16445

Szczegóły
Tytuł 16445
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16445 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16445 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16445 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tadeusz Nyczek LEKTURY OBOWIĄZKOWE Wydawnictwo Znak Kraków 2005 Projekt okładki Przemysław Dębowski Rys. na 1. str. okładki Marek Raczkowski Opracowanie typograficzne i łamanie Irena Jagocha Opieka redakcyjna Artur Wiśniewski Adiustacja Urszula Horecka Korekta Katarzyna Onderka 1010$ Copyright © by Tadeusz Nyczek ISBN 83-240-0549-8 ^~^y Zamówienia: Dział Handlowy 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl ?(? Jako autorka Lektur nadobowiązkowych powinnam przy Lekturach obowiązkowych Tadeusza Nyczka zzielenieć z zazdrości. Ale zazdrość jest chorobotwórcza. Wolę więc przyznać zgodnie z prawdą, że jest to zbiór świetnie i zwięźle napisanych felietonów, które do pierwszego albo ponownego przeczytania omawianych książek rzeczywiście zachęcają. Wisława Szymborska Od autora Teksty zebrane w tej książce wzięły się z przekory. Pisywać o starociach zazwyczaj z dawna obecnych w czytelniczej świadomości, mających po kilka albo i więcej wydań - w czasach, gdy na rynku księgarskim pojawia się - w skali kraju - co najmniej kilkadziesiąt nowości wydawniczych dziennie... Toż to wariactwo pełne. Pism kulturalnych czy stricte literackich z łamami otwartymi na dowolny tekst krytyczny zbyt wielu przecież nie ma, żeby sobie na takie zbytki pozwolić. Pokurczyły się gościnne łamy gazet codziennych... Nie starcza miejsca na obsłużenie choćby połowy tego, co nam księgarnie i wydawcy dostarczają jako „najnowszy bestseller", a tu ktoś ostentacyjnie odwraca się tyłem i zabiera do lektury Żeromskiego, Swifta czy Hłaski. Albo, co za pomysł, do Winnetou, wierszy Wojaczka czy Doktora Żywago. Przekora ma wielu ojców i pewnie jakieś matki też. Musimy się jednak nieco cofnąć w czasie. Autor tych tekstów należy do pokolenia, które nie nawykło do ? up o -w ani a książek; książki się zdobywało. Sieć księgarska to był teren nieustających polowań na zwierzęta charakteryzujące się świetnym ukrywaniem i jeszcze szybszym znikaniem, przy czym niemal było obojętne, do jakiego gatunku należały; równie trudno było upolo- * 7 * wać powieść Hemingwaya co Nienackiego, opowiadania Mrożka co Braci Karamazow. Tysiące eksmyśliwych z tamtych czasów chodzi nadal po dzisiejszych księgarniach w zadumieniu, że można spokojnie nabyć to, co onegdaj bywało niedościgłym marzeniem. Bodaj najbardziej cierpią, kiedy widują swoje ukochane książki, w takim trudzie niegdyś zdobywane, dziś walające się za parę groszy po ulicznych stoiskach i półkach z przecenioną literaturą. Pies z kulawą nogą nie zwróci uwagi. A już żeby o nich pisać? Wolne żarty. Fetyszem współczesności, zresztą starym, ale wciąż żywym i aktywnym, jest kult nowości. Każdy debiut jest wypatrywany jako świeży żer - dla krytyków i wydawców; a nuż to druga Grochola czy Masłowska, na której da się zbić wymierny kapitał: w złotówkach czy prestiżu. Wszystko nabrało przyspieszenia, które w kraju ludzi dosyć z natury rześkich, a pozbawianych przez tyle dziesięcioleci naturalnych ujść swej żwawości, wywołało zrozumiały skutek - nerwicę nadmiaru. W powodzi kolorowych okładek zapowiadających kolejną rewelację tygodnia pojawiają się mimo wszystko tak zwane wznowienia; wciąż dopełniane „biblioteki klasyki" zajmują, fakt, sporo półek i wyglądają wcale dziarsko; mam jednak wrażenie, że dosyć marny jest ich los. Nie dlatego, że ich nikt nie czyta. Przypuszczalnie dlatego, że „kultura szybkich obrazków" automatycznie kwalifikuje je jako świadectwo szacownej, ślamazarnej i lekko nudnawej przeszłości. Jakby niewidzialną granicę wyznaczała tu odległość między stukaniem na maszynie do pisania - albo wręcz rękopiśmiennictwem - a pracą na ekranie komputera. * 8 * Autor niniejszego, dawno skądinąd zdradziwszy starą erikę na rzecz peceta, owszem, usiłował sprostać wydawniczemu duchowi czasów i śledzić nowości, ale rychło doszedł do wniosku, że czeka go niechybne pomieszanie zmysłów. Zbyt często też odkrywał, że ta tak zwana nowa literatura jakoś kiepsko go żywi, że cienka jest i przelotna. I tu zbudziła się przekora, powiadając krótko: a może by tak od czasu do czasu wrócić do starych lektur? Sprawdzić, co tam u nich słychać? Jak się miewają w dzisiejszych czasach, co z nich ocalało w zderzeniu z teraźniejszością, a co już pachnie naftaliną (dobre pytanie dla młodszych czytelników: co to takiego naftalina?). To było dobre doświadczenie. Większość z nas wszak wciąż jeszcze żyje na pograniczu epok; urodzeniem, wychowaniem, pamięcią - po stronie tego, co było przed 1989, druga zaś strona to nasza współczesność, jakże inna. Jesteśmy w Europie, „ale z naszymi umarłymi", jak pisała Maria Janion. Ci umarli to nie tylko nasza tradycja i historia, ale i odłożone w naszych zmysłach i umysłach wspomnienia, skojarzenia, doznania. Jednak mimo wszystko ta sama książka, czytana kiedyś, dziś już pewnie inaczej będzie nam brzmieć -choć litery pozostały na swoich miejscach. Nie mówiąc o tym, co może znaczyć dla kogoś współcześnie urodzonego, nieobciążonego pamięcią przeszłości; może zgoła co innego? Dlaczego „lektury obowiązkowe"? Przecież nie dlatego, że wzięte są ze spisu lektur szkolnych, bo nie są. Większość zresztą nie miałaby szans tam się znaleźć. Po- * 9 * wiedzmy, że są „obowiązkowe inaczej". To znaczy warto je znać, a niektórych dotyczy to wręcz w sposób kategoryczny. Nie wszystkie są arcydziełami o znaczeniu ponadczasowym. Jedne bywały ważne dla tak zwanego swojego czasu i stanowią nadal ciekawe świadectwo jakiegoś konkretnego wycinka przeszłości. Inne należą do prywatnego magazynu dobrej pamięci niżej podpisanego. W takich okolicznościach