gotów był zawsze, byle one nie wymagały rozprawiania z ludźmi. Do mówienia w ogóle nic był skory. Nadszedł rok 1812, gdy francuzi kraj zaleli. Pochód ich w głąb Rosyi nie dotknął Starosielca, ale w powrocie, gdy rozbite wojsko się rozsypało i pokształciły te bandy maroderów, które na dwory napadały i dokazywały strasznie, — musiała stolnikowa z córką i wnukami uciekać do miasta. W obawie o los starego, chciały go zabrać z sobą. Pan Kwiryn podziękował. — I — ja tu sobie z niemi rade dam, rzekł, gdyby uchowaj Boże mieli przyjść. Uparł się i pozostał. Stolnikowa dowiedziała się przed powrotem swoim, że w istocie banda maroderów napadła na dwór, lecz — stała się rzecz jakaś nie pojęta i nie zrozumiała. Ekonom opowiadał, że pan Kwiryn wyszedł w ganek naprzeciw fraucuzów, jakby inny człowiek i — on co zawsze mówił cicho i bojaźliwie, jak zaczął krzyczeć, łajać a pięść pokazywać, tak francuziska, niewiele myśląc, pierzchnęli. Gdy stolnikowa wróciła potem i poczęła mu dziękować, pan Kwiryn ramionami ruszył. — Ale, gdzie zaś! co się im przewidziało! Zagadałem do tych trutniów to prawda — ale oni sami dobrowolnie precz poszli, bo... powiadali, że zabłądzili. Wersya ekonoma, który przysięgał się, że mówił prawdę, nie zgadzała się z opowiadaniem pana Kwiryna — ale on przy swojem stał. Po tym roku, jakby go on wysilił i zmógł, Kwiryn zaczął widocznie starzeć. Stał się jeszcze bardziej milczącym i dzikim. Czas wyłącznie prawie trawił na nabożeństwie. Często bardzo wymawiał się i nie przychodził do Podrosła już wnuczka Stolnikowej, imieniem Emilka, jak matka, która była u niego w wielkich łaskach, sama miała tylko pozwolenie odwiedzania go, bo przed innemi drzwi zamykał. Przed nią zaczął pan Kwiryn pierwszą mówić o blizkiej śmierci — ale dziewczę się z niego wyśmiewało. — Co dziadzio plecie — będziesz żył sto lat. — Ja bo wiem kiedy umrę, odpowiadał jej, zobaczysz, nawet ci powiem którego dnia, bo z pewnością przeczuję. Tymczasem zdrowiuteńki był jak zawsze. Zimą przed samem Bożem Narodzeniem, powiedział Emilce, że z niemi wigilii jeść nie będzie. Ta się śmiała i połajała go. Na dwa dni przed wigilją zerwawszy się rano, poszedł Kwiryn do spowiedzi. Powróciwszy wesół i dobrej myśli, gdy mu kawę przyniesiono i Emilka przyszła — rzekł jej cicho. — A co? Milciu kochana — trzeba się z tobą pożegnać — i mech ci Bóg błogosławi. — Dokądże dziadzio myśli? spytało dziewczę żartobliwie. — Dokądże? na tamten świat, dziś, wieczorem, ani chybi. Miałem widzenie w nocy. Dla tego do spowiedzi chodziłem. Wesołemu dziewczęciu zrobiło się jakoś straszno i smutno. Kwiryn był ożywiony i wesół. — Moja Milciu — ja cię proszę, gdy, da Bóg, skończę — pamiętaj, babunci prosić odemnie, żadnej parady przy pogrzebie, — parę czarnych wołów w prostej trumience niech mnie wywiozą — i koniec — a na mogile krzyż drewniany. — Dosyć. Milcia rozpłakawszy się poszła, połajawszy go jeszcze. Kwiryn po wyjściu jej zabrał się do swojego węzęłka, piec otworzył — i papiery jakieś dobywszy, wszystkie popalił. Zastał go chłopak skurczonego przed piecem, gdy resztę niedogorzałą poruszał, aby prędzej spłonęła. Przez cały potem dzień modlił się, nie wychodząc. Nikt do niego nie zaglądał do późna, — dopiero około dziesiątej, chłopiec poszedł zobaczyć czy czego nie potrzebuje i — znalazł go pod piecem siedzącego jak zwykle, zgarbionego, z rękami złożonemi w których trzymał różaniec. Myślał że zasnął i chciał go namówić do łóżka, aż zbliżywszy się i dotknąwszy postrzegł, że już martwym był. W domu popłoch się stał, zbiegli się wszyscy — chciano trzeźwić, ratować, lecz przekonano się, że od kilku już godzin musiał przestać żyć. Skostniały był. Stało się jak sobie przepowiedział. Skończył spokojniuteńko, modląc się — przygotowany do przejścia na świat lepszy. Gdy po pogrzebie, który, stosownie do woli jego ostatniej odprawiono, ale przy wielkiem napływie ludzi, bo go za świętego niemal teraz miano, — rozpatrzono się w tem co po nim pozostało, nie znaleziono nic — najmniejszego śladu przeszłości, żadnej pamiątki. Z pieca tylko później przepalony dobyto — krzyżyk legii honorowej. VIII. KONCERT W KRYNICY. — Pan dobrodziej daruje — jeżeli, może w niewłaściwą porę, ośmieliłem się go inkomodować. Okoliczności nadzwyczaj naglące, skłoniły mnie do tego kroku. Z tym frazesem trochę wyszukanym na ustach, stał przedemną, w skromnej ciupce, w której w r. 1866 mieściłem się w Krynicy — unikając nieprzyjemnych odwiedzin pruskich w Dreźnie — człowieczek nie wielkiego wzrostu, fizyognomii ożywionej, blady, ogolony, ale przed trzema dniami, z włosami niepewnego koloru rozrzuconemi fantastycznie do koła twarzy zmizerowanej, z oczami których wyraz trochę obłąkanego przypominał. Ubranie jego było najosobliwszą mięszaniną ubóstwa i elegancyi. Na kołnierza od bardzo zbrukanej koszuli zawiązana była niedbale, rażąco niebieska chusteczka, ręce nie myte ozdobione były dwoma dużemi pierścieniami, paltocik z kieszeniami powypychanemi, pomięty, zszarzany, leżał na nim obwisło, a reszta ubrania z pod niego wyglądająca, niegdyś stalowego koloru, dziś i rozmiarami i barwą wiele zostawiała do życzenia. Buty naostatek, może niegdyś lakierowane, popękane, wykoszlawione, kazały powątpiewać, czy pod niemi znajdowały się podeszwy. W ręku trzymał cylinder zrudziały i chustkę fularową ogromną, której czerwoność nie mogła już skryć brudu. Pomimo tej powierzchowności, obudzającej i litość i powątpiewanie o człowieku, minę miał jak najwyśmienitszą, uśmiech na bladych ustach, wiele ognia w wejrzeniu i ruchy śmiałe, a niemal poufałe. Było w nim coś wędrownego, biednego artysty, — pół waryata, a lekki zapach kminu i atmosfera wódczana, — mówiły, że świeżo gdzieś pokrzepić się musiał. — Czemże panu słyżyć mogę? rzekłem trochę sucho. — Pozwoli pan dobrodziej naprzód, że się wytłumaczę, przerwał żywo — niechciałbym być posądzonym o jakieś natręctwo nikczemne. Tu pochwyciwszy za blisko stojące krzesełko, przysunął je sobie, siadł na niem, kapelusz na ziemi pod opieką szeroko rozsuniętych nóg, ustawił, starł pot fularem, chrząknął i mówić zaczął. — Niewiem czy panu dobrodziejowi znajome jest imię moje, chociaż ma ono pewien rozgłos w świecie. Mikołaj Dereczko! Widząc, że w milczeniu chłodnem słucham, sięgnął do kieszeni paltota, dobył z niego plik mocno zatłuszczonych papierów i zabierał się poświadczyć niemi, gdy ruchem ręki wstrzymałem go — i natychmiast archiwum to podróżne nazad wpuszczone zostało do kieszeni. — Tak! Mikołaj Dereczko — dodał z westchnie- niem — to dosyć powiedzieć! Wirtuoz na gitarze i skrzypcach, uczeń Ernsta. Tak jest. Uśmiechnął się dumnie. — Ofiara przeciwnych losów, które się na niego spiknęły. Oprócz tego swego czasu poeta, liryczny i dramatyczny. Rozmaitości lwowskie drukowały niektóre moje utwory. Napisałem poemat "Obrona Olsztynu, dwadzieścia cztery pieśni, dotąd niewydany. Nieszczęściem zastawić go musiałem u Igla. Potomność go ocenić potrafi, nie obecniel nie! Smak dziś jest zepsuty i świat ostygły. Tak, czcigodny panie, ofiara losu! Tu parę razy powtórzona czkawka przerwała mu potok wyrazów, które jak lawa gorąco z ust mu płynęły. Chciałem zapytaniem przerwać mu — aby rozmowę zwrócić do właściwego kierunku, nie mogąc znieść zapachu kminu ani anyżu, — lecz pan Mikołaj Dereczko, prosił o cierpliwość. Potarł czoło i włosy. — W tym nieszczęśliwym kraju, który się na niczem nie zna, a o wszystkiem chce wyrokować — rzekł z westchnieniem — potrzeba koniecznie przybyć z patentem z za granicy aby zostać uznanym, a w dc datku mieć palto eleganckie i niewyglądać jak ja... negliżowo!! Naprzód słuchać nie raczą, a potem złego od dodobrego, miernego od genjalnego nie mogąc rozeznać — takich skromnych męczenników genjuszu jak ja — wprost za drzwi wypychają. Bo, że mam genjusz, to nie ulega wątpliwości, czuję go w piersiach moich, pod tem czołem! Ale z losem walczyć! Przerwałem ma nieśmiało. — Czemże mu służyć mogę? — W tej chwili, naprzód odrobiną cierpliwości — przerwał śmiejąc się. Widzi pan, walczę mężnie z losem. Gdybym był sam, niczem by to było, ale anioł niewiasta związała los swój z moim, zwierzyła go mnie. Mam dziecinę śliczną... a tu — niesposób dobić się do niczego I Uśmiechał się mówiąc to. — Nie rozpaczam — dodał — daleki jestem od tego. Gdybym nawet został pochłonięty przez fale i poszedł na dno — anioł mój weźmie w spuściźnie imie, — które kiedyś wypłynie... Dziś — niepodobna się wybić z tłumu. Poezyi Milikowski drukować nie chce, kompozycyi moich nie mogę wydać — aby koncert dać, potrzeba środków i poparcia. Dorozumiewając się o co chodziło, zwolna zacząłem dobywać pugilares, lecz zobaczywszy ten ruch, pan Dereczko, rzucił się gwałtownie. — Niechże mnie pan wysłucha — zawołał — nie idzie ta o żadną żebraninę, ale o objawienie się ludziom, o wyzwanie ich sądu. Pomiędzy zebranemi tu choremi, jest wielu znawców i miłośników muzyki, może się ktoś znajdzie co zechce jej słuchać nie patrząc na człowieka.. Pragnąłbym dać koncert. Poczciwy Deszkiewicz, gramatyk, pan dobrodziej go zna — chce się nim zająć — przyjdź mi pan w pomoc... — W jaki sposób? — odezwałem się. -Jestem tu prawie obcy, znajomości nie mam i nie zabieram... Gdybym chciał. — Przyjdź pan na koncert — dodał Dereczko. — Z największą chęcią — dodałem ujęty tą nędzą uśmiechniętą, choć od niej kminkówkę czuć było. Będę się starał nawet namówić innych, jeżeli mi się uda. — Ja, o