DWA A DWA CZTERY CZYLI PIEKARZ I JEGO RODZINA. True happiness is of a retired nature, and an ennemy to pomp and noise. The Spectator. Powieść Kleofasa Fakunda Pasternaka. Wilno. Nakładem i Drukiem A. Marcinowskiego. 1837. Wolno drukować z obowiązkiem złożenia trzech exemplarzy w Komitecie Cenzury. Dan w Wilnie 5 Czerwca 1832. Michał Oczapowski Cenzor. Koledze Adamowi Oczapowskiemu K. F. Pasternak. RZUT OKA NA ŚCIESZKĘ, KTÓRĄ POSZEDŁEM. Al aalemo arafa al dżahela, l an- naho Kana dżahelan: ua al dżahe- lo la iarefo, al aalema l annaho la-Kana aaleman. Mądry zna nierozumnego, bo nim był sam dawniej; ale głupiec nie zna mądrego, bo nim nie był. Przysłowie Arabskie. Drugą już powiastkę podając na widok publiczny; owoc niedojrzały chwil wolnych od ważniejszych zatrudnień mam sobie za obowiązek, napomknąć nieco o rodzaju pisania, do którego się na chwilę przywiązałem. Nie myślę ja tu rozszerzać się nad historyą tego rodzaju pisania; — nie jest to moim zamiarem. Spróbuję tylko okazać, jak ubogą jest Literatura nasza, w tej części, kiedy obce obfitują w różne, oddzielne i coraz mnożące się sposoby pisania powieści i romansów. Do pisania powieści (rozumie się dobrych, bo złe nie nazywają się powieścią, ani romansem, ale bazgraniną i ramotą, którą lada kto napisać potrafi); do pisania powieści dobrych, mówię, trzeba talentu (nieodzownie), poznania ludzi (koniecznie), wyobraźni (choć parę ziarnek). Główną, najgłówniejszą podług mnie zaletą, jest to — co przeszłego wieku i niektórzy nasi pisarze, mieli za nic: — kopijowanie wierne i nieprzesadzone. Wątpię ja — i dzisiejsza publiczność ze mną, ażeby dziwaczne, olbrzymie, ale niezgrabne utwory, jakiemi są wyskoki Heloizy, Korynny, Matyldy, Amelii; jakiemi napełnione są dzieła Panny Radcliffe, Genlis, Cottin, więcej były warte, nad wierne obrazy Cervantesa, Sterna, Fieldinga, Le-Sage etc. Eksaltacia, i ckliwa wielkość, niska przesada, nudny przymus, łzy najemne; — oto czem są naszpikowane te twory głów obłąkanych. Klelie, Cyrusy, Mandany, są to poczwary miłości, przedrzeźniacze jej uczuć; — bo na imię jej bohaterów nie zasługują. Są to nędzne wyroby, którym zamiast wielkoścji nadano cechę dziwactwa; — ale jeszczeż jakiego dziwactwa ! — dziecinnego, niedojrzałego, niesmakownego. Co za fałsz! jaki błąd! — czyliż to jest wielkiem czego niepojmujem, nierozumiemy, lub naśladować nie możem ? — obrazy takie, są jak owe jarmarkowe obrazy świętych, o których znaczeniu, podpis tylko jeden domyślać się każe. Jakież u tych pisarzy charaktery ? — charaktery w jednej lane formie, z małemi, nic nieznaczącemi odmiankami — są to obrazy Chińskie, w których nie, ma cienia, a są tylko obwody i kolory, iaskrawe wprawdzie, ale nienaturalne. Ci pisarze, powtarzam, są Chińczykami, którzy mniemają, ze cień w obrazie stanowi rysę, plamę, skazę, i którzy patrząc na nasze malowidła, dziwują się tym plamom; — plamom, które obraz do przyrodzonej postaci zbliżają. Tak to właśnie, robią i ci pisarze: niechcą oni ludzi wystawiać ludźmi, i sądzą, ze ich bohaterowie ażeby byli wielkimi, niepowinni mieć Ładnych wad, żadnych przywar ludzkich, żadnego cienia, przy którymby się światło mocniej odbiło. Wystawują oni wielkość ckliwą, i nawet w odurzonych nią głowach wzbudzając rospacz, dla niemożności naśladowania. Rzućmy teraz okiem, na pole, daleko milsze oku. Tu spotykamy Cervantesa, wielkiego znawcę serca ludzkiego, wielkiego badacza jego tajników, trafnego malarza, jakim się w I)on-Kichocie okazał. W tym małym zbiorze jego szkiców, znajdziemy wszystkie główne formy, z których później modelowali inni pisarze. Stern badał skrytsze jeszcze ta- jemnice serca, odmalował uczucia, i jeśli Cervantes uderza dokładnem oddaniem powierzchowności; ów wnika, wszywa się w serce człowieka odkrywa pole walki, jego rozumu i uczuć, okazuje, jak rzadko pierwszy, ów zawołany rozum zwycięża, jak często znieważony i zbłocony wala się pod nogami. Lesage nie miał przebiegłości, nie miał poznania serca Yoricka — prowadzi on nas po kątkach, ze swoim djabłem kulawym, pokazuje nam ludzi — prawdziwych ludzi ! Wolter, który na opinii, tyle stracił w XIX wieku, i Wolter pisał powieści! — niezłe, ale nie przednie; już to, co do zasad, jakie wodziły jego piórem, już co do zbytniego polegania na dowcipie, którego, jako jedynej swej tarczy, trzymał się, jak pijany płotu. Zadyk jest to sobie figura, bardzo poślednie, daleka od typów i oryginalności, śmieszna, głupia i dowcipna. Od tego wielkiego bazgracza, skoczę teraz do wielkiego Walter-Scotta, wielkiego w wyobraźni, talencie, we wszystkiem, czego mu było potrzeba. Rzuciłem tylko okiem, na ten świat, który sobie utworzył; na liczne grono jego dzieci. Co tu typów ! co obrazów ! — a nadewszystko ile prawdy! ile rozmaitości! — zawsze jeden, zawsze nowy ! — niepotrzebuje on moich pochwał, wszyscy go znają. To tylko złego zrobił światu, że przy nim, wylągł się rój naśladowców — którzy tym mu są tylko podobni, że piszą. Mała jest liczba takich, którym usposobienie i talent, dozwoliły pójść w jego ślady — tymi są: Cooper, którego charaktery mniej są wydatne, mniej skończone (1): w nim me ma tej czystości rysunku, nie tyle znać wprawną rękę, ile u Walter-Scotta. Wilibald Alexis, którego romans Walladmor, w Anglii nawet Walter-Scottowi przypisują, nierównie od Coopera jest słabszy; pełno w nim zamieszania, nieporządku, charaktery słabe, akcya nieprzywiązująca, nie często się urywa i wiąże nieforemnym węzełkiem. -------------------------------------------- (1) Francuzi mówią o rysunku, lub obrazie: C'est d' un fini admirable ! to fini nie ma Walter-Scott pokazał, jak należy zdobić historyą, nie spoczwarzając (1) ją; — w samych nawet jego dziełach, które historycznemi zowie, rozmaicie się trzyma dziejów. Są takie, w których główne osoby, intryga i tło samo jest historyczne (Richard); są inne, w których główne osoby, czepiają się tylko historyi (Kenilworth, KwentynDurward, Iwanhoe); są nakoniec, ostatnie, odmalowane na tle histo- -------------------------------------------- odpowiedniego wyrazu w naszym języku. (2) Neologismu od poczwara. rycznem, a jednak nie historyczne, które do pewnej epoki, łączą, nie wypadki, nie intryga, nie osoby, ale obyczaje, szczegóły, drobnostki i błyskotki historyczne. Coopera do drugiego rodzaju romansów liczą się dzieła; jedyne dziecię Wilibalda, do trzeciego. Poprzedziły jeszcze Walter-Scotta romanse pseudohistoryczne, którym autorowie, nadali historycznemi, a często fałszyweimi wyskokami, pieczęć śmiesznej jakiejś ważności; jak na naszych szpilkach, malują herb Angielski, dla pokupu. Do innego już wcale rodzaju, policzyć należy P. Dacange, który z małą odmianą, jest uczniem Sterna, ale swoje głębokie poznanie serca, i człowieka, sztuczniej i staranniej oprawuje w ramki. Bohatyrów Dukania kochamy, zlewamy się w nich duszą i umysłem (nous nous identifions). Rzuca on czasami zarysy obrazów wielkich, śmiesznych, lub po Teniersowsku prawdziwych, ale wszystko tak prędko, tak nagle, jak malarz korzystający z przelotnego jakiego obrazu, który rzuca tylko główne, cechujące go rysy. Clauren niepewny jeszcze, ku czemu ma się rzucić, eksaltuje się czasem, lub ściśle idzie za prawdą. Z nowszych pisarzy, najwięcej pono zachwycił dawnej szkoły. Jego Mimili, jest cudnie naiwna — przymiot nader ważny, bo go nie łatwo nadadź dziełu; a kto gwałtem szturmuje do naiwności — robi się głupim i nudnym. Szkoda ze czas i miejsce, niedozwala nam rozszerzyć się nad sławnym z powieści człowieka osłabionych nerwów, z Gallerij, z Szkiców, Waszingtonem Irwingiem, nad powieściami Viktora Hugo, autora Hermaniego, dramy wybornej i bardzo silnie napisanej; ale musimy chwilę zatrzymać się przy czarownej lasce. E. T. A. Hoffmana. Geniusz Hoffmana, zdaje się w pół pijany, w pół obłąkany, półzapalony; — pełen obrazów silnych, charakterystycznych, uderzających, czasem poczwarnych; — ale jego poczwary są zajmujące: straszą i wabią. W jego powieściach, jak w pustej sali biesiadniczej zapisanej skrwawionemi mieczami, gdzienie- gdzie krwią zlanej i posypanej kwiatami; rozlega się szyderski śmiech rospaczy — migają twarze piekielne, czarownice i młodzieńce, czarnoksiężnicy i dzieci. Hoffman jest to wesoły śpiewak na grobach; tancerz, który lekką nogą stąpa po kościach i popiołach cmętarza, z trupią głową w ręku, z wieńcem kwiatów na skroniach. Jego suknia nosi łaty Arlekina i resztki żałoby; jego wieniec splata mirt, cyprys, roża i bławatek, dąb i pokrzywa. Śmiech jego rozlega się długo po naszej du- szy — jak wir kręci się w niej długo, podpala głowę i otacza nas na chwile urokiem fantastyczności. Lubiemy pozostać w kole zakreślonem jego czarodziejską laską, otoczeni urojeniami, przelatując z najsprzeczniejszych uczuć do drugich, i pochwyceni niejako pędem wyobrażeń, płyniem póty, póki nas ta woda niesie. Takim jest Hoffman, ale nie zawsze. Historya Kota Murra, Gracz i t. p. nie są tak fantastyczne, jak Salwador, Rosa i Człowiek Piaszczany. (L'Homme au Sable). Nie śmiemy nic mówić o Janie Pawle Rychterze, który tak mocno ujął się języka i narodowości niemieckiej, w którego dziełach skaczemy z nieba na ziemię, z tronu w kałużę — zdanie o nim znajdzie czytelnik, w jednym z nowszych dzienników. Słusznie mówią iż Rychter tak jest narodowym pisarzem niemieckim, jak Alpy są rodzinnemi górami Szwajcar, Tybr narodową rzeką Rzymu. Listek tej niemieckiej rośliny, uszczknięty, nie wy- da kwiatu na obcej ziemi, uschnie i zwiędnieje. Göthego Werter, jest sławnym typem, typem równie narodowym, jak dzieła Rychtera. Niemiecki Werter się zastrzelił; Francuzki zakopałby się w jakim klasztorze z miniaturą swej Lotchen i plecionką jej włosów; Angielski, jeśliby nie naśladował literalnie niemca, toby pojechał przynajmniej do Szwajcaryi — spaść z jakiej skały, lub głodem się umorzyć; Hiszpański otrułby rywala, siebie, ją i każdego coby mu stanął na drodze; nasz Werter roz- piłby się z rospaczy, lub zaciągnąłby się do wojska. Wypada mi teraz zrobić wyznanie grzechów, i uderzywszy się w piersi, wymienić kogo naśladowałem; — śmiejcie się, gniewajcie się, róbcie co chcecie czytelnicy, ja do naśladowania się nie przyznaję; — źle czy dobrze, sam sobą się kontentuję i piszę. Wolno sądzić co się podoba. Pisałem dnia 1 Kwietnia 1832 roku w Wilnie. K. F. PASTERNAK DWA A DWA CZTERY CZYLI PIEKARZ I JEGO RODZINA. I. ZWADA. Nuż więc się łajać żwawie i zuchwało, A gdy się stronie obojej sprzykrzyło, Już mieli wracać. Tassoni tł. Krasicki — Zgiń ! — Przepadnij! — Uparty młokos! — Stary gdera! Tak odzywali się dziewać. iż często tamtędy przejeżdżano. Nad sklepem ukazywał się znak piekarski olbrzymiej wielkości, na którym dwa lwy uzbrojone w szpady rozrywały od lat kilkunastu zarumieniony obwarzanek. Walka tych zwierząt tym dziwniejszą się zdawała, iż tuż koło nich odmalowano cały stos bułek, chleba, placków, babek, strucli, rogalów i innego ciasta. Duże okno złożone z szyb nowych i czystych, dozwalało widzieć w środku nieprzejrzane półki świeżego i pięknego pieczywa, słoje z piernikami i innemi przysmakami sta- nowiły straż przednią, a tylnią były ogromne bulki sitniego chleba. Zadziwiający porządek panował w tych szykach, a młoda piekareczka, pulchna i tłuściuchna, jak pączki przed nią lezące, sparta na białej rączce, zamyślona i milcząca, oczekiwała kapców, zwabionych pięknością bułek, lub jej twarzyczki. Z drugiego niniejszego okna widać było, podeszłą matronę, w czepku z szeroką szlarką, w maleńkich skórką obwarowanych okularach, z rozłożoną na kolanach księgą. Oczy jej niegdyś niebieskie, dziś pozbawione ży- wości i ognia, spaszczone były na karty, usta poruszające się z wolna, ukazywaly jeszcze zdrowy rząd zębów, a włos wymykający się z pod czepka, był czarnego koloru, przypruszony siwizną. Na tej twarzy malowała się sama prawie obojętność, a rysy regularne nie okazywały na sobie śladu żadnej namiętności. U nóg jej leżał szpic wierny towarzysz trosk i zabaw, na skórzanej poduszce, stuliwszy się w kłębek i niekiedy tylko cichość sapaniem przerywał. W ciemnym kącie postawiony zegar, głośnym i regularnym gankiem, dopo- magał szpicowi do przerwania jednostajnego milczenia; i za każdym kwadransem, przedłużonym odgłosem zapowiadającym bicie swoje, ściągał na ciemny cyferblat, oczy staruszki. Taki był widok z dwóch okien wychodzących na plac boju — przed stajnią zaś siedział na ławce drzemiący sługa, w długich botach, drelichowym spancerze i kapeluszu, na którym nosił znak swego urzęda. Głowa jego dziwne figury kreśliła w powietrzu: raz podnosząc się, to znów w niestałym kierunku spadając na te lub na drugie ramie; na tył, lub z przodu. Wóz ciężko obładowany skórami ciągnął się drogą, a przy