16514
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 16514 |
Rozszerzenie: |
16514 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 16514 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 16514 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
16514 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
DWA A DWA CZTERY
CZYLI
PIEKARZ I JEGO RODZINA.
True happiness is of a retired
nature, and an ennemy to pomp
and noise.
The Spectator.
Powieść
Kleofasa Fakunda Pasternaka.
Wilno.
Nakładem i Drukiem A. Marcinowskiego.
1837. Wolno drukować z obowiązkiem złożenia trzech exemplarzy w Komitecie Cenzury.
Dan w Wilnie 5 Czerwca 1832.
Michał Oczapowski Cenzor.
Koledze
Adamowi Oczapowskiemu
K. F. Pasternak.
RZUT OKA NA ŚCIESZKĘ, KTÓRĄ POSZEDŁEM.
Al aalemo arafa al dżahela, l an-
naho Kana dżahelan: ua al dżahe-
lo la iarefo, al aalema l annaho
la-Kana aaleman.
Mądry zna nierozumnego, bo nim
był sam dawniej; ale głupiec nie
zna mądrego, bo nim nie był.
Przysłowie Arabskie.
Drugą już powiastkę podając na widok publiczny; owoc niedojrzały chwil wolnych od
ważniejszych zatrudnień mam sobie za obowiązek, napomknąć nieco o rodzaju pisania, do
którego się na chwilę przywiązałem. Nie myślę ja tu rozszerzać się nad historyą tego rodzaju
pisania; — nie jest to moim zamiarem. Spróbuję tylko okazać, jak ubogą jest Literatura nasza,
w tej części, kiedy obce obfitują w różne, oddzielne i coraz mnożące się sposoby pisania
powieści i romansów.
Do pisania powieści (rozumie się dobrych, bo złe nie nazywają się powieścią, ani
romansem, ale bazgraniną i ramotą, którą lada kto napisać potrafi); do pisania powieści
dobrych, mówię, trzeba talentu (nieodzownie), poznania ludzi (koniecznie), wyobraźni (choć
parę ziarnek). Główną, najgłówniejszą podług mnie zaletą, jest to — co przeszłego wieku i
niektórzy nasi pisarze, mieli za nic: — kopijowanie wierne i nieprzesadzone. Wątpię ja — i
dzisiejsza publiczność ze mną, ażeby dziwaczne, olbrzymie, ale niezgrabne utwory, jakiemi
są wyskoki Heloizy, Korynny, Matyldy, Amelii; jakiemi napełnione są dzieła Panny
Radcliffe, Genlis, Cottin, więcej były warte, nad wierne obrazy Cervantesa, Sterna, Fieldinga,
Le-Sage etc.
Eksaltacia, i ckliwa wielkość, niska przesada, nudny przymus, łzy najemne; — oto czem
są naszpikowane te twory głów obłąkanych. Klelie, Cyrusy, Mandany, są to poczwary
miłości, przedrzeźniacze jej uczuć; — bo na imię jej bohaterów nie zasługują. Są to nędzne
wyroby, którym zamiast wielkoścji nadano cechę dziwactwa; — ale jeszczeż jakiego
dziwactwa ! — dziecinnego, niedojrzałego, niesmakownego.
Co za fałsz! jaki błąd! — czyliż to jest wielkiem czego niepojmujem, nierozumiemy, lub
naśladować nie możem ? — obrazy takie, są jak owe jarmarkowe obrazy świętych, o których
znaczeniu, podpis tylko jeden domyślać się każe. Jakież u tych pisarzy charaktery ? —
charaktery w jednej lane formie, z małemi, nic nieznaczącemi odmiankami — są to obrazy
Chińskie, w których nie, ma cienia, a są tylko obwody i kolory, iaskrawe wprawdzie, ale
nienaturalne. Ci pisarze, powtarzam, są Chińczykami, którzy mniemają, ze cień w obrazie
stanowi rysę, plamę, skazę, i którzy patrząc na nasze malowidła, dziwują się tym plamom; —
plamom, które obraz do przyrodzonej postaci zbliżają. Tak to właśnie, robią i ci pisarze:
niechcą oni ludzi wystawiać ludźmi, i sądzą, ze ich bohaterowie ażeby byli wielkimi,
niepowinni mieć Ładnych wad, żadnych przywar ludzkich, żadnego cienia, przy którymby się
światło mocniej odbiło. Wystawują oni wielkość ckliwą, i nawet w odurzonych nią głowach
wzbudzając rospacz, dla niemożności naśladowania. Rzućmy teraz okiem, na pole, daleko
milsze oku. Tu spotykamy Cervantesa, wielkiego znawcę serca ludzkiego, wielkiego badacza
jego tajników, trafnego malarza, jakim się w I)on-Kichocie okazał. W tym małym zbiorze
jego szkiców, znajdziemy wszystkie główne formy, z których później modelowali inni
pisarze. Stern badał skrytsze jeszcze ta- jemnice serca, odmalował uczucia, i jeśli Cervantes
uderza dokładnem oddaniem powierzchowności; ów wnika, wszywa się w serce człowieka
odkrywa pole walki, jego rozumu i uczuć, okazuje, jak rzadko pierwszy, ów zawołany rozum
zwycięża, jak często znieważony i zbłocony wala się pod nogami.
Lesage nie miał przebiegłości, nie miał poznania serca Yoricka — prowadzi on nas po
kątkach, ze swoim djabłem kulawym, pokazuje nam ludzi — prawdziwych ludzi ! Wolter,
który na opinii, tyle stracił w XIX wieku, i Wolter pisał powieści! — niezłe, ale nie przednie;
już to, co do zasad, jakie wodziły jego piórem, już co do zbytniego polegania na dowcipie,
którego, jako jedynej swej tarczy, trzymał się, jak pijany płotu. Zadyk jest to sobie figura,
bardzo poślednie, daleka od typów i oryginalności, śmieszna, głupia i dowcipna. Od tego
wielkiego bazgracza, skoczę teraz do wielkiego Walter-Scotta, wielkiego w wyobraźni,
talencie, we wszystkiem, czego mu było potrzeba. Rzuciłem tylko okiem, na ten świat, który
sobie utworzył; na liczne grono jego dzieci. Co tu typów ! co obrazów ! — a nadewszystko ile
prawdy! ile rozmaitości! — zawsze jeden, zawsze nowy ! — niepotrzebuje on moich
pochwał, wszyscy go znają. To tylko złego zrobił światu, że przy nim, wylągł się rój
naśladowców — którzy tym mu są tylko podobni,
że piszą. Mała jest liczba takich, którym usposobienie i talent, dozwoliły pójść w jego
ślady — tymi są: Cooper, którego charaktery mniej są wydatne, mniej skończone (1): w nim
me ma tej czystości rysunku, nie tyle znać wprawną rękę, ile u Walter-Scotta. Wilibald
Alexis, którego romans Walladmor, w Anglii nawet Walter-Scottowi przypisują, nierównie od
Coopera jest słabszy; pełno w nim zamieszania, nieporządku, charaktery słabe, akcya
nieprzywiązująca, nie często się urywa i wiąże nieforemnym węzełkiem.