więcej nie proszę — westchnął Dereczko. Domagam się od łudzi sprawiedliwości posłuchania, najbiedniejszemu z ludzi odmawiać się go nie godzi. Prawda! wyglądam bardzo nie obiecująco... (uśmiechnął się) ale trzeba przezwyciężyć uprzedzenie. Nie chciałem już podsycać rozmowy, i spytałem tylko o czas i miejsce, gdzie się miał koncert odbywać.. Dereczko wskazał mi nowo pobudowaną willę, troche oddaloną od deptaka i naszych gospód, gdzie był salon dosyć duży — i — co rzecz główna, fortepian naówczas może w Krynicy jedyny. — Szukam jeszcze miłosiernej duszy i palców, któreby mi akompaniować chciały... kto wie? może je znajdę. Fortepian trzeba podstroić, to już sam dopełnię. Czkawka się powtórzyła. — Niech pan dobr. nie zważa na to, że mi ta przeklęta czkawka dokucza — rzekł żywo — chcąc się jej pozbyć napiłem się wódki, i musiałem się czemś pokrzepić, bo — siłę mieć potrzeba aby grać, a obiad — jest bardzo problematyczny. Pospieszyłem z ofiarą za bilety, co Dereszko przyjął w milczeniu, jako rzecz naturalną. Zerwał się potem z siedzenia, skłonił się z daleka % wyrazem bardzo miłym biednej twarzy, i zniknął. Na deptaku spotkałem kilka osób i wspomniałem O koncercie. Ruszano ramionami. — Ale któżby na niego poszedł? odzywali się wszyscy prawie. W ostateczności bilet wziąć — cóż robić? jest to podatek — jałmużna, ale iść, słuchać! — Znaż go kto z panów? Nikt a nikt nie słyszał nigdy tego nieszczęśliwego Dereczki, ale nikt też posłyszeć go nie był ciekawy, i dać biednemu nietylko jałmużnę grosza, ale ucha jałmużnę. Około restauracyi zobaczyłem go na ławce wśród małego gronka milczących ludzi, którym opowiadał coś żywo. Był w humorze tym wesołym, który mnie serce krajał, śmiał się i niezmiernie wydał mi się ożywionym. Minąłem go idąc dalej. Jużem się był oddalił kawał drogi, gdy usłyszałem chód prędki za sobą, i zobaczyłem pędzącego za mną Dereczkę; który podskakiwał, kapeluszem dając mi znaki. Musiałem się zatrzymać. — Bardzo jestem szczęśliwym, że pana łapię — zawołał zdyszany. — Pan pozwoli, tu niedaleko, żonę moją, tego anioła, i cherubinka mego Stasieczka chcę przedstawić. Niepódobna było odmówić — ciągnął tuż do domku na uboczu stojącego, i śmiejąc się poprzedzał. Nie zajęte to dla wilgoci domostwo, dosyć opu- szczone — było schronieniem Dereszki, który tu jedną izdebinę sobie wyprosił — nie darmo. Wyprzedziwszy mnie, w otwartych drzwiach stojąc, wcale nie zakłopotany tem, że żonie uczyni przykrość, popisując się ze swem ubóstwem, zapraszał do środka. Pokoik, w którym oddawna nikt nie stał, od tyłu, pełen woni, stęchlizny i pruchniejącego drzewa, z zapylonemi szybami, miał zaledwie parę stołków, lichy stoliczek, maleńkie na wysokich nogach łóżeczko, a w kącie garść słomy — widocznie posłanie genialnego wirtuoza, okryte zmiętym i dziwacznym płaszczem starym. Kobieta wyżółkła, chuda, że smutnym wyrazem twarzy, tuląca dziecko do piersi, — zmieszana, zakłopotana, była tym zapowiedzianym aniołem i cherubinkiem. W istocie młoda jeszcze twarz jej miała na sobie ślady piękności, niebieskie oczy pełne były wyrazu — lecz nędza nielitościwa już starła z tego oblicza ochotę do życia i wiarę w przyszłość. Była to cicha męczennica, za chwilę uniesienia odpokutowująca boleśnie, bo cierpiąca za dwoje. Dziecię które na ręku trzymała, smutne, chorobliwie wyglądające — zdawało się równie wygłodniałe i zmęczone jak ona. Szybko chwyciła z łóżka chustkę dużą aby nią okryć trochę siebie i bardzo spraną i biedną sukienczynę. Wejrzenie jej zdawało się mężowi czynić wymówki, iż ją niepotrzebnie wystawiał na oczy ludzi. Pan Mikołaj udawał że tego nie rozumie, i dum- nym był, że się znalazła na świecie istota co ma zawierzyła, co los swój z jego losem związała. — Liziu kochaneczko... gość... Zarumieniona kobieta niewiedziała co począć z sobą. Dereczko gwałtem zapraszał i podawał stołek, z którego zrzucił na ziemię paczkę nut i gruby ręcznik. — Pragnąłem koniecznie abyś pan Lizkę zobaczył — mówił ożywiony. Panie — to istota anielska! to dusza złocista... to święta i męczennica! Gdyby nie ona dawno by mnie na świecie nie było, ona i Stasicczek trzymają mnie na nim! Dla nich ciernistą noszę koronę — i w walce nieustaję. Otarł czoło, uśmiechnął się do żony, pocałował Stasieczka, który trochę przestraszony w początku, bułkę w rączynie ściśniętą na nowo zajadać poczynał. To przypomniało Dereszce, że w kieszeni niósł obiad dla nich i — wcale nie zważając na mnie, dobył w bibułę pozawijaną szynkę, chleb, salcesou — ser... kawałek pieczonego mięsa. Wszystko to pospiesznie na stoliczku przy łóżku poskładał, stołek żonie podał i zawołał. — Siadaj i jedzcie... Pan dobrodziej pozwolisz! kobiecisko głodne. Zapewne ciepła kuchnia, talerz rosołu... ba i befsztyk a pieczyste i melszpajs, lepsze by były — ale... treba żyt, kaknabeżyt! To święta niewiasta! Dla ranie i dla Stasieczka od gęby sobie odejmuje. Jedz że, Lizko, niezważaj! szepnął cicho. Głodny dzieciak tak się napierał, że biedna kobieta, uśmiechnąwszy się smutnie, jakby mnie przepro- sić chciała, musiała siąść w istocie do tego zaimprowizowanego obiadu. Dereszko patrzał z rozkoszą jak Stasieczek drżący, wypuściwszy z ręki bułkę, rwał się do mięsa. Żal mu jednak było tego kawałka upadłego na ziemię, i zręcznie podniósłszy schował go do kieszeni. Milcząca pani Dereszkowa, budziła wielkie współczucie — była jakąś istotą skromną, bojaźliwą a znękaną niezmiernie. Wirtuoz usiadł przy mnie i począł szeptać wskazując na nią. — Ona jedna — geniusz mój potrafiła ocenić — poświęciła dla niego wszystko... Panie — anioł to jest... a jeśli ja chcę się do czegoś dobić to tylko dla niej... Córka zamożnych ludzi, u których dawałem lekcye muzyki, ale to szlachta, dziedzice, ani przystępu. Pogniewali się, córce nic nie chcieli dać, ani ją widzieć na oczy. Wszystko zniosła! Złożył ręce. — Ale i im się też nie poszczęściło — dodał — z kretesem stracili co mieli i pomarli. Teraz my oboje sieroty. Niegodziwi ludzie rozchwytali co pozostało. Westchnął. — Rajskie to były chwile — szepnął cicho i w oczach mu się łzy zakręciły — gdy ja i Lizka schodziliśmy się, aby wieczorami pomówić z sobą, jak dwie dusze pokrewne. Stawała przy oknie mojej izdebki, sparta na krawędzi... czatując czy kto nie podgląda. Bzy kwitły i jaśminy, słowik śpiewał. Jednej takiej nocy wykradliśmy się do wiejskiego kościołka... Westchnął, czoło mu się zasępiło. — No — i poczęliśmy życie pielgrzymką o chłodzie, o głodzie. Kobieta była tak dzieckiem zajętą, że nic nie słyszała. Dereczko w oczach miał łzy. Zerwał się nagle i otrząsnął. — Geniusz zwyciężyć musi! — • zawołał, podnosząc rękę. W obrazku, który miałem naówczas przed sobą, a nigdy go zapomnieć nie będę mógł — tyle było zarazem trywialności i tragiczności, realizmu straszliwego i poezyi krwawej, tak się to dziwnie w całość zlewało — żem doznał wrażenia nadzwyczaj boleśnego. Sam bohater zarazem śmieszny i obudzający pene współczucie dla swej odwagi — i wiary w siebie — milcząca matka z dzieckiem, oboje na rozdrożu, bez przyszłości — na jutro nawet ani obiadu pewnego — suknie podarte... Serca jak one — a przy tem wszystkiem ten uśmiech na pół wesoły, pół ironiczny na ustach... Wyszedłem wzruszony. Deszkiewicz ze swą długą brodą i białym płaszczem, który mu dawał fizyognomię dziada kościelnego — siedział w progu mieszkania. Pisał naówczas dyalogi historyczne, którym dawał tytuł dramatów. — Zkądże pan Bóg prowadzi — zapytał. Opowiedziałem mu o Dereczce. — Ale ja znam dawno tego trutnia — zawołał. Żal mi go wielki, a większy jeszcze tej nieszczęśliwej kobiety — ale poradzić Dereczce nie ma sposobu. Istotnie ma talent, ale zarozumiałość większą jeszcze — pracować nie umiał nigdy, fantazya go niesie na bezdroża. Jutro można mu dać tysiąc guldenów, w tydzień ich nie będzie. Naprzód wystroi żonę i dziecko, potem sam się cudacko ubierze, będzie jadł i pił — dokazywał — szalał, aż wszystko straci. — Żonaby go powinna wstrzymać — ma przecie nad nim władzę, bo do niej i do dziecka jest przywiązany — rzekłem, siadając. — To głupia baba, zapozwoleniem — odparł nielitościwy Deszkiewicz. — Czy uwierzysz? zakochana w nim; nie śmie mu się sprzeciwić — adoruje go! Wszystko, co on robi — dla niej doskonałe... Napoił ją już goryczą dosyć — a pomimo to — ubóstwia go. — No — ale i on ją kocha. — Jeszczeby też! — krzyknął Deszkiewicz — najniewdzięczniejszym byłby z ludzi, gdyby nie umiał ocenić tego serca. Prawda to istotna, ja najlepiej wiem, bo historya ta się działa niedaleko od Łańcuta, była córką zamożnych dosyć rodziców, mogła zrobić partyę świetną... ten ją oczarował swojemi poezyami i muzyką. Splunął stary gramatyk. — Co to za koniec temu będzie? — odezwał się. — Przewidzieć go łatwo — rzekłem. — Smutny być musi — a jednak nie godzi się utyskiwać nad losem dwojga ludzi. którzy choć o głodzie mieli błysk i chwilkę szczęścia. Koncert był oznaczony za dwa dni. Dereszko biegał, przysposobiając się do niego go- rączkowo. Salę sobie wyprosił, fortepian wymodlił, panienkę jakąś do akompaniowania zdołał skłonić — tem, że i ona popisowemi waryacyami miała się do koncerta przyłożyć. Wszystko to jednak było niczem, głównem zaś, aby znaleść chętnych słuchaczy, co by choć po pół guldena dać chcieli. Śmietanka towarzystwa nie myślała się kompromitować — słuchając nieznanego a niepozornego rzępoły... Tam zaś, gdzie nie ma śmietanki i mleko bywać nie zwykło. Zostaje tylko