1651
Szczegóły |
Tytuł |
1651 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1651 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1651 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1651 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ken Follett
Klucz do Rebeki
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnict i Nagra�
Warszawa 1991
Prze�o�y� Hieronim Mistrzycki
T�oczono pismem punktowym dla
niewidomych, w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_B1
Przedruk z wydawnictwa "Amber"
sp. z o.o. Pozna� and "Epoka"
Warszawa 1989
Pisa�a J. Szopa
Korekty dokona�y: D. Jagie��o i K. Kruk
Dla Robin Mc$gibbon
"Najwi�kszym bohaterem ze
wszystkich jest nasz kairski
szpieg."
- Erwin Rommel,
wrzesie�, 1942
(cytat wg Anthony Cave Brown
Bodyguard of Lies)
Cz�� pierwsza
Tobruk
1
Ostatni wielb��d pad� w
po�udnie.
By� to pi�cioletni bia�y
samiec, kt�rego m�czyzna kupi�
w Gialo, najm�odszy i
najsilniejszy z trzech
wielb��d�w, r�wnie�
naj�agodniejszy. Lubi� go, tak
jak cz�owiek mo�e lubi�
wielb��da, to znaczy tylko
troch� go nienawidzi�.
Wspinali si� na wzg�rek od
zawietrznej, grz�zn�c
nieporadnie w mi�kkim piasku.
Stan�li na wierzcho�ku, z
kt�rego spojrzeli przed siebie,
tylko po to, by zobaczy�
nast�pny wzg�rek i tysi�c innych
do pokonania. Na ten widok
wielb��da jakby ogarn�a rozpacz
- ugi�y mu si� przednie nogi,
zad si� opu�ci� i zwierz�
osiad�o na szczycie pag�rka niby
pos�g, wpatrzone w przestrze�
pustyni oboj�tnym wzrokiem
konaj�cych.
M�czyzna poci�gn�� za uzd� w
nozdrzach wielb��da - �eb
pochyli� si� naprz�d, szyja
wyci�gn�a, lecz zwierz� nie
wsta�o. M�czyzna podszed� od
ty�u i kopn�� je mocno ze cztery
razy w zadnie nogi. W ko�cu
wyj�� zakrzywiony n� bedui�ski,
ostry jak brzytwa, spiczasto
zako�czony, i wbi� go w zad. Z
rany pociek�a krew, zwierz�
jednak nawet nie odwr�ci�o �ba.
M�czyzna zrozumia�, co si�
sta�o - po prostu nie od�ywione
mi�nie wielb��da przesta�y
funkcjonowa�, podobnie jak
maszyna, kt�rej zabrak�o paliwa.
Widzia� ju� wielb��dy pad�e na
skraju oazy, mimo �e dooko�a
mia�y �yciodajn� ziele� - nie
starcza�o im si� na to, by ni�
si� po�ywi�.
M�g�by spr�bowa� jeszcze ze
dw�ch sposob�w, na przyk�ad
nala� wody do nozdrza
zwierz�cia, a� zacz�oby si�
dusi�, albo rozpali� ogie� za
jego zadnimi nogami. Nie sta� go
jednak by�o ani na strat� wody,
ani drewna, poza tym �adna z
metod nie wr�y�a wielkiego
powodzenia. Zreszt� i tak
nadszed� czas postoju. S�o�ce
sta�o wysoko, roz�arzone.
Zaczyna�o si� d�ugie saharyjskie
lato, temperatura si�ga�a w
po�udnie 43/0 C w cieniu.
Nie zdejmuj�c baga�u z
grzbietu wielb��da m�czyzna
otworzy� jeden z work�w i wyj��
namiot. Ponownie rozejrza� si�
odruchowo dooko�a - w polu
widzenia nie by�o ani cienia,
ani �adnej kryj�wki, w�a�ciwie
wsz�dzie by�o tak samo �le.
Rozbi� namiot przy zdychaj�cym
wielb��dzie, na wierzcho�ku
wzg�rka.
Usiad� po turecku w wej�ciu do
namiotu, by przyrz�dzi� herbat�.
Uklepa� kwadrat piasku przed
sob�, ustawi� bezcenne suche
ga��zki w sto�ek i rozpali�
ogie�. Kiedy woda w czajniku si�
zagotowa�a, zaparzy� herbat� w
taki spos�b, w jaki parz� j�
koczownicy, to znaczy nala� z
dzbanka do kubka, doda� cukru,
zn�w przela� do dzbanka, by
bardziej naci�gn�a, i tak kilka
razy. Ostatecznie herbata
zrobi�a si� tak mocna i jakby
melasowata, �e stanowi�a
najbardziej orze�wiaj�cy nap�j
na �wiecie.
Czekaj�c, a� s�o�ce opu�ci si�
ni�ej, zjad� kilka daktyli i
patrzy� na zdychaj�cego
wielb��da. Potrafi� zachowa�
spok�j. Przew�drowa� ogromny
szmat pustyni, ponad p�tora
tysi�ca kilometr�w. Przed dwoma
miesi�cami wyruszy� z El Agela
na wybrze�u Morza �r�dziemnego w
Libii i uda� si� na po�udnie
przemierzaj�c siedemset
kilometr�w przez Gialo i Kufra w
samo puste serce Sahary. Potem
skr�ci� na wsch�d i przekroczy�
granic� Egiptu, nie zauwa�ony
ani przez ludzi, ani przez
zwierz�ta. Przeci�� skaliste
pustkowie na Pustyni Zachodniej
i w pobli�u Kharga ruszy� na
p�noc. Teraz by� ju� blisko
celu. Zna� pustyni�, ale ba� si�
jej - podobnie jak wszyscy
inteligentni ludzie, nawet
koczownicy, kt�rzy sp�dzili na
pustyni ca�e �ycie. Nigdy jednak
nie dopuszcza�, by ten strach
nim zaw�adn��, wp�dzi� go w
panik� czy te� sparali�owa�.
Przecie� zawsze mo�e doj�� do
katastrofy: pope�nia si� b��dy w
nawigacji, kt�re powoduj�
omini�cie studni o kilka
kilometr�w, bywa �e buk�aki z
wod� p�kaj� lub ciekn�, bywa �e
po kilku dniach zaczyna chorowa�
absolutnie zdrowy wielb��d.
Jedyn� odpowiedzi� na to jest
s�owo Inshallah - to znaczy:
Taka by�a wola boska.
W ko�cu s�o�ce zacz�o zapada�
na zachodzie. Spojrza� na juki
wielb��da, zastanawiaj�c si�,
ile sam m�g�by unie��. By�y tam
trzy ma�e europejskie walizki -
dwie z nich ci�kie, jedna
lekka, ale wszystkie trzy
jednakowo wa�ne. Mia� te� ma��
torb� z ubraniem, sekstant,
mapy, �ywno�� i buk�ak z wod�.
