Elżbieta Małicka Ks. Jacek Dunin-Borkowski Bóg w moim bałaganie Wydawnictwo Księży Marianów Warszawa 1999 Spis treści 1. Pół baby - pół księdza 2. Bóg w sałatce z kotem 3. Ile diabłów na końcu igły? - czyli bajka-niebajka 4. Szczęśliwa świnia 5. Doświadczona do lepienia pierogów 6. Galaretki jako sens życia 7. Podanie o wszystko 8. Chrześcijanin dzieckiem podszyty 9. Czy Bóg kocha Mareczków? 10. Jak byłam młoda i... 11. Gruba, garbata, znerwicowana ukochana 12. Herbata z konfiturami 13. Niesłuszna racja 14. Wesoły pesymista 15. Już nas, nasza miłość 16. Znikający potwór 17. Przesuń się! 18. Kocour, dentysta 1 gąbka 19. Perły z komara 20. Kup pan wschód słońca 21. Módl się, żeby utonął 22. Czytam o Janie od Krzyża 23. Święty, który mi się nie podoba? 24. Bóg pokerzysta 25. Wonderworld - cudowny świat 26. Jędza w przebraniu księdza 27. Szczęście to piwo, kiełbaska i... 28. Grypa 29. Dobre mniemanie o sobie 30. Miś z okienka 31. Prymusy nie mają szans 32. Kleksy i kiksy 33. Pan Bóg a „duża blondyna" 34. Wolę nowych znajomych 35. Solidne szaleństwo 36. Napad stulecia 37. Zmartwychwstanie dla nierządnicy 38. Rozgrzeszenie z paznokci 39. Bez końca i do końca 40. Czy Papież powinien być ładny? 41. Spowiedź nie może się udać 42. Odnawianie zużytych stów 43. O wiewiórce, słowach i Panu Jezusie *44. Szczęść Boże w porno shopie 45. Kretyńska owca w przeciwprądzie 46. Łacina i plecy księdza 47. O potrzebie foremki 48. Hu, ha! Dobrzejak! 49. Ryżowi chrześcijanie 50. Jeszcze mogę być cyrkówką 51. W ramionach Giewontu 52. Włóczęga, Pan Bóg i pusty kościół 53. Kopnięta święta czyli „chooodź ze mną!" 54. Mroki średniowiecza 55. Malutka czy mulatka, czyli mroki średniowiecza - cd. 56. Rozmyślania na balandze 57. Pochwała wolnej miłości 58. Nawroty nawrócenia 59. Między pryszczami a zgorzknieniem 60. Duchowy leasing 61. Symfonia wrzasku 62. Tak ale i mojelepsze 63. Kto się wstydzi beczeć? 64. Kraciasty materiał dla Boga 65. Przepraszam panią, którędy do nieba? 66. Walka rzeczownika z czasownikiem 67. Duchowy aerobik 68. Palma rozwali sufit 69. Kapuśniaczek modlitwy 70. Pod płaszczem 71. „Wszakże Nowak" 72. Ostateczne wakacje 73. Świat jest Listem 74. Odczepmy się od Pana Boga! 75. Zdrowo pościć 76. Przemądry Wieloryb czyli dusza na wakacjach 1. Pół baby - pół księdza Czy ktoś, kto był kiedyś publicystą, a jest katolikiem, jest automatycznie „katolickim publicystą"? Tak chyba uważał pewien redaktor dzwoniąc do mnie z propozycją stałego felietonu w warszawskim dodatku do „Gościa Niedzielnego". „Nie, dziękuję, nie dam rady!" - to była moja pierwsza reakcja. Katoliczka jestem byle jaka, publicystka jeszcze gorsza. Różni dobrzy ludzie zaczęli mnie namawiać, żeby jednak spróbować. Jako ostatnią (i nieodpartą) wymówkę wytoczyłam armatę - „Wcale nie jestem pewna, czy ja tak dobrze się znam na sprawach wiary. Mogę coś naplątać" (Ufffl - teraz dadzą mi spokój). Niestety, przyjaciele natychmiast znaleźli rozwiązanie - zadzwoń do księdza Jacka, na pewno zgodzi się pomagać. Miałam nadzieję, że odmówi, przecież się prawie nie znaliśmy. Zadzwoniłam, a on... się zgodził. Potem było różnie. Pisałam, ksiądz sprawdzał i wtrącał swoje trzy grosze. Czasami pięć groszy. Niekiedy dwa złote. Zdarzało się tak, że to on miał pomysł, więc próbował pisać, a pięć groszy wtrącałam ja. Bywało śmiesznie, kiedy słyszałam od czytelniczki: „No, nareszcie ktoś napisał coś naprawdę o nas - kobietach". Tak, tylko że to było prawie w całości księżowskie pisanie. A ktoś inny kręcił nosem - „toż ostatni felieton, to po prostu kazanie" - a jak na ironię właśnie mnie „kazania" szły dużo lepiej niż Duchownemu. Wszystko to było bardzo dziwne. Szczególnie, że powstała jakaś nowa „osoba". Zaczęliśmy się rozumieć prawie bez słów i uzupełniać. A właściwie dalej się nie bardzo znaliśmy. Teksty i poprawki wymienialiśmy przez telefon, faksem, lub internetem. Co jakiś czas jedno przekonywało drugie, że to ono robi całą robotę, bo on (ona) sam(a) by nie był(a) w stanie niczego takiego zrobić. Właściwie nie wiem, kto ją naprawdę wykonywał, choć teksty podpisywałam nadal swoim nazwiskiem. Ja? Ksiądz Jacek? Syrena - pół baby, pół księdza? Czy może Frankenstein - potwór złożony z kilku istnień ludzkich? Ksiądz pisząc pewnie się modlił. Ja sama często w swojej pisarskiej bezradności prosiłam z nadzieją, żeby Duch Święty wtrącił swoje trzy grosze. Albo pięć złotych... Może warto jeszcze wyjaśnić, że „Mądry Ksiądz" występujący czasem w naszych tekstach, to niekoniecznie jest Ksiądz Jacek. Są to zależnie od okoliczności różni Mądrzy Księża, a najczęściej ks.Tadeusz Dajczer i jego przemądra książka „Rozważania o wierze". Pierwszy tytuł cyklu brzmiał „Wokół nas", potem został zmieniony na „Poważnie mówiąc". A co tam naprawdę jest? Jest o mojej bylejakości Jest o Jezusowym miłosierdziu Jest nie tyle o moim szukaniu Boga, ile o Jego wchodzeniu w nasze życie Jest... Mam nadzieję, że coś tam jest. Prosimy przeczytać. 2. Bóg w sałatce z kotem Bardzo tak lubię. Państwo też? Gdy wszystko się ładnie-dokładnie układa. Idę do pracy, po drodze małe zakupy, w momentach, gdy w pracy jestem wolna, załatwiam wszystkie zaległe telefony (oczywiście, że z automatu, a nie ze służbowego telefonu, oczywiście). Wychodzę z pracy nie za wcześnie i nie za późno, w sam raz żeby zapłacić podatek, pójść się pomodlić do kościoła, odebrać dziecko ze szkoły, przygotować obiad, zjeść, pozmywać, odwiedzić sąsiadkę, trochę poczytać i położyć się nie za wcześnie, nie za późno, w sam raz żeby wstać rano wypoczęta do nowego wspaniałego dnia. Bardzo tak lubię. I bardzo nie lubię, jak jest inaczej. Jak rano zaśpię, autobus stanie w korku, nie zdążę zrobić zakupów, zamkną mi okienko przed nosem, dzwoniąc z pracy nikogo nie będę mogła zastać, a w domu telefon zepsuty, obiad się przypali, a potem wystygnie zanim rodzina raczy się zjawić, przylezie sąsiadka i siedzi do późna właśnie wtedy, gdy mam pilną robotę, położę się spać za późno i znowu się za mało modliłam. A Mądry Ksiądz (może sobie znaleźć jakiegoś innego?) przez kratki konfesjonału nie przestaje powtarzać: - Czym ty się martwisz i z czego się cieszysz? Że ci się udało coś załatwić? Że dobrze wykorzystałaś czas? Że zmarnowałaś trochę czasu? Że się gdzieś spóźniłaś? To po co ty żyjesz. Czy Pan Bóg cię kocha tylko wtedy, gdy ugotujesz dobrą zupę? Czy obraża się na ciebie, gdy zapomnisz zapłacić podatek? Czy Jego miłość nie jest obecna w zakorkowanym autobusie, zepsutym budziku i w zmęczeniu? I moje mądrzejsze „ja" powtarza mojemu „ja" głupiemu: tylko Pan Bóg się liczy, a nie moje sukcesy czy porażki. Tylko Pan Bóg Się Liczy, A Nie Moje Sukcesy Czy Porażki... TYLKO PAN BÓG SIĘ LICZY, A NIE MOJE SUKCESY CZY PORAŻKI! I to, że On jest obecny w każdej sytuacji, która mnie spotyka. Że w każdej z nich, nawet tej, która jest wytworem mojej głupoty czy grzechu, mogę przyjąć, jak syn martnotrawny, Jego miłość. Robiłam sałatkę. Bardzo była ta sałatka przemyślna i smakowita. Było w niej także sporo mięsa. A kot, jak to kot, mięso lubi. Wlazł w salaterkę, salaterka z kotem na podłodze, kot z kawałkiem kiełbasy na szafie, sałatka równą warstwą na linoleum, goście za pasem, a ja z „cholerami" na ustach i morderczymi intencjami w stosunku do kota. I wtedy zadzwonił telefon. Opowiedziałam natychmiast mojemu pobożnemu znajomemu, co się stało. A ten bałwan mi na to, że to właśnie znak, że Pan Bóg mnie kocha. Luuudzie!!! Potrzebuję fizyka. Czy można drut telefonu podłączyć do wysokiego napięcia? Żeby mi tego mądralę kopnęło pięćset wolt i zaczął świecić łysiną? Jemu się sałatka nie rozwaliła po podłodze. Miłość Boga we wrednym kocie, rozsypanej sałatce, spóźnionym autobusie i moich nerwach? Czy ktoś potrafi ją także tam znaleźć? Są tacy, którzy twierdzą, że Matka Boża. Poród w szopie, zagrożenie życia dziecka, tułaczka na osiołku, zagubienie dziecka. „Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmogący". Gdzie były te wielkie rzeczy w Jej życiu? Zewnętrznie były takie, jak w moim. Muszę zapytać biblisty, czy Maryja mogła mieć w Nazarecie kota. Rozsypana sałatka, spóźniony autobus, niezapłacony podatek. Wielka miłość Boga do mnie. Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmogący? Luuuudzie!!! Kto mi sprzeda trochę wiary? Chociażby takiej jak ziarnko gorczycy. 3. Ile diabłów na końcu igły? -czyli bajka-niebajka Musiałam w końcu wziąć się za cerowanie, czego bardzo nie lubię. Z ciężkim westchnieniem nawlekałam igłę, gdy wtem dobiegł mnie głos wydobywający się wyraźnie z jej końca. - Daj sobie spokój, i tak zaraz znowu porobią dziury. Siedzisz tu jak idiotka, a panowie mają wolne. Trochę się zdziwiłam, ale głos był bardzo sympatyczny, a to co mówił - rozsądne, więc słuchałam dalej. - W końcu jesteś wyzwolona, nie musisz być kuchennym popychadłem, zarabiasz na siebie, przynosisz pieniądze, masz prawo do realizowania siebie, do kulturalnej rozrywki... No, no, - myślę sobie - przecież racja. Wtem inny (równie miły głos) dodaje: - Dzieci muszą się uczyć odpowiedzialności. DLA ICH DOBRA nie powinnaś ich wyręczać. Właśnie! Słusznie, przecież dla ich dobra, tak tak... Słucham coraz uważniej, bo daje się słyszeć następny głos, dosyć bezbarwny, ale przecież także miły: - Zresztą przecież dzisiaj masz jeszcze felieton do napisania, jesteś taka zmęczona, masz inne ważniejsze sprawy... Tak, tak! Muszę siąść do pisania. Samo przecież się nie napisze. Mam ważniejsze sprawy... Nagle rozległ się głos mocniejszy od pozostałych: - Idioci! Mówiłem W ŚRODKU, nie na zewnątrz! Głosy z końca igły ucichły. Rozstawałam się z nimi z ulgą, ale i z pewnym smutkiem. Były przecież takie miłe! I wyraźnie mnie lubiły. Rozumiały mnie. Nareszcie ktoś mnie rozumiał. „Nikt cię nie rozumie, nikt cię nie zna takiej jaka naprawdę jesteś. Nikomu na tobie nie zależy, musisz sama się zatroszczyć o siebie. Zresztą ludzie są podli, a wszystko nie ma sensu." - Właśnie! Moje myśli też nie są takie głupie. Poczułam jednak, że coś jest nie tak. Trzeba by chyba zacząć się modlić. Wtedy dopiero moje mądre myśli nabrały prawdziwego wigoru: „A felieton! Zgłupiałaś? Już zapomniałaś, że medytacja nigdy ci nie wychodzi! Znowu będziesz siedzieć jak kołek w płocie! Może byś była normalna, zupełnie dziwaczejesz! Później, później jak się lepiej poczujesz, to się tak NAPRAWDĘ, głęboko, szczerze i pięknie pomodlisz, teraz to będzie tylko udawanie, nic z siebie nie wydusisz. Nawet to będzie Pana Boga obrażało, taka byle jaka modlitwa". Ktoś mi kiedyś mówił, że w takich sytuacjach najlepiej prosić Maryję o prowadzenie. Wcale przez to nie nabrałam gorliwości, ale jakoś, z ciężkim westchnieniem, zabrałam się do Ewangelii z czytań mszalnych. „Syn człowieczy nie przyszedł, żeby Mu służono, ale aby służyć i dać swoje życie." „Zastanów się. Co to właściwie znaczy? Za głupia jesteś. Weź jakiś komentarz biblijny. Oczywiście to nie dosłownie. Mamy tu taką typową semicką parabolę." Ktoś mi powiedział, że w takich sytuacjach najlepiej prosić Maryję... „Aby służyć". Oddać swoje życie. Zmarnować je jak Chrystus. Uniżyć się. Nie szukać siebie... Poprosiłam Służebnicę Pańską i jakoś tak potem... polazłam cerować te okropne skarpety. Ale wzięłam nową igłę. A tamtą wrzuciłam do Wisły. 4. Szczęśliwa świnia Przeczytałam w gazecie tak właśnie zatytułowany artykulik. Okazuje się, że po wprowadzeniu hodowli według programu popularnie zwanego „szczęśliwa świnia", świnia ma się bardzo dobrze, a nawet lepiej. Hodowana bezstresowo i higienicznie przybiera na wadze i w ogóle wygląda na zadowoloną. Bardzo mi się to spodobało, tylko nasuwa się pytanie, co dalej z taką niezestresowaną, zadowoloną, higieniczną świnią? Obawiam się, że nic innego, jak to co dzieje się ze świnią niezadowoloną i zestresowaną - pojedzie do rzeźni, a my zjemy sobie potem higieniczne, choć nie wiem czy szczęśliwe, kiełbasy. Z pewnością my będziemy z takich kiełbas zadowoleni. Świnia już nie będzie miała nic do gadania, więc wszystko będzie świetnie. Można hodować szczęśliwą świnię, ale przecież koniec końców koniec świni jest dosyć świński, a niespecjalnie szczęśliwy. Tak właśnie chcielibyśmy czasem „hodować" samych siebie. Nieważne, jaka jestem (hrum hrum), ważne żeby było mi dobrze. Moja miłość bliźnich, szczególnie tych najbliższych, też na tym polega. Chciałabym, żeby nie było awantur, czy nawet małych nieporozumień, żeby wszyscy byli uśmiechnięci i zadowoleni. Niestety to się nie udaje, ale bardzo bym chciała. Jednak, tak naprawdę, jeśli celem życia jest to, żeby mi było dobrze (innym też, moim bliskim, bo gdy im jest niedobrze, to ja źle się czuję) to czym właściwie różnię się od tytułowej bohaterki? Ona ma taki sam cel. Różnimy się tylko środkami uszczęśliwiającymi. Dla niej to pełne koryto, dla mnie oprócz niego, tzn. przepraszam, oprócz pięknie podanych i z maestrią przyrządzonych posiłków, jeszcze parę innych rzeczy - muzyka, książki, chęć bycia podziwianą, potrzebną, kochaną. Chociaż... czy świnia tego nie potrzebuje? Nie znam się na świńskiej psychologii. A może trzeba jej puszczać Mozarta, żeby szybciej szczęśliwie tyła? Pan Bóg kocha inaczej. Nie tyle chodzi mu o to, żeby od razu i zawsze było mi dobrze, ale żebym była dobra. Jeśli trzeba czasem wyłupić to nieszczęsne oko, to trzeba. A przecież w nas naprawdę jest duży procent świni. Jest też anioł. Wiem, wiem - teolog zaraz na mnie nakrzyczy, że człowiek jest jednością, a to co duchowe w człowieku nie jest anielskie, tylko właśnie prawdziwie ludzkie. Dobra, dobra Drogi Teologu, ja jestem baba z kuchni, a nie teolog i sobie mogę myśleć po swojemu. No więc czy chodzi rzeczywiście o to, żeby moja świnia była szczęśliwa? A przecież jest bardzo nieszczęśliwa, gdy próbuje żyć nie dla przyjemności, nie dla własnej satysfakcji! Zaraz, ale w takim razie po co żyć? Podobno (to znowu Mądry Ksiądz powiedział - dobrze znać takiego, nie?) programem życia chrześcijańskiego jest wypełnianie woli Bożej. Nooo, taaak, ale jak ją poznać? „A ja nie wiem, a ja nie rozumiem." Znają państwo te teksty? Ależ tak oczywiście, dokładnie tak tłumaczą się małe dzieci! Oraz czasem baby z kuchni w rozmowie z Mądrymi Księżmi. Tym razem spokojny ten człowiek zaczął się po prostu śmiać. „Świetnie wiesz, może nie zawsze, ale bardzo często dokładnie wiesz, tylko nie chcesz wiedzieć, bo Ci coś innego pachnie, inaczej ci jest wygodnie. Bo ciągła próba życia NIESWOJA wolą jest umieraniem dla siebie." Umierać dla siebie? Ale KTO wtedy umiera? Może jednak nie Moja Szanowna Osoba w Swojej Niepowtarzalnej Istotności, a tylko świnia we mnie? A koniec świni (koniec końców) i tak musi być świński, co pokazaliśmy na początku niniejszego tekstu. A że nie umiem, nie chcę umierać? Nawet jeśli dalej jest obiecana pełnia życia? Że świnia jakby nie daje się ode mnie samej oddzielić i jej umieranie boli tak, jakbym to ja w swojej istotnej niepowtarzalności, czy jak to tam było... umierała? To się módl, wyciągaj łapy do Pana, proś! On „nolentes faciet volentes" - niechcących czyni chcącymi, jak pisał święty Augustyn - zakończył kwestię Mądry. I już się nie śmiał. 5. Doświadczona do lepienia pierogów To było w autobusie 157. Dość ordynarna utleniona blondynka koło pięćdziesiątki. Włosy wprost od fryzjera, za mocny makijaż, skórzana kurtka z bazaru - „odstawiona" jakby miała dwadzieścia lat mniej niż w metryce. Strzyżony pudel na smyczy i mała córeczka, która wodziła za matką wzrokiem i zagadywała ją co chwilę. Ale blondynka była roztargniona - smutna albo zła. Zacięte jaskrawe usta, wzrok zawieszony za oknem. Nie słuchała małej, odpowiadała półsłówkami albo wcale. Zły humor znikł jednak jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy do autobusu wsiadł jakiś facet. Blondynka uśmiechnęła się do niego szeroko i jęła rozkosznie szczebiotać. Nie była wcale smutna, tylko beznadziejnie znudzona towarzystwem dziecka. Zanim ten facet się pojawił wzrok blondynki był nieobecny, zawieszony za oknem, utkwiony w czymś, co kiedyś było, albo dopiero będzie. Miałam wrażenie, że mija się z życiem, tym, co TERAZ dla niej przygotował Pan Bóg. Patrzyłam na nią z niesmakiem i myślałam: „głupia babo, dlaczego nie widzisz, że to dziecko cię potrzebuje! Może nikt cię na świecie nie będzie już nigdy kochał tak, jak ta twoja córeczka, a ty nawet jej nie zauważasz! I po co ci w twoim wieku ten goguś?". Może bym nawet jej coś powiedziała, tyle że nagle sobie uświadomiłam, że przecież ja to robię to samo. Jak często jestem nieobecna w tym, co właśnie się dzieje. Coś sobie wspominam albo na coś czekam. Wybieram, przebieram, marzę i wspominam, coraz mniej mi się podoba i cieszy. To moja dusza jest taką sfatygowaną tlenioną blondyną z pretensjami. A przecież Bóg jest obecny w teraźniejszości. Hic et nunc. Nie we wspomnieniach ani w marzeniach. Następnego dnia w rubryce „Dam pracę" przeczytałam takie ogłoszenie: „DOŚWIADCZONA DO LEPIENIA PIEROGÓW". Oho! nareszcie coś dla mnie! Może nie jestem specjalnie zdolna ani elegancka, ale doświadczona to na pewno! Zaraz przypomniała mi się tamta dama z autobusu 157. Ta to dopiero wyglądała na doświadczoną! Ale jeśli takie „doświadczone" mogą się przydać do pierogów, to - pomyślałam sobie z nadzieją (czy to wiosenne powietrze tak działa?) - może i u Pana Boga coś dla nas się znajdzie. Może On jakoś do nas dotrze ze swoją miłością. 6. Galaretki jako sens życia Szłam sobie niedawno nocą po Warszawie (bardzo lubię miasto nocą, a Państwo?). Było już cicho, bo pora późna. Było mi dobrze, tak ciepło w środku. Nie wiem czemu -światła, zapach liści, zadowolenie, że w końcu jestem po pracy, odmawiany różaniec, świecący księżyc, wszystko to po trochu? W każdym razie poczułam wdzięczność do Pana Boga. I wtedy właśnie zobaczyłam reklamę. Tę która mówi, że z większości rozkosznych rzeczy trzeba się spowiadać, oprócz rozkosznego piwa, z którego picia jakoby spowiadać się nie trzeba. A mnie akurat wtedy było bardzo dobrze bez grzeszenia. I coś we mnie zatrybiło. Przecież Bóg chce mojego dobra! No tak, tak, oczywiście, chce dobra tego duchowego, chce mnie zbawić, zaprowadzić do nieba, ale droga jest ciężka, pełna wyrzeczeń... Bzdura! Bóg chce MOJEGO dobra, nie swojego, albo jakiegoś nierealnego, eterycznego, nieludzkiego i wymyślonego. Chce, żeby mi było dobrze. Bóg chce, żeby MI było dobrze!! Zatem nie ma rozkosznych grzechów, cudownych pokus i radosnych upadków. Nie istnieją, tak jak nie istnieje pachnący smród czy smaczna obrzydliwość. Wydawałoby się, że człowiek coś już z wiary rozumie, jest pogłębiony, wymodlony itepe, itede. A od czasu do czasu wyłazi ze mnie jakiś oczywisty, prymitywny idiotyzm, przekonanie czy nastawienie, które teoretycznie rzecz biorąc od dawna już nie powinno istnieć. „Tego nie można, bo Pan Bóg." „Tamtego nie wolno, bo wiara." „To trzeba, bo chrześcijaństwo." I z ciężkim westchnieniem zmuszam się do czegoś albo czegoś sobie odmawiam, żeby temu Panu Bogu przyjemność zrobić albo przynajmniej się nie narazić. Na tyle rozkosznych rzeczy miałoby się ochotę, tylko że z nich trzeba się niestety spowiadać. W swoim czasie dosyć marny, ale intensywnie lansowany pisarz, miał stały felieton w literackim piśmie. Jeden z tych tekstów starzejący się pan poświęcił w całości opisowi rozkoszy płynących z konsumpcji czeskich galaretek oraz trudnościom w nabyciu tychże. Gdzieś w tym tekście, który mnie zarówno przestraszył, jak zniesmaczył, była zakamuflowana taka smutna myśl: z innych rozkosznych rzeczy już na starość nie mogę korzystać, ale zostały mi galaretki. Galaretki jako sens życia. Galaretki jako promyk szczęścia. Galaretki jako zwieńczenie ludzkiej egzystencji... Tylko mi ich nie dają kupić. Tutaj lojalny aparatczyk pozwolił sobie nawet na pewną opozycyjność. Mam prawo do swoich galaretek! A przecież tak nie musi być. Byli tacy, którzy właśnie u kresu swej ziemskiej egzystencji przeżywali największe szczęście. Ja czasem w skrytości myślę, że rozkosznie byłoby się wyładować wreszcie na kimś, tylko Bóg nie pozwala. A może naprawdę rozkosznie jest kochać każdego drania i łobuza, tylko ja jeszcze tego nie potrafię? Może Bóg we wszystkim, w prośbach, w zakazach i nakazach, szuka mojego dobra? Gdy słyszę „niebo, zbawienie, oczyszczenia, słodycz krzyża" nie czuję się specjalnie zachęcona. A przecież On chce, żeby mi było dobrze. Tylko droga do szczęścia jest inna niż mi się ciągle wydaje. Chcę szukać szczęścia w Nim? Czy w galaretkach? 7. Podanie o wszystko Odwiedziłam znajomego księdza, który mieszka pod Warszawą. Rozmawialiśmy o tym i owym, kiedy naraz wyjął z szuflady biurka kartkę papieru podaniowego zapisaną zielonym tuszem. Zobacz - powiedział -jakie podanie wpłynęło w zeszłym tygodniu do naszej kancelarii parafialnej. Czytałam i nic nie rozumiałam, więc przytoczę je w całości. Może Państwo coś wymyślą? PODANIE Zwracam się z uprzejmą prośbą o przyznanie mi WSZYSTKIEGO. Sądzę, że wbrew pozorom wcale to nie przeszkodzi, aby inni też otrzymali WSZYSTKO, jeśli tylko poproszą. Więc nikomu nie zabieram. Przyznam się jednak, że nie mam żadnych argumentów, dlaczego miałbym WSZYSTKO otrzymać. Co więcej, intencje moje nie są czyste, a powody, dla których pragnę otrzymać WSZYSTKO - prawdę mówiąc - wysoce podejrzane. Jedyne, co mam na swoją obronę, to że niczym innym niż WSZYSTKO nie mam zamiaru się zadowolić (przynajmniej nie na długo). No i jeszcze - dopóki WSZYSTKO nie zostanie mi przyznane będę niepokoić Tego, Od Którego WSZYSTKO Zależy, podaniami i odwołaniami. Nadmieniani, że nie interesuje mnie wcale, ile trzeba zapłacić. Z poważaniem Podpis był nieczytelny... Potem co jakiś czas przypominała mi się ta dziwna historia, nie mogłam jednak już o nic zapytać, bo ksiądz wyjechał na studia i nasz kontakt się urwał. Co ciekawe, z upływem czasu sprawa podania o WSZYSTKO nie zatarła się wcale w mojej pamięci. Zdarzało ml się opowiadać o niej różnym teologom i innym znajomym. Niestety, żaden niczego mi nie wytłumaczył, za to patrzyli na mnie podejrzliwie. Dopiero po kilku latach znowu spotkałam tamtego księdza. Z daleka od domu, w górach. To była Pasterka - ośnieżone świerki, mały, drewniany kościółek pełen lekko pijanych górali śpiewających z mocą, od której szyby drżały w oknach „Bóg się rodzi". Wiedziałam, że tym razem nie mogę przepuścić okazji - muszę dowiedzieć się czegoś o tamtym podaniu. Zaraz po Mszy poszłam do zakrystii. - Czy pamięta ksiądz podanie o WSZYSTKO? - Pewnie! Takich rzeczy się nie zapomina... - Chciałabym wiedzieć, czy ono zostało przyjęte? - Naturalnie, zawsze tak jest! Od czasu, kiedy pewna Kobieta prawie dwa tysiące lat temu... No, wiesz, dlatego jest Pasterka. - Nie rozumiem... - Jej podanie było krótkie. Tylko jedno słowo, które po łacinie brzmi: „fiat", a znaczy: „niech mi się stanie". Niech mi się stanie WSZYSTKO. - Podanie? Przecież Maryja nie składała żadnego podania. To Anioł Ją prosił o zgodę. - No pewnie, zawsze tak jest. Pan Bóg nie jest jakimś biurokratą, co siedzi w niebie i rozpatruje podania. On zawsze jest blisko i chce nam WSZYSTKO dać. Ale każdego prosi o zgodę, tak jak prosił Maryję. Może tylko nie jesteśmy tak wrażliwi jak Ona, dlatego nie widzimy Anioła, który przychodzi z pytaniem: „Czy chcesz otrzymać WSZYSTKO?". Szliśmy w milczeniu przez zasypaną śniegiem beskidzką wieś. Po powrocie do domu zaraz zajrzałam do piórnika mego synka. Na szczęście miał zielony flamaster... 8. Chrześcijanin dzieckiem podszyty "A mój tata to jest wojskowym i może tu jutro przyjechać czołgiem!" - podsłuchałam kiedyś, jak mówił kolega z przedszkola mojemu najmłodszemu (mieli wtedy chyba z pięć lat). Chodziło oczywiście o to, żeby zaimponować i „żeby sobie nie myśleli". Pomyślałam sobie, że tata, który jest dużo większy i silniejszy od dziecka nie budzi lęku. Jest raczej źródłem radości i poczucia bezpieczeństwa. A my? Bóg Ojciec - Abba - Tata, kim On jest dla mnie? Czy zawsze czuję się bezpieczna? Czy tylko wtedy, kiedy „wszystko gra", portfel jest pełny, zdrowie dopisuje, jasne perspektywy przede mną i nie zagraża jakiś straszny „Olek ze starszaków"? Ostatnio właśnie doświadczyłam takiego poczucia utraty oparcia, jakby ziemia się zachwiała pod nogami, a przecież nic strasznego się nie wydarzyło - ot, trochę materialnych kłopotów, nieporozumienia rodzinne i niepokój o starszego syna, który pojechał w Tatry. A przecie mój Abba - Tata - jest Bogiem! ,A mój Tata -jest Bogiem i może... wszystko!" - próbuję przypomnieć sobie samej. 9. Czy Bóg kocha Mareczków? Siedzimy przy stole w domu wczasowym. Rodzice z dziećmi, dziadkowie z wnukami, parę osób samotnych. Jeszcze się nie znamy. Zaczyna się powoli rozwijać rozmowa, gdy czteroletni Mareczek oznajmia: „A dzisiaj nie było deszczu, a wczoraj był!". Mareczek jest miły i chyba rzeczywiście, nie tylko w oczach dziadków, nad wiek rozwinięty. Z pewnością wychowywany wśród dorosłych nieustannie zachwyconych jego celnymi uwagami. Tym razem jest wyraźnie zdziwiony, że nie stał się ośrodkiem uwagi. Choć niektórzy ze starszych państwa zaczynają ciągnąć wątek błyskotliwej wypowiedzi, większość wyraźnie nie ma na to specjalnej ochoty. Jeszcze kilka lat temu nie było dobrze widziane, żeby dzieci mieszały się do rozmowy starszych. Nie mówiąc już o przerywaniu im. To nie tylko nostalgie babci (a, co!? jest się już babcią!). To przecież w ostatecznym rachunku rujnujące dla tych Mareczków. Dzieci przysłuchując się rozmowom starszych mogły się czegoś nauczyć, a tak? Będziemy błyskotliwie konwersowali o zjeżdżalni i ostatniej kreskówce. Ale nie tylko o to chodzi. Mareczek przyzwyczaił się, że wszyscy do niego się dostosowują. A to się bardzo szybko skończy. Dorośli mogą go chronić i uwielbiać, ale w szkole czy w piaskownicy usłyszy „zamknij się i spływaj" gdy wtrąci się do zabawy poważnych i dojrzałych siedmiolatków. I tak idzie dalej. Na studiach, w pracy... Babcia i dziadek zawsze umieli się poznać na młodym geniuszu, a tu nikt nie potrafi - bo głupi są! Na dobitkę pogoda nie dostosowuje się do naszych życzeń, a inni ludzie - to już zupełnie skandaliczne! - wcale nas nie uwielbiają. A Pan Bóg? Słyszałam taką ładną zresztą piosenkę: „Bóg kocha cię, takiego jakim jesteś i cieszy się, każdym twoim gestem..." Pierwszy wers - prawda! A drugi? Ejże, czy Bóg cieszy się każdym moim gestem jak ta babcia zachwycona wnuczkiem? To prawda i to cudowne, że nie muszę zasłużyć na Bożą miłość, że jest mi ona dana już teraz, że od razu mogę się na niej wesprzeć. Nie muszę być dobra, żeby być kochana, inaczej jak mogłabym stać się dobra? Ale czy nie wyciągam z tego wniosku, że mogę Bogu wcisnąć każdą kretyńską laurkę i On będzie nią zachwycony? Bóg mnie kocha i wie, że jestem słaba i głupia, i dlatego chce mnie prowadzić, albo i nieść swoimi drogami. Czy byłby tak zły, żeby cieszyć się wszelkimi gestami mojej głupoty i słabości i pozostawiać mnie na ich pastwę? „Jeśli nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa niebieskiego" - o JAKIE dzieci tutaj chodzi? 10. Jak byłam młoda B yło takie państwo enerdówek. Chociaż na zachód od Polski, nie był to jednak zachód. Może zachód co nieco. Państwa całego obozu musiały się starać, aby porównanie dwóch, przecież równo startujących po wojnie państw, nie wypadało zbyt niekorzystnie dla socjalizmu-komunizmu, czy jak tę cholerę, co u nas siedziała, należy nazwać. To staranie, plus nie do końca wykorzeniona niemiecka solidność, owocowały nie tyle może skutkami dobrymi dla porównania (tak się ono miało jak Trabant do Volkswagena) ile tym, że dla nas, tych z obozu, coś tam się dało kupić. No więc ktoś z rodziny pojechał, pokombinował i kupił. Na przykład projektor do filmów 8 mm. Dźwięku toto nie wydawało oprócz terkotu kosiarki, film się rwał, albo zacinał i wypalało piękną dziurę, ale jednak filmy zrobione na pożyczonej od znajomych kamerze można było obejrzeć. Cała liturgia zaciemniania pokoju, wieszania ekranu, klejenia ciągle rwącej się taśmy. Eeeh! co o tych przeżyciach wiedzą dzisiejsi użytkownicy kamwidów, video, DVD i jak tam te cholery, co teraz u nas siedzą nazwać. Niedawno w szpargałach znalazły się stare filmy, a na strychu projektor. Można znowu obejrzeć Romcia siedzącego na nocniczku, pierwsze kroki innego berbecia, który ma teraz własne berbecie, ślub wuja Zdzicha (a jednak się w końcu ożenił!), siebie parę lat młodszą... Oglądamy i jest miło. No może nie zawsze, bo jeden co brał wtedy ślub, to już teraz jest po rozwodzie, bo dzieci już nie takie milutkie, a my jakby trochę odpięknieni. A poza tym to jakieś dziwne rzeczy są na tych filmikach. Przecież było zupełnie inaczej! Na przykład pamiętałam dokładnie filmowanie naszych łyżwiarskich rodzinnych popisów na zamarzniętym stawiku. Wielokrotnie żałowałam, że gdzieś te filmy się zapodziały. A jakie były ładne! Pokazać mamusię, młodą i piękną, z gracją i lekkością płynącą po lodowisku. Tak mi się wtedy świetnie jeździło. Nawet wyszedł razjakby piruet, nie mówiąc już o holendrowaniu, obrotach i jeździe do tyłu. Teraz można w końcu te wyczyny obejrzeć. Coś się jednak zupełnie nie zgadza. To znaczy staw ten sam, lód też, ubrania w porządku, ale jazda wygląda zupełnie inaczej. Nogi i ręce sztywne jak kije od szczotki, tylna część ciała wypięta i przyklejony do twarzy rozpaczliwy uśmiech. Gracji, z której byłam tak dumna, raczej nie stwierdzono. Może to nie ten film? Przecież pamiętam dokładnie! Czy pamięć spłatała figla, czy może rzeczywiście byłam tak dumna z tej pokracznej jazdy? Film pokazuje jak to było naprawdę. Trzeba jakoś tę nieprzyjemną prawdę przyjąć. Dobrze, tę przyjęłam (jakoś...). Ale ile jeszcze jest takich filmów? A ile takich zdarzeń, które nie były nigdy nakręcone? To oczywiste, że sami siebie nie widzimy. Że trzeba jakiegoś lustra, filmu, opinii innych. Ale w tym filmie z lodowiska uderzyła mnie CAŁKOWITA niezgodność rzeczywistości z moim przekonaniem. Byłam PEWNA, że świetnie wtedy jeździłam. A ile razy jestem pewna, że zachowałam się świetnie, że mam rację, że dobrze coś zrobiłam, tylko ktoś się mnie czepia? Albo nikt się nie czepia, więc tym bardziej jestem pewna. Nie ma kamery, filmu, więc ta pewność zostanie we mnie. A może to znowu były ruchy manekina, kije od szczotki, coś tam wypięte i co innego przyklejone? Jak dotrzeć do prawdy? Inni może nie wszystko widzą, ale Pan Bóg na pewno tak. Jak On to wytrzymuje? Naszą pokraczność połączoną z niezłomnym samozachwytem? Choćby wydawało mi się co innego, to z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że w życiu jestem raczej klaunem niż primabaleriną. Dobrze by było więc nie robić min baletnicy. Dobrze by było przynajmniej Mu za Jego cierpliwą miłość dziękować. I innym, że ze mną wytrzymują. 