nim z biczem postępował żyd w cichości. Ubior Starozakonnego składał się z długiego żupana, zapinającego się na haftki, a w ówczas podniesionego do góry od błota; z pasa, za którym założona była para łozowych prętów, z czapki aksamitnej z lisem, i nakoniec z pończoch i trzewików dosyć przestronnych. Gdy jeszcze dodam do tego, że w oddaleniu z tej i drugiej strony ciągnął się długi rząd domów, że ponad dachami wznosiło się kilka kopuł kościelnych, że drzewa z pożółkłym liściem sterczały ta i ówdzie między domami — nikt ml nie zaprzeczy, żem ze wszelkiemi szczegółami pobojowisko opisał. II.SPOTKANIE. Któżby temu wierzył ? Brody stuknęły o się i nos w nos uderzył. Bezimienny. Na tem to miejsca, o którem tylko co mówiłem, w godzinę po zwadzie ukazało się dwie naprzeciw siebie idące osoby. Jedna był człowiek podeszły w bajowej węgierce i czapce z uszami, z laską w ręku, zgarbiony jakby niósł ciężar jaki, w bótach ze sztylpami, i chustką grubo koło szyi podwiązaną. Na jego twarzy wszystkie cierpienia starości piętna pokładły: brwi miał siwe i opuszczone, oczki małe, otoczone smarszczkami, nos wychudły i tępo zakończony, usta sinie, policzki zapadłe, a włosy opuszczone na czoło. Pomimo powolnego kroku i schylenia głowy, niebyło okna po drodze, w któreby z satyrycznym starego rozpustnika niezajrzał wzrokiem. Suchy jego kaszel musiał bydź mieszkańcom tego miasteczka znajomy, bo umykali, posłyszawszy go, od okien. Z drugiej strony średniego wieku męszczyzna, szedł patrząc uważnie bardzo pod nogi, aby się błotem nie obryzgać, przeskakiwał małe kałuże i starannie suche miejsca wybierał. Postawa jego zasługiwała na troche uwagi — był to człowiek suchy w sobie, ale na twarzy rumiany, rysy twarzy miał grube i twarde, oczy jego zdawały się jednem wejrzeniem obejmować wszystko, usta wznosiły się i rozszerzały co chwila, nos miał spory, a na wierzchniej war- dze nosił wymuskany wąsik. Ceratowa czapka okrywała mu głowę, nie zatrzymując iednakie długich kręconych włosów opadających, aż na kołnierz od płaszcza; był w surducie kratkowanym merynosem podszytym, a pliuszowy kołnierz zakrywał mu część twarzy.. Jasny jakiś kolor migał na podszewce hiszpańskiego ciasnego płaszcza, a na nogach utrzymywały się kalosze przestronne i niezgrabne. Tacy to byli dwaj wspomnieni, przeciw sobie postępujący ludzie, aże jeden patrzył w okna, a drugi pod nogi; nie spostrze- gli się wcale, iak nastąpił krytyczny dla obydwóch karambol. Stuknęli się głowami i brzuchami, cofnęli się na parę kroków, starszy zrobił minę złośliwą i zagniewaną, a młódszy na wpół się śmiejąc, wpół ubolewając stanął wryty. — Ale jakże bo to można niepatrzyć przed siebie. — Czyż Pan nie masz oczu. — Radziłbym mu uczyć się chodzić. — Włóż waść drugi raz okulary ! Tak odzywali się trąc guzy na czele, aż nakoniec staruszek ochłonął i podał rękę młodemu, mówiąc. — Obaśmy temu winni, ale drugi raz będę ostróżniejszym, jak dwa a dwa cztery, spodziewałem się kiedykolwiek takiego wypadku. Młodszy nie musiał bydź rad z pojednania, bo z kwaśną tylko miną dodał: — Potrafię drugi raz uniknąć tej katastrofy. — Zkądże to Pan idzie? — Ja ? z bilardu pod Słońcem; — a Pan. — Z Cukierni pod Czarnym Kozłem. — Cóż tam słychać. — Mówiono tam, ze przed Pańskim sklepem ważna dziś zaszła utarczka. — Co? jak? przerwał z nieumiarkowaną niecierpliwością Pan Mączka. — Pokłócili się tu dwaj jacyś rywale. — Jak Pan mówisz ? — Rywale. — Niemogę przypomnieć solne, odpowiedział piekarz, jaki to urząd, o kim to Pan mówisz? — O dwóch kochankach córki Pańskiej. — Bredzisz waść — odpowiedział stukając laską po bruku zniecierpliwiony piekarz — mów mi z łaski swojej okrągło i wyraźnie. — Powiadam więc okrągło i wyraźnie że Pan Talarko z Panem Puszyńskim mieli zwadę przed drzwiami jego sklepu. — I o cóż chodziło ? — O ustąpienie z drogi — Pan Talarko, który się w córce jegomościnej kocha, gruntując się na pełnej szkatule swoich imienników chce grać po nosie, każdemu kto mu zastąpi drogę. — Ma racyę — odpowiedział piekarz ze złośliwym uśmiechem stukając laską. — Otóż on to, dla prawienia córce Pańskiej czułostek, chciał się pozbyć Puszyńskiego; aże ten nie w ciemię bity, więc się uparł, i tak długo się wadzili, aż nareście oba uszli z placu. — Niegodziwiec ! — Mojem zdaniem, mówił dalej opowiadający, Pan Puszyński źle bardzo sobie postąpił, iż tak łagodnie. — Łagodnie ? pięknie mi łagodnie?! wygnać kogoś z przed me- go domu ręczę że mu tego nieś daruję. — Oba przecie byli winni, a więcej od drugiego Pan Talarko ! — Proszę tak o nim niemówić, przerwał starzec, wielki to mój przyjaciel, a ja z niego żartować niedozwolę. Gdy to kończył z trudnością ominąwszy się z przeciwnikiem, stukając laską i burcząc pod nosem, poszedł do siebie. III. NAUKA. Przyszła nauki godzina! Listy o grammatyce. Przyszedłszy do siebie Pan Mączka, w złym był bardzo humorze, milcząc sklep przeszedł i wszedłszy do drugiej izby, rzucił laskę i czapkę, a sam chodzić zaczął wielkim krokiem po pokoju. Jejmość spójrzała tylko z ukosa na męża, złożyła książkę, wstała i biorąc klucze zapytała: co będzie jadł na wieczerzy ? — Co sobie asani chcesz i rzekł prędko odwracając się Pan Mączka, i asani i córce muszę dziś dadź naukę! Ten wyraz musiał mocno staruszkę zadziwić, bo obróciła oczy na męża, i nic nie mówiąc jak gdyby niedowierzała swym uszom, czekała na dalsze przestrogi. — Wprowadzacie mi w dom, ludzi próżnych, a odstręczacie uczciwych. — Cóż to znaczy ? — To znaczy, dodał starzec, stu- kając laską, że się gniewam iżeście dozwolili aby Pan Puszyński, Pana Talarkę tu znieważał. — Chyba przeciwnie? — Wcale nie przeciwnie, rzekł znowu piekarz z nowem swej laski uderzeniem — co ja mówię, to mówię jak jest. Idź więc sobie asani do kuchni, a ja pójdę do córki. — Zbliż się tu mościapanno, rzekł stary siadając na wygodnem krześle w swoim sklepie, i opierając ręce i brodę na gałce swej nieodstępnej towarzyszki laski. Chodź tu powtórzył, a zamyślona dziewczyna stanęła przed nim. Tu piekarz przybrawszy minę uroczystą i poważną, odchrząknął, spuścił wzrok na ziemię i zaczął. — Mosaano ! jesteś bogata, jesteś szlachcianka, jesteś moja córka i na tem dosyć. Otoż, co chcę mówić, bogata, szlachcianka, moja córka, niepowinna wyszukiwać dla siebie zalotników wietrznych, jakim jest, co chcę mówić, Pan Puszyński, bo z nich jak dwa a dwa cztery, żadnej nie bedzie miała pociechy. Tandem, widzę, iż dozwolono tu uczynić affront Panu Talarce, co jak mi Bóg miły, jest rzeczą tym bardziej zdrożną, iż tenże Pan Talarko, bogaty, szlachcic, mógłby cię wziąć za żonę i — — Tego ja sobie nie życzę. — Oto się niepytam, rzekł ojciec stukając laską, czy życzysz, czy nie życzysz, nie widzę dla ciebie stosowniejszej partyi — notandum, iż Pan Talarko, prócz innych zalet, umie po niemiecku, i gra na fleciku. Więc, co chciałem mówić, jak dwa a dwa cztery, kiedy tak będą mu grać po nosie. — Kiedy on sam. — To tez to, przerwał ojciec, ie on sam został obrażony, a na was, spada wina, żeście temu nie zapobiegli. A odtąd wymagam, rozkazuję i zbijam, ażeby nieszczędzono największych względów dla mego przyjaciela Pana Talarki — w przeciwnym zaś razie. — Koło zębate pionowo ustawione, odezwał się któś wchodząc zamyślony do pokoju, dotykając walca.... aha! aha ! wykrzyknął ów nieznajomy: inveni! i niewitając się W pośrodku pokoju w zamysłach. Tak odezwał się potem — kwadrat i koło z wpisanym.... — Co ty tam pleciesz Ryszardzie? zapytał Pan Mączka? — Ja ? ja ? rzekł młodzieniec z obłąkaniem oglądając się w około — zaraz ojcu wytłumaczę. Oto niech naprzykład ta bułka chleba będzie walcem ruchomym. — Lepiej żeby była nieruchomą, rzekł ojciec. — Jak to ? nieruchomy bydź nie może — otoż ten walec zaczepia o koło zębate. — Dobrze, dobrze, mospanie, powiedział znowu ojciec, byle te koło zębate niebyło w gębie. — Jedno drugiemu ruch nadaje, rzekł znowu pierwszy, poruszają się tedy — gdy to mówił chcąc na przykładzie rzut ów ukazać, zaczął machać ręką i bochenek chleba oknem wyrzucił. — Co to jest? krzyknął gwałtownie ojciec, dar boży oknem rzu- casz — fora mi ztąd, do swojej izdebki! a to proszę! co za waryat! Ryszardzie ! Ryszardzie ! Napróżno starzec wołał. Pomieszany młodzieniec pobiegł do swej izdebki po wschodach wołając. Pierwiastka trójkąta IV. PRACOWNIA. Lubo widzę te gwiazd koła, Co w przestrzeniach niebios toną, Czyjże umysł pojąć zdoła, Mnogość światów nieskończoną! Wzniesienie myśli do Boga. W głębi małej izdebki, na pierwszym piętrze, nad stołem zastawionym wzorami machin, zarzuconym kółkami, walcami, drążkami i inne- mi mechanicznemi kawałkami, siedział sparty łokciem na stole Ryszard. Blade jego lice oświecone jedynie promieniem księżyca, zdawało się bydź nieruchomym gipsu odłamem, zupełny brak uczuć malował się na twarzy, która tylko od tej czczości cierpieć się zdawała, oczy jego były nieruchomie wlepione w zaczętą machinę stojącą na stole, jedną ręką poruszał jej koła, drugą od niechcenia się podpierał. Jego milczenie było pewnym rodzajem zamyślenia i zagłębienia w nauce, zdawał się nie czuć, ale tylko poj- mować, i w tym stanie pozornej odrętwiałości przepędził długie pół godziny. Nareście skrzypnęły drzwiczki i postać wdzięczna stanęła przed nim. — Nie przeszkadzaj! zawołał ponuro Ryszard. Siostra jego westchnęła tylko na te słowa, a on jakby zbudzony ze snu, porwał się i obrócił wzrok nieruchomy na jej twarz i postać. — To ty ! zawołał nareście, to ty Beniusiu. ! po cóż przychodzisz zawsze przerywać moje prace. Ale ty tak jesteś dobra, ty mnie żału- jesz, gdy drudzy mię łaja. ! patrz! dodał z cicha, dzieło moje zbliża się do końca, czy widzisz łańcuch niedostrzeżony, który wiąże ruch tych kół i osi. Niedługo nadam im obrót, cały świat poruszy się z niemi, niebo i ziemia, płynąć będą przez przestrzenie eteru, przebieżym nieskończoność. Ach moja siostro, spójrz na to niebo obsypane gwiazdami; cóżbym niedał gdybym się mógł tam przedrzeć ! szedłbym aż do granic tego okręgu ! przebiegłbym granice, poszedłbym dalej ! cała sfera u nóg mychby się kręciła, wpadłbym i ja w ten obrót wielki i nieskończony przyszłość całą. — Tu się zastanowił. Co ja plotę, moja Beniusia ? ty mię pewno nie rozumiesz, ty nie wiesz co to jest ruch nieustanny! ale któż pojmie wieczność, dodał głos zniżając, i mogąż dzieła krótkożyjącego człowieka, kusić się o to, co ich Twórcy danem niebyło? — Po tej smutnej myśli spuścił głowę i zamilkł. — Czy słyszysz ? dodał potem z ożywiającym się zapałem, spoglądając na niebo, czy słyszysz boską, -niezrównaną sfer harmonią. Nie !- twoje ucho nie uczuje tych cudnych dźwięków, które tylko dusza oceniać i przyjmować umie. Tysiące światów błyszczy w ciemnej przestrzeni nieskończonej natury, krążą w cichości, wiecznie ! a ich harmonija napawa mój umysł roskoszą. Wśród cichej nocy, kiedy nic ziemskiego nieprzerywa marzeń mej duszy, słyszę zawsze tę boską harmoniją ! a ty ? czy znasz nieporównaną muzykę światów ? — Siostra westchnęła tylko i sparta na stole rzucała błędny wzrok to na niebo, to na Ryszarda. — Jestem w ciemnościach, w pustyni, w czczości bez końca, mówił dalej obłąkany, dusza moja błądzi po niewidzialnym świecie ! u nóg moich w szybkim biegu przemykają się gwiazdy, nad głową toczy słonce, obłok mię unosi, usypiam. To mówiąc wydał westchnienie i zamilkł. V. (1) WIECZÓR. Już w pałacu Belindy otwarte podwoje. Świątynia Nudów. — Zapalajcie świece, mówił Pan Talarko do sług swoich, chodząc po przygotowanych na wieczór pokojach. Lichtarze sławić rzadko, to lepiej oświeca, a przytem oszczędnie; ---------------- (1) Ten rozdział drukowany w Noworoczntku Litewskim na rok 1831 wyd. przez H. Klimaszewskiego, str, 285 — 295. Ten stolik umieścić w kąciku. Krzesła w pół kole. — Jakie kole ! odpowiedział sługa, to owszem bardzo miękkie krzesełka. — Ja ci mówię ustawić w półkoła. — Rozumiem, Panie, rozumiem, to się znaczy koło ściany. — Mówię ci przecie nie po niemiecku, czy mnie nie rozumiesz? — Tak, jak garki koło komina. — Koło komina ! a to co innego, odpowiedział służący i już zabierał się stawić krzesła przy kominie, gdy Pan Talarko zniecierpliwiony ruszył ramionami i z nową burą tłómaczyć mu zaczął swoję żądanie. — Już to dobrodzieju, rzekł namyśliwszy się potem stary sługa, któryś znas dwóch, musiał się pokrzepić, bo albo Pan mówi bez sensu, albo ja niemam sensu do zrozumienia. Bóg wie, co mi tam Pan dziś naplótł, i kole i nie kolei i koło ściany, i koło komina ! a co zrobisz to źle. Już chyba mnie jegomość bedzie łaskaw pozwoli pójść spać, bo mi się we łbie kręci jak gdybym się topił. — Marnotrawco! zawołał z mimowolnym na ustach uśmiechem Pan Talarko, idźze spać, a przyślij tu drugiego, żeby służył za ciebie. No proszę ! mówił potem gospodarz do siebie, ręczę iż go Pan Mączka upoił, kiedy go chodził prosić do mnie na wieczór. Poczciwy to człowiek. Komodę wynieść do drugiego pokoju. Ale biedny z tym synem, któremu we łbie świta! Na piecu dosyć trzech lichtarzy. Już i goście pewno przyjdą niedługo ! — Witam. ' witam, zawołał potem do wchodzącego wysmukłego oficera od ułanów- — Jak się Pan miewa! cóż tu, widzę, jeszcze nikogo niema? — Niedługo mam nadzieję, iż się schodzić zaczną — posłuchajno Pan tylko, czy nie słyszysz turkotu zajeżdżającego pojazdu ? — Tak ! któś przyjechał, pośpieszajmy na spotkanie. To mówiąc oficer wybiegł spojrzawszy jeszcze nawiasem w zwierciadło, a Pan Talarko z miną poważną i trochę dumną, poprawił mankietki, guziczki n kamizelki, zdmuchnął pył z sukni, posunął stolik, utarł świecę i udawał wielce zatrudnionego- — Trzeba, myślał sobie w duchu, udawać cóś większego niż zazwyczaj, ten kto wydaje wieczory ma prawo trochę wysoko głowę nosić. Ale — ale, nuż się tem goście obrazą, myślał znowu. O nie ! nie obrażą się, owszem będą kontenci, ze od takiego wysokiego i bogatego jak ja człowieka, mają honor bydź, zaproszeni na wieczór. Nuże nastrójmy dobrą minę, już idą.. Co za gałgan z tego oficera; rozmawia z panną Benigną! z moją kochanką ! bo zdaje mi się, ze ją kocham. Tak ! kocham! serdecznie ją lubię. Jej ociec ma niezły mająteczek, będzie miała ze sto tysięcy posagu, trzeba bydź grzecznym, trzeba bydź bardzo nadskakującym dla niej Panie Talarko ! Tak mówił sam do siebie, i mile do wchodzących gości się uśmiechał. Nie jest powinnością żadnego pisarza powieści, ani też moją, wyliczać cały szereg ludzi i ich nazwisk, gdy się oni zdaleka tylko pokazują czytelnikom; i ja tez nie myślę przerywać uwagi ich długim opisem, a trzymać się będę osób główniejszych. Ze wszystkich gości, nie mała liczba była w sali, najwięcej hołdów i czułych oświadczeń odbierała znajoma nam już panna Benigna, o której myślał, jak to powiadają, Pan Talarko. Miała ona tego wieczora, ubiór cale piękny i modny, włosy jej długie przepięto kilką strzałami pozłocistemi, kapelusz, na którym dowód zręczności dała pierwsza modniarką, kapelusz ten, mówię, wisiał na jej ręku, a szat przepyszny spływał po ramionach. Może się kto zadziwi, iż ta sama Benisia, która niedawno siedziała w sklepie przy bułeczkach, dziś jak bogata występuje pani? — Nic w tem nie ma szczególnego; bo zasady i sposób myślenia Pana Mączki, wszystko to wytłómaczyć potrafi. Zacny ten piekarz, chciał żeby w sklepie była piekarką, a na wieczorach i tańcach żądał od niej wielkiej pani. To było upodobanie ojca, a że rodzice maią prawo nad dziećmi, cóż dziwnego że panna Benigna miała szal kaszemirowy i przedawała bułeczki? Stanęło koło do mazura, a Pan Talarko, który przed piętnasto laty brał przez dwa tygodnie lekcye sko- ków, prosił z sobą panny Benigny. Nogi jego poruszające się tam i sam zdawały się przygotowywać do tańca i spoglądał po sobie i od półgodziny stanąwszy w pierwszej pozycyi, mocno ściskał rękę obranej panny. Zabrzmiała kapela, z zapałem rzucił się w środek koła gospodarz, ciągnąc za sobą ledwie zdążyć mogącą pannę. Ktoby go raz w życiu widział tańcującego, ręczę do śmierciby niezapomniał: głowę podnosił do góry, nogi stawiał prosto i sztywnie, a ręką w lewo i w prawo kreślił w powietrzu koła, zagrażając bliżej stojących nosom i głowom. Przytomni powiadają, ze żywość charakteru i wino wypite przez pana gospodarza, były posłami strasznego jakiegoś wypadku, i utrzymują że się w tym tańcu bez kozery obejść nie mogło. Za pierwszą jednak figurą niesie niestało, a Pan Talarko byt zupełnie z siebie kontent. W drugiej gdy ogień życia żywiej popędził krew w żyłach tańcującego, gdy coraz gwałtowniej, coraz silniej cały jego korpus się poruszał — peruka spadła pod nogi panny Benigny, i o mało nie była przyczyny strasznego upadku tancerki. Zagrzany tańcem i radością, nie czuł lego gospodarz, iż jego głowa pozostała bez ochrony łysa i połyskująca, kończył dalej figurę, a gdy własna jego ozdoba pod nogami mu się zaplątała, podrzucił ją, a ze śmiechem przytomnych, peruka po gładkiej posadzce wyśliznęła się za koło tańcujących. Przytomni goście polegali od śmiechu, którego sobie gospodarz wytłómaczyć nie mógł, uważając go jedynie za oznakę wesołości. — Pan Talarko starannie do tej pory ukrywał, że nosił cudze włosy na głowie, i do jakiegoż stopnia doszła zapalczywość marcowego kawalera, gdy mijając zwierciadło ujrzał w niem postać swą, utratą drogiego pokrycia zeszpeconą! w pierwszym zapale miał już straszne na ustach przekleństwo i pięść na stłuczenie tafli nieprzyjaznej zwróconą, od którego tylko przytomność wielu osób go wstrzymała. Poszedł tedy krokiem niepewnym ku miejscu, gdzie jak mu się zdało musiała leżeć jego zguba. Udawał ze chodzi tylko dla odpoczynku po tańcu, ale mocno się zarumienił, gdy ujrzał w ciemnym Kątku — dwa pieski szarpiące drogą warszawską perukę. Ażeby większego nie wzbudzić śmiechu, z sercem pełnem goryczy i niesmaku, udał się w kąt i zaczął odbierać należność swoję od natarczywych rabusiów. — A fuj! a puść ha ! a nie pójdziesz ! mówił półgłosem, żeby go nie usłyszano. Pies odwrócił się, pokazał zęby i darł dalej. Gospodarz zaś nieśmiałą rękę posunął ku przedmiotowi poszukiwania i prędko ją cofnął, gdy pies trzymając silnie zdobycz, zawarczał przeraźliwie. Otóż to pożytek wieczorów, myślał zasmucony gospodarz, koszt, wydatek, wstyd i nic więcej. — Pódź ta! — Filon ta! — dał się słyszeć głos w bliskości, a pan gospodarz szybko psa zasłonił od wołającej. — Niech się sobie bawi, rzekł drżącym głosem. — Ach! zawołała czuie Pani Exaktorowa, on cóś tam psuje. — Ej nie! odparł gospodarz, niech się bawi. — Filon ! pódź tu, Filon! — i Filon przybiegł z pod krzesła podska- kując naprzeciw swej pani zperuką w zębach. — Co ja widzę? krzyknęła udając przestraszony Exaktorową, on psuje czyjaś perukę. — Perukę! mruknął gospodarz, unikając tłómaczenia, bodajby licho ciebie i twego pieska, wszystkie peruki i wieczory. Są niektóre stworzenia tak opartej natury, ze nie łatwo dadzą sobie odebrać, to co się im raz w pyszczek dostanie — a z tego rodzaju było pieścidełko Pani Exaktorowej. Na żadne wołania, groźby i prośby nieczułe, spokojnie pobiegło po pokojach ze swoim łupem. Jego pani równie upartego musiała bydź humoru, bo zanim pobiegła, mąż jej chcąc się dowiedzieć o co chodzi, zaczął ją gonić, gospodarz niespokojny pobiegł za Exaktorem, za nim pogonił się oficer; kilkoro ciekawych dzieci poszło za tym ostatnim, za niemi znowu matki, troskliwe i lękliwe niańki, ciekawi dopełnili rzędu, i cała ta processya, poprzedzana od psa z peruką w zębach, ze śmiechem i gwarem w koło pokojów obiegać zaczęła. Jest to pe- wną i niezbędną cechą zwierząt, a czasem i ludzi, że tym prędzej uciekają i im kto prędzej goni — i Filon tez miał dobre nogi — i zmykał jak najęty. — Łapaj ! goń ! krzyczano zewsząd wśród śmiechów, a gospodarzowi tchu i mowy brakło. Niedość było na tem upartemu losowi, który dał psu w zęby najpiękniejszą w mieście perukę; chciał on więcej jeszcze i swego dokonał. Na drodze tych gonitw stał piękny stolik mahoniowy, na nim duże świece i cały do herbaty porządek. Wtłumie i zatnie- szanin, oficer trącił stolik, i wszystko co na nim było, runęło pod nogi przechodzących. Woda z sainowaru płynęła strumieniem po podłodze, cały serwis porcelanowy okrył szczątkami swemi miejsce pogoni, a świece połamane gorzały leząc na ziemi. Co za straszny i poruszający widok! krzyk, wrzask, zamieszanie, tumu't, rozległy się po pokoiach, a Filon korzystając z dobrej chwili wymknął się na ulicę, unosząc drogą perukę. (1) ----------------------- (1) Drugą część Historyi Peruki, która do tej powieści nie należy, znajdzie czytelnik w następnych Tomach moich powieści. VI. NAMOWA. Spiesz się, bo czas ucieka ! Tetmeyer. Nazajutrz siedział skłopotany gospodarz w swoim pokoju, w starej peruce, w jedwabnym szlafroku i żółtych pantoflach. Naprzeciw niego Pan Mączka, oparły na nieodstępnej swej lasce, w jednym ręku trzyma- jąc filiżankę z kawą, mówił tonem przekonywającym. — Tak! tak! mości Dobrodzieju, jak dwa a dwa cztery wyzwałbym go pięknie i formalnie. Niechby się młodzik nauczył, jak trzeba starszych szanować. — Kto na świecie źyć nieumie, lepiej żeby nie żył. — Zapewne, odpowiedział Talarko, ale, ale — wyzywać na pojedynek, przeciw wyraźnemu zakazowi rządu. — Bagatela! to za sobą złych skutków nie ciągnie — jak dwa a dwa cztery bić się trzeba. Honor jest rze- czą miękką, najmniejsze dotknienie ślad lub plamę na nim zostawia, a plama na honorze ! ho, ho ! to rzecz nie mała, to nie bagatela — Pan Puszyński musi poznać, ze Wacpan Dobrodziej nie dasz sobie grad po nosie ! — Tak! ale — bić się, a broń Boże — Broń Boże on Pana zabije chcesz mówić, tego się nie bój, on prędzej stchórzy i wymówi się, lub uciecze. Tu tylko dla formy trzeba wyzwania, dla honoru ! — Tak ! ale jakże to wyzwać ? — Spuść się Pan na mnie — tego dopnę — poślemy mu liścik" a jutro o piątej pod górą za rogatkami. — Tak! ale co to ludzie powiedzą. — Powiedzą, jak dwa a dwa cztery, żeś zuch, chwat, człek honorowy i kwita. — Tak ! ale jak przyjdzie dostać po uchu, a polom, zdaje mi się że wyzywający nie ma prawa wybierać broni, ale wyzwany, więc jabym wolał, żeby mnie wyzwano. Kiedy już koniecznie tego potrzeba. — Tego właśnie i czekałem, rzekł Mączka, proszę, dodał wyjmując papier z kieszeni, oto jest. Pan Ta- Iarko zbladł jak chusta, a jednak zaczął nieustraszonego udawać. — Niechże się strzeże! zawołał, wybieram pistolety — bo on nic strzelać nie umie, pil! paf — leży — Brawo! rzekł namawiający — śmiało się weźcie — Cóż mu mam odpowiedzieć ? — Że, że — będę służył za rogatkami, ale, dodał, czy niemożnaby to jak złagodzić — parę butelek szampana i zgoda. — A fe ! to nie honorowie ! trzeba się bić. — Tak! ale Pan sam mówiłeś, że on stchórzy, a on nie zląkł się bo wyzwał, to chybaby moie trzeba, żebym ja uciekł. — A czemu! niebie się? — A nuą on mię zabije ! — Ech! toaeś sam mówił on nic strzelać nie umie, to nie trafi. — Tak ! — ale chłop strzela, Pan Bóg kulę nosi. — Gadanina ! co za tchórzostwo, nie umrzesz, nie bój się, a sławę pozyskasz. — Piękna sława ! w łeb komu strzelić. — Nie oto — nie o to idzie ! ale o okazanie odwagi, męztwa, stałości, mocy charakteru, tęgości i tani dalej. Pisz Pan wyzwanie. — A to na co ? — Na to, żeby Pan Puszyński uznał, iż Pan wprzódy jeszcze myślałeś o pojedynku i niżeli on. — A ! to nie potrzebne. — Owszem i bardzo, i bardzo, potrzebne, nieodbite, konieczne — o to chodzi. — Dyktujże Jegomość. — Wnet, —"Wielmożny Mości Dobrodzieju!" — Napisałem. — Dobrze — proszę dalej —" Rozważy wszy ia spotkanie naszę obraźliwe m się dla mnie — dla mnie statuo, upraszam, o satysfakcyą jutro o godzinie piątej. " — Może to nadto rano? — Sam czas — o godzinie piątej, za rogatkami pad górą. Podpisz się Pan na końcu. — A najniższym sługą, nie trzeba — Już to się obejdzie bez tego w wigilią pojedynku — daj mi Pan teraz tę kartkę — zegnam go — upadam do nóg. To mówiąc Pan Mączka stuknął laską, włożył czapkę usza- tą i poszedł. Zaledwie zniknął z oczu gospodarzowi, gdy ten z niecierpliwością chodzić zaczął po pokoju. — Trzeba bydź nadto nieszczęśliwym, myślał sam w sobie, zęby mieć w życiu tak straszne wypadki, jak ja! peruka spada mina wieczorze ! a jutro mam się strzelać na pistolety ! — Janie ! Janie ! — Idę Panie, zaraz idę. Trzeba, myślał dalej gospodarz, przygotować się przynajmniej. Ale! czy nie lepiejby było uciec Ha! uciec! uciec! dobry to sposób, tylko trochę nie honorowy. Ot! zeby tak co wymyślić gładko — jaki nagły powód-do wyjazdu. Ale, ale — przecież Pan Prezydent jest moim przyjacielem. Ho znajdę sposób. Ale dla wszystkiego obejrzę pistolety — Janie!! — Idę zaraz. — Idźże tu prędzej. — Jestem, rzekł lokaj wchodząc i obcierając usta — czego Pan chce ? — Podaj mi pistolety. — Pistolety ! ? miły Boże ! a toż na co ? — Nic tobie do tego, zobaczysz jutro. — Dalibóg cóś Jegomości, źle dziś z oczu patrzy, czy tylko nie pojedynek, o ładną panienkę ? zapytał pochlebny sługa podając piękne i świeże pistolety. — Cóś na kształt tego — odpowiedział Talarko, wyczyść tedy pistolety — i daj mi frak nowy wyjdę zaraz. — A dokąd? — Na miasto. — A pistolety Pan weźmie ? — Nie. Pilnuj tu domu, a nie śpii i nie pij. — Dobrze !dobrze. VII. PREZYDENT. Napróżno nie zachodź w głowę, Maszli pieniądze gotowe ? Dwaj bracia. W pięknym doma, na najszerszej ulicy miasta, ozdobionym kilką topolami i żółto malowanym, mieszkał przyjaciel Pana Talarki, Prezydent Jerzy Panfil Herbu Ośle uszy, zacny dawnej familii potomek, człek strasznie uczony, antikwariusz, biblioman, dziwak, a