To ju� i tak za du�o - b�dzie
musia� pozostawi� namiot,
naczynia do herbaty, garnek,
almanach i siod�o.
Po��czy� trzy walizki razem,
na nich umie�ci� ubrania,
�ywno�� i sekstant, po czym
zwi�za� to wszystko kawa�em
szmaty. W�o�y� prowizoryczne
szelki na ramiona i d�wign��
baga� tak jak plecak. Z przodu
powiesi� sobie na szyi buk�ak z
koziej sk�ry nape�niony wod�.
Baga� by� ci�ki.
Trzy miesi�ce wcze�niej m�g�by
d�wiga� podobny przez ca�y
dzie�, a potem wieczorem gra� w
tenisa, by� bowiem silnym
m�czyzn�. Pustynia jednak
wyssa�a z niego si�y. Jelita
odmawia�y mu pos�usze�stwa,
sk�ra by�a jedn� wielk� ran�,
schud� z dziesi��, pi�tna�cie
kilogram�w. Bez wielb��da nie
ujdzie daleko.
Ruszy� marszem, z kompasem w
d�oni.
Szed� zgodnie ze wskazanym
kierunkiem, opieraj�c si�
pokusie, by zboczy� i okr��y�
wzg�rze, przez ostatnie
kilometry okre�la� bowiem swoje
po�o�enie wed�ug kursu i logu,
tote� najdrobniejsza pomy�ka
mog�a go kosztowa� kilkaset
metr�w i mog�a si� sko�czy�
�mierci�. Szed� miarowo, powoli,
wyci�gni�tym krokiem. Nie mia� w
sobie nadziei ani strachu, skupia�
si� na kompasie i piasku. Zdo�a�
zapomnie� o b�lu zm�czonego
cia�a, stawia� nog� za nog�
automatycznie, machinalnie, a
wi�c bez wysi�ku.
Czu�o si� ju� ch��d wieczoru.
Buk�ak wisz�cy na szyi robi� si�
coraz l�ejszy, w miar� jak
m�czyzna wypija� z niego wod�.
Nie chcia� my�le� o tym, ile
jeszcze wody mu pozosta�o - jak
obliczy�, wypija� trzy litry
dziennie, wiadomo wi�c, �e
nazajutrz wody zabraknie. Nad
g�ow� przefrun�o z g�o�nym
gwizdem stado ptak�w. Spojrza� w
g�r� os�aniaj�c oczy r�k� i
stwierdzi�, �e to stado
step�wek, ptak�w pustynnych
podobnych do br�zowych go��bi,
kt�re co rano i wiecz�r szuka�y
wody. Lecia�y w tym samym
kierunku, w kt�rym on zmierza�,
co oznacza�o, �e jest to
kierunek w�a�ciwy. Niemniej
wiedzia�, �e ptaki te potrafi�
przeby� w poszukiwaniu wody
nawet siedemdziesi�t
kilometr�w, a to nie dodawa�o mu
wiele otuchy.
Na pustyni zapanowa� ch��d, co
spowodowa�o, �e nad horyzontem
zebra�y si� chmury. Za jego
plecami s�o�ce zapad�o si�
jeszcze ni�ej, zamieni�o w du�y,
��ty balon. Troch� p�niej na
fio�kowym niebie pojawi� si�
bia�y ksi�yc.
Pomy�la�, �e urz�dzi sobie
post�j. Nikt nie da rady i��
przez ca�� noc. Nie mia� jednak
namiotu ani koca, ani ry�u, ani
herbaty. By� pewien, �e znajduje
si� blisko studni, z oblicze�
wynika�o, �e powinien ju� do
niej dotrze�.
Szed� dalej. Spok�j ju� go
powoli opuszcza�. Chcia�
zwyci�y� bezwzgl�dn� pustyni�
si�� i do�wiadczeniem, ale
zaczyna�o wygl�da� na to, �e
pustynia jego zwyci�y. Pomy�la�
zn�w o wielb��dzie, kt�rego
zostawi�, o tym, jak zwierz�
u�o�y�o si� na wierzcho�ku
wzg�rza, spokojne, wyczerpane,
czekaj�c na �mier�. Pomy�la�, �e
on nie b�dzie czeka� na �mier�,
lecz kiedy nie da jej si�
unikn��, pop�dzi na jej
spotkanie. Nie dla niego
kilkugodzinna agonia i
wszechogarniaj�ce szale�stwo -
by�oby to niegodne. Ma przecie�
n�.
Ta my�l sprawi�a, �e zacz�a
ogarnia� go rozpacz, nie
potrafi� ju� przezwyci�y�
strachu. Ksi�yc zaszed�, ale
gwiazdy jasno o�wietla�y
okolic�. W oddali zobaczy� swoj�
matk�, kt�ra powiedzia�a: "Tylko
nie m�w, �e nigdy ci� nie
ostrzega�am!" S�ysza� poci�g
turkocz�cy w rytm jego serca,
powolny. Szlakiem sun�y
kamienie niby galopuj�ce
szczury. Czu� zapach pieczonego
jagni�cia. Wspi�� si� na wzg�rek
i ujrza� za nim czerwony blask
ognia, na kt�rym pieczono mi�so.
Ma�y ch�opiec siedzia� i ogryza�
ko�ci. Wok� ogniska sta�y
namioty, sp�tane wielb��dy
skuba�y rzadko rosn�ce krzewy
cierniste, w oddali wida� by�o
studni�. Zacz�y si�
halucynacje. Ludzie w tych
zwidach spojrzeli na niego,
zdumieni. Wysoki m�czyzna wsta�
i przem�wi�. W�drowiec si�gn��
do swojego zawoju i ods�oni�
cz�� twarzy.
Wysoki m�czyna post�pi� krok
naprz�d.
- Przecie� to m�j kuzyn! -
zawo�a� zdumiony.
W�drowiec zrozumia�, �e nie
jest to jednak z�udzenie,
u�miechn�� si� blado i upad�.
Kiedy oprzytomnia�, przez
chwil� zdawa�o mu si�, �e jest
kilkunastoletnim ch�opcem, �e
jego doros�e �ycie to tylko sen.
Kto� dotkn�� jego ramienia i
powiedzia� w j�zyku pustyni:
- Obud� si�, Achmedzie.
Od lat nikt nie nazywa� go
Achmedem. Zda� sobie spraw�, �e
zawini�ty jest w szorstki koc i
le�y na zimnym piasku, na g�owie
ma zaw�j. Otworzy� oczy i ujrza�
wspania�y wsch�d s�o�ca podobny
do t�czy wyci�gni�tej w lini�
prost� na tle p�askiego czarnego
horyzontu. Wia� mu w twarz
lodowaty poranny wiatr. W chwili
tej zn�w przypomnia� sobie, jaki
cz�owiek mo�e si� czu� zagubiony
i niespokojny w wieku pi�tnastu
lat.