11. Gruba, garbata, znerwicowana ukochana Ten jest pracowity, tamten bałaganiarz, na tę zawsze można liczyć, a tamta się wszędzie spóźnia. Pokrzykuję na ludzi, żeby się zmienili, albo odwrotnie, uważam, że dany człowiek „tak ma" i taki już będzie do śmierci, a może i po niej. Żeby było śmieszniej, często stosuję podwójną miarę. Do innych - niech się wezmą za siebie i zmienią swoje wady, a czasem także i zalety, te, których akurat nie lubię. Do siebie - taka już jestem i powinniście mnie taką akceptować. Jak to w końcu jest? Czy człowiek może się przebudować tak jak przebudowuje się dom? Ostatnio w okolicach Warszawy bywa, że z dawnego domu nie zostają nawet wszystkie ściany. Zachwyciłam się kiedyś typologią Lesenna propagowaną w Polsce przez ks. Jana Tarnowskiego. To pasuje! Po przeczytaniu opisu typu charakteru, który mi wyszedł, widzę że to rzeczywiście jestem ja. Oczywiście są różnice, jak zawsze między schematem, a rzeczywistością, niemniej generalnie naprawdę pasuje! No i ślicznie. Tylko niestety okazuje się, że dany typ charakteru kształtuje się we wczesnym dzieciństwie i pozostaje w zasadzie bez zmian na całe życie. Z jednej strony może to być znakomite samousprawiedli-wienie - „jakąś mnie Panie Boże stworzył, taką mnie mos". Z drugiej strony, trochę przykre. Tak się dziwnie składa, że z kimkolwiek ze znajomych rozmawiam na ten temat, nikt nie jest zadowolony ze swojego typu charakteru. Sentymentalny martwi się swoim zatopieniem w przeżywaniu i marzeniach, choleryk się złości, że jest skazany na powierzchowny aktywizm, pasjonat bezskutecznie próbuje się nauczyć przebaczania. Może to chodzi trochę o postawę „wszędzie dobrze gdzie nas nie ma?". Może tak, ale najgorsza jest świadomość, że siebie nie zmienię. Ale niedawno, kiedy się znowu złościłam na swój charakter, usłyszałam konferencję Mądrego Księdza. Mówił o tym, że Bóg nas kocha takimi jakimi jesteśmy. Bóg kocha amorfika, choleryka, pasjonata, flegmatyka, sentymentane-go i apatyka! Naprawdę! Więcej - kocha garbatego, grubasa i pryszczatego. Jeszcze więcej. Kocha złośnicę, zazdrośnicę, leniucha, pracoholika i zarozumialca. Zaraz - pomyślałam sobie - to znaczy, że On kocha mnie z moimi krzywymi nogami i wiecznym bałaganem w kuchni (jedno mam naprawdę, a drugiego nie - sami sobie zgadnijcie). Kocha i będzie kochał. A ja się głupia szamocę i złoszczę na siebie. I jeszcze jedno usłyszałam. Święci wyrastają ponad swój charakter. Gdy potrzeba, to sentymentalny jest wytrwałym działaczem, a choleryk potrafi się wyciszyć i zniknąć. Nie są oni ograniczeni przez swoją naturę - żyje w nich Chrystus. Czasami jak echo przebija się na zewnątrz „stary człowiek", nawet niekoniecznie grzesznik, ale po prostu to naturalne, czysto ludzkie „ja". Na przykład resztki sentymentalizmu prawie do końca życia pojawiające się u świętej Teresy od Dzieciątka Jezus. Widać, że ona sama się nie zmieniła a tylko chce i zgadza się, aby to Chrystus był w niej i za nią wszystkim. A więc jednak nie jestem skazana na siebie. Coś się kiedyś w końcu naprawdę zmieni! Może... 12. Herbata z konfiturami Czy znają Państwo uczucie bezgranicznego znużenia samym sobą? Swoimi dowcipami, odżywkami, humorami, sposobem reagowania - wszystkim! Czasem człowiek sam sobie wydaje się jak stara zacięta płyta powtarzająca w kółko tę samą melodię. I wtedy sam sobie chce zaaplikować to staromałżeńskie: „bo ty zawsze..."; „bo ty nigdy...", którego - jak naucza sztuka życia wspólnego - należy unikać jak ognia, a które jednak ciśnie się na usta po „nastu" czy „dziestu" latach. A żadne gderanie nic nie pomaga, czy to z ust własnych, żony, męża, kaznodziei, czy - wyimaginowane - Pana Boga. Mnie się wydaje, że Pan Bóg nie gdera. Choćbym sama już ze sobą nie mogła wytrzymać. Opowiadał mi ktoś, kto w młodości nie wierzył w Boga, że bardzo lubił odwiedzać swoją głęboko wierzącą starą ciotkę. Wiedział, że staruszka bardzo chciała jego nawrócenia, ale niewiele o tym mówiła. Nie gderała i nie zrzędziła. I zawsze miała dobrą herbatę ze świetnymi konfiturami. Bardzo możliwe, że to miało większe znaczenie dla jego powrotu do wiary niż cokolwiek innego. Chyba dlatego Pan Bóg daje nam ludzi, którzy kochają nas mimo wszystko. Jego miłość przez nich do nas przychodzi, po to, żebyśmy mieli odwagę oddać Mu się tacy, jacy jesteśmy. Nie czekając aż będzie lepiej - bo póki On nas nie zmieni - nie będzie. A jeśli w kimś obrzydliwość jest tak wielka, że u nikogo z ludzi nie znajduje wyrozumiałości? Wierzę, że u Matki Bożej zawsze na każdego czeka herbata z konfiturami. 13. Niesłuszna racja Wróciłam z pracy. Później niżbym chciała, w dodatku zmęczona i zdenerwowana - często tak bywa. A tu nie dość, że w przedpokoju przywitały mnie porozrzucane nie-porządnie buty i szkolne plecaki, to zza drzwi dochodził wrzask telewizora. Gdy weszłam, nikt nie zwrócił na mnie uwagi - chłopcy siedzieli jak zaczarowani wpatrując się w magiczny ekran. Poczułam, jak zalewa mnie fala rozżalenia. „Tyle było próśb i tłumaczeń, nic nie pomaga, to pudło działa jak magnes, tylko ich spuścić z oka, a oglądają wszystko jak leci, bez żadnego wyboru" - takie mniej więcej myśli przebiegały przez moją skołataną głowę. - Wprowadzamy limit oglądania telewizji! Od dzisiaj! - starałam się, żeby mój głos nie wyrażał w pełni wewnętrznej burzy. Chyba mi się to jednak nie udało, bo reakcja była zdecydowanie negatywna. - Dosyć tych limitów! Na komputer limit, teraz na telewizję! Niedługo zacznie się nam wydzielać jedzenie. - A może powietrze do oddychania... - westchnął zbolałym głosem najmłodszy. Wcale mnie to nie rozśmieszyło. Wręcz przeciwnie. Z szybkością karabinu maszynowego zaczęłam wyrzucać z siebie powszechnie znane argumenty przeciwko nadużywaniu telewizji. - To tata najwięcej ogląda, wcale nie my! Niestety, na te właśnie słowa do pokoju wszedł mój mąż i rozmowa na temat praw i obowiązków poszczególnych domowników nabrała nowych rumieńców. Krótko mówiąc krzyczeli wszyscy. Kiedy z ust starszego syna padł pod moim adresem zarzut, że oglądanie telewizji chcę ograniczyć „tylko z egoizmu", nie wytrzymałam i ja: - Z egoizmu to rodzice pozwalają dzieciom siedzieć całymi dniami przed telewizorem i mają wtedy z nimi święty spokój! Jak możesz zarzucać mi egoizm, kiedy ja tu właśnie narażam się na awantury dla waszego dobra! Wyszłam ochłodzić trochę emocje na mrozie. Idąc przed siebie, zobaczyłam, że stoję przed drzwiami parafialnego kościoła. Weszłam. To był czwartek - dzień wystawienia Najświętszego Sakramentu. W mroku klęczało kilka osób. Najpierw wyżaliłam się Panu Jezusowi: być matką dorastających dzieci to naprawdę gorzkie zajęcie... Patrzyłam na białą Hostię w monstrancji i czułam, jak powoli się uspokajam. Po dłuższej chwili wróciły do mnie słowa syna - „tylko z egoizmu..." I myślę, że jedynie w tym miejscu i jedynie dzięki Jego łasce mogły do mnie dotrzeć. Oczywiście, że z egoizmu, choć może nie „tylko". Przecież, gdyby chodziło mi naprawdę o ICH dobro, a nie o MOJE emocje, zachowałabym się inaczej. Tym razem racja (dzieci nie powinny nadużywać telewizji) była tylko pretekstem do rozgrywania moich egoistycznych potrzeb (wróciłam do domu i nikt się mną nie zajął). W dodatku chciałabym mieć dzieci spełniające moje standardy wychowawcze. Najlepiej natychmiast. Kiedy ich zachowanie pokazuje, jak daleko jest nam wszystkim do ideału chrześcijańskiej rodziny, reaguję bardzo nerwowo. A przecież synowie swoim zachowaniem nie pokazują mi nic innego jak tylko PRAWDĘ - i o nich, i o mnie. Wychodząc z kościoła byłam już uciszona. Może za rzadko do niego chodzę? 14. Wesoły pesymista Spotkałam wesołego pesymistę. Andrzej - czterdziestolatek, człowiek zawsze pogodny i zrównoważony. Sądziłam, że jego życie jest usłane różami. Kiedy stopniowo poznałam bliżej warunki, w których żył, nie mogłam wyjść ze zdumienia. Nazwałam to „3 razy bardzo". Bardzo ciasne mieszkanie, w nim bardzo wścibska teściowa i bardzo zbuntowane dorastające dzieci. No i ciągłe kłopoty finansowe. Jakim cudem ten człowiek nigdy nie narzekał? - Podziwiam optymizm Andrzeja - powiedziałam kiedyś jego żonie. Zdziwiła się: - Optymizm? On wszystko czarno widzi! Ale po chwili zastanowienia dodała: - Wiesz, może to i jest optymizm, tylko z drugiej strony. - On uważa, że wszystko dobrze się skończy... ale dopiero po tamtej stronie - w Bogu. Był także ksiądz Piotr. Bezwzględnie przenikliwy -jasno dostrzegał wady, wyłapywał mankamenty, krytykował błędy. Wszędzie potrafił zobaczyć „dziurę". Sądziłam, że musi być smętnym czarnowidzem. Z czasem ze zdumieniem zaobserwowałam jego cierpliwość i życzliwość w kontaktach z tymi samymi osobami i instytucjami, co do których nie miał żadnych złudzeń. Ja odwrotnie - dokładałam starań, żeby otaczającą rzeczywistość widzieć na różowo i mówić o niej jak najlepiej, sądząc, że na tym właśnie polega miłość bliźniego i chrześcijański optymizm (tylko cierpliwości brakowało mi na każdym kroku). Kiedyś wytłumaczył mi o co chodzi, gdy spytałam czy chrześcijanin nie powinien być bardziej tolerancyjny i życzliwy. Oczywiście, łatwiej „kochać" ludzi zamykając po prostu oczy na ich wady i nie dostrzegając popełnianych przez nich bezeceństw. Tylko czy nienazywanie rzeczy po imieniu jest przejawem miłości bliźniego, czy raczej obłudy albo lęku? Właśnie lęku. I to niekoniecznie przed dezaprobatą otoczenia. Obawiamy się też, że prawda przekroczy naszą wytrzymałość. No bo jeśli rzeczywiście stopień demoralizacji ludzi i skrzywienia instytucji jest taki, jak uważają czar-nowidze, to co robić i jak żyć ? Co gorsza, jeśli WSZYSCY ludzie są pełni wad i podłości, to dlaczego właściwie ja sama miałabym się jakoś zasadniczo od nich różnić? Dopiero ktoś tak głęboko wierzący jak Andrzej, jak ksiądz Piotr, może sobie pozwolić na realizm i spojrzeć prosto w oczy bolesnej prawdzie o sobie, innych ludziach i o świecie. Wie przecież, że na wszystkie nasze „przeklęte problemy" jest lekarstwo w Panu Bogu. Przez ofiarę Jezusa Chrystusa kręgosłup zła już jest przetrącony, nawet jeżeli wydaje się wciąż mocny. Wystarczy nieustannie odwoływać się do Zbawiciela, nie próbować walczyć tylko o własnych siłach, bo te - oczywiście - są bardzo mizerne. Kiedy sytuacja wydaje się zupełnie rozpaczliwa, wtedy w Bogu jest nadzieja i to nie ta naiwna, ale taka „z drugiej strony rozpaczy". Beznadziejność sytuacji jest - paradoksalnie - gwarancją, że Bóg sprawi cud. Jeżeli tylko znajdzie w człowieku chociaż minimum wiary i ufności. I realizmu. 15. Już nas, nasza miłość... Co to było? Taki film - przeplatające się sceny z podróży poślubnej do Europy i podróży tych samych ludzi usiłujących po latach ratować swoje małżeństwo, wracając do miejsc odwiedzanych zaraz po ślubie. W kafejce jeszcze młodzi patrzą na małżeństwo przy sąsiednim stoliku zajęte pracowitym, milczącym przeżuwaniem. - Jacy ludzie cały czas są ze sobą, i godzinami się do siebie nie odzywają? - pyta śmiejąc się ona. - Małżeństwa. Kilka, czy kilkanaście lat później to oni sami siedzą w tej samej kafejce, przy tamtym stoliku... Smutne? Pesymistyczne? Ale czy nie prawdziwe? Spojrzyjmy na siebie, na znajomych, na pary siedzące z kamiennymi minami na przednich siedzeniach samochodu („już tak nas ta nasza miłość, już nas dzisiaj, już nas wcale tak nie obchodzi (...)" - ale za to - „stać nas w końcu na taksówkę" - śpiewał Leszek Długosz). Może małżeństwo jest bez sensu? Tyle dowcipów jest na ten temat. Bo przecież tak to się słabo udaje. No, ale przecież to Pan Bóg wymyślił, a Kościół głosi. Trudna to mowa, już Apostołowie mieli wątpliwości, że jeśli nie można się rozejść, „w takim razie po co się żenić". Gdzie jest błąd Panie Jezu? „Nie ma sprawiedliwego, zgoła ani jednego" - pisze święty Paweł. Spotykamy ciągle nowych pięknych ludzi, wspaniałych mężczyzn, cudowne kobiety. Jednak gdy poznajemy ich bliżej, zwykle przychodzi rozczarowanie. Jakaś maseczka spada, marmur okazuje się pełnym dziur gipsem, człowiek z żelaza - człowiekiem z zupełnie innego materiału. A kogo zna się równie dobrze jak swoją drugą połowę? Zachowujemy nasze znajomości i przyjaźnie, ale za jaką cenę. Ile w nich jest udawania? „Z tym się do niego nie zwrócę, bo stracę przyjaciela". To jaka to przyjaźń? Ilu przyjaciół mnie zdradziło, a ilu ja -zapominając o nich, gdy nie było z nimi wygodnie? A ile tych mifych rodzin i udanych małżeństw jest zbudowanych na fałszu, na jakiejś konwencji, starannym omijaniu pewnych spraw? Ile odgrywa wobec siebie, nie tylko na zewnątrz, teatr dobrej rodziny? Zbuntowana młodzież często zauważa bezbłędnie ten fałsz. Może to przesilenie wiosenne? Czy to co napisałam jest czarnym pesymizmem? I czy święty Paweł stwierdzając swoje „nie ma sprawiedliwego" był pesymistą? A właśnie, że nie. Ja tylko o tym, że Pan Bóg znowu ma rację. Wszyscy jesteśmy grzesznikami, a próbujemy sobie wmawiać, że „oto spotkałam anioła i sama wobec niego będę anielska". Moja babcia mówiła, że ten sam diabeł, który zakłada różowe okulary narzeczonym, po paru latach małżeństwa wkłada im czarne szkła. Kto potrafi naprawdę kochać grzesznika? Takiego jak - nie przymierzając - ja sama albo mój mąż? Tylko Jezus to potrafi. Ciągle na nowo przychodzić z miłością, którą ja ciągle na nowo zdradzam. „Trwajcie w miłości MOJEJ". On tak powiedział. Nic nie mówił, że mamy kochać sami z siebie. To jest kamień filozoficzny zamieniający nasze śmieci w złoto. JEGO MIŁOŚĆ. Czy mam mozolnym wysiłkiem uczynić siebie „dobrym człowiekiem" i szukać innych dobrych ludzi? Otoczyć się nimi, żeby móc żyć w spokoju i miłości? Nie uda się. Nie ma takich. „Ani jednego"! Już się chyba po tych paru latkach życia o tym przekonałam?! Czy nie lepiej ciągle powtarzać, jak uczył mnie Mądry Ksiądz: Boże, ja nie kocham, ja szukam siebie, wredna egoistka. Kochaj we mnie. TERAZ, tego człowieka, z którym właśnie rozmawiam, a który tak mnie wkurza. 16. Znikający potwór Wiem, że to źle o mnie świadczy, ale czasem mi się tak zdarza. Włączam telewizor i oglądam jak leci. Wchodzę do domu bardzo zmęczona albo zgnębiona i zamiast jak zwykle wziąć się za bary z życiem sprzątając (kuchnię), gotując (makaron), siekając (surówkę), pouczając (dzieci), naciskam guzik i bezmyślnie się wgapiam. Tym razem po ekranie biegały potwory w stylu Jurassic Park. Kreskowi bohaterowie filmu uciekali przerażeni albo podejmowali nierówną walkę. Potwory były strrraszliwie potworne - jakieś smoki, czy co? Paszcze pełne kłów, róg na nosie (?) i szpon na końcu każdego palca. W dodatku okazały się „nieza-bijalne" - odporne na strzały, ogień i wodę. Nawet wypuszczenie trującego gazu z helikoptera nie pomogło. Siedzę więc przed telewizorem i wgapiam się bezmyślnie, bo tak naprawdę głowę mam zajętą czym innym. Prawdę mówiąc, nie mogę ochłonąć po nieprzyjemnej scysji w pracy. Szef zrobił się nerwowy, ciągle jakieś reorganizacje, nowe pomysły, wszyscy krzywo na siebie patrzą, bo po prostu jest za dużo roboty. Mogę wyjść dopiero o piątej. W domu też problemy się piętrzą no i powinnam odwiedzić mamę, która coraz gorzej się czuje. Znowu dziś zadzwoniła z cichą pretensją. Z niczym nie mogę nadążyć. Dom zaniedbany, dzieci niedopilnowane, mama „nie zaopiekowana", a praca i tak została na jutro. Żeby oderwać się od tych myśli znów rzuciłam okiem na ekran. No nie! Okazało się, że te wszystkie potwory nie były prawdziwe! To znaczy - te w filmie. Generowała je jakaś maszyneria do wytwarzania hologramów. A przy maszynerii siedziała czarodziejska dama w skórzanym kostiumie i w hełmie i trzymała paluszek na gałce. Wystarczyło ją odnaleźć. Jeśli ją się wykończyło, potwory znikały w mgnieniu oka. Pomyślałam - co za idiotyczny film! Żeby to tak w życiu było: naciskasz guzik i nie ma potworów. Hmm. A moje potwory z którymi ciągle walczę wymachując rękami, szukając przeróżnych tarcz, mieczy i innych narzędzi zaczepno-obronnych? W końcu Pan Bóg wraz ze swoją miłością jest w tym wszystkim obecny. To prawda, że zło które napotykam nie jest hologramem, pozorem. Ale także nie jest większe od Chrystusa. Dlaczego więc się go boję? Jeszcze jakoś udaje się mi uwierzyć, że On wyprowadzi dobro z tego co głupie, bezsensowne, ale nie do końca przeze mnie zawinione. Ale przecież tamto i to (nie będę wymieniała), jest ewidentnie i do końca moją winą. A potwór z tego wyrósł przeogromny! I kły na mnie szczerzy! I boję się go i brzydzę. Tylko, jak ciągle mi tłumaczy spowiednik, nie ma winy nieodkupionej. A więc w końcu nie ma potwora! Wszystko już jest przebaczone, ogarnięte miłością Jezusa, obmyte Jego krwią. Co więcej ta miłość jest Boża -potężna i stwórcza. Jest nie tylko przebaczone, ale nawet naprawione. Bezsens zostaje usensowniony w Nim. A potwór, który mnie przeraża? To iluzja. To moja pycha i brak wiary, które ukazują mi winę bez Bożego miłosierdzia, bez Odkupienia. To chęć zbawienia się o własnych siłach. „To ja taka jestem, ja tak zrobiłam??!!" Tak. Jesteś taka, tak zrobiłaś i już przestań być taka oburzona samą sobą. Chrystus cię także z tym kocha. Nie stój jak skamieniały z przerażenia bohater kreskówki, nie wymachuj swoimi śmiesznymi narzędziami walki, tylko biegnij do Niego. A potwory znikają. 17. Przesuń się! Pamiętam moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się w szkole, że trzymając nawet i kilka godzin w rękach ciężkie torby, nie wykonuję żadnej pracy. W sensie fizycznym. Bo fizyczna definicja pracy to siła pomnożona przez przesunięcie. Nie ma przesunięcia - nie ma pracy, choćby pot nam leciał z czoła. Każda dziedzina wiedzy ma swoją terminologię, która wcale nie musi być zgodna z ogólnie przyjętym rozumieniem danego słowa. Cząstki elementarne na przykład mają cechę zwaną „dziwnością", są „lewo" albo „prawoskrętne" i tak dalej. Brzmi zaskakująco, ale jest zwykle w tych definicjach i określeniach jakiś sens, choć trochę zgodny z intuicją zwykłego zjadacza chleba. I tak sobie pomyślałam, że może warto zastosować powyższą definicję pracy do mojej „roboty" duchowej. No, bo wysiłek jest. Tyle już rekolekcji, modlitw, Mszy świętych... Zdarza mi się być dosyć dumną (oczywiście po cichu i w ukryciu przed samą sobą, bo przecież jestem także pokorna), że jednak ze mnie całkiem niezła chrześcijanka. Wysiłek jest. A przesunięcie? Hmmm. Bardzo proszę nie pytać o nie ani mojego męża, ani dzieci, ani szefa, no w ogóle nikogo, kto by mnie za dobrze znał. Bo trochę głupio gdyby się okazało, jaka jest naprawdę autorka religijnych tekstów w religijnej gazecie. Mogę się nauczyć ładnie modlić (chociaż to też jakby idzie nie lepiej, a coraz gorzej), mogłabym może nawet spędzać dnie i noce w kościele. Ale nie tutaj następuje przesunięcie. Ono jest precyzyjnie zdefiniowane. Nie w tym żeby mówić „Panie, Panie", bo nie każdy, kto tak mówi, nawet często i ładnie, wejdzie do Królestwa Niebieskiego. Postęp sprawdza się w miłości bliźniego. I w przyjmowaniu wszystkiego z wdzięcznością od Dobrego Ojca. Taki był Jezus. Tacy byli święci. Na dobitkę nic z tego nie przypisywali sobie. Czuli się najgorszymi, bo wiedzieli, że wszelkie przeogromne dobro, które w nich jest, nie z nich pochodzi. To zresztą jest chyba najlepsze kryterium „przesunięcia" - mimo najpiękniejszego życia czuć się najgorszym, a jednocześnie nie martwić się, lecz z ufnością oddawać Niezawodnej Miłości. No i co? Siła jest. A gdzie przesunięcie? Gdzie moja praca? Dlaczego tak Wielka Siła, bo przecież w modlitwie, sakramentach to w końcu działa On - Pełen Mocy, nie przynosi efektów? Wydaje mi się, że ja podobnie jak cząstki elementarne też jestem „skrętna". Ku sobie. I ciągle nawet to co najlepsze, Boże i cudowne, skręcam na siebie. Jak więc mogą być efekty, jeśli celem Jezusa jest, abym umarła dla siebie, aby On we mnie żył? Ktoś powiedział, że nasza praca wewnętrzna przypomina czerpanie wody dziurawą szklanką (szklanka jest dziurawa pewnie ze względu na moją „skrętność"). I to wcale nie znaczy, że mamy przestać czerpać. Nie mam innej szklanki, a wody zaczerpnąć w końcu muszę. Raczej mam zauważać to, że właściwie jeszcze nic nie zrobiłam. Nie napawać się, że pracuję, a modlić się o cud. Nawet nie o to, żeby Bóg załatał szklankę. On może sprawić, że w końcu ta dziurawa stanie się pełna. To Duch Święty uświęca, nie ja sama siebie. 18. Kocour, dentysta i gąbka Pierwsza odsłona: nasz kot jest chory. Sierść ma zmierzwioną. Siedzi w zlewozmywaku i trzyma głowę pod kapiącą z kranu wodą. Naprawdę kiepsko wygląda. Trzeba iść do weterynarza. I rzecz ciekawa - nasz Kocour (tak go nazwaliśmy w przypływie przyjaźni polsko-czeskiej), który w innej sytuacji nigdy nie pozwoliłby się wsadzić do torby, teraz się nie broni. Więcej, kiedy lekarz robi mu zastrzyk, domowy drapieżnik prawie się nie wyrywa. Wie, że jest z nim źle. Czuje, że sam sobie nie jest w stanie pomóc. Albo inaczej. Teraz ja sama siedzę na fotelu dentystycznym. Wcisnęłam głowę w oparcie, prawie nie mogę się ruszyć. Boli. - Oj, fatalnie wygląda. Ubytek pod dziąsłem... Kieszeń się wytworzyła... - słyszę na domiar złego od miłej pani w białym fartuchu. Nie rozumiem dokładnie, dlaczego pod dziąsłem to fatalnie, i co oznacza owa nieszczęsna „kieszeń". Ale wiem, że sama nic nie poradzę, a jedyna droga do rozwiązania stomatologicznego problemu prowadzi przez fotel, wiertło i ten ból, który czuję. Albo trzecia odsłona - starość. Niedawno umarła ciocia, z którą mieszkała moja znajoma. Czasem opowiadała mi o postępującym niedołęstwie podopiecznej. Zwyczajne sprawy - słabość, niemożność zaspokojenia najprostszych potrzeb. „Zazdroszczę tym, co mogą się wykąpać w wannie" - mówiła, myjąc się gąbką w łóżku. Była zbyt ciężka, żeby ją zanieść do łazienki. Kiedy tuż przed samą śmiercią, po wielu latach obojętności religijnej, zapragnęła sakramentów, nie miała już sił przełknąć Komunii świętej... Silni ludzie radzą sobie w życiu. Jeśli z czymś nie mogą się sami uporać, powierzają to specjalistom. Dentysta, adwokat, doradca podatkowy, broker ubezpieczeniowy... Jasne - nikt nie może się znać na wszystkim, ale rozsądny człowiek wie zawsze do kogo się zwrócić. Starość silnych ludzi też może liczyć na profesjonalizm, choć miejsce w eleganckim domu opieki kosztuje bardzo dużo. No, ale z pomocą doradcy podatkowego i ubezpieczeniowego można mieć te pieniądze na stare lata. Tylko gdzie są profesjonaliści od śmierci i od tego, co po niej (nie mam na myśli pogrzebu)? Do czego jest potrzebna bezradność? Dlaczego świat jest tak urządzony, że każdy - chyba - ma takie momenty, kiedy myśli: „nie wiem, co zrobić... już nie mam siły..." Czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy zawsze i ze wszystkim mogli sobie poradzić? Może Pan Bóg patrzy z miłością na nas, uwijających się tak zapobiegliwie po świecie i po czasie (bo On i przestrzeń i czas widzi przed sobą jak rozłożoną mapę). Może czeka cierpliwie na te chwilę, kiedy pancerz naszej zaradności zaczyna wreszcie pękać. Kiedy czujemy, że sytuacja nas przerasta, a tu nie ma telefonu do odpowiedniego profesjonalisty ani w książce telefonicznej, ani w prywatnym notesie z bardzo przydatnymi kontaktami. No, bo gdzie szukać „specjalisty od zbawienia"? Może się okazać, że nie jest nim nawet ten Bardzo Sympatyczny Ksiądz, którego telefon też na wszelki wypadek zapisaliśmy w notesie... On też na nic się nie zda, dopóki jestem taka silna i pewna siebie. Dopiero, kiedy jak ten kocur zechcę zdać się na Kogoś Innego i pozwolić, by zrobił ze mną to co konieczne... 19. Perły z komara Po co Pan Bóg stworzył komary? Pamiętam, że kiedy byłam kilkuletnim dzieckiem, to pytanie męczyło mnie podważając idylliczną wizję świata rządzonego przez dobrą Bozię, jaką mi wpajano (zgodnie z ówczesnym przekonaniem pedagogicznym, że dzieciom nie należy mówić o sprawach trudnych). Dziś kwestia koniarza (że tak powiem) jest po prostu pestką wobec problemów, mogących się zrodzić w dziecięcych główkach pod wpływem telewizyjnych filmów, które pozwala się im oglądać. Wróćmy jednak do naszych komarów (w tym roku wielkich jak barany). Otóż komar - widziany oczami małego dziecka - jest skondensowaną złośliwością. Jego niecnej działalności nie można wytłumaczyć jako ubocznego skutku szlachetnej misji tak, jak to czynią dorośli mówiąc dzieciom o pszczółkach, „które wprawdzie żądlą, ale także robią miodek". Komar inaczej - wygląda na to, że nie służy do niczego poza dokuczaniem człowiekowi. Po co więc Pan Bóg go stworzył? A może miało być inaczej? Wiemy, że grzech Adama i Ewy popsuł nie tylko naturę ludzką, ale całą przyrodę. Czy gdyby pierwsi rodzice nie zasłużyli na wypędzenie z Raju, komary w ogóle by istniały? I jakie by były? Może zamiast pić krew zajmowałyby się rozpylaniem wonnych olejków? Jednak nie komary są najgorsze. Cierpiałam kiedyś bardzo z powodu szalenie dokuczliwej osoby w najbliższym otoczeniu. Jej charakter był wyjątkowo trudny, a zakres naszych codziennych kontaktów szeroki i nie dający się ograniczyć. Żaliłam się Mądremu Księdzu na tę dolegliwość. I wiecie, co mi powiedział? Że ta osoba jest doskonałym narzędziem Bożym w moim życiu! Najpierw - jak zazwyczaj - bardzo się oburzyłam. A potem (to też bywa) zaczęłam się zastanawiać... Co się dzieje w kontakcie z dokuczliwą osobą? Pytanie nie jest trudne, bo każdy ma tego rodzaju doświadczenia. Ja na przykład najpierw bardzo się staram, żeby sprostać sytuacji, nie dać się wyprowadzić z równowagi, zachować cierpliwość. Jeżeli osoba mieści się na skali dokuczliwości poniżej mego punktu krytycznego - odnoszę zwycięstwo. A jeśli powyżej? Znamy te chwile - uśmiech znika nam z twarzy, zaczynamy syczeć (albo podnosić głos - zależnie od temperamentu). Szczegóły mogą być różne, ale tak czy owak - ponosimy klęskę w konkurencji „miłość bliźniego". A potem jest nam głupio. A przecież nie stało się nic strasznego. Po prostu ujawnił się kawałek prawdy o nas. Wiem przecież, że nie jestem osobą łagodną ani cierpliwą. Do świętości bardzo mi daleko. Ale kiedy wszystko układa się pomyślnie, gotowa jestem prawie uwierzyć, że jest ze mną zupełnie nieźle. Dopiero ugryziona przez „komara" uświadamiam sobie, jak bardzo moja słabość potrzebuje Bożej pomocy i Odkupienia. I zaczynam w kontakcie z trudnym bliźnim szukać pomocy Bożej, odwoływać się do Jego mocy zamiast opierać się na własnych, jakże zawodnych, siłach. Skutkiem niewygody perłopława męczonego przez dokuczliwe ziarenko piasku jest cud powstania perły. Kobiety podobno perły lubią. Pokora i ufność w nieustanną Bożą opiekę nade mną to też perły. Czy je lubię? 20. Kup pan wschód słońca Jakiś człowiek opakował gmach Reichstagu w plastykową folię. Ludzie zjeżdżali się płacąc ciężkie pieniądze, żeby to zobaczyć. Dlatego, że piękne? Skąd! Dlatego że niecodzienne. Gdyby ktoś, gdzieś, przy pomocy superkomputerów, laserów i innych bajerów, wyprodukował na niebie spektakl pod tytułem „Wschód Słońca", i jeszcze odpowiednio go rozreklamował, co by się działo? Z pewnością ludzie daliby wiele, żeby tylko to obejrzeć. W znakomitej „Ortodoksji" Chesterton pisze, że traktowanie świata jako mechanizmu, który banalnie „kręci się" według swoich oczywistych praw odbiera człowiekowi radość życia. Dlaczego wschód czy zachód słońca jest tak mało ceniony? Jego piękno często przewyższa przecież największe dzieła sztuki! Problem jest w tym, że traktujemy go jako coś oczywistego. Nie trzeba płacić za bilety, gdzieś jechać, wszyscy to mogą zobaczyć, więc prawie nikt naprawdę nie patrzy. Już święty Tomasz z Akwinu świetnie wiedział, że dzieło stworzenia TRWA, że Bóg cały czas podtrzymuje istnienie świata, zarówno każdego pyłka i robaczka, jak słońca i gwiazd. Zamiast więc traktować świat jak mechanizm, który Bóg kiedyś puścił w ruch czy nie lepiej myśleć, że Bóg każdego ranka stwarza na nowo wschód słońca? I że robi to specjalnie dla mnie! Cóż, kiedy wobec najpiękniejszych darów też mogę stać się wybredna. Jak rozkapryszone dziecko - które dostając rower za siedem „baniek" mówi: „Co, polski «góral»? I tylko 18 przerzutek? A Ciaputowski dostał Wheellera..." Chesterton świetnie zrozumiał, skąd bierze się radość żebraka - Franciszka z Asyżu. Ten kto jest przekonany, że nic, ale to zupełnie nic, mu się nie należy, jest nieprawdopodobnie szczęśliwy, że słońce zaświeciło, kwiat zakwitł, a dawno niewidziany znajomy zatelefonował i przyjaźnie pogawędził. Ale jeśli zacznie uważać, że należy mu się to i owo (no, bo w końcu jest katolikiem i to niezłym, żony nie bije, nie kradnie i nie pije...), zaraz mu mina zrzednie - no bo słońce w Polsce, to nie to co na Majorce, a telefon to miał być od Hani nie od Grzesia, bo Grzesio nudzi... A czy można sobie wyobrazić żebraka, mówiącego, że nie przyjmuje bilonu tylko banknoty? On przyjmuje wszystko i ze wszystkiego się cieszy. Zapytał mnie raz Mądry Ksiądz, o co najczęściej proszę w modlitwie. Bo - jak powiedział - wiele to mówi o stanie duszy. A potem zapytał jeszcze, czy proszę tylko o to, czego mi właśnie brakuje, czy także o to, co dziś mam. Bo jeśli o zdrowie proszą tylko chorzy, a o pracę - bezrobotni, to Bóg widzi, jak bardzo wszystko, co mamy, uważamy za rzecz należną, a nie Jego dar. Najlepiej mają Boży żebracy. 