16482
Szczegóły |
Tytuł |
16482 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16482 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16482 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16482 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Elżbieta Małicka Ks. Jacek Dunin-Borkowski
Bóg w moim bałaganie
Wydawnictwo Księży Marianów
Warszawa 1999
Spis treści
1. Pół baby - pół księdza
2. Bóg w sałatce z kotem
3. Ile diabłów na końcu igły? - czyli bajka-niebajka
4. Szczęśliwa świnia
5. Doświadczona do lepienia pierogów
6. Galaretki jako sens życia
7. Podanie o wszystko
8. Chrześcijanin dzieckiem podszyty
9. Czy Bóg kocha Mareczków?
10. Jak byłam młoda i...
11. Gruba, garbata, znerwicowana ukochana
12. Herbata z konfiturami
13. Niesłuszna racja
14. Wesoły pesymista
15. Już nas, nasza miłość
16. Znikający potwór
17. Przesuń się!
18. Kocour, dentysta 1 gąbka
19. Perły z komara
20. Kup pan wschód słońca
21. Módl się, żeby utonął
22. Czytam o Janie od Krzyża
23. Święty, który mi się nie podoba?
24. Bóg pokerzysta
25. Wonderworld - cudowny świat
26. Jędza w przebraniu księdza
27. Szczęście to piwo, kiełbaska i...
28. Grypa
29. Dobre mniemanie o sobie
30. Miś z okienka
31. Prymusy nie mają szans
32. Kleksy i kiksy
33. Pan Bóg a „duża blondyna"
34. Wolę nowych znajomych
35. Solidne szaleństwo
36. Napad stulecia
37. Zmartwychwstanie dla nierządnicy
38. Rozgrzeszenie z paznokci
39. Bez końca i do końca
40. Czy Papież powinien być ładny?
41. Spowiedź nie może się udać
42. Odnawianie zużytych stów
43. O wiewiórce, słowach i Panu Jezusie
*44. Szczęść Boże w porno shopie
45. Kretyńska owca w przeciwprądzie
46. Łacina i plecy księdza
47. O potrzebie foremki
48. Hu, ha! Dobrzejak!
49. Ryżowi chrześcijanie
50. Jeszcze mogę być cyrkówką
51. W ramionach Giewontu
52. Włóczęga, Pan Bóg i pusty kościół
53. Kopnięta święta czyli „chooodź ze mną!"
54. Mroki średniowiecza
55. Malutka czy mulatka, czyli mroki średniowiecza - cd.
56. Rozmyślania na balandze
57. Pochwała wolnej miłości
58. Nawroty nawrócenia
59. Między pryszczami a zgorzknieniem
60. Duchowy leasing
61. Symfonia wrzasku
62. Tak ale i mojelepsze
63. Kto się wstydzi beczeć?
64. Kraciasty materiał dla Boga
65. Przepraszam panią, którędy do nieba?
66. Walka rzeczownika z czasownikiem
67. Duchowy aerobik
68. Palma rozwali sufit
69. Kapuśniaczek modlitwy
70. Pod płaszczem
71. „Wszakże Nowak"
72. Ostateczne wakacje
73. Świat jest Listem
74. Odczepmy się od Pana Boga!
75. Zdrowo pościć
76. Przemądry Wieloryb czyli dusza na wakacjach
1. Pół baby - pół księdza
Czy ktoś, kto był kiedyś publicystą, a jest katolikiem, jest automatycznie „katolickim publicystą"? Tak chyba uważał pewien redaktor dzwoniąc do mnie z propozycją stałego felietonu w warszawskim dodatku do „Gościa Niedzielnego". „Nie, dziękuję, nie dam rady!" - to była moja pierwsza reakcja. Katoliczka jestem byle jaka, publicystka jeszcze gorsza. Różni dobrzy ludzie zaczęli mnie namawiać, żeby jednak spróbować. Jako ostatnią (i nieodpartą) wymówkę wytoczyłam armatę - „Wcale nie jestem pewna, czy ja tak dobrze się znam na sprawach wiary. Mogę coś naplątać" (Ufffl - teraz dadzą mi spokój). Niestety, przyjaciele natychmiast znaleźli rozwiązanie - zadzwoń do księdza Jacka, na pewno zgodzi się pomagać. Miałam nadzieję, że odmówi, przecież się prawie nie znaliśmy. Zadzwoniłam, a on... się zgodził.
Potem było różnie. Pisałam, ksiądz sprawdzał i wtrącał swoje trzy grosze. Czasami pięć groszy. Niekiedy dwa złote. Zdarzało się tak, że to on miał pomysł, więc próbował pisać, a pięć groszy wtrącałam ja. Bywało śmiesznie, kiedy słyszałam od czytelniczki: „No, nareszcie ktoś napisał coś naprawdę o nas - kobietach". Tak, tylko że to było prawie w całości księżowskie pisanie. A ktoś inny kręcił nosem - „toż ostatni felieton, to po prostu kazanie" - a jak na ironię właśnie mnie „kazania" szły dużo lepiej niż Duchownemu.
Wszystko to było bardzo dziwne. Szczególnie, że powstała jakaś nowa „osoba". Zaczęliśmy się rozumieć prawie bez słów i uzupełniać. A właściwie dalej się nie bardzo znaliśmy. Teksty i poprawki wymienialiśmy przez telefon, faksem, lub internetem. Co jakiś czas jedno przekonywało drugie, że to ono robi całą robotę, bo on (ona) sam(a) by nie był(a) w stanie niczego takiego zrobić. Właściwie nie wiem, kto ją naprawdę wykonywał, choć teksty podpisywałam nadal swoim nazwiskiem. Ja? Ksiądz Jacek? Syrena - pół baby, pół księdza? Czy może Frankenstein - potwór złożony z kilku istnień ludzkich? Ksiądz pisząc pewnie się modlił. Ja sama często w swojej pisarskiej bezradności prosiłam z nadzieją, żeby Duch Święty wtrącił swoje trzy grosze. Albo pięć złotych...
Może warto jeszcze wyjaśnić, że „Mądry Ksiądz" występujący czasem w naszych tekstach, to niekoniecznie jest Ksiądz Jacek. Są to zależnie od okoliczności różni Mądrzy Księża, a najczęściej ks.Tadeusz Dajczer i jego przemądra książka „Rozważania o wierze".
Pierwszy tytuł cyklu brzmiał „Wokół nas", potem został zmieniony na „Poważnie mówiąc". A co tam naprawdę jest?
Jest o mojej bylejakości
Jest o Jezusowym miłosierdziu
Jest nie tyle o moim szukaniu Boga, ile o Jego wchodzeniu w nasze życie
Jest...
Mam nadzieję, że coś tam jest. Prosimy przeczytać.
2. Bóg w sałatce z kotem
Bardzo tak lubię. Państwo też? Gdy wszystko się ładnie-dokładnie układa. Idę do pracy, po drodze małe zakupy, w momentach, gdy w pracy jestem wolna, załatwiam wszystkie zaległe telefony (oczywiście, że z automatu, a nie ze służbowego telefonu, oczywiście). Wychodzę z pracy nie za wcześnie i nie za późno, w sam raz żeby zapłacić podatek, pójść się pomodlić do kościoła, odebrać dziecko ze szkoły, przygotować obiad, zjeść, pozmywać, odwiedzić sąsiadkę, trochę poczytać i położyć się nie za wcześnie, nie za późno, w sam raz żeby wstać rano wypoczęta do nowego wspaniałego dnia.