Kiedy po raz pierwszy w�wczas
obudzi� si� na pustyni, czu� si�
ca�kiem zagubiony. Pomy�la�
wtedy: "Ojciec nie �yje", a
potem: "Mam nowego ojca". Przez
g�ow� przemkn�y mu urywki sur
Koranu, pomieszane z fragmentami
wyznania wiary, kt�rego matka
nauczy�a go w tajemnicy po
niemiecku. Przypomnia� mu si�
b�l obrzezania, a potem wiwaty i
wystrza�y z karabin�w - to
m�czy�ni gratulowali mu w ten
spos�b tego, �e przysta� do
nich, sta� si� prawdziwym
m�czyzn�. Potem by�a d�uga
podr� poci�giem, ciekawo��,
jacy oka�� si� ci �yj�cy na
pustyni kuzyni, i pytanie, czy
nie b�d� si� wy�miewa� z jego
bladego cia�a i miejskiego stylu
bycia. Wyszed� szybko z dworca i
zobaczy� dw�ch Arab�w siedz�cych
w piachu przy wielb��dach, na
placu przed budynkiem,
zawini�tych od st�p do g��w w
tradycyjne stroje - tylko przez
szpar� w zawoju na g�owie by�o
co� wida�: ich ciemne,
nieprzeniknione oczy. Zabrali go
do studni. Wszystko by�o
przera�aj�ce - nikt si� do niego
nie odzywa�, porozumiewano si� z
nim gestami. Wieczorem zda�
sobie spraw�, �e u tych ludzi
nie ma "toalet", co niezwykle go
stropi�o. W ko�cu musia� o to
zapyta�. Po chwili milczenia
wszyscy wybuchn�li �miechem.
Okaza�o si�, �e byli przekonani,
i� nie zna ich j�zyka, i dlatego
usi�owali z nim rozmawia�
j�zykiem gest�w. Ponadto pytaj�c
o toalet� u�y� na ni�
dziecinnego okre�lenia, przez co
sytuacja sta�a si� jeszcze
zabawniejsza. Kto� mu wyja�ni�,
�e nale�y wyj�� poza ko�o
namiot�w i kucn�� na pisaku. Po
tym zaj�ciu ju� si� tak nie ba�.
bo wprawdzie byli to twardzi
ludzie, lecz nie okazali si�
nieprzyjemni.
Wszystkie te my�li powr�ci�y,
kiedy patrzy� na sw�j pierwszy
wsch�d s�o�ca na pustyni,
pojawi�y si� te� teraz,
dwadzie�cia lat p�niej, tak
samo �wie�e i bolesne jak
wczorajsze z�e wspomnienia,
wywo�ane s�owami: "Obud� si�,
Achmedzie".
Usiad� raptownie, my�li
przeja�nia�y nagle jak poranne
niebo. Przeszed� przez pustyni�
maj�c do wype�nienia niezwykle
wa�n� misj�. Trafi� do studni,
nie by�a ona z�udzeniem - kuzyni
koczowali tu jak co roku o tej
porze. Zas�ab� z wyczerpania,
owin�li go w koce i pozwolili
spa� przy ognisku. Kiedy
pomy�la� o swoim cennym baga�u,
ogarn�a go nag�a panika - czy
przyd�wiga� go tu na miejsce?
Lecz w tej samej chwili
zobaczy�, �e baga� le�y u jego
n�g.
Obok siedzia� w kucki Ismail.
Zawsze tak by�o - przez rok,
kt�ry obaj ch�opcy sp�dzili
razem na pustyni, Ismail zawsze
budzi� si� pierwszy rano. Teraz
powiedzia�:
- Masz jakie� ci�kie
zmartwienie, kuzynie.
- Jest wojna - jakby
potwierdzi� Achmed.
Ismail przysun�� malutk�,
wysadzan� klejnotami czar� z
wod�. Achmed zanurzy� w niej
palce i przemy� oczy. Ismail
odszed�. Achmed wsta�.
Jedna z kobiet, cicha,
s�u�alcza w zachowaniu, poda�a
mu herbat�. Wzi�� j� nie
dzi�kuj�c i szybko wypi�. Zjad�
troch� zimnego gotowanego ry�u.
W obozowisku panowa�a powolna
krz�tanina. Ta ga��� rodziny
chyba nadal by�a bogata - kilku
s�u��cych, du�o dzieci i ponad
dwadzie�cia wielb��d�w. Owce z
namiotami by�y tylko cz�ci�
stada, kt�rego reszta wypasa�a
si� par� kilometr�w dalej.
Podobnie rzecz si� mia�a z
wielb��dami. W nocy oddala�y si�
one w poszukiwaniu ro�linno�ci i
chocia� by�y sp�tane, czasami
znika�y z oczu. Teraz ch�opcy
b�d� je zagania�, podobnie jak
kiedy� robi� to on z Ismailem.
Zwierz�ta nie mia�y imion, lecz
Ismail ka�de z nich i ich
histori� zna� z osobna. M�wi�,
na przyk�ad: "To jest samiec
podarowany przez mojego ojca
jego bratu Abdelowi w roku, w
kt�rym zmar�o wiele kobiet.
Samiec okula�, ojciec wi�c da�
Abdelowi innego, a tego zabra� z
powrotem, i widzisz, ten
wielb��d nadal kuleje." Achmed
dobrze zna� si� na wielb��dach,
nigdy jednak nie mia� do nich
takiego stosunku jak koczownicy
- przypomnia� sobie, �e nie
rozpali� wczoraj ognia za
zadnimi nogami swojego bia�ego
samca, kt�ry zdycha�. Ismail to
by zrobi�.
Achmed sko�czy� �niadanie i
zabra� si� do baga�u. Walizki
nie by�y zamkni�te na kluczyki.
Otworzy� teraz ma�� sk�rzan� i
jego oczom ukaza�y si�
prze��czniki i ga�ki nadajnika
radiowego w prostok�tnej
obudowie. To wywo�a�o
wspomnienie jakby ze znanego
filmu: wr�ce �yciem, szalone
miasto Berlin, trzypasmowa ulica
Tirpitzufer, czteropi�trowy
budynek z piaskowca, labirynt
korytarzy i schod�w, od frontu
biuro z dwiema sekretarkami,
g��bokie drugie biuro, w kt�rym
sta�y: biurko, kanapa, rega�,
ma�e ��ko, a na �cianie wisia�
japo�ski obraz przedstawiaj�cy
u�miechni�tego demona, oraz
podpisana fotografia Franco. Na
balkonie za�, wychodz�cym na
Landwehr Canal, widywa�o si�
par� jamnik�w i przedwcze�nie
osiwia�ego admira�a, kt�ry
m�wi�: "Rommel chce, bym
wyznaczy� naszego agenta w
Kairze."