serwatka w najlepszym razie, która często pięćdziesięciu centów nie ma do wyrzucenia, a dla której muzyka jest obojętną. Liszt, albo węgierska kapela z czardaszem — śpiewaczka głośna, wirtuoz z orderami i laurami — ha! to jeszcze! ale taki nieznany biedaczysko... Widziałem zawczasu z całego usposobienia, że na koncercie będzie pusto. Nawet ci, co przymuszeni bilety pobrali, kręcili nosami. My ze starym Deszkiewiczem, bądź co bądź, obiecywaliśmy sobie placu dotrzymać Dereczce. Spotykałem go biegającego z końca w koniec Krynicy, zdyszanego, zmęczonego, ale — dobrej myśli z tym wiecznym uśmieszkiem — który go w najgorszych nie opuszczał chwilach, a może mu je osładzał. Anonsuje się wcale nie źle — mówił mi spotykając się — bilety idą — powoli, ale idą. Wiele osób w chwili ostatniej brać zwykło. Rachuję, że sala będzie plus minus pełna. Postanowiłem zrobić siurpryzę. Pomiędzy elegią Ernst'a, a karnawałem Paganiniego. — Jakto! masz pan go na programie! — zawołałem zdziwiony. — A cóż pan myślisz — ja go nawet gram najlepiej, bo jest w nim piekielnego szału dużo — a to odpowiada mojemu temperamentowi muzycznemu. Otóż, pomiędzy Elegią Ernsta a karnawałem — odczytam epizod z mojego poematu — "Śmierć samobójcy!" — Nie śmiem odradzać — ale przedmiot! — Wzniosły, tragiczny, dramatyczny, bajronowski! Pisałem ten epizod w chwilach rozpaczy, gdym zwątpił o tym aniele moim... czy on zdoła poświęcić się dla mnie... Laudanum stało na stoliku... wiersz!... posłyszysz pan... Strach... jak wąż mieniący się wszystkiemi barwami wije się... Syczy, bryzga jadem rozpaczy... błyska oczyma fascynującemi... Nie chwaląc się, panie dobrodzieju — co to Słowacki przy mnie! Być może, iż nie jest to tak wykończone — ale ogień i siła — piekielne... "Ziemio, ty krwi kałużo błotnista... Zaczynał deklamować wśród ulicy, gdym go pożegnał, tłómacząc się, że nie chcę, aby mi przedwcześnie psuł wrażenie... Nadszedł dzień przeznaczony na koncert... Pogoda, która trwała do wieczora, popsuła się o zachodzie słońca, mały deszczyk padać zaczynał. Deszkiewicz, opiekujący się poczciwie niepra- ktycznym Dereczko, pierwszy się znalazł przy nim na miejscu. Widząc mnie nadchodzącego wciągnął do pokoiku, w którym już Dereczko się znajdował. Przywdział on swój zwykły strój koncertowy. Ponieważ szło mu o to, aby i powierzchownością zajął publikę. Kazał się ufryzować. Śmiesznie mu z tem było. Koszula nieposzlakowanej, śnieżnej białości, krochmalna jak deska, okrywała piersi, spięta dwoma guziczkami pseudo koralowemi. Frak mocno zużyty był przecież nie gorszy od tych, w których kelnerowie posługują. Chociaż zdaje się, że Dereczko zegarka nie miał, łańcuszek na kamizelce kłamał jego przytomność. Buty były tak misternie wyświeżone, iż dawały się wychodzić od szewca. Głowę podnosił ku górze — zawcześnie lubując się muzyką, którą miał nas napawać. Skrzypce swe, nosił już w rękach, coraz, to po strunach ich przebierając — i uchylając drzwi do sali, aby się przekonać, czy publika nie zaczyna przybywać. W istocie zjawiła się dotąd tylko akompaniatorka z mamą. Panna słusznego wzrostu, z minką pogardliwą, strojna niesmacznie — kwaśna... znudzona. Mama w czepku przedpotopowym, zajęła zaraz jedno z najlepszych miejsc w pierwszym rzędzie. Tymczasem wirtuozka, przysiadała się do fortepianu i kilka razy przebiegłszy po klawiszach, dała nam przedsmak okropności które uszy czekały. Waliła w ten nieszczęsny fortepian jakby rozbić chciała, a że pedał trzymała ciągle, rodziła się z tego przeraźliwa kakofonia. Dereszko słuchając drżał i zżymał się. Deszkiewicz klął dyabłami. Muzyk stawał się niecierpliwszym coraz. Zmierzchało, świece pozapalano. Gramatyk, któremu o zmniejszenie kosztów chodziło — sprzeczał się, że dużo światła nie było potrzeba. Dereszko chciał wystąpić świetnie. Godzina o której miał się odbyć koncert nadchodziła, nadeszła — w sali oprócz dwu pań, znajdowało się dwie osoby w kącie z biletami gratisowemu Widząc zniecierpliwienie Dereszki i niechcąc patrzeć na nie, bo mi przykrem było, wysunąłem się do sali. Widok był — przerażająco smutny. Świece gorzały pogrzebowo. Całe rzędy poustawianych krzeseł — czekały. Panna chodziła w coraz gorszym humorze. Mama to wstawała do niej, to powracała na krzesło mrucząc, z obawy aby go kto nie zajął. Zaczynało kapać z dachu złowrogo — nikt nie przybywał. Nastawiałem ucha ku sieni — grobowe milczenie. Dereszko coraz to wyzierał z pokoiku i drzwi za sobą zamykał. Nareszcie — słychać ocieranie nóg na progu drzwi się otwierają — dwóch panów jeden otyły bardzo w ta- ratatce, o kiju, łysy, drugi w surducie, chudy — wchodzą. Obejrzeli się po sali, zamruczeli coś do siebie. Widocznie jeden z nich wotuje za wyjściem, drugi za zostaniem. Siedli w kącie. Po chwili nie młoda kobieta z ogromnym parasolem, z którego ciecze... zjawia się, zajęta bardzo tym zabytkiem starożytnym, którego w sieniach zostawić się obawiała. Szuka dla niego kąta. Mruczy... usiadła w pośrodku. Znowu milczenie. Wciska się jeden gratisowy słuchacz i zamaszygto potrącając krzesła — rozsiada się w rzędach ostatnich. Niektóre świece zaczynają płynąć, jak gdyby los nieszczęśliwego Dereszki opłakiwały. Nieśmiem zajrzeć do niego. Żal mi serdeczny. W tem panna akompaniatorka, która coraz żywsze dawała oznaki zniecierpliwienia, przybiega do matki. Schyla się jej do ucha, mówi żywo. Nie słyszę nic — lecz przysiągłbym, że napiera się wyjść, że przed salą próżną popisywać się nie chce. Matka stara się ją utrzymać, przebłagać. Nie pomaga nic, nie piękna wirtuozka trzaskając drzwiami opuszcza salę, matka wynosi się za nią. Dereszko na pół drzwi uchylił, zrozumiał ten despekt jaki ma go spotkać, lecz inpavidum ferient ruinae nie idzie prosić. Wybiega gramatyk do sieni, aby gorącą wymową powstrzymać rozdąsana niewiastę. Ale — niema sposobu. Obrażona, rozpłakana z gniewu — uchodzi. — Niech że ją kaci biorą — to sekutnica! woła dotknięty do żywego Deszkiewicz. Żal mi się zrobiło biednego Dereszki, wszedłem do pokoiku. Niepojęta rzecz — znalazłem go w pozie dramatycznej, uśmiechniętego, tulącego skrzypki do piersi — i wcale nie zmieszanego afrontem, którego doznał. — Oczywista rzecz — rzekł, że tu deszcz winien wszystkiemu! To darmo, z losem walczyć — trudno. Lecz, ponieważ kilka osób naraziło się na błoto i niepogodę — zaprawdę, Dereszko nie zawiedzie ich zaufania. Akompaniatorka — prawdę rzekłszy — szczęście że sobie poszła — nie potrzebuję jej. Zagram solo i w ten sposób cala czystość tonów i ich potęga wyjdą świetnie. To mówiąc Dereszko przejrzał się w zwierciadle... i zuchwałym krokiem bohaterskim wpadł na salę. Prześwietna publiczność ze mną i gramatykiem składała się z osób ośmiu, lecz — zawsze byli to dobrej woli słuchacze. Ale, z powodu dezercyi akompaniatorki program musiał być zmieniony. Zaszyłem się w kątek. Dereszko począł z furyą improwizować. Gra to była osobliwa, oryginalna, czasem przypominająca cygańską, z niezmierną werwą i ogniem, niekiedy łagodna i delikatna, w której się nauczyciel Ernst przebijał. Dereszko grał niepoprawnie, technikę miał dziwaczną, tony nie zawsze czyste, lecz niepodobna było nie uczuć w jego improwizacyi natchnienia i ducha, artystycznego temperamentu — talentu niezaprzeczonego. Innego ostudziłaby ta sala pusta... on widocznie grat sam dla siebie, zapomniał gdzie był, czy go kto słuchał. Było to dla niego zupełnie obojętnem. Skrzypce namiętnie przyciskał do piersi, oczy mu ogniem pałały, ręce poruszały się gwałtownie — dobywał tony dziwaczne, — latał, rwał się, — warczał... Ani razu nie dostrzegłem żeby ku nam się zwrócił. Tej pomocy jaką dają oklaski niepotrzebował wcale, ognia miał tyle w sobie, że mu na opalenie tej ogromnej Bali pustej starczyło. Grał — grał — nie mógł skończyć. Nie stał w miejscu — poruszał się po estradzie i biegał, wyginał się, schylał — szalał. Czyniło to wrażenie czegoś tak nie zwyczajnego, strasznego, że chwilami dreszcze przebiegały po całym ciele. Jemu pot się lał ze skroni.,. Całą swą poranioną duszę, wszystkie swe zbolałe serce, historyą swojej doli i walki wyśpiewał tak — dla siebie samego. Sił mu nareszcie nie stało, zachwiał się, oczyma dopiero po sali potoczył, opamiętał się. Sypnęliśmy oklaskami — uciekł. Pierwsza część koncertu była skończoną. Pobiegłem za nim. Znalazłem go wyczerpanego, dyszącego, na jedynem krzesełku, jakie się tu znajdowało. Zobaczywszy nas wchodzących z Deszkiewiczem, — podniósł się z uśmiechem na ustach. — A co? — krzyknął gorączkowo. — A co? grałem? Słyszeliście jakem grał. A te bałwany nie chcieli przyjść napoić się tą muzyką. Mieli słuszność! — mieli! To muzyka nie dla tych, co noszą kalosze i chodzą z parasolami. Oni by jej nie zrozumieli. Trzeba mieć duszę, aby się ona w niej odbiła, a oni mają tylko — flaki w sobie. Ale kat ich bierz z oślemi uszami! ja ich nie potrzebuję! ja gram sobie... Pan Bóg mnie słucha i rozumie. Jam się mu skarżył, a on mi odpowiadał. — Męcz się — męcz, bo gdybyś gnuśnie gnił, nie skosztowałbyś tych rozkoszy, które ci daje muzyka. Zaschło mu w gębie i przypomniawszy sobie, że miał coś w butelce, pobiegł do kąta, przyłożył ją do ust, pociągnął długo. Twarz mu się cała okryła purpurą i poweselała jeszcze. Schwycił skrzypce swe, starannie je ocierając fularem, tak jakby swojego Stasieczka pieścił. Wdzięczył się do nich. — Czekajcie — rzekł — wyjdźcie do sali — rezonans tera lepszy, że pusta. Gdyby się tu