Bardzo tak lubię. I bardzo nie lubię, jak jest inaczej. Jak rano zaśpię, autobus stanie w korku, nie zdążę zrobić zakupów, zamkną mi okienko przed nosem, dzwoniąc z pracy nikogo nie będę mogła zastać, a w domu telefon zepsuty, obiad się przypali, a potem wystygnie zanim rodzina raczy się zjawić, przylezie sąsiadka i siedzi do późna właśnie wtedy, gdy mam pilną robotę, położę się spać za późno i znowu się za mało modliłam.
A Mądry Ksiądz (może sobie znaleźć jakiegoś innego?) przez kratki konfesjonału nie przestaje powtarzać:
- Czym ty się martwisz i z czego się cieszysz? Że ci się udało coś załatwić? Że dobrze wykorzystałaś czas? Że zmarnowałaś trochę czasu? Że się gdzieś spóźniłaś? To po co ty żyjesz. Czy Pan Bóg cię kocha tylko wtedy, gdy ugotujesz dobrą zupę? Czy obraża się na ciebie, gdy zapomnisz zapłacić podatek? Czy Jego miłość nie jest obecna w zakorkowanym autobusie, zepsutym budziku i w zmęczeniu?
I moje mądrzejsze „ja" powtarza mojemu „ja" głupiemu: tylko Pan Bóg się liczy, a nie moje sukcesy czy porażki.
Tylko Pan Bóg Się Liczy, A Nie Moje Sukcesy Czy Porażki...
TYLKO PAN BÓG SIĘ LICZY, A NIE MOJE SUKCESY CZY PORAŻKI! I to, że On jest obecny w każdej sytuacji, która mnie spotyka. Że w każdej z nich, nawet tej, która jest wytworem mojej głupoty czy grzechu, mogę przyjąć, jak syn martnotrawny, Jego miłość.
Robiłam sałatkę. Bardzo była ta sałatka przemyślna i smakowita. Było w niej także sporo mięsa. A kot, jak to kot, mięso lubi. Wlazł w salaterkę, salaterka z kotem na podłodze, kot z kawałkiem kiełbasy na szafie, sałatka równą warstwą na linoleum, goście za pasem, a ja z „cholerami" na ustach i morderczymi intencjami w stosunku do kota. I wtedy zadzwonił telefon. Opowiedziałam natychmiast mojemu pobożnemu znajomemu, co się stało. A ten bałwan mi na to, że to właśnie znak, że Pan Bóg mnie kocha. Luuudzie!!! Potrzebuję fizyka. Czy można drut telefonu podłączyć do wysokiego napięcia? Żeby mi tego mądralę kopnęło pięćset wolt i zaczął świecić łysiną? Jemu się sałatka nie rozwaliła po podłodze. Miłość Boga we wrednym kocie, rozsypanej sałatce, spóźnionym autobusie i moich nerwach? Czy ktoś potrafi ją także tam znaleźć?
Są tacy, którzy twierdzą, że Matka Boża.
Poród w szopie, zagrożenie życia dziecka, tułaczka na osiołku, zagubienie dziecka. „Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmogący". Gdzie były te wielkie rzeczy w Jej życiu? Zewnętrznie były takie, jak w moim. Muszę zapytać biblisty, czy Maryja mogła mieć w Nazarecie kota.
Rozsypana sałatka, spóźniony autobus, niezapłacony podatek. Wielka miłość Boga do mnie. Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmogący?
Luuuudzie!!! Kto mi sprzeda trochę wiary? Chociażby takiej jak ziarnko gorczycy.
3. Ile diabłów na końcu igły? -czyli bajka-niebajka
Musiałam w końcu wziąć się za cerowanie, czego bardzo nie lubię. Z ciężkim westchnieniem nawlekałam igłę, gdy wtem dobiegł mnie głos wydobywający się wyraźnie z jej końca.
- Daj sobie spokój, i tak zaraz znowu porobią dziury. Siedzisz tu jak idiotka, a panowie mają wolne.
Trochę się zdziwiłam, ale głos był bardzo sympatyczny, a to co mówił - rozsądne, więc słuchałam dalej.
- W końcu jesteś wyzwolona, nie musisz być kuchennym popychadłem, zarabiasz na siebie, przynosisz pieniądze, masz prawo do realizowania siebie, do kulturalnej rozrywki...
No, no, - myślę sobie - przecież racja. Wtem inny (równie miły głos) dodaje:
- Dzieci muszą się uczyć odpowiedzialności. DLA ICH DOBRA nie powinnaś ich wyręczać.
Właśnie! Słusznie, przecież dla ich dobra, tak tak... Słucham coraz uważniej, bo daje się słyszeć następny głos, dosyć bezbarwny, ale przecież także miły:
- Zresztą przecież dzisiaj masz jeszcze felieton do napisania, jesteś taka zmęczona, masz inne ważniejsze sprawy...
Tak, tak! Muszę siąść do pisania. Samo przecież się nie napisze. Mam ważniejsze sprawy...
Nagle rozległ się głos mocniejszy od pozostałych:
- Idioci! Mówiłem W ŚRODKU, nie na zewnątrz!
Głosy z końca igły ucichły. Rozstawałam się z nimi z ulgą, ale i z pewnym smutkiem. Były przecież takie miłe! I wyraźnie mnie lubiły. Rozumiały mnie. Nareszcie ktoś mnie rozumiał.
„Nikt cię nie rozumie, nikt cię nie zna takiej jaka naprawdę jesteś. Nikomu na tobie nie zależy, musisz sama się zatroszczyć o siebie. Zresztą ludzie są podli, a wszystko nie ma sensu." - Właśnie! Moje myśli też nie są takie głupie. Poczułam jednak, że coś jest nie tak. Trzeba by chyba zacząć się modlić. Wtedy dopiero moje mądre myśli nabrały prawdziwego wigoru:
„A felieton! Zgłupiałaś? Już zapomniałaś, że medytacja nigdy ci nie wychodzi! Znowu będziesz siedzieć jak kołek w płocie! Może byś była normalna, zupełnie dziwaczejesz! Później, później jak się lepiej poczujesz, to się tak NAPRAWDĘ, głęboko, szczerze i pięknie pomodlisz, teraz to będzie tylko udawanie, nic z siebie nie wydusisz. Nawet to będzie Pana Boga obrażało, taka byle jaka modlitwa".
Ktoś mi kiedyś mówił, że w takich sytuacjach najlepiej prosić Maryję o prowadzenie. Wcale przez to nie nabrałam gorliwości, ale jakoś, z ciężkim westchnieniem, zabrałam się do Ewangelii z czytań mszalnych.
„Syn człowieczy nie przyszedł, żeby Mu służono, ale aby służyć i dać swoje życie."
„Zastanów się. Co to właściwie znaczy? Za głupia jesteś. Weź jakiś komentarz biblijny. Oczywiście to nie dosłownie. Mamy tu taką typową semicką parabolę."
Ktoś mi powiedział, że w takich sytuacjach najlepiej prosić Maryję...
„Aby służyć". Oddać swoje życie. Zmarnować je jak Chrystus. Uniżyć się. Nie szukać siebie...
Poprosiłam Służebnicę Pańską i jakoś tak potem... polazłam cerować te okropne skarpety. Ale
wzięłam nową igłę. A tamtą wrzuciłam do Wisły.