W walizce by�a te� ksi��ka,
powie�� napisana po angielsku.
Achmed odruchowo przeczyta�
pierwsz� linijk�: "�ni�o mi si�
tej nocy, �e zn�w jestem w
Manderley." Spomi�dzy stronic
ksi��ki wypad�a z�o�ona kartka
papieru. Podni�s� j� z uwag� i
w�o�y� z powrotem mi�dzy
stronice. Zamkn�� ksi��k�,
wsun�� do walizeczki i j� te�
zamkn��.
Obok stan�� Ismail.
- D�ug� odby�e� podr�? -
spyta�.
Achmed skin�� g�ow�.
- Wyruszy�em z El Agela w
Libii. - Nazwy te nic nie
znaczy�y dla jego kuzyna. -
Przyw�drowa�em znad morza.
- Znad morza!
- Tak.
- Sam?
- Na pocz�tku mia�em kilka
wielb��d�w.
Ismail by� przera�ony i pe�en
podziwu; nawet koczownicy nie
odbywaj� tak d�ugich w�dr�wek,
poza tym nigdy nie widzia�
morza.
- Ale dlaczego?
- Bo jest wojna.
- Jedna gromada Europejczyk�w
walczy z drug� o to, kto b�dzie
panowa� w Kairze... jakie to ma
znaczenie dla syn�w pustyni?
- Ale w tej wojnie bierze
udzia� nar�d mojej matki -
powiedzia� Achmed.
- M�czyzna powinien i�� za
ojcem.
- A je�li ma dw�ch ojc�w?
Ismail wzruszy� ramionami.
Rozumia�, co to znaczy mie�
dylemat.
Achmed podni�s� zamkni�t�
walizk�.
- Przechowasz mi j�?
- Tak. Kto zwyci�a w tej
wojnie?
- Nar�d mojej matki. Podobny
jest do ludu koczowniczego...
dumny, okrutny i silny. Ma
zapanowa� nad �wiatem.
- Achmedzie - u�miechn�� si�
Ismail - zawsze wierzy�e� w lwa
pustyni.
Achmed przypomnia� sobie, jak
to w szkole go uczono, �e kiedy�
na pustyni �y�y lwy i �e
prawdopodobnie niekt�re z nich
nadal tam �yj� w g�rskich
kryj�wkach, �ywi�c si�
jeleniami, lisami pustyni i
dzikimi owocami. Ismail nie
chcia� mu wierzy�, a problem
wydawa� im si� wtedy niezwykle
wa�ny i prawie si� pok��cili.
- Nadal wierz� w lwa pustyni -
powiedzia� Achmed z u�miechem.
Spojrzeli na siebie. Nie
widzieli si� przez pi�� lat.
�wiat si� zmieni�. Achmed
zastanawia� si�, o czym m�g�by
opowiedzie� kuzynowi: o
decyduj�cym spotkaniu w Bejrucie
w 1938 roku, o swojej podr�y do
Berlina, o wielkim mistrzowskim
posuni�ciu w Istambule... Kuzyn
nic by z tego nie zrozumia�,
podobnie jak on nie zrozumia�by
spraw Ismaila. Odk�d jako
ch�opcy odbyli razem pielgrzymk�
do Mekki, to chocia� kochali si�
�arliwie, nie mieli sobie nic do
powiedzenia.
Po chwili Ismail odszed�
zabieraj�c walizeczk� do swojego
namiotu. Achmed przyni�s� troch�
wody w misce. Otworzy� torb�,
wyj�� ma�� kostk� myd�a, p�dzel,
lusterko i brzytw�. Wetkn��
lusterko w piach, odpowiednio je
ustawi� i zacz�� rozwija� sw�j
zaw�j.
Przerazi� go widok w�asnej
twarzy w lustrze.
Wypuk�e, zazwyczaj g�adkie
czo�o teraz pokryte mia� ranami.
W oczach tai� si� b�l, w ich
k�cikach rysowa�y si�
zmarszczki. Na twarzy o
delikatnych rysach wyros�a mu
zmierzwiona broda, sk�ra na
d�ugim orlim nosie by�a
zaczerwieniona i sp�kana.
Rozchyli� pokryte b�blami wargi
i zobaczy�, �e �adne, r�wne z�by
ma brudne, poplamione.
Nabra� myd�a na p�dzel i
zacz�� si� goli�.
Twarz stopniowo upodabnia�a
si� do tej, kt�r� zna�. Jej
wyraz sugerowa� silny charakter,
nie by�a przystojna. Na og�
malowa�o si� na niej co�, co w
chwilach, kiedy Achmed
przygl�da� si� sobie
bezstronnie, uwa�a� za oznaki
rozpusty, lecz teraz by�a po
prostu zniszczona. Mia� ze sob�
ma�� fiolk� pachn�cego olejku,
kt�r� ni�s� setki kilometr�w
przez pustyni� z my�l� o tej
chwili, ale nie u�y� ani kropli,
gdy� uzna�, �e sk�ra zacznie go
piec nie do zniesienia. Da�
fiolk� przygl�daj�cej mu si�
dziewczynce. Odbieg�a,
zachwycona podarkiem.
Zani�s� torb� do namiotu
Ismaila, sk�d wyp�dzi� kobiety.
Zdj�� pustynn� odzie� i ubra�
si� w bia�� angielsk� koszul�,
krawat w paski, szare skarpetki
i garnitur w br�zow� krat�.
Usi�uj�c w�o�y� buty stwierdzi�,
�e stopy mu spuch�y - wciskanie
ich w nowe sk�rzane buty by�o
niezwykle bolesne. Nie m�g�
jednak w�o�y� do europejskiego
garnituru prymitywnych gumowych
sanda��w. W ko�cu naci�� buty
zakrzywionym no�em i wsun�� je
bez trudu.
Chcia�by si� znale�� w
bardziej luksusowych warunkach:
wyk�pa� si� w gor�cej wodzie,
ostrzyc, nasmarowa� rany
u�mierzaj�c� ma�ci�, w�o�y�
jedwabn� koszul�, z�ot�
bransolet�, napi� si� zimnego
szampana i mie� ciep��, pulchn�
kobiet�. Musia� na to poczeka�.
Kiedy wyszed� z namiotu,
koczownicy patrzyli na niego,
jak gdyby by� obcy. Chwyci�
kapelusz i podni�s� dwie
pozosta�e walizy - jedn� ci�k�,
drug� lekk�. Ismail podszed� z
buk�akiem z koziej sk�ry. Kuzyni
si� obj�li.
Achmed wyj�� portfel z
kieszeni marynarki, �eby
sprawdzi� dokumenty. Patrz�c na
paszport ponownie sobie
u�wiadomi�, �e jest Alexandrem
Wolffem, ma trzydzie�ci cztery
lata, mieszka w Villa les
Oliviers, w Garden City, w
Kairze, jest biznesmenem,
Europejczykiem.