tych kłód nawaliło, głos by się tak nie rozchodził. Zobaczycie zagram wam teraz — rozkosze niebieskie. Proszę nie sądzić, że ja tylko piekło umiem grać, jak w pierwszej części — nie — nie. Kląłem ludzi, ale teraz zaśpiewam z aniołami. Rozśmiał się i już nie patrząc na nas wybiegł do sali. Szliśmy za nim. W sali parę osób, zapewne domowych, zwabionych ciekawością przybyło. Do tych nowych słuchaczów należała dziewka, która dzbanek chowała za siebie i zasłaniała się fartuszkiem. Poważny i spokojny wystąpił na estradę Dereszko. Znowu cały zatopił się w sobie i skrzypcach. Poczęło się to jak oddalony szmer jakiś, łagodnie, lecz niewyraźnie, zbliżać zaczęło stopniowo. Jeden głos naprzód śpiewał pieśń nadzwyczaj prostą, połączył się z nim drugi — szły tak razem w parze, powoli — aż do chóru, który ten sam śpiew podjął z całą siłą, i wlał w niego charakter nowy. Nie była to może muzyka aniołów, pomimo spokoju w pierwszej jego części, nadto z niej tryskało namiętności ziemskiej — a czasem smutek i tęsknota tętniała — ale pieśń była szeroka i wielka... Z chóru Dereszko spadł do duetu, do głosu jednego, który cichnął — i umarł w szmerze niedosłyszanym. Lecz w tej chwili gdyśmy mu brawo dać chcieli — obudził się, drgnął, podniósł głowę. Przypomniał sobie, że czegoś nie dopowiedział. Na tle ostatniej pieśni począł coś szyderskiego, złego, kapryśnego, poplątanego dziwacznie, a ciągle zrywającego do śmiechu. Śmiech to był tego tajemniczego ptaka, który czasem w puszczy, głos ludzki naśladuje szatańsko. Dereszko na pożegnanie wylał resztki żółci z siebie... Wódka czy wino, którego się napił przed wyjściem, grały w nim teraz wesołością niezdrową, krzykliwą, zbójecką... I znowu latał po estradzie, a skrzypce te ukochane zdawało się, że w drobne kawałki pokruszy w rękach, na których nabrzmiałe żyły występowały jakby miały popękać i krwią wytrysnąć. Deszkiewicz przestraszony tym wysiłkiem, wstał i poszedł ku niemu, chcąc, go poskromić, uprowadzić — ale Dereszko go odtrącił. Wszystkich jeszcze szatańskich śmiechów nie wyśpiewał, wszystkiego zgrzytania zębów nie wyrzępolił... Jak długo to trwało, nie wiem. Na dworze deszcz w początku cichy, jakimś wichrem od gór zmienił się w burzę. Okna sali chwilami oświecone błyskawicami sinemi, stawały jak jakieś otwory płomienistych przepaści... Kilka razy rozległ się grzmot przeciągły. Huk ten towarzyszący jego muzyce, zdawał się czynić Dereszce nadzwyczajną przyjemność. Ludzie wprawdzie na koncert nie przyszli, ale burza przyleciała... i akompaniowała mu dzielnie. Nawet ulewa strumieniami z dachów spływająca — dostrajała się do pieśni nieszczęśliwego wirtuoza... Piorun uderzył tak blizko, że stara jejmość z parasolem, krzyknęła — a słowo stało się ciałem! — W tejże chwili Dereszko skończył... Skłonił się ku oknom oblanym blaskiem błyskawicy i noga za nogą powlókł się do pokoiku. Nie- śmy tu przyszli, już złożywszy skrzypce, dorwał się do butelki i wypił co w niej było do dna, roztrzaskał ją o podłogę i rzucił się na krzesełko. Nie mówił nic. Wesołość jego znikła, a śmiech co go nigdy nie opuszczał, znikł z twarzy, zrozpaczony się zdawał, smutny i przybity. Deszkiewicz począł coś mówić, odpowiedział mu potrząsając tylko głową. Daliśmy mu spocząć naturalnie — po takim wysiłku, — ale spoczywając usnął, i gramatyk wziął go pod swoją opiekę, podejmując się odprowadzić do żony i dziecka. Nazajutrz trochę niespokojny, co się z nieborakiem stało, nie mająj się od kogo dowiedzieć, bo Deszkiewicza nie mogłem spotkać nigdzie, po południu poszedłem do domku, w którym Dereszko mieszkał. Nie było tu już nikogo. Stancyjka przez nich zajęta stała otworem, i okna były także, jakby dla przewietrzenia szeroko poodmykane. Na łóżeczku leżało stare siano, po podłodze walało się mnóstwo papierków zatłuszczonych, sznurków i strzępek. Nie miano jeszcze czasu przymieść po nich... ale gdzieindziej czyż wiele więcej pozostaje po życiu biednego człowieka? Stałem zamyślony smutnie, gdy Deszkiewicz się przywlókł. — A co? — zawołał spojrzawszy — nie mówiłem? Byłem pewny, że już go tu dziś nie będzie. Odprowadziłem wczoraj żonie i położyłem spać — jedno miał na myśli tylko, że śliczie grał!! Słuchał go kto nie — mniej dbał o to. Nie udało się w Krynicy - rzekł do żony-no, to cóż? Trzeba próbować gdzieindziej... w końcu albo się gdzieś uda, albo wszystkie struny pękną i będzie-finał!!. IX. DERSNIAKI. Niewiem, czy kto żyw jeszcze starego Pancerzyńskiego pamięta! Przedemną, choć bardzo dawny, zmarły i pognębiony staje on czasem w myśli, jak gdyby drzwi miał otworzyć i ze staroświeckiem — Niech bedzie pochwalony Jezus Chrystus — wnijść do moich pustych jeszcze izb we dworze w Omelnem, aby zasiąść u komina i wieczór przegawędzić. Mimo wieku (był stary, ale ani on sam lat swoich nie powiadał, ani nikt ich ściśle obrachować nie umiał), pan Liberat Pancerzyński trzymał się prosto, chodził żwawo i dużo, głos miał silny i czysty, a twarz pomarszczona zachowywała ślady męzkiej piękności, której lata nie pożyły. Wyraz jej był śmiały, wyzywający prawie, lecz razem tak spokojny, beznamiętny, ostygły, jak gdyby stary już na życie tylko patrzył, nie mięszając się wcale do niego. Mieszkał w sąsiedztwie, dzierżawca z małą wioseczką, bezżenny, bezdzietny, ubogi, ale tak z tego co miał rad, że się nigdy w świecie na nic nieskarżył. Humor to był, którego nic zamącić i zachwiać nim nie mogło. Gdy go najnieprzyjemniejsza niespodzianka spotykała, najczęściej śmiał się — i gotów był, jak ów bohater ballady — zawołać. — To lubię! O przeszłości swej nie rad mówił, ale z opowiadań mnogich, bo był gaduła wielki, wnioskować było można, iż nie z jednego pieca chleb jadał. Wszystkich znaczniejszych rodzin stosunki znał doskonale, o osobach wielce czynnych w końcu XVIII w. wspominał jakby się o nie poufale ocierał... ale się z niczem nie chwalił i o sobie unikał szczegółów. Znał doskonale prawo, jak gdyby się niem zajmował, ale i wojskowy chleb nie był mu obcy; na ostatek, jak każdy szlachcic, gospodarzem też był wcale niezgorszym. W nowości żadne nie wierzył, tradycyi za to rolniczych, przepowiedni, wskazówek, przysłowiów, skarbiec w nim był nieprzebrany. Laudator temporis acti, miał jednak tyle rozumu i tak jasne rzeczy pojęcie, że na nowy porządek i zmiany jakim świat ulegał — nie narzekał, ani je lekceważył. Widzi, kochany pan, mawiał, to co było za naszych czasów wszystko się kupy trzymało i razem wzięte potrzebne było — starego z nowem zszywać nie można. Zaczął się świat przerabiać, to musi z gruntu. Mnie to już wszystko jedno, bo ja metamorfozy, choćbym był ciekaw, nie dożyję. Pogoda i wesołość Pancerzyńskiego były mi w mojej owczesnej samotności bardzo pożądane. Przynosił z sobą jakiś spokój, którym umiał natchnąć drugich. Nigdym go nie widział smutnym. Dobroć jego serca znaną była wszystkim co z nim ' żyli, z nią jednak łączyła się pewna surowość — szczególniej względem nieporadnych i próżniaków. W długiej kapocie i butach kozłowych do kolan, podpasany rzemiennym paskiem z klamrą stalową, w czapeczce krakowskiej na głowie lub słomianym kapeluszu, z kijem sękatym, jeśli przychodził pieszo: Pancerzyński po przywitaniu siadał, fajkę swoją zapalał, i rozpoczynał gawędę o starych czasach. Był jak pozytywek, który tylko trzeba było nastawić na to co miał zagrać, dobywał natychmiast z nieprzebranego wspomnień zapasu — prawdziwe skarby. Jedno się wysnuwało z drugiego, bez końca. Mówił dobrze, bez przymusu, nie siląc się, nie starając o nadanie żadnej formy wykwintniejszej opowiadaniu — przychodziła mu ona sama. Widać było, gdy raz, jak stepowy koń, poczuł pot, ożywił się, że gawęda jemu samemu czyniła przyjemność. Nie potrzebuję mówić, iż mnie nią sprawiał większą jeszcze — bo to była żywa tradycya, której żadna zbutwiała nie zastąpi karta. Jednego wieczora, gdyśmy się dłużej zasiedzieli niż zwykle, a ja namówiłem starego, aby przenocował, bo się deszcz puścił na dworze i noc zrobiła ciemna, — począł mniej więcej w następujący sposób, powieść, którą przypominam sobie. — Za moich czasów, kochany panie — choć to dopiero były początki tego walenia się starego świata, który dziś w gruzach leży — wiele już rzeczy poczciwych i dobrych znikało. W młodości mej, pamiętam jeszcze co to była rodzina i ród — i jaki silny związek łączył familię do grobowej deski, a nietylko co my dziś familią nazywamy, ale całe zawołanie, wszystkich herbownych, powinowatych najdalszych. Dziś gdy ojciec synów powyposaża, a ci się pożenią, wkrótce bracia stają się sobie obcy, odpadają zupełnie, ścielą osobne gniazda, znać się nie chcą. Dobrze jeszcze gdy do starych rodziców się poczuwają, a i to nie zawsze. Dopóki się po nich czegoś spodziewać mogą, kłaniają się, a, uchowaj Boże... starzy podupadną — nie będą się o to rozbijać dzieci, kto ich przytuli, ale obowiązek ten prędzej jeden na drugiego zrzucać zechce. Dalej o bratankach, o siostrzeńcach już niema co i mówić. Po całych latach nie widują się i widzieć nie starają, nie wiedzą o sobie — żeby zaś pomagać sobie mieli i poczuwać do obowiązku trzymania kupą — mowy o tem niema. U nas to tak używane powszechnie nazwanie "panem bratem" wcale nie było czczem słowem. Cała ta rzeczpospolita szlachecka, spokrewniona z sobą, związana, jedną rodziną się czuła. Kłócono się i zabijano — prawda — ale gdzież tego niema? Mijając to, że niemal każdy szlachcic z szlachcicem przez