--------------------------------------------
(1) Francuzi mówią o rysunku, lub obrazie: C'est d' un fini admirable ! to fini nie ma
Walter-Scott pokazał, jak należy zdobić historyą, nie spoczwarzając (1) ją; — w samych
nawet jego dziełach, które historycznemi zowie, rozmaicie się trzyma dziejów. Są takie, w
których główne osoby, intryga i tło samo jest historyczne (Richard); są inne, w których
główne osoby, czepiają się tylko historyi (Kenilworth, KwentynDurward, Iwanhoe); są
nakoniec, ostatnie, odmalowane na tle histo-
--------------------------------------------
odpowiedniego wyrazu w naszym języku.
(2) Neologismu od poczwara. rycznem, a jednak nie historyczne, które do pewnej epoki,
łączą, nie wypadki, nie intryga, nie osoby, ale obyczaje, szczegóły, drobnostki i błyskotki
historyczne. Coopera do drugiego rodzaju romansów liczą się dzieła; jedyne dziecię
Wilibalda, do trzeciego. Poprzedziły jeszcze Walter-Scotta romanse pseudohistoryczne,
którym autorowie, nadali historycznemi, a często fałszyweimi wyskokami, pieczęć śmiesznej
jakiejś ważności; jak na naszych szpilkach, malują herb Angielski, dla pokupu. Do innego już
wcale rodzaju, policzyć należy P. Dacange, który z małą odmianą, jest uczniem Sterna, ale
swoje głębokie poznanie serca, i człowieka, sztuczniej i staranniej oprawuje w ramki.
Bohatyrów Dukania kochamy, zlewamy się w nich duszą i umysłem (nous nous identifions).
Rzuca on czasami zarysy obrazów wielkich, śmiesznych, lub po Teniersowsku prawdziwych,
ale wszystko tak prędko, tak nagle, jak malarz korzystający z przelotnego jakiego obrazu,
który rzuca tylko główne, cechujące go rysy. Clauren niepewny jeszcze, ku czemu ma się
rzucić, eksaltuje się czasem, lub ściśle idzie za prawdą. Z nowszych pisarzy, najwięcej pono
zachwycił dawnej szkoły. Jego Mimili, jest cudnie naiwna — przymiot nader ważny, bo go
nie łatwo nadadź dziełu; a kto gwałtem szturmuje do naiwności — robi się głupim i nudnym.
Szkoda ze czas i miejsce, niedozwala nam rozszerzyć się nad sławnym z powieści
człowieka osłabionych nerwów, z Gallerij, z Szkiców, Waszingtonem Irwingiem, nad
powieściami Viktora Hugo, autora Hermaniego, dramy wybornej i bardzo silnie napisanej; ale
musimy chwilę zatrzymać się przy czarownej lasce. E. T. A. Hoffmana.
Geniusz Hoffmana, zdaje się w pół pijany, w pół obłąkany, półzapalony; — pełen
obrazów silnych, charakterystycznych, uderzających, czasem poczwarnych; — ale jego
poczwary są zajmujące: straszą i wabią.
W jego powieściach, jak w pustej sali biesiadniczej zapisanej skrwawionemi mieczami,
gdzienie- gdzie krwią zlanej i posypanej kwiatami; rozlega się szyderski śmiech rospaczy —
migają twarze piekielne, czarownice i młodzieńce, czarnoksiężnicy i dzieci.
Hoffman jest to wesoły śpiewak na grobach; tancerz, który lekką nogą stąpa po kościach i
popiołach cmętarza, z trupią głową w ręku, z wieńcem kwiatów na skroniach. Jego suknia
nosi łaty Arlekina i resztki żałoby; jego wieniec splata mirt, cyprys, roża i bławatek, dąb i
pokrzywa. Śmiech jego rozlega się długo po naszej du- szy — jak wir kręci się w niej długo,
podpala głowę i otacza nas na chwile urokiem fantastyczności. Lubiemy pozostać w kole
zakreślonem jego czarodziejską laską, otoczeni urojeniami, przelatując z najsprzeczniejszych
uczuć do drugich, i pochwyceni niejako pędem wyobrażeń, płyniem póty, póki nas ta woda
niesie. Takim jest Hoffman, ale nie zawsze. Historya Kota Murra, Gracz i t. p. nie są tak
fantastyczne, jak Salwador, Rosa i Człowiek Piaszczany. (L'Homme au Sable). Nie śmiemy
nic mówić o Janie Pawle Rychterze, który tak mocno ujął się języka i narodowości
niemieckiej, w którego dziełach skaczemy z nieba na ziemię, z tronu w kałużę — zdanie o
nim znajdzie czytelnik, w jednym z nowszych dzienników.
Słusznie mówią iż Rychter tak jest narodowym pisarzem niemieckim, jak Alpy są
rodzinnemi górami Szwajcar, Tybr narodową rzeką Rzymu. Listek tej niemieckiej rośliny,
uszczknięty, nie wy- da kwiatu na obcej ziemi, uschnie i zwiędnieje. Göthego Werter, jest
sławnym typem, typem równie narodowym, jak dzieła Rychtera. Niemiecki Werter się
zastrzelił; Francuzki zakopałby się w jakim klasztorze z miniaturą swej Lotchen i plecionką
jej włosów; Angielski, jeśliby nie naśladował literalnie niemca, toby pojechał przynajmniej do
Szwajcaryi — spaść z jakiej skały, lub głodem się umorzyć; Hiszpański otrułby rywala,
siebie, ją i każdego coby mu stanął na drodze; nasz Werter roz- piłby się z rospaczy, lub
zaciągnąłby się do wojska.
Wypada mi teraz zrobić wyznanie grzechów, i uderzywszy się w piersi, wymienić kogo
naśladowałem; — śmiejcie się, gniewajcie się, róbcie co chcecie czytelnicy, ja do
naśladowania się nie przyznaję; — źle czy dobrze, sam sobą się kontentuję i piszę. Wolno
sądzić co się podoba.
Pisałem dnia 1 Kwietnia 1832 roku w Wilnie.
K. F. PASTERNAK
DWA A DWA CZTERY CZYLI PIEKARZ I JEGO RODZINA.
I. ZWADA.
Nuż więc się łajać żwawie
i zuchwało,
A gdy się stronie obojej
sprzykrzyło,
Już mieli wracać.
Tassoni tł. Krasicki
— Zgiń !
— Przepadnij!