21. Módl się, żeby utonął Byłam na rekolekcjach dla dzieci. Rozmawialiśmy o wytrwałej modlitwie, a Krzyś siedział z boku milczący i zamyślony. Wreszcie wymruczał: - Już dwa lata modlę się o nawrócenie taty i nic. Dalej nie chodzi do kościoła i nie wierzy w Boga... W oczach ośmiolatka widzę smutek i rozczarowanie. Co mu odpowiedzieć, żeby uniknąć łatwych pocieszeń? - Wiesz Krzysiu, jak wygląda rozbitek, który próbuje pływać na środku morza, a do obu nóg ma przywiązane ciężkie odważniki? - No? - w oczach coś w rodzaju wstępnego zainteresowania. - Chociażby taki ktoś próbował pływać, to można powiedzieć, że właściwie już utonął. Nie ma żadnych szans. - Acha... i co z tego? - Wiesz, człowiek o którego nawrócenie ktoś się stale modli, właściwie już jest nawrócony. Nie ma po prostu żadnych szans. No bo dlaczego Pan Bóg miałby nie wysłuchać takiej modlitwy? - To tak jak tata? - Właśnie tak. Więc można już zacząć dziękować Panu Bogu za nawrócenie.... I wiecie co się stało? Uspokojony i rozpromieniony Krzyś przy wieczornej modlitwie ukląkł i dziękował. Takie to było dla niego oczywiste! Mój Boże, żeby ktoś odbył ze mną taką rozmowę, kiedy natrafiłam na pierwsze (bardzo podobne) rafy na drodze do dorosłego chrześcijaństwa. Dzieci poszły spać a ja prowadziłam dalej wątek tonącego. I sama się zdziwiłam, ile mi z tego wynika. Tak się czasem dzieje, kiedy w rozmowie (nie tylko z dzieckiem) człowiek stanie zupełnie bezradny i zechce przyjąć pomoc z wysoka... No bo dlaczego Pan Bóg nie miałby jej udzielić? Więc „już utonął"... ale dlaczego tego na razie nie widać? Pisze Edward Stachura, szukający swojej prawdy zuchwale i uparcie, kiedy po próbie samobójczej, w której stracił prawą rękę, zawinął na kilka miesięcy do portu dzieciństwa - domu rodzinnego i przyglądał się codziennemu życiu swojej staruszki matki: „Pada wreszcie deszcz i wygląda, że trochę popada. Całe niebo zachmurzone. Ściemniło się tak, że można by światło zapalić. Matula mówi: nareszcie się Pan Bóg ulitował. Ta roślina już taka łaknąca była aż się serce krajało. Oto sposób mówienia. Oto sposób życia pogodzonego ze wszystkim, bo gdyby nie spadł deszcz, nie bluźniłaby. (...) Matula rozmawia z Bogiem modląc się i nie przeszkadza jej to, że Bóg nie odpowiada. Gdybym jej to oznajmił, powiedziałaby, że Bóg jej odpowiada inaczej, dobrym zdrowiem na przykład, bo już ją słyszałem mówiącą, że jak się pomodli to czuje się zdrowsza". To wygląda na wybieg - że jak się spełnia - to Pan Bóg, a jak się nie spełnia - to nie szkodzi. Ale taka właśnie jest postawa wiary. Czy nie byłoby zresztą dziwne (jak zauważył C.S. Lewis), gdyby Pan Bóg - nieskończony, niepojęty i wszechmogący - na każde zawołanie odpowiadał w zrozumiałym dla mnie języku? 22. Czytam o Janie od Krzyża Znowu czytam o Janie od Krzyża. To trochę śmieszne, że ja czytam o Janie od Krzyża. Czytam o Janie od Krzyża, pojadając czekoladą i zapijając herbatką. To trochę śmieszne. To właściwie żałosne. Czy jest droga na skróty do świętości? Jest! „Zawsze skłaniać się nie ku temu co łatwiejsze, lecz ku temu co trudniejsze; nie do tego co przyjemniejsze, lecz do tego, co nieprzyjemne; nie do tego co smakowitsze, lecz do tego co niesmaczne; nie do tego co daje spoczynek, lecz do tego co wymaga trudu; nie do tego co daje pociechę, lecz do tego co nie jest pociechą; nie do tego co większe, lecz do tego co mniejsze; nie do tego co wzniosłe i cenne, lecz do tego co niskie i wzgardzone; nie do tego aby pragnąć czegoś, lecz do tego by nie pragnąć niczego; nie szukając tego co lepsze wśród rzeczy stworzonych, ale tego co gorsze; z miłości do Chrystusa dojść do zupełnego ogołocenia, ubóstwa i oderwania się od wszystkiego co jest na świecie." Czytam o Janie od Krzyża i popijam herbatkę... Znowu o Nim czytam. Tym razem autor (właściwie autorka, Marie-Dominique Poinsenet - książka „Stromą ścieżką") nie próbuje, jak to się zdarza innym, przykroić Jana do swojej miary i swoich koncepcji. Tutaj prawda mocno wali po oczach. I po sercu. Czy jest droga do świętości na skróty? Tak. Droga krzyża. Ale to przecież nie dla mnie. Jan przez 8 miesięcy był więziony przez braci - przeciwników reformy karmelitańskiej - w celi wielkości 2 na 3 metry, tak niskiej, że nawet ten niewielki zakonniczek nie mógł w niej prosto stanąć. Malutkie okno, upały i zimno klimatu centralnej Hiszpanii. Przez osiem miesięcy nie pozwalano mu wyjść nigdzie, nawet do toalety. Ani zmienić koszuli. A był wielokrotnie publicznie biczowany. Wyobraźmy sobie. Smród celi, robaki w przesyconym krwią i potem ubraniu. Wycieńczenie. Umieranie. W tym czasie doszedł do pełnego zjednoczenia z Bogiem. A przecież asceza czy znoszone cierpienie może budować pychę, a więc oddalać od Boga. Musiał więc przyjmować te udręki jako upragnione, jako w pewien sposób zasłużone. Gdyby patrzył z pogardliwą wyższością na swych prześladowców, nie stałby się świętym. Czy ja bym potrafiła tak heroicznie i pokornie cierpieć? Gdzie tam! Nie grozi mi głód i nędza, ale wystarczą zwykłe niedostatki materialne, jakiś dług, którego nie mam z czego oddać, jakieś buty, których nie mam za co kupić, i już jest bunt. Miałam przed Wielkanocą bardzo mało czasu i pieniędzy. Upiekłam tort, „żeby jednak coś było", choć okna nie umyte, podłogi nie zapastowane, nie będzie bigosu ani szynki. Ale przyszedł zaprzyjaźniony pies i zjadł ten tort. Naprawdę. Pies, stworzenie Boże i niewątpliwie Jego narzędzie. W Wielki Czwartek nie ma przypadków. „Z miłości do Chrystusa dojść do zupełnego ogołocenia, ubóstwa i oderwania się od wszystkiego co jest na świecie." No, nie! Od wszystkiego, ale nie od tortu! Jaki jest pożytek z takich wydarzeń? One pokazują, że nie nadaję się na drogę Jana od Krzyża, na drogę krzyża. A nie ma innej drogi. Nie to, że do świętości, bo mogłabym powiedzieć, że mnie to nie interesuje. Nie ma innej drogi do nieba. No, to co mam zrobić? Nie mam siły iść jedyną możliwą drogą do nieba. Mała Tereska, karmelitanka i pilna uczennica Jana, powiedziała, że liczy w zbliżaniu się do Boga na „windę". Na ramiona Ojca, który sam podnosi swoje dziecko do siebie. Droga jest jedna. Ale nie muszę iść sama. Mogę być po niej niesiona. 23. Święty, który mi się nie podoba? Wakacje i człowiek się obija po ojczyźnie. Tu kawałek urlopu, tam trzeba dziecko odebrać z obozu, tu ktoś namówił, żeby przynajmniej na sobotę-niedzielę wyskoczyć. Wchodzę do różnych kościołów, kaplic, wszędzie wyłożone czasopisma, broszurki. Kolorowe, czarno-białe, ciekawe i zupełnie nie. Zwrócił moją uwagę tytuł jednej z nich: „Święty, który mi się podoba". Nie czytałam. Pewnie bardzo pięknie opisane sylwetki szczególnie atrakcyjnych świętych, próba zareklamowania świętości. Pewnie tak trzeba. Ale czy tak można? Jeżeli jest święty, który „mi się podoba", to z tego wynika, że są też tacy którzy „mi się nie podobają". Można jakiegoś świętego nie darzyć sympatią (chyba można? - muszę spytać jakiegoś Mądrego Księdza), sama kilku nie lubię, bo nie odpowiada mi ich styl, sposób zachowania, czy wyrażania się. Ale czy możemy sobie pozwolić na ocenianie świętych? Jeżeli chodzi o jakieś cechy zupełnie drugorzędne -timbre głosu, kolor włosów - np. rudy, to chyba jest w porządku. Nie lubię rudych i trudno. To znaczy ja lubię rudych, ale tak piszę dla przykładu. Ale jeżeli nie lubię czegoś ważnego w jego postępowaniu, sposobie życia, to czy przypadkiem nie odrzucam jakiegoś wezwania do nawrócenia? Święty jest zawsze znakiem Bożym i wezwaniem, aby przez to co w nim jest niezrozumiałe, co drażni, czy budzi opór, przebić się do tego, co Bóg chce MI powiedzieć. To co w nim jest ważne jest z Boga, więc nie podlega mojemu osądowi. Mogę boleć, że nie potrafię być taka, że nawet nie bardzo CHCĘ taka być. Bo co innego może znaczyć „święty, który mi się nie podoba"? Znaczy, że taka nie chcę być! Znaczy, że jest coś w nim takiego, co mnie osądza. Mówiąc „nie podoba mi się" chcę sobie zachować swoje grzeszki, swoje małe, wredne egoistyczne „ja" i patrząc na człowieka płonącego ogniem Bożej miłości mówię - „co on taki gorący?". A przecież tylko pragnienie, skrucha, wołanie wyjedna odpowiedź u Boga. Chyba powinnam stawiać się przede wszystkim wobec tych świętych, którzy są dla mnie trudni, żeby zobaczyć jaka nie jestem. Oj, nie jestem, nie jestem... Tylko oni też tacy nie byli od razu. Byli zupełnie zwykli, często bardzo grzeszni, często bardzo przeciętni, albo nieprzeciętni, a przez to niebotycznie zarozumiali. I Pan Bóg ich przerobił. Mnie też może. Podoba mi się to? 24. Bóg pokerzysta Bywa tak, jakby Pan Bóg sam pomagał nam do grzechu. Na przykład osamotniona i zagubiona matka małych dzieci zaczyna coraz częściej spotykać w parku przemiłego sąsiada, który wyraźnie (i korzystnie) różni się od jej męża, a w dodatku ma tę zaletę, że jest na miejscu. I co? Kto to sprawia, że ten mężczyzna tam przychodzi i że jest taki naprawdę miły i dobry? Czy można tu wszystko zwalić na szatana? Albo bezrobotny, który staje się coraz bardziej nieznośny dla rodziny, znajduje tuż za rogiem ulicy bardzo przyjemny barek, gdzie może zapomnieć o swoich kłopotach. Czasami wszystko tak się układa, że coraz łatwiej nam wchodzić w zupełne maliny. Czemu Pan Bóg na to pozwala, a nawet jakby podprowadzał? Mądry Ksiądz kiedyś próbował mi wytłumaczyć, że Bogu nie tyle chodzi o naszą bezgrzeszność, ile o miłość do Niego. Bo można nie grzeszyć i nie kochać. Dlatego Pan godzi się czasem nawet na wielki upadek. Czasem, gdy już człowiek jest naprawdę daleko, nagle otwierają się oczy i widzę, że - „zaraz zaraz, chwileczkę, co ja właściwie robię? Gdzie wlazłam?". Jestem w czymś, co mnie zawsze oburzało, czym pogardzałam, o czym sądziłam, że różnie może być, ale co to, to nie ja. Nigdy! A już wszystko sobie tak ładnie poukładałam. Dom, praca, rodzina, przyjaciele, teatr, Msza święta, trochę modlitwy... Tylko gdzie tu pochłaniająca wszystko i przemieniająca miłość Jezusa? Gdzie życie dla tej miłości w każdym drgnięciu ręki, myśli, serca? Gdzie spalanie się w Jego krzyżu? No to masz - bum! Proszę bardzo. Gdzie twoja pewność siebie? Gdzie możliwość zatrzymania się w pewnych granicach, które jeszcze uważasz za możliwe do tolerowania? I wtedy przychodzi myśl syna marnotrawnego - „Wstanę i pójdę do mojego Ojca". Mogę wtedy zobaczyć, że zupełnie, ani trochę, ani chwili, w straszliwie dosłownym sensie nie potrafię żyć bez Niego. Oczywiście są to środki skrajne. Pokerowa zagrywka Pana Boga, który już w inny sposób nie może się przebić przez moje zaskorupienie. Bo przecież reakcja może być różna. Człowiek mógł się załamać, zasklepić w swoim (skądinąd zawinionym) nieszczęściu. Zdecydować na to swoje grzeszne (skądinąd iluzoryczne) szczęście. Czy Pan Bóg nie za bardzo ryzykuje? To są naprawdę jakieś pokerowe zagrywki - wszystko albo nic. Ale właśnie tąk jest: Nie mogę być trochę-zbawiona. Nie-za-bardzo potępiona. Albo w końcu Bóg będzie dla mnie wszystkim i On będzie we mnie żył poza moją śmiercią fizyczną i śmiercią grzechu, albo nie będzie. Albo - albo. Zimni albo gorący. Nie mogę służyć dwom panom. Oko i ręka - ciach! Dla Boga liczy się tylko moja miłość do Niego. Ona nie może być połowiczna. W końcu albo jest pełna, albo jest oszukiwaniem siebie i Jego. I wiem, że to nie ja wybiorę, nie ja zdecyduje się uciąć i wyłupić jakieś świństwo z siebie. Za bardzo boli. Za bardzo się boję. To On mnie weźmie na ręce, poniesie. On dokona potrzebnej operacji z całą delikatnością, jaka tylko jest możliwa w moim stanie. Aby tylko nie uciec. Aby tylko wołać o pomoc... 25. Wonderworld - cudowny świat Obudziłam się rano z bólem głowy. Niby wiosna, a za oknem paskudnie. W dodatku nie czeka mnie dziś nic przyjemnego - ani w pracy, ani nigdzie indziej. Szara codzienność - redakcja, zakupy, dom, obiad... Czy to wiosenna chandra wywołana brakiem ruchu i witamin, czy kryzys egzystencjalny wieku średniego? Trudno o precyzyjną diagnozę, faktem jest jednak, że są dni, kiedy wszystko wydaje się nudne i beznadziejne. I to, sądząc po codziennej obserwacji otoczenia, bez względu na wiek, płeć i pozycję społeczną. Na przykład niedawno byłam świadkiem rozmowy dwóch bardzo dobrze zarabiających młodych ludzi na temat planów wakacyjnych: - Majorka? Nie radzę! Za swoje ciężkie pieniądze spędzisz dziesięć dni w towarzystwie osób znudzonych i rozczarowanych, których żadne atrakcje nie są w stanie zadowolić! Gorzej niż w Mszanie Dolnej, po dwóch tygodniach deszczu... Człowiek, któremu czegoś brakuje, myśli sobie - ba, gdybym tylko miał „to" (czytaj zależnie od wieku, płci i stanu: pieniądze, mieszkanie, zgrabne nogi, sympatię Jolki z III b...), niechybnie byłbym szczęśliwy. Nasze ciotki - idealistki i stare panny - powtarzały, że pieniądze szczęścia nie dają i marzyły o porwaniu przez księcia słuchając „Gdy w Ogrodzie Botanicznym...". Prawda jest jednak o wiele bardziej okrutna - nie dają szczęścia nie tylko pieniądze - NIC nie daje szczęścia. „Wszystko jest do niczego" - ja często mówię. „Wszystko jest łaską" - napisała kiedyś jedna młoda karmelitanka. Wychuchana w ciepłym, mieszczańskim domu dziewczyna, Teresa z Lisieux odkryła tę prawdę w klasztorze, gdzie jedzenie było skromne, charaktery sióstr niełatwe, a dojmujące zimno (nie używano żadnego ogrzewania), jak sama powiedziała pod koniec życia, dosłownie ją zabijało. Czy nie miała takich dni, kiedy budziła się z bólem głowy i wszystko wydawało się jej nudne i beznadziejne? „Jakaż to łaska, gdy rano nie czujemy zupełnie odwagi ani siły do praktykowania cnoty (...) Zamiast tracić czas na zbieranie błahych świecidełek, czerpiemy diamenty" pisała w jednym z listów. Łaska?! Wolne żarty! A może to jest tak jak z małym dzieckiem, które cieszy się opieką swoich rodziców... Czuje się bezpieczne - bez względu na to, co je spotyka wie, że nad wszystkim czuwają kochające oczy. Nawet, kiedy zostaje samo w domu, znajduje dowody ich troski - kanapki i soczek przygotowane na stole w kuchni, kartka przypominająca, że trzeba pójść na angielski, telefon mamy z pracy: „Czy odrobiłeś lekcje?..." W zeszłym tygodniu martwiłam się, że nie mam jak oddać zaciągniętego przed świętami długu. Niespodziewanie przyszedł przekaz z należnością, o której zdążyłam już zapomnieć. Niby wiem, że pieniądze dostaje się od Boga, nawet jeżeli wydaje się człowiekowi, że sam je zarobił ciężką pracą. Ale kiedy suma na przekazie okazała się dokładnie taka, jak wysokość mojego długu, poczułam się, jakbym znalazła w kuchni przygotowaną przez Mamę kanapkę. SPECJALNIE DLA MNIE! Małe dziecko przynajmniej podświadomie rozumie też, że wyrazem rodzicielskich uczuć jest zarówno kanapka i głaskanie po głowie, jak ostre skarcenie, podanie gorzkiego lekarstwa w chorobie czy zaprowadzenie do dentysty. Pan Bóg także musi leczyć nasze wady. Często leczy nas z chorób, których nawet nie znamy, tym bardziej gorycz lekarstwa może być trudna do zaakceptowania. Jaka jest najcięższa choroba? Kościół zawsze wiedział, że pycha - korzeń wszelkiego zła. Cóż więc dziwnego, że doznajemy niepowodzeń i upokorzeń? „Wszystko jest łaską" - wiara wprowadza mnie w cudowny świat, w którym każde zdarzenie - łatwe i trudne, wesołe i smutne - jest przygotowane specjalnie dla mnie przez Ojca, który zna mnie i kocha. Także ten poranny ból głowy i towarzyszące mu poczucie braku jakichkolwiek interesujących perspektyw. Hmmm. Trochę mi się to za łatwo napisało. Bo przecież naprawdę to w to nie wierzę... Ale gdybym w to kiedyś w końcu uwierzyła to rzeczywiście świat byłby cudowny - Wonderworld! 26. Jędza w przebraniu księdza W każdej szkole, zawsze, istniało uczniowskie „podziemie". Jakieś palenie papierosów w toalecie, jakieś wino na prywatce. Tak było nie tylko ostatnio. Wystarczy przeczytać „Wspomnienia niebieskiego mundurka". To przecież już ponad sto lat temu. Oczywiście, tamte bunty to po części była walka z okrutnym zaborcą, ale w części, i to pewnie większej, była to zwyczajna uczniowska przekora, dziecinna chęć wyrwania się z ram dyscypliny jak nie carskiej, obrzydliwej, to równie dobrze polskiej, katolickiej, albo jakiejkolwiek innej. Pamiętamy pierwszy wiersz Makuszyńskiego? „Na próżno jędza w przebraniu księdza z lodu nas spędza! W pierwszej B klasie, w zimowym czasie nikt jej nie da się!" Nie szkodzi, że lód groził załamaniem i któryś z bohaterów mógł się utopić. Twórca owego rewolucyjnego dzieła chodził w glorii chwały u wszystkich pierwszaków, a nawet i niektórych drugaków. No i dobrze. Trzeba się troszczyć o głupie dzieci, a one zawsze będą znajdowały sposoby, żeby sobie zaszkodzić. Wie o tym każda pani z kolonii, każdy instruktor harcerski. Ale teraz słychać coraz częściej głosy, że trzeba sobie dać spokój. Dzieci zawsze stworzą sobie jakieś podziemie, a więc będą podpijać, bić się, narkotyzować i tak dalej. Po co ta obłuda? Nie wymagajmy, nie róbmy klasówek i egzaminów, bo tak czy tak jedni ściągną, a drudzy nawet jeśli się nauczą, to zaraz zapomną. Przestańmy udawać i nie stresujmy biednych dzieci. To samo dzieje się poza sferą wychowania. Jeśli jesteśmy karykaturami człowieczeństwa, to przynajmniej bądźmy autentyczni! Dajmy sobie spokój z udawaniem. Zamiast bezskutecznie podskakiwać, przechodźmy pod poprzeczką patrząc z pogardą na każdego, kto jeszcze skakać próbuje, jak na głupca, albo obłudnika. Po co udaje, jeśli tak, czy tak nie przeskoczy? Widzimy, że nie da się być doskonałym, ani świętym, a więc przyjmijmy za zasadę NIC i wtedy będziemy jej wierni. Czy nie przychodzi taka pokusa? „Daj sobie spokój. Jesteś jaka jesteś". Ulegam jej i wtedy wszystko się rozwala. Tak jak w szkole, w której już wszystko wolno. Ale przecież nawet dzieci w rzeczywistości nie chcą pełnej do-wolności. Może dlatego, że czują, iż ten który im ją daje, nie troszczy się o nie naprawdę. „A niech sobie jeżdżą, a niech się potopią" powiedziałby jakiś tolerancyjny ksiądz na miejscu tamtego tyrana z Makuszyńskiego. Nie chcą nieograniczonej wolności może także dlatego, że nie wiedza co z nią zrobić. Był taki pomysł pedagogiczny, mający wykorzystywać w pełni naturalną ciekawość człowieka. Dzieci same się będą uczyć, nie trzeba ich do niczego zmuszać. I jak to wygląda od strony dzieci? „Plose pani, cy my dzisiaj będziemy znowu MUSIELI robić to, co sami chcemy?". Może jednak chcę nie tyle luzu, ile żeby Ktoś się mną zajął? Żeby mi powiedział co mam robić? Żeby zrobił nie tyle za mnie, co razem ze mną. Naprawił, pokierował? No to jest Ktoś taki. Mówi. Naprawia. Chce kierować. Czeka aż przestanę pokazywać mu język. Trzeba się troszczyć o głupie dzieci, nawet jeśli one ciągle znajdują sposoby, żeby sobie zaszkodzić. 27. Szczęście to piwo, kiełbaska i ... Moje miasto nie należy do najpięknieszych. Ale nawet w brzydkim mieście słońce oświetli czasem jesienne liście drzewa, nocna iluminacja pubu wydobędzie piękno budynku (a mrok zakryje jego brzydotę). A w czasie wakacji? Jest jednak, mimo wszystko, coraz ładniej, przyjemniej, coraz więcej możliwości, żeby popatrzeć, zjeść coś, posiedzieć, porozmawiać, zabawić się tańcząc, jeżdżąc na różnych przedziwnych pojazdach, zjeżdżalniach. Nie wszystkich stać - drożyzna, ale jednak, jak widać, wielu stać (mnie nie bardzo, niestety). Czy to wszystko jest nic niewarte? Obrzydliwa komercja, konsumizm i co tam jeszcze? A jak mnie nie stać, to zawsze zostaje las pod Warszawą, trochę zmęczenia spacerem, powietrze, rozmowa, potem zimne piwo z kiełbaską. W domu trochę dobrej muzyki, herbatka na wodzie oligoceńskiej. Da się żyć. Czy się czasem nie zapędzamy za bardzo w jakieś nieludzkie i nierealne ascetyzmy? Myślałam o tym słuchając podczas wakacyjnego wyjazdu pełnego pasji kazania o marności rzeczy tego świata. Czy ten ksiądz nie lubi dobrze zjeść, posłuchać muzyki, popływać kajakiem? W końcu to wszystko są dary Boże. I piękno natury, i piękno cywilizacji, nawet to komercyjne. Ostatnio wiele razy chciało mi się dziękować Panu Bogu za te proste rzecTy, małe piękna i przyjemności. Tylko, że one jednak nie wystarczają. Bardzo szybko się czuje, że potrzeba jeszcze kogoś, żeby naprawdę się cieszyć. Właściwie prawie od razu widać, że to wszystko dekoracje, które mają sens tylko, gdy rozgrywa się w nich sztuka miłości i przyjaźni. Oj, zebrało się starej babie?! No bo co? Ile mogę pływać, spacerować, słuchać muzyki, popijać wino - sama? Dopiero osoba, ktoś kto jest dla mnie i ze mną, nadaje sens dekoracji i smak temu wszystkiemu. Może więc taki francusko-pański model życia jest poszukiwanym kamieniem filozoficznym szczęścia? Knajpki, wieczory, raz rozświetlone, raz mroczne uliczki, spacerujące czy siedzące za stolikami pary - tak, tak, także świetnie zakonserwowanych sześćdziesięciolatków? Ktoś mi mówił, że Paryż jest zarazem piękny i przerażający. Bo jest prawie udanym sposobem na życie bez Boga. Prawie udanym, a więc jednocześnie pokazującym, że się nie da. Że w tym, po ludzku najpiękniej jak tylko można urządzonym życiu, wyje pustka. Że nawet ten drugi, najwspanialszy człowiek nie wystarczy. I ja nawet nie o tym, że przestaniemy się kochać, że trzeba szukać innego, i innego i innego itd., bo przecież zdażają się szczęśliwe, idealnie dobrane pary. Ale tam też wieje jakaś nuda, jakieś starannie omijane tematy, jakieś głęboko wrośnięte kłamstwa. Konieczność podziwiania się nawzajem, podziwiania swoich dzieci (a przez to siebie samych), wytrenowane sposoby omijania nawet możliwości wyjścia na jaw wad i grzechów drugiego. Siedzimy i rozmawiamy miło i kulturalnie o wszystkim, byle nie poruszyć 20. rocznicy pisania doktoratu przez pana domu. Te nasze rozmowy z przyjaciółkami, znajomymi, rodziną to w części zawsze koncert kłamstewek, przemilczeń i pozorów. Istnieje piękna, nieustająca i niezakłamana ludzka miłość i prawdziwa ludzka przyjaźń, ale ona nie ma źródła w człowieku. Bo przecież człowiek jest grzesznikiem, a „łaska Boża jest do zbawienia koniecznie potrzebna". Bo przecież nie zbawi mnie najcudowniejsza spotkana osoba, ani ja jej nie zbawię. Żaden człowiek nie pokocha mnie do końca, taką jaką jestem. Albo w końcu znielubi, albo będzie karmił i podlewał iluzję, którą, nierzeczywistą, będzie mógł kochać. Żaden człowiek nie wytrzyma pełnej prawdy o mnie, nawet ja sama jej nie wytrzymuje. A tylko taka miłość -bezwarunkowa i niekończąca się - nieskończona, może mnie zbawić. Takiej miłości pragnę i bezowocnie szukam, łudząc się czasem, że znalazłam. 28. Grypa Głowa boli, w gardle drapie, łamie w kościach, nos jak bania. Z tęsknotą myślę o tych błogosławionych dniach, kiedy mogłam zapomnieć, że mam ciało. Teraz każda jego część przypomina o sobie dojmująco. Okazuje się, że banalna choroba paraliżuje w znacznym stopniu tak zwane wyższe funkcje człowieka. Na przykład myślenie. Zakres zainteresowań się zawęża - koncentruje się na zminimalizowaniu przykrych odczuć, wszystko inne przestaje być zajmujące. Grypa z pewnością przejdzie. W końcu to nic strasznego. Organizm wciąż funkcjonuje nieźle. Na szczęście starość to jeszcze melodia przyszłości. Oczywiście, czas nie stoi w miejscu, ale tymczasem cała maszyneria choć ze zgrzytami -jakoś działa. Zresztą reklamy proponują odżywki, spraje, gimnastyki, naświetlania i co tam jeszcze... A wielu ludzi po siedemdziesiątce trzyma się znakomicie (pamiętacie Państwo ten rysunek Mleczki: dwóch panów stojąc nad przepaścią przygląda się trzeciemu, który wisi wczepiony pazurami w skałę. I komentarz - „świetnie się trzyma!"). No tak. Kiedy poczułam się troszkę lepiej, zaczęłam się zastanawiać, po co Bóg tak się pastwi nad człowiekiem? Przecież mógł sprawić, żeby wirus znikł z powierzchni ziemi. A nie sprawia. Może to ma jakiś sens? Dopóki jestem zdrowa, bardzo ufam swoim siłom... Może dobrze jest doświadczyć słabości? Kiedyś trzeba będzie się przecież zestarzeć i osłabnąć, wreszcie umrzeć - może warto się czasem trochę przymierzyć do tego? Tak bardzo staram się okopać przed starością, przemijaniem, słabością... Otoczyć się kloszem, zawekować, żeby mnie na dłużej starczyło. A Pan Jezus mówi, że kto chce zachować swoje życie, ten je straci... 29. Dobre mniemanie o sobie Nareszcie wiosna! Wśród wijących gniazda wróbelków, rozochoconych wiosennie wiewiórek i kwitnących forsycji, po alejkach parku spacerują młodzi ludzie patrząc sobie w oczy i trzymając się za ręce. Wyglądają na szczęśliwych... No bo to takie ważne - wiedzieć, że ktoś nas kocha. Szkolne kłopoty, brak forsy na kino i nawet niemodne spodnie o wiele łatwiej wtedy znieść. Człowiek, który wie, że jest kochany, łatwiej też przyznaje się do własnych wad i błędów. „Co z tego, że nie umiem śpiewać - on i tak mnie kocha!". Od samego początku życia, podobno już w okresie prenatalnym, człowiek potrzebuje miłości i akceptacji. Kubie grozi pała z fizyki. „Zdolny, ale leniwy" - tak się o nim mówi i to zdanie pozwala zachować dobre samopoczucie. „Ho, ho, gdybym tylko chciał, byłaby szóstka!". Ale wychowawca jest bezlitosny - „nie ma zdolnych-leniwych. Jeżeli jesteś leniem to znaczy, że jesteś niezdolny - do wysiłku, konsekwencji w działaniu, do wytrwałej pracy". Jest w tym prawda, ale Kuba smutnieje - nie honor być „niezdolnym". Zachwiało sie jego delikatne, nastoletnie poczucie własnej wartości. Wszyscy mniej lub bardziej przeglądamy się w cudzych oczach. Pragniemy pochwał, uznania, aprobaty. Nawet robiąc rachunek sumienia, trudno mi spojrzeć prawdzie w oczy: szukam usprawiedliwień i okoliczności łagodzących. Kochana dziewczyna nie boi się przyznać do swoich wad. „On i tak mnie będzie kochał!". Ja chyba nie wierzę, że Jezus mnie kocha. Kocha nie ze względu na zalety, zasługi, wdzięk osobisty i liczne talenty. Za nic. Kocha mnie także (a może przede wszystkim) wtedy, kiedy nie widzę w sobie (i inni też nie widzą) żadnego wdzięku, zalet ani talentów. Czyli wtedy, kiedy nie kocha mnie nikt. Może kiedyś (dlaczego nie spróbować już teraz?) w to uwierzę. Będę wtedy chodzić po parkowych alejkach z wiewiórkami, nie przejmując się zbytnio ani pustką w kieszeni spodni (w dodatku niemodnych), ani tym, co ktokolwiek mógłby o mnie pomyśleć. Może i Kuba, gdyby uwierzył w Miłość, nie musiałby używać śmiesznych podpórek i eufemizmów w myśleniu o sobie. 30. Miś z okienka W czasach, gdy w ramach Dobranocki nadawano „Misia z okienka" krążyła prześmieszna, choć trochę nieprzyzwoita anegdotka o panu Pawliku, który ten program prowadził. Anegdotka na tyle śmieszna, że sam Pawlik stwierdził niedawno, że bardzo żałuje, iż jest nieprawdziwa. W tych czasach programy szły na żywo. Otóż fama głosi, że przemiły prowadzący bywał zniecierpliwiony cotygodniowym słodkim dziamgoleniem i, żeby odreagować, miał zwyczaj po wyłączeniu kamer dodawać coś pod adresem Misia oraz dzieci. W pobożnej książce nie napiszę, co dodawał. Raz jednak realizator, czy kamerzyści zrobili kawał i nie wyłączyli kamer. I na całą Polskę poleciało... sami Państwo pamiętają, co podobno miało polecieć. Anegdotka śmieszna bardzo, ale przecież nie dlatego, że nieprzyzwoita. Mówi się, że śmieszność najmocniej odczuwamy wtedy, gdy zobaczymy w karykaturalnym wykrzywieniu nasz własny sposób reagowania. Ile to razy mamy ochotę okazać swoje zniecierpliwienie, złość. W ogóle, cholera, mam tego wszystkiego dosyć! A potem niech się pali i wali. Powiedzieć szefowi co o nim myślę. Dzieciak nie chce się uczyć i zadaje się z niewiadomo kim. Proszę, grożę, przekonuję. Nie? No to pędź smarkaczu! I się turlaj! Zamykam okienko z wyrozumiałą mamusią, sumiennym pracownikiem, pokorną żoną. Koniec. Mam dość. Teraz drogie dzieci możecie Misia.... i tak dalej. Wystarczy, że się trochę nazbiera różności we mnie i potem byle co wyzwala rozgoryczenie, smutek, złość. Jakaś przypalona zupa, czyjaś głupia uwaga. Ostatnio na kilka dni załatwiła mnie zgubiona dyskietka. Chyba każdy coś takiego przeżywa. A w Środę Popielcową uświadomiłam sobie, że podobne reakcje zupełnie idiotycznie przypisuję także Bogu. I chyba nie tylko ja. Co jakiś czas, ostatnio coraz częściej, bo dwutysięczny rok za pasem, słychać pełne grozy zapowiedzi końca świata. Celują w nich niektórzy sekciarze, ale podobne rzeczy powtarzają także dobrzy katolicy. Będzie koniec świata. Dlaczego? Bo tyle zła, bo rozpasanie, narkomania, chciwość, morderstwa, hedonizm i coś tam jeszcze. Czyli wychodzi na to, że Pan Bóg w końcu nie wytrzyma nerwowo i z wielkim hukiem sam zamknie okienko. Dokładnie tak jak ja, gdy mam już dość nieposłusznych dzieci. A przecież to niemożliwe! Przecież koniec świata MUSI być dziełem dobroci Boga. Pierwsi chrześcijanie rozumieli to lepiej niż my. Wyczekiwali końca świata, przyjścia Chrystusa i boleli nad tym, że jeszcze widocznie świat do tego nie dojrzał. Nie dojrzał dokładnie w takim sensie, jak dojrzewa owoc albo kłos. I że tak samo ma dojrzewać nasze życie. Ojejku, zaczynam pisać kazania. Przepraszam, ja tylko sama siebie próbuje przekonać. Że Pan Bóg się nie obraża. Że wszystko, co mnie spotyka, jest dawane z Jego miłości. Także, a może przede wszystkim, moja śmierć, której się tak boję. Że On naprawdę nie rezygnuje nigdy. Szuka ciągle tego pogubionego, głupiego świata, tego najbardziej zwyrodniałego bandyty, takiej kretynki jak ja. Coś takiego do mnie dotarło w pełną słońca Środę Popielcową. Znowu On mi daje szansę. I ciągle będzie dawał. Nie po prostu czas do wykorzystania, ale możliwość tego, co niemożliwe. Chce mnie na nowo stworzyć, na nowo urodzić. Popielec powinien być słoneczny. To przecież nadzieja. A zupa znowu się przypaliła. 