to on, właściciel, bierze pełną odpowiedzialność za dobór tej czy innej lektury. Wiele z tych książek nadal tworzy kanon światowej literatury i przypomnienie ich tutaj wzięło się za sprawą, ujmijmy to tak, pewnych ambicji pedagogicznych komentatora. A wszystko spowodowała... autorkaLektur nadobowiązkowych, znana szerzej jako Wisława Szymborska. Kiedy „Gazeta Wyborcza" zaproponowała jej kontynuowanie na swoich łamach znanego cyklu felietonów pod tą nazwą, niżej podpisany niejako spontanicznie -poniekąd również z przekory - wpadł na pomysł równoległego cyklu Lektur obowiązkowych. Kilka lat felietony te szły sobie parami w dodatku literackim „Gazety Wyborczej", aż Szymborskiej się znudziło. Nie dziwota: razem z tekstami z „Gazety" i tymi wcześniejszymi uzbierało się jej tego na cztery tomy. Lektury obowiązkowe, osamotnione, kontynuowały się jeszcze przez kilka lat, aż do likwidacji dodatku w dotychczasowym kształcie. Zbiór ten nie ma, rzecz jasna, ambicji wyczerpania tematu, bo to po prostu niemożliwe. „Kanony świętych lektur" co jakiś czas tu i ówdzie powstają i kto chce, niech w nie zagląda; autor niniejszego nie ma wątpliwo- * 10 * ści, że to tylko kolejne złudzenia Pełni i Całości. Ponadto pisywał po prostu o tym, co życie i księgarnie przynosiły. Finalny podział na „klasy", zastosowany w tej książce w miejsce zwykłej chronologii powstawania tekstów, był ekstrarozrywkową grą kompozycyjną obliczoną na lepszy efekt czytelniczy. Za co bynajmniej nie przepraszam. LEKTURY OBOWIĄZKOWE ...DLA KLAS ODCHODZĄCYCH Szkatułki pamięci Pan Tadeusz, Pana Tadeusza, Panu Tadeuszowi... Które to już pokolenie odmienia ten tytuł z obowiązku, z miłości, z podziwu. Co jeszcze można o Panu Tadeuszu? Kiedy przeczytałem go po raz pierwszy, miałem, jak wszyscy, dwanaście albo trzynaście lat. Wydawał mi się oczywisty, najzupełniej zrozumiały. Potem, po latach, kiedy moje dziecko zbliżało się do tego samego wieku, przeczytałem go po raz drugi. I przeraziłem się. Co dziesiątego słowa nie rozumiałem. Czy coś się stało ze mną, czy z arcydziełem Adama M.? Ja zgłupiałem, czy też język Mickiewicza zaczął odchodzić w przeszłość, stając obok języka Reja, Morsztyna, Paska? Długie lata nie zbliżałem się, ze strachu, do Pana Tadeusza. Ale wróciłem, bo nie dawał mi spokoju. Podejrzewałem, że to raczej we mnie był błąd... Mickiewicz miał rację. Co z tego, że niektórych słów nadal nie rozumiałem. Przecież patrząc na kolekcję pięknych motyli, nie muszę znać ich wszystkich imion. Poza tym były słowniki, był Stanisław Pigoń, który wytłumaczył szczegółowo Pana Tadeusza w wydaniu Biblioteki Narodowej. Z powrotem odnalazłem Soplicowo i sad z Zosią i gołębiem srebrnopiórym. Wydaje mi się też, że na własny użytek zrozumiałem fenomen tego tekstu, w którym wieszcz Adam zawarł, jak pisze największy żyjący znawca wieszcza Jarosław Ma- * 15 * rek Rymkiewicz, wzorzec polski, czyli realny i mityczny zarazem sposób bycia Polaków. Otóż, jak myślę, polega to na szkatułkach pamięci. Mickiewicz, pisząc w Paryżu Pana Tadeusza, wskrzeszał pamięć świetnej i świętej przeszłości. Bohaterowie poematu także wskrzeszają swoją pamięć przeszłości. Tak jak ich ojcowie i dziadowie pamięć własnej. I tak dalej. A dla nas dzisiaj czym jest Pan Tadeusz? Także wskrzeszaniem naszej pamięci o wieku XIX, a poprzez niego o każdym poprzednim. Arcydzieło wszech czasów? A czymże innym jest arcydzieło? Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz, Czytelnik, Warszawa 1999 Jady miłości Paliła cygara. Była bardzo inteligentna i bardzo nieładna. Kochliwa przy tym - nie wzbudziła niczyjego żywszego uczucia, co tragicznie przeżywała. Kiedy zawiedli ją mężczyźni, przerzuciła się na kobiety. Też nie pomogło. Zakochała się okrutnie w utracjuszce, niejakiej Paulinie Zbyszewskiej, ale została przepędzona. W porywie rozpaczy napisała krótką ni to powieść, ni to poemat prozą, Pogankę, którą w 1846 opublikował „Przegląd Naukowy". Pisała potem różne rzeczy, ale tylko Poganka zrobiła wielką i długotrwałą karierę. Jeszcze moje pokolenie miało ją w lekturach szkolnych. Pytałem teraz swoich studentów: nawet nie słyszeli o takiej książce. Czyli wypadła z obiegu po półto- * 16 * ra wieku. Trochę trudno się dziwić. Napisana jest znacznie egzaltowanym stylem, pełnym afektowanych metafor (Żmichowska debiutowała wierszami) i mało dziś czytelnych analiz różnych stanów ludzkiego ducha. Trudno też przyswajalny jest główny wątek powieści, zahaczający o bajkę, jak to pewien wielkiej urody młodzieniaszek, puściwszy wodze koniowi i własnej wyobraźni, spotkał nocą w głuchym lesie cud-niewiastę zamieszkałą w tajemniczym zamku i, skojarzywszy ją z portretem namalowanym ongiś przez starszego brata, zakochał się na swoje nieszczęście. Niewiasta okazała się demonicą w ludzkim ciele, za czym zmarnował przez nią życie, uwalniając się od niej dopiero po spaleniu rzeczonego portretu. Żmichowska odegrała się w tej książce głównie na kobietach (Poganka powstała na motywach nieszczęśliwej miłości do Zbyszewskiej), ale z drugiej strony wątki feministyczne są tam silne, w tej skali bodaj pierwsze tak wyraźne w polskiej literaturze. W ogóle dziwny to utwór. Powstał w późnym romantyzmie, dwanaście lat po Panu Tadeuszu, ale do charakteru ówczesnej naszej literatury miał się niewiele; już prędzej do francuskich trucicielskich dekadentyzmów drugiej połowy XIX wieku z Kwiatami zła Baudelaire'a na czele. I jeśli Pan Tadeusz wydaje się spóźnionym arcydziełem bardziej osiemnastowiecznej epiki sarmackiej niż swoich czasów (podobnie jak sztuki Fredry), to Poganka, wyprzedzająca z kolei epokę, lokuje się bliżej modernizmu z jego duchowymi jadami, cielesnym zatraceniem erotycznym i przypisaniem sztuce mistyczno-symbolicznych mocy. to gdybania filologiczne, oczywiste dla znaw-zostawmy. Kto chce się