— Uparty młokos! — Stary gdera! Tak odzywali się dziewać. iż często tamtędy
przejeżdżano. Nad sklepem ukazywał się znak piekarski olbrzymiej wielkości, na którym dwa
lwy uzbrojone w szpady rozrywały od lat kilkunastu zarumieniony obwarzanek. Walka tych
zwierząt tym dziwniejszą się zdawała, iż tuż koło nich odmalowano cały stos bułek, chleba,
placków, babek, strucli, rogalów i innego ciasta. Duże okno złożone z szyb nowych i
czystych, dozwalało widzieć w środku nieprzejrzane półki świeżego i pięknego pieczywa,
słoje z piernikami i innemi przysmakami sta- nowiły straż przednią, a tylnią były ogromne
bulki sitniego chleba. Zadziwiający porządek panował w tych szykach, a młoda piekareczka,
pulchna i tłuściuchna, jak pączki przed nią lezące, sparta na białej rączce, zamyślona i
milcząca, oczekiwała kapców, zwabionych pięknością bułek, lub jej twarzyczki. Z drugiego
niniejszego okna widać było, podeszłą matronę, w czepku z szeroką szlarką, w maleńkich
skórką obwarowanych okularach, z rozłożoną na kolanach księgą. Oczy jej niegdyś
niebieskie, dziś pozbawione ży- wości i ognia, spaszczone były na karty, usta poruszające się
z wolna, ukazywaly jeszcze zdrowy rząd zębów, a włos wymykający się z pod czepka, był
czarnego koloru, przypruszony siwizną. Na tej twarzy malowała się sama prawie obojętność,
a rysy regularne nie okazywały na sobie śladu żadnej namiętności. U nóg jej leżał szpic
wierny towarzysz trosk i zabaw, na skórzanej poduszce, stuliwszy się w kłębek i niekiedy
tylko cichość sapaniem przerywał. W ciemnym kącie postawiony zegar, głośnym i
regularnym gankiem, dopo- magał szpicowi do przerwania jednostajnego milczenia; i za
każdym kwadransem, przedłużonym odgłosem zapowiadającym bicie swoje, ściągał na
ciemny cyferblat, oczy staruszki. Taki był widok z dwóch okien wychodzących na plac boju
— przed stajnią zaś siedział na ławce drzemiący sługa, w długich botach, drelichowym
spancerze i kapeluszu, na którym nosił znak swego urzęda. Głowa jego dziwne figury kreśliła
w powietrzu: raz podnosząc się, to znów w niestałym kierunku spadając na te lub na drugie
ramie; na tył, lub z przodu. Wóz ciężko obładowany skórami ciągnął się drogą, a przy nim z
biczem postępował żyd w cichości. Ubior Starozakonnego składał się z długiego żupana,
zapinającego się na haftki, a w ówczas podniesionego do góry od błota; z pasa, za którym
założona była para łozowych prętów, z czapki aksamitnej z lisem, i nakoniec z pończoch i
trzewików dosyć przestronnych. Gdy jeszcze dodam do tego, że w oddaleniu z tej i drugiej
strony ciągnął się długi rząd domów, że ponad dachami wznosiło się kilka kopuł kościelnych,
że drzewa z pożółkłym liściem sterczały ta i ówdzie między domami — nikt ml nie
zaprzeczy, żem ze wszelkiemi szczegółami pobojowisko opisał.
II.SPOTKANIE.
Któżby temu wierzył ?
Brody stuknęły o się i nos
w nos uderzył.
Bezimienny.
Na tem to miejsca, o którem tylko co mówiłem, w godzinę po zwadzie ukazało się dwie
naprzeciw siebie idące osoby. Jedna był człowiek podeszły w bajowej węgierce i czapce z
uszami, z laską w ręku, zgarbiony jakby niósł ciężar jaki, w bótach ze sztylpami, i chustką
grubo koło szyi podwiązaną. Na jego twarzy wszystkie cierpienia starości piętna pokładły:
brwi miał siwe i opuszczone, oczki małe, otoczone smarszczkami, nos wychudły i tępo
zakończony, usta sinie, policzki zapadłe, a włosy opuszczone na czoło. Pomimo powolnego
kroku i schylenia głowy, niebyło okna po drodze, w któreby z satyrycznym starego
rozpustnika niezajrzał wzrokiem. Suchy jego kaszel musiał bydź mieszkańcom tego
miasteczka znajomy, bo umykali, posłyszawszy go, od okien. Z drugiej strony średniego
wieku męszczyzna, szedł patrząc uważnie bardzo pod nogi, aby się błotem nie obryzgać,
przeskakiwał małe kałuże i starannie suche miejsca wybierał. Postawa jego zasługiwała na
troche uwagi — był to człowiek suchy w sobie, ale na twarzy rumiany, rysy twarzy miał
grube i twarde, oczy jego zdawały się jednem wejrzeniem obejmować wszystko, usta
wznosiły się i rozszerzały co chwila, nos miał spory, a na wierzchniej war- dze nosił
wymuskany wąsik. Ceratowa czapka okrywała mu głowę, nie zatrzymując iednakie długich
kręconych włosów opadających, aż na kołnierz od płaszcza; był w surducie kratkowanym
merynosem podszytym, a pliuszowy kołnierz zakrywał mu część twarzy.. Jasny jakiś kolor
migał na podszewce hiszpańskiego ciasnego płaszcza, a na nogach utrzymywały się kalosze
przestronne i niezgrabne. Tacy to byli dwaj wspomnieni, przeciw sobie postępujący ludzie,
aże jeden patrzył w okna, a drugi pod nogi; nie spostrze- gli się wcale, iak nastąpił krytyczny
dla obydwóch karambol. Stuknęli się głowami i brzuchami, cofnęli się na parę kroków,
starszy zrobił minę złośliwą i zagniewaną, a młódszy na wpół się śmiejąc, wpół ubolewając
stanął wryty.
— Ale jakże bo to można niepatrzyć przed siebie.
— Czyż Pan nie masz oczu.
— Radziłbym mu uczyć się chodzić.
— Włóż waść drugi raz okulary ! Tak odzywali się trąc guzy na czele, aż nakoniec
staruszek ochłonął i podał rękę młodemu, mówiąc. — Obaśmy temu winni, ale drugi raz będę
ostróżniejszym, jak dwa a dwa cztery, spodziewałem się kiedykolwiek takiego wypadku.
Młodszy nie musiał bydź rad z pojednania, bo z kwaśną tylko miną dodał:
— Potrafię drugi raz uniknąć tej katastrofy.
— Zkądże to Pan idzie?
— Ja ? z bilardu pod Słońcem; — a Pan.
— Z Cukierni pod Czarnym Kozłem.
— Cóż tam słychać. — Mówiono tam, ze przed Pańskim sklepem ważna dziś zaszła
utarczka.
— Co? jak? przerwał z nieumiarkowaną niecierpliwością Pan Mączka.
— Pokłócili się tu dwaj jacyś rywale.
— Jak Pan mówisz ?
— Rywale.
— Niemogę przypomnieć solne, odpowiedział piekarz, jaki to urząd, o kim to Pan
mówisz?
— O dwóch kochankach córki Pańskiej. — Bredzisz waść — odpowiedział stukając laską
po bruku zniecierpliwiony piekarz — mów mi z łaski swojej okrągło i wyraźnie.
— Powiadam więc okrągło i wyraźnie że Pan Talarko z Panem Puszyńskim mieli zwadę
przed drzwiami jego sklepu.
— I o cóż chodziło ?
— O ustąpienie z drogi — Pan Talarko, który się w córce jegomościnej kocha, gruntując
się na pełnej szkatule swoich imienników chce grać po nosie, każdemu kto mu zastąpi drogę.
— Ma racyę — odpowiedział piekarz ze złośliwym uśmiechem stukając laską.
— Otóż on to, dla prawienia córce Pańskiej czułostek, chciał się pozbyć Puszyńskiego;
aże ten nie w ciemię bity, więc się uparł, i tak długo się wadzili, aż nareście oba uszli z placu.
— Niegodziwiec !