31. Prymusy nie mają szans Podczas zebrania rodziców (tzw. organizacyjnego, kilka dni po rozpoczęciu szkolnego roku) patrzyłam wokół na panów i panie wtłoczonych w ławki przeznaczone dla dziewięciolatków. Nauczycielka, znacznie młodsza od najmłodszej z obecnych osób, mądrzyła się niemiłosiernie i - szczerze mówiąc - mocno „przynudzała" (jak mówią moje starsze dzieci). Wszyscy jednak z niezwykłą cierpliwością czekali, aż skończy, grzecznie wysłuchali tyrady o konieczności zorganizowania klasowej wycieczki za dwa miliony od łebka (na trzy dni), „bo trzeba dzieciom dać możliwość zwiedzenia zabytków naszej kultury". Wiadomo, jak to się skończy: jak przyjdzie co do czego zgłosi się pięć osób i sprawa sama upadnie, bo jest całkiem bez sensu - za te pieniądze można wyjechać prywatnie na tydzień, a ze zbiorowego zwiedzania „zabytków kultury" w pamięci pozostaje głównie guma do żucia przyklejona do pleców sąsiada w autokarze i temu podobne akcje. Ale czemu nikt nie zaprotestował głośno? Czemu sama nie protestowałam? Czyżby siedzenie w ławce naprzeciwko PANI wyzwalało w nas UCZNIAKA, który ma swoje sposoby na przetrwanie, nie lubi się wychylać, najwyżej za plecami pokaże język? A jeśli jest typem PRYMUSA - taki uczniak podlizuje się Pani, stara się wykazać, że jest lepszy od Halinki z trzeciej ławki, czasem nawet dyskretnie doniesie, co też nawyprawiał Grzesiek po lekcjach, żeby było całkiem jasne, że on, to nigdy w życiu takich rzeczy... Ani mu w głowie! No i to porównywanie stopni, obliczanie średniej, ustawianie kolejności - kto lepszy, kto gorszy, a kto - o zgrozo! - zostanie na drugi rok („ja, to bym chyba się zabiła", szepczą przejęte prymuski patrząc na tego okropnego Marka z „żałobą" za paznokciami, który, już wiadomo, będzie miał na koniec roku pałę z matematyki, a w tej sytuacji, oczywiście, chemica mu się dołoży i fizyk też). Jejku, wszystko to w nas siedzi do tej pory, naprawdę! I wychodzi na jaw nie tylko na szkolnym zebraniu u syna czy córki, ale także... przed Panem Bogiem. No bo też PAN... Tak nam się przynajmniej zdaje... A jak PAN, to znaczy, że trzeba się trochę podlizać, nazbierać zasług (ja to zawsze mam czyste zeszyty i lekcje odrobione, a jak trzeba przygotować przedstawienie, to też można na mnie liczyć). No i ważne, żeby starać się ustawić „lepszym profilem", to znaczy uwypuklić zalety i osiągnięcia, a niepowodzenia i ciemne strony maskować ile tylko się da. Najlepiej samemu nawet o nich zapomnieć i nie myśleć, bo jak czegoś nie widzę, to tego nie ma (dzieci też chowają głowę pod kołdrę, żeby „znikło" to, co jest takie straszne). Zawsze byliśmy przecież kochani za coś - za grzeczność, posłuszeństwo, za bycie najlepszą córeczką tatusia, za inteligencję, urodę, dobry humor. Jak więc możemy uwierzyć w Miłość, która dawana jest za nic? A nawet - to jeszcze bardziej niesłychane! - dawana jest szczególnie tym, którzy tak bardzo na nią nie zasługują. A co to znaczy „nie zasługiwać na miłość"? Kiedy ktoś jest nieatrakcyjny albo słaby, głupi czy brzydki, niedobry albo niemądry czyli według norm tego świata nie zasługuje na miłość, to przecież właśnie szczególnie jej potrzebuje. Jak chore, upośledzone, kalekie dzieci, które giną, jeżeli nikt ich nie kocha. Jak młodociani przestępcy w poprawczaku, którzy nienawidzą wszystkich i wszystkiego. Tylko miłość może dać im siły do życia. Ale kto potrafi takich kochać... Tylko Bóg. Dlatego właśnie potrzebna była Ofiara Jezusa, dlatego Odkupienie potrzebne jest nam jak powietrze. Często w kościele przychodzą mi do głowy myśli głupie, próżne, „nie na temat", czasem takie, których się wstydzę. Dlaczego staram się je jak najszybciej uładzić, wyrzucić, zapomnieć? Chcę być prymuską podlizującą się Panu Bogu? Może lepiej taką konkretną prawdę o tym, co wypełnia moją głowę, serce, wreszcie życie, od razu przedstawić Jemu? Żeby dotknął, odkupił, uleczył. Przecież Msza święta to nie jest podniosła ceremonia, podczas której trzeba przede wszystkim dobrze wypaść. To nie rodzaj akademii szkolnej, na którą wpuszczają tylko prymusów. To obecność Odkupienia, Chrystusowej miłości, która leczy i podnosi z upadku. 32. Kleksy i kiksy Ktoś mi opowiadał, że będąc w USA mieszkał u miłego starszego małżeństwa, głęboko wierzących katolików. I co? I nic, tylko, że starszy pan był księdzem. Mieli ślub kościelny. Papież Paweł VI, na którego pontyfikat przypadła w latach sześćdziesiątych fala odejść księży z kapłaństwa, udzielił wielu dyspens od celibatu. Mimo jednak, że wszystko było w porządku, znajomy mój mówił, że czuł się dziwnie. Szczególnie raziło go demonstracyjne, jak to odczuwał, podkreślanie, że oczywiście John był księdzem, a teraz jesteśmy małżeństwem i że WSZYSTKO JEST W PORZĄDKU. Formalnie - tak. Ale jednak stało się coś złego, nastąpiła jakaś zdrada. Pan Bóg i Kościół przebaczył, niemniej chyba nie należy swojej, nawet przebaczonej zdrady, traktować jako powodu do chluby. W Polsce często bywa odwrotnie. Uważa się w niektórych kręgach, że ksiądz, zakonnica, a nawet praktykujący, dobry katolik musi mieć życie proste jak parasol. Żadnych kryzysów, grzechów, wątpliwości. Matka z różańcem, ojciec z chorągwią na procesji, koniecznie dużo rodzeństwa (jak matka jest niepłodna, to już podejrzane), od małego ministrant czy bielanka, potem seminarium, nowicjat. Pewnie dobrze jeśli tak jest. Chociaż czy zawsze dobrze? Czy człowiek, który nigdy nie doświadczył słabości, może rozumieć i współczuć słabościom innych? Święty pewnie tak. Faryzeusz z pewnością nie. Poza tym, niezależnie od tego, czy nam się to podoba, rzeczywistość jest coraz częściej inna. Ludzkie drogi są coraz bardziej pokręcone. Przez historię kraju, rodzinę, wpływy środowiska, własne błędy. Jak więc żyć, jeśli moje życie odbiega tak bardzo od pobożnego, pięknego schematu? Wiele lat temu widziałam wystawę prac dzieci ze szkółki plastycznej przy Politechnice Warszawskiej. Na wystawie były między innymi prace, które powstawały z kleksów. Należało rozlać na kartce papieru farbę tak, aby powstał duży kleks, a potem z tego kleksa wymalować coś sensownego. Wydaje mi się, że Bóg coś takiego robi z naszym życiem. Coś co traktowałam jako głupie, niepotrzebne, coś co nawet rzeczywiście było złe, z czasem okazywało się częścią jakiegoś przedziwnego Bożego rysunku. Nadal rozumiem z niego tylko małe fragmenty. Nadal mogę wszystko zepsuć, zabierając pędzel z Jego ręki i próbując malować zupełnie sama, według tego co mi się najbardziej podoba. Ale mogę mieć nadzieję, że jeśli tego nie będę konsekwentnie i zatwardziałe robić, to On w chwilach, gdy jednak oddaję Mu inicjatywę, mistrzowskimi muśnięciami swojej ręki usensowni WSZYSTKO, nawet straszliwy bałagan mojej przeszłości, a może i aktualny grzech. „Będę się chlubić z moich słabości" - wspaniały jest ten święty Paweł, nie? Przecież nie mam się chlubić z grzechów, być zadowolonym z siebie zdrajcą, ale z tego, że w mojej słabości, nawet najgorszej, może i chce działać Bóg. Moim dziełem są kleksy i kiksy. Ale ufam, że On ich tak nie zostawi. Tylko, żeby chcieć Mu je oddawać, chcieć, aby On naprawdę działał w moim życiu. Żeby oddać Mu właśnie te najgorsze plamy, które chciałabym przed Nim, przed sobą i przed ludźmi ukryć jak najgłębiej, udawać, że ich nie ma i nie było. „Kto chce zachować swoje, życie - straci je" - wspaniały jest ten Pan Jezus, nie? Może właśnie na tym polega chęć „zachowania swego życia", że ukrywam, chowam, maskuję jego kleksowatość? Ulegając jej zostanę sama ze swoimi kleksami, może na wieczność (ojej!). Czy nie jest zarozumiałością powiedzieć, iż moje życie może być arcydziełem? Chyba nie, jeśli będę zupełnie pewna, że to jest nie moje, ale Jego arcydzieło. 33. Pan Bóg a „duża blondyna „Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie jako smakujesz..." Znacie? - no to posłuchajcie. Mój znajomy był służbowo w Belgii. Wysiadł z autobusu w małym miasteczku. Zimno się już zrobiło, powietrze ostre. Jakież więc było jego przerażenie, kiedy stojąc na ulicy w obcym mieście obcego kraju zorientował się nagle, że w autobusie zostawił kurtkę. Jedyne ciepłe ubranie, jakie zabrał ze sobą z Polski! Biegł rozpaczliwie w kierunku, w którym, jak mu się wydawało, zniknął autobus i modlił się . Wiedział, że nie ma szans dogonić autobusu, właściwie nie liczył na to, ale co innego można było zrobić? Jakież było jego zdumienie, kiedy naraz za kolejnym zakrętem zobaczył, że jego autobus stoi spokojnie na przystanku! Nie wierząc własnemu szczęściu wskoczył do środka - kurtka leżała tam, gdzie ją zostawił. Ledwo zdążył wysiąść, kiedy autobus zniknął w szarej mgle. Tym razem nieodwołalnie. Wyjaśnienie okazało się proste - trasa zakreślała pętlę po uliczkach, a przystanek wypadał akurat w miejscu, na które przypadkiem trafił mój znajomy sądząc, że cały czas biegnie w ślad za pojazdem. Gdy wciągał na grzbiet swoją cudem odzyskaną kurtkę, wydała mu się o wiele ładniejsza i cieplejsza niż dotąd. Czuł wdzięczność za wysłuchaną modlitwę - „tak jakbym dostał tę kurtkę w prezencie od Boga". Stojąc w chłodnym powietrzu na stromej uliczce belgijskiego miasteczka, patrząc za odjeżdżającym autobusem i bawiąc się suwakiem swojej sympatycznej sztruksowej kurtki, uświadomił sobie naraz, że przecież tak naprawdę, to od samego początku miał ją w prezencie od Boga. Sam wprawdzie na nią zarobił ciężką pracą w swoim instytucie, ale kto mu dał tę pracę? Sam zdobył? A komu zawdzięcza swoje zdolności i wytrwałość, dzięki którym skończył studia i zrobił doktorat? Utracone i odzyskane. Dopiero, gdy utracę - widzę, że coś nigdy nię było moje, że to mam od Boga. Kim jestem sama z siebie? Kupką nieszczęścia, marudnym smutasem, skołatanym sklerotykiem, który najprostszych meczy sobie nie może przypomnieć. Albo wściekłą awanturnicą pełną pretensji do wszystkich wokół, nie do zniesienia dla siebie samej i dla innych. „Bez ciebie jestem tak nudny jak akademia na cześć bez ciebie jestem tak trudny, że trudno siebie mi znieść bez ciebie jestem niepełny, jak czegoś ćwierć, albo pół bez ciebie jestem zupełny: matoł, łachudra i wół." Tak jakoś śpiewał Michnikowski w Kabarecie Starszych Panów. Co prawda tamta miłosna pieśń dotyczyła „dużej blondyny". Jeszcze raz okazuje się, że ludzka miłość jest słabym odbiciem Bożej miłości. Każdą nieskłamaną pieśń miłosną, na czele z Pieśnią nad Pieśniami, która przecież jest erotykiem, można odnieść do Boga. Tak wiele sobie wyobrażam na swój temat! Że jestem pobożna, dobra, mądra. Bzdura! Bez Ciebie, jestem... Każda chwila modlitwy, pamięci o Bogu, każda dobra myśl i sensowne słowo to Jego łaska, dotknięcie Miłości. Więc dlaczego się tak smucę, dlaczego się tak wściekam, kiedy czuję tę swoją niewystarczalność? Przecież ona oznacza, że tysiąc razy każdego dnia Bóg musi mnie dotknąć swoją miłością, żebym w ogóle mogła istnieć, żebym nie rozpadła się w proch i pył. I On to robi! Czy nie jest zabawniej być nieustannie obdarowywanym nędzarzem, pewnym otrzymania każdego potrzebnego mu daru, niż bogaczem drżącym nad każdą odrobiną swojego posiadania, posiadania zresztą bardzo mizernego? Ojej, pokusa! ojej rozproszenie, ojej - złość! ojej jakie brzydkie myśli! ojej, nie kocham Boga! Przecież w każdym z nas to wszystko się pojawia. I co? Zdusić, udawać, że tego nie ma? Nie. Mogę być szczęśliwym nędzarzem. Mogę być pewna, że otrzymam, nie dlatego, że zasługuję, ale dlatego, że potrzebuję. Taka jest przecież prawdziwa miłość. Chce dawać to, co potrzebne, a nawet dużo więcej, nie patrząc, co otrzymuje w zamian. A Bóg JEST miłością. (Panie redaktorze, czy mógłby Pan dać to „JEST" 40. punktową czcionką, na pół strony, żeby to w końcu do nas dotarło? Aha, tak, wiem, nie da się... Zresztą czcionka tu nie pomoże). 34. Wolę nowych znajomych Bardzo lubię nowych znajomych. Jakie miłe są rozmowy w pociągu, autobusie, a jeszcze lepiej w schronisku. Jaka przyjemność, gdy odkrywa się wspólne zainteresowania, wspólnych znajomych, albo odwrotnie, gdy spotkany człowiek mówi o czymś, o czym nie mam pojęcia. Jaka okazja do sprzedania moich ulubionych dykteryjek i dowcipów, których on akurat nie zna, a wszyscy moi starzy znajomi słyszeli je już po pięćset razy. Natomiast z wieloma starymi znajomymi trudno wytrzymać, właśnie dlatego, że znam ich na pamięć. Znam wszystkie dowcipy, odżywki, życiowe doświadczenia i zainteresowania. Wiem już też jakie są w nich „dziury", które tematy są tabu. Wzajemnie skrzętnie omijamy te zakazane rewiry. Przypadkowego znajomego mogę spytać zupełnie niewinnie o wykończanie nowo zbudowanego domu, a on spokojnie opowie o swojej pracy i o różnych kłopotach. Nie muszę wiedzieć, że wpakował się w budowę według całkowicie bezsensownego projektu. A spytać Jasia o jego dom? O, to już gruby nietakt. Wiem przecież świetnie, że usiłuje go wykończyć od piętnastu lat. Może jestem wyjątkiem, ale czy nie łatwiej jest kochać obcych? Ciekawe, jak sobie radzi Pan Bóg z miłością do nas - przecież Jego bardzo dobrych znajomych. On, który mnie zna lepiej od męża czy najlepszej przyjaciółki. On, który zawiódł się na mnie wielokrotnie częściej niż moi bliscy, bo oni części moich wpadek nie znają, ą w części już mi nie próbują zaufać - „Mama i tak zapomni". - To słowa malucha, który już zna swoją zapracowaną mamę i nie chce się łudzić. U niektórych ludzi można zobaczyć odblask Bożej miłości. Miłości, która się nie łudzi, która mnie świetnie zna, a jednocześnie ciągle ma nadzieję. Taki chyba jest Bóg, taki czasami, toutes proportions gardees, bywa spowiednik. Nie łudzi się, ale wymaga mając nadzieję na cud przemiany. Bo jeśli można mieć jakąś nadzieję, to przecież już tylko na cud. Jak może przemienić się coś, co już przez dziesiątki lat skostniało w kompleksach, przyzwyczajeniach i samousprawiedliwieniach? Tylko nadprzyrodzona nadzieja może być wymagająca. Ta naturalna z czasem macha ręką na starych znajomych. Wie, że niezależnie od obietnic „i tak zapomną". Naturalna nadzieja błyszczy tylko w spotkaniu z nowym, niby to obiecującym człowiekiem. Moim zdaniem najlepiej się błyszczy nad kubkiem gorącej herbaty w schronisku w Pięciu Stawach, ale każdy ma swoje ulubione dekoracje... 35. Solidne szaleństwo Bóg oszalał z miłości do ciebie! Szaleństwo miłości, szaleństwo krzyża... Takie sformułowania powtarzają się w niektórych książkach, kazaniach, konferencjach. Ale tak chyba nie można mówić o Mądrości przedwiecznej? To przecież bluźnierstwo. Trudno twierdzić, że ideałem chrześcijanina są pensjonariusze Tworek czy Drewnicy, a tym bardziej, że Pan Bóg przeżywa jakieś emocje odbierające Mu racjonalność. Może raczej należałoby mówić, że Bóg jest solidny, wytrwały, pracowity? On przecież nie przeżywa zupełnie żadnych emocji. Jak więc Go opisać? „Bóg nas kocha" - prawda? Niby tak, ale proszę sobie wyobrazić miłość, w której nie ma ŻADNYCH uczuć i żadnej potrzeby. Bo my nie jesteśmy Mu potrzebni. To brzmi strasznie. Mogę sobie długo tłumaczyć, że to pięknie, że miłość Boga jest do końca bezinteresowna, jest w pełni miłością-darem, a w żadnym stopniu miłością-potrzebą. Jednak gdy usłyszę: „Bóg cię nie potrzebuje" - robi mi się zimno. Ludzka miłość jest zawsze do tego stopnia zabarwiona interesownością, że gdy słyszę „nie potrzebuję cię", rozumiem przez to - „nie kocham". Moją pisaniną ciągle coś plotę o Bogu. I widzę, jak brakuje mi słów oraz rozumu. Próbuję swoim małym rozumkiem pojąć i niezgrabnym piórem, a właściwie zdezelowaną klawiaturą wyrazić to, czego nawet najgenialniejsi ani pojąć, ani wyrazić nie mogą. A przecież potrzebne są słowa. Muszę jakoś mówić o Bogu swoim dzieciom, no teraz to już i wnukom. Przynajmniej próbować... A jednak coś możemy powiedzieć o Bogu. Bóg jest Ojcem, kocha mnie, jest Duchem, słucha moich modlitw. Nie jest On prawie w niczym podobny do ziemskiego ojca (a jednak trochę tak), nie kocha mnie miłością podobną do miłości człowieka (a jednak trochę tak), nie jest nierealną zjawą (a jednak nie jest materialny), nie ma dla Niego „teraz" i „później" oraz nie ma uszu (a jednak chce żebym do Niego mówiła). Dlaczego więc „szaleństwo krzyża"? Dlaczego jest dla mnie ważne, gdy słyszę - „Bóg oszalał z miłości do ciebie". Dlatego, że to „burzliwe i poruszające" emocjonalnie? Właśnie, że nie! Dlatego, że te słowa bardzo wiele mówią o Nim i o mnie. Bóg nie jest jak człowiek. Ale gdyby człowiek kochał mnie taką miłością jak Bóg, to byłby uznany za zupełnego szaleńca. Zupełnego! Która matka, który ojciec, zgodzi się umrzeć za dziecko, który kochanek za ukochaną i to umrzeć TAK? Nie bawią mnie czułostkowości, ale proszę sobie przeczytać medyczny opis tego, co przeżywa człowiek ukrzyżowany. To już nie emocje. To fakty. Kto zgodzi się z miłości do mnie tak poniżyć jak Jezus, gdy stał się człowiekiem. Właśnie PONIŻYĆ, bo „uniżenie" za ładnie brzmi. Jak by nam było stać się żebrakiem śpiącym pod mostem ze względu na miłość do żebraka? Czy nie uznalibyśmy za szaleńca kogoś, kto mając ładny dom, pracę, przyjaciół, wybiera życie „nurka" grzebiącego w wysypiskach? A przecież On oddał więcej. Więcej niż gdyby człowiek stał się stonogą z miłości do stonóg. Czy nie uznano by za wariata kogoś, kto kocha i oddaje wszystko tym, którzy CIĄGLE są niewdzięczni i CIĄGLE marnują to, co otrzymali? Że tak nie jest? Że nie wszystko marnują? A co we mnie pozostało z ostatniej Komunii świętej, czy Dotknięcie Boga mnie przemieniło? Przecież zostałam dotknięta przez Boga, naprawdę. Naprawdę. NAPRAWDĘ! I On przyjdzie w następnej Komunii. Szalony z miłości. 36. Napad stulecia Sięgnęłam dziś rano po gazetę, a tu już na pierwszej stronie wielki tytuł: „Napad stulecia w kościele parafialnym". Ach, ci dziennikarze, znowu robią szum - pomyślałam sceptycznie. Zaczęłam jednak czytać: „W kościele parafialnym dokonano wyjątkowo bezczelnego napadu stulecia. Po włamaniu się do konfesjonału wyniesiono miłosierdzie o wartości kilkuset kilogramów brylantów. Przesłuchiwany w charakterze świadka proboszcz twierdzi, że w ostatnim czasie napady te powtarzają się z niepokojącą regularnością. Władze są bezradne, szczególnie wobec bierności, a nawet milczącego zachęcania złoczyńców przez kapłanów. Istnieje niebezpieczeństwo ponawiania tych aktów przemocy. Ostrzega się wszystkich szafarzy miłosierdzia, aby zachowali daleko idącą wstrzemięźliwość i rozsądek i przeciwdziałali wszystkiemu co mogłoby rozzuchwalić potencjalnych rabusiów. Szczególnie zaleca się wprowadzenie jasnych, ściśle określonych warunków zapracowywania na miłosierdzie. Dotychczasowa praktyka rozdawania za darmo i bez miary powinna być natychmiast zaniechana, jako zachęcająca do aktów rozboju i sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem. Istnieje także niebezpieczeństwo wyczerpania się rezerw miłosierdzia, a co najmniej fatalnych problemów z codziennymi dostawami, wobec gwałtownie zwiększającego się zapotrzebowania. Nadzieję budzi jednak fakt ograniczania się przez znaczną ilość biorców do sprawiedliwości. Szczególnie godni pochwały są ci, którzy zamiast liczyć na kradzione miłosierdzie, ograniczają się skromnie do własnych zasobów samozadowolenia albo kiedy go nie wystarcza, heroicznie się smucą nie licząc na nic." Taka to była wiadomość. A w dodatku, jak się okazuje, podobne rzeczy dzieją się od dawna! Działy się nawet w czasach, kiedy jeszcze w ogóle prasy nie było. To najwyraźniej jakaś szajka, która działa już od pokoleń. Przeczytałam o tym w jednej bardzo starej Książce: „Gwałt cierpi królestwo niebieskie i gwałtownicy je zdobywają". W zeszłym tygodniu była promocja groszku w puszkach w Billi i proszku do prania w Globi - ludzie się pchali, ja też. I batonik + 25% gratis - cudowna okazja. A czemu wokół konfesjonałów nie ma tej atmosfery podniecenia? Przecież tu też dają! Za darmo! Bez mierzenia i ważenia. A właściwie inaczej - im gorsze moje grzechy - tym większa miara miłosierdzia. Gdyby to było możliwe oszukać Dawcę, warto by nawet poudawać jeszcze większego grzesznika, żeby wylała się na mnie jeszcze większa krynica miłości. Ja się smucę, wstydzę siebie i księdza, martwię swoimi grzechami. A przecież trzeba by się na nie rzucać jak na cenną zdobycz - Panie Jezu, o, zobacz, jeszcze tu, i tu, 1 tu też musisz mnie obmyć, jeszcze tu widać jak Cię potrzebuję. Moje grzechy wołają o miłosierdzie. Mogę nie umieć się modlić. Wystarczy skrucha. Przecież On widzi mój stan. Trędowaty krzyczy samym trądem. A kiedy nie widzę swojej grzeszności? „Jeżeli kto mówi, że nie ma grzechu, jest kłamcą". Więc będę prosić żeby On pokazał, gdzie jest ten trąd schowany sprytnie pod garsonką. Pokaże na pewno! Wystarczy tylko nie odwracać się i nie polewać trądu perfumami wytłumaczeń, przemilczeń, pokrętności. Taka mieszanka, to dopiero jest smród. To co chowam, ukrywam może pozostać nieodkupione. Powszechne jest przekonanie, że w kościelejęst miejsce tylko dla względnie porządnych. Różni popaprańcy, którzy nie czują się wystarczająco nienaganni, boją się wejść do kościoła. Zza tłumu faryzeuszy otaczających konfesjonał nie mogą zobaczyć Chrystusa. Nie każdy jest Zacheuszem, żeby odważyć się wejść na drzewo. Szkoda, że tacy jesteśmy upozowani i zamaskowani, tak starannie chowamy i perfumujemy swoją grzeszność i słabość. Sami zamykamy się na Miłosierdzie i innych zniechęcamy do szukania go. Chrystus przestrzegał tych, którzy „sami nie wchodzą i innych nie wpuszczają". Rezultat może być taki, że „skarb wartości kilkuset kilogramów brylantów" pozostanie nietknięty. Jedni nie rzucą się go rabować, bo są zbyt ugrzecznieni i nie widzą potrzeby. A inni, bo nic o nim nie wiedzą. I wiadomość z gazety okaże się znowu dziennikarską kaczką. 37. Zmartwychwstanie dla nierządnicy Moi synowie porozjeżdżali się po świecie. W domu pusto, cicho, brak powodów do nieustannej krzątaniny. Dziwnie. Z tego wszystkiego zaczęłam znów czytać wiersze. Na półce u średniego, który wyjechał na Słowację, znalazłam tomik ks.Wacława Oszajcy. Tak pisze o Marii z Magdalii: Oni poznawali ją gorącością warg zachłannością splecionych ramion w najciemniejszą noc bezbłędnie trafiali do drzwi a w najjaśniejszy dzień tylko ty przyznałeś się do niej Ciekawe, dlaczego właśnie Marii Magdalenie jako pierwszej ukazał się Jezus po zmartwychwstaniu? Wiem, tradycja Kościoła mówi, że jako pierwszej ukazał się Matce, no więc dlaczego ukazał się Magdalenie jako drugiej? Może dla niej niepewność była szczególnie trudna do zniesienia? Co mogła myśleć, kiedy wydawało się, że Mistrz przegrał, umarł i wszystko się skończyło? - Jeśli On nie jest Bogiem, to nie może grzechów przebaczać. A jeśli nie zmartwychwstał, jeśli po prostu nieodwołalnie przegrał, to nie jest Bogiem. A więc Maria z Magdalii nigdy nie przestanie być koszarową dziwką. I co z tego, że „byłą dziwką"?! Wygląda na to, że ona nie była w stanie żyć bez Jezusowego zmartwychwstania, ze świadomością grzechów na niej ciążących. A ja? Właściwie mogę dalej żyć, bez Jego zmartwychwstania, pozostając w swoich grzechach. Nawet jeśli są spore, to już się do nich przyzwyczaiłam, traktuję je jako coś zwyczajnego. Wygląda na to, że Magdalenie ukazał się Zmartwychwstały, bo ona bardzo Jego zmartwychwstania potrzebowała. Dlatego mnie potrzebny jest Duch Święty. Bo to On „przekona świat o grzechu". Tak jest napisane. Mnie też przekona. Wtedy będę wiedziała, że nie mogę żyć bez Zmartwychwstałego. Może wtedy do mnie przyjdzie? A tak w ogóle to słyszałam, że czcigodni bibliści teraz twierdzą, że Magdalena to wcale nie ta jawnogrzesznica od umywania nóg. Nie znam się na tych mądrościach, ale wcale by mi nie przeszkadzało, gdyby jedną z najbliższych Jezusa była „taka kobieta". Raczej daje mi to nadzieję... 38. Rozgrzeszenie z paznokci Mój najmłodszy, ośmiolatek, złamał rękę. Pytany, jak to było, „poczęstował" mnie historyjką o kolegach, którzy zepchnęli go ze zjeżdżalni. Wracając od lekarza ze świeżym gipsem wstąpiliśmy po drodze do lumpexu (nieuświadomionym wyjaśniam: to taki sklep z używaną odzieżą, jedyny salon mody, w którym przeciętny człowiek może poszaleć bez obawy rozbicia domowego budżetu). Otóż w owym lumpexie spotkaliśmy dwie mamy kolegów mego synka, które po wyrażeniu współczucia dla jego cierpienia, wspomniały też o będących jego przyczyną skokach ze zjeżdżalni, których były świadkami. Paweł spąsowiał. Próbował zaprzeczać, ale już po chwili stało się jasne, że kłamstwo nie da się dłużej obronić. Wyszliśmy ze sklepu unosząc trzy kolorowe Tshirty po złotówce sztuka. Miny jednak mieliśmy niewyraźne. Paweł przeżywał swój blamaż. Ja zastanawiałam się, jak zareagować. - Wiesz, co było twoją największą winą w tej historii? - Że tak się głupio bawiłem? - Nie. - Że się nie przyznałem? - Mhm. - Ale dlaczego? - Bo Pan Bóg nie mógł ci przebaczyć ani twoich głupich skoków ze zjeżdżalni, ani tego kłamstwa dopóki się nie przyznałeś i nie przeprosiłeś. Nie patrzyłam na niego, kiedy usłyszałam drżące „przepraszam...". Mnie także ulżyło. - Teraz Jezus się bardzo ucieszył. Bo nareszcie mógł ci darować i kłamstwo i ryzykowne zabawy. On cały czas na to czekał... Może dlatego właśnie podsunął nam pomysł, żebyśmy weszli do lumpexu. Przecież po to, żeby móc ci zawsze przebaczać, umarł kiedyś na krzyżu. - Mamo, jak mi teraz lekko!... Tej rozmowy długo nie zapomnę. Myślę, że mój synek też. Dlaczego tak mało mówimy dzieciom, że nasz Bóg „kocha przebaczać"? Dlaczego tworzymy w nich przeświadczenie, że On czyha na ich potknięcia, rozlicza z osiągnięć i żąda nienagannej doskonałości? Może my, dorośli sami mamy problem z przebaczaniem? Może bardziej przypominamy starszego brata niż ojca syna marnotrawnego? Ojciec z radością przyjął skruszonego buntownika. Niczego mu nie wypominał tylko przygotował ucztę. A my często uzależniamy okazanie miłosierdzia od wielkości winy, a nie od szczerości skruchy. Bóg przebacza natychmiast, kiedy tylko znajdzie w nas choć odrobinę żalu. Ilustruje to doskonale następująca anegdota spisana w książeczce Bruce'a Marshalla: Pewien stary marynarz na łożu śmierci postanowił pogodzić się z Bogiem. Wyspowiadał się więc sumiennie z licznych hulanek, romansów w egzotycznych portach, morza wypitego wina i bijatyk na noże w podejrzanych spelunkach. Ze szczególnym zaangażowaniem opowiadał o pewnej niezbyt cnotliwej wschodniej piękności z bardzo długimi złoconymi paznokciami. - Czy żałujesz, bracie, tego co czyniłeś? - zapytał na koniec ksiądz. - Oj, nie bardzo... - odpowiedział stropiony hulaka. - A czy żałujesz chociaż, że nie żałujesz? - zapytał ów kapłan i otrzymawszy odpowiedź twierdzącą udzielił rozgrzeszenia. 39. Bez końca i do końca Mszę świętą odprawiał biskup. Kazanie było przeraźliwie długie, ja zaś zła i spięta, i zziębnięta. Na dobitkę w żaden sposób nie udawało mi się zdrzemnąć. Wcześniej we wstępie do Mszy proboszcz powiedział: „W osobie biskupa witamy Chrystusa obecnego wśród nas". Nie można zasnąć i znak Chrystusa... to może jednak słuchać? W czterdziestej piątej minucie biskup zaczął cytować papieskie Orędzie na Dzień Pokoju podkreślając z naciskiem słowa „Przebacz, a zaznasz pokoju...". I naraz coś we mnie „zatrybiło". Przecież chcę zaznać pokoju. Komu mam przebaczyć? To akurat wiem. Ale jak to zrobić? Ile można? Ciągle przebaczać i przebaczać! Ile razy?! „Nawet i siedemdziesiąt siedem..." To znaczy bez końca. Właśnie. I do końca. -Widzisz, widzisz, znowu jesteś taki. A ja ci wybaczyłam dwadzieścia lat temu i co - wcale tego nie doceniasz! - taki tekst podsłuchałam niedawno przy kawiarnianym stoliku. Boże pomóż, boja nie potrafię - ciągle niby przebaczam, a w środku pozostaje ten kamyk. Twardy i zimny. Pewnie dlatego nie mogę „zaznać pokoju". I nagle zobaczyłam, że Pan Bóg pomaga, tyle że w sposób przeze mnie nieoczekiwany. Pokazuje i przypomina przez rozmaite wsypy i kompromitacje, że przede wszystkim to JA wciąż potrzebuję przebaczenia. I Alleluja! wystarczy zgubić klucze od mieszkania, zapomnieć o ważnym spotkaniu czy choćby stłuc niechcący czyjąś pamiątkową cukiernicę, aby - chociaż przez chwilę - innym okiem spojrzeć na niedoskonałości bliźnich. Chyba że uda mi się zmarnować i te okazje przerzucając z właściwą nam przemyślnością winę na innych: „Kto tu to do licha postawił!!!". Wtedy nakręca się spirala złości i braku pokoju. 