4. Szczęśliwa świnia
Przeczytałam w gazecie tak właśnie zatytułowany artykulik. Okazuje się, że po wprowadzeniu hodowli według programu popularnie zwanego „szczęśliwa świnia", świnia ma się bardzo dobrze, a nawet lepiej. Hodowana bezstresowo i higienicznie przybiera na wadze i w ogóle wygląda na zadowoloną. Bardzo mi się to spodobało, tylko nasuwa się pytanie, co dalej z taką niezestresowaną, zadowoloną, higieniczną świnią? Obawiam się, że nic innego, jak to co dzieje się ze świnią niezadowoloną i zestresowaną - pojedzie do rzeźni, a my zjemy sobie potem higieniczne, choć nie wiem czy szczęśliwe, kiełbasy. Z pewnością my będziemy z takich kiełbas zadowoleni. Świnia już nie będzie miała nic do gadania, więc wszystko będzie świetnie.
Można hodować szczęśliwą świnię, ale przecież koniec końców koniec świni jest dosyć świński, a niespecjalnie szczęśliwy. Tak właśnie chcielibyśmy czasem „hodować" samych siebie. Nieważne, jaka jestem (hrum hrum), ważne żeby było mi dobrze. Moja miłość bliźnich, szczególnie tych najbliższych, też na tym polega. Chciałabym, żeby nie było awantur, czy nawet małych nieporozumień, żeby wszyscy byli uśmiechnięci i zadowoleni. Niestety to się nie udaje, ale bardzo bym chciała. Jednak, tak naprawdę, jeśli celem życia jest to, żeby mi było dobrze (innym też, moim bliskim, bo gdy im jest niedobrze, to ja źle się czuję) to czym właściwie różnię się od tytułowej bohaterki? Ona ma taki sam cel. Różnimy się tylko środkami uszczęśliwiającymi. Dla niej to pełne koryto, dla mnie oprócz niego, tzn. przepraszam, oprócz pięknie podanych i z maestrią przyrządzonych posiłków, jeszcze parę innych rzeczy - muzyka, książki, chęć bycia podziwianą, potrzebną, kochaną. Chociaż... czy świnia tego nie potrzebuje? Nie znam się na świńskiej psychologii. A może trzeba jej puszczać Mozarta, żeby szybciej szczęśliwie tyła?
Pan Bóg kocha inaczej. Nie tyle chodzi mu o to, żeby od razu i zawsze było mi dobrze, ale żebym była dobra. Jeśli trzeba czasem wyłupić to nieszczęsne oko, to trzeba.
A przecież w nas naprawdę jest duży procent świni. Jest też anioł. Wiem, wiem - teolog zaraz na mnie nakrzyczy, że człowiek jest jednością, a to co duchowe w człowieku nie jest anielskie, tylko właśnie prawdziwie ludzkie. Dobra, dobra Drogi Teologu, ja jestem baba z kuchni, a nie teolog i sobie mogę myśleć po swojemu.
No więc czy chodzi rzeczywiście o to, żeby moja świnia była szczęśliwa? A przecież jest bardzo nieszczęśliwa, gdy próbuje żyć nie dla przyjemności, nie dla własnej satysfakcji!
Zaraz, ale w takim razie po co żyć? Podobno (to znowu Mądry Ksiądz powiedział - dobrze znać takiego, nie?) programem życia chrześcijańskiego jest wypełnianie woli Bożej. Nooo, taaak, ale jak ją poznać? „A ja nie wiem, a ja nie rozumiem." Znają państwo te teksty? Ależ tak oczywiście, dokładnie tak tłumaczą się małe dzieci! Oraz czasem baby z kuchni w rozmowie z Mądrymi Księżmi. Tym razem spokojny ten człowiek zaczął się po prostu śmiać. „Świetnie wiesz, może nie zawsze, ale bardzo często dokładnie wiesz, tylko nie chcesz wiedzieć, bo Ci coś innego pachnie, inaczej ci jest wygodnie. Bo ciągła próba życia NIESWOJA wolą jest umieraniem dla siebie."
Umierać dla siebie? Ale KTO wtedy umiera? Może jednak nie Moja Szanowna Osoba w Swojej Niepowtarzalnej Istotności, a tylko świnia we mnie? A koniec świni (koniec końców) i tak musi być świński, co pokazaliśmy na początku niniejszego tekstu.
A że nie umiem, nie chcę umierać? Nawet jeśli dalej jest obiecana pełnia życia? Że świnia jakby nie daje się ode mnie samej oddzielić i jej umieranie boli tak, jakbym to ja w swojej istotnej niepowtarzalności, czy jak to tam było... umierała?
To się módl, wyciągaj łapy do Pana, proś! On „nolentes faciet volentes" - niechcących czyni chcącymi, jak pisał święty Augustyn - zakończył kwestię Mądry. I już się nie śmiał.
5. Doświadczona do lepienia pierogów
To było w autobusie 157. Dość ordynarna utleniona blondynka koło pięćdziesiątki. Włosy wprost od fryzjera, za mocny makijaż, skórzana kurtka z bazaru - „odstawiona" jakby miała dwadzieścia lat mniej niż w metryce. Strzyżony pudel na smyczy i mała córeczka, która wodziła za matką wzrokiem i zagadywała ją co chwilę. Ale blondynka była roztargniona - smutna albo zła. Zacięte jaskrawe usta, wzrok zawieszony za oknem. Nie słuchała małej, odpowiadała półsłówkami albo wcale. Zły humor znikł jednak jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy do autobusu wsiadł jakiś facet. Blondynka uśmiechnęła się do niego szeroko i jęła rozkosznie szczebiotać. Nie była wcale smutna, tylko beznadziejnie znudzona towarzystwem dziecka. Zanim ten facet się pojawił wzrok blondynki był nieobecny, zawieszony za oknem, utkwiony w czymś, co kiedyś było, albo dopiero będzie. Miałam wrażenie, że mija się z życiem, tym, co TERAZ dla niej przygotował Pan Bóg. Patrzyłam na nią z niesmakiem i myślałam: „głupia babo, dlaczego nie widzisz, że to dziecko cię potrzebuje! Może nikt cię na świecie nie będzie już nigdy kochał tak, jak ta twoja córeczka, a ty nawet jej nie zauważasz! I po co ci w twoim wieku ten goguś?".
Może bym nawet jej coś powiedziała, tyle że nagle sobie uświadomiłam, że przecież ja to robię to samo. Jak często jestem nieobecna w tym, co właśnie się dzieje. Coś sobie wspominam albo na coś czekam. Wybieram, przebieram, marzę i wspominam, coraz mniej mi się podoba i cieszy. To moja dusza jest taką sfatygowaną tlenioną blondyną z pretensjami. A przecież Bóg jest obecny w teraźniejszości. Hic et nunc. Nie we wspomnieniach ani w marzeniach.
Następnego dnia w rubryce „Dam pracę" przeczytałam takie ogłoszenie: „DOŚWIADCZONA DO LEPIENIA PIEROGÓW". Oho! nareszcie coś dla mnie! Może nie jestem specjalnie zdolna ani elegancka, ale doświadczona to na pewno! Zaraz przypomniała mi się tamta dama z autobusu 157. Ta to dopiero wyglądała na doświadczoną! Ale jeśli takie „doświadczone" mogą się przydać do pierogów, to - pomyślałam sobie z nadzieją (czy to wiosenne powietrze tak działa?) - może i u Pana Boga coś dla nas się znajdzie. Może On jakoś do nas dotrze ze swoją miłością.