— Mojem zdaniem, mówił dalej opowiadający, Pan Puszyński źle bardzo sobie postąpił,
iż tak łagodnie.
— Łagodnie ? pięknie mi łagodnie?! wygnać kogoś z przed me- go domu ręczę że mu
tego nieś daruję.
— Oba przecie byli winni, a więcej od drugiego Pan Talarko !
— Proszę tak o nim niemówić, przerwał starzec, wielki to mój przyjaciel, a ja z niego
żartować niedozwolę. Gdy to kończył z trudnością ominąwszy się z przeciwnikiem, stukając
laską i burcząc pod nosem, poszedł do siebie.
III. NAUKA.
Przyszła nauki godzina!
Listy o grammatyce.
Przyszedłszy do siebie Pan Mączka, w złym był bardzo humorze, milcząc sklep przeszedł
i wszedłszy do drugiej izby, rzucił laskę i czapkę, a sam chodzić zaczął wielkim krokiem po
pokoju. Jejmość spójrzała tylko z ukosa na męża, złożyła książkę, wstała i biorąc klucze
zapytała: co będzie jadł na wieczerzy ? — Co sobie asani chcesz i rzekł prędko odwracając
się Pan Mączka, i asani i córce muszę dziś dadź naukę! Ten wyraz musiał mocno staruszkę
zadziwić, bo obróciła oczy na męża, i nic nie mówiąc jak gdyby niedowierzała swym uszom,
czekała na dalsze przestrogi.
— Wprowadzacie mi w dom, ludzi próżnych, a odstręczacie uczciwych.
— Cóż to znaczy ?
— To znaczy, dodał starzec, stu- kając laską, że się gniewam iżeście dozwolili aby Pan
Puszyński, Pana Talarkę tu znieważał. — Chyba przeciwnie?
— Wcale nie przeciwnie, rzekł znowu piekarz z nowem swej laski uderzeniem — co ja
mówię, to mówię jak jest. Idź więc sobie asani do kuchni, a ja pójdę do córki.
— Zbliż się tu mościapanno, rzekł stary siadając na wygodnem krześle w swoim sklepie, i
opierając ręce i brodę na gałce swej nieodstępnej towarzyszki laski. Chodź tu powtórzył, a
zamyślona dziewczyna stanęła przed nim. Tu piekarz przybrawszy minę uroczystą i poważną,
odchrząknął, spuścił wzrok na ziemię i zaczął.
— Mosaano ! jesteś bogata, jesteś szlachcianka, jesteś moja córka i na tem dosyć. Otoż,
co chcę mówić, bogata, szlachcianka, moja córka, niepowinna wyszukiwać dla siebie
zalotników wietrznych, jakim jest, co chcę mówić, Pan Puszyński, bo z nich jak dwa a dwa
cztery, żadnej nie bedzie miała pociechy. Tandem, widzę, iż dozwolono tu uczynić affront
Panu Talarce, co jak mi Bóg miły, jest rzeczą tym bardziej zdrożną, iż tenże Pan Talarko,
bogaty, szlachcic, mógłby cię wziąć za żonę i —
— Tego ja sobie nie życzę.
— Oto się niepytam, rzekł ojciec stukając laską, czy życzysz, czy nie życzysz, nie widzę
dla ciebie stosowniejszej partyi — notandum, iż Pan Talarko, prócz innych zalet, umie po
niemiecku, i gra na fleciku. Więc, co chciałem mówić, jak dwa a dwa cztery, kiedy tak będą
mu grać po nosie.
— Kiedy on sam. — To tez to, przerwał ojciec, ie on sam został obrażony, a na was,
spada wina, żeście temu nie zapobiegli. A odtąd wymagam, rozkazuję i zbijam, ażeby
nieszczędzono największych względów dla mego przyjaciela Pana Talarki — w przeciwnym
zaś razie.
— Koło zębate pionowo ustawione, odezwał się któś wchodząc zamyślony do pokoju,
dotykając walca.... aha! aha ! wykrzyknął ów nieznajomy: inveni! i niewitając się W pośrodku
pokoju w zamysłach. Tak odezwał się potem — kwadrat i koło z wpisanym....
— Co ty tam pleciesz Ryszardzie? zapytał Pan Mączka?
— Ja ? ja ? rzekł młodzieniec z obłąkaniem oglądając się w około — zaraz ojcu
wytłumaczę. Oto niech naprzykład ta bułka chleba będzie walcem ruchomym.
— Lepiej żeby była nieruchomą, rzekł ojciec.
— Jak to ? nieruchomy bydź nie może — otoż ten walec zaczepia o koło zębate.
— Dobrze, dobrze, mospanie, powiedział znowu ojciec, byle te koło zębate niebyło w
gębie.
— Jedno drugiemu ruch nadaje, rzekł znowu pierwszy, poruszają się tedy — gdy to
mówił chcąc na przykładzie rzut ów ukazać, zaczął machać ręką i bochenek chleba oknem
wyrzucił.
— Co to jest? krzyknął gwałtownie ojciec, dar boży oknem rzu- casz — fora mi ztąd, do
swojej izdebki! a to proszę! co za waryat! Ryszardzie ! Ryszardzie ! Napróżno starzec wołał.
Pomieszany młodzieniec pobiegł do swej izdebki po wschodach wołając. Pierwiastka trójkąta
IV. PRACOWNIA.
Lubo widzę te gwiazd koła,
Co w przestrzeniach niebios toną,
Czyjże umysł pojąć zdoła,
Mnogość światów nieskończoną!
Wzniesienie myśli do Boga.
W głębi małej izdebki, na pierwszym piętrze, nad stołem zastawionym wzorami machin,
zarzuconym kółkami, walcami, drążkami i inne- mi mechanicznemi kawałkami, siedział
sparty łokciem na stole Ryszard. Blade jego lice oświecone jedynie promieniem księżyca,
zdawało się bydź nieruchomym gipsu odłamem, zupełny brak uczuć malował się na twarzy,
która tylko od tej czczości cierpieć się zdawała, oczy jego były nieruchomie wlepione w
zaczętą machinę stojącą na stole, jedną ręką poruszał jej koła, drugą od niechcenia się
podpierał. Jego milczenie było pewnym rodzajem zamyślenia i zagłębienia w nauce, zdawał
się nie czuć, ale tylko poj- mować, i w tym stanie pozornej odrętwiałości przepędził długie
pół godziny.
Nareście skrzypnęły drzwiczki i postać wdzięczna stanęła przed nim.
— Nie przeszkadzaj! zawołał ponuro Ryszard.
Siostra jego westchnęła tylko na te słowa, a on jakby zbudzony ze snu, porwał się i
obrócił wzrok nieruchomy na jej twarz i postać.