kogoś, kędyś, jakoś był spokrewniony — dom i ród, klejnot a zawołanie stanowił jedno ciało. Były obowiązki wspólne, była część jedna, której strzeżono, było braterstwo nie w głowie ale w czynie. Każdy ród miał swego patriarchę, wiekiem i powagą stojącego na czele. Ten miał konsensem wszystkich przyznaną sobie władzę, której gdyby się kto oparł, to by go z gniazda precz wyrzucono, i znać nie chciano. Raz w rok przynajmniej rodzina, z najdalszych nawet krańców kraju zwykła się była zjeżdżać do swej głowy. Zwykle wybierano na to wigilią Godów (Bożego Narodzenia) aby się ze starym lub matroną (bo i niewiasty bywały głowami domów) przełamać opłatkiem, i skupić około wodza. A choć pora ta u nas często ostra i mroźna, po dróże czyniła nie łatwemi, nawet małych dzieci nie pozostawiano w domu, aby się wszyscy z wszystkiemi poznali, zbliżyli i pamiętali, że stanowią jedno ciało. Nieraz w domu pradziadka lub prababki wnuków i prawnuków liczono dziesiątkami, nieraz tam obok maguatów, którym los poszczęścił, małżeństwo zbogaciło, fortuna wyniosła, przybywały chudopachołki i biedactwo. Nie było różnicy między dziećmi jednej krwi Stary, głowa domu, we cztery oczy, gdy było za co, wypalił pater noster każdemu. Trzeba było pomódz któremu, — czyniono to ochotnie i z poczucia obowiązku, wiedząc że, uchowaj Boże, — nieszczęścia, na pomoc też rachować można. Zbłażnił się kto, a uparcie trwał przy złem — gdy go raz się zaparto, nie miał już po co powracać. A rzadko się to trafić mogło, bo kogo ród odepchnąć musiał i kto przez ten trybunał był osądzony — tego i świat potępiał. Nie pozostawało nic, chyba się gdzieś na kresy wynosić, kędy nie znano i nie słyszano o człowieku. W dawniejszych czasach tak dosyć szlachty zbiegało na Zaporoże, na Niż do kozactwa... Ja się ta dziś na to patrzę — mówił dalej Pancerzynski — że rodzeni bracia o sobie nie wiedzą i z obawy aby jeden od drugiego czegoś nie zażądał — uciekają od siebie. A zamrze jeden, zostanie wdowa albo sieroty, rychlej obcy pomogą niż swoi. Otóż to, kochany panie — signum jest, że prawdziwego naszego starodawnego szlachectwa niema, że ono zbutwiało, rozłazi się i przerobi na jakieś zagraniczne baronowstwa, grafstwa, rycerstwa.. —na dyabeł wie co — a nasze Zawołania i one wielkie rody co po trzysta nazwisk pod jednym klejnotem liczyły — już nigdy tem czem były nie będą. Jeżeli czem się miał on przywilej szlachecki utrzymać, a ona siła utrwalić, to jednością — której już niema. Dziś do tego powrócić, gdy się drogę zgubiło, — niema pono sposobu. Jeszcze do magnata jednego herbu, to by się biedny przyszył, gdyby mógł, ale chudopachotka kto przyzna sobie za brata? W mojej młodości, choć się dużo już było rozluzowało, ślady przynajmniej pozostały tej przeszłości, która się dziś ze szczętem zatarła. O tem ja — dodał skromnie Pancerzyński — wyrokować niechęć, czy to nasze stare szlachectwo dziś się na co zdało czy nie, ale widzę, że w społeczności dzisiej- szej nietylko te jedne węzły, co ją w kupie trzymały— ale wszystkie porwano i każdy sobie rusza swoim dworem, swoim nosem.. Mnie się zdaje, że ludzkość rozbita tak, rozproszona, zdziczeć musi — bo... mądrość odwieczna nie darmo powiedziała — Valsoli! Stosuje się to nie tylko do człowieka pojedynczego, ale i do gromadek co się od swej całości odrywają. Późniejsze czasy skutki okażą. Byłem jeszcze małem chłopięciem, i chodziłem do szkół, gdym poznał rodzinę, która za wzór tego starego obyczaju trzymania się kupą służyć mogła. Z ojca na syna spadało to u nich od wieków i najściślej było zachowywanemu Matka moja rodziła się z Derśniakównej, i ja z tego powodu, choć bardzo dalekim powinowactwem połączony, miałem jednak prawo liczyć się do rodziny Derśniaków z Rokitnicy. Rodowa ta ich wieś w Lubelskiem leżała, a szła przez długie wieki z ojca na syna, i gdyby któremu miliony za nią dawano, nigdyby w świecie nie pomyślał o sprzedaży. Groby Derśniaków od niepamiętnych lat znajdowały się pod kościółkiem parafialnym. Fundum dostawało się zawsze najstarszemu z familii, a choćby utrzymanie się przy niem wymagało ofiar, wszyscy chętnie się do tego przyczyniali. Chociaż gdy mnie nieboszczka matka zawiozła na wigilią do pana Tadeusza Derśniaka Podkomorzego lubelskiego, niemiałem jak lat skończonych dwanaście, alem był ciekawy, a obraz też na który patrzeć mi było dano zbyt był wspaniały i piękny, żeby nie miał utkwić na wieki w mojej pamięci. Dwór starodawny, lipami odwiecznemi otoczony, z wysokim dachem, na podmurowaniu, drewniany, z licznemi przybudówkami, z kaplicą, skarbczykiem, lamusami, zdala już zapowiadał się bardzo pańsko. Właściwie jednak pańskiego tu nie było nic, tylko owa szlachecka na dobrych podwalinach oparta zamożność, która tem jest siebie pewniejszą, że na żadne popisy nic nie poświęca. Sześciu synów, cztery córki zamężne z zięciami i dziećmi, kilku synowców gospodarza, tyleż siostrzeńców i siostrzenic, nie licząc takich jak ja z moją matką powinowatych, znalazło się na wigilią u ogromnego stołu... po rozłamaniu opłatków. Podkomorzy w ogromnem krześle zajmował sam jeden koniec stołu; dalej po starszeństwie i wedle własnego wyboru zasiadała rodzina. Starzec był, mimo wieku zdrów, silny, szerokich ramion, piersi rozłożystych, z podgoloną głową, z wąsem siwym spuścistym — jakby go ze starego wizerunku wykroił. Nie był nigdy piękny, twarz miał ospą poszpeconą, ale respekt obudzała, gdyś na nią patrzał. Wiem to żem się go okrutnie lękał. Syn starszy już miał wnuki, można więc obliczyć ile nas siadło do stołu. A że to były prawdziwe agapy rodu, więc, z wyjątkiem niemowląt u piersi, dzieci którym pod brodę serwetę można było zawiązać, musiały się znajdować wszystkie. Wiem że za granicą modą jest nie dorosłych dzieci niepokazywać — u nas one nigdy z towarzystwa wyjmowane nie były, a ich przytomność często wstrzymywała języki od swawolnych wybryków. Poszanowanie jakie okazywano głowie domu miało coś w sobie takiego, jakby to był arcykapłan ogniska. Tak samo czczono staruszkę podkomorzynę, ale ta powagi nie umiała utrzymać. Ściskała, śmiała się, całowała, z radości popłakiwała, z dziećmi gotowa była skakać i, mimo podeszłego wieku miała w sobie coś dziecinnie naiwnego. W siwych włosach była pomarszczona jej twarzyczka zawsze ozłocona uśmiechem dobroci pełnym. Nadużywano tej babci. Obyczajów domu tego nie mam potrzeby opisywać. Są o podobnych podania, pozostały wizerunki mniej więcej udatne po książkach — wiecie jak tam chodzono i jadano, ale ducha i woni tej przeszłości nic dziś wyobrażenia dać nie może. Byłem naówczas po raz pierwszy w życiu na — większym świecie, w tak licznem towarzystwie, wśród osób poważnych, wszystko więc nadzwyczaj mnie obchodziło, zajmowało do najwyższego stopnia. Ze wstydem się do tego przyznać muszę, żem nietylko podglądał, ale podsłuchiwał i nie dawał się odpędzić. Nie zważano też tak bardzo na nas niedorosłych i swobodę mieliśmy wielką. Już przy wieczerzy zasłyszałem, gdy poczęto rozmowę o osobach bliżej lub dalej do rodziny należących, lub z nią spowinowaconych — jak starszy syn podkomorzego Hilary, opowiadać zaczął o jakimś Sebastyanie Derśniaku, który żył na Podlasiu, w zapadłym kącie, miał być bardzo ubogi, a wcale się do Rokitnickich Derśniaków ani chciał zbliżyć — ani do nich przyznawać. Stary Podkomorzy, który swej całej rodziny wszystkie gałęzie i gałązki, żywe i suche znał doskonale, i od najdawniejszego protoplasty drzewo swe genealogiczne mógł bez pomocy notat i papierów na pamięć wyrecytować — odpowiedział synowi, że ów Sebastyan syn Floryana, wnuk Marcina, prawnuk Mateusza, był niezawodnie prawym Derśniakiem do familii należącym, — chociaż, nie wiedzieć dla czego od niej się zupełnie odłączył i stronił. Pradziad Mateusz wedle jego powieści, miał znaczne dobra posiadać na Podlasiu, które już za Marcina znacznie uszczuplone zostały różnemi ewentami nieszczęśliwemi. Floryan zaś, uczciwy ale nieopatrzny, domu nie pilnując, popadłszy w długi, majętności miał tak do reszty zmarnować, że wdowa po nim dla jedynaka syna, którego ledwie za co wychować miała, kilka chat tylko ocalić mogła. Na tych to biednych kilku chatkach żył teraz, już nie młody p. Sebastyan, o którym krążyły wieści że był człowiek suii generis, dziki, nie towarzyski, szorstki, ale prawości wielkiej. Walczyć miał z ubóstwem swem mężnie, — a od ludzi stronić. Nazajutrz, pierwszego dnia Świąt, po nabożeństwie, po obiedzie, wszyscy mężczyźni zebrali się około Podkomorzego, jakby na rodzaj rady familijnej. Każdy musiał mu sprawę zdawać z tego jak mu się wiodło, jak stał w interesach, co mu dolegało, czy sobie czego przysporzył, czy stracił. Stary badał bardzo troskliwie, niektórym wprost ostre czynił wyrzuty, tłómaczyli się jak mogli, drudzy stawali w ich obronie i rozprawy niekiedy żywe i gorące się toczyły — ale zawsze z wielkiem dla Podkomorzego poszanowaniem — którego ostatnie słowo było nieodwołalnym wyrokiem. Jednemu z zięciów naówczas stary dobrze zmył głowę za niedopilnowanie się w gospodarstwie, i, chociaż mu obiecał pomoc — oświadczył że ona będzie ostatnią, jeżeli sam sobie rady dawać się nie nauczy. W końcu jednak wszystko się uściskami zamknęło i bardzo dobrą myślą. Podkomorzy niemal każdemu coś dał lub przyrzekł, pomógł, poradził, — a nie miał się czem trapić, bo i synom i zięciom (nawet temu co burę dostał) wiodło się wcale pomyślnie. Zamknął też radę Podkomorzy podziękowaniem