6. Galaretki jako sens życia
Szłam sobie niedawno nocą po Warszawie (bardzo lubię miasto nocą, a Państwo?). Było już cicho, bo pora późna. Było mi dobrze, tak ciepło w środku. Nie wiem czemu -światła, zapach liści, zadowolenie, że w końcu jestem po pracy, odmawiany różaniec, świecący księżyc, wszystko to po trochu? W każdym razie poczułam wdzięczność do Pana Boga. I wtedy właśnie zobaczyłam reklamę. Tę która mówi, że z większości rozkosznych rzeczy trzeba się spowiadać, oprócz rozkosznego piwa, z którego picia jakoby spowiadać się nie trzeba. A mnie akurat wtedy było bardzo dobrze bez grzeszenia. I coś we mnie zatrybiło. Przecież Bóg chce mojego dobra!
No tak, tak, oczywiście, chce dobra tego duchowego, chce mnie zbawić, zaprowadzić do nieba, ale droga jest ciężka, pełna wyrzeczeń...
Bzdura! Bóg chce MOJEGO dobra, nie swojego, albo jakiegoś nierealnego, eterycznego, nieludzkiego i wymyślonego.
Chce, żeby mi było dobrze.
Bóg chce, żeby MI było dobrze!!
Zatem nie ma rozkosznych grzechów, cudownych pokus i radosnych upadków. Nie istnieją, tak jak nie istnieje pachnący smród czy smaczna obrzydliwość.
Wydawałoby się, że człowiek coś już z wiary rozumie, jest pogłębiony, wymodlony itepe, itede. A od czasu do czasu wyłazi ze mnie jakiś oczywisty, prymitywny idiotyzm, przekonanie czy nastawienie, które teoretycznie rzecz biorąc od dawna już nie powinno istnieć.
„Tego nie można, bo Pan Bóg."
„Tamtego nie wolno, bo wiara."
„To trzeba, bo chrześcijaństwo."
I z ciężkim westchnieniem zmuszam się do czegoś albo czegoś sobie odmawiam, żeby temu Panu Bogu przyjemność zrobić albo przynajmniej się nie narazić. Na tyle rozkosznych rzeczy miałoby się ochotę, tylko że z nich trzeba się niestety spowiadać.
W swoim czasie dosyć marny, ale intensywnie lansowany pisarz, miał stały felieton w literackim piśmie. Jeden z tych tekstów starzejący się pan poświęcił w całości opisowi rozkoszy płynących z konsumpcji czeskich galaretek oraz trudnościom w nabyciu tychże. Gdzieś w tym tekście, który mnie zarówno przestraszył, jak zniesmaczył, była zakamuflowana taka smutna myśl: z innych rozkosznych rzeczy już na starość nie mogę korzystać, ale zostały mi galaretki. Galaretki jako sens życia. Galaretki jako promyk szczęścia. Galaretki jako zwieńczenie ludzkiej egzystencji... Tylko mi ich nie dają kupić. Tutaj lojalny aparatczyk pozwolił sobie nawet na pewną opozycyjność. Mam prawo do swoich galaretek!
A przecież tak nie musi być. Byli tacy, którzy właśnie u kresu swej ziemskiej egzystencji przeżywali największe szczęście. Ja czasem w skrytości myślę, że rozkosznie byłoby się wyładować wreszcie na kimś, tylko Bóg nie pozwala. A może naprawdę rozkosznie jest kochać każdego drania i łobuza, tylko ja jeszcze tego nie potrafię? Może Bóg we wszystkim, w prośbach, w zakazach i nakazach, szuka mojego dobra? Gdy słyszę „niebo, zbawienie, oczyszczenia, słodycz krzyża" nie czuję się specjalnie zachęcona. A przecież On chce, żeby mi było dobrze. Tylko droga do szczęścia jest inna niż mi się ciągle wydaje. Chcę szukać szczęścia w Nim?
Czy w galaretkach?
7. Podanie o wszystko
Odwiedziłam znajomego księdza, który mieszka pod Warszawą. Rozmawialiśmy o tym i owym, kiedy naraz wyjął z szuflady biurka kartkę papieru podaniowego zapisaną zielonym tuszem.
Zobacz - powiedział -jakie podanie wpłynęło w zeszłym tygodniu do naszej kancelarii parafialnej. Czytałam i nic nie rozumiałam, więc przytoczę je w całości. Może Państwo coś wymyślą?
PODANIE
Zwracam się z uprzejmą prośbą o przyznanie mi WSZYSTKIEGO. Sądzę, że wbrew pozorom wcale to nie przeszkodzi, aby inni też otrzymali WSZYSTKO, jeśli tylko poproszą. Więc nikomu nie zabieram. Przyznam się jednak, że nie mam żadnych argumentów, dlaczego miałbym WSZYSTKO otrzymać. Co więcej, intencje moje nie są czyste, a powody, dla których pragnę otrzymać WSZYSTKO - prawdę mówiąc - wysoce podejrzane. Jedyne, co mam na swoją obronę, to że niczym innym niż WSZYSTKO nie mam zamiaru się zadowolić (przynajmniej nie na długo). No i jeszcze - dopóki WSZYSTKO nie zostanie mi przyznane będę niepokoić Tego, Od Którego WSZYSTKO Zależy, podaniami i odwołaniami. Nadmieniani, że nie interesuje mnie wcale, ile trzeba zapłacić.
Z poważaniem Podpis był nieczytelny...
Potem co jakiś czas przypominała mi się ta dziwna historia, nie mogłam jednak już o nic zapytać, bo ksiądz wyjechał na studia i nasz kontakt się urwał. Co ciekawe, z upływem czasu sprawa podania o WSZYSTKO nie zatarła się wcale w mojej pamięci. Zdarzało ml się opowiadać o niej różnym teologom i innym znajomym. Niestety, żaden niczego mi nie wytłumaczył, za to patrzyli na mnie podejrzliwie. Dopiero po kilku latach znowu spotkałam tamtego księdza. Z daleka od domu, w górach. To była Pasterka - ośnieżone świerki, mały, drewniany kościółek pełen lekko pijanych górali śpiewających z mocą, od której szyby drżały w oknach „Bóg się rodzi". Wiedziałam, że tym razem nie mogę przepuścić okazji - muszę dowiedzieć się czegoś o tamtym podaniu. Zaraz po Mszy poszłam do zakrystii.
- Czy pamięta ksiądz podanie o WSZYSTKO?
- Pewnie! Takich rzeczy się nie zapomina...
- Chciałabym wiedzieć, czy ono zostało przyjęte?
- Naturalnie, zawsze tak jest! Od czasu, kiedy pewna Kobieta prawie dwa tysiące lat temu... No, wiesz, dlatego jest Pasterka.
- Nie rozumiem...
- Jej podanie było krótkie. Tylko jedno słowo, które po łacinie brzmi: „fiat", a znaczy: „niech mi się stanie". Niech mi się stanie WSZYSTKO.
- Podanie? Przecież Maryja nie składała żadnego podania. To Anioł Ją prosił o zgodę.