W�o�y� kapelusz, chwyci�
walizki i ruszy� w ch�odnym
zmierzchu do miasta, od kt�rego
dzieli�o go jeszcze kilka
kilometr�w pustyni.
Wielki pradawny szlak karawan,
kt�rym Wolff w�drowa� od oazy do
oazy przez ogrom pustyni,
prowadzi� przez prze��cz w
�a�cuchu g�rskim i w ko�cu
��czy� si� z normaln� nowoczesn�
drog�. Przypomina�a ona lini�
narysowan� na mapie przez Boga,
po jej jednej stronie bowiem
ci�gn�y si� ��te, piaszczyste,
nagie wzg�rza, a po przeciwnej
�yzne pola bawe�ny, podzielone
na prostok�ty kana�ami
irygacyjnymi. Wie�niacy,
pochyleni nad uprawami, ubrani
byli w proste galabije z
pasiastej bawe�ny, zast�puj�ce
k�opotliwe stroje koczownik�w.
W�druj�c drog� na p�noc, czuj�c
ch�odny wilgotny powiew od
pobliskiego Nilu, rejestruj�c
coraz to wi�cej oznak, �e zbli�a
si� do rejon�w cywilizowanych,
Wolff poczu�, �e zn�w sta� si�
cz�owiekiem. Wie�niacy pracuj�cy
to tu, to tam na polu ju�
przestali w jego poj�ciu by�
osaczaj�cym go t�umem. W ko�cu
us�ysza� silnik samochodu -
wiedzia�, �e jest bezpieczny.
Pojazd nadje�d�a� od strony
miasta Asjut. Kiedy wyjecha� zza
zakr�tu, Wolff zobaczy�, �e to
wojskowy jeep. Po chwili
dostrzeg� w nim m�czyzn w
mundurach armii brytyjskiej i
u�wiadomi� sobie, �e przesta�o
mu zagra�a� jedno
niebezpiecze�stwo, a zacz�o
drugie.
Zmusi� si� do zachowania
spokoju. Pomy�la�, �e ma prawo
tu przebywa�. Przecie� urodzi�
si� w Aleksandrii. Jest
narodowo�ci egipskiej. Ma dom w
Kairze. Wszystkie dokumenty ma w
porz�dku. Jest bogatym
cz�owiekiem, Europejczykiem,
szpiegiem niemieckim za liniami
wroga...
Ko�a jeepa zapiszcza�y hamuj�c
w chmurze kurzu. Wyskoczy� jeden
m�czyzna. Na bluzie munduru
mia� na obu ramionach po trzy
belki - by� kapitanem. Wygl�da�
strasznie m�odo, lekko utyka�.
- Sk�d idziecie, do diab�a? -
spyta� kapitan.
Wolff postawi� walizki i
wykona� nad ramieniem ruch
kciukiem do ty�u.
- Samoch�d mi nawali� na
pustynnej drodze.
Kapitan skin�� g�ow�,
przyjmuj�c natychmiast
wyja�nienie - nigdy by mu nie
przysz�o do g�owy ani te� nikomu
innemu, �e Europejczyk m�g�by
przyw�drowa� tu pieszo z Libii.
- Prosz� pokaza� mi dokumenty -
powiedzia�.
Wolff spe�ni� polecenie.
Kapitan sprawdzi� dokumenty, po
czym spojrza� na Wolffa, kt�ry
pomy�la�: "By� przeciek z
Berlina, szukaj� mnie teraz
wszyscy oficerowie w Egipcie, a
mo�e od mojego ostatniego tu
pobytu zmieniono dokumenty i mam
nieaktualne..."
- Wygl�da pan na wyko�czonego
- powiedzia� kapitan. - Jak
d�ugo idzie pan pieszo?
Wolff zda� sobie spraw�, �e
jego wygl�d mo�e wzbudzi� w
Europejczyku wsp�czucie, co
mia�oby praktyczne skutki.
- Od wczoraj wieczorem -
odpowiedzia� z wyrazem znu�enia
kt�re nie by�o ca�kiem udawane.
- Troch� b��dzi�em.
- Sp�dzi� pan tu ca�� noc? -
Kapitan przyjrza� si� bli�ej
twarzy Wolffa. - Dobry Bo�e,
rzeczywi�cie, to wida�. Lepiej
niech pan z nami si� zabierze.
- Zwr�ci� si� w stron� jeepa. -
Kapralu, we�cie pana walizki.
Wolff otworzy� usta, by
zaprotestowa�, lecz raptownie
zn�w je zamkn��. Cz�owiek, kt�ry
szed� pieszo przez ca�� noc,
powinien by� tylko zachwycony
tym, �e kto� ma pom�c mu
przenie�� baga�. wyra�enie
sprzeciwu nie tylko by sprawi�o,
�e jego opowie�� sta�aby si�
podejrzana, lecz tak�e
zwr�ci�oby uwag� na baga�. Kiedy
kapral uk�ada� walizki z ty�u
jeepa, Wolff u�wiadomi� sobie ze
zgroz�, �e nawet nie zamkn�� ich
na kluczyk. Jak mog�em by� taki
g�upi? - pomy�la�. Wiedzia�,
dlaczego tak si� sta�o - przez
ca�y czas zachowywa� si� zgodnie
z tym, co narzuca�a mu pustynia,
gdzie ludzi widywa�o si� raz na
tydzie� i ostatni� rzecz�, jak�
mieliby ochot� ukra��, by�
nadajnik radiowy, kt�ry dzia�a
dopiero po w��czeniu do pr�du.
Zmys�y wyczulone mia� na
wszystko, co teraz nie
przedstawia�o ju� �adnej
warto�ci: na w�dr�wk� s�o�ca po
niebie, na zapach wody,
obliczanie odleg�o�ci, na
lustrowanie horyzontu, jak gdyby
w poszukiwaniu samotnego drzewa,
w kt�rego cieniu znalaz�by
schronienie przed �arem dnia.
Teraz musia� przesta� pami�ta� o
tym wszystkim i zacz�� my�le� o
policjantach, dokumentach,
zamkach i k�amstwach.
Postanowi�, �e b�dzie
ostro�niejszy i wsiad� do jeepa.
Kapitan zaj�� miejsce obok
niego i rzuci� do kierowcy:
- Z powrotem do miasta.
Wolff postanowi� rozwin��
swoj� opowie��, �eby sta�a si�
jeszcze bardziej prawdopodobna.
Kiedy jeep skr�ci� w piaszczyst�
drog�, spyta�:
- Czy macie wod�?
- Oczywi�cie.
Kapitan si�gn�� pod siedzenie
i wyci�gn�� blaszan� manierk� w
woj�oku, podobn� do du�ej
butelki whisky. Zdj�� zakr�tk� i
poda� manierk� Wolffowi.
