Tadeusz Nyczek LEKTURY OBOWIĄZKOWE Wydawnictwo Znak Kraków 2005 Projekt okładki Przemysław Dębowski Rys. na 1. str. okładki Marek Raczkowski Opracowanie typograficzne i łamanie Irena Jagocha Opieka redakcyjna Artur Wiśniewski Adiustacja Urszula Horecka Korekta Katarzyna Onderka 1010$ Copyright © by Tadeusz Nyczek ISBN 83-240-0549-8 ^~^y Zamówienia: Dział Handlowy 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl ?(? Jako autorka Lektur nadobowiązkowych powinnam przy Lekturach obowiązkowych Tadeusza Nyczka zzielenieć z zazdrości. Ale zazdrość jest chorobotwórcza. Wolę więc przyznać zgodnie z prawdą, że jest to zbiór świetnie i zwięźle napisanych felietonów, które do pierwszego albo ponownego przeczytania omawianych książek rzeczywiście zachęcają. Wisława Szymborska Od autora Teksty zebrane w tej książce wzięły się z przekory. Pisywać o starociach zazwyczaj z dawna obecnych w czytelniczej świadomości, mających po kilka albo i więcej wydań - w czasach, gdy na rynku księgarskim pojawia się - w skali kraju - co najmniej kilkadziesiąt nowości wydawniczych dziennie... Toż to wariactwo pełne. Pism kulturalnych czy stricte literackich z łamami otwartymi na dowolny tekst krytyczny zbyt wielu przecież nie ma, żeby sobie na takie zbytki pozwolić. Pokurczyły się gościnne łamy gazet codziennych... Nie starcza miejsca na obsłużenie choćby połowy tego, co nam księgarnie i wydawcy dostarczają jako „najnowszy bestseller", a tu ktoś ostentacyjnie odwraca się tyłem i zabiera do lektury Żeromskiego, Swifta czy Hłaski. Albo, co za pomysł, do Winnetou, wierszy Wojaczka czy Doktora Żywago. Przekora ma wielu ojców i pewnie jakieś matki też. Musimy się jednak nieco cofnąć w czasie. Autor tych tekstów należy do pokolenia, które nie nawykło do ? up o -w ani a książek; książki się zdobywało. Sieć księgarska to był teren nieustających polowań na zwierzęta charakteryzujące się świetnym ukrywaniem i jeszcze szybszym znikaniem, przy czym niemal było obojętne, do jakiego gatunku należały; równie trudno było upolo- * 7 * wać powieść Hemingwaya co Nienackiego, opowiadania Mrożka co Braci Karamazow. Tysiące eksmyśliwych z tamtych czasów chodzi nadal po dzisiejszych księgarniach w zadumieniu, że można spokojnie nabyć to, co onegdaj bywało niedościgłym marzeniem. Bodaj najbardziej cierpią, kiedy widują swoje ukochane książki, w takim trudzie niegdyś zdobywane, dziś walające się za parę groszy po ulicznych stoiskach i półkach z przecenioną literaturą. Pies z kulawą nogą nie zwróci uwagi. A już żeby o nich pisać? Wolne żarty. Fetyszem współczesności, zresztą starym, ale wciąż żywym i aktywnym, jest kult nowości. Każdy debiut jest wypatrywany jako świeży żer - dla krytyków i wydawców; a nuż to druga Grochola czy Masłowska, na której da się zbić wymierny kapitał: w złotówkach czy prestiżu. Wszystko nabrało przyspieszenia, które w kraju ludzi dosyć z natury rześkich, a pozbawianych przez tyle dziesięcioleci naturalnych ujść swej żwawości, wywołało zrozumiały skutek - nerwicę nadmiaru. W powodzi kolorowych okładek zapowiadających kolejną rewelację tygodnia pojawiają się mimo wszystko tak zwane wznowienia; wciąż dopełniane „biblioteki klasyki" zajmują, fakt, sporo półek i wyglądają wcale dziarsko; mam jednak wrażenie, że dosyć marny jest ich los. Nie dlatego, że ich nikt nie czyta. Przypuszczalnie dlatego, że „kultura szybkich obrazków" automatycznie kwalifikuje je jako świadectwo szacownej, ślamazarnej i lekko nudnawej przeszłości. Jakby niewidzialną