40. Czy Papież powinien być ładny? Moja ciocia jest trzy lata młodsza od Papieża. Ciocię nawet trudno namówić, żeby wybrała się z Mokotowa na Żoliborz, najchętniej chodzi utartymi ścieżkami między domem a sklepikiem na rogu, prowadzi unormowany i oszczędny tryb życia - wtedy czuje się najlepiej. Kiedy zobaczyłam Ojca Świętego na lotnisku we Wrocławiu, serce mi się ścisnęło. Taki słaby i schorowany, w zwyczajnym płaszczu, tyle, że białym. Gdyby Jan Paweł II słuchał lekarzy, gdyby opierał się na ludzkim zdrowym rozsądku, prowadziłby tryb życia mojej cioci. Kiedyś każde słowo wypowiadane było mocnym głosem dawnego aktora Teatru Rapsodycznego. Teraz mowa Papieża bywa zamazana, słychać wyraźnie, że mówić jest mu trudno. Kiedyś wyraz jego twarzy, sylwetka i każdy gest bity zdecydowaniem i mocą. Teraz porusza się z trudem, o lasce, widać, że bywa mu trudno podnieść się. A jednak wbrew wszelkim obawom i przewidywaniom, znowu przychodzą tłumy. Ponad 6 min. osób bezpośrednio uczestniczyło w spotkaniach, kilkanaście milionów oglądało go w telewizji. Ludzie słuchali z uwagą, mimo że Papież mówił rzeczy niewygodne. O uczciwości, wolności od rzeczy i łatwego sukcesu, o wymaganiu od siebie, o szacunku dla każdego życia, także tego, które przychodzi „nie w porę". Czy Pan Bóg nie mógłby obdarzyć Papieża zdrowiem i siłami? Dlaczego mu je zabiera? Dlaczego dopuścił te strzały Agczy, ten złamany obojczyk? A może my sami zanadto dotąd opieraliśmy się na osobowości Jana Pawła II, na jego intelekcie, poczuciu humoru, wyglądzie, brzmieniu głosu? Chyba nadal wolelibyśmy widzieć herosa śpiewającego ciepłym barytonem i jeżdżącego na nartach, niż kogoś, kto cierpi. Na wielu obrazkach, zdjęciach i plakatach mamy ciągle tamtego „ładnego" Papieża. A może Pan Bóg chce, żeby punktem oparcia był sam Jezus? „Jeżeli ziarno wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo" „Żyję już nie ja, żyje we mnie Chrystus". Rzecznik prasowy Stolicy Apostolskiej, powiedział, że osobista modlitwa zajmuje Papieżowi kilka godzin każdego dnia. Drugi raz serce mi się ścisnęło, kiedy Papież wsiadał do samolotu na lotnisku w Balicach. - Jak to, zostawia nas samych? To co teraz będzie... Tak jakby wyjeżdżał ktoś potężny, kto może odwrócić każde zło. A przecież Ten, Na Którym Opiera Się Papież jest zawsze obok mnie. Ile czasu w ciągu dnia zajmuje mnie modlitwa? Zapytajcie mojego rzecznika. 41. Spowiedź nie może się udać Poszłam... powiedziałam grzechy... zadał mi litanię... odmówiłam... wyszłam... Byłam zła. Dwie minuty, żadnego osobistego kontaktu. I jak on mnie potraktował?! Ci księża, to w ogóle... Albo inaczej. Ksiądz się naprawdę stara - dużo mówi, tłumaczy. Ale ja to wszystko już słyszałam, nic nowego, a prawdę mówiąc to i ja bym mu mogła to i owo wytłumaczyć. Albo jeszcze inaczej - ksiądz niedokładnie widząc przez kratki konfesjonału pomylił mnie z dziesięcioletnią dziewczynką i poleca, żebym bardziej słuchała rodziców. Tak się zdarzyło znajomemu kapłanowi i swój błąd zauważył dopiero widząc odchodzącą od konfesjonału lekko zdziwioną starszą panią. No tak, ale po co ja to właściwie piszę. Przecież - po ludzku myśląc - spowiedź i tak nie może się udać. Niewierzący czasem mówią: „Tak, tak, jasne, to takie oczyszczające, kiedy ktoś cię wysłucha, zrozumie. Amerykanie mają psychoanalizę, a katolicy spowiedź". Guzik! Często nie jestem ani wysłuchana, ani zrozumiana. Jeżeli ktoś trafi za kolejnym podejściem na dobrego spowiednika, a jeszcze uda mu się do niego wracać, to może sobie pogratulować. Regułą są spowiedzi u coraz to innych księży - byle tylko daleko od własnej parafii, bo „jeszcze by mnie poznał", regułą są kolejki do konfesjonału oraz zmęczenie i pośpiech spowiednika. Można by tak pozostać w poczuciu świętego oburzenia, tylko niestety, wracają słowa kazania Mądrego Księdza. „Czego szukasz? Ludzkiej pomocy? Ludzkiego oparcia? Żeby cię człowiek zrozumiał, pocieszył, poradził, rozwiązał problemy? Czy Jezusa? Jego miłości?". No właśnie, jeśli szukam ludzkiej pomocy, jakiejś psychoanalizy, to spowiedź nie może się udać. Skąd nieznajomy człowiek, który widzi mnie pierwszy raz w życiu (a i to nie bardzo, bo przez kratki) miałby wiedzieć, co do mnie trafi i jak to powiedzieć, żebym zrozumiała? Skąd ja z kolei miałabym znaleźć w sobie otwartość i odwagę, żeby nieznajomemu mężczyźnie mówić to, o czym nikt nie wie, a co i dla mnie samej jest nie do końca jasne? Czy to jest najważniejsze, co powie spowiednik? Cóż z tego, że coś zrozumiałam, że coś mi się podobało albo trafiło do mnie? Wcale nie jest mi łatwiej tym żyć. Mogę usłyszeć wiele mądrych tekstów, ale słowa mnie nie przemienia. Może co najwyżej wyzwolą jakieś pragnienie przemiany. Mądrość księdza nie jest najważniejsza. Tylko Chrystus jest Słowem, które stało się Ciałem. To Jego mam spotkać w konfesjonale - tym dziwnym meblu nie z tej epoki, nie z tego świata. Również bez słów, poza słowami, ponad słowami... Chciałoby się tak jakoś natężyć, tak w sobie coś wzbudzić albo z siebie wydusić jak ostatnie resztki pasty do zębów, żeby Go przyjąć. Ale to też na nic. Pozostaje wołać - nawet nie słowami, ale pragnieniem i niespełnieniem -„Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną". Nad moimi grzechami, których nie dostrzegam, nad moim głupim lękiem, jak mnie ksiądz oceni, wreszcie nad moim brakiem wiary, że Ty, Baranek Boży, naprawdę jesteś w tej szafie, naprawdę możesz mi wszystko przebaczyć, pojednać mnie z samym Bogiem, dotknąć i przemienić. Że mnie dotykasz niezależnie od mądrości czy banalności słów księdza. 42. Odnawianie zużytych słów Słowa się zużywają. Wycierają się jak znoszone ubrania, szczególnie na łokciach i na rękawach. Trzeba je łatać, naprawiać, a czasami już tylko wymieniać. Kiedy powstawał Niezależny i Samorządny Związek, byliśmy poruszeni samym brzmieniem tych słów. Z czasem trzeba by było dodać „Naprawdę Niezależny i Autentycznie Samorządny", potem „Zupełnie Autonomicznie Samorządny", i tak dalej... Stare zużyte słowa trzeba wymieniać na mniej używane, bo przestają już nieść ze sobą znaczenie. „Nastrój" przestał już wiele znaczyć, musiały się pojawić „klimaty" a te z kolei, nadużywane, też się pewnie bardzo szybko zszargają. To samo dzieje się także z ważniejszymi słowami i wyrażeniami. W swoim czasie na fali ruchów odnowy Kościoła zrobiło karierę zawołanie „Bóg cię kocha", a jeszcze lepiej „Jezus cię kocha". Koniecznie „Jezus" a nie „Pan Jezus", bo to ostatnie bardzo już spowszedniało. Robiło karierę i robiło wrażenie, bo zaskakiwało mówienie tak wprost i osobiście o Bogu. Teraz stało się banałem wytartym w piosenkach, nudzącym na kazaniach. Samo słowo „Bóg" też często przestaje wiele znaczyć. Niektórzy próbują zastępować je słowem „Pan" czy nawet „Jahwe". Jednak te wysiłki nie na wiele się zdają, bo każde słowo i sformułowanie z czasem traci urok nowości. Choćby kogoś nawet długo poruszało myślenie, że „idzie na spotkanie z Panem", to z czasem stanie się to tak samo banalne jak „jeszcze nie odmówiłem pacierza". Czy zwrócili Państwo uwagę na wzruszający łagodny blask wytartych kamiennych schodów w starych kościołach, w tych miejscach, gdzie stopy wiernych przez setki lat wydeptywały ścieżkę? Stare słowa też co jakiś czas odsłaniają swoje głębokie warstwy, zaczynają błyszczeć, więcej - stają się rzeczywistością. To modlitwa medytacyjna, która według benedyktyńskiego określenia jest „przeżuwaniem słowa Bożego" pomaga wejrzeć na nowo w to, co już przesłonięte rutyną. Przychodzą światła, nagłe, nieraz oślepiające rozbłyski prawdy, tam gdzie wcześniej był tylko banał. Jaka szkoda, że w naszym katolickim kraju łatwiej nauczyć się modnych technik medytacyjnych Wschodu niż otrzymać pomoc w praktyce chrześcijańskiej medytacji... Tak, modlitwa w ciszy pomaga odnaleźć blask słów, które spowszedniały. Choć często jest przecież i tak, że nie ma żadnych rozbłysków, tylko nuda i znużenie. Wtedy myślę, że nie warto się modlić, że kiedy indziej, w stosowniejszej chwili... A przecież właśnie w pozornej pustce jest obecna Rzeczywistość, która wymyka się wszelkim słowom, jest ponad nimi. Nie dlatego że jest mało określona, lecz zbyt bogata aby ją nazwać. Co znaczy słowo „miłość" wobec TEGO, który mnie ogarnia, zbawia, leczy, który daje swoją nieskończoność bez żadnego drgnienia, nastrojów i uczuć, które muszą napędzać i ciągnąć naszą ludzką miłość. Medytacja, która odnajduje znaczenie słów, przenika do prawdy do której prowadzą, i która ostatecznie ma stawać się poddaniem milczącej Obecności. 43. O wiewiórce, słowach i Panu Jezusie Pierwsza Komunia. Mamusie myślą jak ubrać swoje pociechy, maluchy zastanawiają się jak spamiętać formułkę spowiedzi i co dostaną w prezencie. Zapracowane katechetki uczą pieśni eucharystycznych, przygotowują dekoracje. Kolejne próby ustawienia kolumny dzieciaków przed kościołem i w kościele, dyrektywy jak daleko należy wyciągać język, egzaminy przed księdzem. A jeszcze katechetki napominają rodziców, czego dzieci muszą się douczyć, więc oni na gwałt przypominają sobie katechizm, żeby móc przepytywać latorośle. Mnóstwo zamieszania! Łatwo to wszystko krytykować, ale właściwie jak dobrze przygotować dziecko do Pierwszej Komunii? One często tak mało rozumieją z tego co ma się wydarzyć! To prawda, można usłyszeć ich pobożne recytacje o tym, jak to się Joasia raduje, że będzie mogła przyjąć Pana Jezusa do swego serduszka, słyszałam to nawet w telewizji. Ale jakoś się boję, że te słowa to wyuczona na pamięć paplanina, albo po prostu genialna orientacja dzieciaków, czego się od nich oczekuje i co będzie dobrze widziane. Jest taki kościelny dowcip: Katechetka chcąc wprowadzić trochę rozluźnienia, pyta dzieci na lekcji religii: co to jest rude, ma puszysty ogon i skacze po drzewach? Jasio odpowiada: Ja wiem, że to powinien być Pan Jezus, ale mnie to wygląda na wiewiórkę. Dzieci świetnie potrafią udzielać takich odpowiedzi, jakich oczekujemy. Jak w kościele - to pobożnych, jak w telewizji - to pełnych troski np. o ochronę środowiska. Próbuję rozmawiać z moim pierwszokomunijnym dzieckiem o Bogu. Widzę to wyraźnie, że czas przed uroczystą chwilą jest pełen łaski - dziecko jest bardziej otwarte, gorliwe, zainteresowane. A jednak często czuję się bezradna. Przecież wszelkie pobożne słowa pozostają w tym 9-latku, tym czym były - słowami. Może je wyrecytować na żądanie, ale czy zdolność do zapamiętania i odtworzenia wystarczy, aby cokolwiek przeniknęło do wnętrza? Jak to zrobić? Czy prosić Jasia, żeby codziennie głośno recytował „przyjmę Pana Jezusa do mego serduszka"? A może dwa razy dziennie? A może jeszcze częściej? Czy mogę sprawić, aby słowa nie były tylko słowami? Czy mam taką moc? Jak mogę mieć za złe dzieciakowi, że recytuje pobożne slogany, jeśli właśnie tego go uczę? Mogę przecież mówić, prosić, tłumaczyć, a używać słów najpiękniejszych, ale to wciąż są SŁOWA! Tylko obecność Boga, tylko to nie jest bezowocną gadaniną. Jest tylko Jeden, który sprawia, że Słowo staje się Ciałem. Może więc to JA powinnam jakoś przygotować się do Pierwszej Komunii mojego dziecka? Chodzi chyba o to, żeby uwierzyć, że Jezus Chrystus naprawdę w nowy sposób przychodzi do dziecka. Właściwie, czy ja w to wierzę? Czy wierzę, że Jezus w dniu Pierwszej Komunii tego urwisa i rozrabiaki, jakim jest mój syn, Bóg przychodzi naprawdę do jego serca? Jest obecny w moim dziecku, tak czasem uciążliwym? A więc staje się także w nowy sposób obecny w naszym domu... 44. Szczęść Boże w porno shopie Znajomy ksiądz opowiadał, jak to coraz częściej mu się zdarza, iż ludzie zwracają się do niego per „proszę pana". W sklepie, urzędzie, na stacji benzynowej. Dawniej taki zwrot był ewidentnym wyrazem niechęci do księdza i do Kościoła w ogóle. A teraz - nie. Zdarza się, że mówią tak ludzie wyraźnie odnoszący się do księdza z sympatią, często także potem się okazuje, że wierzący. Spytał mnie, jak to wygląda z perspektywy człowieka świeckiego. On czuje się głupio, nie wie jednak, jak reagować. Nie chce być niegrzeczny, zwracać uwagi, szczególnie, że może się jednak okazać, że rozmawia z kimś nie z jego owczarni, do czyjego życia nie ma prawa się wtrącać. Z drugiej strony istnieją przyjęte w Polsce formy grzecznościowe i zwracanie się per „proszę księdza" nie tyle jest wyznawaniem wiary, lecz stosowaniem się do ogólnie przyjętych zasad dobrego wychowania. Wojciech Cejrowski jakiś czas temu zwrócił uwagę, że nawet niektórzy księża biskupi występując w radiu i telewizji przyjmują formę pozdrowienia „dzień dobry", i pożegnania „dziękuję bardzo" a nie na przykład „zostańcie z Bogiem". I że tak być nie powinno. I że potrzeba nam świadectwa wiary. I że wiara powinna być obecna w całym naszym życiu, a nie tylko w kruchcie kościoła. To ważna myśl, mimo że dosyć oczywista. Ale choć w pierwszej chwili wydawało mi się, że Pan Wojciech ma zupełną rację, to potem poczułam, że coś mi tu nie pasuje. Podobno w Austrii i na południu Niemiec do dzisiaj zupełnie zwyczajne jest pozdrowienie „GruJ3 Gott". I nikt się nie oburza, nie napina, ani nie zastanawia, czy i gdzie można tak powiedzieć, a gdzie należy powiedzieć „Guten Tag". Tam to jest tylko sprawa zwyczaju. Podobno nie ma żadnego problemu, żeby powiedzieć to niemieckie „Szczęść Boże" na przykład w porno shopie. Podobno (jestem teolog kuchenny więc nie czytałam) jeden z Ojców Kościoła napisał, że Chrystus nie jest zwyczajem. Wydaje mi się, że zwyczaje, także te pobożne, mogą działać w dwie strony. Mogą nas nawet oddalać od Chrystusa, jak to nieszczęsne „GruJ3 Gott" w porno shopie. Ktoś może przyzwyczajać się do łączenia grzechu z imieniem Boga. Walka o nie może też kogoś zrazić albo obrazić. W końcu to naprawdę jest niegrzecznie, gdy wchodząc do domu ludzi niewierzących powiem „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Bo właściwie co oni mają odpowiedzieć? Z drugiej strony mam przecież świadczyć o Chrystusie, bo On sam powiedział, że kto się Go wyprze przed ludźmi... brr! Mam więc świadczyć, ale jak? Mimo, że bardzo się staram, niespecjalnie widzę owoce mojego świadectwa. Na przykład mojemu zbuntowanemu synowi maturzyście, chociaż przestał chodzić na Mszę świętą, nadal nie przechodzi przez gardło mięso w piątek, a na Boże Narodzenie domaga się stanowczo choinki do sufitu, kolęd i barszczu z uszkami. Nauczyłam go czegoś, tylko nie tego, co ważne. Przecież tyle mówiłam o Panu Bogu, wydawało mi się nawet, że staram się nie przywiązywać nadmiernej wagi do form. Ale czy prosiłam w czasie każdej rozmowy, żeby Pan Bóg zechciał związać z moimi słowami swoją łaskę? Czy podczas każdego spotkania, każdego pisania tekstu, każdego gotowania proszę, żeby moja mała wiara, moje przysłanianie braku wiary i miłości zewnętrznymi, rytualnymi gestami, moje faryzejskie poczucie wyższości w stosunku do „celników i grzeszników", moja głupota i lenistwo, uffffi, żeby to wszystko przez miłosierdzie Boga nie niszczyło tych, do których się zwracam? Żeby On sam, także przeze mnie, przez pobożne treści, ale i zwykłe wspólne wypicie kawy i rozmowę o ciuchach, dawał swoją miłość. Żeby był obecny i w „dzień dobry" i w „szczęść Boże". 45. Kretyńska owca w przeciwprądzie... „Wszyscy idą na Tytanica", „wszyscy używają Worda", wszyscy jedzą czipsy «Bzdzio chips»", „wszyscy oglądają Tok szoł". A ja nie pójdę na Kretynica, tylko do parku, będę pisała w WordPerfekcie, jadła marchewkę i oglądała zachód słońca. Do szewskiej pasji doprowadza mnie owczy pęd i to, że reklamiarze traktują nas jak barany. Nie chcę chodzić w stadzie i nie pójdę. Ale istnieją gorsze stadne bieganiny. „Teraz już nikt tak nie myśli". „Kościół się przeżył". „Mamy postmodernizm i każdy ma swoją prawdę". Nie ma ważkich argumentów, tylko argument, że stado już gdzieś poszło. Barany wyszły z owczarni, Pasterz został sam, nie ma owiec, dołącz do baranów! Nieśmiało rozlegają się po kątach beczenia podobne do mojego. Nie pójdę. Wolę po swojemu! Może zresztą nie nieśmiało, tylko właśnie bojowo, tyle że słabo je słychać. „Nie dołączymy", „Taka Europa do chrzanu", „Wolimy monarchię", „Różaniec to nasza polityka". O wiele bardziej odpowiadają mi ci, którzy nie idą z prądem. Czy rzeczywiście nie płyniemy? A może ktoś z Państwa żeglował kiedyś po rzece? Występuje tam czasem, szczególnie przy brzegu, zjawisko przeciwprądu. Część wody zawirowuje i zawraca. Może płynąć całkiem daleko i my wraz z nią. Płyniemy pod prąd i jednocześnie z prądem. Tym przeciwnym. Czy jestem wolna, czy płynę z prądem, tyle że innym? Przeciwnicy Kościoła często szermują argumentem fanatyzmu. To oczywiste, że bardzo często oni sami są fanatykami swoich idei. Tolerancji, równości, demokracji. Ale czy ich fanatyzm oznacza, że z naszej strony go nie ma? Dlaczego tak od razu, tak błyskawicznie wytaczam armaty najcięższych argumentów i zarzutów? Dlaczego nie mogę wysłuchać, zrozumieć, a od razu walę tradycją, wiarą, przodkami, Panem Bogiem, Ojczyzną i życiem duchowym? Ilu już ludzi dokumentnie zraziłam do spraw powyższych, bo nie mogłam zamilknąć, posłuchać, nie okazać pogardy dla ich poglądów? Tak! pogardy. Ja wiem, że jesteśmy kochającymi chrześcijanami, którzy nikim nie pogardzają, ale posłuchajmy samych siebie. Naprawdę nie ma pogardy? Wzgardliwej wyższości tego, który choć w katakumbach, w mniejszości, jednak TRWA nieporuszenie jak skała? Pragnieniem św. Ignacego Loyoli było, żeby wypowiedź drugiego człowieka ocalić. A ja? Kreślę grubą krechą, zacieram, wymazuję. A ocalić? Odnaleźć ile tylko można prawdy i dobrych intencji? Nie chodzi mi o naiwność. Myślę tylko, że prawdziwa wolność i nonkonformizm to ostatecznie wolność od nas samych. Bo ciągle idziemy z jakimś prądem. Prądem naszych upodobań, genów, fizjologii, ciśnienia atmosferycznego, charakteru, przyzwyczajeń, towarzystwa. A sprzeciwić się sobie? Siebie zanegować? Nie zgodzić się na siebie? Jezus przecież mówi, że mamy dla siebie umierać. Usprawiedliwiam się, że sama nie wiem, co właściwie i jak mam w sobie pogrzebać. Tyle, że Pan Bóg to wie i przychodzi z pomocą. Przecież najważniejsze jest to, żeby przyjąć przekreślanie przez Miłość moich planów, dążeń, marzeń, przyzwyczajeń. Miłość wie co robi. Bez jej działania będę zawsze niewolnicą prądu, choćby tego, który płynie we mnie samej. Tyle jest okazji. Każdy zawód, porażka, rozczarowanie, osamotnienie, to przecież wołanie Miłości, abym Ją kochała, wołanie Boga, abym tylko dla niego żyła i by On mi wystarczał. Wezwanie Przemądrego, abym swój rozumek poddała Jego wyrokom. Nachylanie się Ojca nad zagubionym dzieckiem... 46. Łacina i plecy księdza Ostatnio w kręgach „świadomych katolików" w dobrym tonie jest okazywać tęsknotę za Mszą gregoriańską po łacinie, księdzem odwróconym plecami do ludu, kazaniami z ambony. Można usłyszeć, że Kościół się „popsuł" przyjmując różne nowinki, które nic dobrego nie przyniosły, wystarczy spojrzeć na puste kościoły na zachodzie. Gdy słyszę takie lamentacje, zawsze mam ochotę zaproponować konsekwentnie rezygnację z Mszy świętych po południu (ktoś jeszcze pamięta, że ich nie było?) albo zaproponować kazania wyłącznie po łacinie (nie było, ale jak wracamy do łaciny, to może wprowadzić?). Kusi mnie też, żeby przeegzaminować rozmarzonego miłośnika tradycji z jego znajomości habeo, habere, idem, eadem, idem, ablativum absolutum, et caetera. Przypominają mi się też wypisane w kościołach fonetycznie na wielkich kartach brystolu słowa: „Paternoster kwi es incelis" i starsze panie odpowiadające na „dominus vobiscum" - „etkumspirytuo". Rozumiem świetnie tęsknotę do świata, w którym chrześcijaństwo odgrywało ważną kulturotwórczą rolę. Świata, w którym wrażliwość muzyczna była kształtowana przez subtelność chorału gregoriańskiego, a głównym tematem malarstwa były sceny z Pisma Świętego. Świata, w którym człowiek wierzący czuł się u siebie na ulicy, na targu, na przedstawieniu. To prawda, że teraz nie zawsze czuje się u siebie nawet w kościele. Chciałoby się powrócić do tego świata, tylko, że go już nie ma. Próba powrotu spowoduje nasze zamknięcie się w muzeum. Przecież wiara w Chrystusa nie zamyka się w ŻADNEJ tradycji i w żadnych formach i warunkach. Ona zawsze może być żywa i stawać się zaczynem. Już niejaki Tertulian (kto to był koteczku łacinniku?) powiedział, że Chrystus nie jest tradycją. Nasza zachodnia tradycja, to tylko część, jedna z możliwości życia Kościoła. A chrześcijański Wschód? Drugie płuco Kościoła jak mówi Jan Paweł II? A koptowie, maronici, ormianie, grecy? Zresztą nawet zachodnia tradycja, to ciąg przemian. Instrument będący prekursorem organów długo był uważany za charakterystyczny dla domów publicznych. A na czym grano w czasie liturgii? Na instrumentach strunowych (grajmy Panu na harfie, grajmy Panu na cytrze"). I co koteczku? Gitara w kościele - fuj, fuj!? Wiem, że często produkcje pobożno-gitarowe to straszliwy kicz, ale z pewnością można zrobić prawdziwą muzykę religijną nawet na elektrycznych (o zgrozo!) gitarach. Posłuchajcie Antoniny Krzysztoń, muzyki z Taize, czy śpiewów neokatechumenatu. Zresztą Pierwsza Msza święta odprawiana była na leżąco. Może do tej tradycji chcesz wrócić? Tęsknota za światem chrześcijańskim. Czy przywrócimy go przez powrót do rekwizytów? Czy nie trzeba raczej uwierzyć, że jedyną drogą jest wniknięcie Chrystusa w mój świat, w moje życie, w każdą jego chwilę? A to dużo trudniejsze niż wyćwiczenie jednego „AdoroTe, devote". Tradycja? Może zatem trzeba czytać Jana od Krzyża., Teresę Wielką, Ignacego Loyolę, Franciszka Salezego? Może uwierzyć im, że jedyną drogą do Pana jest droga krzyża (brrr!) i że ona jest drogą miłości. Może zobaczywszy w świetle ich wielkości swoją małość posłuchać Ludwika Marii Grignion de Montfort, który mówi o tym, jak Maryja może nas słabych zanieść na wyżyny, jeśli tylko pragniemy i Jej się powierzamy, bo sami nie potrafimy nawet tam spojrzeć? Maryjność, modlitwa, asceza z pewnością nie są modne nowoczesnością pasty do zębów. Zamknąć się? Proszę bardzo, jeśli ktoś chce, ale nie w strupieszałych zewnętrznych formach, lecz w kontemplacyjnym klasztorze o ścisłej regule. I modlić się, kurcze blade, o nawrócenie świata! I pościć w jego intencji i błagać na kolanach godzinami, a nie wydziwiać z łaciną i plecami księdza! Przepraszam, tak mi czasami wychodzi przy Wielkim Poście. Idę gotować zupę... 47. O potrzebie foremki Znajomy, nazwijmy go Markiem, się nawrócił. Po trzydziestu latach poszedł do spowiedzi, zaczął się modlić, chodzić do kościoła. Jest szczęśliwy i... trochę śmieszny. Na Mszy świętej stoi z rękami złożonymi do modlitwy jak dziecko przy Pierwszej Komunii. Wpatruje się szeroko otwartymi oczami w ołtarz i nic innego nie widzi. Z zapałem wyśpiewuje, lekko zresztą fałszując, wszystkie mszalne śpiewy. Słów pieśni nie zna, oprócz tych niektórych, które pamięta z dzieciństwa, więc nosi ze sobą śpiewnik i gorliwie wyszukuje w nim tę, właśnie rozpoczętą przez organistę. Trochę to mu przeszkadza w trzymaniu pobożnie złożonych rąk, ale jakoś sobie radzi. Zerwał wiele dotychczasowych znajomości. Ciągle się zastanawia, czy coś, co było dla niego normalne, da się pogodzić z odnalezioną wiarą. Dawniej król szos, teraz potulny baranek za kierownicą, na którego inni trąbią, że tak się wlecze, bo ograniczenie szybkości. Żona mówi, że w domu jest niemożliwy. Każdy temat, cieknący kran w kuchni czy wybory samorządowe, kojarzy mu się z Panem Bogiem. Właściwie nic innego go nie interesuje. Jest trochę dziecinny, trochę śmieszny, a dla mnie wzruszający. Inny też się nawrócił. Też poszedł do spowiedzi. Też zaczął chodzić na kościoła. Ale nie składa rąk, nie zerwał żadnych kontaktów. Nadal próbuje być królem szos i swojej ulubionej knajpki. „Jest sobą", „jest normalny". Nie jest śmieszny, choć trochę mi się wydaje, że jest żałosny. Gdyśmy z koleżanką omawiały dziecinną pobożność Roberta, trochę się podśmiewając (tak, wiem, nieładnie, ale w końcu jest się kobietą, nie?), w pewnym momencie ta stwierdziła: - Ale w sumie tak musi być, nie da się bez foremki. - No, ja to sobie tak nazywam. Człowiek nagle się orientuje, że zupełnie nie potrafi żyć, więc próbuje swoje życie włożyć w foremkę zewnętrznych zasad. Wtedy przypomniałam sobie, że Marek prawie dosłownie to samo powiedział. „Zawaliło mi się życie, wszystko do czego byłem przyzwyczajony i uważałem za normalne teraz wymaga przewartościowania. I jeszcze nie wiem, co muszę odrzucić, co zostawić, jak się zachowywać." Światło wiary sprawiło, że wszystko zaczęło wyglądać inaczej i trzeba na nowo uczyć się rozpoznawać od dawna znane rzeczy. Tak dużo się nagle zmienia, że człowiek szuka czegoś stałego. I znajduje w formach, zewnętrznych zasadach, w naśladowaniu. Chyba rzeczywiście nie da się inaczej. Ewa miała rację, że nie da się bez foremki. Ciasto dopiero trochę wyrobione, jeszcze nawet nie zaczęło się piec. Głupi jest człowiek, który świeżo rzuciwszy palenie szuka towarzystwa palaczy. Nie da rady. Za dziesięć lat - tak, za pięć - może, ale po dwóch miesiącach na pewno nie. Wiem, bo sama kiedyś paliłam. Jednak Pan Bóg na pewno chce od nas czegoś innego. Nie mam się zamykać w sztywnej foremce zewnętrznie pobożnych zachowań i twierdzy wyłącznie chrześcijańskich znajomych. Inaczej jak wiara miałaby się rozszerzać? Święty Paweł mówi, że stał się wszystkim dla wszystkich. Dla Żydów jak Żyd, dla Greków jak Grek, dla słabych jak słaby. Sam wewnętrznie wolny potrafił dostosować się do tego, czego potrzebuje spotkany człowiek, „aby pozyskać chociaż niektórych". Nie będzie słabemu w wierze opowiadał o radości krzyża, bo go przerazi. Nie będzie faryzeuszowi mówił o nieważności przepisów Starego Prawa, bo go zgorszy. Kiedyś tak, może, ale nie natychmiast, nie wszystko na raz. Ale przecież to o krok od relatywizmu. O centymetr od podlizywania się ludziom. O włos od utraty tożsamości! Paweł nie potrzebował foremki. Wewnętrznie zjednoczony z Chrystusem wiedział, co Pan chce powiedzieć czy dać drugiemu człowiekowi. Nie musiał się bać zdrady, sprzeniewierzenia się czy pokus. Już nie musiał. Ja ciągle potrzebuję foremki. Może kiedyś będę mogła z miłością i szczerym zatroskaniem powiedzieć coś o grzechach innych. Ale teraz zawsze jest w tym osądzenie, zawsze faryzejskie poczucie swojej lepszości. Więc zwykle lepiej milczeć. Może kiedyś (dla Boga nie ma nic niemożliwego) w moim zachowaniu będzie widać obecność Jezusa, choćbym słowa o Nim nie powiedziała. Ale teraz muszę czasem próbować coś powiedzieć, przynajmniej swoim dzieciom, choć moje słowa zgrzytają w zestawieniu z moim życiem. Tyle, że foremka jest niewygodna. Dla wielu jest śmieszna. Wielu razi i odrzuca. Jest jakąś niewolą. Nie potrafię być taka, jakiej Bóg mnie chce, a drugi człowiek potrzebuje. Walę komuś coś o krzyżu, gdy jego lepiej by było wziąć na kawę i lody. Namawiam alkoholika na piwo, bo jakiś taki smutny (naprawdę tak było, potem mi powiedział, że jest alkoholikiem). Jak bardzo wyraźnie widać, że wszystkiemu, co robię musi towarzyszyć prośba, żeby Bóg to jakoś ratował i naprawiał. Bo ja sama po prostu Mu psuję robotę. 