Ten dorwa� si� �apczywie do
wody i wypi� prawie p� litra.
- Dzi�kuj� - powiedzia� i
odda� manierk�.
- Chcia�o si� panu pi�. Nic
dziwnego. Hm... mo�e si�
poznamy... jestem kapitan
Newman. - Wyci�gn�� r�k�. Wolff
u�cisn�� j� i przyjrza� si�
bli�ej kapitanowi. By� on m�ody,
tu� po dwudziestce, mia� �wie��
cer�, ch�opi�c� grzywk� i
u�miech na twarzy, ale by�o te�
w nim co� ze znu�onego
dojrza�ego m�czyzny, co�, czego
szybko nabywa si� w czasie
wojny.
- Widzia� pan bezpo�rednio
jak�� bitw�?
- Chyba tak. - Newman dotkn��
kolana. - Za�atwi�em sobie nog�
w Cyrenajce, dlatego te�
odes�ali mnie do tej dziury. -
U�miechn�� si�. - Nie powiem,
�ebym zn�w mia� ochot�
natychmiast pop�dzi� na
pustyni�, ale chcia�bym robi�
co� wa�niejszego ni� to, co
robi�, setki kilometr�w od
prawdziwej wojny. Jedyne walki,
jakie ogl�damy, to starcia
mi�dzy chrzecijanami i
muzu�manami w miasteczku. Sk�d
pan pochodzi, nie mog� rozpozna�
po akcencie?
Niespodziewane pytanie, nie
zwi�zane z dotychczasowym
tematem rozmowy, zaskoczy�o
Wolffa. Pomy�la�, �e na pewno
nie jest przypadkowe - kapitan
Newman by� bystrym m�odym
cz�owiekiem. Na szcz�cie Wolff
mia� gotow� odpowied�.
- Moi rodzice byli Burami
przyby�ymi z Afryki Po�udniowej
do Egiptu. Uczono mnie m�wi�
j�zykiem Bur�w i po arabsku. -
Zawaha� si� w obawie, by nie
przesadzi� z wyja�nieniami i nie
wzbudzi� tym podejrze�. -
Nazwisko Wolff jest
holenderskie, na chrzcie dano mi
imi� Alex, od nazwy miasta, w
kt�rym si� urodzi�em.
Newman okaza� uprzejme
zainteresowanie.
- Co pana tu sprowadza?
Wolff i na to by�
przygotowany.
- Prowadz� interesy w kilku
miastach w G�rnym Egipcie. -
U�miechn�� si�. - Musz� w nich
z�o�y� niespodziewane wizyty.
Wje�d�ali do Asjut. Jak na
warunki egipskie, by�o to du�e
miasto, z fabrykami, szpitalami,
uniwersytetem dla muzu�man�w,
s�ynnym klasztorem i jakimi�
sze��dziesi�cioma tysi�cami
mieszka�c�w. Wolff ju� mia�
prosi�, �eby wysadzili go na
dworcu kolejowym, kiedy nagle
Newman uratowa� go przed
pope�nieniem tego b��du.
- Musi pan znale�� warsztat
samochodowy - powiedzia�. -
zawieziemy pana do Nasifa, on ma
ci�ar�wk� do holowania.
- Dzi�kuj�. - Wolff zmusi� si�
do powiedzenia tego s�owa. Mia�
sucho w gardle. Jeszcze nie
zacz�� prawid�owo ani szybko
my�le�. Lepiej, �ebym si�
pozbiera� do kupy, pomy�la�. To
przez t� cholern� pustyni�,
zupe�nie pozbawi�a mnie
refleksu. Spojrza� na zegarek -
mia� do�� czasu, by rozwi�za�
�amig��wk� w warsztacie i
jeszcze zd��y� na jedyny poci�g
do Kairu. Zastanawia� si�, co
zrobi�. Musi wej�� do
warsztatu, bo Newman b�dzie go
obserwowa�. Potem wojskowi
odjad�. B�dzie musia� udawa�, �e
chodzi mu o jakie� cz�ci
zapasowe do samochodu czy co� w
tym rodzaju, po czym po prostu
wyjdzie stamt�d i p�jdzie na
dworzec.
Je�li dopisze mu szcz�cie,
nigdy mo�e nie doj�� do tego, by
Newman z Nasifem wymienili
spostrze�enia na temat Alexa
Wolffa.
Jeep jecha� ruchliwymi w�skimi
ulicami. Znajomy widok
egipskiego miasta sprawi�
Wolffowi przyjemno�� - barwne
bawe�niane stroje, kobiety z
tobo�kami na g�owach, nadmiernie
gorliwy policjant, faceci w
okularach przeciws�onecznych,
ma�e sklepiki wychodz�ce z
towarem na ulic�, stragany,
poobt�ukiwane samochody,
objuczone os�y. Zatrzymali si�
przed rz�dem niskich glinianych
budynk�w. Droga by�a na wp�
zatarasowana przez star�
ci�ar�wk� i resztki
rozszabrowanego fiata. Ma�y
ch�opiec siedzia� na ziemi przed
wej�ciem do domu i majstrowa�
przy przek�adni kluczem
maszynowym.
- Niestety, musz� pana tutaj
zostawi�. Wzywaj� mnie obowi�zki
- powiedzia� kapitan.
- Jest pan bardzo uprzejmy. -
Wolff u�cisn�� mu r�k�.
- Wola�bym pana tak tu nie
wysadza� - m�wi� Newman. - Ju� i
tak mia� pan do�� k�opot�w. -
Zmarszczy� brwi, ale nagle twarz
mu si� rozja�ni�a. - Wie pan
co... zostawi� tu panu kaprala
Coxa, mo�e si� przyda.
- To naprawd� bardzo uprzejme z pana
strony, ale...
Newman nie s�ucha�.
- Wyjmijcie pana baga�e, Cox,
i bacznie uwa�ajcie. Opiekujcie
si� panem... i �eby�cie niczego
nie pozostawili tym brudasom,
rozumiecie?
- Tak jest, panie kapitanie.
Wolff j�kn�� bezg�o�nie.
Pozbycie si� kaprala zabierze mu
troch� czasu. Newman ze swoj�
uprzejmo�ci� zrobi� si� natr�tny
- a mo�e to celowe?
Wysiedli, jeep odjecha�. Wolff
wszed� do warsztatu Nasifa, Cox
za nim nios�c walizki.
Nasif by� u�miechni�tym m�odym
cz�owiekiem w brudnej galabii,
reperowa� akumulator przy
�wietle lampy naftowej. Odezwa�
si� do nich po angielsku.
- Chcecie panowie wynaj��
pi�kny samoch�d? M�j brat mie�
bentleya...
Wolff przerwa� mu, szybko
odpowiadaj�c po arabsku.
- Nawali� mi samoch�d. Podobno
jest tu ci�ar�wka do holowania.