zapoznać z sugestyw- * 17 * nym wizerunkiem miłości fatalnej w wykonaniu kobiety fatalnej, niech czyta Pogankę. Nie będzie szło łatwo, bo odstaliśmy od takiego języka, ale na upartego... Narcyza Żmichowska, Poganka, Universitas, Kraków 2002 Prawdziwa Polka Co jakiś czas wracam do Rodziewiczówny. Szkoda zachodu, powie ktoś, tyle jest dobrej literatury do przeczytania. Zależy, co się uważa za dobrą literaturę. Najsłabszą stroną pisarstwa Rodziewiczówny jest (nie wszędzie) przewidywalność fabularna i psychologiczna, ale rozległość tematów i problemów jest tak imponująca, że pod koniec XX wieku, gdyby zrobić jego obrachunki literackie, dzieło autorki Dewajtisa jest pod wieloma względami porównywalne tylko z twórczością Żeromskiego, Iwaszkiewicza i Miłosza. I nie jest to despekt, myślę, dla trzech wymienionych panów, choć uczciwość krytycznoliteracka kazałaby przecież postawić Rodzie-wiczównę za nimi, nie obok. Jej pisarstwo często brali na sztandary różni dziarscy „prawdziwi Polacy", narodowcy i antysemici, bo namiętność Rodziewiczówny do zakorzeniania wszędzie polskości wydaje się dominować w powieściach, co nie dziwota, zważywszy, że los nawet symbolicznie obramował jej życie dwoma powstaniami, styczniowym i warszawskim; jest w tej polskiej obsesji * 18* \ prostą kontynuatorką narodowo-romantycznej tradycji idącej od Pana Tadeusza i Trylogii. Ale to tylko część, wygodniejsza, prawdy o Rodzie-wiczównie. Jakkolwiek by spojrzeć, ta pani z Polesia miała we krwi tradycję Polski wielonarodowościowej, stąd jej estyma dla Litwinów, Żmudzinów, Białorusinów. Mnóstwo tam także pochwalnych wątków kształcenia się Polaków za granicą, we Francji, w Szwajcarii czy Ameryce, by zapyziałą ojczyznę podnieść na wyższy poziom cywilizacyjny; to już kłopotliwsze, bo pachnie liberalizmem i wolnomyślicielstwem. W Dewajtisie dodatkowo, i niemal prowokacyjnie, najlepsze (i światowe!) wykształcenie mają... dwie młode dziewczyny, co dla konserwatystów z zasady skłaniających się ku wartościom czysto męskim musi być dosyć bolesnym szczut-kiem; przy tym rysuje się motyw jakby feministyczny, dziś tak modny i chyba kiepsko widziany przez „prawdziwych Polaków". Co jeszcze... Ach, zapomniałbym: Rodziewiczówna wzrusza. Czasem po sienkiewiczowsku, czyli łzawię, ale mnie to nie przeszkadza. Niemal cała literatura drugiej połowy XX wieku, zarażona przez Kafkę, Joyce'a i Gombrowicza, wydaje się przepuszczona wyłącznie przez rozum i maszynę do pisania, a przyłożona do Rodziewiczówny okazuje się dziwnie sucha, sztywna i chłodna. Lubię staroświecki bezwstyd wzruszenia. Dawniej pisarze byli jakoś bardziej ludzcy. Maria Rodziewiczówna, Dewajtis, Prószyński i S-ka, Warszawa 1998 * 19* Romanse Wertyńskiego Był najpopularniejszym pieśniarzem przedbolszewickiej Rosji. Potem na dwadzieścia cztery lata wyemigrował. Włóczył się z recitalami po Europie i Ameryce, przemierzając tysiące kilometrów i dziesiątki miast. Na ostatnie osiem emigracyjnych lat osiadł w Szanghaju. Od Warszawy (tam uwiódł słynną „panią Irenę") po San Francisco uwielbiali go wszyscy, a zwłaszcza wszystkie. Podobno nie mógł jednak wytrzymać bez ojczyzny. W czasie drugiej wojny długo obstukiwał drzwi sowieckich ambasad. Władza radziecka przychyliła się wreszcie do próśb syna marnotrawnego. Pięćdziesięcioczteroletni Aleksander Wertyński, autor dziesiątków słynnych romansów śpiewanych na scenie i przeżywanych w życiu, wrócił w 1943. Pamiętająca wciąż publiczność przyjęła go z otwartymi ramionami. Władza dała mu mieszkanie w Moskwie i przydzieliła grafik występów, dała też szanse pograć w filmie, bo zawsze chciał być aktorem nie tylko estradowym. Cztery tysiące imprez w ciągu czternastu lat. Ciągano go od Krymu po Sachalin, jak stachanowca śpiewającego na akord. Był nieźle wytrenowany i zaprawiony w estradowej harówce (która tylko z pozoru wydaje się lekkim chlebem), ale miał już swoje lata. Umarł w 1957, nagle, w hotelowym pokoju, czekając na zdjęcia próbne do kolejnego stalinowskiego filmowego kiczu, gdzie zwykle grywał role arystokratycznych zgniłków i burżuazyjnych krwiopijców. Pochodził po prostu z dobrej rodziny, miał wytworne maniery, spędził pół życia na Zachodzie. No i był najsławniejszym artystą schyłku carskiej Rosji. *20 * Śpiewał przepięknie. Stworzył estradowy typ najpierw zakochanego i nieszczęśliwego Pierrota, potem cygana z salonowych romansów. Pisał sam i teksty, i muzykę. Dla niektórych był za słodki, dla innych za demoniczny, w kiczowatym sensie. Ale w powszechnej opinii był niezrównany. Wydawał się wcieleniem dekadencji wieku XIX przedłużonego w wiek XX. Zresztą tak było, przecież naprawdę tamten wiek zamknęła dopiero pierwsza wojna, a pamięć o nim trwała jeszcze dłużej. Nie opublikował za życia żadnego zbioru śpiewanych wierszy. Romanse i poematy to jego w ogóle pierwsza na taką skalę książka, w Polsce i - o dziwo - także w Rosji. Nikomu też nie przyszło do głowy utrwalić na taśmie filmowej jakikolwiek jego występ, ponoć fenomen sam w sobie. Dziwne drogi sztuki. Charlie Chaplin, miesiąc odeń młodszy, miał więcej szczęścia. Dziś w imieniu Wertyńskiego próbuje ten dystans choć trochę odrobić Tadeusz Lubelski swoimi świetnymi przekładami. Są jeszcze płyty. O ile ktoś do nich dotrze. Aleksander Wertyński, Romanse i poematy, wybór, przekład, posłowie Tadeusz Lubelski, WL, Kraków 1996 Ojcowie i synowie Chyba jeszcze do niedawna nigdzie tak jak na wsi nie widać było ostrości relacji ojciec-syn. Tu syn bywa albo następcą ojca we wszystkim, co ojcowskie, albo ojcu *2i * zaprzecza, czyli odrzuca ojcowiznę. Wchodzić w rolę ojca, by samemu stać się ojcem dla swego syna, to być za tradycją. Odmawiać pójścia za ojcem, to zrywać z tradycją i tworzyć tradycję własną, która może być zerwana przez syna, i tak dalej. To jest cena zakorzenienia w ziemi albo