panu Bogu za Jego błogosławieństwo nad rodziną — i cieszył się, że ona cała zgodną, spójną i miłującą się była. Bo to grunt — powtarzał — to grunt. To poczucie nasze — kochajmy się — nie co innego też wyraża nad tę wielką prawdę, że bez miłości życia niema, a gdzie ona wystyga, z nim i życie obumiera. — Więc — dodał — kiedy nam Rokitnickim, Boga dzięki, nie źle się dzieje, czyżby też nie czas było znaleźć jaki sposób a temu biednemu Sebastyanowi, który jest kość z kości naszych, krew nasza prawa — dopomódz... — Ale, zawołał pierwszy Hilary, starszy syn Podkomorzego — ja z duszy serca przyłożyłbym się do tego. — I ja — dodał drugi. Zięciowie, bratanki, ilu ich tam było, zamruczeli. Wszyscy się złożemy, pomożemy, Niech ojciec i patryarcha nasz rozkazuje... — Ja nie rozkazuje nic, ale gotowem z mojej kieszeni tysiąc czerwonych złotych dać, — w jakiej bądź formie, pożyczką czy darem, byle tego biedaka Derśniaka dźwignąć. Wy wszyscy, wiem, że pójdziecie za moim przykładem, ale tu rzecz nie w tem żeby dać — tylko jak? — Ja to wiem, rzekł jeden z bratanków, że do tego p. Sebastyana przystęp trudny. O ile ubogi o tyle hardy... — No — ale względem swoich, powinien, innym być — rzekł stary. Trzeba sposób jakiś znaleźć, bo — powiem wam — my wszyscy, z łaski Bożej mamy się dobrze — jesteśmy mu krewni — i wstyd nam być powinien, żebyśmy go nie ratowali. Tu o naszą cześć idzie. Stary gnębiąc się we wspomnieniach swoich, — znalazł potem powód dla którego gałąź ta odszczepiła się od pnia głównego. Mateusz pradziad podobno się za pokrzywdzonego miał przy dziale; zerwał z tego powodu z bratem, a niechęć i resentyment jego przechodził potem na następców, i ten rozbrat spowodował. Tembardziej teraz, według niego, zbliżyć się, przejednać i podać rękę biedakowi było obowiązkiem. Podkomorzy jednak przewidywał, że do zdziczałego a biednego szlachcica zbliżyć się może nie być ła- two — a drażliwą jego dumę ubóztwa należało poszanować. Rada w radę — zdawało się wszystkim że najłatwiej przyjdzie misyę tę podjąć p. Świeżyńskiemu jednemu z zięciów Podkomorzego, raz dla tego, że mieszkał najbliżej owej wiosczyny którą Derśniak trzymał (zwala się ona Sucha Wierzba!) — i że był człowiek aa podziw gładki, zręczny, giętki i przebiegły. Będąc naówczas czasu świąt tyle tylko podsłuchałem, ale później i dobrze później, z opowiadań Świeżyńskiego dopiero się dowiedziałem, jak spełnił co mu rodzina powierzyła. Ani on, ani inni Derśniakowie Rokitniccy, o owym Sebastyanie więcej nic nie wiedzieli — nad to, że był dziki i nieprzystępny. Świeżyński tedy musiał począć, do domu ze świąt powróciwszy, naprzód zasięgać jakichś pewniejszych i bliższych wiadomości o Derśniaku... I o te łatwo nie było, bo ubogiego szlachcica małe kto znał, a on nie żył z nikim. Nie było podówczas u nas policyi lepszej nad żydowską. Ci co ze wszystkiemi handel wiedli, kupując, począwszy od skórek owczych, aż do zboża na pniu — musieli w interesie własnym być oświadomieni i z charakterem i z położeniem finansowem tych z któremi nieustannie do czynienia mieli. W najbliższem więc miasteczku S... zjechawszy tam niby przypadkiem, pan Świeżyński rozpoczął indagacyę. Pierwsi kupcy a faktorowie, których od niechcenia wypytywał, poruszali ramionami dwuznacznie, spluwali, pomrukiwali z rodzajem wzgardy i niechęci. Nie mieli ochoty mówić o panu Sebastyanie. Nie łatwo w ostatku doprosił się u Moszka Włodawskiego, który tu był wszechmocnym — bardziej szczegółowych objaśnień. — Co ja mam jaśnie panu wiele mówić? — rzekł Moszko. To jest taki człowiek ten Bestyan, że do niego przystępować trudno. On jest goły, nie ma nic — hołota — a ja wolę do największego pana, do Sapiehy albo do Pocieja jechać jak do niemu? Strząsnął głową Moszko i pokazał na czoło. — Myszyginer! kto jemu wie? — Cóż? zły? — w interesach ciężki? pytał Świeżyński. Żyd się namarszczył. — To jest trudno powiedzieć — wytłómaczył Motyko — on słowo jak da, to na niego nie trzeba patrzeć, ani przypominać — nie chybi — ale póki on słowo da?? a ta jego duma!! On chodzi w łapciach, w kożuchu, a do niego trzeba się kłaniać, jakby atłasy na sobie miał!! Moszko, który, pomimo wstrętu jaki miał do p. Sebastyana — utrzymywał z nim wszakże stosunki — opowiadał, że żonaty był, że czworo dzieci miał, które z wielką troską i od gęby sobie odejmując wychował. Żona, kobieta prosta — ale bardzo troskliwa i poczciwa, tak jak on sam od rana do nocy pracowała — mieszkali w dworku mało co od chaty lepszym, żyli nie inaczej jak włościanie... — ale się nigdy nie skarżyli — i, jak inni, nie starali o wyjście przez protekcyę, przez łaskę pańską z tego położenia. Z tego wszystkiego mógł Świeżyński wyciągnąć, że mu zadanie jego łatwem nie będzie do rozwiązania. Jechać wprost do p. Sebastyana od rodziny w delegacyi, było to narazić się na wyproszenie za drzwi, musiał więc zażyć fortelu, bardzo oklepanego. Zabłąkał się umyślnie pod noc przy samej Suchej Wierzbie — i zajechał do dworku. Moszko nic nie przesadził opisując go jako chatę niemal biedną. Miał wprawdzie ganeczek, tę cechą odróżniającą dom szlachecki od chaty włościańskiej, ale zresztą, rozmiarami i ubóztwem o mało ją przechodził. Podwórko okolone szopami, chlewami, kleciami, małe było i nawet zajechać na nie było trudno. Gdy Świeżyński stanął przed bramą, a nikt mu jej ani myślał otwierać — rad nie rad pieszo, zlazłszy z bryczki, poszedł do dworku — na ganku stał już silny, nie młody mężczyzna w czujce, podpasanej rzemieniem, w butach juchtowych i czekał na niego. Powitali się — ale gospodarz, gdyż on to był — zimno go przyjął. Świeżyński powiedział nazwisko — i prosto z mosta oświadczył, że się zabłąkał, a konie ma zmęczone i przez miłosierdzie o nocleg prosi. — A toś acindziej dobrze trafił — odparł szorstko stojący w ganku. Obejrzyj że się proszę. Widzę z miny i zakroju żeś acindziej do czego lepszego przywykł, a tu nie znajdziesz u mnie nic... Ledwie tyle byś z głodu nie pomarł... No — i o kąt nie łatwo! Ruszył ramionami. — Ale ja się lada czem kontentować będę i ciężarem być nie chcę — rzekł Świeżyński. — Ja to wiem — ciągnął trochę szydersko pan Derśniak, że gościnność obowiązkiem jest i cnotą — ale z próżnego i sam pan Bóg nie naleje. Koni — jak Boga kocham — nie ma gdzie postawić... bryczka chyba zostanie na podwórzu, a acindziej sam przespisz się chyba w szopie na sianie. To mówiąc wprowadził Derśniak, ociągając się do izby pierwszej, w której na kominie ogień się palił. Przed nim, zapewne gościa się nie spodziewając, na prostym stołka siedziała nie młoda kobieta w chuście na głowie, w ubogim przyodziewku, wyglądająca na sługę, z ogromnem motowidłem w ręku. Przy niej stała miska z wodą, a w tej leżały kłębki nici. Dzieweczka mała w koszuli szarej, na stołeczku u nóg matki także coś z talkami miała do czynienia. Dwóch podrosłych chłopaków bawiło się u stołu przy oknie, najmłodsze dziecko w koszulce podpasanej krajką, na ziemi siedziało u nóg matki i piasek kubkiem przesypywało. Izba uboga, naga, była dosyć czysta — lecz czuć w niej było zaduch i wszystkie wonie powszedniego gospodarstwa, które przez nią się przesuwać lub mieszkać w niej musiało. W istocie ciasnota była taka, że o pomieszczeniu gościa trudno było pomyśleć. Gospodyni domu też, nawykła do tego, iż mąż nikogo nie zapraszał, nie spodziewała się obcego i na widok jego spłoszona, nie rada porwała się z motowidłem uchodzić do alkierz a Ruch ten jeszcze tchórzliwiej naśladowała dziewczynka, a dziecko zapomniane na podłodze, przestraszone płakać zaczęło. Musiała więc starsza siostra, powrócić, chwycić ją na ręce i tuląc wynieść rozbeczaną. Chłopcy od stołu w najciemniejszy kąt się zaszyli. Światło padające od komina dozwoliło Świeżyńskiemu lepiej się przypatrzeć Derśniakowi. Miał on wybitne rysy familijne, ale zgrabiałe, zmienione wyrazem mozołów i trosk, jakby zbiedzone i znękane, a mimo to dumne. Świeżyńskiemu tak się jakoś około serca zrobiło, że dłużej dyscymulować nie chciał czy nie umiał. — Mówiono mi że ta wioska należy do pana Derśniaka... i pan dobrodziej. — Jestem Sebastyan Derśniak — odparł szorstko gospodarz. — A ja — jak to się dziwnie składa! dorzucił Świeżyński, mam to szczęście być żonatym z Derśniakówną, córką Podkomorzego. Namarszczył się mocno słysząc to gospodarz... Zdawało się, że to powinowactwo dla niego nie miało żadnego znaczenia. — Wszak ci podobno jeden klejnot, jeden ród i nawet pokrewieństwo blizkie, bo mi dawniej wspominał Podkomorzy... Zaczął głową kręcić i nieufnie jakoś spojrzał na mówiącego p. Sebastyan, a minę uczynił jeszcze dumniejszą niż była. — Zachciałeś acindziej — odparł — stare dzieje... Odzie oni — a gdzie ja!! Nie znamy się od dawna i obcyśmy sobie. To ni ziębi ni grzeje. Ruszył ramionami. Przyjęcie nie zyskało nic na tem zagajenia p. Świeżyńskiego, który się spodziewał niem lody przełamać. Widząc, że się natręta nie pozbędzie, p. Sebastyan wskazał mu stołek, a sam, ponieważ żona ze drzwi alkierza znaki rozpaczliwe mu dawała, poszedł do niej. Można się było domyśleć, że gospodyni szło o wieczerzę — a Świeżyński posłyszał nawet odpowiedź pół głosem, daną na pytanie. — Co my, to i on — wiesz że ja dla nikogo się wysadzać nie mam zwyczaju. Powrócił i poprawił na kominku. Myślał gość, że go będzie rozpytywał o Derśniaków Rokitnickich, ale ani mruknął. Dopiero po chwili się odezwał. — Ale jakżeś się tu acindziej mógł zabłąkać? Zkąd