— To ty ! zawołał nareście, to ty Beniusiu. ! po cóż przychodzisz zawsze przerywać moje
prace. Ale ty tak jesteś dobra, ty mnie żału- jesz, gdy drudzy mię łaja. ! patrz! dodał z cicha,
dzieło moje zbliża się do końca, czy widzisz łańcuch niedostrzeżony, który wiąże ruch tych
kół i osi. Niedługo nadam im obrót, cały świat poruszy się z niemi, niebo i ziemia, płynąć
będą przez przestrzenie eteru, przebieżym nieskończoność. Ach moja siostro, spójrz na to
niebo obsypane gwiazdami; cóżbym niedał gdybym się mógł tam przedrzeć ! szedłbym aż do
granic tego okręgu ! przebiegłbym granice, poszedłbym dalej ! cała sfera u nóg mychby się
kręciła, wpadłbym i ja w ten obrót wielki i nieskończony przyszłość całą. — Tu się
zastanowił. Co ja plotę, moja Beniusia ? ty mię pewno nie rozumiesz, ty nie wiesz co to jest
ruch nieustanny! ale któż pojmie wieczność, dodał głos zniżając, i mogąż dzieła
krótkożyjącego człowieka, kusić się o to, co ich Twórcy danem niebyło? — Po tej smutnej
myśli spuścił głowę i zamilkł.
— Czy słyszysz ? dodał potem z ożywiającym się zapałem, spoglądając na niebo, czy
słyszysz boską, -niezrównaną sfer harmonią. Nie !- twoje ucho nie uczuje tych cudnych
dźwięków, które tylko dusza oceniać i przyjmować umie. Tysiące światów błyszczy w
ciemnej przestrzeni nieskończonej natury, krążą w cichości, wiecznie ! a ich harmonija
napawa mój umysł roskoszą. Wśród cichej nocy, kiedy nic ziemskiego nieprzerywa marzeń
mej duszy, słyszę zawsze tę boską harmoniją ! a ty ? czy znasz nieporównaną muzykę
światów ? — Siostra westchnęła tylko i sparta na stole rzucała błędny wzrok to na niebo, to
na Ryszarda. — Jestem w ciemnościach, w pustyni, w czczości bez końca, mówił dalej
obłąkany, dusza moja błądzi po niewidzialnym świecie ! u nóg moich w szybkim biegu
przemykają się gwiazdy, nad głową toczy słonce, obłok mię unosi, usypiam. To mówiąc
wydał westchnienie i zamilkł.
V. (1) WIECZÓR.
Już w pałacu Belindy otwarte podwoje.
Świątynia Nudów.
— Zapalajcie świece, mówił Pan Talarko do sług swoich, chodząc po przygotowanych na
wieczór pokojach. Lichtarze sławić rzadko, to lepiej oświeca, a przytem oszczędnie;
----------------
(1) Ten rozdział drukowany w Noworoczntku Litewskim na rok 1831 wyd. przez H.
Klimaszewskiego, str, 285 — 295.
Ten stolik umieścić w kąciku. Krzesła w pół kole.
— Jakie kole ! odpowiedział sługa, to owszem bardzo miękkie krzesełka.
— Ja ci mówię ustawić w półkoła.
— Rozumiem, Panie, rozumiem, to się znaczy koło ściany.
— Mówię ci przecie nie po niemiecku, czy mnie nie rozumiesz? — Tak, jak garki koło
komina.
— Koło komina ! a to co innego, odpowiedział służący i już zabierał się stawić krzesła
przy kominie, gdy Pan Talarko zniecierpliwiony ruszył ramionami i z nową burą tłómaczyć
mu zaczął swoję żądanie. — Już to dobrodzieju, rzekł namyśliwszy się potem stary sługa,
któryś znas dwóch, musiał się pokrzepić, bo albo Pan mówi bez sensu, albo ja niemam sensu
do zrozumienia. Bóg wie, co mi tam Pan dziś naplótł, i kole i nie kolei i koło ściany, i koło
komina ! a co zrobisz to źle. Już chyba mnie jegomość bedzie łaskaw pozwoli pójść spać, bo
mi się we łbie kręci jak gdybym się topił. — Marnotrawco! zawołał z mimowolnym na ustach
uśmiechem Pan Talarko, idźze spać, a przyślij tu drugiego, żeby służył za ciebie. No proszę !
mówił potem gospodarz do siebie, ręczę iż go Pan Mączka upoił, kiedy go chodził prosić do
mnie na wieczór. Poczciwy to człowiek. Komodę wynieść do drugiego pokoju. Ale biedny z
tym synem, któremu we łbie świta! Na piecu dosyć trzech lichtarzy. Już i goście pewno
przyjdą niedługo ! — Witam. ' witam, zawołał potem do wchodzącego wysmukłego oficera
od ułanów- — Jak się Pan miewa! cóż tu, widzę, jeszcze nikogo niema?
— Niedługo mam nadzieję, iż się schodzić zaczną — posłuchajno Pan tylko, czy nie
słyszysz turkotu zajeżdżającego pojazdu ?
— Tak ! któś przyjechał, pośpieszajmy na spotkanie. To mówiąc oficer wybiegł
spojrzawszy jeszcze nawiasem w zwierciadło, a Pan Talarko z miną poważną i trochę dumną,
poprawił mankietki, guziczki n kamizelki, zdmuchnął pył z sukni, posunął stolik, utarł świecę
i udawał wielce zatrudnionego- — Trzeba, myślał sobie w duchu, udawać cóś większego niż
zazwyczaj, ten kto wydaje wieczory ma prawo trochę wysoko głowę nosić. Ale — ale, nuż się
tem goście obrazą, myślał znowu. O nie ! nie obrażą się, owszem będą kontenci, ze od takiego
wysokiego i bogatego jak ja człowieka, mają honor bydź, zaproszeni na wieczór. Nuże
nastrójmy dobrą minę, już idą.. Co za gałgan z tego oficera; rozmawia z panną Benigną! z
moją kochanką ! bo zdaje mi się, ze ją kocham. Tak ! kocham! serdecznie ją lubię. Jej ociec
ma niezły mająteczek, będzie miała ze sto tysięcy posagu, trzeba bydź grzecznym, trzeba
bydź bardzo nadskakującym dla niej Panie Talarko !
Tak mówił sam do siebie, i mile do wchodzących gości się uśmiechał. Nie jest
powinnością żadnego pisarza powieści, ani też moją, wyliczać cały szereg ludzi i ich nazwisk,
gdy się oni zdaleka tylko pokazują czytelnikom; i ja tez nie myślę przerywać uwagi ich
długim opisem, a trzymać się będę osób główniejszych. Ze wszystkich gości, nie mała liczba
była w sali, najwięcej hołdów i czułych oświadczeń odbierała znajoma nam już panna
Benigna, o której myślał, jak to powiadają, Pan Talarko. Miała ona tego wieczora, ubiór cale
piękny i modny, włosy jej długie przepięto kilką strzałami pozłocistemi, kapelusz, na którym
dowód zręczności dała pierwsza modniarką, kapelusz ten, mówię, wisiał na jej ręku, a szat
przepyszny spływał po ramionach. Może się kto zadziwi, iż ta sama Benisia, która niedawno
siedziała w sklepie przy bułeczkach, dziś jak bogata występuje pani? — Nic w tem nie ma
szczególnego; bo zasady i sposób myślenia Pana Mączki, wszystko to wytłómaczyć potrafi.
Zacny ten piekarz, chciał żeby w sklepie była piekarką, a na wieczorach i tańcach żądał od
niej wielkiej pani. To było upodobanie ojca, a że rodzice maią prawo nad dziećmi, cóż
dziwnego że panna Benigna miała szal kaszemirowy i przedawała bułeczki?