- No pewnie, zawsze tak jest. Pan Bóg nie jest jakimś biurokratą, co siedzi w niebie i rozpatruje podania. On zawsze jest blisko i chce nam WSZYSTKO dać. Ale każdego prosi o zgodę, tak jak prosił Maryję. Może tylko nie jesteśmy tak wrażliwi jak Ona, dlatego nie widzimy Anioła, który przychodzi z pytaniem: „Czy chcesz otrzymać WSZYSTKO?".
Szliśmy w milczeniu przez zasypaną śniegiem beskidzką wieś.
Po powrocie do domu zaraz zajrzałam do piórnika mego synka. Na szczęście miał zielony flamaster...
8. Chrześcijanin dzieckiem podszyty
"A mój tata to jest wojskowym i może tu jutro przyjechać czołgiem!" - podsłuchałam kiedyś, jak mówił kolega z przedszkola mojemu najmłodszemu (mieli wtedy chyba z pięć lat). Chodziło oczywiście o to, żeby zaimponować i „żeby sobie nie myśleli". Pomyślałam sobie, że tata, który jest dużo większy i silniejszy od dziecka nie budzi lęku. Jest raczej źródłem radości i poczucia bezpieczeństwa. A my? Bóg Ojciec - Abba - Tata, kim On jest dla mnie? Czy zawsze czuję się bezpieczna? Czy tylko wtedy, kiedy „wszystko gra", portfel jest pełny, zdrowie dopisuje, jasne perspektywy przede mną i nie zagraża jakiś straszny „Olek ze starszaków"?
Ostatnio właśnie doświadczyłam takiego poczucia utraty oparcia, jakby ziemia się zachwiała pod nogami, a przecież nic strasznego się nie wydarzyło - ot, trochę materialnych kłopotów, nieporozumienia rodzinne i niepokój o starszego syna, który pojechał w Tatry. A przecie mój Abba - Tata - jest Bogiem!
,A mój Tata -jest Bogiem i może... wszystko!" - próbuję przypomnieć sobie samej.
9. Czy Bóg kocha Mareczków?
Siedzimy przy stole w domu wczasowym. Rodzice z dziećmi, dziadkowie z wnukami, parę osób samotnych. Jeszcze się nie znamy. Zaczyna się powoli rozwijać rozmowa, gdy czteroletni Mareczek oznajmia: „A dzisiaj nie było deszczu, a wczoraj był!". Mareczek jest miły i chyba rzeczywiście, nie tylko w oczach dziadków, nad wiek rozwinięty. Z pewnością wychowywany wśród dorosłych nieustannie zachwyconych jego celnymi uwagami. Tym razem jest wyraźnie zdziwiony, że nie stał się ośrodkiem uwagi. Choć niektórzy ze starszych państwa zaczynają ciągnąć wątek błyskotliwej wypowiedzi, większość wyraźnie nie ma na to specjalnej ochoty.
Jeszcze kilka lat temu nie było dobrze widziane, żeby dzieci mieszały się do rozmowy starszych. Nie mówiąc już o przerywaniu im. To nie tylko nostalgie babci (a, co!? jest się już babcią!). To przecież w ostatecznym rachunku rujnujące dla tych Mareczków. Dzieci przysłuchując się rozmowom starszych mogły się czegoś nauczyć, a tak? Będziemy błyskotliwie konwersowali o zjeżdżalni i ostatniej kreskówce.
Ale nie tylko o to chodzi. Mareczek przyzwyczaił się, że wszyscy do niego się dostosowują. A to się bardzo szybko skończy. Dorośli mogą go chronić i uwielbiać, ale w szkole czy w piaskownicy usłyszy „zamknij się i spływaj" gdy wtrąci się do zabawy poważnych i dojrzałych siedmiolatków.
I tak idzie dalej. Na studiach, w pracy... Babcia i dziadek zawsze umieli się poznać na młodym geniuszu, a tu nikt nie potrafi - bo głupi są! Na dobitkę pogoda nie dostosowuje się do naszych życzeń, a inni ludzie - to już zupełnie skandaliczne! - wcale nas nie uwielbiają. A Pan Bóg? Słyszałam taką ładną zresztą piosenkę: „Bóg kocha cię, takiego jakim jesteś i cieszy się, każdym twoim gestem..."
Pierwszy wers - prawda! A drugi? Ejże, czy Bóg cieszy się każdym moim gestem jak ta babcia zachwycona wnuczkiem? To prawda i to cudowne, że nie muszę zasłużyć na Bożą miłość, że jest mi ona dana już teraz, że od razu mogę się na niej wesprzeć. Nie muszę być dobra, żeby być kochana, inaczej jak mogłabym stać się dobra? Ale czy nie wyciągam z tego wniosku, że mogę Bogu wcisnąć każdą kretyńską laurkę i On będzie nią zachwycony?
Bóg mnie kocha i wie, że jestem słaba i głupia, i dlatego chce mnie prowadzić, albo i nieść swoimi drogami. Czy byłby tak zły, żeby cieszyć się wszelkimi gestami mojej głupoty i słabości i pozostawiać mnie na ich pastwę?
„Jeśli nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa niebieskiego" - o JAKIE dzieci tutaj chodzi?
10. Jak byłam młoda
B yło takie państwo enerdówek. Chociaż na zachód od Polski, nie był to jednak zachód. Może zachód co nieco. Państwa całego obozu musiały się starać, aby porównanie dwóch, przecież równo startujących po wojnie państw, nie wypadało zbyt niekorzystnie dla socjalizmu-komunizmu, czy jak tę cholerę, co u nas siedziała, należy nazwać. To staranie, plus nie do końca wykorzeniona niemiecka solidność, owocowały nie tyle może skutkami dobrymi dla porównania (tak się ono miało jak Trabant do Volkswagena) ile tym, że dla nas, tych z obozu, coś tam się dało kupić. No więc ktoś z rodziny pojechał, pokombinował i kupił. Na przykład projektor do filmów 8 mm. Dźwięku toto nie wydawało oprócz terkotu kosiarki, film się rwał, albo zacinał i wypalało piękną dziurę, ale jednak filmy zrobione na pożyczonej od znajomych kamerze można było obejrzeć. Cała liturgia zaciemniania pokoju, wieszania ekranu, klejenia ciągle rwącej się taśmy. Eeeh! co o tych przeżyciach wiedzą dzisiejsi użytkownicy kamwidów, video, DVD i jak tam te cholery, co teraz u nas siedzą nazwać.
Niedawno w szpargałach znalazły się stare filmy, a na strychu projektor. Można znowu obejrzeć Romcia siedzącego na nocniczku, pierwsze kroki innego berbecia, który ma teraz własne berbecie, ślub wuja Zdzicha (a jednak się w końcu ożenił!), siebie parę lat młodszą... Oglądamy i jest miło. No może nie zawsze, bo jeden co brał wtedy ślub, to już teraz jest po rozwodzie, bo dzieci już nie takie milutkie, a my jakby trochę odpięknieni. A poza tym to jakieś dziwne rzeczy są na tych filmikach. Przecież było zupełnie inaczej! Na przykład pamiętałam dokładnie filmowanie naszych łyżwiarskich rodzinnych popisów na zamarzniętym stawiku. Wielokrotnie żałowałam, że gdzieś te filmy się zapodziały.