wykorzenienia. Narrator Nagiego sadu - syn - wybrał odrzucenie. Ojciec był niepiśmienny, on poszedł do szkół i zostawił ziemię. Ale ciąży mu zerwana tradycja, bo wie, że dla chłopskiego syna oznacza to wieczne wykorzenienie. Więc wraca na wieś jako nauczyciel. I wciąż od nowa, obsesyjnie, przeżywa swoje odejście, którego ten powrót nie zastąpił. Przeżywa tamto minione życie, które jeszcze stało tradycją i bliskością ze wszystkim - z ojcem, matką, ziemią. Ale te powroty odbywają się już tylko w wyobraźni. Ojciec i matka nie żyją. Jak w Umartej klasie Kantora, są żywymi trupami na zawsze przytroczonymi do grzbietu tego, kto pamięta przeszłe i zdradzone. Nagi sad, debiut Wiesława Myśliwskiego, ukazał się w 1967. Późniejsze książki Myśliwskiego, Paląc i Kamień na kamieniu, mają zapewne większy ciężar gatunkowy, ich panoramiczność społeczna jest znacznie szersza. Ale ten niewielki, skromny Nagi sad pozostaje dla mnie jedną z najpiękniejszych książek napisanych u nas po wojnie i żywię dla niej specjalną czułość. Kiedy ją czytałem pierwszy raz, byłem synem. Teraz jestem ojcem. Jeszcze inaczej ją rozumiem. Wiesław Myśliwski, Nagi sad, Muza, Warszawa 1997 *22 * Pradziadka dzieje Pierwsze wydanie Białego kamienia ukazało się w 1994; do dziś pamiętam zachwyt lekturą tej niewielkiej książeczki. W modzie była wtedy tak zwana nowa proza polska. Nazwiska Gretkowskiej, Goerke, Tulli, Tokarczuk i Stasiuka zgodnie zmierzały w stronę encyklopedii i nawet był moment, gdy i nazwisko Boleckiej znalazło się w tym zwycięskim ordynku, ale jakoś szybko z niego wypadło. Zresztą chyba cała ta formacja powoli się skruszyła, zostały pojedyncze książki, pewnie nie więcej niż dwie-trzy na razie. Biały kamień wydawał się od początku jakby bardziej anachroniczny i nie mieścił się w jakimkolwiek nurcie czy pokoleniu. Jest powieścią z gatunku realizmu temporalnego, to znaczy tego, w którym czas pełni osobną funkcję konstrukcyjną. Tych czasów jest tu kilka, z najważniejszym - czasem Pradziadka, właściwego bohatera powieści. Początek tego czasu sięga lat siedemdziesiątych XIX wieku, koniec - okresu tuż przed drugą wojną. Miejscem akcji jest Podole, w każdym razie ta jego część, która do końca tej wojny była polska. Zresztą „akcja" to za duże słowo. Żadnej akcji typu przygodowego tam nie ma, raczej zapis pewnego świata, który minął. Nadal zdumiewa mnie niepomiernie, jak się udało Boleckiej tak misternie i wiarygodnie odtworzyć klimat, a zwłaszcza dotykalną fizyczność tamtych czasów sprzed wieku i wcześniej. Ta proza jest bowiem tak gęsta od realiów, konkretów obyczajowych, najdrobniejszych spostrzeżeń tyczących zarówno ludzi, jak barw i smaków przyrody, jakby ją stworzyła nie młoda kobieta w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, ale jej prabab- *23* ka. Są różne źródła, to jasne, ale do przetworzenia ich na widzialny i wiarygodny świat powieści trzeba czegoś znacznie więcej niż tylko talentu dokumentalisty. Szczęśliwie zresztą polska mentalność ludowa, mało zmienna, nie ma nic przeciw takim odtworzeniom. Na wsi, gdzie siedzę i piszę ten felieton, przekopywaliśmy wczoraj z jedenastoletnim synem sąsiadów dróżkę obok domu. Z krzaków wyskoczyła ropucha, chłopiec złapał mnie za rękę i szepnął: - Niech pan zaciśnie zęby to nie zauroczy. Anna Bolecka, Biały kamień, Szpak, Warszawa 1998 Zołwice Kiedyś namawiałem jednego reżysera teatralnego, żeby wystawił Powrót Odysa Wyspiańskiego. Jest to prorocza sztuka o tym, jak Odyseusz po dziesięciu latach tułaczki wreszcie dociera do Itaki, rozgląda się w sytuacji, niby robi porządki, tłukąc zalotników Penelopy po czym ogólnie wątpi i postanawia wiać gdzie bądź. Mój przyjaciel sztukę przeczytał, pojął aluzję, ale odmówił wystawienia. Tłumaczył, że nikt dziś ani nie strawi języka tego utworu, pełnego młodopolskich pokrętności, ani nie pojmie odniesień do mitologii. „Rozejrzyj się po teatrach - mówił. - Gdzie Arystofanes, Eurypides, Plaut? Nie ma, bo kultura śródziemnomorska przeniosła się na Manhattan". No rzeczywiście, nie ma. Owszem, jest Antygona, co się zdaje niedobijalna, ale i ona, żeby sprostać dzi- * 24 * siejszej mentalności, została w pewnym warszawskim teatrze umiejscowiona na zgliszczach niedawnej wojny bałkańskiej. Co z tym dalej robić? Na mitologicznych aluzjach wychowały się całe pokolenia, większość literatury co i rusz zatrąca o rzymsko-greckie pojęcia, a im dalej w tył, tym kłopotliwiej. Taka, powiedzmy, Odprawa postów greckich. Pierwszy tej jakości polski dramat i od razu dzieje się w Troi. Nie wiem jak teraz, ale myśmy się tej Odprawy... w szkole uczyli garściami na pamięć, niosła nas muzyka tych niezrównanych strof płynących jak łódź bukowa z Parysem u wioseł. „O biało-skrzydła morska pławaczko..." - pamiętacie? Aktualność tego niebywałego tekstu, jednego z najprzenikliwszych w całej polszczyźnie, wydaje się jak wykuta w skale Ka-lijopy. „Jeden to marnotrawca umiał spraktykować, / Że jego wszeteczeństwa i łotrowskiej sprawy / Od małych aż do wielkich wszyscy jawnie bronią". Wiecie, co mam na myśli. A przecież jawnie widać, że na naszych oczach wymiera gatunek ludzi, co mogą do arcydramatu Kochanowskiego podchodzić bez słowników języka polskiego, mitologii i kultury antycznej. Ze wstydem przyznaję, że sam czuję się wobec nich półignorantem. Nie tylko zapomniałem, co to „zołwice", ale i znaczny kłopot miałem z dojściem, o co chodzi w wersie: „Strzałą niemężnej ręki prędką objeżdżon". I tylko jak się do tego wszystkiego ma to, że w plebiscycie czytelników na Książkę Roku 1998, w związku z nagrodą NIKE, najwięcej głosów zebrała Mitologia Greków i Rzymian Kubiaka?! Tego już na zdrowy rozum dojść nie mogę, bo jakaś potworna sprzeczność tu siedzi i skrzeczy. Więc zostawiam problem, niech się *25* sam rozwiązuje, a ja wracam do moich zołwic. Co