przy tem wszystkiem posiadający jeszcze czoło prawdziwie cudne. Jego czoło w twardości i miedzi ustąpić nie mogło; bo wszelkie pociski, któreby innego słabego człowieka, mogły nabawić wstydem lub zgryzotą; jemu i jego czołu śmiałości tylko dodawały. Siedział właśnie ten dziwny człowiek, nad stosem ksiąg i papierów. Kilka urn z pod Terespola i innych miejsc wydobytych, kilka siekierek kamiennych, kółek bronzowycb, kamieni i td. leżało w około. Stary szyszak ściągał jego uwagę w tej chwili — było to arcy dzieło dawnej sztuki zbrojowej. Na bokach jego wyobrażano w wypukłorzeźbie turnieje. Konie, zbroje, łudzi, z nieporównaną oddani byli dokładnością, a stroje i rysztunki zastanawiały badacza. U boków przypiął rzeźbiarz dwa małe sztucznie wyrobione skrzydełka, a na samym wierzchu posadził sfinxa dość zgrabnie utoczonego. — Rok 1553 i nazwisko robotnika Marek Szujko w Pradze, zdawały się najsilniej przyciągać polskiego antykwariusza.. Z ogromną jakąś księgą lezącą przed nim porównywał rysunki wyryte na szyszaku, a nieme zadowolenie malowało się na jego twarzy; gdy Pan Talarko kilkakrotnie drzwi za sobą zamykając, wszedł do tęj pracowni. — Witam. — Upadam da nóg, jak się masz kochany sąsiedzie, cóż to ciebie tak rano sprowadza do mnie? — Ważny interes. — Siadajże proszę i mów bez ogródki. — Wiesz tedy, Panie Prezy- dencie, jak mile jest każdemu życie i honor. — Jestem o leni zupełnie przekonany. — Jak niemiło jest przedwcześnie umierać ? — Ale do czego się ten wstęp stosuje ? — Zaraz, proszę o cierpliwość. Jak niebezpiecznie bez ostatecznego rozporządzenia umierać. — Więc chcesz robić testament zapewne, i prosisz mię za świadka ? — Bynajmniej — proszę o cierpliwość. Otóż ja przybywam do Pana prosząc abyś mi życie i honor ocalił. — Jakim sposobom ? zapytał ciekawie wpatrując się w gościa Prezydent Panfil. — Najprostszym — dasz mi Pan tylko rozkaz ustąpienia z miasta w interessie rządów na czas pewny; a to w przeciągu dwudziestu czterech godzin. — Nierozumiem, jestem jak w rogu. — Zaraz to wytłómaczę. Zagraża mi pojedynek. — Pojedynek ? tobie ? tobie Panie Talarko ? któż cię wyzwał. — Ja wyzwałem kogoś, a nie umie któś, ale. — Ale, przerwał starożytnik zrywając się z krzesła, musiałeś stracić rozum, wyzwałeś i uciekasz. — Ja nie uciekam, lecz tylko chcę odjechać. — Nie kijem to pałką ! zawsze to na jedno wychodzi, żeś tchórz. — Nie jestem tchórz, ale cenię moje życie, jak Pan Bóg przykazał. — Krótko ci tedy powiem, mój przyjacielu: biorę was obydwóch do kozy i zaprzeczam urzędowie sprawie zabronionej. — Nic nie warto! nie warto! proszę Pana tego nie czynić; i usilnie Pana proszę żebyś mnie z miasta wyprawił. — Jak sobie chcesz, napiszę ci rozkaz obejrzenia robót drogowych; ale, bo ja także mam swoje ale; trzeba zapłacić — takie rzeczy darmo się nie robią. — Dla przyjaciela, szanowny Prezydencie ! — Przyjaźń przyjaźnią — a interes interessem. Pan zapłacisz, ja zrobię i zgoda. — Milsze mi życie jak pieniądze, zrobię co każesz. — Siadajze mój Talarcin — poczciwy jesteś człowiek, chociaż, trochę tchórz, zaraz mieć będziesz. VIII. PRZECIWNIK. Co tchu uciekłem. Odyniec Zająwszy się całkiem osobami główniejszemi nie mieliśmy czasu poznać bliżej Pana Puszyńskiego, który równie jak Pan Talarko starał się o rękę Benigny; z tą tylko różnicą, iż gdy pierwszy ko- chanek miał za sobą. ojca i matkę, Pan Puszyński, ani panny, ani rodziców ująć sobie nie umiał. Przenieśmy się tedy do jego mieszkania, abyśmy łatwiej poznali charakter jego, stopień w towarzystwie i t. d. Na drugiem piętrze ciemnej kamienicy, na uliczce ciasnej i nędznej, mieszkał ów kochanek stotysięcznej panny. Przez długi korytarz iść trzeba było do jego izdebki ciemnej, małej, lecz spokojnej. Na pierwszy rzut oka zadziwiał przychodnia nieporządek panujący w tem miejscu; — cała garderoba rozwieszona była po krzesłach, stołach i stolikach, papiery walały się po ziemi; w dolnej części klarnetu oprawiona była świeca, na ścianach wisiały mapy na jednym najwięcej tylko gwoździu się utrzymujące. Łóżko wystawiało okropny chaos poduszek, kołder, prześcieradeł etc, a kufer odemknięty był świadkiem dokładnym zamiłowania porządku swego właściciela. Sam bohater tego rozdziału drzemał na łóżku ociężale, blada twarz jego wyrażała niedbalstwo i gnuśność, włosy były rozczochrane, a suknie W największym nieładzie. Ponury sługa równy zapewne panu swemu w przymiotach, w kącie pokoju chrapał w najlepsze. Słodkie marzenia obu śpiochów przerwał pokojowiec Pana Mączki, przybyły z kartką do Puszyńskiego. Odemknienie drzwi otworzyło także oczy leżącemu, poprawił się na łóżku i zapytał — a czego? — Z listem, odpowiedział służący i oddał kartkę. Rozespany, przetarł oczy i z usilnością odczytywać zaczął: " Rozważywszy iż spotkanie nasze" — jakie spotkanie? zapytał sam siebie; ah, rozumiem, dodał po chwili usiłując pokryć swoje pomieszanie Idź, rzekł do służącego, i powiedź temu kto to pisał, że będę na umówionem miejscu. — Licho ta nadało, rzekł później sam do siebie, ktoby się był domyślił ? co tu począć ? — Jerzy ! Jerzy ! a obudźże się przeklęty śpioch, cały dzień nic nie robisz — poszukaj w starym kufrze, gdzie złożyłeś różne graty ś. p. mego ojca, czy nie ma tam pistoletów ! — Pistoletów, mruknął ziewając i wyciągają się Pan Jerzy, nie, nie ma, — to rzekł, obrócił się i znów zaczął drzymać. — Wstańże mi gawronie przeklęty ! krzyknął rozgniewany Puszyński, idź i rób co ci mówię. — Jeszcze niegotowo — odpowiedział znowu śpiący sługa, pójdę poźniej. — Mówię ci wstań, powtórzył tupając nogą coraz bardziej rozgniewany jegomość. — Jeszcze szósta nie biła — ziewając z zamkniętemi oczyma śpioch powtórzył. — Tego już niewytrzymam, krzyknął rozjątrzony pan, powstał, wziął za kołnierz Jerzego i wyciągnął go na środek pokoju, — No obudźże się przecie, rzekł ułagodzony trochę śmieszną postawą famulusa, obudź się i rób co mówię. — Już, nie śpię — odpowiedział otwierając zaspane oczy pan Jerzy, co Pan każe? — Poszukać pistoletów w starym kufrze. — A to naco? zapytał sługa? — Będę się strzelać. — Z kim ? — Z Talarka, rzekł z udaną obojętnością Puszyński, odwracając się od niego. — Potrzebna rzecz! mruknął znowu Jerzy, szukać zwady, a potem się samowolnie na skręcenie karku wystawiać ! — Nic potrzebuję tu nauk od ciebie, ponuro odpowiedział pierwszy, ale dopełnienia mego rozkazu. — Dobrze, dobrze, już, idę. niebyło się czego obrażać żem Panu prawdę powiedział, ale ona w oczy kole, dodał po cichu. Nie słyszał zapewne dodatku tego Puszyński, bo szybkim krokiem chodził po pokoju. Poruszenia jego okazywały gwałtowny stan duszy, niepewność i bojaźń. Narażać życie, mówił sam do siebie, bez przyczyny i słusznych powodów, dla błahej zwady i poróżnienia, jest rzeczy nierozsądny. Rozpacz jedna do podobnego kroku zniewolić może, a ja, będąc zupełnie zadowolony moim życia sposobem, nie będąc obrażony miałbym bez przyczyny na takie niebepieczeństwo się narażać! chybabym był szalony! trzeba, tak trzeba uniknąć tej fatalnej chwili — Jerzy! hej Jerzy ! — Słucham Panie! oto znalazłem pistolety, bardzo jeszcze piękne — w jednym tylko brak lufki, a w drugim zamka; ale co to szkodzi! — Później o tem — rzekł stanowczo i razem niecierpliwie pierwszy — idź — zamów konie na Poczcie, bo dziś jeszcze w nocy wyjadę. — Dokąd Panie ? — To mniejsza, niech tylko będą konie gotowe. — Wnet idę — to mówiąc nasadził Jerzy czapkę na uszy i wyszedł. Spuścił za nim drzwi na zamek młodzieniec, pochodził jeszcze wzdłuż i wszerz po pokoju, zdjął pokrowiec z zapylonej toalety i postawił ją przed sobą. Wnętrze tego schowania pełnem było papierów i rulonów, które właściciel przeliczył starannie i na bok odłożył, a wziąwszy później papier jakiś przeczytał go, spuścił głowę na piersi, westchnął parę razy i szczęśliwie usnął. Gdy się w godzinę obudził i przetarł oczy, napróżno szukał rulonów z pieniędzmi, które przed nim leżały, były one do ostatniego sprzątnione, i jeden tylko papier, łzami przez sen wylanemi zmoczony pozostał ma w ręku jeszcze — drzwi były otwarte i wiatr zimny świszczał po katach. Przepadłem krzyknął rozpaczający i rzucił błędny wzrok po sprzętach i po sobie. Ty jeden zakładzie czułości rodzicielskiej, pozostałeś rai na świecie. Nic nie umiera, żadnego nić mam. sposobu do życia ! cóż pocznę ? — Pojedziemy! krzyknął Jerzy we drzwiach, ależ bo i koniki i bryka przestronna, można będzie spać przez drogę. — Daj mi pokój ! odpowiedział ponuro Puszyński, skradziono mi pieniądze. Kiedy? zapytał przelękniony sługa. — Tylko co? — Wielkie nieszczęście odpowiedział Jerzy niechętnie, czy niemógł by mi Pan moich zasług wypłacić, jestem teraz w ciężkiej potrzebie. — Nić mam ani grosza. — Ja o to nie pytam, zuchwale rzekł sługa, proszę mi zapłacić — albo — ale cóż to u licha porozrzucano tu po ziemi, jakieś paczki ciężkie. Pięć, sześć, dziesięć, a wiele ich było. — Piętnaście. — Dwanaście, trzynaście, czternaście, to muszą bydź pieniądze ? zapytał Jerzy po chwili uradowanego pana — ale gdzież to się podział ten piętnasty? Tu, nie ma — tu, niema, zginał, musiał się gdzieś potoczyć. — Zatoczył się do twojej kieszeni łajdaku! zimno lecz surowo odpowiedział Puszyński. — Ale jakiż Pan raptusowy, aby co, to i łaje — poczciwemu człowiekowi pożartować niemożna, toż ja oddam — oto jest. A teraz trzeba pono zapakować rzeczy, i dalej w drogę. Odetchnąłem, rzekł sam do siebie pierwszy, wiatr więc tylko drzwi otworzył, a ja łokciem pozsuwałem rulony. Czy gotowo Jerzy, dodał po chwili ? — ruszajmy, po za miastem, a prędko. IX. PIEKARZ I JEGO RODZINA. Sam swej niepomyślności ja by- łem kowalem; i licho mi nada- ło, leść tu nieproszonemu? Rusinowska. Pow. Hist. z w. XVI. Zegar przeciągle wybił dziewiątą i jeszcze sprężyny jego syczały posępnie, jak gniewa ostatki w duszy człowieka powoli się burzące, gdy Ryszard z wlepionemi weń oczyma, stał na środku pokoiku i wpatrywał się w obrót kół powolny, przysłuchując się równym i bezprzestannym tykaniom tego narzędzia. Ręce jego były w tył założone, głowa nieco na piersi pochylona) a włosy spadały w nieładzie na skronie. Ojciec jego siedział z założonemi nogami na kanapie, jedną ręką uderzając ciągle po kolanie, a drugą wodząc po brodzie. Wzrok jego posępny spoczywał w tej chwili na synie. Benisia robiła pończochę przy stoliku, a poruszenie jej białych jak marymoncka mąka paluszków, prędsze, lub powolniejsze było dowodem i oznakę, obojętnych lub silniej zajmujących myśli. Oczy jej były utkwione w pończoszce, ale ich wyraz niezgadzał się wcale z zatrudnieniem, albo raczej obowiązkiem, do jakiego były przeinaczone. Usta miała ściśnione, a biały, prosty czepek przytrzymywał warkocz włosów, nad które pewno i Eurydyka piękniejszych nie miała. Duża chustka pokrywała szyję i ramiona, a z pod niej na bijącem łonie ukazywał się koralowy w złoto oprawny krzyżyk. Pomimo zajmujących ją myśli, które malowały się na twarzy i w pończoszce, bo każde nieprzyjemne przeczucie zrywało nitkę lub spuszczało oczko, spokojność jednak duszy i prostota przy żywości jej piękną twarzyczkę cechowały. Matka, którąśmy już, raz w pierwszym widzieli rozdziale, z miną posępną i nabożną, czytała cóś w księdze przed nią leżącej, przesuwając paciórki swego różańca. Usta przesuwały się zwolna, a ciche szeptanie, mieszało się z odgłosem zegaru, i milczenie panowało w około. Ryszard nie przestawał patrzeć na zegar, ociec stu- kał ręką. po kolanie, Benisia ciągle robiła pończoszkę, a matka kończyła różaniec. Przerwało tę jednostajność wykrzyknienie Ryszard,.: — i łańcuch pękł! gdy to wymówił, spuścił oczy "westchnął" i usiadł przy ojcu. — Że też to zawsze swoje głupstwa prawisz, rzekł ojciec i wiek nawet rozumu z sobą nie przyniósł} co z ciebie będzie Ryszardzie ? Syn mocno zdawał się zamyślony, i nic nie odpowiedział, aż po chwili odezwał się pół głosem. — Ze mnie nic nic będzie, bo ja krążę w niezmiennej przestrzeni, i utrzymuję ruch nieustanny; to więcej do niczego czasu niemam — ale, dodał, przychodząc niby do siebie, moja dusza już tu będzie niedługo w tem ciele; polecę, ach jak daleko polecę, aż za świat, za nieskończoność i tam upojony boską sfer harmoniją, usnąwszy na jakim planecie, będę z nim obiegał bezustanku stanowiska ciał niebieskich, będę pływał roskosznie wśród ciszy i tak wieki przebędę; ale piekarzem nie będę. Westchnął ociec na te słowa i nieruchomą rękę na kolanach złożył- Benigna westchnęła, matka położyła księgę i różaniec i smutna siadła nad stołem. — W niczem mi jeszcze Pan Bóg nie poszczęścił, prócz w żonie i córce; a co tylko przedsięwezmę, zaraz licho bierze ! ot naprzykład i ten dusigrosz sknera, tchórz Talarko, w ów czas kiedy najśliczniej jego interessa powiodłem, uciekł