A jakie były ładne! Pokazać mamusię, młodą i piękną, z gracją i lekkością płynącą po lodowisku. Tak mi się wtedy świetnie jeździło. Nawet wyszedł razjakby piruet, nie mówiąc już o holendrowaniu, obrotach i jeździe do tyłu. Teraz można w końcu te wyczyny obejrzeć. Coś się jednak zupełnie nie zgadza. To znaczy staw ten sam, lód też, ubrania w porządku, ale jazda wygląda zupełnie inaczej. Nogi i ręce sztywne jak kije od szczotki, tylna część ciała wypięta i przyklejony do twarzy rozpaczliwy uśmiech. Gracji, z której byłam tak dumna, raczej nie stwierdzono. Może to nie ten film? Przecież pamiętam dokładnie! Czy pamięć spłatała figla, czy może rzeczywiście byłam tak dumna z tej pokracznej jazdy? Film pokazuje jak to było naprawdę. Trzeba jakoś tę nieprzyjemną prawdę przyjąć. Dobrze, tę przyjęłam (jakoś...). Ale ile jeszcze jest takich filmów? A ile takich zdarzeń, które nie były nigdy nakręcone? To oczywiste, że sami siebie nie widzimy. Że trzeba jakiegoś lustra, filmu, opinii innych. Ale w tym filmie z lodowiska uderzyła mnie CAŁKOWITA niezgodność rzeczywistości z moim przekonaniem. Byłam PEWNA, że świetnie wtedy jeździłam. A ile razy jestem pewna, że zachowałam się świetnie, że mam rację, że dobrze coś zrobiłam, tylko ktoś się mnie czepia? Albo nikt się nie czepia, więc tym bardziej jestem pewna. Nie ma kamery, filmu, więc ta pewność zostanie we mnie. A może to znowu były ruchy manekina, kije od szczotki, coś tam wypięte i co innego przyklejone? Jak dotrzeć do prawdy?
Inni może nie wszystko widzą, ale Pan Bóg na pewno tak. Jak On to wytrzymuje? Naszą pokraczność połączoną z niezłomnym samozachwytem? Choćby wydawało mi się co innego, to z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że w życiu jestem raczej klaunem niż primabaleriną. Dobrze by było więc nie robić min baletnicy. Dobrze by było przynajmniej Mu za Jego cierpliwą miłość dziękować. I innym, że ze mną wytrzymują.
11. Gruba, garbata, znerwicowana ukochana
Ten jest pracowity, tamten bałaganiarz, na tę zawsze można liczyć, a tamta się wszędzie spóźnia. Pokrzykuję na ludzi, żeby się zmienili, albo odwrotnie, uważam, że dany człowiek „tak ma" i taki już będzie do śmierci, a może i po niej. Żeby było śmieszniej, często stosuję podwójną miarę. Do innych - niech się wezmą za siebie i zmienią swoje wady, a czasem także i zalety, te, których akurat nie lubię. Do siebie - taka już jestem i powinniście mnie taką akceptować.
Jak to w końcu jest? Czy człowiek może się przebudować tak jak przebudowuje się dom? Ostatnio w okolicach Warszawy bywa, że z dawnego domu nie zostają nawet wszystkie ściany.
Zachwyciłam się kiedyś typologią Lesenna propagowaną w Polsce przez ks. Jana Tarnowskiego. To pasuje! Po przeczytaniu opisu typu charakteru, który mi wyszedł, widzę że to rzeczywiście jestem ja. Oczywiście są różnice, jak zawsze między schematem, a rzeczywistością, niemniej generalnie naprawdę pasuje! No i ślicznie. Tylko niestety okazuje się, że dany typ charakteru kształtuje się we wczesnym dzieciństwie i pozostaje w zasadzie bez zmian na całe życie. Z jednej strony może to być znakomite samousprawiedli-wienie - „jakąś mnie Panie Boże stworzył, taką mnie mos". Z drugiej strony, trochę przykre. Tak się dziwnie składa, że z kimkolwiek ze znajomych rozmawiam na ten temat, nikt nie jest zadowolony ze swojego typu charakteru. Sentymentalny martwi się swoim zatopieniem w przeżywaniu i marzeniach, choleryk się złości, że jest skazany na powierzchowny aktywizm, pasjonat bezskutecznie próbuje się nauczyć przebaczania. Może to chodzi trochę o postawę „wszędzie dobrze gdzie nas nie ma?". Może tak, ale najgorsza jest świadomość, że siebie nie zmienię.
Ale niedawno, kiedy się znowu złościłam na swój charakter, usłyszałam konferencję Mądrego Księdza. Mówił o tym, że Bóg nas kocha takimi jakimi jesteśmy. Bóg kocha amorfika, choleryka, pasjonata, flegmatyka, sentymentane-go i apatyka! Naprawdę! Więcej - kocha garbatego, grubasa i pryszczatego. Jeszcze więcej. Kocha złośnicę, zazdrośnicę, leniucha, pracoholika i zarozumialca.
Zaraz - pomyślałam sobie - to znaczy, że On kocha mnie z moimi krzywymi nogami i wiecznym bałaganem w kuchni (jedno mam naprawdę, a drugiego nie - sami sobie zgadnijcie). Kocha i będzie kochał. A ja się głupia szamocę i złoszczę na siebie.
I jeszcze jedno usłyszałam. Święci wyrastają ponad swój charakter. Gdy potrzeba, to sentymentalny jest wytrwałym działaczem, a choleryk potrafi się wyciszyć i zniknąć. Nie są oni ograniczeni przez swoją naturę - żyje w nich Chrystus. Czasami jak echo przebija się na zewnątrz „stary człowiek", nawet niekoniecznie grzesznik, ale po prostu to naturalne, czysto ludzkie „ja". Na przykład resztki sentymentalizmu prawie do końca życia pojawiające się u świętej Teresy od Dzieciątka Jezus. Widać, że ona sama się nie zmieniła a tylko chce i zgadza się, aby to Chrystus był w niej i za nią wszystkim.
A więc jednak nie jestem skazana na siebie. Coś się kiedyś w końcu naprawdę zmieni! Może...
12. Herbata z konfiturami
Czy znają Państwo uczucie bezgranicznego znużenia samym sobą? Swoimi dowcipami, odżywkami, humorami, sposobem reagowania - wszystkim! Czasem człowiek sam sobie wydaje się jak stara zacięta płyta powtarzająca w kółko tę samą melodię. I wtedy sam sobie chce zaaplikować to staromałżeńskie: „bo ty zawsze..."; „bo ty nigdy...", którego - jak naucza sztuka życia wspólnego - należy unikać jak ognia, a które jednak ciśnie się na usta po „nastu" czy „dziestu" latach.
A żadne gderanie nic nie pomaga, czy to z ust własnych, żony, męża, kaznodziei, czy - wyimaginowane - Pana Boga.
Mnie się wydaje, że Pan Bóg nie gdera. Choćbym sama już ze sobą nie mogła wytrzymać.
Opowiadał mi ktoś, kto w młodości nie wierzył w Boga, że bardzo lubił odwiedzać swoją głęboko wierzącą starą ciotkę. Wiedział, że staruszka bardzo chciała jego nawrócenia, ale niewiele o tym mówiła. Nie gderała i nie zrzędziła. I zawsze miała dobrą herbatę ze świetnymi konfiturami. Bardzo możliwe, że to miało większe znaczenie dla jego powrotu do wiary niż cokolwiek innego.
Chyba dlatego Pan Bóg daje nam ludzi, którzy kochają nas mimo wszystko. Jego miłość przez nich do nas przychodzi, po to, żebyśmy mieli odwagę oddać Mu się tacy, jacy jesteśmy. Nie czekając aż będzie lepiej - bo póki On nas nie zmieni - nie będzie.