to takiego? Szukajcie, a znajdziecie. Jan Kochanowski, Odprawa postów greckich, Prószyński i S-ka, Warszawa 1998 Wtóra śmierć Antygony Młodsze moje dziecko poszło do pierwszej klasy i od razu poczułem, że końcówki nerwowe zaczęły mi żywiej reagować na różne szkolne okoliczności. Kiedyś przechadzałem się po księgarniach jak panisko, teraz wpadam w popłoch na widok piramid podręczników. Gorączkowo wpijam wzrok w działy lektur, grzebię w kompendiach i leksykonach. Wczoraj patrzę - leży Antygona. Sofoklesa wielbię nad życie i Antygon mam parę w domu. Ale tak jakoś machinalnie otworzyłem książczynę, wydaną dosyć byle jak, ale z szumnym napisem na odwrocie okładki, że „Lektura". Patrzę, kto przełożył, bo to wiadomo, grunt. Ale nie wiadomo, bo nie ma nazwiska tłumacza. Jest za to „Prolog do Antygony Sofoklesa", podpisany Ludwik Hieronim Morstin, i informacja, że prolog ów został wygłoszony w 1945 przed premie- ???????? w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Ja tam wiem, kto przełożył, bo znam ten przekład z innego wydania. Przełożył autor „Prologu"; ale jak ktoś nie wie albo nie zaryzykuje domysłu? No to się nie dowie. A przecież niby lektura szkolna... * 26 * Ale dobrze. Kupiłem tę książczynę, położyłem przed sobą na biurku, obok niej kilka rozmaitych Antygon, com je miał w domu w innych tłumaczeniach, porównałem, i przeprowadziłem takie oto rozumowanie. Jak się nie zna języka, na przykład starożytnej greki, przekład jest dla danego dzieła tym, czym oczy dla czytelnika. Ale oczy jak oczy. Jeden ma wzrok sokoli, inny dziewięć dioptrii plus albo minus. Jeden przekład może dzieło uskrzydlić, inny - kompletnie je pogrążyć. Przekłady mają też, wcale często, to do siebie, że się starzeją i umierają. Przekład L.H. Morstina, polecany jako lektura szkolna, od dawna leży martwy i ani dycha. Podobnie jak wiele innych dawnych tłumaczeń, łącznie z klasycznym Kazimierza Morawskiego, z początku wieku. Żadne dziecko, a pewnie i większość nauczycieli, nic z tego nie pojmie, rzuci biedną Antygoną w kąt i pobiegnie czytać Nowe przygody Batmana. A tymczasem jest ratunek dla Antygony, bo są współczesne dwa przekłady, czytelne i przejrzyste. Jeden autorstwa Helmuta Kajzara, drugi - Antoniego Libery i Janusza Szpotańskiego. Ale żaden z nich nigdy nie zawędrował do lektur szkolnych. Bo w wydawnictwach i Ministerstwie Edukacji Narodowej pracują ludzie, którym takie - i tej podobne - sprawy wiszą. Wiszą im dzieci i zwisa Sofokles, który jest tu oczywiście przykładowym fragmentem większej całości. Pięćdziesiąt lat temu ktoś wpisał na listę Morstina i tak już zostało. Tyle że Morstin umarł, a Sofokles, choć też umarł, nadal żyje. To znaczy byłby żył, gdyby nie Morstin i wydawcy. Sofokles, Antygona, przełożył L.H. Morstin, Beskidzka Oficyna Wydawnicza, Bielsko-Biała 1997 *27* Nazo banita Podobno byliśmy kiedyś narodem otwartym i szczodrym, słynęliśmy z rycerskich pojedynków twarzą w twarz na ubitej ziemi, w cenie była prostolinijność w mowie i uczynku. Sądząc po dalszych losach, nie wyszło nam to na dobre. Przez ostatnie dwa stulecia braliśmy powszechne lanie, przegrywaliśmy wojny i powstania, łącznie z przegraniem państwa, zasłużenie czy nieza-służenie. Zaczęliśmy więc wyrabiać cechy odwrotne. Staliśmy się specjalistami w partyzantce, podjazdach, knowaniach i sabotażach, osiągając i tu wcale niezłe rezultaty. Wydaje mi się, że teraz trochę zaczynamy zatracać te cechy, zwłaszcza nowe pokolenia nie będą ich kultywować, bo negatywizm jakby mniej popłaca. Stąd rosnące problemy pewnego typu sztuki czy literatury - ufundowanej na łudzeniu despoty. Ja tam się cieszę, że nie trzeba już główkować, jak oszwabić cenzora, ale ta niegdysiejsza wzmożona kombinatoryka twórcza miała swoje dobre strony. Ćwiczyła intelekt, prowadziła do wielu wynalazków formalnych, czyniła z metafory podstawowy budulec estetyczny. Owszem, to żaden warunek jakości. Tacy pisarze amerykańscy, prostolinijni do mdłości, w ogóle nie znając uroków aluzji politycznej czy żadnej innej, przecież napisali trochę niezgorszych książek. Stąd ciekaw jestem, jak się u nas będzie czytywało takie powieści jak Ciemności kryją ziemię Andrzejewskiego czy Nazo poeta Bocheńskiego, gdy wymrą już ci, którzy podniecali się tropieniem w nich rozlicznych, chytrych, błyskotliwych aluzji, głównie politycznych. *28 * Bohaterem książki Bocheńskiego jest sławny Owidiusz, rzymski poeta sprzed dwóch tysięcy lat, autor Przemian i Sztuki kochania. I oto ten piewca bezinteresownych radości życia został nagle, ni stąd, ni zowąd, skazany przez cesarza Oktawiana Augusta na dożywotnie zesłanie do dalekiej, półdzikiej prowincji nad Morzem Czarnym. Do dziś nie wiadomo dlaczego. Bocheński próbuje własnego śledztwa, ale jasne jest, że nie idzie o odkrycie jakichś nieznanych źródeł historycznych. Bocheński, w doskonałym porozumieniu z własnymi czytelnikami, szukał innych motywacji. Otóż Owidiusz sławił ludzkie instynkty, choćby miłość czy erotykę, na które absolutna władza cesarza nie miała żadnego wpływu. Nie czynił tego bynajmniej wbrew cesarzowi - ale jednak jakby pomniejszał boskość władcy, sugerował inne przestrzenie wolności. W socjalistycznym totalizmie aluzja była czysta i przejrzysta. A co z nią teraz? W czasach, kiedy nie tylko wolno pisać wszystko, ale w dodatku szczególną karierę zrobiła erotyka? Obawiam się, że problem nie w aluzji politycznej, lecz w stylistyce i metaforyce mających tę aluzję uzasadnić. Nazo poeta jest wciąż książką znakomitą, ale podejrzewam, że niejeden dzisiejszy czytelnik zadałby pytanie: po co było tak kombinować? Otóż po to, byśmy nie zdumieli do szczętu, czytując tylko to, co miłe władzy i dostępne cenzorskiej wyobraźni. Jacek Bocheński, Nazo poeta, Czytelnik, Warszawa 1999 *29 * Estetyka grozy Jak opowiedzieć o tragedii przekraczającej