granicę wyznaczała tu odległość między stukaniem na maszynie do pisania - albo wręcz rękopiśmiennictwem - a pracą na ekranie komputera. * 8 * Autor niniejszego, dawno skądinąd zdradziwszy starą erikę na rzecz peceta, owszem, usiłował sprostać wydawniczemu duchowi czasów i śledzić nowości, ale rychło doszedł do wniosku, że czeka go niechybne pomieszanie zmysłów. Zbyt często też odkrywał, że ta tak zwana nowa literatura jakoś kiepsko go żywi, że cienka jest i przelotna. I tu zbudziła się przekora, powiadając krótko: a może by tak od czasu do czasu wrócić do starych lektur? Sprawdzić, co tam u nich słychać? Jak się miewają w dzisiejszych czasach, co z nich ocalało w zderzeniu z teraźniejszością, a co już pachnie naftaliną (dobre pytanie dla młodszych czytelników: co to takiego naftalina?). To było dobre doświadczenie. Większość z nas wszak wciąż jeszcze żyje na pograniczu epok; urodzeniem, wychowaniem, pamięcią - po stronie tego, co było przed 1989, druga zaś strona to nasza współczesność, jakże inna. Jesteśmy w Europie, „ale z naszymi umarłymi", jak pisała Maria Janion. Ci umarli to nie tylko nasza tradycja i historia, ale i odłożone w naszych zmysłach i umysłach wspomnienia, skojarzenia, doznania. Jednak mimo wszystko ta sama książka, czytana kiedyś, dziś już pewnie inaczej będzie nam brzmieć -choć litery pozostały na swoich miejscach. Nie mówiąc o tym, co może znaczyć dla kogoś współcześnie urodzonego, nieobciążonego pamięcią przeszłości; może zgoła co innego? Dlaczego „lektury obowiązkowe"? Przecież nie dlatego, że wzięte są ze spisu lektur szkolnych, bo nie są. Większość zresztą nie miałaby szans tam się znaleźć. Po- * 9 * wiedzmy, że są „obowiązkowe inaczej". To znaczy warto je znać, a niektórych dotyczy to wręcz w sposób kategoryczny. Nie wszystkie są arcydziełami o znaczeniu ponadczasowym. Jedne bywały ważne dla tak zwanego swojego czasu i stanowią nadal ciekawe świadectwo jakiegoś konkretnego wycinka przeszłości. Inne należą do prywatnego magazynu dobrej pamięci niżej podpisanego. W takich okolicznościach to on, właściciel, bierze pełną odpowiedzialność za dobór tej czy innej lektury. Wiele z tych książek nadal tworzy kanon światowej literatury i przypomnienie ich tutaj wzięło się za sprawą, ujmijmy to tak, pewnych ambicji pedagogicznych komentatora. A wszystko spowodowała... autorkaLektur nadobowiązkowych, znana szerzej jako Wisława Szymborska. Kiedy „Gazeta Wyborcza" zaproponowała jej kontynuowanie na swoich łamach znanego cyklu felietonów pod tą nazwą, niżej podpisany niejako spontanicznie -poniekąd również z przekory - wpadł na pomysł równoległego cyklu Lektur obowiązkowych. Kilka lat felietony te szły sobie parami w dodatku literackim „Gazety Wyborczej", aż Szymborskiej się znudziło. Nie dziwota: razem z tekstami z „Gazety" i tymi wcześniejszymi uzbierało się jej tego na cztery tomy. Lektury obowiązkowe, osamotnione, kontynuowały się jeszcze przez kilka lat, aż do likwidacji dodatku w dotychczasowym kształcie. Zbiór ten nie ma, rzecz jasna, ambicji wyczerpania tematu, bo to po prostu niemożliwe. „Kanony świętych lektur" co jakiś czas tu i ówdzie powstają i kto chce, niech w nie zagląda; autor niniejszego nie ma wątpliwo- * 10 * ści, że to tylko kolejne złudzenia Pełni i Całości. Ponadto pisywał po prostu o tym, co życie i księgarnie przynosiły. Finalny podział na „klasy", zastosowany w tej książce w miejsce zwykłej chronologii powstawania tekstów, był ekstrarozrywkową grą kompozycyjną obliczoną na