- Tak, mo�emy jecha� w tej
chwili. Gdzie jest ten samoch�d?
- Na pustyni, pi��dziesi�t,
sze��dziesi�t kilometr�w st�d.
To ford. Ale my nie pojedziemy z
wami. - Wyj�� portfel i da�
Nasifowi angielskiego funta. -
Kiedy wr�cicie, znajdziecie
mnie w Grand Hotelu przy dworcu.
- Ju� si� robi. Jedziemy
natychmiast. - Nasif skwapliwie
chwyci� pieni�dze.
Wolff skin�� g�ow� i odwr�ci�
si�. Wychodz�c z warsztatu z
Coxem zacz�� rozpatrywa�, jakie
nast�pstwa mo�e mie� jego kr�tka
rozmowa z Nasifem. Pojedzie on
ci�ar�wk� holownicz� na
pustyni� i b�dzie szuka� drogi,
gdzie utkn�� samoch�d. W ko�cu
wr�ci do Grand Hotelu, by
powiedzie�, �e nie uda�o mu si�
jej znale��. Ale Wolffa ju� nie
zastanie. Uzna, �e zap�acono mu
godziwie za stracony dzie�, lecz
nie powstrzyma go to przed
barwnymi opowie�ciami o
zaginionym fordzie i jego
zaginionym kierowcy.
Prawdopodobnie wcze�niej czy
p�niej opowie�� dotrze do
Newmana. Ten nie b�dzie wiedzia�,
co to wszystko dok�adnie
oznacza, na pewno jednak si�
domy�li, �e kryje si� za tym
jaka� tajemnica, kt�r� nale�y
zbada�.
Kiedy Wolff u�wiadomi� sobie,
�e plan przemkni�cia si� do
Egiptu tak, by nikt tego nie
zauwa�y�, mo�e mu si� nie uda�,
nastr�j jego uleg� pogorszeniu.
B�dzie musia� u�y� wszelkich
sposob�w, �eby plan si� powi�d�.
Spojrza� na zegarek. Nadal mia�
jeszcze szanse zd��y� na poci�g.
Coxa pozb�dzie si� w hallu
hotelowym, a potem, je�li si�
po�pieszy, zd��y co� zje�� i
wypi�.
Cox by� niskim, ciemnow�osym
m�czyzn� m�wi�cym dialektem
jakiego� regionu Wielkiej
Brytanii, kt�rego Wolff nie
potrafi� rozpozna�. Liczy� sobie
mniej wi�cej tyle lat co on sam,
lecz nadal mia� tylko stopie�
kaprala, a wi�c pewnie nie by�
specjalnie inteligentny. Id�c za
Wolffem przez Midan el_$mahatta,
zapyta�:
- Zna pan to miasto?
- Tak, by�em tu kiedy� -
odpar� Wolff.
Weszli do Grand Hotelu. By� to
drugi co do wielko�ci hotel w
mie�cie, dysponowa� dwudziestoma
sze�cioma pokojami.
- Dzi�kuj�, kapralu - Wolff
zwr�ci� si� do Coxa. - Mo�e pan
wr�ci� do swoich obowi�zk�w.
- Ale mnie si� nie �pieszy,
prosz� pana - odpar� weso�o Cox.
- Zanios� panu walizki na g�r�.
- Na pewno maj� tu boy�w...
- Na pana miejscu nie mia�bym
do "gorszych" zaufania.
Sytuacja coraz mocniej
przypomina�a senny koszmar czy
fars�, w kt�rej ludzie dobrej
woli zmuszali go do coraz
bardziej bezsensownego
zachowania. I wszystko to by�o
konsekwencj� jednego, drobnego
k�amstwa. Zacz�� si� od nowa
zastanawia�, czy to wy��cznie
przypadek, i przysz�o mu do
g�owy co� strasznego i zarazem
absurdalnego, �e mo�e oni
wszystko wiedz� i tylko nim si�
bawi�.
Odsun�� t� my�l i odezwa� si�
do Coxa z najwi�ksz� godno�ci�,
na jak� m�g� si� zdoby�:
- Dobrze. Dzi�kuj�.
Podszed� do recepcjonisty i
poprosi� o pok�j. Spojrza� na
zegarek - pozosta�o mu
pi�tna�cie minut. Szybko
wype�ni� formularz podaj�c
wymy�lony adres w Kairze -
istnia�a szansa, �e Newman nie
zapami�ta� prawdziwego adresu
figuruj�cego w dokumentach. Nie
chcia� zostawi� za sob� �adnych
�lad�w, kt�re mo�na by
wykorzysta�.
Boy, Nubijczyk, poprowadzi� go
na g�r� do pokoju. Wolff da� mu
przy drzwiach napiwek. Cox
po�o�y� walizki na ��ku.
Wolff wyj�� portfel; mo�e Cox
te� spodziewa� si�, �e otrzyma
napiwek.
- No c�, kapralu - zacz�� -
bardzo mi pomogli�cie...
- Chcia�bym panu pom�c si�
rozpakowa� - przerwa� mu tamten
- kapitan m�wi�, �ebym niczego
nie zostawia� dla brudas�w.
- Nie, dzi�kuj� - powiedzia�
stanowczo Wolff. - Chc� si� od
razu po�o�y�.
- To prosz� si� k�a�� -
nalega� pe�en dobrej woli Cox -
a ja szybciutko...
- Nie otwierajcie tego!
Cox otwiera� wieko walizki.
Wolff si�gn�� do marynarki,
przeklinaj�c w duchu: "Do diab�a
z nim. Jestem sko�czony.
Powinienem j� zamkn��. Czy uda
mi si� zrobi� to po cichu?"
Niski kapral patrzy� na
porz�dnie u�o�one w walizce
paczki nowych angielskich
banknot�w funtowych.
- Jezu Chryste! - j�kn��. -
Ale pan na�adowany!
Wolffowi przemkn�o przez
my�l, �e Cox nigdy w �yciu nie
widzia� takiej forsy. Zbli�y�
si� do niego.
- Co pan chce z tym
wszystkim... - zacz�� Cox
odwracaj�c si�.
Wolff wyci�gn�� okrutny
zakrzywiony n� bedui�ski.
Spojrzenia ich si� spotka�y. N�
b�ysn�� w d�oni Wolffa. Cox
cofn�� si� otwieraj�c usta do
krzyku. Ostre jak brzytwa ostrze
wesz�o g��boko w mi�kkie cia�o
jego szyi. Zamiast wyda� okrzyk
przera�enia, Cox zacharcza�
bulgoc�c krwi�. Upad� martwy.
Wolff nie czu� nic, jedynie
rozczarowanie.