Stanęło koło do mazura, a Pan Talarko, który przed piętnasto laty brał przez dwa tygodnie
lekcye sko- ków, prosił z sobą panny Benigny. Nogi jego poruszające się tam i sam zdawały
się przygotowywać do tańca i spoglądał po sobie i od półgodziny stanąwszy w pierwszej
pozycyi, mocno ściskał rękę obranej panny. Zabrzmiała kapela, z zapałem rzucił się w środek
koła gospodarz, ciągnąc za sobą ledwie zdążyć mogącą pannę. Ktoby go raz w życiu widział
tańcującego, ręczę do śmierciby niezapomniał: głowę podnosił do góry, nogi stawiał prosto i
sztywnie, a ręką w lewo i w prawo kreślił w powietrzu koła, zagrażając bliżej stojących
nosom i głowom. Przytomni powiadają, ze żywość charakteru i wino wypite przez pana
gospodarza, były posłami strasznego jakiegoś wypadku, i utrzymują że się w tym tańcu bez
kozery obejść nie mogło. Za pierwszą jednak figurą niesie niestało, a Pan Talarko byt
zupełnie z siebie kontent. W drugiej gdy ogień życia żywiej popędził krew w żyłach
tańcującego, gdy coraz gwałtowniej, coraz silniej cały jego korpus się poruszał — peruka
spadła pod nogi panny Benigny, i o mało nie była przyczyny strasznego upadku tancerki.
Zagrzany tańcem i radością, nie czuł lego gospodarz, iż jego głowa pozostała bez ochrony
łysa i połyskująca, kończył dalej figurę, a gdy własna jego ozdoba pod nogami mu się
zaplątała, podrzucił ją, a ze śmiechem przytomnych, peruka po gładkiej posadzce wyśliznęła
się za koło tańcujących. Przytomni goście polegali od śmiechu, którego sobie gospodarz
wytłómaczyć nie mógł, uważając go jedynie za oznakę wesołości. — Pan Talarko starannie
do tej pory ukrywał, że nosił cudze włosy na głowie, i do jakiegoż stopnia doszła
zapalczywość marcowego kawalera, gdy mijając zwierciadło ujrzał w niem postać swą, utratą
drogiego pokrycia zeszpeconą! w pierwszym zapale miał już straszne na ustach przekleństwo
i pięść na stłuczenie tafli nieprzyjaznej zwróconą, od którego tylko przytomność wielu osób
go wstrzymała. Poszedł tedy krokiem niepewnym ku miejscu, gdzie jak mu się zdało musiała
leżeć jego zguba. Udawał ze chodzi tylko dla odpoczynku po tańcu, ale mocno się zarumienił,
gdy ujrzał w ciemnym Kątku — dwa pieski szarpiące drogą warszawską perukę. Ażeby
większego nie wzbudzić śmiechu, z sercem pełnem goryczy i niesmaku, udał się w kąt i
zaczął odbierać należność swoję od natarczywych rabusiów.
— A fuj! a puść ha ! a nie pójdziesz ! mówił półgłosem, żeby go nie usłyszano. Pies
odwrócił się, pokazał zęby i darł dalej. Gospodarz zaś nieśmiałą rękę posunął ku
przedmiotowi poszukiwania i prędko ją cofnął, gdy pies trzymając silnie zdobycz, zawarczał
przeraźliwie. Otóż to pożytek wieczorów, myślał zasmucony gospodarz, koszt, wydatek,
wstyd i nic więcej.
— Pódź ta! — Filon ta! — dał się słyszeć głos w bliskości, a pan gospodarz szybko psa
zasłonił od wołającej.
— Niech się sobie bawi, rzekł drżącym głosem.
— Ach! zawołała czuie Pani Exaktorowa, on cóś tam psuje.
— Ej nie! odparł gospodarz, niech się bawi.
— Filon ! pódź tu, Filon! — i Filon przybiegł z pod krzesła podska- kując naprzeciw swej
pani zperuką w zębach.
— Co ja widzę? krzyknęła udając przestraszony Exaktorową, on psuje czyjaś perukę.
— Perukę! mruknął gospodarz, unikając tłómaczenia, bodajby licho ciebie i twego pieska,
wszystkie peruki i wieczory.
Są niektóre stworzenia tak opartej natury, ze nie łatwo dadzą sobie odebrać, to co się im
raz w pyszczek dostanie — a z tego rodzaju było pieścidełko Pani Exaktorowej. Na żadne
wołania, groźby i prośby nieczułe, spokojnie pobiegło po pokojach ze swoim łupem. Jego
pani równie upartego musiała bydź humoru, bo zanim pobiegła, mąż jej chcąc się dowiedzieć
o co chodzi, zaczął ją gonić, gospodarz niespokojny pobiegł za Exaktorem, za nim pogonił się
oficer; kilkoro ciekawych dzieci poszło za tym ostatnim, za niemi znowu matki, troskliwe i
lękliwe niańki, ciekawi dopełnili rzędu, i cała ta processya, poprzedzana od psa z peruką w
zębach, ze śmiechem i gwarem w koło pokojów obiegać zaczęła. Jest to pe- wną i niezbędną
cechą zwierząt, a czasem i ludzi, że tym prędzej uciekają i im kto prędzej goni — i Filon tez
miał dobre nogi — i zmykał jak najęty.
— Łapaj ! goń ! krzyczano zewsząd wśród śmiechów, a gospodarzowi tchu i mowy
brakło. Niedość było na tem upartemu losowi, który dał psu w zęby najpiękniejszą w mieście
perukę; chciał on więcej jeszcze i swego dokonał. Na drodze tych gonitw stał piękny stolik
mahoniowy, na nim duże świece i cały do herbaty porządek. Wtłumie i zatnie- szanin, oficer
trącił stolik, i wszystko co na nim było, runęło pod nogi przechodzących. Woda z sainowaru
płynęła strumieniem po podłodze, cały serwis porcelanowy okrył szczątkami swemi miejsce
pogoni, a świece połamane gorzały leząc na ziemi. Co za straszny i poruszający widok! krzyk,
wrzask, zamieszanie, tumu't, rozległy się po pokoiach, a Filon korzystając z dobrej chwili
wymknął się na ulicę, unosząc drogą perukę. (1)
-----------------------
(1) Drugą część Historyi Peruki, która do tej powieści nie należy, znajdzie czytelnik w
następnych Tomach moich powieści.
VI. NAMOWA.
Spiesz się, bo czas ucieka !
Tetmeyer.
Nazajutrz siedział skłopotany gospodarz w swoim pokoju, w starej peruce, w jedwabnym
szlafroku i żółtych pantoflach. Naprzeciw niego Pan Mączka, oparły na nieodstępnej swej
lasce, w jednym ręku trzyma-
jąc filiżankę z kawą, mówił tonem przekonywającym.
— Tak! tak! mości Dobrodzieju, jak dwa a dwa cztery wyzwałbym go pięknie i formalnie.
Niechby się młodzik nauczył, jak trzeba starszych szanować. — Kto na świecie źyć nieumie,
lepiej żeby nie żył.
— Zapewne, odpowiedział Talarko, ale, ale — wyzywać na pojedynek, przeciw
wyraźnemu zakazowi rządu.