dokąd jechałeś, tu żadnego niema gościńca? Świeżyński wykłamał się dosyć zręcznie. — Od kiedy tu mieszkam jeszcze mi się to nie trafiło — mruknął Derśniak... Ani rozruszać go, ani humoru naprawić nie potrafił gość. Zachował się więc do czasu dyskretnie i nie nacierał. W domu chodzenie i stukanie drzwiami, szepty w sieni, dowodziły że, bądź co bądź, przybyły, choć się nie zmagano na jego przyjęcie, dosyć przyczynił kłopotu. Służąca stara, bosa, w koszuli, przyszła nakryć do stołu. Zasłała obrus szary, postawiła talerze proste, gliniane; a na ostatek wniosła ogromną misę mleka z kluseczkami. Jejmość milcząca, wyszła z alkierza, okrywszy się tylko chustką, a za nią dzieci... Wszystko to ze strachem i ciekawością zdala spoglądało na nieszczęśliwego Świeżyńskiego. Derśniak sam dobył z szafki wódki prostej i przepił do gościa... Siedli nie mówiąc nic... Jejmość niekiedy spoglądała ciekawie, ale więcej dziećmi była zajęta. Derśniak milczał. Parę słów ledwie zamieniono. Po mleku przyszła kasza, ułożona w kształcie góry, na której wierzchołku krater był napełniony rozpuszczonem masłem... Do tego chleb razowy, woda ze studni — sól w drewnianem pudełeczku — i wszystko... Dzieci i gospodarstwo oboje zajadali z apetytem ludzi nie popsutych a spracowanych. Derśniak zdawał się tylko chcieć jak najprędzej pozbyć ciężaru, który spadł na niego. Świeżyński napróżno czynił się gładkim, potrzebnym, usiłując przypochlebić — starania te marnie przepadały. Po wieczerzy zostali sami. — Że też pan dobrodziej — ozwał się Świeżyński — nigdy nie byłeś ciekaw poznać i zbliżyć się do rodziny? — Nie mam czasu — rzeźko odparł p. Sebastyan. Jam często sam pan, sam sługa — w odwiedziny nie jeżdżę, — zresztą co mi po tem? Żyć z sobą nie będziemy. — Dla tego to mówię, — ciągnął dalej Świeżyński — że gdybyś pan poznał Podkomorzego — i złote jego serce. — A! a! przerwał gwałtownie Derśniak, ale ja niczyjego złotego ani brylantowego serca nie potrzebuję! Acindziej widzisz mnie ubogim! Myślisz że mi to ubóztwo tak cięży? — Wcale nie! Ja od nikogo nic nie potrzebuję i mam to przekonanie wpojone od dzieciństwa, że żebranina jakby ją tam umalował, zawsze paskudna rzecz... Człowiek od nikogo nic potrzebować nie powinien. — Święte słowa — odparł Świeżyński, ale to się nie tyczy rodziny. Rodzina stanowi jedną całość, której członkowie mają obowiązek. Derśniak się rozśmiał... — Ale gdzie zaś? co? krzyknął. Słyszane to rzeczy... Jednym Bóg dał, drugim odmówił, wola Jego święta. Pracować i dobijać się potrzeba — tak — ale, ręki wyciągać! — nigdy. Zresztą — tu już się rozgrzał mocno — czy nie acanu dobr. zdaje się ja tak jestem nieszczęśliwy! Hm! albo to ubóztwo niema swych dobrodziejstw i nie opłaca się ucząc wielu cnot, których dostatek oducza? ani ja, ani moja żona nie narzekamy, a że dzieci się w twardej wychowają szkole — tem lepiej, tem lepiej! Mocno poruszony dokończył tych słów Derśniak, pot otarł z czoła i siadł. — Daruj mi pan, żem go, źle się wyraziwszy, niepotrzebnie zadrasnął, — rzekł Świerzyński. Pozwól mi się wytłómaczyć. Nie miałem na myśli żadnych przy- sług ani pomocy — ale tylko stosunek familijny i przyjaźń... Proszę pana. Podkomorzy ma majątek znaczny, pan tu gospodarujesz na maleńkiem... Czyż byś nie mógł tą samą pracą jemu być pomocnym a sobie też zapewnić większych korzyści? Aż się strząsnął Derśniak — ale się uśmiechnął szydersko. — Mój dobrodzieju — odparł dumnie, choćby Derśniak u Derśniaka, byłbym zawsze sługą, a tu ja panem jestem. Rozumie to pan? Nie sługą ale — bratem! Bratem! śmiejąc się zawtorował p. Sebastyan. Braterstwo przy kieliszkach wielkie — ale wstawszy od stołu... ktoby na brata rachował, Tadeusza by mógł śpiewać... Krótką chwilę zamilkłszy, Derśniak dodał. — Jużci powinienbym wam za wasze dobre serce dziękować — ale widzę, że mnie nie znacie. Harda dusza w ubogiem ciele, jak widzicie... No, tak! tak! Patrząc jak się nasza uboga szlachta błaźni, czepiając po dworach, po panach, dworzanami się zowąc a lokajami będąc — jak się to rozpróżnowywa, psuje, marnie idzie — nigdym ani dla siebie, ani dla dzieci tych klamek nie szukał, których drudzy się trzymają... Wolę wziąć za lemiesz jak za klamkę. To powiedziawszy p. Sebastyan, z kołka zdjął czapkę. — A co, rzekł — czas spać — zaprowadzę do szopki, gdzie już posłano być musi. W ten sposób gwałtownie urwawszy rozmowę gospodarz, zmusił Świeżyńskiego zaprzestać dalszych usiłowań zbliżenia go do familii. Nazajutrz rano, chociaż przed odjazdem widzieli się i mówili z sobą, Derśniak nie dopuścił najmniejszej wzmianki o dalszej rodzinie — i ów bardzo zręczny poseł, który się spodziewał, że sobie z biednym szlachcicem łatwo da radę, odjechał z kwitkiem. Przybywszy zdać sprawę Podkomorzemu do Rokitnicy, — Świeżyński nie miał się z czem chwalić. Stary wysłuchał opowiadania głową potrząsając, ale nie tak zdziwiony jak zięć się spodziewał. — Ciężko będzie począć z tym upartym człekiem, rzekł — ale i ja też, mospanie, gdy sobie co postanowię, jestem zawzięty. — Mnie się zdaje — odparł Świeżyński, że przekonać go będzie trudno. Trzeba mu dać pokój. — Tak! zawołał stary — i uczciwemu, zacnemu, jak się okazuje człowiekowi, który swoją godność szlachecką umie nosić w ubóztwie tak zacnie i pięknie — dać się z dziećmi zmarnować? To nie może być! Nie! Nic więcej nie powiedział już Podkomorzy. Stosunki jego były bardzo rozgałęzione ale zaniedbane nieco, z powodu, że na starość mało się już ruszał z domu. Jednakże gdy się ociepliło, nic nikomu nie mówiąc o celu podróży, pojechał do Warszawy. Po powrocie jego, wypadło Świeżyńskiemu być w Rokitnicy. Zobaczywszy zięcia, stary się odezwał wesoło. — No — zażyłem go z mańki! — Kogo? zapytał zdziwiony Świeżyński. — A — no — tego p. Sebastyana, do którego to acan jeździłeś napróżno i powróciłeś z kwitkiem... Nadzwyczaj ciekaw był, trochę tem dotknięty, Świeżyński, co stary mógł wymyśleć aby ubogiego Derśniaka skłonić do przyjęcia braterskiej pomocy od familii. Stary dopiero się później wygadał ze swoim planem. Był on następujący. Tuż obok Suchej Wierzby, jeśli się nie mylę, podskarbi, czy któryś z Sapiehów miał wioskę przylegającą do niej gruntami. Nie czyniła mu ona dochodu i ekonom tylko się z niej bogacił. Podkomorzy naprzód opowiadaniem o Derśniaku swoim umiał Sapiehę zainteresować. Wyspowiadał mu się z tego, że koniecznie chciałby krewnego, choć dalekiego na nogi postawić. — Pomóż mi pan do tego — rzekł w końcu. — A to, jak? — zapytał Sapieha. — Zażądaj pan od niego jako od sąsiada, aby wieś wziął dzierżawą lub administracyą. Ja za nią zapłacę. Może się przy pracy, dorobi czego na niej. Sapieha po pańsku, przyrzekł łatwo, ale, mając na głowie inne, ważniejsze sprawy — na czas jakiś zapomniał o tem. Podkomorzy musiał pisać przypominając. Naostatek wzięto się do kuszenia p. Sebastyana. Sapieha sam nie miał do tego ani ochoty, ani zręczności, wydelegował miejscowego proboszcza... Ksiądz, który poczciwych Derśniaków znał dobrze i bolał nad ich ubóztwem, a był człowiek rozumny i wytrawny, wziął sprawę tę na siebie. Pojechał do Suchej Wierzby... — Wiesz acindziej co — rzekł do Sebastyana, trafia ci się zręczność i własnego i dzieci losu. Byłbyś dziwakiem gdybyś z niej nie korzystał. Sapieha, którego na Grabowie okradają szuka administratora albo dzierżawcy. Acanu to jak, pod ręką... — Ja na dzierżawę pieniędzy nie mam — odparł Derśniak. — Pożyczę waćpanu, na najmniejszą prowizyę — rzekł proboszcz. — Za pożyczane pieniądze dzierżawę brać! W Imię Ojca i Syna! a tobym szalonym był — odparł Derśniak. Dosyć jednego gradu abym z torbami poszedł. — Sapieha odda w administracyę! — I będzie myślał, że mi łaskę robi, że jest moim dobrodziejem — zawołał p. Sebastyan. — Mylisz się, bom z ust jego słyszał, że łaskę byś mu zrobił ty, jako znany z uczciwości i gospodarności człowiek, gdybyś Grabów wziął. Derśniak głową pokręcił. — Nie chcę — rzekł krótko. Z panami się obchodzić nie umiem, kłaniać nie potrafię. Byłbym sługą jego... Nie nawykłem. Proboszcz się trochę poruszył. — Waćpan przez tę dumę grzeszną, i siebie i dzieci i żonę zamęczasz... To jest rzeczywiście — grzech. Sam pan Bóg ci nastręcza sposobność, odpychasz ją przez upór i butę. I ta admonicya nie wiele na upartego podziałała. Proboszczowi jednak, którego znał dobrze i szanował, bronił się jak mógł — i trochę zmiękł. — Ja ci dobrze życzę — dokończył ksiądz. Chcesz zostać przy swem ubóztwie — mnie słudze tego Boga co w ubóztwie się narodził i umarł na krzyżu, niegodzi się namawiać o zdobywanie mamony... Ale bez niej dzieciom wychowania nie dasz. Nie jesteś młody, Boże uchowaj śmierci — zostaną sierotami, w nędzy, a tę nie każdy tak nosić umie jak waćpan... Tym sposobem trafił jakoś do przekonania Derśniaka, który się zadumał i wzdychał. Proboszcz widział już, że się chwiał i skłonnym był do ustąpienia. — Idzie ci o to abyś z Sapiehą do czynienia nie miał, wiesz co? Ja sam wezmę od niego Grabów w administracyę, a waćpan odemnie... Nie będziesz miał interesu tylko — ze mną. Derśniakowi to do serca przemówiło, począł ściskać proboszcza. Potniał, wzdychał, zaklinał się że odwagi niema, że nie wie czy wydoła, na ostatek proboszcz go złamał i zgodził się administrować Grabowem, 7. tem aby Sapieha postawił z góry co chce z wioski mieć. Zarobek zaś z proboszczem chciał dzielić, ksiądz go wyśmiał... Sprawa już była zadzierzgnięta, — ale nie mało jeszcze