tak zwane ludzkie wyobrażenie, kiedy każde słowo wydaje się nie na miejscu? Logika ciągnie do języka równie niewyobrażalnego, tyle że wiele się wtedy nie dowiemy Picasso, chcąc oddać tragedię wojny hiszpańskiej, namalował sławną Guernikę w tonie dramatycznego ekspresjoni-zmu, gdzie przeraźliwie zdeformowane ludzkie i zwierzęce torsy skręcały się w śmiertelnych konwulsjach. Z tej wyjątkowej adekwatności treści i formy wynikł pewien pouczający paradoks: Guemica uchodzi za Picas-sowskie arcydzieło i jest podziwiana jako estetycznie doskonałe dzieło sztuki. Józef Szajna, chcąc z kolei podzielić się swoim doświadczeniem Oświęcimia, usypał wielką piramidę starych butów. To robiło wrażenie, ale czy było dziełem sztuki? Jeśli tak, na pewno wyznaczało jedną z jej granic. Malarzom zawsze trochę łatwiej, bo mają do artystycznej obróbki nieskończoną ilość materii widzialnej. A co pisarze ze swoimi czarnymi znaczkami na białym tle, uporczywie podobnymi? Jak opisać taki Holokaust? Trzeba by usypać górę czarnych, spalonych słów... Przecież niepodobieństwo. Pozostaje literatura, czyli układanie zdań. Jakich? Chropawych, połamanych, dramatycznie splecionych z innymi w bolesnym uścisku antygramatyki - czy odwrotnie: artystycznie doskonałych, by wewnętrzna siła Sztuki Słowa mogła w pełni oddać tragizm losu? Hanna Krall, pisząc swoje ostatnie książki o ofiarach Holokaustu rozsianych po całym świecie, od Argentyny po Przysłop Miętusi, zdecydowała się na sokratej- *30* skie utożsamienie piękna z prawdą. Jej reportaże stawały się coraz bardziej wyrafinowaną prozą artystyczną. Dla wzmocnienia efektu zastosowała chwyt emocjonalnego kontrastu między opisywanym a językiem opisu: im bardziej poruszające zdarzenia, tym język „zimniejszy", niemal suchy. No i okazało się, że można za Sztukę Opisu dostać po łapach. Kiedy w 1998 ukazał się zbiór Tam już nie ma żadnej rzeki, pewien recenzent oskarżył Hannę Krall o estetyzowanie, szukanie pisarskich efektów, jakoby nieprzystających do grozy tematu. To samo można by powiedzieć o właśnie wznowionym, trochę skróconym wydaniu głośnego Tańca na cudzym weselu. Straszne rzeczy Krall tam opisuje. I robi to pięknie, choć dyskretnie, nie ukrywając, że zależy jej na literackiej jakości tekstu. Polecam uwadze ewentualnych malkontentów, że -toutes proportions gardees - nie inaczej postępowali ojcowie klasycznej tragedii, od Ajschylosa po Eurypidesa. Czyń zawsze dobrze, nawet gdy inni czynią źle. Po prostu pisz pięknie (jeśli umiesz). Hanna Krall, Taniec na cudzym weselu, Wydawnictwo a5, Kraków 2001 Ostatni polonez Władysława Terleckiego już przysypała dobra ziemia, ale wciąż nie mogę przestać myśleć o jego śmierci. Nieprędko urodzi się taki drugi pisarz. Głęboki, mądry, * 31 * przenikliwy, znakomity stylista. Nietypowy Polak: obdarzony rzadką równowagą umysłu, to znaczy niepodległy romantycznym uniesieniom, słomianym zapałom, trom- tadracji. Pozytywista? Niewątpliwie. Ale pozytywista dziwny, bo tak naprawdę zajmowały go momenty przełomowe w polskiej historii, powstania, dzieje oporu wobec przemocy, indywidualne przypadki szaleństwa z miłości, nienawiści, zdrady. Upodobał sobie wiek XIX, zwłaszcza okres między powstaniem styczniowym a początkiem następnego stulecia. Stamtąd garściami mógł czerpać modelowe tematy do opisu naszej socjalistycznej rzeczywistości, bo przecież uważni czytelnicy doskonale wyczuwali, że wszystko, o czym pisze, odnosi się wprost do czasów współczesnych. Gdyby zestawić jego książki wedle dat powstania, można by z nich ułożyć fenomenalny dziennik PRL-u, bo nie ma chyba ważniejszych wydarzeń zbiorowych z powojennego czterdziestolecia, które nie zostałyby - w historycznym kostiumie - przedstawione i zanalizowane. Był niestety pesymistą. Niestety, bo nie pozwalało mu to żywić się zbiorowymi entuzjazmami z tytułu chwilowych przewag nad dowolnym wrogiem. Zawsze zza zwycięstwa wyłaził mu upiór przyszłej klęski, bo często widział Polaka jako śmiertelnie zatrutego na duszy. To zatrucie przychodziło z nieszczęsnej historii, wlokąc się za nami co najmniej od XVIII wieku, i wcale dobrze się miało w PRL-u, pomimo szczytnych chwil wolnościowych zrywów. I miał jasną świadomość, że przeniosło się do III Rzeczypospolitej, niezależnie od narodowej wygranej. Ciężko mu pewnie było o tym pisać, może z litości nad nami nieszczęsnymi, cośmy wreszcie wychy- *32 * nęli na utęsknioną wolność, a może z poczucia, że nikt już nie będzie chciał słuchać wołania puszczyka, którym konsekwentnie pozostał do śmierci. W ostatniej dekadzie był najmniej twórczy, jakby zniechęcony, rozczarowany; wiek i nieuleczalna choroba też robiły swoje, choć przecież ledwo przekroczył sześćdziesiątkę. Był stylistą trudnym, choć błyskotliwym, więc wymagającym intelektualnego wysiłku. Stał się w naszej kapitalistycznej epoce chyba najbardziej zapomnianym, porzuconym z wybitnych pisarzy. On, oddany społecznik, który sprawie polskiej kultury poświęcił dosłownie całe twórcze życie, wojując o nią także z Wielkim Kasjerem, bóstwem nowego świata. Był jednym z ostatnich, którzy w takim stylu wodzili poloneza. czerwiec 1999 Śliwiak 3 grudnia 1994 wyszedł z domu w szlafroku i po kilkuset metrach drogi donikąd wpadł pod nocny tramwaj. Miał sześćdziesiąt sześć lat. Od jakiegoś czasu ani świat o nim nie pamiętał, ani on o świecie; choroba Alzheimera poróżniła go na zawsze z rzeczywistością. A był kiedyś jednym z najpopularniejszych polskich poetów! W Krakowie znali go wszyscy, jak Gałczyńskiego. Przyjechał tu z Warszawy i Wrocławia, gdzie studiował medycynę, którą natychmiast porzucił dla szkoły teatralnej. Był aktorem przez siedem lat, bagatela, w Starym Teatrze. Ale wciągnęła go literatura i zabra- *33* la scenie. Zadebiutował w 1953 poematem o Koperniku, potem wydał ponad dwadzieścia tomów poezji dla