z miasta. Interes rządu ! tak ważny bardzo ! i Pan Talarko nader zdatny, do inspekcyi dróg i mostów ! jeszcze żeby go byli zrobili kassyerem, toby przynajmniej był na swojem miejscu, ale tak on zdatny do tego, jak ja na kaznodzieję. Tchórz ! fe ! brzydki człowiek ! formalnie brzydki ! ani za trzy grosze odwagi. Proszę! było to zobaczyć jak ja w ostatniej konfenderacyi czy konfuderacyi, bo licho ją wie jak się tam zwała, jak ja mówię dokazywałem. Pamiętani, sześciu drągalów gwałtem mi chciało zabrać mój zapas mąki i pieczywa, i byliby to jak dwa a dwa cztery zrobili, gdyby nie moja przytomność umysłu. Czy pamiętasz to Jejmość? — Trochę. — Otóż moja Benisiu, Słuchajno tylko, a porzuć te dłubanie w pończoszce; ja- kem się porwał do nich. Uhu ! jednemu twardą bułką różowego chleba jak dałem w łeb, tak i padł o ziemię; drugiemu i trzeciemu, sitnią mąką oczy zasypałem. Czwartemu żeby niekrzyczał placek wbiłem w gębę, piątemu zagroziłem wielkim piernikiem, tak że drapnął, a szóstemu, o szóstemu to porządnego spłatałem figla. Udałem ze chcę się pogodzić, prosiłem siedzieć, dałem jeść, a tymczasem lunąłem za kołnierz ciepłej wody! ha, ha, ha! ot kiedy kto to umie; żeby też ich noga później u mnie postała! tu ziewnął Pan Mączka i nową litanią przymiotników i przydomków wysypał na Pana Talarkę. Wprowadził mię w ton interes, wplatał, a potem; narobił wstydu! bodajby w drodze kark skręcił. — Ze też u Jegomościa ani na moment nie obejdzie się bez zaklinania i przeklinania, rzekła Jejmość wstając z kluczykami, co chwila to Pana Boga obrażasz. Ruszenie ramionami było odpowiedzią męża, który zamilkł po tem napomnieniu, i znowu zupełna cichość nastała. Swieca paliła się ciemno, a jej migający płomyk rzucał cienie od przedmiotów rozproszonych po pokoju. Myśli Benisi stawały się coraz żywsze, i palce biegały bez ustanku między drótami połyskującemi, i nić coraz prędzej wymykała się z kłębka i oczy mocniej jaśniały i wszystko pękło. Myśli i pończocha ustały. Ryszard siedział ciągle ponury i zamyślony, głowę miał zwieszoną na piersi, a rękami zdawał się układać jakąś machinę, bo niemi na powietrzu wymachiwał. Biedny chłopiec niemiał chwili zupełnie wolnej od myśli stałej (idee fixe), która go dręczyła. Czuły jego umysł i serce, często go skłaniały na łono rodziny i wyganiały ponure myśli, ale przyzwyczajenie, silnie i bez ustanku ciągnęło go do myśli o nieprzestannym ruchu, krążeniu planet i harmonii sfer. Tem tylko był zajęty i muzyką która do tego stopnia zachwycała, iż nie raz sądził się już wśród ulubionych swoich światów, w czystej przestrzeni eteru. X. KARCZMA NA POCZTOWYM GOŚCIŃCU. Napis świadczył iź domow- stwo to, kuwygodzie podróznych zbudowane było; a obszerność i porządek, kazałymsię domyślać, iż gospodarz kontent był z miejsca. Bezimienny z XIX wieku. Droga pocztowa była szeroka i ujeżdżona, a ślady kół na piasku w rozmaitych skręcały się kierunkach, małe drzewiny pochylały zwiędła swoje gałązki tu i ówdzie, w tę i drugą stronę, a gościńcem szło kilku Mazurów z fajeczkami w ustach rozmawiając wesoło. Siniały wyraz twarzy i postać nienawykła do pracy nad siły, dawały im jakiś pozór szczęścia, mocno różniący się od ponurej, uwiędłej miny Litewskich włościan. Dom zajezdny wzniesiony był tuż przy drodze, i powabną powierzchownością nęcił podróżnych. Rząd czystych okien ciągnął się bez przerwy, a w środku ogromna arkada służyła za zajazd. Nad dachem unosiły się gęste kłęby dymu, i mała chorągiewka, żywy obraz pochlebców. Zielona barierka otaczała dom w około i służyła razem za rodzaj ławki, dla tych — którym kieszenie nie dozwolały wewnątrz powabnego wchodzić mieszkania. W pobliżu, otoczona bzem i wierzbami) bielała piwnica, a dalej trochę za ogrodem, na wzgórku piękny murowany pałacyk zdawał się pysznić ze swego położenia. Od karczmy droga scho- dziła coraz niżej a niżej; widać było dwa młyny, przypruszone samym sublimatem mąki i gęsto rozsypane po okolicy gaiki w barwę jesieni ubrane. Wozy wieśniackie z turkotem spuszczały się z tej górki, wśród śmiechu podochoconych ich posiadaczy. Nade drzwiami zajezdnego domu zielona tablica nosiła ten napis: Szynk Rządowy. Traktyer. Piwo. Porter i pieczeń cielęca; który bez wątpienia, mimo omyłek pisowni, mocno musiał nęcić głodnych lub pragnących podróżnych. W pierwszej obszernej, lecz nie pierwszej czystości izbie, Jejmość w czepeczku a jour i glaserowanym szlafroczka uwijała się koło komina, zastawionego garkami i rondlami, a Jegomość z butelkami pod pachą obchodził wszystkie podróżnych mieszkania z żywotwornym napojem. Mina gospodarza była świeża i połyskująca, a nos sążnisty świecił jak karbunkuł jasnym ponsowo-karmazynowym kolorem. Głowa jego pokryta była karmazynową także czapeczką, obszerny brzuch, do którego, wzorem jednego z na* szych poetów, pięknąby można odę napisać, pokryty był białym jak śnieg fartuchem. Mała, ciemno-zielona, wytarta kurtka, obcisłe do ciała przystająca, zdawała się być strojem od kilkudziesiąt lat używanym, a połyskujące, pękate flaszki, o których już mówiłem, dodawały wiele ważności tej okrągławej postaci, niosącej przy tem pęk kluczów i szczątki starożytnej miotły. W jednej z gościnnych stancyi drzwi były na roścież otwarte, okno z wiatrem poruszało się tu i ówdzie, a służący jakiś niepoczesnej miny układał rozmaite paczki i paki. Sofa cała zarzucona była mnóstwem różnego przeznaczenia i użytku rzeczy — były tam płaszcze, kapelusze, tualety, para botów, stara szpada, kilka chustek, pudło, skrzynka i kilka rondli. Sługa ponury i milczący wydawał głośno i surowo roskazy oberżyście, a sam mrucząc pod nosem udawał mocno zatrudnionego. Męszczyzna jakiś w obszernym płaszczu, z czapką, na uszy nasuniętą, z laską i chustką w ręku, w kwaśnym humorze przechodził się po izbie, rzucając niekiedy niecierpli- we na sługę wejrzenie. Postawa jego nieoznaczała bardzo młodego, bo krzyż chociaż całkiem półkola, nie formujący, zręcznie jednak zdawał się tworzyć parabolę lub owal. Nogi jego w ogromnych połyskujących botach zanurzono, bardziej się posuwały, niż podnosiły. Z całej twarzy dolną tylko część dostrzedz było można, która pokryta była nieco szorstkim i trochę siwawym włosem. Kiedy nareście zamknięto okno i niejaki uczyniono porządek, przechadzający się męszczyzna płaszcz i czapkę, a czytelnik poznał Pana Talarkę!. Dla niego to jedynie przeniosłem uwagę i całą czyność z miasteczka na pocztowy gościniec, jedynie dla tego tchórza, uciekającego od pojedynku, na który sam wyzwał. Ponieważ nie jestem z rzędu tych pisarzy, od których wymagają, jak najwięcej kartek, i jak najpełniejszych tomów — nie będę się tu rozszerzał z nudną rozmową Pana ze sługą, która przerywanie trwała z godzinę, i mogłaby mi przy do- datkach i uwagach ze trzy karty zająć. Turkot zajeżdżającego pojazdu i odgłos trąbki, przerwały tę jednostajność, a w chwil kilka przybył gospodarz zasapany — oświadczając podróżnemu, iż z nim razem będzie musiał postawić przybyłego młodego człowieka; bo drugiej wolnej izdebki nie ma w całym domu. — Nie pozwalam, krzyknął Pan Talarko, Bóg wie jakiego urwisa na kark sobie sadzić — Czem on przyjechał? — Bryką, pocztowemi końmi. — Ale, ja go niechcę. — Więc Pan będzie musiał się ztąd wynieść, bo ja z jego przyczyny nic chcę tracić tego, cobym mógł zarobić uczciwie z przybyłego. — Rób do licha, jak sam chcesz — ale mu wcześnie zapowiedz, żeby tu nie hałasował. — Dobrze, dobrze — odpowiedział gospodarz, znać z miny, że to człowiek spokojny. Pan Talarko oczekując zapowiedzianego sąsiada, oparł się o stół, nadął policzki, zwolna perukę pogładził, obejrzał się i odchrząknął. Ciężkie stąpanie trzech osób i cienki głos gospodarza, dały się wreście słyszeć w korytarzu, otworzyły się drzwi i podwójne — Ach! Jezus ! Maria! za progiem i w izbie słyszeć się dało. Przybyły, był Pan Puszyński. — Pobladł na widok jego Talarko i młodzieniec stał na proga nie wiedząc czy zostać, czy uciekać. Oba byli mocno zdziwieni, i rozumieli że się gonią. Drżał bogaty skąpiec widząc Puszyńskiego przed sobą, a ten znowu lękał się Pana Talarki. Wyznaj czytelniku, ze w szczególniejszem byli położeniu! Przerwał zamysły gospodarz równie zdziwiony i wyrzekł: — Niech Pan idzie dalej, dość tu jest miejsca dla obydwóch, są dwa łóżka, cztery krzesła, ławeczka i komoda. Stancya ciepła jak w uchu, wilgoci nie ma; okna podwójne — wszelka wygoda — niech Pan idzie. Puszy liski mimo gwałtownego bicia serca, postąpił z powierzchownością spokojną, ku środkowi, a Pan Talarko wstając z krzesła i unikając go rzekł głośno. — Wyjechałem w interesie rządowym. — A ja we własnym — zimno odpowiedział Puszyński, miło mi bardzo, że tu Pana spotykam, bo muszę z nim nieco pomówić. — Mocno żałuję, ze zaraz odjeżdżam, wybąknął Talarko. — Tożeś Pan przecie, na noc tę stancyą ugodził? przerwał gospodarz. — Tak! ale teraz odjechać muszę. — Możebyśmy wprzódy, dodał Puszyński, mogli się rozprawić, względem wiadomego interessu. . — Rządowe tylko teraz mogę robić interessa, odpowiedział zmieszany starzec, oto jest rozkaz kiedy Pan nie wierzy. — Wierzę — ale radbym dla tego parę słów pomówić. — Prawdziwie, odpowiedział Talarko, posuwając się ku drzwiom, nic mogę.. nie mam czasu... — Ale przecie. — Żadnym sposobem, przebąknął znowu bojaźliwy staruszek rzucając wejrzenie to na drzwi, do których się zbliżał, to na swojego przeciwnika, coraz więcej nabierającego śmiałości. Nareście porwał za klamkę, przesadził przez próg jedną nogę, potem drugą i co sił pobiegł kórytarzem, oglądając się, czy go kto nie goni. XI. PRZYSZŁA MAŁŻONKA ( 1 ). Sprobujem, czy niepotrafim wyobrazić czytelnikom, o- soby, o której mowa. Wielamd. Don Sylvio. Długo rozmyślał Pan Mączka, jakimby sposobem mógł Ryszarda uleczyć z jego obłąkania, i na końcu postanowił — dać mu żonę. Nie --------------------------------- ( 1 ) Niepojętym trafem obraz, który czytelnik tu znajdzie, bardzo jest podobny do jednego szkicu Wielanda. Mamże się przyznać iż go naśladowałem? — o tem niech czytelnicy osądzą. P. A. mogę, jako człowiek nieżonaty osądzie, czy tym sposobem szanowny piekarz mógłby do skutku zamysł swój przywieść, czy nie. Powiadano mi jednak, ze w stanie małżeńskim łatwiej zdrowemu oszaleć jak szalonemu wyzdrowieć — a o tem sąd zacnym czytelnikom moim, zupełnie zostawiam. Doświadczenie bowiem jedynie oświecić moie w podobnym razie. — Tak! powiedział piekarz do żony, stukając laską, już sam niepojmuję, co mam robić z tym chłopcem. Nauki! przeklęte nauki! one to mu głowę zawróciły — Kto wie! może dobra żona zmieni jego sposób myślenia. — Daj to Boże! wzdychając odpowiedziała Jejmość, ale nie wiem czy co z tego będzie ! — Zawsze wątpliwości! zawsze wzdychania ! Ufajmy w Bogn; a nie traćmy nigdy nadziei. Nie ma złego, żeby na dobre nie wyszło; i mój tez Ryszard, jak dwa a dwa cztery, będzie kiedyś miał rozum. — Już to przecie minął rok dwudziesty. — Nauki! przeklęte nauki! one to są przyczyną nieszczęścia tego. Dawnobym już potłukł narzędzia i księgi popalił, co mie tyle kosztowały; gdyby nie zdania Pana Pigułki ! to mię tylko wstrzymuje. — Ale któraż u licha Panna weźmie go za męża? — Oho! ho! znajdę ich kopę do wyboru, a naprzód Panna Lukrecya Uałabnrdsuanka. — Ach! ona mało mnie wiekiem nierówna. — Ma rozum, a tego właśnie Ryszardowi potrzeba. — Ale brzydka, stara i niebogata. — Że brzydka, to mnieysza — wróble się boją wiechy, a potem umieją do niej przywykaó — stara! za to ma rozum i doświadczenie — a że nie bogata! to naszemu Ryszardom nie bardzo potrzebne cudze zbiory, będzie miał dość odemnie, byle miał wprzódy rozum. W skutek tej umowy ojciec wszedł raz do pokoiku Ryszarda i zawołał go od stołu, po imienin. — Co tam? odezwał się obłąkany. — Co? chodź ze mną na dół, jest tam twoja przyszła żona. — Moja żona? ja nie mam żony — Ale mieć będziesz. — Niekoniecznie. — Czemu? — Bo nikogo jeszcze nie kochani. — Oho! pomyślał ojciec, rozum zaczyna się w mowie przebijać, prowadźmy go dalej. — Czy znasz Pannę Lukrecyą? — Znam: jest to stara baba, na którą i wśród zaćmienia słońca patrzeć nie można. Wolałbym ozonie się z tą piękną Wenerą. — Z jaką? niecierpliwie zapytał ojciec. — Pokażę natychmiast, rzekł Ry- szard i palcem na błyszczącą gwiazdę ukazał. — Gdzież ta twoja kochanka? — Patrz ojcze! z jakim blaskiem świeci ona, na pogodnem niebie. jak miły promyk tey gwiazdy! Ona mi się uśmiecha, ona mię co wieczór wita! znam ją od urodzenia, strzeże mię zawsze i rzadko na mnie się gniewa! to moja kochanka! — Głupiusieńki! rzekł sam do siebie ojciec ruszając ramionami. Chodź, powiedział potem do syna, zejdźmy na dół na herbatę. — Chodźmy, odpowiedział Ryszard, i oba udali się do pokoju, gdzie byli sproszeni