48. Hu, ha! Dobrzejak! Nie uważają Państwo, że często najtrudniej jest wytrzymać z katolikami? Są środowiska, w których czasami człowiek ma wrażenie, że się dusi. Ja przynajmniej takie wrażenie miewam. Jest pewnie wiele powodów takiego stanu rzeczy. Może na przykład razić bezguście, które wydaje się, że zapanowało w Kościele. Po rezygnacji (wcale nie zgodnie, ale wbrew zaleceniom Soboru!) z muzyki gregoriańskiej, zapanowała szmira. Nawet w klasztorach słychać „fajne" piosneczki zawodzone przy gitarze. Wiem, że wcześniej mało gdzie można było posłuchać dobrego gregoriańskiego śpiewu, sama go nie zaśpiewam, ale był jakiś ideał, który gdzieś tam istniał w świadomości. Dzisiaj jesteśmy skazani na podskakującą siostrzyczkę z gitarą, popiskującą bez rytmu i frazy: „Oto jest dzień, który dał nam Pan". To kicz dla ucha, a bywa, że i dla oka. Makabryczni, pobożny chłopczyk i dziewczynka o rozmiarach dinozaura, namalowani na styropianie w kościele w okresie Pierwszej Komunii. Teraz, w październiku, na styropianie pojawiają się różańce i stosowne elementy maryjne. A te obrazki w parafialnych gablotach. .. brr. Człowiek tęskni czasem za zasadą białych ścian mormońskiego zboru albo przynajmniej cysterską powściągliwością. Może także razić słodko-pobożny styl. Niektóre stacje radiowe poznajemy już w minutę po przestrojeniu radia właśnie po tonie głosu. Normalni ludzie tak nie mówią. Ciekawe czy z dala od sitka mikrofonu te osoby też tak słodzą? Specyficzny styl czy konwencja panuje zresztą nie tylko w radiu, ale - co gorsza - w życiu. Choćby spotkania różnych wspólnot. Na ogół dominuje schemat - w zachowaniach, a także minach i tonach. Różny zależnie od tego, co się „nosi" w tej właśnie wspólnocie. Smętnie-pesymistyczny w neokatechumenacie i Rodzinach Nazaretańskich, za to w Oazie czy Odnowie w Duchu Świętym radośnie alleluja-tyczny. Ale ciągle schemat, konwencja. Skąd to się bierze? Problemem chrześcijanina bywa rozziew między tym, jak powinno być (czyli naszym powołaniem do naśladowania Chrystusa) a tym, jak jest. Nawet w najzwyklejszej salce parafialnej zbieramy się w końcu jako uczniowie Chrystusa. No i co? Pusty śmiech. Gdzie nam do Niego?! Więc, żeby nie było mi za bardzo głupio, trzeba zacząć udawać. Jeśli dostosuję się do schematu, wtedy mam poczucie, że już jest tak, jak być powinno. Daleko mi do przeżywania głębokiej, duchowej radości w Duchu, radości nieemocjonalnej i niezależnej od zewnętrznych doświadczeń. No, ale mogę się nauczyć śpiewać Alleluja podnosząc do góry ręce. Daleko mi do postawy celnika, uznającego swoją nicość przed Bogiem, ale mogę spuścić oczy i boleściwym tonem opowiadać różne historie, z których w gruncie rzeczy ma wynikać, jaka to ja jestem nadzwyczajnie pokorna. Daleko mi do postawy wiary, ufności i uniżenia Matki Boskiej, ale mogę co dwa zdania wymieniać Jej imię. Oczywiście schematy są wszędzie. Nie tylko w Kościele. Cynizm, luz, spontaniczność to też schemat, czasem strasznie skostniały. Tylko że nie ma po co się zajmować grzechami innych. Piszę o sobie. Stanisław Lem, bodajże w „Cyberiadzie" wymyślił władcę, który chcąc, żeby poddani byli szczęśliwi, nakazał zmienić tradycyjne dzień dobry na Jak dobrze, przy czym dzieci mogły mówić hej hop!, a staruszkowie Dobrzęjak lub Hu, ha!. Władca ten był przekonany, że człowiek jest szczęśliwy, jeżeli uważa się za szczęśliwego. Wystarczy zmienić powitanie i już wszystko będzie dobrze. Czy nie tak właśnie postępujemy? Ciągle wmawiamy sobie, że jest fajnie, że jest O.K. Czy to komuś szkodzi?? Szkodzi! Jak mogę się nawrócić, jeśli tak w głębi ducha uważam, że nie potrzebuję nawrócenia, że jestem O.K.? Tak strasznie trudno uznawać swoją małość, swoją winę. Naprawdę uznawać (niektóre środowiska z uznawania swojej grzeszności też zrobiły konwencję). Na dobitkę udowadnianie sobie, że właściwie Jest dobrze uderza nie tylko we mnie. Wali we wszystkich naokoło. Na przykład: jak ślicznie potrafię „po chrześcijańsku" wybaczać SWOJE winy. Umówiłam się na spotkanie na szóstą. Czekałam godzinę. Coraz bardziej wściekła, bo rozwalał mi się cały plan dnia. W końcu przyszła. Cała w skowronkach, przekonana, że umówiłyśmy się na siódmą. I co zrobiłam? Czy zastanowiłam się, kto właściwie się pomylił? Nie. Jestem przecież chrześcijanką. Przebaczam. „Nic nie szkodzi, pomodliłam się trochę" - mówię głosem, od którego można dostać skrętu kiszek. Ślicznie prawda? Załatwiłam sobie dwie rzeczy naraz. Nie przyznałam się do błędu (później okazało się, że to ja się pomyliłam) i dodałam sobie jeszcze dodatkowy powód do zadowolenia - świadomość, jaka to ja jestem dobra, przebaczająca. Drobiażdżek, ale przecież ciągle to przerabiam. Ze wszystkiego, nawet z wiary, buduję sobie alibi, powód do samozadowolenia. Ta cebula ma strasznie dużo warstw do obierania. A Mądry Ksiądz mi znowu tłumaczy: „"Szukajcie prawdy, prawda was wyzwoli". Często widzimy w tym zdaniu zachętę do szukania jakiejś prawdy abstrakcyjnej. A tu raczej chodzi o to, żeby PRAWDA O TOBIE ciebie samą wyzwoliła. Żebyś NAPRAWDĘ uznała, kim jesteś przed Bogiem. Każdy ze świętych był pewien, że jest największym grzesznikiem. Gdybyś uznała kim jesteś, skończyłoby się ciągłe aktorstwo, te paskudne, nie do obrania, warstwy zakłamania. Nie musisz nic udawać. Mogłabyś do końca i naprawdę uznać, że jesteś grzeszna, że NIE jesteś O.K. I nie będziesz. Ty nie będziesz, to Chrystus może żyć w tobie i być nawet więcej niż O.K. Jego czyny (ale wtedy zupełnie nie przypisywane sobie, zero satysfakcji dla ciebie, Elu) są dobre. Tylko Jego miłość daje tak upragnione poczucie bezpieczeństwa". 49. Ryżowi chrześcijanie Niektóre środowiska zarzucają niektórym środowiskom, że wbrew pozorom, są różowe albo i czerwone. Ja NAPRAWDĘ nie o tym (to uwaga dla Pana Korektora). Chodzi mi o chrześcijaństwo ryżowe, różowe niech zwalcza kto inny. W „Kluczach Królestwa" Cronina ksiądz Chisholm, przybywając na misję w Chinach, zastaje ruinę budynków i żadnych wiernych. Z czasem zaczyna rozumieć, co się stało z jakoby kwitnąca misją. Poprzednik Chisholma szczycił się ogromną ilością chrztów nowonawróconych Chińczyków. Sprawa była prosta - ochrzczeni katolicy dostawali ryż. Gdy zabrakło ryżu, zniknęli i wierni. Byliśmy świadkami podobnych sytuacji kilkanaście lat temu (jak ten czas leci...), gdy niesłychanie umacniało się poczucie związku z parafią u tych, którzy chcieli się „załapać" na dary ze „zrzutów". Tylko, że ja też nie o tym... Coraz bardziej wydaje mi się, że „ryżowość" towarzyszy także mojej wierze nieustannie. W ogóle częste jest pewnie traktowanie Boga jako maszynki do spełniania życzeń. Ale interesowność nie kończy się wcale z przekroczeniem tego poziomu. Właściwie ciągle mój związek z Bogiem opiera się na tym, że On coś mi załatwia. Nadzieję, spokój, pociechę, poczucie bezpieczeństwa, zadowolenie z siebie i ze swojej „lepszości". Może tu być wiele pomysłów. „Inni robią pieniądze, odnoszą sukcesy, a ja szara myszka nic nie mam... Ale za to prowadzę głębokie życie duchowe, wznoszę się na coraz wyższe poziomy, ho, ho..." . Czasami ktoś, kto już wie, że w drodze do Boga powinna wzrastać w nim skrucha i świadomość własnej nędzy, potrafi się pysznić przed sobą tą właśnie świadomością. Celnik pogardzający faryzeuszem to też ja. Gdy poskrobię w zewnętrzna powłokę naszej wiary, ciągle na nowo wyłazi na wierzch jej interesowność. Nu tak, nu i cóż zrobisz? Wydaje się, że o własnych siłach nie da się z tego wybrnąć. Czy muszę już zawsze być taką wpatrzoną we własny pępek pokraką? Przecież byli ludzie, których Bóg całkowicie wyzwolił z szukania siebie. W tym, co piszą święci (w przeciwieństwie do pobożnych książeczek nieświętych autorów) jest tylko Bóg, nie ma zupełnie „ja". To nie tylko przeszłość. Może sami mieliśmy szczęście takich ludzi spotkać. Czy to jakiś inny ludzki gatunek? Tak często nam się wydaje. „No taak, ale on był święty..." Zamiast szukać u nich nadziei, szukam usprawiedliwień i sama siebie skazuję na beznadzieję. Powierzać Bogu ciągle na nowo swoją beznadziejną interesowność, szukanie siebie. Uwierzyć? Zdecydować się? Prosić? Eeeee, tam! A może jednak? 50. Jeszcze mogę być cyrkówką Pamiętam, jak bardzo się zdziwiłam, gdy przeglądając stare fotografie zrozumiałam nagle, że był taki czas, kiedy Mama i Tata w ogóle się nie znali. Miałam wtedy sześć lat. Nie mogło mi się to pomieścić w głowie. Jak to możliwe?? Dzieci widzą, że tylko one same się zmieniają („jak będę dorosły to polecę na księżyc!"), a patrząc na starszych uważają, że role zostały rozdane raz na zawsze. Babcia jest i była staruszką, co nie przeszkadza, że do zjawiska zwanego babcią należy także fotografia staroświeckiej dziewczynki z kokardą. Tata to pan z brzuszkiem, który czasem opowiada o swoim dzieciństwie, no, a ksiądz - ten, to już na pewno urodził się w sutannie. Czy nie jesteśmy podobni do dzieci, kiedy uważamy, że żebraczka to żebraczka, pani redaktor to pani redaktor, lekarz to lekarz, święty to święty a pijak to pijak - i tak już jest? Jestem też ja, z moim zwykłym życiem, które składa się z samych „oczywistości". Rano się wstaje, się robi grzankę z masłem roślinnym, się wsiada do autobusu 116, który jak zwykle się spóźnia. Ten stan niesie ze sobą, oprócz miłego poczucia bezpieczeństwa, także smutek niewiary w to, że wszystko jest możliwe. Czy to nie przeciwieństwo entuzjazmu, który często towarzyszy młodości (już nie dzieciństwu) i polega na poczuciu, że mnóstwo perspektyw stoi przed nami zawsze otworem? Pamiętam to głupie uczucie, kiedy w wieku czternastu lat dowiedziałam się, że szkoła cyrkowa w Julinku przyjmuje tylko do jedenastego roku życia. Miałam wrażenie, że oto pierwsze drzwi zatrzasnęły mi się właśnie przed nosem, choć wcale nie zamierzałam zostać cyrkówką. Zamykanie się kolejnych perspektyw, smętny realizm, który każe mówić „nic z tego nie będzie" to cechy starości. Ta wewnętrzna starość przypisuje nas raz na zawsze do wszystkich ulubionych wad i ograniczeń, które z czasem wydają się coraz bardziej nieprzekraczalne. A Pan Bóg jest zawsze młody i nie chce, żebym się wewnętrznie starzała. On może przecież któregoś dnia uczynić mnie żebrakiem albo milionerem. A na pewno pragnie, żebym porzucała zarówno swoje nieszczęsne wady, jak i pozorne zalety i stawała się taka jak On chce, czyli święta. Bóg czasem musi przyjść jak złodziej i włamać się w moje statyczne życie, nawet poprzez rozmontowanie jego, wydawałoby się, nienaruszalnego porządku. Aby mnie uratować. Dlatego dramatyczne wydarzenia są często początkiem nowego życia. Na przykład św. Ignacy Loyola nawrócił się, kiedy z powodu dotkliwej rany został wybity ze swojego miałkiego życia rycerza i dworaka. Ale może nie czekając na dramatyczne wydarzenia postarać się zrozumieć, że co prawda 116 nadal się będzie spóźniał, ale ja sama naprawdę mogę „narodzić się na nowo". Do szkoły cyrkowej nie przyjmą, zresztą ta szkoła już nie istnieje, ale Jego szkoła jest otwarta zawsze. 51. W ramionach Giewontu W Ameryce jest taka rzeka, która nie wiedzieć czemu dochodzi nagle do wniosku, że skoczy sobie z góry na łeb. Nie strumyk, nie potok, który w Tatrach czasem robi z siebie wodospad. RZEKA. Chyba wielkości Wisły, jeśli chodzi o ilość wody. I ta cała woda nagle dostaje szmergla i wali się w dół. Nazywają to Niagarą i to łatwo powiedzieć. Ale szumu zwariowanej wody i jej oddechu nie wyrazi ani jedno słowo, ani nawet wiele słów. Oddech? A tak, taki wodospad oddycha podmuchem przesyconym kropelkami, wiatrem, który wypycha spod siebie ten spadający w dół kilkupiętrowy blok wody. Oddycham wilgotnym wiatrem, ogłuszona hukiem tchnienia wodospadu, serce mocniej bije, czas jakby się zatrzymał. Człowiek czuje się bardzo malutki i bardzo nieważny. Zafascynowany? Tak. Szczęśliwy? Tak! Ale także bardzo malutki. Stoję wobec piękna i ogromu, który mnie przekracza. Czy kiedyś tak się czułam w kościele? A może na modlitwie? Przecież powinnam się czuć jeszcze drobniejsza i bardziej szczęśliwa. Czym jest w końcu majestat i piękno takiego bardzo dużego kranu w porównaniu z majestatem i pięknem Boga? No dobrze, nie byłam pod Niagarą, w Kanadzie też niezupełnie, tak sobie tylko pomarzyłam. Ale wyobraźmy sobie coś bliższego. Na przykład co bym przeżywała, gdyby Giewont się do mnie nachylił i delikatnie, jak najczulszy ojciec, podniósł mnie na swą wysokość? Widząc jego dobroć i delikatność mogłabym czuć się bezpiecznie w ramionach takiego Opiekuna. Ale przecież jednocześnie na pewno widziałabym swoją malutkość, kruchość i trochę lęku. Czy przezywam coś takiego w kościele? A może na modlitwie? Przecież powinnam tak się czuć, tylko jeszcze dużo bardziej drobna, a na dobitkę bardzo brzydka. Wobec nieskończonego Piękna i Czystości musiałabym czuć się dużo bardziej kocmołuchowato niż w zabłoconych kaloszach na lśniących posadzkach pałacu w Wilanowie. A tak się nie czuję! Jak to możliwe? Dlaczego wodospad, Giewont, czy Wilanów napełnia mnie czcią, podziwem i pokorą, a Bóg nie? Widocznie nie modlę się do prawdziwego Boga, tylko do jakiegoś swojego wyobrażenia. Oswoiłam sobie nieskończoność i już mnie ona ani nie zadziwia, ani nie przeraża. Gdybym stawała wobec prawdziwego Boga, musiałoby we mnie być to wszystko. Fascynacja? Tak. Szczęście? Tak! Ale także świadomość swojej mizerności. Wiem, Bóg mnie kocha. Mogę się w Jego ojcowskim przygarnięciu czuć bezpieczna i szczęśliwa. Ale czy pewna siebie? Czy wolna od bojaźni i drżenia, choćby przyjemnych, zmieszanych z zachwytem przyprawiającym o zawrót głowy? Czy mogę być tak zupełnie pewna siebie w ramionach Giewontu, a właściwie duuuużo wyżej? Próbowałam sobie wielokrotnie na modlitwie wyobrażać Boga jako coś wielkiego i bardzo pięknego. Ale to nie działa. Wyobrażam sobie zawsze COŚ, a tu jest Ktoś, kogo się sobie nie da wyobrazić. Poza tym wyobrażenie Niagary czy jej wspomnienie, to już tylko wyobrażenie i wspomnienie. Prawdziwe majestat i piękno gdzieś ulatują, zacierają się. Może więc drogą jest poznawanie swojej małości? Jej nie muszę sobie wyobrażać, jej doświadczam, szczególnie w grzechach. Może trzeba ciągle wracać do: „Panie nie jestem godna, abyś przyszedł do mnie"?, „Czym jestem, że o mnie pamiętasz"?, „Jezusie, Synu Dawida, zmiłuj się nade mną grzesznikiem". 52. Włóczęga, Pan Bóg i pusty kościół Uczę się modlitwy. Niedawno pomógł mi w tym pewien dziwnie ubrany staruszek, z pomarańczowo-zielonym zwojem materiału na szyi, w wielkich butach i z workiem maneli, który usiadł koło mnie w kościele Świętego Krzyża. Pomógł? Przeszkadzał! I to bardzo! Ledwie tylko zagłębiłam się w modlitewnym nastroju, on zaczynał się wiercić, poprawiać swoje szatki, przewracać rzeczy w wielkim worze... Rejestrowałam to kątem oka i ... nastrój pryskał. Staruszek przeszkadzał? Czyżby?! A czym jest modlitwa? Moim nastrojem? Podobno modlitwa to stawanie przed Bogiem. W prawdzie. A co okazało się prawdą o mnie? To, że w gruncie rzeczy wszystko inne interesuje mnie znacznie bardziej niż Pan Bóg. Najchętniej zajmuję się tym, co widzialne i odczuwalne - zdarzeniami, emocjami, myślami. Stąd biorą się tak zwane rozproszenia i roztargnienia na modlitwie. Przecież dzięki staruszkowi mogłam być przed Bogiem bardziej prawdziwa. On rozbijał moją nabożną pozę i zadufane przeświadczenie, że jeśli zechcę, to potrafię oddać się modlitwie. Miłość, nadzieja i wiara - sama ich nie mogę zdobyć. Tak nas uczono na religii - przecież to te słynne cnoty teologalne, cnoty wlane. Mogę tylko pokornie prosić, żeby Bóg ich udzielił. A jak On ma czegokolwiek udzielić, jeśli sądzę, że już to mam? Zamiast przybierać pobożne pozy, może lepiej przyznawać się do tego, że nie umiem się modlić. Chrystus powiedział, że mamy prosić, a będzie nam dane, mamy kołatać, a otworzą nam. Bóg na pewno chce dać łaskę modlitwy. Ale prosić szczerze mogę tylko o to, czego mi brakuje. Może więc lepiej przestać próbować wprowadzać się w „pobożne nastroje" i uniesienia. To nie staruszek przeszkadza. 53. Kopnięta święta czyli „chooodź ze mną!' Jedną z podstawowych zasad w wychowaniu dzieci (oj! żebym ją stosowała!), jest stawiać wymagania na miarę możliwości dziecka. Nie można powiedzieć 4-latkowi - idź posprzątaj klocki, bo to dla niego zadanie za trudne. Bo wtedy musi odejść z kuchni, gdzie siedzi cała rodzina, oderwać się od wytęsknionego taty, który w końcu wrócił z pracy. Poza tym nie jest dla niego możliwe wytrwać w czynności tak długotrwałej (jakieś 5 minut) i tak uciążliwej. Tylko wyjątkowe 4-latki są w stanie same wypełnić takie polecenie. Wiemy świetnie, co należy zrobić zamiast pokrzykiwania na dzieciaka. Powinnam pójść i pozbierać te klocki z nim. Praktycznie rzecz biorąc, pozbierać za niego, ale dając mu poczucie, że on to też robi, pokazując, że to nie takie trudne, a nawet zabawne, no i przede wszystkim ucząc, że do niego samego należy sprzątanie swojego bałaganu. Pan Bóg robi z nami coś bardzo podobnego. Istnieją może takie Jego dzieciaki, które same pójdą sprzątać swoje klocki - będą heroicznie pracować na drodze do świętości. Jednak większość dzieciaków, przynajmniej tych współczesnych, nie chce (a właściwie chciałaby, tylko że nie jest w stanie) podjąć takiego wysiłku. Jeśli ktoś ma wątpliwości, to niechaj poczyta życiorysy świętych albo choćby spyta którąś ze starszych zakonnic, jakie były zasady posłuszeństwa i ubóstwa w klasztorach 40 lat temu. I proszę się do tego przymierzyć. I co? Pasuje? Dam radę? Ja nie -dziękuję postoję. A przecież zasady życia zakonnego to jeszcze nie świętość, tylko pewien punkt wyjścia życia pełnego wyrzeczenia i ukierunkowanego na Boga. Niestety, nie potrafimy sami wziąć się za nasze klocki. No to Pan Bóg przychodzi zbierać je z nami, a właściwie I za nas. Pokazuje nam małą drogę Teresy z Lisieux. Oprzyj się na tym, że nie jesteś w stanie - mówi. Że ani sił fizycznych, ani psychicznych, ani woli ci nie starczy. I ciągle powierzaj Mu swoją nędzę, powtarzając: ja nie mogę, ale Ty we mnie możesz. Ja nie chcę, ale Ty we mnie możesz chcieć. Jak to dziecko, które nudzi „ale chodź, ale chooodź! Noooo chodź ze mną!". Gdzie zatem jest problem? Jeśli słabość jest drogą, to powinno być przecież tak łatwo? Powinno. Tylko mi bardzo trudno zdobyć się na całkowite zaufanie. Teresa była na tyle szalona, że potrafiła. Bo przecież trzeba być trochę „kopniętym", żeby w niczym nie liczyć na siebie. Żeby teraz, pisząc ten tekst nie liczyć na to, że już tyle napisałam, że w końcu mam jakieś doświadczenie, że Państwo i redakcja jesteście wyrozumiali, więc jakoś to przejdzie. Żeby cały czas czuć się bezradną, mieć świadomość, że nie napiszę nawet jednej linijki, jeśli On tego za mnie nie zrobi. Wtedy bym cały czas nudziła - bądź ze mną, pisz za mnie. A przecież tak nie robię. Czuję się co nieco bezradna, ale mimo to w miarę kompetentna. A trzeba by jeszcze pamiętać, że już pozbierane klocki, napisany felieton, to nie moje dzieło, nie ja, ale On to zrobił. Ja Mu trochę (albo bardzo) przeszkadzałam. Przychodzi też czasem inny pomysł: „Jeśli ja nic nie mogę, jestem tylko grzesznikiem, to w ogóle nie ma co się wysilać, mogę sobie grzeszyć". To jednak jest wyraźne kłamstwo, bo Bóg był taki „sprytny", że jako wzór słabości dał dziewczynę, która nie grzeszyła! Mam zdać się we wszystkim na Boga, do mnie jednak też coś należy - pozwolić Mu działać we mnie. Jeśli nie ma owoców na miarę życia świętej Teresy, to znaczy, że tego co do mnie należy nie zrobiłam. Rezygnacja, duchowe lenistwo, to też odmiana „ja siam". Nie umiem, więc nie będę próbować. Pisze w znakomitej książce „Miłość jest moim powołaniem" ks. Jean Lanfrance: „Wszystko rozstrzyga się pomiędzy Miłosierdziem i zaufaniem. INNYCH PROBLEMÓW, TRUDNOŚCI, BŁĘDÓW NIE MA W NASZYM ŻYCIU. Powiadam: żadnych innych". Rzeczywiście. Jeśli w ogóle nie liczę na siebie, a we WSZYSTKIM liczę na Boga, to jakie mogą jeszcze być problemy!? Nie umiem więc ciągle marudzę - „No chodź! No chodź! Chooooodź! Sama nie pójdę. Ale z Tobą - TAK!". 54. Mroki średniowiecza W „Mrzonce" Słonimskiego stary Żyd mówi, że w niebie będzie jak w Konstancinie przed wojną. Zdaje się nawet przed pierwszą wojną. Ja sobie myślę, że raczej jak w Milanówku po wojnie, tej drugiej, ale nie tak znowu długo po. Wszyscy kochani tam będą. I będziemy wychodzili, tak jak na stację kolejki, wypatrywać czy ktoś jeszcze nie przyjechał. To też Słonimski. A mnie niedawno z Milanówkiem sprzed... no, paru lat skojarzyły się także niebiańsko -cudowne ciemności. Było kilka latarni, to prawda. Nawet czasami świeciły. Też prawda. Tylko co to było za światło. Żółty blask żarówki (dwusetki? pięćsetki?) zawieszonej na drewnianym słupie. Jak trzeba było wytężać oczy stojąc pod samą latarnią, żeby dokończyć pasjonującą lekturę rozpoczętej w pociągu książki. I to skrzypienie rozchwianego przez wiatr blaszanego klosza. I miganie światełka z oddali, tak jakby nadawało jakieś sygnały. Heeeeej, łza się w oku... Że się można było zabić na wybojach w ciemności? Że bandyci i złodzieje? Że przemoczone buty z powodu niezauważonych kałuż? Tak, tak, to wszystko prawda. Ale jak się miało kilka lat mniej, to jakoś to wszystko nie przeszkadzało. A przede wszystkim BYŁY GWIAZDY! I to za gwiazdami mi się ostatnio zatęskniło. Przecież my teraz nie mamy gwiazd. Wtedy nawet w Warszawie były ciemne uliczki, teraz nawet w podwarszawskim lesie oczy oślepia rozproszone światło latarni z niedalekiego miasteczka. Zostaje nam może Kampinos, wyjazd w góry, a może czasem jakaś błogosławiona awaria. Pamiętają Państwo gwiazdy? Ile się człowiek napatrzył wracając do domu. Czasem jak Pan Słowik z Tuwimowego wierszyka dla dzieci wracało się... no z lekkim opóźnieniem, i bólem w karku od za- dzierania głowy. Wielki Wóz, Kasjopea, Orion w zimie (jeszcze go widać - sprawdziłam)... Zresztą nieważne, jak się nazywają. I czasem przychodzące to odczucie bezmiaru. I własnej maleńkości. A dziecko mi mówi: Mama jest taki fajny program. Możesz mieć w komputerze wygląd nieba o dowolnej porze w dowolnym miejscu na ziemi i to jeszcze z opisem gwiazdozbiorów. Phi, program! Kosmos jest teraz miejscem zutylizowanym. Istnieje po to żebyśmy odbierali telewizję satelitarną, latali na wycieczki i wyciągali cenne metale z asteroidów (już niedługo). Gdzie spojrzymy, tam widzimy albo wytwory człowieka, albo coś, czego człowiek używa. Daje nam to poczucie panowania. Nieświadome i złudne. Złudne, bo przecież nawet nad własnymi wytworami nie panujemy, tym mniej nad przyrodą (ładną mamy zimę tej wiosny prawda?), a panowanie nad kosmosem to już zupełny żart. Nie ogarniamy wzrokiem nawet porównywalnej z ziarnkiem piasku części wszechświata. Ale poczucie wiedzy i panowania zostaje. Patrząc w ekran komputera może lepiej poznaję układ gwiazd, ale nie doświadczam tego poczucia bezmiaru, które mam patrząc w rozgwieżdżone niebo. Człowiek w mrokach średniowiecza mógł spojrzeć w gwiazdy i zachwycić się bezmiernym pięknem Bożego dzieła. I poczuć się mały. W jeszcze ciemniejszych mrokach Oświecenia widział już raczej (jeśli należał do „oświeconych") tylko kawałki rozpalonej materii i mniej się zachwycał. Jednak nadal mógł widzieć. Jeszcze niedawno w Milanówku... A teraz zostaje nam ekran komputera, fuj! Jak mamy poczuć Boga, doświadczyć Jego mądrości i potęgi, jeżeli otaczają nas ludzkie produkty, żyjemy w sztucznym świecie? Produkty dostosowane do naszej skali i skierowane ku nam. Jeśli zachwyt i podziw dotyczy teraz lepszego procesora i bardziej opływowej karoserii? Jak mam się poczuć stworzeniem, nie stwórcą, sługą - nie panem, zachwyconą - nie zachwycającą? 55. Malutka czy mulatka, czyli mroki średniowiecza - cd. ideał piękności - od pewnego czasu awansuje murzynka. Gibkie ciało z wideoklipów (biała tak nie zatańczy). ! ewentualnie mulatka - takie samo ciało i podobna karnacja plus zielone oczy Naomi Campbell. Śliczna. Trzeba przyznać, że nam raczej do tego daleko. Podobnie jak naszym panom do szybkości czy skoczności murzynów - proszę popatrzeć na rozgrywki koszykówki. A jaki jest ideał Pana Boga? Jaką najlepiej być, aby do Niego dojść? Chyba niekoniecznie zielonooką wysoką mulatką, raczej... malutką. Jak to zrobić? Wydaje się to nie takie łatwe. Jesteśmy od Boga oddzieleni pychą płynącą z naszej technologii. Może z czasem dojdzie do tego pycha zdrowia i urody. Genetyka, gimnastyka, zdrowe żywienie. Gdzie tu wcisnąć szpilkę oddania, uniżenia, pokory, zachwytu? Jest takie miejsce i to nie tylko na szpilkę, ale na całego słonia. Jeśli nawet świat nam zmalał, to myśmy zmaleli jeszcze bardziej. Coraz trudniej być nam dobrymi. To, co dla człowieka sprzed 60 lat było naturalne, dla mnie jest prawie heroizmem. Post, czystość, regularna modlitwa... I właśnie przez nasze karykaturalne osłabienie możemy poczuć wielkość i miłość Boga. Fizycznie może będziemy coraz silniejsi. Intelektualnie może też. Może... choć wydaje się, że nawet w tych dziedzinach coś się nieźle zaczyna chwiać. Ale moralnie? Duchowo? A więc jest miejsce na bycie słabym, na poczucie zależności od Boga. Możemy żyć z coraz mocniejszym przekonaniem: „potrzebuję Cię!". To jest „skrót", który znali już dawni mistrzowie duchowości. Tak pisze o świętym Janie od Krzyża Marie-Dominique Poinsenet w „Stromej ścieżce": „Środki, które [Jan] proponuje są bardziej skuteczne niż walka wręcz. Nie znaczy to przecież, by nie doceniał wysiłku czy pokuty. (...) Jest jednak inny sposób, łatwiejszy, skuteczniejszy i doskonalszy, choć wcale nie mniej wymagający. Polega on na uciekaniu się w obliczu każdej pokusy do samego Boga poprzez akt miłości, podobnie jak dziecko, które w obliczu zagrożenia, świadome swej bezsilności rzuca się z krzykiem w objęcia ojca. Dusza ucieka z miejsca walki, nieprzyjaciel nie może jej zaszkodzić i tak traci swoją zdobycz. Dusza powtarzając ten unik dzień po dniu, z wiernością, która też może być heroiczna, stopniowo się wyzwala." Teresa od Dzieciątka Jezus nawet nie próbuje iść drogą „walki wręcz". Trochę dziwne, że tę naszą szansę dostrzegła kobieta, która żyła jeszcze w uporządkowanym mieszczańskim świecie XIX wieku. Była dobrze wychowana, ułożona, wdrożona w przestrzeganie chrześcijańskich wartości, do których przestrzegania wszystko w otoczeniu pomagało, a przynajmniej łatwo było uniknąć niszczących pokus. To, że ta silna wewnętrznie dziewczyna okryła drogę słabości, jest chyba cudem przygotowanym specjalnie dla nas, przez który Pan Bóg chciał wskazać nam drogę. Teresa odkryła drogę zawierzania wszystkiego Bogu, bo interesowało ją tylko to, co nawet dla dobrze wychowanej panienki nie było osiągalne - świętość. Mnie świętość za bardzo nie interesuje. Ale (na szczęście - choć to dziwnie brzmi) nie jestem w stanie być nie tylko świętą, ale nawet przyzwoitą chrześcijanką. Dzięki temu, że ta Wielka Mała pokazała drogę, moja słabość może też stać się drogą. Tyle pokus! Świetnie! Więc tyle możliwości „ucieczki z krzykiem w objęcia ojca". Już nie jestem wielką i wspaniałą, wpatrzoną w siebie. Jestem mały, mizerny nieborak. Jestem dzieckiem - brudnym, złośliwym, ale Twoim. Przynajmniej mogę być. A swoją drogą mam prawie zielone oczy, jak by tak jeszcze trochę schudnąć i się opalić... 56. Rozmyślania na balandze Kończy się karnawał. Kto ma dzieci w wieku licealnym albo studenckim, zetknął się pewnie w tym czasie ze specyficznym zjawiskiem, któremu na imię „balanga". Niezorientowany pomyśli: „po prostu młodzieżowe przyjęcie z tańcami". Zupełne nieporozumienie! Balanga to odlot, wyrwanie z codzienności, niemal przeniesienie w inny wymiar. Mieszkanie odpływa jak pełen muzyki statek i żegluje po ciemnych wodach nocy aż do świtu. W uzyskaniu efektu pomaga ostra, głośna muzyka oraz niestety alkohol, coraz częściej marihuana i inne „drągi". - Wszystko to razem przypomina jakieś pogańskie święto - myślałam, patrząc na przyjaciół i znajomych mego starszego syna flirtujących, tańczących przy ogłuszającej muzyce i prowadzących filozoficzne dysputy z kieliszkiem w ręku. Tłum przelewał się po naszym domu od strychu do piwnic, goście siedzieli nawet na schodach w oparach papierosowego dymu. - Jak bardzo człowiek potrzebuje wyrwania z codzienności, odlotu - myślałam dalej. Obrzędy ludzi pierwotnych, szalone tańce przy ogniu i piszczałkach, greckie bachanalia, średniowieczne maskarady i dziewiętnastowieczne bale do białego rana w roziskrzonej tysiącami świec sali. Pomijając wszelkie wynaturzenia i grzechy, wywodzące się z tej głęboko zakorzenionej potrzeby, przecież to chyba Bóg zasiał ją w ludzkim sercu? Czy może jest ona wynikiem grzechu pierworodnego i nie ma w niej nic dobrego? Balanga trwała, a w pobliżu nie było, niestety, żadnego Mądrego Księdza (właściwie szkoda, może powinien przyjść? Dzisiejszy obyczaj nie wymaga nawet zaproszenia, na balangę może wpaść każdy, kto zna kogokolwiek z gości). Rozmyślałam więc dalej samodzielnie, gubiąc się trochę w teologicznych meandrach. Przeczytałam kiedyś, że chrześcijaństwo jest pod silnym wpływem manicheizmu, który uznawał wszystko, co cielesne, za zło samo w sobie. To chyba jednak nie tak: Kościół uznaje dobro rzeczy stworzonych, a tylko uczy mądrości i ostrożności wobec cielesnych żywiołów. Chciałoby się powiedzieć tym młodym, już nie tylko z mądrości Kościoła, ale z własnego doświadczenia: wszystko fajnie, ale kochani, ostrożnie. Czy się o tym nie przekonaliśmy wiele razy, moje Panie i Panowie, którzyśmy skończyli osiemnaście lat już jakiś czas temu?... Odlot, odpłynięcie. Skąd ta potrzeba? Czy nie wynika z niezgody na świat? Z pragnienia, żeby chociaż na chwilę być poza rzeczywistością, która uciska i dławi? Po to głównie chodzimy do kina, jeździmy na wakacje, wyruszamy na wędrówki. Ta potrzeba ucieczki gna człowieka czasem rozpaczliwie - w alkoholizm, narkomanię, uzależnienie od seksu itp. Tylko, że świat by nie przygniatał, gdyby być z siebie prawdziwe i całkowicie zadowolonym. Najbardziej dławiącą rzeczywistością, od której nie sposób uwolnić się ani dniem, ani nocą, jestem sama dla siebie. W każdą podróż zabieram ten bagaż - własną osobę. „Żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus" - słowa świętego Pawła - droga mistyki jest także nadzieją wyjścia poza tę najbardziej dławiącą rzeczywistość. Balanga się skończy i zostanę sama z sobą. A może z Nim? 57. Pochwała wolnej miłości Ten felieton będzie urlopowy, pełen dygresji i nawiasów jak moje wakacyjne myśli. Przeczytałam w tygodniku „Wprost", że z każdym rokiem rośnie procent nastolatków rozpoczynających życie seksualne przed osiągnięciem pełnoletności. A Inicjacje młodocianych kochanków odbywają się przeważnie w porze wakacyjnej. I to bardzo dobrze -zdaniem „Wprost" - byle tylko zabezpieczać się przed tak zwaną niepożądaną ciążą. „Chcemy być sobą" - śpiewał kilka lat temu zespół Perfect, „Bądź sobą, wybierz Pepsi" - zachęcały nas plakaty zeszłego lata. Bycie sobą jest wartością cenioną i pożądaną, zwłaszcza wśród młodzieży. (Czym się różni wróbelek od zwłaszcza? Tym, że wróbelek chętnie siada na oknie, a zwłaszcza na parapecie). A młodzież z powodu krótkiego trwania doświadczeń ze światem łatwo ulega optymistycznemu złudzeniu, że bycie sobą jest zachwycające (dla otoczenia) i ekscytujące (dla podmiotu owego bycia). Dlaczego młodzi ludzie tak łatwo odrzucają przykazania Boże, zwłaszcza w dziedzinie seksualnej? Rozmawiałam o tym jadąc w góry z grupką licealistów: - Zasady wiary krępują spontaniczność! Ludzie wierzący są zakłamani - argumentowała z ogniem delikatna brunetka w kurtce z polaru. - Dla mnie najważniejsza jest wolność i samorealizacja. Szukam prawdy i sam wybieram zasady moralne, których chcę przestrzegać. Nie potrzebuję gotowych systemów -wtórował nieco spokojniej jej sympatyczny kolega. Być sobą! Gdzie „soby" mieszkają, czym się żywią, jak wyglądają? A może lepiej być sową albo wielbłądem? A jak już uznam, że wreszcie „sobą" jestem, to znowu nie wiem, którą sobą? Czy tą nadętą i ponurą, czy postępowo-przebojową, czy romantyczno-poetyczną... Zdarzają mi się różne, zależnie od nastroju. A może owa „soba" wcale nie jest stworzeniem wolnym? Może - o zgrozo! - ona też żyje w klatce? Nie jestem specjalistą-sobologiem, ale doświadczenie życiowe mnie nauczyło, że „soby" bywają zniewolone przez namiętności, które wiążą uczucia i zamykają horyzonty (wcale nie tylko związane z seksem, ale także z żądzą władzy, posiadania, podziwu); także przez przywiązania, które są obciążeniem w drodze i nie pozwalają iść do przodu (nie tylko materialne, także przywiązania do własnych zwyczajów, opinii, pozycji społecznej); wiążą je też schematy powstające w ich głowach i utrudniające jasne myślenie (także te modne i nowoczesne). Być sobą? A może lepiej o-sobą? „Soba" często jest zniewolona. A tylko wolna osoba jest zdolna do miłości i do radości. Potrzebujemy WOLNEJ miłości. Nie na chybcika, byle gdzie i byle jak. Nastolatki -przeżywające pod presją hormonów i obyczajowego nacisku (wytwarzanego także przez takie teksty jak ten we „Wprost") swoje pierwsze uniesienia w takim stylu - godne są współczucia. Gdzie tu wolność? Raczej szybkość. Życzę wszystkim miłym Czytelnikom mnóstwa wolnej miłości. Wolnej od lęku, egoizmu, wyrzutów sumienia, niezdrowej mody i nowoczesnych schematów. Pełnej Boga i Jego radości. Nie tylko na wakacjach. 