dorosłych i kilkanaście dla dzieci. Pisał świetne piosenki. Śpiewała je Piwnica pod Baranami {Song o młodości do dziś jest jej znakiem rozpoznawczym), Marek Grechuta, Skaldowie, Joanna Rawik, Sława Przybylska, zmarła niedawno Łucja Prus. Redak-torował w pismach, był między innymi wiatach pięćdziesiątych szefem słynnej „Zebry", pierwszego artystycznego pisma z prawdziwego zdarzenia w PRL-u. Jakim był poetą? Przede wszystkim absolutnie profesjonalnym. Nieco młodszy od Różewicza i Herberta, podzielał wszystkie zalety ich talentu, oprócz tej szczypty tajemnicy która decyduje o wielkości. Może pisał za dużo i zbyt łatwo mu szło, nie wiem. Ale pamiętam, jak ogromne wrażenie zrobił swego czasu, w 1965, Poemat o miejskiej rzeźni, dzięki któremu poeta dotąd zaledwie interesujący przeskoczył nagle do kategorii pierw-szorzędności. Choć większość kolejnych zbiorów trzymała równy, wysoki poziom, poza Poematem... nie udało mu się jednak nigdy napisać tych kilku przynajmniej wierszy, które przeszłyby do historii kultury jako znaki firmowe i autora, i czasu, w jakim powstały. Socjalizm zrobił z niego, niezasłużenie, doskonałego oportunistę. Gdyby żył w normalnym kraju, ten smutny epitet nie miałby zastosowania. Wziął legitymację partyjną jako przepustkę do świętego spokoju; na żadnej karierze mu nie zależało; chciał robić tylko to, co najlepiej umiał - pisać. Pewnie mógłby robić to samo i bez legitymacji, ale się ugiął, może wystraszył. Zapewne dlatego nie bardzo odnalazł się w wolnej Polsce, wymagającej * 34 * deklaracji innej lojalności i wypominającej stare oportu-nizmy. Zresztą na takich jak on przestawano już zwracać uwagę. Politycznie byt do niczego, jako poeta wypadł z łask środowiska. Myślę, że naprawdę byłby szczęśliwy tylko wtedy, gdyby wrócono mu Lwów, miasto urodzenia, które wspominał zawsze, trzeźwy czy pijany. Gasł, aż zgasł. Tadeusz Śliwiak, Nie dokończony rękopis, wybór wierszy w opracowaniu Rafała Watrowskiego, Zysk i S-ka, Poznań 2002 Ja i Się Moda na Stachurę największa była bodaj w latach osiemdziesiątych. Po samobójczej śmierci w 1979 dołączono go do grona świętych przeklętych, okadzono, obtańczo-no, obfilmowano i wydawało się, że już po Stachurze pisarzu, skoro na amen zasnuła go legenda. Ale teraz znów widzę jego książki po księgarniach. Dlatego że jest okazja, bo dwudziestolecie śmierci? Prawdopodobnie, bo na moje ucho i oko akurat Stachura zdaje się kiepsko pasować do dzisiejszej epoki. Kiedyś był idolem tych, co marzyli o wolności, w sztuce i życiu, ale akurat ich los wysłuchał i tej wolności doczekali. Był także duchowym wodzem outsiderów, egzystencjalnych leworękich, którzy woleli raczej powtarzać za nim, że „wszystko jest poezja" niż zabrać się do jakiejś konkretnej roboty. Jeśli już, marzyli o wyrębie lasu albo zbieraniu miodu. Nie- *35* wykluczone jednak, że takich jest wciąż sporo i właśnie oni będą potencjalnymi klientami wznowień Stachury. Ale może niepotrzebnie się wyzłośliwiam. Los Stachury pomimo pozorów, wcale nie był godzien zazdrości. Jak czytać w kolejności jego książki, jawnie wychodzi rosnące szaleństwo autora. Zrazu piewca czystej natury i wszechmiłości, przeszedł od trudnej harmonii ze światem (Siekierezada, Cała jaskrawość, wiersze i poematy) do totalnego z tym światem zwarcia, w końcu śmiertelnego. Jego chyba ostatni tekst, odnaleziony w papierach po nim, jak na ironię nosił tytuł Pogodzić się ze światem. Ale już wtedy pogodzić się znaczyło - odebrać sobie głos i przestać istnieć. Symptomy tego odchodzenia zawierało wcześniejsze Się, zbiór opowiadań pisanych w bezosobowej formie zwrotnej, bo Stachura uznał, że jak się jest, ja", to się zdradza świat, wywyższając siebie, a to czysta uzurpacja. Swego czasu Się wywoływało zachwyty, pamiętam i własne. Stachura utożsamił się wówczas z filozofią zen, został duchowym hippisem i wszystko wydawało się fantastyczne. Dzisiaj Się tylko miejscami nadaje się do czytania, jest potwornie pretensjonalne i napuszone. Zupełnie zaś do czytania nie nadaje się Fabuła rasa, filozofujące wykłady o naturze świata i człowieka, z których wynika, że gdyby poważnie się nimi przejąć, trzeba by natychmiast albo siebie, albo świat cały przewrócić do góry nogami. Pozostały wczesne poezje, powieści i opowiadania, delikatne a liryczne; tam Stachura i prościej pisał, i skromniej myślał. Nijaka pewnie nauka z takiego wniosku, a przecież jakaś. Tyle że losu samego Stachury nikt zatrzymać ani odmienić nie mógł. *36* Ten szczęsny czas „Ta nasza młodość, ten szczęsny czas, ta para skrzydeł zwiniętych w nas...", śpiewa do dziś w Piwnicy pod Baranami Halina Wyrodek. Wiele lat upłynęło od chwili, kiedy zaśpiewała to po raz pierwszy, ale dopiero teraz sens wzruszających słów Tadeusza Śliwiaka stał się naprawdę wiarygodny. Bo nie starzeje się tylko pamięć młodości i zawsze jest skłonna wyświetlić zawartość swojej dyskietki na ekranie czasu teraźniejszego; poszarzały monitor nagle się rozjarza... Nie ma takiego pisarza, od najmarniejszego po największego, który wzgardziłby tak pociągającym tematem jak powrót w szczęsną przeszłość. Kiedy przypominam sobie Wielki Testament Villona czy wiersze starego Iwaszkiewicza bądź starego Miłosza, myślę, że młodość poniektórych pisarzy została im niekiedy dana po to, by w starości mogli ją przerobić na arcydzieła. Nie wiem, czy Paweł Huelle napisze coś jeszcze na miarę swojego Weisera Dawidka, ale tą jedną debiutancką książką udowodnił, że wie, po co był kiedyś dzieckiem: także po to, by napisać Weisera Dawidka. Co do mnie, to chyba nawet bardziej lubię jego opowiadania z obydwóch zbiorów, Opowiadań na czas przeprowadzki [Pierwszej miłości. Większość z nich też obraca się wokół dzieciństwa i młodości, co by znaczyło, że Huelle jest z tą kwestią szczególnie za pan brat. Wybór zatytułowany Byłem