goście. Panna Lukrecya Hałaburdzianka, była osobą tak szczególny i tak zajmującą na pierwsze wejrzenie, iż nie żal dla niej parę Kart poświęcić; bo prócz Panny Paulet w Blondynie z Namur i Donny Mergeliny u Wielanda, pewno świat nic równie osobliwego nie widział. Postać jej cała, nie wynosiła więcej nad dwa łokcie i cztery cale; a w szerz od ramienia jednego do drugiego, prawie równej była rozciągłości. Głowa jej, skutkiem zapewne wytężenia sił umysłowych, była ogromna, i licząc mniej więcej — stanowiła czwartą część całej wysokości tego oryginału. Ponieważ zdaniem Greków piękność zależała na gładkiem utoczeniu wszystkich części ciała, muszę Pannę Lukrecyą. pochwalić, bo członki jej doskonale zaokrąglone, tak dziwnie jedną całość tworzyły, iz trudno było dostrzedz, gdzie się zaczynały i kończyły. Pomimo przedłużonego nieco podbródka, twarz jej kształciła doskonały kwadrat; bo o tyle za ni- skie miała czoło, o ile nadto przedłużony był podbródek. Oczy jej były wypukłe i doskonale okrągłe, a usta z niewymownym wdziękiem blisko uszu się kończyły. Jeden miejski dowcipniś utrzymywał, że bez nadwerężenia potężnych swoich zębów, panna Lnkrecya śmiało do jedzenia wazowej łyżki używać mogła. Wargi jej, gdyby było za siedlisko Gracjom naznaczone, wyznać by należało, iż te boginie wygodnie na nich umieścić by się mogły; nawet w towarzystwie swego dworu. Miała wprawdzie nosek tro- chę za mały, ale w tem tylko jednem upośledziło ią przyrodzenie, gdyż w istocie trudno było osadzić co większego wśród dwóch ogromnych policzków, między któremi i ów to nos ginął jak pogórek; przy olbrzymiej górze. Zapewne w nagrodę małego tego nosa, przyrodzenie nadzwyczajnie rozszerzyło jej grzbiet, podłużyło uszy, a ręce i nogi do przyzwoitego stopnia objętości doprowadziło. Piersi jej wynagrodzić nakoniec musiały wszystkie inne wady; były to, tak pełne i doskonale utoczone dwa globy, iż się Panna Lukrceya dosyć niemi nacieszyć nie mogła, i choć moda, wcale lego nie wymagała — lubiła je w całej okazałości i świetle okazywać. Co się tyczę kolorów, jakiemi bogata natura umalowała, to swoję arcydzieło, były one tak rozmaite i dziwne, jak na najgorszych flamandzkich obrazach. Włosy jej nie były jasne jak u Cerery, ani ciemne jakie Wenus miała; ani nawet złociste; ale niezmiernie podobne, tylko nieco mocniejszego pousowego koloru, jak u Cyprydy Tycyana; — do tego zaś tak niezwykłej krótkości, iż żaden fryzyer niemiałby dość cierpliwości i zręczności, aby je przyzwoicie ułożyć; spływały więc w splotach na ramiona. Oczy miała jasno siwe, czoło i twarz oliwkową, a gdzie wypadało ciemno różowym oznaczoną kolorem; usta wpadały nieco w barwę jasno niebieską, bleu de ciel zwaną, a zęby w prążki czarniawe. Ręce jej walczyły o pierwszeństwo z duńskiemi rękawiczkami, tak doskonale brunatne były, i nie jeden krótko widzący wziąłby kolor ich, za barwę rękawiczkom tylko właściwą. Ża- dna piękność nie była tyle dbałą o ubiór jak ona, i wszystkie świata kolory, zgromadzały się w jej stroju; Tego dnia miała źółtą suknię z ponsowemi sznurkami, zielone wstążki na głowie, niebieskie trzewiki, fioletową chustkę i pomarańczowy kapelusz. Taka to była narzeczona Ryszarda i któż się zadziwi, że w szczęśliwym, panieńskim stanie, doczekała lat trzydzestu pięciu? Mocno takie ubolewam, iż nie nader korzystny obraz jey duszy i umysłu wystawić mogę: była skąpa, kłótliwa, iedbała i niezmiernie ograniczona. Wyznajcie czytelnicy nieżonaci, ie podobne stworzenie, we dwie godziny po ślubie, mogłoby uszczęśliwionego darem swej ręki do Bonifratrów wyprawić!.... XII. DWIE GWIAZDY. Świeci gwiazdka wschodnia! Mickiewicz. Ryszard daleko rozumnieyszy, niż sądzono, bo ledwie ujrzał owe cudo wdzięków, tylko co opisane, drapnął w nogi, co miał siły. — Benigna z jedną ze swoich przyjaciółek pośpieszyła za nim na górę, a Lukrecya tak okropnie spospono- wana siedziała z uczuciem godności na krześle, gorzko przygryzając usta. Towarzyszka panny Benigny, była bardzo przystojna panienka, którą ojciec, Pan Exaktor, zwał przez skrócenie z Malwiny — Malinką; a wszyscy chłopcy chętnie zgadzali się na ten tak stosowny przydomek. Spodziewam się, że czytelnik przystoyną twarzyczkę, ładne oczy, nosek i usta, sam sobie w myśli opisze, ja bowiem odmalować jej nie myslę; będąc mocno przekonany; iż łatwiey odkrywać wady, jak wdzięki przyzwoicie oddać i ocenić. Dwa te trzpioty wpadły do pokoja Ryszarda, który siedział u komina i spoglądał na niebo gwiazdami usiane. Skrzypnienie drzwi przerwało mu, świeżo usnutą nić myśli, spojrzał i zobaczył siostrę i Malwinę — Niewiem co się w wóczas z nim działo, ale to tylko postrzeżono, ze z gwiazdy ulubionej, na przybyłą piękność podniósł oczy. Długo poglądał on, na nią; a — skromna panienka spuściła oczy, Benisia zaś zdawała się radośnie na to poglądać. Milczenie panowało ciągle, i siostra sparta o stół zarzucony ksiąkarni, patrzyła na obłąkanego brata. Wstał nareście zadumany Ryszard, postąpił ku Malwinie, wziął ją za rękę i ścisnął w milczeniu. — Siostro! rzekł potem, patrz oto moja żona, inszey nad nią mieć niechcę. W jej oczach błyszczy ten sam promyk światła, co w tey gwiażdzie, ją lepiejbym nawet kochał, niż moją gwiazdkę, i z nią razem, o Jakże chętnie uleciałbym w przestrzenie światów. — Uśmiechnęła się Benisia, a Malinka przestraszona, chciała swą rękę z uściśnień Jey brata wydobyć. — Chcesz uciekać ! ponuro wymówił Ryszard: tak prędko! tylko com się zobaczył, tylko com uczuł, ze cię kocham, a tyś już unikać odemnie zaczęła! Jeśli jesteś moją gwiazdką, bądź jej podobna, ona nigdy nie ucieka odemnie — co wieczór mile misie uśmiecha, a ty — Chciał daley mówić, ale już nikogo nie było. — Benisiu ! poczekaj, mówiła Malwina poczekaj cóś ci powiem. — — Cóż? — Nic — nic niepowiem. — Dziwna jesteś. — Miałżeby Ryszard mię kochać? — Rozumiem o co ci chodzi, Ma-; linko; chodź zapytamy go. — — Ja? zapytać! nigdy! — Ja ci odpowiem za niego. — Nie mów. — Przecieżeś się pytała. — Nudna jesteś — chodźmy. — Chodźmy. I dwie przyiaciółki poszły bawić, od dawna powiewającą Lukrecyą Hałaburdziankę. XIII. METR MUZYKI. Słuchajcie jak miękkie głosy, Ucho nasze łechcą mile, Jak rosną, rosną w swej sile I w same biją niebiosy. — Ach oto głos oddalony Słabiey po powietrzu płynie I roniąc ostatnie luny, Mdleje, upada i ginie. Moc muzyki przekł. Kruszyński. W nocy dobre pomysły przychodzą, powiadają Francuzi — Ia nuit porte conseil, i wiele osób wierzy temu, a ja między niemi. Gwar, roztargnienie i czynność dniowa, niedozwala nam doskonale rzeczy rozważać i oceniać; ale noc cicha, łagodna; i ponura sprzyja uwagom naszym i mocniej skupia siły umysłu. Wstał nazajutrz Pan Mączka w bardzo wesołym humorze i od rana zdawał się zamyślony. — Wiesz co, powiedział do żony, nie mogę już ścierpieć, aby nasza córka siedziała nad bulkami; trzeba pomyśleć, aby ją trochę do ludzi wychować. Nie będzie ona piekarką, bośmy bogaci i szlachta; trzeba więc kazać jej dawać lekcye muzyki — tańca. — Obeszłoby się bez tego. — Nie zaszkodzi to, nie zaszkodzi: kupiłem jey fortepian, całą pakę nót, i dziś jeszcze zgodzę metra. — Jak sobie chcesz. — Co za oziębłość! co za oziębłość! czyż asani nie czujeż, że ja to czynię dla jej dobra. — Zapewne, bylebyś jej tylko nie popsuł. — Nikogo nauki niepopsuły! — A Ryszard? — Eh! Ryszard, ciągle z tym Ry- szardera! to zupełnie co innego. Przygotuj moja Jejmość córkę, ja idę po fortepian i metra, do kawy na wieczór trzeba upiec tego ciasteczka migdałowego, co to lubi Pan Komisarz Obwodowy. — Benisiu ubierz się dziś w tę nową suknię, albo lepiey włóż floransowy szlafroczek, odezwał się do córki, tylkoby może nie zawadziło co droższego włożyć, szalu nie zapomnij; włóż przytem perły, bransoletki, grzebień szylkretowy i t. d., bo dziś musiemy pokazać, ze ja mam gust i pieniądze; trzeba jak dwa a dwa czte- ry, do dania dobrego mniemania o sobie, dobrze wystąpić, osobliwie w oczach osób niższych. — Jejmość wynieść każesz kanapę do drugiego pokoju, żeby było miejsce, do kawy imbryczek dać nowy srebrny, a tacę kupioną na tegorocznym jarmarku. Proszę tak zrobić, jak mówiłem. Ściemniało się już w pokojach, gdy trzech ludzi niosących pakę i fortepian, zakręcało się we drzwi domu Pana Mączki, ściągając uwagę przechodzących. Benisia wyglądająca oknem pojąć nie mogła, co z taką uroczystością wnoszono, gdy drzwi się otwarły od sklepu i wśród licznych przestróg: wyżej, niżej, na prawo, na lewo! pożądany instrument znalazł się w pierwszey Izbie. Ustawiono go bardzo wygodnie, przymocowano pedały, a służące, same niewiedząc dlaczego, postawiły kawę na stole. Jejmość chodziła po pokoju ruszając ramionami, a Benisia w floransowym szlafroczku, z zarzuconym na ramionach szalem wyglądała oknem, oskubując kwiatek lewkonii Oczekiwano niecierpliwie metra; ale ani jego, ani ojca nie widać. — Kawa zupełnie ostygła! przemówiła w końcu Benisia. — Trzy kwadranse na siódmą, odpowiedziała Jejmość:, czas mówić pacierze, nie przeszkadzaj mi moje dziecko, każ sprzątnąć kawę, Jegomość przyjdzie nie długo, postawić ją trzeba przy kominku. — Dobrze, rzekła po cichu posłuszna córka wyglądając jeszcze za okno. Ale któś idzie — W istocie nieznajomy męszczyzna wszedł do sklepu i pytał czy gospodarz jest w domu? — W krótce nadejdzie, odpowie- działa Jejmość, powoli przymykając książkę nabożną — co Pan ma za interes? — Pan Mączka zgodził mię za metra. — Bardzo dobrze wiem o tem, rzekła Jejmość, moie Pan zostanie u nas na kawie a tym czasem nadejdzie. — Na rozkaz Pani, będę służył, przebąknął przybyły kładąc kapelusz. Powierzchowność jego, była zupełnie odpowiednią oryginałowi Panny Lukrecyi, były to dwie osoby, do siebie, ia tak powiem stworzone. Metr był mały, cienki i chudy. Ręce jego spadały prawie do kolan, włosy długie i ciemne rozrzucone były po barkach, nogi miał nadzwyczajnie cienkie i proste, a szyję wyschłą i niską. Twarz była blada, oczy świeciły mu się w głowie jak u kota, usta ożywione były bezustannie niedostrzeżonym prawie uśmiechem, a policzki nakrapiane czerwonemi plamkami, które nie tworzyły całkowicie rumieńca, i mięszały się dziwacznie, z biało-żółtym kolorem twarzy. Gdybym kiedy pi- sał o fizyonomiach, i podzielał je na rodzaje, bezwątpienia, twarz metra policzyłbym do tych licznych szkiców Hoffmana, uderzających dziwacznością. Głębokie, widać, poznanie samego siebie i długie przywyknienie, nauczyło go pokrywać swoje uczucia, bo prócz uśmiechu malującego niepojętą uczuć mieszaninę, żadna cecha myśli jego nie zdradzała. Jeżeli mówił, zdawał się obojętnym, ieśli słuchał, zdawał się nieuważać; jeśli się cieszył, miał minę posępną, a gdy go wewnętrzne pożerały troski, on się uśmiechał. Ciągłe ćwi- czenie do wysokiego stopnia oswoiło go z muzyką i wówczas tylko czuć się zdawał, kiedy grał. Blask jego oczu, żywość poruszeń i zapał, zdradzały mimowolnie burzę, jaka w sercu jego panowała, a ciężkie westchnienia, dowodziły, ie kochał lub cierpiał. Takim był przyszły metr Panny Benigny. Panna Benigna siedziała oparta o stół, Ryszard osłupiały ponuro spoglądał na przybyłego, Jejmość mimowolnie uśmiechała się z radości, a metr z okiem wzniesionem w górę, z częstym i mocnym oddechem, z twarzą pełną zapała, grał jedną z najpiękniejszych aryj Rossiniego. Czas prędko uciekał słuchającym, i zegar wśród cichego pianissimo, przerwał słodką melodyą chropawym głosem oznajmując dziewiątą. Pana Mączki nie było jeszcze. Nagle smutno zabrzęczały strony, dźwięk ustał i muzyk w głębokiem dumaniu się zatopił. Ryszard powstał i chodził szybko po pokoju, a Jejmość odchrząknęła i posunęła krzesło, ażeby przerwać dumanie metra i przypomnieć mu, ie czas iść do domu. Powstał on, jakby ze snu długiego się budził, ciężko westchnął, porwał za kapelusz i pomruczawszy cóś pod nosem, znikł z pokoju. — Gdzież to tak długo ojciec się bawi? zapylał Ryszard, już dawno weszła moja gwiazdka, i księżyc płynie w przestrzeni, a jego niema. — Niema, powtórzyły razem siostra i matka!. Minęła godzina i druga, pilny stróż stał u bramy i próżno budził się z drży mania, za zbliżaniem się każdego przechodnia, Ryszard siedział w oknie i patrzał na niebo, Benisia usnęła nad stołem, a Jejmość przechadzała się po pokoju. Pół do dwónastej wybiło, wzmagała się z czasem niespokojność i wkrótce wysłano do miasta sług kilku; ale napróżno — Pan Mączka niepowrócił. XIV. NIEPOKÓJ. Serce się moje dręczy wnętrznym niepokojem. Zabłocki. — Niewrócił! Gdzież się podział! Ach miły Boże ! Co za wypadek! Jaka niespokojność! powtarzały naprzemian sąsiadki zgromadzone u Pani Piekarzowej. — Jak to, moja Jejmość, jak to, wyszedł na chwilę, a do dziś dnia nic powrócił! — Musiał nagły jakiś mieć interess. — Przecież go i w mieście