kosztowało kłopotu, nim p. Sebastyan, obejrzawszy Grabów, zmizerowany inwentarz, nędzny stan włościan — zdecydował się objąć gospodarstwo. Sumę oznaczoną, wcale nie wysoką, bo z niej dochodu ekonom prawie żadnego nie dawał, cichaczem z góry opłacił Podkomorzy. Derśniak z nadzwyczajną energią się wziął do gospodarstwa — i odżył niem, bo miał szersze pole do działania, a widok dla siebie wcale piękny... Pan Bóg też poszczęścił, że mimo pól pośladem pozasiewanych i niegodziwie uprawnych, mimo zaperzonych gruntów — tak sprzyjała pogoda zasiewom, iż urodzaj był wcale piękny. A że pańskie oko konia tuczy — a Derśniak dzień i noc czuwał — w końcu roku okazała się superata tak olbrzymia, iż — p. Sebastyan zawahał się, czy mu się ją godzi zatrzymać całą dla siebie. Dosyć powiedzieć, że dochód wynosił trzy razy tyle, ile go oznaczono... Z proboszczem zwiódłszy bój o podział, o którym on słyszeć niechciał, pan Sebastyan był w końcu zmuszony zarobek w pocie czoła zdobyty zatrzymać. Pierwszym owocem pracy było, że obu synów z dozorcą do szkół posiał. — Majątek czy im zostawię, czy nie — a co się nauczą, to nie zginie — mówił. Nie każdy grosz dzieciom dać może, ale wychowanie po możności, — obowiązek najświętszy. Na drugi rok i rola była lepiej uprawna i zasiano jak należy — nie chybiło więc na polu. W trzecim roku zamiast administracyi, ksiądz namówił na dzierżawę. Ośmielony Derśniak, nabrawszy smaku w pracy, zgodził się na nią. Warował sobie tylko zawsze, aleby z Sapiechą i jego pełnomocnikami do czynienia nie miał. I jak Podkomorzy powiedział, tak się stało — p. Sebastyan na nogi stanął. Nie wpłynęło to wiele na zmianę obyczaju domowego. Kochał się już w swojem ubóztwie, i ani sobie, ani dzieciom folgować nie chciał — żonie tylko po troszę długie jej prywacye nagradzać się starał. — Mówcie sobie co chcecie — powtarzał, ubóztwo jest rzeczą zdrową. Nie mówię o nędzy — bo ta nieszczęściem jest, ale taki stan, w jakim ja niemal całe życie strawiłem, — bo mi chleba i omasty nie brakło, głodu nie było a przysmaków nie łaknęliśmy — człowiekowi na duszę i ciało najpożyteczniejszy. Kapcany tylko w ubóztwie kapcanieją — a człowiek, imienia tego wart — krzepi się niem. Synowie p. Sebastyana wyprawieni do szkół Bialskich, potem do Lublina, spotkali się tam z dziećmi dwu synów Podkomorzego — i Derśniaki z Derśniakami poznajomili. Gdy pierwszy raz, przybywszy na święta przywieźli o tem wiadomość do domu, skrzywił się mocno p. Sebastyan. Nawykł był z ojca, dziada, tamtą gałęź Rokitnickich za nieprzyjazną i zwaśnioną uważać. Dzieci, które o tem nie wiedziały, chwaliły młodych Derśniaczków i cieszyły się ich znajomością. Nie wypadało im zakazywać wszelkich z niemi stosunków — jednakże Sebastyan ostrzegł, aby się bardzo nie poufalili z bogatszemi, — i nienarazili na awanję jaką. Tymczasem wnuki Podkomorzego, mające zapewne instrukcyę od rodziców, z wielką uprzejmością się garnęły do powinowatych. Zawiązała się przyjaźń wielka... Matkę to bardzo cieszyło, nieufny a dumny Derśniak nosem kręcił. Urządzono może umyślnie tak w Rokitnicy, że na cztery dni świąt, zabrano Derśaiaków do dziada, podszepnąwszy aby synów p. Sebastyana z sobą przywieźli. Potrzeba było dozorcę przekupić podarkiem — i — choć się wahał a lękał — w końcu zgodził się na tę wycieczkę. Chłopców w Rokitnicy przyjęto jak w rodzicielskim domu, nakarmiono, ubawiono — i ujęto na zawsze. Ale gdy się o tej, bez zezwolenia jego, przedsięwziętej podróży, dowiedział dobrze później p. Sebastyan, o włos, że dozorcy sromotnie nie wypędził. Ledwie go przebłagano. Drżał na samą tę myśl, że bogaci Derśniakowie posądzić go mogli o narzucanie się im — gdy on — jak mówił — nikogo w świecie nie potrzebował... — Ja tych paniczów pod moją słomianą strzechę zaprosić nie mogę — wołał, więc i moi do nich jeździć nie powinni... Tu znowu interwencya proboszcza ledwie go ukołysała. — Waćpan ludziom za dobre ich serce od siebie płacisz niewdzięcznością — rzekł ksiądz. Gdzież to kto słyszał taką dumę szatańską, z jaką się acindziej popisujesz. To by na świecie nikt z nikim żyć nie mógł, kasy mu nie obliczywszy. Co to ma do tego żeś Waćpan uboższy a oni bogatsi. Jutro się dorobić możesz, a tamci stracić... Cóż? w takim razie odepchniesz ich i znać nie zechcesz? Podkomorzy korzystając z tego, że się ten stosunek, choć daleki zawiązał, napisał bardzo grzeczny list do pana Sebastyana, dziękując mu za to, że mógł synów jego poznać — a zapraszając razem, aby data occasione, gdy czas pozwoli, chciał go odwiedzić. Na pismo trzeba było odpisać. P. Sebastyan o ile swadę miał łatwą, z piórem obejść się nie umiał, i nie lubił pisaniny. Proboszcz naturalnie wezwanym był do narady — i wpłynął na to aby odpowiedź kwasu w sobie nie zawierała. Sęk był w tem, że za grzeczność należało odpłacić pięknem za nadobne, i koniec końcem, kiedyś do Ro-kitnicy pojechać w odwiedziny. Ile to zdziczałego Derśniaka kosztowało, jak się tem męczył, zwlekał, odkładał, a nareszcie postanowiwszy jechać, chciał ubogo umyślnie wystąpić a dumnie, aby od siebie odstręczyć... o tem siłaby mówić. Domyśleć się łatwo wszystkich ceregielów, narzekania — i męczarni człowieka, który nigdzie nie bywał, od ludzi odwykł był i najgorsze o nich miał wyobrażenie. Szczęściem Podkomorzy do tego wszystkiego przygotowanym był i umiał się obejść z p. Sebastyanem... Na pierwszym wstępie ujął go tem, że ze swą zamożnością domową się nie popisując, przyjął go serdecznie, jak brata ale z prosta, po gospodarsku. Nie mogła też krew nie przemówić i uczciwy na uczciwym nie mógł się nie poznać. Z początku Derśniak gość był jak w gorączce, w niepokoju, ciągle się jeżąc, czy go tu nie spotka upokorzenie jakie, ale powoli w atmosferze tej złagodniał, i ostygnął. Nazajutrz był już prawie innym człowiekiem. Sam na sam z Podkomorzym począł mu ciężkie swe życie opowiadać i szczególny traf, jakim od kilku lat z niego się podźwignął. Rozumie się, iż gospodarz nie dał tego poznać po sobie, iż w czemkolwiek bądź się przyczynił do poratowania nieznanego krewniaka, ale to mu dał uczuć tylko, że nie powinien był. od rodziny stronić i zapominać o niej... Sam p. Sebastyan zrozumiał to teraz, iż dumą grzeszył, a widok tego domu, w którym dostatek nie zatarł starej prostoty obyczaju — podziałał na niego. Nie znalazł tu nietylko zbytku, ale nawet popisu z zamożnością, a ludzi nie próżnujących — jak on sam był i po swej myśli. Miał naprzód zamiar p. Sebastyan, wieczorem jednego dnia przybywszy, nazajutrz do obiadu zabawić i pożegnać Podkomorstwo. Naprzód staruszka sobie wyprosiła, aby choć do jutra rana zabawił, nazajutrz Podkomorzy do wieczora zatrzymał, a przybyły Świeżyński, skłonił do przenocowania. Sam sobie się nie mógł wydziwić człowiek dziki i szorstki, że go tak uchodzono — wstyd mu było — ale serce zagadało. Rozstali się więc w najlepszej komitywie i Podkomorzy uprosił, aby synom na przyszłe święta pozwolił do Rokitnicy przyjechać... O ułatwieniu dzierżawy Grabowa tajemnica była zachowana jak najściślejsza... Przedłużył ją Sapieha, bo korzystał na tem, nigdy z tej wsi dochodu wprzódy nie mając ani połowy co teraz. P. Sebastyan, oszczędny, pilny, zachęcony powodzeniem, odniłodniawszy niemal, puścił się na dzierżawę drugiej wsi w sąsiedztwie. Szło mu dziwnie szczęśliwie — i po kilku leciech zamożnym się już mógł nazwać, a że w ziemię wierzył — oglądał się już za kupnem kawałka. Naówczas Podkomorzy tysiąc czerwonych złotych zaofiarowawszy Sapiesze od siebie — sub rosa, skłonił go do sprzedania tanio Grabowa, a że pan Sebastyan już z nim był na dobrej stopie, przyjął jego pośrednictwo — i kupno to przyszło do skutku. Musiał tylko sprzedający dać słowo honoru, że nie zdradzi Podkomorzego. To o czem opowiadam, ciągnęło się lat z dziesiątek, naostatek Podkomorzy w leciech już bardzo podeszłych zmarł w Rokitnicy, more antiquo, do śmierci przygotowany, wszystko zostawiając w porządku, rodzinę zabezpieczywszy tak aby po zgonie jego, najmniejszy spór między nią powstać nie mógł. Na pogrzeb zaproszony przybył i pan Sebastyan z synami. Zawiązały się na przyszłość między dwiema gałęziami rodu, ściślejsze stosunki — ale nikt nigdy nie wydał tajemnicy i p. Sebastyan bardzo długo nie miał najmniejszego podejrzenia o tem co był winien zmarłemu. Dopiero proboszcz chory, na śmiertelnem łożu — czuł się obowiązanym — jeżeli nie wszystko powiedzieć p. Sebastyanowi, to dać mu do zrozumienia jak wiele był winien Podkomorzemu, i jak zacny ten człek, umiał czyniąc dobrodziejstwo — zakryć je przed całym światem. Derśniak posłyszawszy o tem, zrazu oburzył się i wybuchnął rozpaczliwie, potem ułagodzony, rozpłakał się. Umierający kapłan umiał go przekonać, że pomocy z dobrego serca przez rodzinę udzielonej, wcale się nie powinien był wstydzić, a tem mniej urazy mieć o nią... Tak, dokończył Pancerzyński — stare to dzieje, które się już dziś niepowtórzą... Niema już u nas rodów, domów, klejnotów, zawołań i takich spójnych, miłujących się gromad, z których dawniej naród składał się cały. Dziś — każdy sobie i o sobie myśli, a brat brata — ze skóry by odarł... gdyby tylko mógł bezpiecznie. Tu westchnąwszy stary — dodał, jabym coś o tem mógł powiedzieć — bo — bom tego po części na sobie doświadczył, ale późna godzina, a pod noc tak brzydkich historyi opowiadać nie zdrowo... I — dokończył — lepiej o nich samemu zapomnieć, a w świat ich nie puszczać... Koniec.