A jeśli w kimś obrzydliwość jest tak wielka, że u nikogo z ludzi nie znajduje wyrozumiałości? Wierzę, że u Matki Bożej zawsze na każdego czeka herbata z konfiturami.
13. Niesłuszna racja
Wróciłam z pracy. Później niżbym chciała, w dodatku zmęczona i zdenerwowana - często tak bywa. A tu nie dość, że w przedpokoju przywitały mnie porozrzucane nie-porządnie buty i szkolne plecaki, to zza drzwi dochodził wrzask telewizora. Gdy weszłam, nikt nie zwrócił na mnie uwagi - chłopcy siedzieli jak zaczarowani wpatrując się w magiczny ekran. Poczułam, jak zalewa mnie fala rozżalenia. „Tyle było próśb i tłumaczeń, nic nie pomaga, to pudło działa jak magnes, tylko ich spuścić z oka, a oglądają wszystko jak leci, bez żadnego wyboru" - takie mniej więcej myśli przebiegały przez moją skołataną głowę.
- Wprowadzamy limit oglądania telewizji! Od dzisiaj! - starałam się, żeby mój głos nie wyrażał w pełni wewnętrznej burzy. Chyba mi się to jednak nie udało, bo reakcja była zdecydowanie negatywna.
- Dosyć tych limitów! Na komputer limit, teraz na telewizję! Niedługo zacznie się nam wydzielać jedzenie.
- A może powietrze do oddychania... - westchnął zbolałym głosem najmłodszy.
Wcale mnie to nie rozśmieszyło. Wręcz przeciwnie. Z szybkością karabinu maszynowego zaczęłam wyrzucać z siebie powszechnie znane argumenty przeciwko nadużywaniu telewizji.
- To tata najwięcej ogląda, wcale nie my! Niestety, na te właśnie słowa do pokoju wszedł mój mąż i rozmowa na temat praw i obowiązków poszczególnych domowników nabrała nowych rumieńców. Krótko mówiąc krzyczeli wszyscy. Kiedy z ust starszego syna padł pod moim adresem zarzut, że oglądanie telewizji chcę ograniczyć „tylko z egoizmu", nie wytrzymałam i ja:
- Z egoizmu to rodzice pozwalają dzieciom siedzieć całymi dniami przed telewizorem i mają wtedy z nimi święty spokój! Jak możesz zarzucać mi egoizm, kiedy ja tu właśnie narażam się na awantury dla waszego dobra!
Wyszłam ochłodzić trochę emocje na mrozie. Idąc przed siebie, zobaczyłam, że stoję przed drzwiami parafialnego kościoła. Weszłam. To był czwartek - dzień wystawienia Najświętszego Sakramentu. W mroku klęczało kilka osób. Najpierw wyżaliłam się Panu Jezusowi: być matką dorastających dzieci to naprawdę gorzkie zajęcie... Patrzyłam na białą Hostię w monstrancji i czułam, jak powoli się uspokajam. Po dłuższej chwili wróciły do mnie słowa syna - „tylko z egoizmu..." I myślę, że jedynie w tym miejscu i jedynie dzięki Jego łasce mogły do mnie dotrzeć. Oczywiście, że z egoizmu, choć może nie „tylko". Przecież, gdyby chodziło mi naprawdę o ICH dobro, a nie o MOJE emocje, zachowałabym się inaczej. Tym razem racja (dzieci nie powinny nadużywać telewizji) była tylko pretekstem do rozgrywania moich egoistycznych potrzeb (wróciłam do domu i nikt się mną nie zajął). W dodatku chciałabym mieć dzieci spełniające moje standardy wychowawcze. Najlepiej natychmiast. Kiedy ich zachowanie pokazuje, jak daleko jest nam wszystkim do ideału chrześcijańskiej rodziny, reaguję bardzo nerwowo. A przecież synowie swoim zachowaniem nie pokazują mi nic innego jak tylko PRAWDĘ - i o nich, i o mnie.
Wychodząc z kościoła byłam już uciszona. Może za rzadko do niego chodzę?
14. Wesoły pesymista
Spotkałam wesołego pesymistę. Andrzej - czterdziestolatek, człowiek zawsze pogodny i zrównoważony. Sądziłam, że jego życie jest usłane różami. Kiedy stopniowo poznałam bliżej warunki, w których żył, nie mogłam wyjść ze zdumienia. Nazwałam to „3 razy bardzo". Bardzo ciasne mieszkanie, w nim bardzo wścibska teściowa i bardzo zbuntowane dorastające dzieci. No i ciągłe kłopoty finansowe. Jakim cudem ten człowiek nigdy nie narzekał?
- Podziwiam optymizm Andrzeja - powiedziałam kiedyś jego żonie. Zdziwiła się:
- Optymizm? On wszystko czarno widzi! Ale po chwili zastanowienia dodała:
- Wiesz, może to i jest optymizm, tylko z drugiej strony.
- On uważa, że wszystko dobrze się skończy... ale dopiero po tamtej stronie - w Bogu.
Był także ksiądz Piotr. Bezwzględnie przenikliwy -jasno dostrzegał wady, wyłapywał mankamenty, krytykował błędy. Wszędzie potrafił zobaczyć „dziurę". Sądziłam, że musi być smętnym czarnowidzem. Z czasem ze zdumieniem zaobserwowałam jego cierpliwość i życzliwość w kontaktach z tymi samymi osobami i instytucjami, co do których nie miał żadnych złudzeń.
Ja odwrotnie - dokładałam starań, żeby otaczającą rzeczywistość widzieć na różowo i mówić o niej jak najlepiej, sądząc, że na tym właśnie polega miłość bliźniego i chrześcijański optymizm (tylko cierpliwości brakowało mi na każdym kroku).
Kiedyś wytłumaczył mi o co chodzi, gdy spytałam czy chrześcijanin nie powinien być bardziej tolerancyjny i życzliwy. Oczywiście, łatwiej „kochać" ludzi zamykając po prostu oczy na ich wady i nie dostrzegając popełnianych przez nich bezeceństw. Tylko czy nienazywanie rzeczy po imieniu jest przejawem miłości bliźniego, czy raczej obłudy albo lęku?
Właśnie lęku. I to niekoniecznie przed dezaprobatą otoczenia. Obawiamy się też, że prawda przekroczy naszą wytrzymałość. No bo jeśli rzeczywiście stopień demoralizacji ludzi i skrzywienia instytucji jest taki, jak uważają czar-nowidze, to co robić i jak żyć ? Co gorsza, jeśli WSZYSCY ludzie są pełni wad i podłości, to dlaczego właściwie ja sama miałabym się jakoś zasadniczo od nich różnić?
Dopiero ktoś tak głęboko wierzący jak Andrzej, jak ksiądz Piotr, może sobie pozwolić na realizm i spojrzeć prosto w oczy bolesnej prawdzie o sobie, innych ludziach i o świecie. Wie przecież, że na wszystkie nasze „przeklęte problemy" jest lekarstwo w Panu Bogu. Przez ofiarę Jezusa Chrystusa kręgosłup zła już jest przetrącony, nawet jeżeli wydaje się wciąż mocny. Wystarczy nieustannie odwoływać się do Zbawiciela, nie próbować walczyć tylko o własnych siłach, bo te - oczywiście - są bardzo mizerne. Kiedy sytuacja wydaje się zupełnie rozpaczliwa, wtedy w Bogu jest nadzieja i to nie ta naiwna, ale taka „z drugiej strony rozpaczy".