2
By� maj, wia� chamsin, gor�cy,
sypi�cy piaskiem wiatr z
po�udnia. Stoj�c pod prysznicem
William Vandam my�la�
przygn�biony, �e prawdopodobnie
przez ca�y dzie� nie zazna ju�
ch�odu. Zakr�ci� kran i wytar�
si� szybko. Ca�e cia�o mia�
obola�e. Poprzedniego dnia po
raz pierwszy od wielu lat gra� w
krykieta. Sztab Generalny
Wywiadu Wojskowego zorganizowa�
dru�yn�, kt�ra mia�a gra�
przeciwko lekarzom ze szpitala
polowego - szpiedzy przeciwko
szarlatanom, jak to nazwali - i
Vandam graj�c w �rodku nie�le
dosta� w sk�r�, przeganiany
przez medyk�w po ca�ym boisku.
Musia� teraz przyzna�, �e nie ma
kondycji. D�in odebra� mu si�y,
papierosy skr�ci�y oddech, a
ponadto liczne zmartwienia nie
pozwala�y mu si� skoncentrowa�
na grze w takim stopniu, w jakim
tego wymaga�a.
Zapali� papierosa, odkaszln��
i zacz�� si� goli�. Zawsze pali�
przy goleniu - tylko dzi�ki temu
nie odczuwa� tak dotkliwie nudy
przy tym codziennym zaj�ciu.
Pi�tna�cie lat temu przysi�g�
sobie, �e jak tylko wyst�pi z
wojska, zapu�ci brod�, nadal
jednak by� w wojsku.
Ubra� si� w zwyk�y mundur:
ci�kie sanda�y, skarpety, bluz�
i szorty khaki z odpinanymi
klapami, kt�re mo�na by�o
opuszcza� i zapina� pod
kolanami, gdyby moskity sta�y
si� szczeg�lnie natr�tne. Nikt
jednak nie u�ywa� tych klap,
m�odzi oficerowie nawet
przewa�nie je odcinali, bo
wygl�da�y �miesznie. Na pod�odze
sta�a przy ��ku pusta butelka
po d�inie. Vandam spojrza� na
ni� i jednocze�nie poczu� do
siebie odraz� - k�ad�c si� do
��ka po raz pierwszy zabra� ze
sob� t� przekl�t� butelk�.
Podni�s� j� teraz, zdj��
zakr�tk� i wrzuci� butelk� do
kosza. Zszed� na d�.
Gaafar by� w kuchni, parzy�
herbat�. By� to s�u��cy Vandama,
podstarza�y �ysy Kopt. Szura�
nogami i mia� ambicj�, by go
traktowano jak angielskiego
kamerdynera. Nie zas�ugiwa� na
to miano, lecz mia� w sobie
pewn� doz� godno�ci i by�
uczciwy. Vandam wiedzia�, �e to
niecz�sto spotykane walory u
egipskiej s�u�by.
- Czy Billy wsta�? - spyta�.
- Tak, prosz� pana, zaraz
zejdzie.
Vandam skin�� g�ow�. Na kuchni
wrza�a woda w ma�ym garnku.
W�o�y� do niej jajko i nastawi�
minutnik. Ukroi� dwie kromki
angielskiego chleba na grzanki.
Posmarowa� je mas�em, pokroi� w
paski, wyj�� jajko i odci��
czubek skorupki.
Do kuchni wszed� Billy.
- Dzie� dobry, tato.
Vandam u�miechn�� si� do
dziesi�cioletniego syna.
- Dzie� dobry. �niadanie
gotowe.
Ch�opiec zacz�� je��. Vandam
usiad� naprzeciwko niego z
fili�ank� herbaty. Obserwowa�
syna. Ostatnio Billy wygl�da
rano na zm�czonego. Kiedy�
zawsze by� �wie�y i pe�en
wigoru. Mo�e �le sypia? A mo�e
po prostu zaczyna si� okres
dorastania i ch�opcu zmienia si�
przemiana materii? A mo�e po
prostu za p�no chodzi spa�, bo
czyta pod kocem krymina�y przy
latarce.
Znajomi twierdzili, �e Billy
podobny jest do ojca, ale Vandam
nie dostrzega� tego
podobie�stwa. Uwa�a�, �e
ch�opiec podobny jest do matki.
Mia� takie same szare oczy,
delikatn� sk�r� i ten sam dumny
wyraz twarzy, kiedy kto� go
rozgniewa�.
Vandam zawsze przygotowywa�
mu �niadanie. S�u��cy oczywi�cie
potrafi� �wietnie si� opiekowa�
ch�opcem i na og� by�o to jego
obowi�zkiem, lecz tego kr�tkiego
rytua�u Vandam wola� sam
dope�nia�. Cz�sto bowiem by�y to
jedyne chwile, jakie m�g�
sp�dzi� z ch�opcem w ci�gu dnia.
Niewiele rozmawiali - Billy
jad�, a Vandam pali� - nie mia�o
to jednak znaczenia,
najwa�niejsze, �e razem
rozpoczynali dzie�.
Po �niadaniu Billy my� z�by, a
Gaafar wyci�ga� motocykl
Vandama. Ch�opiec wr�ci� w
szkolnej czapce, ojciec te�
za�o�y� swoj� czapk� wojskow�.
Zasalutowali sobie, jak co
dzie�.
- Doskonale, majorze...
chod�my wygra� t� wojn� -
powiedzia� Billy.
Wyszli.
Biuro majora Vandama mie�ci�o
si� przy Gray Pillars w jednym z
budnyk�w ogrodzonych drutem
kolczastym, nale��cych do
Kwatery G��wnej na �rodkowy
Wsch�d. Kiedy wszed�, zobaczy�
na biurku raport z najnowszych
wydarze�. Usiad�, zapali�
papierosa i zabra� si� do
czytania.
Raport nades�ano z Asjut
po�o�onego czterysta kilometr�w
na po�udnie. Pocz�tkowo Vandam
nie rozumia�, dlaczego raport
przeznaczony jest dla wywiadu.
Patrol wojskowy znalaz� na
drodze id�cego pieszo
Europejczyka, kt�ry potem
zamordowa� kaprala no�em. Cia�o
odnaleziono wczoraj wieczorem,
zaraz po tym, jak si�
zorientowano, �e kapral nie
wr�ci� do koszar, niemniej
jednak nast�pi�o to kilka godzin
po jego �mierci. M�czyna
odpowiadaj�cy opisowi owego
Europejczyka kupi� na dworcu
bilet do Kairu, lecz zd��y� tam
dotrze� i rozp�yn�� si� w
mie�cie, zanim znaleziono cia�o.
Motywy zab�jstwa by�y nie
znane.
Policja egispka i brytyjska
�andarmeria wojskowa ju�
prowadz� dochodzenie w Asjut, o
kt�rego wynikach powiadomi� dzi�
rano r�wnie� swoich koleg�w w
Kairze. Z jakiego jednak powodu
zawiadomiono wywiad?
Vandam zmarszczy� brwi i
jeszcze raz zacz�� si�
zastanawia� nad spraw�.