58. Nawroty nawrócenia „Rzucić palenie? To bardzo łatwe - dziesiątki razy to robiłem." Ten bardzo stary bon-mot jest dla mnie niezmiennie zabawny. Nie miałam akurat problemu rzucania palenia, ale dziesiątki, setki, a może nawet tysiące razy przeżywałam coś, co można nazwać nawrotami nawrócenia. Chyba każdy z nas ma coś takiego. Może nawet codziennie? Mnie się to zwykle zdarza, gdy już zaczynają działać skutki tego, co zrobiłam, albo gdy potrzeba została zaspokojona. Pijak na każdym kolejnym kacu rzuca picie. Nażarty żarłok zastanawia się, po co właściwie tyle pożarł. Uwielbiam śledzia, a nie mogę go jeść. Ale w końcu odrobinka nie zaszkodzi... No to jeszcze mały kawałeczek, ten jest taki dobry. Zresztą - pal sześć, już tak mało zostało, to trzeba skończyć. Potem, gdy wątroba robi się wielkości dyni, a ja napakowana raphacholiną zwijam się z bólu, przychodzi nawrót rozsądku. Już nigdy nie dam się skusić. Właściwie po co ja to żarłam? Przecież wiedziałam, że mi zaszkodzi. Znajomy, który jest komputeroholikiem mówił mi, że zawsze rano jest bardzo rozsądny i zupełnie przekonany, że już nigdy nie będzie siedział przy tej piekielnej maszynie do późnej nocy, a właściwie do wczesnego rana. A tego samego dnia wieczorem okazuje się, że coś ważnego jednak musi zrobić, coś znaleźć w Internecie, sprawdzić jakiś program. I historia się powtarza. A rano nie mogąc się zwlec z łóżka, aby pójść do pracy przeżywa kolejny raz pełną jasność umysłu i zdecydowanie woli - „to był ostatni raz". Ta decyzja trwa do wieczora. A siedzenie przy telewizorze, a kolejne poruszenie tematu, przy którym mąż dostaje szewskiej pasji, a wydanie znowu pieniędzy na jakiś głupi ciuch, a pójście po pracy z kolegami tylko na jedno piwko, które trwa potem cztery godziny, a ta kolejna nakładka do wiertarki Boscha, której się nigdy nie użyje, ale została kupiona, bo była promocja, a... o gorszych rzeczach lepiej nie mówmy. Chyba każdy ma takie „ostatnie razy" powtarzane razy set albo i tysiąc. To w końcu drobiazgi. Pryszczyki, mały katar. Tak zawsze myślałam. Jakie było moje zdziwienie, gdy na spowiedzi Mądry Ksiądz czepił się właśnie takiego drobiazgu. - Aaaa, i jeszcze często się spóźniam. - Dlaczego? - [hmm, czego on chce?] - bo za późno wychodzę, a nie mam samochodu. - A dlaczego za późno wychodzisz? - [czepia się, chyba zmienię spowiednika] - no bo zawsze jeszcze chcę skończyć, to co właśnie robiłam i wydaje mi się, że zdążę. - Aha, czyli spóźniasz się przez swoją pychę. - [no nie! trochę on przesadza z tym sprowadzaniem wszystkiego do pychy] - Wcale nie, spóźniam się, bo nie umiem dobrze zaplanować czasu. - Gdybyś nie umiała, to nie byłaby twoja wina, już się sama rozgrzeszasz. Jak byś miała samochód, też byś się spóźniała. - [nieprawda! na pewno nie!] - A problem polega na tym, że chcesz wszystko świetnie zrobić, ze wszystkim zdążyć i poczuć, że jesteś wspaniała. Powoli do mnie dociera, że te drobiazgi, pryszczyki, są objawami choroby. Choroby poważnej. No bo gdyby było inaczej, to mogłabym się od nich uwolnić. Gdzieś siedzi choróbsko, którego nawet nie potrafię zlokalizować i nie potrafię się pozbyć. A może nie chcę? A te moje nawroty nawrócenia, to czyste mydlenie sobie oczu. Jak już tak sobie rano powiem, że „nigdy więcej", czuję się jakbym miała problem z głowy. Zamiast w uznaniu swojej bezradności iść do Tego, który zbawia. Przecież to drobiazgi. Po co Mu zawracać głowę? Tyle, że moje życie składa się z tych drobiazgów. Z tych „jeszcze trochę", tych „nie tym razem", tych „daj sobie spokój" i tych „już nie mogę". Czy te roje komarów nie stają się aby wielbłądem? Przeleżę z nimi przez ucho igielne? Są pewnie ludzie, którzy trzymają całe swoje życie mocno w garści i nie mają takich problemów. Nie mają pryszczyków niedociągnięć. Czyli brak objawów, ale czy nie ma choroby? Podobno bezobjawowa choroba jest najgroźniejsza, bo trudniej ją zlokalizować. A może brak objawów jest objawem? Może ktoś swoje grzechy uznał za normę, pryszczatość za ideał urody? Może... Ale to na szczęście nie mój problem. Kończę i idę do Lekarza z moimi pryszczami. Msza święta jest o 19-tej. 59. Między pryszczami a zgorzknieniem - To ile ty masz lat? - spytałam na rodzinnych imieninach rzadko widywanego krewniaka. - No, już siedemnaście, niestety - odpowiedział grobowym głosem. Młodość jest wartością absolutną. To czas kiedy można najwięcej wycisnąć z życia, czas szczęśliwy... A właściwie dlaczego? Przecież młodemu człowiekowi brak doświadczenia życiowego, pełen jest lęków przed nieznanym. Jeden z kolegów mego syna zadręcza rodzinę i przyjaciół obsesyjnymi obawami przed oblaniem matury. Dosłownie dzień w dzień trzeba mu tłumaczyć, że świat się nie zawali, nawet jeśli nie zda. Jest zresztą dobrym uczniem. Albo te blade twarze i trzęsące się ręce przed uniwersytetem w dniu ogłoszenia wyników egzaminu wstępnego - przechodząc tamtędy myślałam z satysfakcją, że ja już mam za sobą ten paraliżujący lęk i te chwile, od których (jak się człowiekowi zdaje) zależy całe życie. No i wiele prozaicznych dolegliwości - jak choćby te nieszczęsne pryszcze, krzywe nogi urastające do kosmicznych rozmiarów albo ciągły brak pieniędzy na drobne wydatki. O co więc chodzi? Dlaczego młodość wydaje się Arkadią? Myślę, że chodzi o jedną jej cechę - jest czasem nadziei. Wszystko jest przede mną, choć jeszcze teraz niemożliwe, to przecież kiedyś... Jest także czasem świeżości, smakowania tego, co nowe. Ale właśnie to może spowodować szybko nadciągającą gorycz. Szybko można spróbować wszystkiego, co jest w zasięgu ręki. I wtedy już nic nie jest nowe, wszystko jest przeżute. I okazało się wcale nie tak wspaniałe, jak nadzieje obiecywały. „Byłem w Rio, byłem w Bajo, miałem bilet na Hawajo, byłem na wsi, byłem w mieście, jadłem gulasz w Budapeszcie." I co? Nie wypada cytować konkluzji, która dość dosadnie określa stan ducha, w jakim znajduje się już koło trzydziestki niejeden życiowy szybkobiegacz. Wiek dojrzały staje się czasem goryczy, kiedy rzeczywistość - parodia młodzieńczych nadziei - drwi z nas boleśnie. Zanurzamy się w tę gorycz albo uciekamy w gorączkową aktywność: jeszcze zdążę, jeszcze coś może zacznę „od początku", z nową żoną, nowym mężem, nową pracą... A Pan Bóg ciągle czeka. To nie ja czekam na Niego w Adwencie, tylko On na mnie. Tyle już było tych grudni, kiedy słuchając kazań o oczekiwaniu na Jego narodzenie właściwie nie pragnęłam Go wcale... Może w tym roku zobaczę skrawek Jego miłości spoza ułudy nadziei szukających nasycenia tam, gdzie Go nie ma albo spoza goryczy niespełnienia. 60. Duchowy leasing Żalą się znajomi. - Tak marzyliśmy o domku w lesie, a od kiedy go już mamy - same kłopoty! Szambo się zepsuło, dach cieknie, okradają nas trzy razy do roku... W dodatku dzieci marudzą, że im się znudziło jeździć ciągle w to samo miejsce - narzeka ona. - Wiesz, teraz modny jest leasing. Zamiast mieć dom, „na zawsze", lepiej byłoby coś wynająć. Wtedy byśmy jeździli raz nad jezioro, a raz w góry. A jak dach by się popsuł, nie bylibyśmy zdani tylko na własne siły, można by zadzwonić do właściciela. O wiele prościej i przyjemniej -wpadł na pomysł on. Pogadali i poszli. A ja zaczęłam rozmyślać o „chrześcijańskim leasingu". No właśnie. Do rzeczy, które się tylko użytkuje, człowiek ma nieco inny stosunek niż do własnych. Mniej się nad nimi trzęsie. (Oczywiście, zakładam elementarną kulturę, która wyklucza bezmyślne niszczenie przedmiotów tylko dlatego, że nie są własne). „Twój lęk, niepokój i pośpiech pokazują na ile żyjesz wiarą" - powiedział mi kiedyś Mądry Ksiądz. A z czym są związane moje lęki i niepokoje? Czy z tym, co uważam za swoją własność? „Błogosławieni ubodzy w duchu." No pewnie - olśniło mnie nagle - ubodzy w duchu to ci, którzy wszystko na ziemi mają tylko wynajęte! Od Pana Boga wzięte w leasing. Jaka by to była ulga, nie być obarczoną odpowiedzialnością za swoją duchową i materialną własność. Starać się wszystko jako tako utrzymać, ale w razie czego... zawsze wołać Właściciela. 61. Symfonia wrzasku Bardzo dawno temu, ale nie za siedmioma górami, tylko w telewizji, widziałam komedię o walce nieba z piekłem, prowadzonej za pomocą muzyki. Piekło stosowało hałaśliwy (jak na owe czasy) big-beat (tak się wtedy mówiło), a niebo muzykę poważną. Konkluzją było chyba pomieszanie się obu muzyk, czyli pogodzenie się nieba z piekłem. Tamta niezamądra fabułka zapadła mi w pamięć, bo już wtedy wydawało mi się, że był w niej jakiś poważniejszy problem. Jeśli walczy jedna muzyka z drugą, albo muzyka z hałasem, to powstaje jeszcze gorszy hałas. Jak jest w ogóle możliwa aktywna walka z hałasem? Trzeba by walczyć ciszą, ale przecież cisza jest słaba i bezbronna. Ona nie zagłuszy hałasu, a byle jaki hałas ją zniszczy. Podobnie jest z dobrem i złem... Byle draństwo może zniszczyć nawet wielkie dobro. Jak niebo może walczyć z piekłem, dobro ze złem? Jezus posłużył się CISZĄ. I nas namawia, żeby przyjąć jako broń tylko ciszę. Być jak „niema owca, którą strzygą", nie bronić się przed wilkami stając się jeszcze gorszym wilkiem. Bóg naprawdę wybrał słabość. Teoretycznie jest to słuszne, bo tylko ciszą można walczyć z hałasem. A jednak wydaje się to zupełną bzdurą, bo przecież jak cisza może wygrać? Nawet będąc chrześcijanką chcę walczyć czymś konkretnym, mocnym. Na przykład nie pcham się na pierwsze miejsce, ale czy chcę być pogardzana i zapomniana? Przecież takie czy inne upokorzenia natychmiast sobie wynagradzam cichym i pełnym wewnętrznej pewności poczuciem bycia lepszą. „Ktoś mnie traktuje brzydko, a ja mu nie odpowiadam tym samym. A poza tym on jest jednak strasznie głupi. I w ogóle to jeszcze zobaczymy, jak go Pan Bóg ukarze." Gdzieś we mnie w środku (chyba przez wbudowane w ucho wewnętrzne słuchawki?) grają fortissima wspaniałej symfonii. Rrrrrrum, tuuuuuum! Zagłuszają obrzydliwy hałas otoczenia. Tego strasznego świata, tych strasznych ludzi. Nikt tego nie słyszy, a ja sama już z przyzwyczajenia nie zauważam, bo ta muzyka gra ciągle. Zewnętrznie mogę więc uchodzić za cichą i pokorną (no, niezupełnie). A w środku? Pamiętają Państwo żabę Półpanka z „Sierotki Marysi" Konopnickiej? Tego żaba (proszę korekty, proszę mi tego nie poprawiać, bo to był on - żab), który był przekonany, że prześlicznie śpiewa. Taka jestem - przekonana, że wspaniale śpiewam, więc nie chcę wybrać ciszy. Nie tylko na heavy metalowym koncercie ale i w filharmonii bywa przecież bardzo głośno. Jezus wybiera ciszę-słabość. Jak jednak w to uwierzyć, jak zaufać, że nie zginę, gdy nie będę narzucać swojego śpiewania? Mądry Ksiądz powiedział mi kiedyś, że nawet mój grzech może być szansą. Mój grzech, przecież dobry nie jest, ale może pomóc do wyciszenia tej wewnętrznej symfonii samozadowolenia i wyższości. On sam nie jest ciszą, jest obrzydliwym zgrzytem. Ale jeśli będę pamiętać, więcej, jeśli będę miała zawsze w uszach to, jak zgrzytam, to może, poprzez łaskę Baranka cichego i pokornego, przestanę się wydzierać. 62. Tak, ale i moje lepsze Zamiast na wiosnę grać w zielone, gramy - i to niestety nieustannie całkiem w co innego. Znana powszechnie jest gra w „moje lepsze". Oczywiście, tylko przedszkolaki uprawiają prymitywną jej odmianę, która polega na zwyczajnym chwaleniu się. Dla dorosłych są bardziej subtelne warianty gry. Szczególnie efektownie może przebiegać taka rozgrywka na terenie tak zwanego życia religijnego. Już św. Teresa z Lisieux ostrzegała swoją siostrę Celinę, że nawet znajomość cytatów biblijnych może służyć li tylko gromadzeniu duchowych bogactw i budowaniu własnego dobrego samopoczucia. A ileż pysznych radości daje szermierka na znajomość teologicznych koncepcji, modnych autorów i ostatnich trendów wiedzy o Panu Bogu! Nie darmo niektórzy podejrzewają, że piekło pełne jest adeptów teologii (hmm, a pewnie i katolickich publicystów). A kto zna grę w „tak, ale"? To także jedna z zabaw, które (zwykle nieświadomie) uprawiamy zamiast po prostu przyznać się do prawdy. - Taki jestem osłabiony i senny. Na nic nie mam siły. - Może powinieneś wcześniej kłaść się do łóżka? - TAK, ALE mam tyle pracy wieczorem. - A może źle się odżywiasz. Tylko kanapka w biegu, a trzeba jeść jarzyny i owoce... - TAK, ALE nie mam czasu na gotowanie. Jak widać, gra polega na tym, że niby przyznajemy rację rozmówcy, ale w gruncie rzeczy odrzucamy wszystkie jego rady. W efekcie żaden nasz problem nie może być rozwiązany. Mimo narzekań i deklarowanej chęci wprowadzenia jakichś zmian w swoim życiu, w gruncie rzeczy wolimy wszystko zostawić tak, jak dotąd. Czy w „tak, ale" grywamy także z Panem Bogiem? Czasem wydaje mi się, że głównie z Nim. 63. Kto się wstydzi beczeć? Największą atrakcją w bożonarodzeniowym śpiewaniu kolęd był mój tata. Nie umiał wprawdzie śpiewać, ale dysponując potężnym głosem, był niezastąpiony, żeby w odpowiednim momencie, „gruchnąć basem" jako „gołąbek" „w dzień Bożego Narodzenia". Wzbudzało to zawsze naszą radość i pozorowane oburzenie mamy: Zaśpiewałbyś raz ładnie zamiast się zawsze wygłupiać! A dalej my z bratem entuzjastycznie: „co jeszcze śpiewamy" i „to już było" i.....nie zaczynaj "Bóg się rodzi", bo to na koniec". Dom rozbrzmiewał kolędami, aż do naszego ochrypnięcia (a ciężko się śpiewa z wypchanym żołądkiem). Teraz tata już nie żyje, ale domowe kolędowanie udaje się dzięki moim synom, którzy grają na gitarach (elektrycznej i klasycznej), a najmłodszy akompaniuje im na cymbałkach. Po prostu - kolędy to kolędy, śpiewa się je i już -czy kto ma ładny głos czy paskudny. W kościele też mało kto wychodzi od razu po błogosławieństwie, większość śpiewa, czasem nie jedną, a nawet dwie kolędy. I chociaż nie ma pastorałkowego gruchania basem, to też jakoś niespecjalnie jest ważne, czy kto dobrze, czy gorzej śpiewa. A jak jest poza okresem Bożego Narodzenia? Śpiewa organista, pomaga mu ksiądz, kilka osób. Duża część stoi jak mumie. Dlaczego? Czasem ktoś zagłębia się w SWOJEJ modlitwie, choć przecież Msza święta to znacznie więcej niż tylko okazja do osobistej modlitwy. Czasem wstydzimy się swojego „beczenia". A przecież nie ma nic, co mogłabym ofiarować, a byłoby naprawdę godne Boga. Nawet chór parafialny złożony z „trzech tenorów" z akompaniamentem orkiestry symfonicznej nie byłby na miarę Jego majestatu. Jeśli czasem myślę albo mówię, że „daję coś Panu Bogu", to tylko niedoskonałość języka, który nie potrafi precyzyjnie oddać ludzkich relacji z Wszechmocnym. Punkt ciężkości w istocie nie leży przecież w tym, że „ja daję". To Bóg w swoim miłosierdziu zgadza się przyjmować - niedoskonałe słowa, połowicznie dobre intencje, rozpadające się skupienie, czy fałszujący głos. Bóg jest doskonały, więc nawet w psalmie śpiewanym przez Placido Domingo usłyszy niedoskonałość. Bóg zgadza się „męczyć" ze mną bardziej niż Chopin męczyłby się fałszowaniem młodzieżowej kapeli ćwiczącej wieczorami w garażu - po to, abym w ogóle mogła się ku Niemu zwrócić. Przedziwna jest uroda wielu modlitw Kościoła i wielu pieśni. Psalmy, teksty liturgiczne Mszy świętej zaskakują swoją głębią. A jednak - wobec majestatu Boga są tak samo nieporadne jak wieczorna modlitwa małego dziecka, które mówi „módl się za nami grzeCZnymi"... Dlatego nie mam się czego wstydzić. Ani mojej modlitwy ani mojego śpiewania. Bo On chce je przyjąć, nawet takie mizerne, byle jakie. 64. Kraciasty materiał dla Boga Usłyszałam w niedzielę na kazaniu, że wszystko trzeba ofiarować Bogu. Była to Msza święta dla dzieci i chórek śpiewał: „Wszystko Tobie oddać pragnę i dla Ciebie tylko żyć". Zaczęłam się zastanawiać, co by to miało znaczyć. „Ofiarować", „oddać", „podarować". Tak jak daje się prezenty: „weź i zrób z tym co zechcesz - jest twoje". Ale i z prezentami bywa inaczej. Dostałam piękną kraciastą wełnę. Położyłam ją na stole jako serwetę, bo pasowała do koloru zasłon. Tymczasem najbliższa wizyta ofiarodawczyni popsuła mi przyjemność. „Jak możesz z lenistwa tak marnować materiał! Myślałam, że uszyjesz sobie spódnicę i będzie z tego jakiś pożytek." Cóż, dla mnie pożytek z serwery był nie mniejszy niż ze spódnicy. Ale moje zdanie nie było w tym momencie ważne, liczyło się aby prezent został użyty zgodnie z życzeniem ofiarodawcy. Nie był oddany, raczej tylko udostępniony w użytkowanie. Tak jak zabawki ofiarowane dzieciom razem z licznymi przestrogami: „Masz, tylko nie zepsuj. Uważaj, bo stłuczesz. Nie pożyczaj nikomu; to zbyt droga książka". Czy nie podobnie czynię oddając coś Bogu? Jakże często mam od razu gotowy plan dotyczący dalszych losów spraw albo osoby. Ofiarowuję Ci moją dzisiejszą pracę (żeby się powiodła), ofiaruję Ci moje dziecko (żeby się poprawiło, i to szybko). A może Pan Bóg widzi, że najlepsze dla mnie będzie niepowodzenie planów, do których wciąż jestem zbyt przywiązana i w których głównym celem jest budowanie mojego samozadowolenia? Może zbawienna dla mnie będzie porażka? Dlaczego ograniczam Go wciąż, mając pretensje o sposób, w jaki używa: moich darów? Z tego samego materiału mojego życia (oj, jest w kratkę, jak tamten na spódnicę!) On może chcieć zrobić coś, o czym ja nawet nie marzyłam. 65. Przepraszam panią, którędy do nieba? - Czy wie pani, jak dojść do Teatru Studio? - zagadnęła mnie młoda osoba na Nowym Świecie. Zatrzymałam się i zaczęłam tłumaczyć: najlepiej dojechać dwa przystanki tramwajem, wysiąść przy Pałacu Kultury, itd. Kiedy po chwili okazało się, że naprawdę chodzi o namówienie mnie do nabycia zniżkowego karnetu teatralnego na najbliższy kwartał, pogratulowałam dziewczynie skutecznego triku -nigdy nie zatrzymałabym się na bezpośrednią zaczepkę ulicznego akwizytora. Mądry Ksiądz mówi, że Pan Bóg czasem postępuje z nami, jak rodzice z rozkapryszonym dzieckiem, które nie chce przyjąć zbawiennego choć gorzkiego lekarstwa. Zachęca, zabawia grzechotką, opowiada bajki dla odwrócenia uwagi. Kiedy to nie skutkuje, pozwala wypluć lekarstwo i poczuć, że choroba się nasila. A potem znów zachęca, zabawia... Bóg Wszechmogący, który sam siebie uczynił bezsilnym wobec ludzkiej wolności. A ponieważ kocha, więc nie rezygnuje z żadnej szansy, żadnego triku, który mógłby przełamać ludzką odmowę. Nazywa się to podobno „łaska pociągająca". Bóg - pełen czułej wyrozumiałości dla ludzkiej natury - widząc, jak bardzo jesteśmy zależni od emocji, złaknieni przeżyć i wrażeń, pełni nieuporządkowanych pragnień i upodobań, posługuje się nimi dla naszego zbawienia. Mądralę złapie na intelektualną głębię teologicznych wywodów, estetę - na urodę wnętrza starego kościoła albo na chorał gregoriański, wrażliwca - na wiersz siostry zakonnej, a pyszałka na wizję własnej doskonałości, którą wydaje się obiecywać droga ascezy i wyrzeczenia. Dziękuję Mu za te wszystkie Jego triki i przynęty w moim życiu. I proszę, żebym kiedyś zaczęła Go pragnąć dla Niego samego. 66. Walka rzeczownika z czasownikiem Kwestia wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiejnocy chwilowo została zawieszona - Wielkanoc za nami, Boże Narodzenie zaś daleko - nie ma o czym mówić. Proponuję więc zastanowić się nad innym, równie podstawowym pytaniem - co jest ważniejsze: rzeczowniki czy czasowniki? Problem ten wynikł na lekcji angielskiego, na które uczęszczam od jakiegoś czasu dwa razy w tygodniu (skoro świt - trzeba wszak gonić uciekający czterdziestolatkom sprzed nosa kapitalizm!). Pani lektorka tłumacząc zawiłości gramatyczne wyraziła opinię, że najważniejszą częścią mowy jest czasownik. Rozległ się spontaniczny protest (jednoosobowy). Obejrzałam się - protestował młody ksiądz (też coś goni na tym angielskim?). No i wywiązała się dyskusja: - Jak to, przecież: „chodzę", „piszę", „myślę", „czuję"... bez czasowników nie da się opisać stanów ani działań. - Ależ nie! „prawda", „kłamstwo", „trawa", „słońce", „myśl" - bez rzeczowników nie można wyrazić podstawowych rzeczy. Okazało się prędko, że spór o wyższość czasownika nad rzeczownikiem dotyczy zasadniczych elementów naszej mentalności. - Przy pomocy czasowników prowadzimy najbardziej banalne i powierzchowne rozmowy. „Poszłyśmy..., kupiłyśmy..., on mi wtedy powiedział..., poczułam, że nie wytrzymam i płaczę, i chodzę, i myślę... a potem wyszłam..." To przejaw współczesnej mentalności, psychologizującej i ślizgającej się po powierzchni. - Ale tylko czasowniki pozwalają opisać przeżycia, stany uczuciowe. Rzeczownik to widzenie wszystkiego osobno! Spór trwał, a ja wygrzebywałam z pamięci fragmenty Tuwima: „Straszne mieszkania, w strasznych mieszkaniach, strasznie mieszkają straszni mieszczanie. (...) I oto idą, zapięci szczelnie, patrzą na prawo, patrzą na lewo. A patrząc widzą wszystko oddzielnie: że dom... że Stasiek... że koń... że drzewo... (...) I znowu mówią, że Ford... że kino... Że Bóg... że Rosja... radio, sport, wojna... Warstwami rośnie brednia potworna. I w dżungli zdarzeń widmami płyną". Rzeczownik - czasownik. Czy to opozycja między klasyczną filozofią a psychologią? Wszak filozofia to nauka starożytna i nieco sztywna... Wymaga jasnego stawiania pytań i określenia zakresu problemów. Cierpienia duszy albo brak poczucia sensu w codziennej krzątaninie - to już nie domena filozofów. Rzeczowniki to konkret - ziemia, woda, prawda, fałsz. Tymczasem człowiek bywa bardziej czasownikowy - cierpi, myśli, czuje... Potrzebna mu nie tylko filozofia, ale i psychologia. Czy właśnie ona? Półki księgarni pełne są popularnej i specjalistycznej, bałamutnej i poważnej - wszelakiej wiedzy psychologicznej. Psychologia, w porównaniu z filozofią nauka młoda i niepoważna, wydaje się upragnionym kluczem do dobrego życia. W wielu trudnych przypadkach psycholog może pomóc. Ale czy na pewno posiada panaceum na wszelkie weltschmerze i egzystencjalne cierpienia? Co powie o sensie życia i przestrachu jego kruchością? I o jego nieodwołalnym końcu? Tak sobie myślałam na boku, gdy tymczasem dyskusja o wyższości czasowników nad rzeczownikami rozwijała się nadal po skończeniu lekcji. - Słowo „Bóg" to rzeczownik - powiedział młody ksiądz. - Taak? A .JESTEM, KTÓRY JESTEM"!? - wyraziłam wątpliwość... 67. Duchowy aerobik Czy znacie Państwo to wspaniałe uczucie, kiedy człowiek wraca do zdrowia? Po ciężkiej grypie albo przyjeździe z wakacji? Robi wtedy porządki, dzwoni do zaniedbanych przyjaciół. No i te postanowienia: w każdą sobotę długi spacer, przed snem codziennie jabłko, rano chociaż 5 minut gimnastyki. A zamiast czarnej kawy na śniadanie owsianka. Z orzechami, bo to zdrowe na rozum. Trochę podobnie bywa w życiu duchowym, np. po spowiedzi. Ogarnięta zapałem postanawiam wreszcie zrobić ze sobą porządek. Przede wszystkim pod żadnym pozorem nie opuszczać medytacji. Poza tym wcześniej kłaść się spać, żeby poranna modlitwa nie była taka zapyziała. No i rachunek sumienia co wieczór - przecież każdy wie, że to podstawa postępu w życiu chrześcijańskim. Zresztą krótko - trzeba więcej się modlić i będę więcej się modlić. Dosyć tego marazmu! Zwykle dosyć szybko skrzydła mi opadają. Dlaczego? Bo widzę brak efektów i to zniechęca: „modlę się, modlę i nic". Albo gorzej - inni także to widzą: „modlisz się, modlisz i co z tego - ciągle jesteś taka sama jędza!". Kiedyś mi się zdawało, że może z czasem jednak „ilość przejdzie w jakość" i sumujące się na jakimś niebieskim liczniku godziny modlitwy w końcu „przeprą" we mnie tę nieszczęsną jędzę plotkarę i co tam jeszcze... Chciałoby się wymyśleć sposób na świętość, tak jak metodę na odchudzanie, wypełnij to i to, tak i tak, i gwarantowane 10 kg mniej, dobre samopoczucie i aureola nad czołem. Apostołowie dziwili się pytaniu Jezusa: „Kto mnie dotknął?". Przecież tłumy Go zewsząd ściskały. A jednak zaledwie jedna kobieta, która tylko leciutko Go dotknęła, doznała uzdrowienia. Nawet wytrwała modlitwa, wiele godzin oddawanych codziennie Bogu (jak to się dzieje np. w kontemplacyjnych klasztorach) może pozostać bez efektów przez całe lata. Ilu jest naprawdę świętych pośród mnichów i mniszek? Kobiety, odmawiające miliony różańców, księża, którzy każdego dnia sprawują Ofiarę Chrystusa... Czy to jest gwarantowana recepta na sukces w życiu wewnętrznym? Czy COKOLWIEK gwarantuje taki sukces? To Bóg jest Panem mojej modlitwy, nie ja. „Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem." Czas modlitwy to tylko pracowicie przez nas ustawiane dekoracje, które -jak urządzenie sceny w teatrze - nie są wartością same dla siebie. Mają służyć sztuce, która się w nich rozegra. Ale nie my ten dramat napisaliśmy i nie my jesteśmy jego aktorami. „Duch tchnie, kędy chce." Trzeba, żeby Bóg zstąpił w moją medytację albo w mój wysiłek stawania przed Nim w prawdzie w wieczornym rachunku sumienia. Inaczej nic z tego nie będzie. I On przychodzi, ale moje przyjmowanie Go, to nie proste spełnianie praktyk. Może problem polega właśnie na tym, że budując pracowicie dekoracje, ciągle sama chcę być głównym aktorem. „Ja" jest celem mojej modlitwy. Moja doskonałość, moja poprawa, moje zadowolenie z siebie, uznanie w oczach bliskich, że już jestem lepsza. „Ja, ja, ja, ja, ja" - ajajaj! Ono przecież włazi wszędzie i zagłusza wszystko. Zżera nawet to, co Boże, co najświętsze. Św. Teresa z Lisieux mówiła, że trzeba wyrzekać się nawet owoców modlitwy i pobożnego życia, że może dopiero w chwili śmierci „na drzewie naszej duszy dojrzeją wspaniałe owoce". Ja zaś ciągle jestem swoim celem, chcę widzieć owoce, efekty. Może właśnie przynajmniej pozorna bezowocność jest potrzebna? Może więc nie warto się modlić? Bzdura! A cóż sensownlejszego mogłabym robić?! Zawsze jest nadzieja, że Bóg włamie się przez moje barykady. Mam codziennie próbować Mu mówić, że jednak tego chcę, aż w końcu zechcę naprawdę. 68. Palma rozwali sufit Co sobie poukładam, to mi się rozsypuje. Porządek domowych obowiązków, rutyna pracy, z trudem osiągnięty spokój wewnętrzny... Jakbym usypywała zamek z suchego piasku na wietrze - wydaje się, że zaraz wszystko się ułoży, tymczasem przychodzi nowy podmuch i... już po moim zamku. Zaczynam więc od początku, i tak do następnego podmuchu. Przyznam się, że miewałam o to pretensje do Pana Boga. Wracając do Niego po kilku latach poszukiwań na innych drogach - widzę to dzisiaj - szukałam przede wszystkim pokoju. Słowa: „pokój mój daję wam, nie tak jak daje świat, Ja wam daję" były nęcącą obietnicą. Bo istotnie - nie znalazłam go ani w przepisach życiowego pragmatyzmu, ani w systemach filozoficznych, ani w osiągnięciach psychologii, ani w receptach rozmaitych „guru". Przyglądając się z pewną zazdrością otoczeniu, sądziłam, że innym chyba się jakoś udaje, tymczasem moje życie nie poddawało się żadnym zabiegom - wciąż nie było w nim pokoju, za którym tęskniłam. Niedawno pewna siostra opowiadała mi o swoim życiu, które toczy się szczęśliwie w niewielkiej, bardzo zżytej i kochającej się wspólnocie zakonnej. Nie ma konfliktów, siostry dobrze się rozumieją, „lyiko miejsca dla Pana Boga jest niewiele w tym świetnym układzie" - tą zaskakującą dla mnie konkluzją zakończyła swoją opowieść. Zaczęłam się zastanawiać. A Rysiek i Sabina - takie świetne małżeństwo. Rozumieją się, mają czas na wszystko, tyle wspólnych zainteresowań... Kiedyś byli religijni, ale stopniowo się to jakoś rozwiało. Właściwie - po co im Pan Bóg, kiedy wszystko tak dobrze idzie bez Niego? Doskonale dopasowane połówki, żadnej szczeliny, w którą mógłby się wcisnąć Bóg albo inni ludzie... Tak jest i z moim spokojem, który usypuję jak piaskową górę. Ledwo trochę usypię, zaraz staję się niezależna. Już MAM to, o co mi chodziło, po cóż więc miałabym się ciągle „naprzykrzać" Wszechmogącemu w modlitwie? Nic więc dziwnego, że Bóg musi burzyć ten spokój (który, jak sądzę, ma się do owego obiecanego Bożego pokoju, jak pięść do nosa). Podobnie, jeśli zechce się kiedyś „włamać" (to nie ja wymyśliłam, Pismo Święte porównuje Go do złodzieja) do małżeństwa Ryśka i Sabiny, może zacząć im brakować czasu, albo zaczną się konflikty... Dlaczego? Bo to, co Pan Bóg pragnie nam dać, przekracza wszelkie ramy, nawet te najładniejsze. Po prostu się w nich nie zmieści. On przekracza zresztą nie tylko ramy porządnego, poukładanego życia. Także anarchistyczne schematy wolności bez ograniczeń. Spotkałam kiedyś podczas wakacji w wiejskim kościółku punka z kolorowym irokezem na głowie. Powiedział, że zaczął chodzić co niedziela na Mszę świętą od czasu kolędowej wizyty swego proboszcza. Ksiądz wytłumaczył mu skutecznie, że Bóg pragnie, by Mu poświęcać czas w postaci regularnej modlitwy. „Im bardziej nieuporządkowane życie, tym więcej modlitwy potrzeba, bo inaczej utoniesz, jak w lotnych piaskach" - tłumaczył mi chłopak z głębokim przekonaniem potrząsając farbowaną czupryną. To, co On pragnie nam dać, nie zmieści się pod żadnym sufitem, rozsadzi każdy horyzont, który sami zakreślimy. Czy znacie to zjawisko, że kiedy już -wydaje się - zaczynamy rozumieć, o co Panu Bogu chodzi w naszym życiu, On wymyka się znowu i... nic nie pojmujemy. Sąsiadka hodowała palmę w doniczce. Palma wyrosła do sufitu i rosła sobie dalej. Trzeba ją było zanieść do kościoła, no bo jak - wyrzucić szkoda, a sufitu przecież się dla rośliny nie przebije. Podlewamy roślinki w doniczkach, ale nie chcemy bynajmniej mieć w domu dżungli. A Pana Boga chcielibyśmy koniecznie zmieścić w naszych granicach... 