niema, i na poczcie nie brał koni! — Im dłużej myslę, tem mniej pojmuję. Tak to mówiły jedna przed drugą się śpiesząc, sąsiadki, a panienki innym stylem, lecz prawie to samo powtarzały Pannie Benignie. Wtem drzwi skrzypnęły i metr muzyki, z postacią spokojną, wszedł do pokoju. — Wiesz Pan! rzekła do niego Jejmość załamując ręce i wpatrując się W jego oblicze dziwnie wykrzywione, mój mąż, od wczorajszego dnia nie wrócił... — Jeszcze wczoraj wiedziałem, ia nie wróci, zimno metr odpowiedział, to tylko szkoda, żem zapomniał oddać karteczki, ktorą pisał do Pani. — Prawdziwie, dodał po chwili przetrząsając swoje kieszenie, niewiem gdziem podział tę karteczkę. — Kiedyś ją mąż mój pisał? — Tego niewiem, spokoynie od- powiedział przybyły ruszając ramionami, oddał mi ją służący, bo osobiście Pana Mączki nie mam znać honoru — nie mam honoru! — ale gdzie się ta karteczka podziała! rzekł znowu powoli wyymując papiery z kieszeni. — Tu, niema! tu, niema! w kamizelce nie ma! w spodniach za pozwoleniem, także niema! o dolicha czy tylko nie zgubiłem? wykrzyknął nakoniec metr, zrobiwszy dokładny inwentrz swoich kieszeni. — Z tego wynika, żywo przerwała Exaktorowa, żeś Pan bardzo nieuważny — jak to można zgubić? — Ladzie rozum tracą, zimno rzekł metr zapinając surdut, czyż to dziwna, ze ja — kartkę zgubiłem. — Tak ! ale Pan z tą kartką i swoją nieuwagą, nabawiłeś niespokojnością całą rodzinę! — Czemu Pan wczoraj o tem niepamiętałeś? — Nie każdy ma dobrą pamięć, znowu powolnie odpowiedział muzyk, jak gdyby chciał próbować niecierpliwości przytomnych — a ja na moje nieszczęście dostałem od przyrodzenia, bardzo słabą. Wszyscy na tę odpowiedź ru- szyli ramionami, i potok wyrazów wstrzymany na chwilę, oczekiwaniem i nadzieją, wylał się tym gwałtowniej, im dłużej zostawał przecięty. Metr tym czasem z zimną krwią postąpił ku fortepianowi, grzecznie bardzo sprosił z krzesła naprzeciw stojącego jakąś panienkę, otworzył go i wśród milczenia, grać zaczął. Sąsiadki stanęły nieruchome ze zdumienia, milczenie było powszechne i nieprzerwane, i zdawało się, że wszystkie dusze porzuciwszy wie- zy ciała, uniosły się z muzyką ku niebu i rozpłynęły się w tonach. Nagle ustała harmonia, zadumany metr oparł się na krześle i zdawał się cóś przypominać. Wzniósł potem prawą ręką i z pod nogi fortepianu wydobył złożony grubo papierek, który sam był wczoraj ułożył, ażeby się instrument nie wahał. Z uwagą rozłożył on pismo, powstał i oddał go Jejmości. Wnet wszystkie sąsiadki nachyliły głowy ku listowi: oczy ich zajaśniały kobiecą ciekawością) a usta poruszać się zaczęły. — Cóż tam pisze mąż, Pani? zapytała w końcu jedna, napróżno usiłująca, przez ramię, wyczytać pismo — opowiedź nam, kochana Pani! Prosiemy! powtórzyło kilka głosów. — Zaraz! zaraz! rzekła sama Jejmość — otoż czytam: "Moja kochana Pani! Dla ważnego interessu, muszę z miasta na parę dni wyjechać — tandem niebądź asani niespokojna o umie, a do najbliższej stacyi pocztowej poślij do mnie jakiego experta, z którymbym mógł o rzeczy pogadać. Jeżeli Ryszard ma rozum, to wypraw jego z panem metrem, a to niezwłócznie." — Awantury! rzekła po przeczytaniu Jejmość. — Komedye ! wykrzyknęła druga. — Sceny! dodała trzecia. — A to rzecz niepojęta, przerwała czwarta, posyłajże zaraz Jejmość — Panie metrze czy pojedziesz? — Nie wiem! zimno przebąknął muzyk, wyglądając przez okno — jak się zdarzy. — O! mamy nadzieję w jego łasce, że nam tego nie odmówisz — pojedziesz z Ryszardem. — Pojadę ! — z cicha odpowiedział zagadniemy, ale muszę pójść się przygotować. — Aha! aha! powtórzyły kumoszki, tylko prędko, tylko prędko. Zaprzężony i upakowany pojazd stal przed domem, furman okryty płaszczem poziewał na koźle, konie kiedy niekiedy uderzały bruk niecierpliwą noga, a bryka była nieruchoma. Przez okna wychodzące na ulicę pokazywały się czasami główki z zazielonych firanek. Ryszard siedział także w swoiem otwartem oknie na górze, nieruchomy i zamyślony, a na dolo Jejmość niespokojnie przechadzała się po pokoju, wyglądając czasami na ulicę. Za każdym szelestem stawała i zwracała oczy na drzwi, a gdy się te nieotwierały, ruszała ramionami, i przechadzała się znowu. Nareście uderzyła obiema rękami po boku. i zawołała zbliżając się ku oknu. — Zawiódł mię! już szósta blisko, a jego nie ma. — Nie ma ! powtórzyła Benisia, przebierając dosyć niezgrabnie po fortepianie. — Ale to kara Pana Boga! rzekła znowu pierwsza, trzeba posłać. — Wartoby było, — Chłopcze! hej! Szymku! chodźno tu — i Szymek stanął we drzwiach, dojadając nieznacznie kawałka pulchnej bułki. — Ruszaj mówiła do niego Jejmość, do Pana metra, co to tu był dziś rano — rozumiesz? — Rozumiem. — I proś go żeby tu prędzej przy- chodził — rozumiesz? — Rozumiem. — Lećże na jednej nodze. — Dobrze Pani. — Dostaniesz sera na podwieczorek. — O! dobrze, Pani, dobrze — już idę. Jakoż pobiegł chłopiec żwawo i świszcząc poleciał prosto przed siebie Tym czasem Jejmość i Panna Benigna z równą niespokojnością i większą nadzieją oczekiwały znowu metra. Postawiono świecę na stole, szósta wybiła, wzięto się do roboty, ale niespokojność obracała ciągle oczy na drzwi, i nic dobrze robić nie dozwalała. Obie milczały, spoglądając tylko kiedy niekiedy na siebie — Wybił kwadrans, chłopca nie ma, Jejmość porzuciła robotę i okulary i znowu chodzić zaczęła, Benisia nastawiała ucha i tak przeszedł kwadrans, wybiło pół do siódmej. Drzwi otwarły się z trzaskiem, i chłopiec wbiegł na środek pokoju — Młodsza kobieta poskoczyła żywo, wołając — a co? a co? — a starsza z pozorną obojętnością postępując ku niemu, milcząc rzuciła tylko na niego badające wejrzenie. — Już to moja Jejmość, rzekł po chwili namysłu chłopiec, dalibóg nic wiem, czemu ja taki głupi! Nie zapytałem się, gdzie on stoi — i całe miasto zlatałem. Co kogo zagadnę — a gdzie Pan metr? to ten mię znowu pyta — jaki metr? Ja jemu mówię — metr co uczy grad na palcach; a on się śmieje, Żeby Pani była łaskawa dla wszystkiego powiedzieć mi, jak on się nazywa, i gdzie stoi, tobym ja go moie prędzej znalazł. Matka z córką spojrzały na siebie i nie wiedziały co odpowiedzieć, bo nie znały ani nazwiska, ani mieszkania metra. Przybył na koniec oczekiwany, około godziny siódmej i wszedł do pokoju, gdzie Ryszard od dawna tylko na niego czekając, z odjazdem się ociągał. — A któż się widział bawić tak długo? zapytała Jejmość. — Musiałeś Pan zapomnieć o przyrzeczeniu ! dodała Benisia. — Jedźmy! ponuro rzekł Ryszard. — Czegoż się tak śpieszyć, odpowiedział metr zimno — trafiemy jeszcze na czas. Bo ja, przyznam się Państwu, zupełnie o dzisiejszej podróży zapomniałem, i wyjrzawszy dopiero oknem, gdym konie zobaczył, przyszło mi to na myśl. — A gdzież Pan mieszka. — Naprzeciw zaraz — tylko przez ulicę! Teraz zaś Panie Ryszardzie, żegnajmy się i jedźmy. — Jedźmy! XV. OMYŁKA. Boję się, aby go kto nieoszukał, Bohomolec Czy ci kto piasku w oczy nasypał ? niepoznałeś po białym dniu najlepszego z twoich przyjaciół! Bohomolec Starusz Pojazd leciał szybko, i niebawem stanął przed austeryą stojącą na pocztowym gościńcu. Ognie były już pogaszone, ale że deszcz nieli- tościwie kropił, podróżni zatrzymali się i przypomnieli sobie razem, że to była pierwsza stacya. — Tu być musi Pan Maczki, rzekł metr wchodząc do izby ogromnej, w której już spał jeden podróżny. — Czy to wy? odezwał się głos z łóżka. — My! odpowiedział metr, przybliżając się, wyjechaliśmy naprzeciw niego, oto syn pański. — Mój syn! ach mój syn! niechże cię uściskam, wykrzyknął podróżny zrywając się z łóżka i serdecznie Pana metra ściskając. Światła! prędzej światła! to mój syn! niechże go prędzej zobaczę — dodał' znowu podróżny, nieopuszczając milczącego — Ale — Mości Dobrodzieju! — Co lam z tytułami! przerwał znowu ściskający, czyż się serce twoje nieodzywa? — Nic a nic — odpowiedział metr powoli ze zwykłą oziębłością. — Co ! ? zawołał podróżny, puszczając ściskanego dotąd muzyka, co ? — To — że ja jestem tylko towa- rzyszem syna pańskiego, ale nie jego synem; przynajmniej moja matka o tem mi nigdy nie wspominała. — Ach! przepraszam, wybąknął podróżny, postępując omackiem ku Ryszardowi — Mój synu! wykrzyknął polem, czyliż mię niepoznajesz? — Nic nie widzę, bo tu ciemno jak w piekle, panie ojcze — odpowiedział Ryszard. — Zapal bo proszę świece! rzekł ostygły trochę z pierwszego zapala podróżny — radbym prędzej syna mego obaczyć — Ale, chłopcze, jakże się tam ma twoja matka? Ryszard, myśląc zapewne o zębatych kołach i przestrzeniach eteru, nic nie odpowiedział. Mniemany ojciec powtórzył pytanie, na które tuż samo odpowiedziało milczenie, a metr zażywając tabaki z cicha dodał. — Pan Ryszard dziś podobno. — Co? zapylał podróżny. — Podobno dziś ma paroksyzm. — Aboż zachorował kto? Jaki Ryszard? — Syn pański. — Czyż jemu imię Ryszard? zapytał znowu ojciec powoli, zdaje się Henryk. Ale jakże urosł od tego czasu jakem go niewidział, dodał potem nieznajomy oglądając go w około. Kto inny, i czytelnicy moi, zapewne poznali, ze ów podróżny nie jest ojcem Ryszarda. Metr jednak i syn nic nie mówili, bo obłąkany młodzieniec myślał o czem innem, a muzyk nie znał samego Pana Mączki, — Tylko to dziwno! mówił sam w sobie metr Amfion Smyczko, ze ten Jegomość wczoraj wyjechawszy, zapomniał imienia swego syna, i utrzymuje ze on podrósł przez dwadzieścia cztery godzin ! Oj! czy tylko dziś Pan tatulo nie ma paroksyzmu ! pomyślał sobie zażywając tabaki. Tym czasem przybyły wziąwszy w rękę świecę opatrywał od stóp do głów swego mniemanego syna. Postać tego Jegomości i wzajemne stósunki z Ryszardom, tworzyły szczególniejszy i zajmujący obraz. Nieznajomy w pantoflach, szlafroku i nocnej czapeczce, z twarzą rumianą i pełną, oczyma połyskującemi, podnosił lub zniżał święte, oglądając w milczeniu, z wielką uwagą twarz i postać młodzieńca. Ryszard stał nieruchomy i prawie nieczuły, ręce miał na krzyż założone, twarz spuszczoną na piersi. Płaszcz podróżny spadał z niego niedbale, czapka zasłaniała czoło i oczy, a prócz głośnego oddechu innego znaku przytomności nie dawał. Metr małego wzrostu, z rozczochrany głową, z tabakierą w ręku, blade lice swoje wykrzywił drwiącym uśmiechem. Nieznajomy poruszał kiedy niekiedy ramionami i w końcu się odezwał. — Panie guwernerze! czy mój syn dawno choruje. — Pan o tem lepiej zapewne wiedzieć musisz odemnie; przecież nie ma dwódziestu czterech godzin, jakeś go opuścił! Nieznajomy przeżegnał się i spojrzał zdziwiony na metra, który ze złośliwym uśmiechem spoglądał także na niego. — A czy dawno zwarjowałeś? zapytał potem nieznajomy. Nastąpiło milczenie, w którym, gdy przeciwnicy dwaj, oczekując tylko otwarcia kłótni, gotowali się na nią — Ryszard podniósł głowę, kiwnął nią i rzekł z cicha. — Zuowu jesieni na ziemi! — Co on plecie? zapytał podróżny. — Niesłyszałem — przebąknął metr ruszając ramionami — niesłyszałem. — Ach! nacóż! mówił dalej obłąkany, z krainy nieskończoności znowu spadłem na tę ziemię? Czyliż mie co do niey przykuło, że się nigdy od niej wyrwać nie mogę? Leciałem tak prędko! Widziałem tyle cudów ! Byłem już blisko mojej gwiazdki — a teraz znowu wróciłem a ziemie. — Dalibóg! czy tylko to nie szalony? rzekł po cichu sam do siebie podróżny, stawiając świecę i umykając coraz dalej. — Nie wiem! rzekł Amfion biorąc swego towarzysza za rękę — ale my musim pójść szukać Pana Mączki, bo widzę że Pan nim nie jesteś. XVI. TCHÓRZE. Serce moje bije jak młotem — bojaźń przebiega żyły, dusza ukryła się w piętach, twarz pobladładrżą ręce i sam nie wiem co począć MELUZYNA. Pan Talarko umknąwszy z przód oblicza Puszyńskiego, pędzony strachem, o mało po raz drugi peruki nie zgubił. Będąc już zapewnionym że go straszliwy przeciwnik nie goni, stanął wreście i zaczął — A! czy go licho nadało! oto proszę przyczepka ! zęby mi tez dal moment wolny! i tu przyjechał! — Czy się już tak uwziął na mnie, że mi niechce dać pokoju. Przecież ja jadę w interesie rządowym, i on nie ma prawa mnie zaczepiać ! Nie! nie ma prawa — bo ja dziś nie do siebie, ale do rządu należę. O co za niecnota starzec, myślał sobie dalej, z tego Pana Mączki — uplatał mię w takie sidła, ze z nich do tej pory wyleść nie mogę! Muszę ja mu się dobrze odwdzięczyć! ot tak wet za wet — primo nie ożenię się z jego córką — aha! tak — dobrze, nie ożenię się; choćby, miała i półmiliona. — Nie! juściż zęby miała pół-miliona, to jest: pięć-kroć sto tysięcy, — pięć-kroć sto tysięcy! to możebym mu darował! Ale nie — o nie; nie ma ona więcej nad sto tysięcy, a zatem na złość nie ożenię się. — Secundo — myślał sobie Pan Talarko — oskarżę go przed sądem} o podaszczenie do złych spraw. — Tertio — ale mniejsza o to dosyć i tych dwóch sposobów zemsty. — No! Panie Talarko, teraz jeżeliś nie tchórz, to