— Bagatela! to za sobą złych skutków nie ciągnie — jak dwa a dwa cztery bić się trzeba.
Honor jest rze- czą miękką, najmniejsze dotknienie ślad lub plamę na nim zostawia, a plama
na honorze ! ho, ho ! to rzecz nie mała, to nie bagatela — Pan Puszyński musi poznać, ze
Wacpan Dobrodziej nie dasz sobie grad po nosie !
— Tak! ale — bić się, a broń Boże
— Broń Boże on Pana zabije chcesz mówić, tego się nie bój, on prędzej stchórzy i
wymówi się, lub uciecze. Tu tylko dla formy trzeba wyzwania, dla honoru !
— Tak ! ale jakże to wyzwać ?
— Spuść się Pan na mnie — tego dopnę — poślemy mu liścik" a jutro o piątej pod górą
za rogatkami.
— Tak! ale co to ludzie powiedzą.
— Powiedzą, jak dwa a dwa cztery, żeś zuch, chwat, człek honorowy i kwita.
— Tak ! ale jak przyjdzie dostać po uchu, a polom, zdaje mi się że wyzywający nie ma
prawa wybierać broni, ale wyzwany, więc jabym wolał, żeby mnie wyzwano. Kiedy już
koniecznie tego potrzeba.
— Tego właśnie i czekałem, rzekł Mączka, proszę, dodał wyjmując papier z kieszeni, oto
jest. Pan Ta- Iarko zbladł jak chusta, a jednak zaczął nieustraszonego udawać.
— Niechże się strzeże! zawołał, wybieram pistolety — bo on nic strzelać nie umie, pil!
paf — leży
— Brawo! rzekł namawiający — śmiało się weźcie — Cóż mu mam odpowiedzieć ?
— Że, że — będę służył za rogatkami, ale, dodał, czy niemożnaby to jak złagodzić —
parę butelek szampana i zgoda.
— A fe ! to nie honorowie ! trzeba się bić.
— Tak! ale Pan sam mówiłeś, że on stchórzy, a on nie zląkł się bo wyzwał, to chybaby
moie trzeba, żebym ja uciekł.
— A czemu! niebie się?
— A nuą on mię zabije !
— Ech! toaeś sam mówił on nic strzelać nie umie, to nie trafi.
— Tak ! — ale chłop strzela, Pan Bóg kulę nosi.
— Gadanina ! co za tchórzostwo, nie umrzesz, nie bój się, a sławę pozyskasz.
— Piękna sława ! w łeb komu strzelić.
— Nie oto
— nie o to idzie ! ale o okazanie odwagi, męztwa, stałości, mocy charakteru, tęgości i tani
dalej. Pisz Pan wyzwanie.
— A to na co ?
— Na to, żeby Pan Puszyński uznał, iż Pan wprzódy jeszcze myślałeś o pojedynku i niżeli
on.
— A ! to nie potrzebne.
— Owszem i bardzo, i bardzo, potrzebne, nieodbite, konieczne — o to chodzi.
— Dyktujże Jegomość.
— Wnet, —"Wielmożny Mości Dobrodzieju!"
— Napisałem. — Dobrze — proszę dalej —" Rozważy wszy ia spotkanie naszę obraźliwe
m się dla mnie — dla mnie statuo, upraszam, o satysfakcyą jutro o godzinie piątej. "
— Może to nadto rano?
— Sam czas — o godzinie piątej, za rogatkami pad górą. Podpisz się Pan na końcu. — A
najniższym sługą, nie trzeba
— Już to się obejdzie bez tego w wigilią pojedynku — daj mi Pan teraz tę kartkę —
zegnam go — upadam do nóg. To mówiąc Pan Mączka stuknął laską, włożył czapkę usza- tą i
poszedł. Zaledwie zniknął z oczu gospodarzowi, gdy ten z niecierpliwością chodzić zaczął po
pokoju.
— Trzeba bydź nadto nieszczęśliwym, myślał sam w sobie, zęby mieć w życiu tak
straszne wypadki, jak ja! peruka spada mina wieczorze ! a jutro mam się strzelać na pistolety !
— Janie ! Janie !
— Idę Panie, zaraz idę.
Trzeba, myślał dalej gospodarz, przygotować się przynajmniej. Ale! czy nie lepiejby było
uciec Ha! uciec! uciec! dobry to sposób, tylko trochę nie honorowy. Ot! zeby tak co wymyślić
gładko — jaki nagły powód-do wyjazdu. Ale, ale — przecież Pan Prezydent jest moim
przyjacielem. Ho znajdę sposób. Ale dla wszystkiego obejrzę pistolety — Janie!!
— Idę zaraz.
— Idźże tu prędzej.
— Jestem, rzekł lokaj wchodząc i obcierając usta — czego Pan chce ?
— Podaj mi pistolety.
— Pistolety ! ? miły Boże ! a toż na co ?
— Nic tobie do tego, zobaczysz jutro. — Dalibóg cóś Jegomości, źle dziś z oczu patrzy,
czy tylko nie pojedynek, o ładną panienkę ? zapytał pochlebny sługa podając piękne i świeże
pistolety.
— Cóś na kształt tego — odpowiedział Talarko, wyczyść tedy pistolety — i daj mi frak
nowy wyjdę zaraz.
— A dokąd?
— Na miasto.
— A pistolety Pan weźmie ?
— Nie. Pilnuj tu domu, a nie śpii i nie pij.
— Dobrze !dobrze.
VII. PREZYDENT.
Napróżno nie zachodź w głowę,
Maszli pieniądze gotowe ?
Dwaj bracia.
W pięknym doma, na najszerszej ulicy miasta, ozdobionym kilką topolami i żółto
malowanym, mieszkał przyjaciel Pana Talarki, Prezydent Jerzy Panfil Herbu Ośle uszy, zacny
dawnej familii potomek, człek strasznie uczony, antikwariusz, biblioman, dziwak, a przy tem
wszystkiem posiadający jeszcze czoło prawdziwie cudne. Jego czoło w twardości i miedzi
ustąpić nie mogło; bo wszelkie pociski, któreby innego słabego człowieka, mogły nabawić
wstydem lub zgryzotą; jemu i jego czołu śmiałości tylko dodawały. Siedział właśnie ten
dziwny człowiek, nad stosem ksiąg i papierów. Kilka urn z pod Terespola i innych miejsc
wydobytych, kilka siekierek kamiennych, kółek bronzowycb, kamieni i td. leżało w około.
Stary szyszak ściągał jego uwagę w tej chwili — było to arcy dzieło dawnej sztuki zbrojowej.
Na bokach jego wyobrażano w wypukłorzeźbie turnieje. Konie, zbroje, łudzi, z nieporównaną
oddani byli dokładnością, a stroje i rysztunki zastanawiały badacza. U boków przypiął
rzeźbiarz dwa małe sztucznie wyrobione skrzydełka, a na samym wierzchu posadził sfinxa
dość zgrabnie utoczonego. — Rok 1553 i nazwisko robotnika Marek Szujko w Pradze,
zdawały się najsilniej przyciągać polskiego antykwariusza.. Z ogromną jakąś księgą lezącą
przed nim porównywał rysunki wyryte na szyszaku, a nieme zadowolenie malowało się na
jego twarzy; gdy Pan Talarko kilkakrotnie drzwi za sobą zamykając, wszedł do tęj pracowni.