samotny i szczęśliwy nic tu nie zmienia, bo jest tylko zmyślną kombinacją opowiadań wyjętych z obu wymienionych tomów i wydrukowanych pod zmyłkowym tytułem. Kiedyś takie za- *37* biegi były rzadkością, dziś są na porządku dziennym, bo rynek wygrywa z wydawniczą lojalnością wobec czytelnika, więc na wszelki wypadek ostrzegam bibliofilów. W tym nowym zestawieniu opowiadania Huellego zyskały tyle, że można je czytać jako historię dorastającego bohatera, co z chłopca zmienia się w młodzieńca. Rzecz dzieje się na Wybrzeżu, tej dziwnej ziemi zaludnionej przez różnonarodowe plemiona, które poprzera-stały w siebie jak leśne korzenie, a bolesność ich wojennego i powojennego rozrywania odzywa się do dziś trwałym urazem. Chłopiec nie pochodzi stamtąd, więc jako przybysz obserwuje to wszystko z pewnego dystansu; dopiero własne dojrzewanie zmusi go do podejmowania wyrazistszych wyborów. Proza Huellego jest prosta, czysta i przejrzysta, jakby nie urodzili się jeszcze ani Joyce, ani Pynchon. Ale mieć o to do niego pretensję znaczyłoby tyle, co mieć pretensję do Whitney Houston, że śpiewa tak, jakby się jeszcze nie urodziła Janis Joplin. Paweł Huelle, Bytem samotny i szczęśliwy, Rosner i Wspólnicy, Warszawa 2002 Bryk z PRL-u Pierwsze wydanie Wspomnień chatturzystki z roku 1963 plątało się po domu rodzicielskim jako tak zwana modna lektura, bo wtedy modne było wszystko, co *38* wiązało się z „Przekrojem", pismem dziś dogorywającym w zetlałym blasku niegdysiejszej chwały. Grodzieńska, pisarka i aktorka estradowa, drukowała humoreski w „Przekroju" i to wystarczyło, żeby w inteligenckim, mieszczańskim domu krakowskim leżały jej książki obgadywane potem na imieninach. Chodziłem do szkoły i oczywiście nie miałem zielonego pojęcia, co to chałtura. Wspomnienia chatturzystki czytałem jak Old Surehanda, powieść pełną awanturniczych przygód na nieznanym lądzie. Lądem była polska prowincja, a egzotycznymi przygodami życie stołecznych artystów estradowych chałturzących na tejże prowincji. Ponieważ jak każdy chłopiec uwielbiałem książki przygodowe, Wspomnienia... mogłem czytać na okrągło i wciąż zachwycał mnie niezwykły i pełen niezrozumiałych zachowań świat opisywany przez Grodzieńską. Chyba gdzieś w tym czasie zacząłem doceniać wartość konwencji i kreatywną moc stylu, co nie pozostawało bez wpływu na uczucia towarzyszące lekturom. Książka Grodzieńskiej swoją niezwykłą konstrukcją po-wieści-reportażu-pamiętnika- felietonu wyprzedzała (mając to w nosie) niejedno formalne osiągnięcie awangardy literackiej lat sześćdziesiątych, a specyficzną, cienką ironią języka, szlifowaną na polskim kabarecie międzywojennym, delektowałem się jak holenderską czekoladą w proszku z amerykańskiej paczki świątecznej. Dzisiaj, po tylu latach, kiedy tamten świat ze Wspomnień... sam już jest wspomnieniem, czytam obecne, któreś już wydanie Grodzieńskiej z tą samą frajdą, bo -jak mówią - styl to człowiek. W przypadku pani Stefanii formuła *39* wyjątkowo się sprawdza. Jest to niewiasta fantastyczna i daj jej Boże zdrowie, zwłaszcza że przekroczyła osiemdziesiątkę piątkę. Jerzy Stempowski, nasz ojciec i mistrz eseju, napisał w recenzji (dla Wolnej Europy) z pierwszego wydania tej książki, że jej szczególna wartość polega na doskonałym uchwyceniu szczegółów obyczajowych Polski wrośniętej już w nowy, socjalistyczny model życia. Dla Stempowskiego emigranta było to poznawcze źródło nieprzepłacone. Myślę, że podobne pożytki mogą dziś odnieść ci wszyscy, dla których świat prowincjonalnego PRL-u i krążących po nim chałturników zda się, jak mnie kiedyś, bajką z nieznanej planety. Studenci socjologii oprócz Ortegi ? Gasseta powinni czytać Grodzieńską. Stefania Grodzieńska, Wspomnienia chałturzystki, Akapit Press, Łódź 1999 Sir Arthur na tropie Moje domowe Przygody Sherlocka Holmesa mają tylko strzępek okładki w okolicach grzbietu. Nie ma też paru kartek od końca, więc nawet nie wiem, które to wydanie. Ale raczej jedno z wcześniejszych, bo z 1963 roku. Wygląda, jakby brało udział w wojnie secesyjnej, przechodząc na zmianę to w ręce Jankesów, to konfederatów. Cóż, dla co najmniej parunastu pokoleń książki Conan Doyle'a, zwłaszcza te z Sherlockiem, były lek- * 40 * turą nie tyle obowiązkową, ile po prostu oczywistą jak poranny paciorek. Nie wiem, czy poranny paciorek jest jeszcze oczywisty w naszych coraz mniej bogobojnych czasach; podejrzewam też niestety, że podobnie dzieje się z poczytno-ścią książek sir Arthura. Szczerze mówiąc, trochę trudno się dziwić. Po wytwornych Anglikach do pisania kryminałów zabrali się głównie Amerykanie, i jak to oni, radykalnie przekopali gatunek, pod pewnymi względami świetnie go rozwijając, pod innymi niszcząc. W efekcie komuś, kto przeczytał cokolwiek z Chandlera, Mac-Leana i Ludluma, przygody arystokratycznego dżentelmena z Baker Street wydadzą się bajędami świerszcza za kominem. Naiwności tam po sufit, co druga najeżona niebywałymi trudnościami sprawa dałaby się dziś rozwiązać w pięć minut po prostu dzięki nowoczesnym technikom kryminalistyki, a i sam styl autora zdaje się już lekko nieświeży. Lepiej skądinąd bronią się większe powieści niż małe opowiadania, choćby te pomieszczone w obecnym wyborze. W tych ostatnich, siłą rzeczy niemal pozbawionych szerszego tła obyczajowego dziewiętnastowiecznej Anglii (z jej kolonialnymi obsesjami), mistrzostwo słynnego detektywa okazuje się cokolwiek na wiarę. Ledwo się zapoznał ze sprawą, już ją rozwiązał. Ale nie marudźmy. Kto wymyślił duet Sherlock Holmes i doktor Watson, ten zasługuje na pomnik w historii literatury, bo to jest duet na miarę Don Kichota i San-cho Pansy albo Kubusia Puchatka i Prosiaczka. Sir Conan stworzył też coś jeszcze: nieznany dotąd w kulturze model (odtąd kanoniczny), mianowicie trójkąt poli- * 41 * cjant-prywatny detektyw-przestępca. Postać