bądź śmiały! bądź śmia- ły! no! oczy do góry, brwi zmarszczyć — marsz. I gdy tak myślał sobie, zacny Pan szedł krokiem drżącym ku mieszkaniu, zbrojąc się po drodze w całe męstwo, na jakie tylko dusza jego mogła się zdobyć. Już pod samemi prawie drzwiami, zastanowił się raz ostatni dla namysłu, i sam siebie niby zwyciężając, a raczej — usiłując poskromić wewnętrzną bojaźń, otworzył do połowy drzwi, i jednę nogę za próg przełożył — więcej uczynić już nie mogł; bo i siły i męstwa mu zabrakło. Pozostał więc zawieszony mię- dzy pokojem a sienią, i — jak to mówią poeci, na poły w raju, na poły w piekle. Wstyd i niedobitki dawnego męstwa przemogły nakoniec: druga noga wolno za próg przeszła, całe ciało przechyliło się za nią i Pan Tąlarko był już w pokoju. — Niemyśl asan Dobrodziej, rzekł on unikając Puszyńskiego i usiłując się wytłómaczyć — ze ja ze strachu pojedynku unikałem. O nie! Interes rządowy mię przymusił! a Pan wiesz co to jest interes rządowy. Oto ja Panu szczerze powiem że nawet chciałem zbyć interes Łeby jakoś honorowie to pojedynkiem ukończyć; ale, żadnym sposobem nie można było! Pan znasz Pana Panfila — nie mogłem się delikatnie wywinąć, musiałem jechać. Ot i cała rzecz. — Zupełnie temu wierzę, odpowiedział Puszyński, ale powiedz mi Pan z łaski swojej, kto Pana do tego pojedynku namówił? — Pan Mączka! odpowiedział ośmielony i uradowany pomyślnym rozmowy obrotem Pan Talarko. On to, on, jak zaczął mi prawić an- drony. Ja szczerze Panu powiem, nie miałem do tego bardzo ochoty ale musiałem. — A któż Panu kazał mnie wyzwać? — Mnie? zapytał zdumiony Puszyński — ja nie wyzwałem. — Jak to? a Pan Mączka pokazywał mi jakąś karteczkę od Jegomości. — Ja żadnej nie pisałem. — Czy tak! no to zgoda między nami, kochany Panie — Ale Pana Mączce niedarujemy. Ja go pozywam do sądu o poduszczanie — Ja o fałszowanie — A tym czasem porządnie go nastraszym — O ! nastraszym — Ależ bo to tchórz! rzekł śmiejąc się Pan Talarko — okropny tchórz. Domyśleć się tedy musiał czytelnik, co to z miasta Pana Mączkę wyprowadziło, i co było powodem podróży i omyłki metra i Ryszarda. Pan Talarko usiłując zemścić się nad piekarzem wezwał go, ażeby w pilnym interesie, przybywał na pierwszą stacyą. Nieomieszkał wezwany uczynić tego natychmiast i udał się do Pana Talarki. Gotował się już obrażony skąpiec z mocną perorą na piekarza, ale gdy go wchodzącego zobaczył, odpadły mu siły. — Wiłam! mówił Pan Talarko, rzucając niepewne wejrzenie na Puszyńskiego i przybyłego piekarza. Witam kochanego Pana Mączkę. — Witam! rzekł przybyły piekarz stukając laską, i powoli zdejmując z głowy uszatą czapkę — Panowie tu widzę obydwa. — Obydwa! tak — obydwa — pogodziliśmy się., — Pogodzili! zawołał piekarz wlepiając w obudwu pełne ognia spojrzenie. — Tak jest! odpowiedział śmielszy trochę Puszyński — i wezwaliśmy Pana, abyś nam niektóre trudności rozwiązał. Mączka nic na to nieodpowiadał, kiwał tylko głową i w milczeniu siadł na krześle. Zrzucił potem barakanowy surdut, zatarł ręce włożył okulary, odchrząknął, obejrzał się wokoło i ruszywszy ramionami odezwał się do obydwóch. — No! czegóż Panowie chcecie odemnie. W sposobie wymówienia tych wyrazów, był pewny urok i powaga, która zawiązała usta dwóm tchórzom. — Ja nic niechce — odpowiedział Talarko spuszczając oczy. — I ja nic — dodał drugi. — A po cózem tu przyjechał? stukając laską przerwał rozgniewany piekarz — na drwiny mole? moi Panowie, ale ja drwić z siebie nie dam, bo choć jestem stary, znajdę jeszcze dosyć siły, do wylatania boków każdemu — co się odważy ze mnie żartować. —. Nie przeczym. — Więc gadajcie, Mosanowie, bo jak dwa a dwa cztery, cierpieć tego dłużej nie moge. — No gadaj Panie Talarko — szepnął po cichu Puszyński, trącając swego sąsiada. — Mów WPan sani — ciszej jeszcze dodał skąpiec. — Czekam! rzekł piekarz stukając nogą o podłogę, czekam. — A ja mówię, odpowiedział w końcu Talarko — bynajmniej my Pana o nic nieoskarżamy, niechcemy rzeczy powiększać, ale pytamy na co Jegomość zmusiłeś nas do pojedynku? — Nie zmusiłem, boście obadwa uciekli! — Jak to uciekli? jak to uciekli? — ja wyjechałem w interesie rządowym. — A ja w familijnym. — A przytem Pan sfałszowałeś kartkę Pana Puszyńskiego, bo on nigdy żadnego wyzwania nie pisał — rzekł Pan Talarko posuwając się ku drzwiom, i lękając się gniewa' piekarza. — Ja? Mospanie! ja? — wykrzyk- nął Mączka wstajcie z krzesła i posuwając się ku umykającemu z wzniesioną laską — jak śmiesz mi to zadawać. — I nie — ja nie zadaję — drzący od stracha wybąknął Talarko, chowaj Boie ja nie zadaję! — A któż? krzyknął głośniej jeszcze Mączka, szukając oczyma drugiego i ciągle z podniesioną postępując laską. Gdybyśmy żyli w czasach, w których wierzono w czarodziejstwa, łatwobyśmy wyznali, ze laska piekarza, była zaczarowaną; zaledwie bo- wiem ją podniósł, skąpiec posunął się ku drzwiom, a na końcu umknął; Puszyński zaś wcisnął się pod łóżko i skutku oczekiwał. — I wamże to się pojedynkować! zawołał Mączka, widząc pasty plac boju, wam, którzyście się laski mojej polękali! XVII. POWRÓT. Otoż mój dom ubogi. F. Karpiński. Upokorzony wracam. L. Kropinski. Po wypadkach, jakie przeszłe rozdziały pokazały, wszyscy powierzchownie przynajmniej pogodzeni zamierzyli sobie wrócić do domu. Pan Talarko i Puszyriski utrzymywali że ich nic nie nagli w interesach. Mączka zabrawszy z sobą syna i metra, gniewając się w duchu, z wesołą jednak postacią, wracał do domu. Dwaj przeciwnicy pojednani, wstydzili się serdecznie i mało bardzo w drodze mówili. Piekarz przeciwnie klął i wyrzekał, a metr i Ryszard milczeli. Pojazdy w końcu zbliżyły się ku miastu, a widok dawnej siedziby, umorzył na chwilę gniew piekarza. Myslał on o żonie i córce, o swoim sklepie, o zna- jomościach, o bilardach, do których uczęszczał i wesoły wzrok rzucał w około. Oczy jego szukały w oddaleniu znajomego domu, kłaniał się przechodzącym i wyprostował się na siedzeniu. Wyprostował się tedy, a wiadomo każdemu, że prostopadłe ciała położenie, i wzniesione czoło, umie nieco imponować; z tego zapewne powodu, a może i z tego ze Panna Benigna była jego córką, przechodzący znajomi, ręką, którą interes kierował, wznosili przed nim czapki, kapelusze, furażerki etc. — bo czegóżby człowiek nie zdjął dla interesu? Kto wie czyby i głowa usiedziała się na karku — w niezbędnej potrzebie. To tylko pewna, że jeżeli ustał handel na ludzi: kupczenie głowami, rozumami, zdolnościami, w najpiękniejszym świeci blasku. Z tej myśli przechodzę w inni;. Narzekano, krzyczano, hałasowano, pisano na handel murzynów, a jednak wszystkie kraje dotąd go prowadzą. Co tam bredzisz? — odezwie się statystyk, gotując się drukiem zbić moje zdanie. Ale ja na to nie uważam, Wacpan krzycz, a ja będę sobie gadał. Ludzie, którzy dla zysku, zaprzedają swoję głowy, na przykład autorowie, dla grosza — są ludzie podli. Ludzi podłych zowiemy czarnymi, ludzie czarni są murzyni — reszty się domyślajcie. Ale wracam ad rem: Pan Mączka wracał tedy do swojego domku. Komuż swój domek nie miły! domek mały, ale własny, jest skarbem: do niego zbiegają się jak promienie do ogniska, wszystkie życia pamiątki; w nim spoczywają nasze nadzieje, w nim jest wszystko, I do prawdziwego szczęścia, mojem zdaniem, trzeba domku koniecznie i nieodzownie — własnego, bo cudzy nie tyle nas przywiązuje, choćbyśmy w nim mieszkali. Dla dokładności okazuję to na przykładzie. Kocha któś (przez przypuszczenie to mówię) cudzą żonę — bo i to trafia się w życiu, kiedy serce rządzi nami, nie my sercem. Kocha tedy i jest kochany (ale to tylko przez przypuszczenie), jest szczęśliwym (wszystko tylko przez przypuszczenie); ale to szczęście, ten urok, który ich otacza, często zaćmi chmurka— cóż nam po skarbie, którym się cieszym, nie posiadając go wyłącznie? Porządkiem rzeczy je reviens a mes moutons, to jest: do domku, o którym mówiłem i do którego wracał Pan Mączka, zdaleka już swoim zwyczajem licząc przez wielkie szyby sklepiku, ile rozprzedano pieczywa. O! silna mocy nałogu, nie jeden doznał, jak trudno cię wstrzymać — Duch człowieka, tak mocno, tak nie oddzielnie łączy się z ciałem, że mo- jem zdaniem, w pewnych przypadkach, daje się ciału za nos prowadzić. Człowiek bowiem jest automatem: jeżeli nie wykształci się z młodości, na cóś wyższego, czynności jego stają się matematyczne, wyrachowane, stałe, nieodmienne: i dusza usypiająca w takiem stworzenia, które jej użyć nie umie, daje się przelewać w jakąkolwiek formę. Dusza tak wylana w formę, ujęta w karby, zaczyna się już przeradzać w przeczucie, instynkt i ogranicza się jedynie działaniem pomocniczem ciału i zmysłom, przez siebie samą nic nie działając. Tacy to są ludzie, którzy są cnotliwi, bo nie umieją być zbrodniarzami i sił do tego nie mają; tacy są ci, którzy stojąc jak pobrzeżne kamienie na drodze życia, nie posuną się ani ku dobremu, ani ku złemu i są prawdziwie szczeblem dzielącym cnotę od występku. Kto wykracza i błądzi, pokazuje tem samem, ze w jego byłoby mocy robić dobrze, bp ma siły po temu; ale ten szkielet nieruchomy, ni ciepły, ni zimny, gorszym jest od zbrodniarza, któremu zawsze cnota może się podobać, bo nie potrafi w całem życiu być człowiekiem. U takich ludzi kapelusz wisi zawsze na jednym kołku, surdut zapina się na jedną stronę — wieczerza i fajka zawsze o tejże przypada godzinie, a umysł zawsze jednostajny, i nieporuszony, (dla twardości) leży jak drogi kamień w kałuży. Ale, dajmy temu pokój, rozgadałem się i zapomniałem powiedzieć) ze Pan Mączka wysiadł z pojazdu i śmiejąc się już z daleka na samą myśl, — jak go czule witać będą, postąpił ku drzwiom, pokręcił klamkę i nikogo nie zastał. Zasępiło to trochę jego czoło, które licznemi pokryło się fałdami, poszedł dalej, obejrzał się w około i zobaczył — ulubionego szpica swojej żony, spoczywającego w śnie słodkim, na miękkiej, watowanej poduszce, Ten drugi zawód stulił mu usta, i oczy zaiskrzył, a ciekawość zbudzona, popchnęła go dalej; ale wszędzie było pusto, i śladu nawet żyjących w tem miejscu istot nie zostało. Z kolei stary piekarz ki- głową, wstąpił do kuchni, w której skutkiem zmroku i szyb trochę zabrudzonych, panowała ciemność, trwożąca bardzo, nieco krótko widzącego Pana Mączkę. Pierwszym jego postępkiem w tem miejscu, był podskok, którego przyczyna znajdowała się w polanie drzewa, leżącem na drodze— Naturalnie ten wypadek zniecierpliwił go trochę, postąpił dalej i o rożen w poprzek leżący, rozdarł suknią. Każdy wyzna, że ten szereg złowróżbnych okoliczności, mógłby najcierpliwszego, wyprowadzić z staną obojętności i uśpienia umysłowego: i nasz tez Pan Piekarz, tak się rozgniewał, ze rożnem rzuconym o podał wybił szybę, stłukł kilka garnków i śpiącego kota obudził. Miauczenie piskliwe i nudne, silnie ozwało się z pod ławy, i w tejże chwili zdało się Panu Mączce że za piecem słyszy chrapanie; odezwał się tedy głośno. — Hej! jest tam kto? Nikt na to nie odpowiedział, i harmonija nosowa, z nową mocą odezwała się znowu. Szereg przeklęstw, wyleciał na skrzydłach gniewu z ust starca, ale i to nic nie pomogło — trzeba było iść za piec. Z nową tedy powolnością, mrucząc co tylko mógł najdobitniejszego znaleść, zaczął się drapać, ku miejscu, zkąd ciągłe i jednostajne chrapanie wychodziło. Nie było to bez przeszkód, trzeba było albowiem, przezwyciężyć dwie ławy, ominąć stół, poodsuwać stołki, co dla osłabionego wiekiem i pracą człowieka, nie najłatwiej przyszło. Z cierpliwością jednak, a raczej z gniewem i ciekawością, która mu we wszystkiem dopomagała, stanął nareście u kresu podróży I ujrzał służącą uśpioną. Kto inny młodszy i czulszego serca nie byłby obudzał szczęśliwej sługi, ale rozjątrzony oporem Mączka, nielitościwie rzucił na nią kij trzymany w ręku. Wrzask okropny powstał za piecem, i nim Pana poznano, który, jak tylko otworzyła oczy, łajać i wyrzekać zaczął; z obu stron położenie było nader przykre. — No! gdzież Pani i Panienka? zapylał nareście ochłonąwszy nieco. — Pani wyszła, odpowiedziała służąca, bo się dowiedziała, że nasza Panienka wzięła z kimsiś szlub sekretnie. — Szlub! sekretnie! przerwał z krzykiem przestraszony piekarz. W Imię Ojca i Syna! a z kimzez? — Już co tego to nie wiem, ale podobno z jakimś bogatym. — A! to co innego — odpowiedział uspokojony Mączka, kiedy bogaty — to zrób mi kawy. — Ale tu także dowiedziano się, rzekła przecierając oczy służąca i szukając ognia zagrzebanego w popiele, ze Pan Ryszard od dwóch tygodni, ożenił się. — Tfu ! czy powarjowali! krzyknął znowu ruszając ramionami piekarz. — A z kimże? — Z Panną Malwiną. — A to chwała Bogu! może mu odejdzie ten zawrót głowy. I ktoby się spodziewał, że ja tu znajdę taką odmianę! — No no dawaj mi kawę — Niech i tak będzie. KONIEC.