— Witam.
— Upadam da nóg, jak się masz kochany sąsiedzie, cóż to ciebie tak rano sprowadza do
mnie?
— Ważny interes.
— Siadajże proszę i mów bez ogródki.
— Wiesz tedy, Panie Prezy- dencie, jak mile jest każdemu życie i honor.
— Jestem o leni zupełnie przekonany.
— Jak niemiło jest przedwcześnie umierać ?
— Ale do czego się ten wstęp stosuje ?
— Zaraz, proszę o cierpliwość. Jak niebezpiecznie bez ostatecznego rozporządzenia
umierać.
— Więc chcesz robić testament zapewne, i prosisz mię za świadka ?
— Bynajmniej — proszę o cierpliwość. Otóż ja przybywam do Pana prosząc abyś mi
życie i honor ocalił.
— Jakim sposobom ? zapytał ciekawie wpatrując się w gościa Prezydent Panfil.
— Najprostszym — dasz mi Pan tylko rozkaz ustąpienia z miasta w interessie rządów na
czas pewny; a to w przeciągu dwudziestu czterech godzin.
— Nierozumiem, jestem jak w rogu.
— Zaraz to wytłómaczę. Zagraża mi pojedynek.
— Pojedynek ? tobie ? tobie Panie Talarko ? któż cię wyzwał. — Ja wyzwałem kogoś, a
nie umie któś, ale.
— Ale, przerwał starożytnik zrywając się z krzesła, musiałeś stracić rozum, wyzwałeś i
uciekasz.
— Ja nie uciekam, lecz tylko chcę odjechać.
— Nie kijem to pałką ! zawsze to na jedno wychodzi, żeś tchórz.
— Nie jestem tchórz, ale cenię moje życie, jak Pan Bóg przykazał.
— Krótko ci tedy powiem, mój przyjacielu: biorę was obydwóch do kozy i zaprzeczam
urzędowie sprawie zabronionej. — Nic nie warto! nie warto! proszę Pana tego nie czynić; i
usilnie Pana proszę żebyś mnie z miasta wyprawił.
— Jak sobie chcesz, napiszę ci rozkaz obejrzenia robót drogowych; ale, bo ja także mam
swoje ale; trzeba zapłacić — takie rzeczy darmo się nie robią.
— Dla przyjaciela, szanowny Prezydencie !
— Przyjaźń przyjaźnią — a interes interessem. Pan zapłacisz, ja zrobię i zgoda. — Milsze
mi życie jak pieniądze, zrobię co każesz.
— Siadajze mój Talarcin — poczciwy jesteś człowiek, chociaż, trochę tchórz, zaraz mieć
będziesz.
VIII. PRZECIWNIK.
Co tchu uciekłem.
Odyniec
Zająwszy się całkiem osobami główniejszemi nie mieliśmy czasu poznać bliżej Pana
Puszyńskiego, który równie jak Pan Talarko starał się o rękę Benigny; z tą tylko różnicą, iż
gdy pierwszy ko- chanek miał za sobą. ojca i matkę, Pan Puszyński, ani panny, ani rodziców
ująć sobie nie umiał. Przenieśmy się tedy do jego mieszkania, abyśmy łatwiej poznali
charakter jego, stopień w towarzystwie i t. d. Na drugiem piętrze ciemnej kamienicy, na
uliczce ciasnej i nędznej, mieszkał ów kochanek stotysięcznej panny. Przez długi korytarz iść
trzeba było do jego izdebki ciemnej, małej, lecz spokojnej. Na pierwszy rzut oka zadziwiał
przychodnia nieporządek panujący w tem miejscu; — cała garderoba rozwieszona była po
krzesłach, stołach i stolikach, papiery walały się po ziemi; w dolnej części klarnetu oprawiona
była świeca, na ścianach wisiały mapy na jednym najwięcej tylko gwoździu się utrzymujące.
Łóżko wystawiało okropny chaos poduszek, kołder, prześcieradeł etc, a kufer odemknięty był
świadkiem dokładnym zamiłowania porządku swego właściciela. Sam bohater tego rozdziału
drzemał na łóżku ociężale, blada twarz jego wyrażała niedbalstwo i gnuśność, włosy były
rozczochrane, a suknie W największym nieładzie. Ponury sługa równy zapewne panu swemu
w przymiotach, w kącie pokoju chrapał w najlepsze. Słodkie marzenia obu śpiochów przerwał
pokojowiec Pana Mączki, przybyły z kartką do Puszyńskiego. Odemknienie drzwi otworzyło
także oczy leżącemu, poprawił się na łóżku i zapytał — a czego? — Z listem, odpowiedział
służący i oddał kartkę. Rozespany, przetarł oczy i z usilnością odczytywać zaczął: "
Rozważywszy iż spotkanie nasze" — jakie spotkanie? zapytał sam siebie; ah, rozumiem,
dodał po chwili usiłując pokryć swoje pomieszanie Idź, rzekł do służącego, i powiedź temu
kto to pisał, że będę na umówionem miejscu.
— Licho ta nadało, rzekł później sam do siebie, ktoby się był domyślił ? co tu począć ? —
Jerzy ! Jerzy ! a obudźże się przeklęty śpioch, cały dzień nic nie robisz — poszukaj w starym
kufrze, gdzie złożyłeś różne graty ś. p. mego ojca, czy nie ma tam pistoletów !
— Pistoletów, mruknął ziewając i wyciągają się Pan Jerzy, nie, nie ma, — to rzekł,
obrócił się i znów zaczął drzymać. — Wstańże mi gawronie przeklęty ! krzyknął rozgniewany
Puszyński, idź i rób co ci mówię.
— Jeszcze niegotowo — odpowiedział znowu śpiący sługa, pójdę poźniej.
— Mówię ci wstań, powtórzył tupając nogą coraz bardziej rozgniewany jegomość.
— Jeszcze szósta nie biła — ziewając z zamkniętemi oczyma śpioch powtórzył.
— Tego już niewytrzymam, krzyknął rozjątrzony pan, powstał, wziął za kołnierz Jerzego i
wyciągnął go na środek pokoju,
— No obudźże się przecie, rzekł ułagodzony trochę śmieszną postawą famulusa, obudź
się i rób co mówię.
— Już, nie śpię — odpowiedział otwierając zaspane oczy pan Jerzy, co Pan każe?
— Poszukać pistoletów w starym kufrze.
— A to naco? zapytał sługa?
— Będę się strzelać.
— Z kim ?
— Z Talarka, rzekł z udaną obojętnością Puszyński, odwracając się od niego. —
Potrzebna rzecz! mruknął znowu Jerzy, szukać zwady, a potem się samowolnie na skręcenie
karku wystawiać !
— Nic potrzebuję tu nauk od ciebie, ponuro odpowiedział pierwszy, ale dopełnienia mego
rozkazu.
— Dobrze, dobrze, już, idę. niebyło się czego obrażać żem Panu prawdę powiedział, ale
ona w oczy kole, dodał po cichu.
Nie słyszał zapewne dodatku tego Puszyński, bo szybkim krokiem chodził po pokoju.
Poruszenia jego okazywały gwałtowny sta