69. Kapuśniaczek modlitwy Modlitwa jest jak deszcz. Bo miłość jest jak deszcz. To ostatnie zauważył bezimienny kurdyjski wojownik i stworzył taki wiersz: Czy wiesz, jaka jest jej miłość? To jakby mżył najdrobniejszy deszcz, W którym idziesz i nie wiesz, że pada, A potem czujesz, żeś przemókł do samego serca. Taka jest jej miłość. Czy to nie przepiękne? On pisał, naturalnie, o jakiejś kurdyjskiej piękności, wybrance swego serca. Ale - tak jak w Pieśni nad Pieśniami - prawdziwa miłość jest jedna. Więc jak jest z deszczem? Każdy ogrodnik wie, że po wielkiej, krótkotrwałej ulewie woda łatwo spływa i w pół godziny jest sucho. A jeżeli popada dłużej choć mniej efektownie, „jakby mżył najdrobniejszy deszcz", ziemia solidnie nasiąka wodą i skutek jest trwalszy. Dlaczego więc wstępuję do kościoła tylko na chwilę i zaraz kiedy zaczyna mi się lekko nudzić, wychodzę? Przecież to „nudzenie się przed Panem", jakkolwiek głupio by to brzmiało i wyglądało, jest zbawiennym kapuśniaczkiem nawadniającym duszę... 70. Pod płaszczem Ciekawe - czy Matka Boża się denerwowała? Bo ja ciągle. Tu nie zdążę, tam nie dam rady, tu się spóźnię. A w ogóle to jestem zmęczona, a kiedy ja się wyśpię, a kiedy odpocznę, a dlaczego mi jest źle, jak mi powinno być dobrze? Notabene genialna jest obserwacja C.S. Lewisa z „Listów starego diabła do młodego" - najlepszą diabelską metodą na wywołanie naszej złości i zniechęcenia, jest najpierw wmówić, że coś się nam należy a potem to zabrać. Na przykład samo zmęczenie nie jest znowu takie trudne do zniesienia. Dużo gorsze jest to przekonanie, że przecież mam prawo odpocząć (a niby dlaczego mam prawo?), a tu ciągle nie mogę. Z rodziną da się wytrzymać, ale jeśli pozwolę sobie, aby mnie ogarniała gorycz, że tak nie miało być, że przecież moje dzieci POWINNY być inne (a właściwie gdzie to jest napisane że powinny? Kto mi to obiecał?), to wtedy przychodzi złość, jeszcze większe znużenie, zniechęcenie i w ogóle „dajcie mi wszyscy spokój!". Więc ciekawe - czy Maryja się denerwowała? Bo przecież miałaby powody. Najpierw możliwość ukamienowania - bo przecież w oczach ludzi dziecko „nieślubne", potem szukanie miejsca w Betlejem, coraz większe zmęczenie i nikt nie chce przyjąć. Zaczyna się robić ciemno, obce miasteczko, nikogo znajomego, pierwsze bóle (jakieś chyba były mimo wiary Kościoła, że Maryja przy porodzie nie cierpiała, bo całe cierpienie było pod krzyżem?), chyba będę rodzić na ulicy? Poród w szopie, smród zwierząt, muchy i inne fruwacze. A Herod z całym policyjnowojskowym aparatem przemocy czyhający na życie Dziecka? A zgubienie Jezusa na pielgrzymce? A Jego odejście od rodziny, aby nauczać? A 30 lat w Nazarecie, w czasie których nic specjalnego się nie działo mimo zapowiedzi Anioła - może jakaś pomyłka? A może ja coś zepsułam? Każdemu z nas starczyłoby tego wszystkiego na całkiem niezłą nerwicę. Na jakieś załamanko psychiczne. Na jakieś wypieszczone, wyhodowane w sobie pretensje do wszystkich naokoło, do tego Józefa, co to chyba mnie nie kocha, bo nawet nie umiał załatwić miejsca na poród, do nieczułych ludzi, do całego świata, do Pana Boga. A jednak jakoś do mnie nie przemawia obraz denerwującej się Matki Boskiej. Może właśnie chroniło ją Jej uniżenie. Zupełny brak roszczeń, poczucia że coś mi się należy? Ufność, że cokolwiek się dzieje, choćby nawet było wynikiem mojego błędu, jest ogarnięte miłosierną troską Boga. „Przypuszczając, że jest w towarzystwie pątników, uszli dzień (!!!) drogi i szukali Go wśród krewnych i znajomych. Gdy Go nie znaleźli, wrócili do Jerozolimy szukając Go. Dopiero po trzech (!!!!!) dniach odnaleźli Go w świątyni, gdzie siedział między nauczycielami, przysłuchiwał się im i zadawał pytania." Boże! po TRZECH DNIACH!!! Niech to sobie ktoś wyobrazi, a nie tylko prześlizguje się po tekście. Twoje 12-letnie dziecko, tłum ludzi, twoja wina, że je zgubiłaś i trzy dni poszukiwań bez skutku! Próbował mi to wytłumaczyć Mądry Ksiądz, gdy znowu pod ciężarem niepowodzeń byłam obrażona na cały świat, a na Pana Boga w szczególności. „Zobacz jakie życie miała Maryja. A czy naprawdę możesz myśleć, że Ona była smutna, rozhisteryzowana, a może się załamała? Chyba nie. Potrafiła uwierzyć, że nawet błędy Bóg naprawia i posługuje się nimi. Gdybyś ty w to uwierzyła, mogłabyś żyć otulona płaszczem Bożej opieki, bo faktycznie przecież jesteś nim otulona. Tylko żeby mieć wiarę i ufność Maryi. Żadne spóźnienie, żadna klęska wychowawcza, nawet katastrofa samolotu, nawet śmierć, nawet narkomania w rodzinie nie jest tragedią. Bóg, Jego miłość będzie miał ostatnie słowo. Tylko Mu zaufać. Oddawać to wszystko, co się dzieje, także to w czym sama zawiniłaś. Bóg już to odkupił. W końcu przecież On zbawił świat. Do nieba możesz dojść tylko przez postawę skruchy, która jest konieczna, aby Bóg mógł działać. A skrucha, to widzieć swoje zaniedbania, przepraszać Boga za nie, prosić aby On je naprawiał. Kiedy stajesz przed Nim skruszona, wszystko się zmienia! Już nie liczą się te błędy i śmieci, których całe stosy zalegają twoje życie. Pan Bóg może wszystko zmienić, jeśli tylko pozwolisz Mu działać. Ale skąd wziąć potrzebną do tego wiarę i ufność? Nie ufasz i dlatego chcesz wyprzeć ze świadomości zniszczenia, które wynikają z twoich grzechów i błędów. Właśnie od Maryi mogłabyś zaczerpnąć wiary i ufności. Od Tej, która nie rościła sobie prawa do niczego, bo wiedziała, że zawsze otrzymuje od kochającego Ojca wszystko, co potrzebne. Ona - Matka, Gospodyni, Kobieta jest ci przecież bliska." Mądrala! Łatwo mu mówić! A może niełatwo? 71. "Wszakże Nowak" Mojej kuzynce przyśnił się dziwny sen, w którym cała przepastna tajemnica bytu stała się dla niej jasna jak na dłoni. Obudziła się w środku nocy mając wrażenie, że w błysku olśnienia poznała odpowiedź na pytanie o sens życia. Wiedziała, że tajemnicze rozwiązanie może ulotnić się do rana, więc wstała i półprzytomnie zapisała je na kartce. Jakież było jej rozczarowanie, kiedy rano znalazła na niej słowa.....WSZAKŻE NOWAK". I - niestety - nic więcej. Dlaczego o tym piszę? Bo już tyle razy kolejne moje genialne rozwiązania zagadki bytu i fantastyczne „pomysły na życie" okazywały nawet nie pomyłką, ale właśnie zupełną bzdurą. Wszakże Nowak. Niedawno miałam okazję kilka godzin spędzić u sióstr „kalkutanek", które noszą białe sari z szafirowym pasem i mieszkają w domu przy Grochowskiej. Uboga kaplica, uboga kuchnia, najubożsi stołownicy. I radość. To nie jest tani slogan - dziewczyny w białych sari skrzą radością, jak śnieg w słońcu! Na przykład siostra Maria, śliczna młoda Włoszka, która rąbie siekierą wielkie gnaty na zupę. Wyciąga je czerwonymi rękami z zimnej wody i na krawędzi zlewu usiłuje trafić w kość, nie odrąbując sobie ręki. Dowcipkuje przy tym w specyficznej angielszczyżnie, która w tym międzynarodowym zgromadzeniu pełni rolę łaciny. Kiedy w jej ręku znajduje się gigantyczna krowia szczęka z pełnym garniturem zębów, zaśmiewa się już cała kuchnia łącznie z bezzębnym pensjonariuszem noclegowni, który na migi wyraża swoje oburzenie z powodu niesprawiedliwego podziału uzębienia na tym Bożym świecie. Radość autetyczna i zarazem bardzo zwyczajna. Nie ma w niej nic z ostentacyjnego „poświęcenia" i „umartwienia". Chociaż jest już szósta po południu, siostry ugotowały i wydały prawie dwieście porcji zupy, pozmywały stosy naczyń i teraz gotują obiad na jutro. A dotąd myślałam, że to ja ciężko w życiu pracuję! Wracałam z Grochowskiej do domu i coś sobie przypomniałam. Parę lat temu byłam w katedrze praskiej, kiedy kilka sióstr „kalkutanek" składało śluby zakonne na ręce Matki Teresy. Do dziś dźwięczy w moich uszach drżący głos matki jednej z dziewcząt, która odczytywała podczas Mszy świętej fragment Pawiowego Listu do Filipian: „Dla Niego wyzułem się ze wszystkiego i uznałem to za śmieci, bylebym pozyskał Chrystusa i znalazł się w Nim...". Tamta kobieta wymawiała słowo „śmieci" ze specyficznym, bolesnym akcentem... No tak, idąc do zakonu tyle się zostawia - mamę, tatę i rodzeństwo, piękne szmatki i bibelory, niespodziewane wypady do kina, pogaduszki przy kawie, marzenia o ludzkiej miłości i perspektywę zawodowych sukcesów. Tamta kobieta jakby dziwiła się w duchu: „To wszystko są dla ciebie córeczko, śmieci? Wszystko zostawiasz, żeby zamieszkać w bardzo biednym domu i obracać się na co dzień wśród ludzi z marginesu?". I przypomniała mi się znów roześmiana siostra z Grochowskiej... Może w poszukiwaniu radości, miłości i pokoju (czyli tego, czego najbardziej nam potrzeba) warto próbować „uznać za śmieci" to, co z zamiłowaniem gromadzę - sukcesy, powody do dumy, bogactwa i przyjemności? Może trzeba wreszcie uwierzyć, że Królestwo niebieskie jest tylko dla ubogich duchem? A człowiek ubogi nie posiada nic cennego. Jeśli już nawet coś ma, to na pewno nie jest to wiele warte. Nawet własnej produkcji genialna teoria wszechrzeczy - WSZAKŻE NOWAK. Ot, śmieci... Na marginesie chciałabym powiedzieć, że nie sądzę, żebym miała powołanie do Misjonarek Miłości. Nie uważam też sukcesów i przyjemności za nic złego. Gdyby ktoś miał ich trochę na zbyciu - chętnie przyjmę. 72. Ostateczne wakacje „Wakaaacje, znów będą wakaaaacje, na pewno mam rację, wakacji nadszedł czas!" śpiewają mili panowie z kabaretu OTTO. Duża część życia składa się z oczekiwań. Aby do urlopu. Niech tylko skończę ten projekt. Abym zrobiła to rozliczenie. Dwa lata do emerytury. Najczęściej wraz ze spełnieniem oczekiwania przychodzi chwilowa ulga, a potem okazuje się, że nie jest tak, jak sobie wymarzyłam. Przychodzi termin następnego rozliczenia, urlop się kończy, a zresztą nawet ten obecny jakiś nie taki, bo a to za zimno, a to za gorąco, a to towarzystwo nie takie. Zresztą nawet gdyby wszystko było idealnie, to też okazuje się, że to nie to. Niektórzy mają już ten nieustający urlop gdzieś na morzach południowych, jacht, wspaniałego „partnera" (bo przecież nie męża, kto by się tam wiązał takimi przestarzałymi okowami). I podobno okazuje się, że nie są szczęśliwi. Mówię „podobno", bo mnie się na razie wszystkie marzenia i zachcianki jeszcze nie spełniły. Ale mogę sobie to spróbować wyobrazić. Możliwe, że reaguję jak skwaszony lis nie mogący się dostać do winogron, ale mimo wszystko warto poobserwować tych, którzy mogą do nich sięgnąć i codziennie się nimi opychają. Jest takie powiedzenie, że aby kogoś unieszczęśliwić, najlepiej spełnić wszystkie jego pragnienia. My ciągle się pocieszamy (tak, tak, to jest pociecha!), że jest mi nie tak, bo za zimno, za gorąco, mokro, sucho, głodno lub przejedzono, za dużo ludzi, za mało ludzi, nie tacy ludzie jakich lubię, dużo pracy, w ogóle nie mam co robić itd. Jest to pociecha, bo w domyśle zawsze można mieć cień nadziei, że to się zmieni. I tak sobie czekamy na spełnienie, które nie nadchodzi, a nawet coraz go mniej, ale mamy na co czekać. A jak już wszystko mam tak jak sobie tylko zażyczę, to co? Teoretycznie wiem świetnie, że szczęście możemy znaleźć tylko w Bogu. Ale ten Pan Bóg jakiś taki daleki, niekonkretny, nie można Go dotknąć, nie pogłaszcze po głowie. Owszem, daje czasem jakieś znaki swojej bliskości, ale tylko czasem. No, to szukam gdzie indziej. Znowu daję się złapać na jakąś namiastkę, wierząc, że będzie mi lepiej, gdy zjem dobry obiad, gdy nareszcie pojadę w góry... Albo jakiś sukcesik, udowodnię sobie, że jednak jestem zdolna, inteligentna, nie każdy tak potrafi... I co? I nic. Po tych kolejnych zawodach, ciągłych próbach szukania „tego co nie nasyci" gdzieś tam powoli przebija się przeświadczenie, że tylko On jest Sensem. Tylko na cud całkowitego oddania się Jego miłości warto oczekiwać. C. S. Lewis w cudownych (dosłownie i w przenośni) „Opowieściach z Narnii" tak przedstawia reakcję dzieci stojących w obliczu Chrystusa-Aslana, gdy zaczynają się domyślać, że tym razem to już nie baśniowa przygoda, z której trzeba będzie powrócić, ale ostateczna rzeczywistość: „Wtedy Aslan zwrócił się do nich: - Nie wyglądacie na tak szczęśliwych, jakich bym was chciał widzieć. - Aslanie, bo tak się boimy, że nas znowu odeślesz. Już tyle razy nas odsyłałeś do naszego świata - odpowiedziała Łucja. - Nie ma obawy - rzekł Aslan. - Jeszcze nie rozumiecie? Serca zabiły im mocno i ogarnęła ich oszałamiająca nadzieja. - Naprawdę zdażył się wypadek kolejowy - rzekł cicho Aslan. Wasza mama, tata i wy wszyscy odeszliście ze świata - jak to zwykle nazywacie - umarliście. Już po szkole -zaczęły się wakacje. Sen się skończył - jest poranek. Gdy to mówił, przestał dla nich wyglądać jak lew, ale rzeczy, które potem nastąpiły, są tak wspaniałe i piękne, że nie umiem ich opisać. Dla nas to jest już koniec opowieści i możemy tylko najbardziej zgodnie z prawdą powiedzieć, że odtąd żyli długo i szczęśliwie. Dla nich prawdziwa opowieść dopiero się zaczęła." 73. Świat jest Listem Siedzę przed chałupą w Białce Tatrzańskiej („chałupa" - czysty anachronizm! W Białce są tylko eleganckie domy z kafelkami w łazience). No więc siedzę, mój wnuczek Bruno bawi się kwiatkiem. Obok słońca wielka czarna chmura. Pod okapem wróbelkowaty ptaszek. Loczki Bruna, złoty krążek między białymi płatkami rumianka, chmura, skrzydło ptaka trzepoczące w słońcu - list od Pana Boga? SAM Pan Bóg? Obecny, prawdziwy, realny... Białka po ostatnich deszczach przybrała potężnie. Brunatna woda, wyrwane z korzeniami drzewa pędzą nurtem, na dnie grzechocą poruszane potężną siłą kamienie. Żywioł. Groźny, przerażający... Pan Bóg? Gdzieś przeczytałam, że Ewangelia to list Boga do nas. A może WSZYSTKO jest takim Listem przez duże L? Cały świat, historia, przyroda - cokolwiek było, jest i będzie. A zwłaszcza każde „teraz" - uchwycona w locie chwila. Albo taka na przykład ryba w wodzie - precyzja ruchów, piękno i absolutna celowość kształtów. Czy nawet racjonalista nie powinien uczciwie dojść do wniosku, że to nie może być czysty przypadek, wynik gry bezmyślnych sił ewolucji? No, bo celowość celowością, ale dlaczego piękno, skąd ta precyzja „konstrukcji"? Czy góry, morze, zachód słońca to tylko kupa kamieni, bardzo dużo wody i interferencja światła na różnych warstwach atmosfery ze szczególnym uwzględnieniem pary wodnej? Wolne żarty. Jakiego wysiłku wymaga zrobienie czegoś ładnego, choćby harmonijne ustawienia mebli w pokoju! I jak często się nie udaje! A współczesna technika, która do dzisiaj nie może często dorównać „przypadkowo" powstałym skutkom ewolucji? Samoloty szybciej latają niż ptaki - ale czy z taką lekkością, swobodą? Miliardy lat ewolucji? I co z tego? Ile miliardów lat trzeba rzucać ołówek, żeby stanął na niezaostrzonym końcu? Niezależnie od rachunku prawdobodobieństwa to się nigdy SAMO nie stanie, chyba że ręka kogoś myślącego delikatnie tak go ustawi. To może myśleć racjonalista. Ale przecież nie trzeba sobie wszystkiego analizować. Wystarczy patrzeć, poczuć, że w tym wszystkim co widzę, jest Obecność, jest coś dużo więcej niż kamienie, powietrze, interferencja. Że to jeszcze pogaństwo? Że religia natury? A może także szansa trwania w obecności Boga? Żeby wszystko mówiło mi o Nim i ku Niemu mnie kierowało... 74. Odczepmy się od Pana Boga! Budzę się rano. Jest mi ciężko wstawać, ale modlę się o minimum życzliwości dla najbliższych, podobnie ciężko wstających. Choć z trudem, to jednak uśmiechamy się do siebie i pomagamy przy porannych czynnościach. Kawę mi już dzieci zaparzyły, a ja błyskawicznie się zbieram, żeby nie zajmować łazienki. Nie denerwuję się, bo przecież nawet jeśli się spóźnię 10 minut, to mój rozmodlony szef zrozumie to bez niepotrzebnych wyrzutów. Gdybym się więcej spóźniła - zasłużone uwagi przyjmę spokojnie, wiedząc, że mi się należą. Zresztą dlaczego miałabym się spóźnić? Pełen życzliwości kierowca autobusu zawsze poczeka widząc nadbiegających spóźnialskich, a poza tym wystarczy machnąć ręką i już nieznajomy właściciel Mercedesa zatrzyma się, żeby podwieźć. Trochę nadłoży drogi, ale przecież akurat ma czas, wcześniej wyjechał z domu, bo taki piękny poranek. Poza tym po mieście łatwo się jedzie, mimo godziny szczytu, bo jeden drugiemu ustępuje, kierowcy ostro ruszają na zielonym świetle, żeby wykorzystać każdy ułamek sekundy dla dobra tych, którzy stoją za nimi. Wystarczy włączyć migacz i już wjeżdżamy na potrzebny do późniejszego skrętu lewy pas i... hop cała kolumna samochodów z przeciwka staje na chwilę, żebyśmy mogli skręcić w przecznicę w lewo. A poza tym - zapomniałam, przecież jest mało korków, bo ludzie zabierają się nawzajem do pracy, a pełne troski i mądrości władze miejskie zadbały o przebudowę dróg, bezkolizyjne skrzyżowania i, to już zupełnie oczywiste od dawna, dziesięć mostów przez Wisłę w obrębie miasta. Przez chwilę wydawało się, że zabraknie funduszy, ale gospodarność władz spowodowała, że trzeba było nawet hamować ofiarność obywateli. Prawie wystarczyły miejskie fundusze. Nadmiar środków przeznaczono dla powodzian. Sąsiadka, która ma kalekiego synka radzi sobie świetnie. Synek ma wielu kolegów, którzy strasznie lubią się z nim bawić. To zasługa ich dobrych serc, ich modlitwy oraz zbawiennego wpływu rodziców. Nikt przecież nie goni za mizernym sukcesem mierzonym zarobkiem ani za najprostszymi przyjemnościami. Wszyscy przekonali się, że „więcej jest szczęścia w dawaniu niż w braniu". Nieliczne miejsca niedostosowane dla wózka inwalidzkiego (nieliczne, bo przecież Ojcowie Miasta bardzo się starają), też nie stanowią problemu. Od razu biegnie kilku młodzieńców chętnych do przeniesienia wózka... I tak dalej, i tak dalej. Wyobraziłam sobie, jak wyglądałby świat, gdybyśmy słuchali Pan Boga. Świat Dzieci Bożych - takich, które są posłuszne Ojcu. Nawet nie raj, w którym nie ma chorób, kalectwa od urodzenia, zimna, upałów i klęsk żywiołowych. Po prostu świat ludzi dobrej woli. Że to niemożliwe? Niemożliwość wynika tylko z „NIECHCENIA". „Wszystko jest możliwe dla tego kto wierzy." Co jakiś czas ktoś pisze piosenkę z pretensjami do Pana Boga. Ostatnio słyszałam takową w chyba wykonaniu pani Edyty Bartosiewicz. Sens był mniej więcej taki: „Jeśli coś czujesz, jeśli tak wszystko najlepiej wiesz, to czy jest Ci obojętne ludzkie cierpienie, wojny, niesprawiedliwości?". Piosenka ładna, z uczuciem zaśpiewana. Bliska nam. Bo przecież mamy pretensje do Pana Boga. Nie mamy? W końcu zawsze moja pretensja odnosi się do Boga, nawet jeśli nie jest wprost wyrażona. Chyba, że winie innych ludzi. Ale często nie ich winimy. Po prostu jakieś to życie nie takie i świat nie taki, i w ogóle jest „nie tak". Zgorzknienie, smutek, to przecież pretensja do Niego. Nie istnieje ślepy los. Tyle cierpienia w moim życiu. Tyle wokół mnie. Tyle na świecie. I co Pan Bóg na to? No, to może warto zrobić sobie takie ćwiczenie wyobraźni. Więc odczepmy się od Pana Boga z naszymi pretensjami! Świat może być inny. Moje życie może być inne. To ja je rozwalam moją odmową Jezusowi. Nie ja? Unieszczęśliwia mnie fatum, los, przypadek, inni ludzie? No, to zrób sobie babo to samo ćwiczenie, tylko już nie w skali miasta i świata, a twojego życia! Zobacz, jak by wyglądało, gdybyś zawsze, i od zawsze słuchała Boga, Jego słowa i Jego głosu, w najgłębszej szczerości twojego sumienia. Tam gdzie „to coś" ci szepcze różne rzeczy, które nie zawsze lubisz, choć wiesz, że są prawdą. Zrobiłaś? Zrobiłam, ale tego już nie napiszę. Powiedzieć „moja wina" to szansa uwolnienia się od goryczy. To zaczątek skruchy, bo skrucha zawiera oprócz uznania winy jeszcze ufność w przebaczenie i nadzieję, że Ojciec wszystko naprawi. I wtedy, gdyby jeszcze mieć głos i słuch, można by śpiewać trochę inaczej niż pani Edyta: „Czujesz najlepiej, wszystko bierzesz na siebie, najlepiej wiesz, wszystko przebaczyłeś, wszystko już ratujesz - naprawiasz". 75. Zdrowo pościć Niedawno usłyszałam w radiu, że wierchuszka SLD wzięła się za odchudzanie. Różne mają metody, na przykład pan O. preferuje specjalną zupę warzywną, której głównym składnikiem jest kapusta. Ten pęd naszych czerwonych bonzów do odchudzania zbiegł się akurat z początkiem Wielkiego Postu. Może to jakaś szczególna łaska? Może początek nawrócenia? Mnóstwo się mówi i pisze o różnych szkołach odchudzania się i zdrowego żywienia. Często się na dobitkę zdarza, że w pobożnych publikacjach używany jest do tego termin „post". A więc panowie „K"., „O." et consortes zaczęli pościć. Cieszmy się i radujmy! Zaczęłam wertować Katechizm. O poście jest niewiele. Ale przy okazji wyczytałam, że o wartości czynu decyduje często nie tylko sama jego „materia" (to co zostało uczynione), ale intencja. Jako przykład Katechizm podaje właśnie post. Zgodnie ze słowami Jezusa poszczenie „aby się ludziom podobać" nie ma żadnej wartości wobec Boga. A „poszczenie", aby być ładnym i wygrać wybory? A nie-jedzenie, aby się facetom podobać? A dieta, aby być zdrowiutkim, śliczniutkim, dłużej żyć i lepiej się czuć? Czy chodzi tu o Pana Boga? Celem odpowiedniego odżywiania się jest przecież to, aby moje ciało było zadowolone. Piszą o tym wszyscy fachowcy żywieniowcy. Owszem, jakiś czas trzeba pocierpieć, gdy organizm się oczyszcza i przyzwyczaja do innego składu pożywienia. Ale potem człowiek czuje się bosko. Jest „perfect" i „fit". Czy Pan Bóg tak bardzo pragnie, abyśmy byli „perfect" i „fit"? Coś tu chyba nie tak. Wcale nie jestem przekonana czy szczupli i zdrowi, przestrzegający właściwego trybu życia staniemy się lepsi. Istnieli przecież grubaśni, niehigieniczni święci... Co więcej nawet ja wiem o jednym świętym palącym papierosy! Pewnie więc na tym jednym się nie kończy... Rozmawiałam kiedyś ze znajomym grubym księdzem. Przy okazji zeszło na dietę. Poskarżył się, że nie ma możliwości wytłumaczenia pochodzącej ze wsi gospodyni, że jedzenie nie tylko wtedy jest dobre, gdy pływa w tłuszczu i że chłop niekoniecznie codziennie musi zjadać michę mięsa i ziemniaków, aby się najeść. Przynajmniej taki chłop, który nie pracuje przy pługu. Pytam więc: - A nie może ksiądz sam się żywić? - Jak? Kiedy mam się tym zająć? Wydaje mi się, że jedząc te kartofle i mięcho mój znajomy bardziej pości, niż gdyby się zdrowo odżywiał. Mógłby przecież poświęcić swój wolny czas na zorganizowanie sobie właściwego odżywiania, zamiast na spowiadanie i rozmowy ze zbłąkanymi duszyczkami. Tylko czy naprawdę byłby to post „miły Panu"? Im więcej piszę, tym mniej z tego rozumiem. No bo tak: Dieta to z pewnością nie post. Możliwe, że Pan Bóg chce mojego zdrowia i wyszczuplenia, ale nie nazywajmy tego postem. A zatem po co jest post? Coś jest w nim nielogicznego. Bo dlaczego ograniczać swoje siły? Dlaczego sobie nie pomóc jedzonkiem, ćwiczeniami, czymś tam jeszcze? Oczywiście różne są metody tej pomocy. Jeden sobie pomaga czekoladą i papierosami, drugi kiełkami i warzywną zupą, albo głodówką. Ale cel jest ten sam. Poczuć się dobrze, mieć więcej siły. A może chodzi o to, żeby było tak jak z Gedeonem? Miał za mało wojowników, aby wygrać bitwę, a Pan kazał mu jeszcze większą część odesłać, tak że pozostała ich już rzeczywiście garstka. Po co? Przecież to nielogiczne?! Logiczne. Celem było to, żeby całą ufność pokładał w Panu, a po zwycięstwie nie sobie je przypisał. Tylko, że to już logika nie z tego świata. Osłabiać siebie przed próbą, w której waży się życie i śmierć, i to nie tylko moje, ale całego narodu? To jak? Nie wiem. Z jednej strony jest dbałość o swoje ciałko pod pozorem poszczenia. Z drugiej obżarstwo pod pozorem duchowej wolności. Słyszałam, że naprawdę to chodzi o to, aby zabierać sobie punkty oparcia, to coś, w czym pokładam nadzieję poza Panem Bogiem. Dla jednego może to być tłusty posiłek, a dla drugiego poczucie własnej siły i konsekwencji - 2 tygodnie o chlebie i wodzie! Znaczyłoby to, że dla każdego prawdziwym postem będzie co innego. Więcej, że to co dla jednego będzie postem i prawdziwym wyrzeczeniem, dla drugiego będzie oznaczało obrzydliwe duchowe obżarstwo. Nooo! A więc wszystko sobie już wytłumaczyłam. Zatem ten napisany w Wielkim Poście felieton zaraz przegryzę czekoladką i popiję koniaczkiem. Przecież to NA PEWNO nie są moje punkty oparcia. Na pewno? 76. Przemądry Wieloryb czyli dusza na wakacjach Nareszcie nad morzem! Kilka lat mnie tu nie było, prawie zapomniałam, jak wygląda ta Bezkresna Woda. Wchodzę na wydmę, która oddziela las od plaży i - jak zawsze pierwszego dnia - wzruszenie ściska mnie za gardło. A potem bieg przez piasek, w którym grzęzną nogi, i za chwilę już jestem w wodzie. Płynę, ale woda zimna, mięśnie sflaczałe - nie mogę odnaleźć wyćwiczonej kiedyś sprawności i koordynacji. Miałabym ochotę płynąć przed siebie, w morze, boję się jednak oddalać od brzegu, wolę w razie czego mieć grunt pod nogami. Trzymam się więc przybrzeżnego pasa, gdzie łamią się fale. Ma to jedną wadę - bałwany są dziś na tyle duże, że co chwila któryś zalewa mi usta. W końcu mam dość - zaczynam wracać do brzegu. Kilka razy udaje mi się przy tym „wskoczyć" na falę i ona niesie mnie ku plaży. Nie trwa to długo ani nie wychodzi tak zgrabnie jak wyczyny młodych ludzi na deskach surfingowych, ale przez chwilę mam wspaniałe uczucie, że lecę po wodzie bez wysiłku. Na pewno widzieli Państwo niesamowite zdjęcia szaleńców ślizgających się na deskach po ogromnych falach mórz południowych. Czasem taki śmiałek ma ponad sobą spienioną grzywę fali, która jednak go nie dosięga, bo ślizga się on z taką samą prędkością, z jaką fala biegnie do brzegu. Żeby można było tak latać na fali, trzeba niemal się z nią zespolić. Tu z pewnością odgrywają rolę ułamki sekund, niezauważalne przemieszczenia środka ciężkości. Podobnie jest z żaglowcem czy nawet ze zwykłą Omegą -musisz ją poczuć, żeby móc dobrze sterować. Wie to każdy, kto choć raz kierował żaglówką: każda ma swoje specyficzne cechy. Żeglarze mówią nawet, że łodzie mają dusze i nie można ich traktować jak przedmioty. Żaglówka może ostrzyć (czyli sama skręcać na wiatr), może mieć większa lub mniejszą bezwładność, zależnie od tego, na ile gładka jest powierzchnia kadłuba, może mieć swoje narowy przy dużym wietrze albo z opóźnieniem reagować na ster. Żaglówkę trzeba „wyczuć". Do czego zmierzam? Przecież miało być o duszy, a nie o żeglarstwie. No właśnie. Może podobny zmysł ma się w nas wyrobić, żebyśmy pozwalali nieść się powiewom Ducha Świętego? Jak lekki balonik, który leci nawet na słabym wietrze, nie jak cegła, którą ruszyć z miejsca może tylko potężny huragan. (A na marginesie, znowu przypomniała mi się „Ortodoksja". Chesterton cudownie w niej tłumaczy, jak to się dzieje, że aniołowie mogą latać: po prostu nie przywiązują wielkiej WAGI do swojej osoby...) Bóg jest nieskończenie potężniejszy niż fala oceanu (i to może wydawać się groźne). Ale nie jest przecież nierozumną mocą, tylko nieskończoną Miłością. Może więc należałoby sobie wyobrazić nie falę i nie wiatr, tylko ogromnego, przemądrego i nieskończenie dobrego Wieloryba, który niesie na swoim grzbiecie rozbitka tak, jak podobno czynią to czasem delfiny? Jednak niezależnie od wyobrażeń, jedno pozostaje niewątpliwe - żeby dać się ponieść nawet nierozumnej fali, muszę poddać się jej, wczuć się w jej bieg i rytm. Inaczej skotłuje mnie tylko i wyjdę na brzeg z piaskiem w zębach. I nie jest to bynajmniej wina fali. Coś mi się zdaje, że tak właśnie dzieje się ze mną -zamiast pozwolić się nieść, wciąż się szarpię, wybieram swój kierunek, próbuję w prawo, próbuję w lewo, a skutek łatwo zobaczyć. Piasek w zębach - każdy sam sobie może odpowiedzieć, co w jego życiu smakuje tym piaskiem... Jak się nauczyć płynąć na Fali, gdzie znaleźć to wyczucie kierunku, ów siódmy zmysł? Jak go sobie wypracować? Święty Benedykt powiedział: „wystarczy chcieć". Takie to proste?! Czyżbym więc nie chciała naprawdę (po owocach wszak poznajemy...). Więc może tylko „chcieć chcieć", prosić o chcenie? Przecież mam do czynienia nie z bezrozumną falą tylko z przemądrym Wielorybem. Mogę Go prosić, żeby On niwelował moją niezręczność, a nawet celowe odpływanie w bok. Niemniej muszę się zgodzić, że On mnie poniesie tam, gdzie On chce.