Beznadziejność sytuacji jest - paradoksalnie - gwarancją, że Bóg sprawi cud. Jeżeli tylko znajdzie w człowieku chociaż minimum wiary i ufności. I realizmu.
15. Już nas, nasza miłość...
Co to było? Taki film - przeplatające się sceny z podróży poślubnej do Europy i podróży tych samych ludzi usiłujących po latach ratować swoje małżeństwo, wracając do miejsc odwiedzanych zaraz po ślubie. W kafejce jeszcze młodzi patrzą na małżeństwo przy sąsiednim stoliku zajęte pracowitym, milczącym przeżuwaniem.
- Jacy ludzie cały czas są ze sobą, i godzinami się do siebie nie odzywają? - pyta śmiejąc się ona.
- Małżeństwa.
Kilka, czy kilkanaście lat później to oni sami siedzą w tej samej kafejce, przy tamtym stoliku...
Smutne? Pesymistyczne? Ale czy nie prawdziwe? Spojrzyjmy na siebie, na znajomych, na pary siedzące z kamiennymi minami na przednich siedzeniach samochodu („już tak nas ta nasza miłość, już nas dzisiaj, już nas wcale tak nie obchodzi (...)" - ale za to - „stać nas w końcu na taksówkę" - śpiewał Leszek Długosz).
Może małżeństwo jest bez sensu? Tyle dowcipów jest na ten temat. Bo przecież tak to się słabo udaje. No, ale przecież to Pan Bóg wymyślił, a Kościół głosi. Trudna to mowa, już Apostołowie mieli wątpliwości, że jeśli nie można się rozejść, „w takim razie po co się żenić".
Gdzie jest błąd Panie Jezu? „Nie ma sprawiedliwego, zgoła ani jednego" - pisze święty Paweł. Spotykamy ciągle nowych pięknych ludzi, wspaniałych mężczyzn, cudowne kobiety. Jednak gdy poznajemy ich bliżej, zwykle przychodzi rozczarowanie. Jakaś maseczka spada, marmur okazuje się pełnym dziur gipsem, człowiek z żelaza - człowiekiem z zupełnie innego materiału. A kogo zna się równie dobrze jak swoją drugą połowę? Zachowujemy nasze znajomości i przyjaźnie, ale za jaką cenę. Ile w nich jest udawania?
„Z tym się do niego nie zwrócę, bo stracę przyjaciela". To jaka to przyjaźń? Ilu przyjaciół mnie zdradziło, a ilu ja -zapominając o nich, gdy nie było z nimi wygodnie? A ile tych mifych rodzin i udanych małżeństw jest zbudowanych na fałszu, na jakiejś konwencji, starannym omijaniu pewnych spraw? Ile odgrywa wobec siebie, nie tylko na zewnątrz, teatr dobrej rodziny? Zbuntowana młodzież często zauważa bezbłędnie ten fałsz.
Może to przesilenie wiosenne? Czy to co napisałam jest czarnym pesymizmem? I czy święty Paweł stwierdzając swoje „nie ma sprawiedliwego" był pesymistą? A właśnie, że nie. Ja tylko o tym, że Pan Bóg znowu ma rację. Wszyscy jesteśmy grzesznikami, a próbujemy sobie wmawiać, że „oto spotkałam anioła i sama wobec niego będę anielska". Moja babcia mówiła, że ten sam diabeł, który zakłada różowe okulary narzeczonym, po paru latach małżeństwa wkłada im czarne szkła. Kto potrafi naprawdę kochać grzesznika? Takiego jak - nie przymierzając - ja sama albo mój mąż? Tylko Jezus to potrafi. Ciągle na nowo przychodzić z miłością, którą ja ciągle na nowo zdradzam. „Trwajcie w miłości MOJEJ". On tak powiedział. Nic nie mówił, że mamy kochać sami z siebie. To jest kamień filozoficzny zamieniający nasze śmieci w złoto. JEGO MIŁOŚĆ. Czy mam mozolnym wysiłkiem uczynić siebie „dobrym człowiekiem" i szukać innych dobrych ludzi? Otoczyć się nimi, żeby móc żyć w spokoju i miłości? Nie uda się. Nie ma takich. „Ani jednego"! Już się chyba po tych paru latkach życia o tym przekonałam?!
Czy nie lepiej ciągle powtarzać, jak uczył mnie Mądry Ksiądz:
Boże, ja nie kocham, ja szukam siebie, wredna egoistka. Kochaj we mnie. TERAZ, tego człowieka, z którym właśnie rozmawiam, a który tak mnie wkurza.
16. Znikający potwór
Wiem, że to źle o mnie świadczy, ale czasem mi się tak zdarza. Włączam telewizor i oglądam jak leci. Wchodzę do domu bardzo zmęczona albo zgnębiona i zamiast jak zwykle wziąć się za bary z życiem sprzątając (kuchnię), gotując (makaron), siekając (surówkę), pouczając (dzieci), naciskam guzik i bezmyślnie się wgapiam. Tym razem po ekranie biegały potwory w stylu Jurassic Park. Kreskowi bohaterowie filmu uciekali przerażeni albo podejmowali nierówną walkę. Potwory były strrraszliwie potworne - jakieś smoki, czy co? Paszcze pełne kłów, róg na nosie (?) i szpon na końcu każdego palca. W dodatku okazały się „nieza-bijalne" - odporne na strzały, ogień i wodę. Nawet wypuszczenie trującego gazu z helikoptera nie pomogło.
Siedzę więc przed telewizorem i wgapiam się bezmyślnie, bo tak naprawdę głowę mam zajętą czym innym. Prawdę mówiąc, nie mogę ochłonąć po nieprzyjemnej scysji w pracy. Szef zrobił się nerwowy, ciągle jakieś reorganizacje, nowe pomysły, wszyscy krzywo na siebie patrzą, bo po prostu jest za dużo roboty. Mogę wyjść dopiero o piątej. W domu też problemy się piętrzą no i powinnam odwiedzić mamę, która coraz gorzej się czuje. Znowu dziś zadzwoniła z cichą pretensją. Z niczym nie mogę nadążyć. Dom zaniedbany, dzieci niedopilnowane, mama „nie zaopiekowana", a praca i tak została na jutro. Żeby oderwać się od tych myśli znów rzuciłam okiem na ekran. No nie! Okazało się, że te wszystkie potwory nie były prawdziwe! To znaczy - te w filmie. Generowała je jakaś maszyneria do wytwarzania hologramów. A przy maszynerii siedziała czarodziejska dama w skórzanym kostiumie i w hełmie i trzymała paluszek na gałce. Wystarczyło ją odnaleźć. Jeśli ją się wykończyło, potwory znikały w mgnieniu oka. Pomyślałam - co za idiotyczny film! Żeby to tak w życiu było: naciskasz guzik i nie ma potworów.
Hmm. A moje potwory z którymi ciągle walczę wymachując rękami, szukając przeróżnych tarcz, mieczy i innych narzędzi zaczepno-obronnych? W końcu Pan Bóg wraz ze swoją miłością jest w tym wszystkim obecny. To prawda, że zło które napotykam nie jest hologramem, pozorem. Ale także nie jest większe od Chrystusa.