lepszy efekt czytelniczy. Za co bynajmniej nie przepraszam. LEKTURY OBOWIĄZKOWE ...DLA KLAS ODCHODZĄCYCH Szkatułki pamięci Pan Tadeusz, Pana Tadeusza, Panu Tadeuszowi... Które to już pokolenie odmienia ten tytuł z obowiązku, z miłości, z podziwu. Co jeszcze można o Panu Tadeuszu? Kiedy przeczytałem go po raz pierwszy, miałem, jak wszyscy, dwanaście albo trzynaście lat. Wydawał mi się oczywisty, najzupełniej zrozumiały. Potem, po latach, kiedy moje dziecko zbliżało się do tego samego wieku, przeczytałem go po raz drugi. I przeraziłem się. Co dziesiątego słowa nie rozumiałem. Czy coś się stało ze mną, czy z arcydziełem Adama M.? Ja zgłupiałem, czy też język Mickiewicza zaczął odchodzić w przeszłość, stając obok języka Reja, Morsztyna, Paska? Długie lata nie zbliżałem się, ze strachu, do Pana Tadeusza. Ale wróciłem, bo nie dawał mi spokoju. Podejrzewałem, że to raczej we mnie był błąd... Mickiewicz miał rację. Co z tego, że niektórych słów nadal nie rozumiałem. Przecież patrząc na kolekcję pięknych motyli, nie muszę znać ich wszystkich imion. Poza tym były słowniki, był Stanisław Pigoń, który wytłumaczył szczegółowo Pana Tadeusza w wydaniu Biblioteki Narodowej. Z powrotem odnalazłem Soplicowo i sad z Zosią i gołębiem srebrnopiórym. Wydaje mi się też, że na własny użytek zrozumiałem fenomen tego tekstu, w którym wieszcz Adam zawarł, jak pisze największy żyjący znawca wieszcza Jarosław Ma- * 15 * rek Rymkiewicz, wzorzec polski, czyli realny i mityczny zarazem sposób bycia Polaków. Otóż, jak myślę, polega to na szkatułkach pamięci. Mickiewicz, pisząc w Paryżu Pana Tadeusza, wskrzeszał pamięć świetnej i świętej przeszłości. Bohaterowie poematu także wskrzeszają swoją pamięć przeszłości. Tak jak ich ojcowie i dziadowie pamięć własnej. I tak dalej. A dla nas dzisiaj czym jest Pan Tadeusz? Także wskrzeszaniem naszej pamięci o wieku XIX, a poprzez niego o każdym poprzednim. Arcydzieło wszech czasów? A czymże innym jest arcydzieło? Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz, Czytelnik, Warszawa 1999 Jady miłości Paliła cygara. Była bardzo inteligentna i bardzo nieładna. Kochliwa przy tym - nie wzbudziła niczyjego żywszego uczucia, co tragicznie przeżywała. Kiedy zawiedli ją mężczyźni, przerzuciła się na kobiety. Też nie pomogło. Zakochała się okrutnie w utracjuszce, niejakiej Paulinie Zbyszewskiej, ale została przepędzona. W porywie rozpaczy napisała krótką ni to powieść, ni to poemat prozą, Pogankę, którą w 1846 opublikował „Przegląd Naukowy". Pisała potem różne rzeczy, ale tylko Poganka zrobiła wielką i długotrwałą karierę. Jeszcze moje pokolenie miało ją w lekturach szkolnych. Pytałem teraz swoich studentów: nawet nie słyszeli o takiej książce. Czyli wypadła z obiegu po półto- * 16 * ra wieku. Trochę trudno się dziwić. Napisana jest znacznie egzaltowanym stylem, pełnym afektowanych metafor (Żmichowska debiutowała wierszami) i mało dziś czytelnych analiz różnych stanów ludzkiego ducha. Trudno też przyswajalny jest główny wątek powieści, zahaczający o bajkę, jak to pewien wielkiej urody młodzieniaszek, puściwszy wodze koniowi i własnej wyobraźni, spotkał nocą w głuchym lesie cud-niewiastę zamieszkałą w tajemniczym zamku i, skojarzywszy ją z portretem namalowanym ongiś przez starszego brata, zakochał się na swoje nieszczęście. Niewiasta okazała się demonicą w ludzkim ciele, za czym zmarnował przez nią życie, uwalniając się od niej dopiero po spaleniu rzeczonego portretu. Żmichowska odegrała się w tej książce głównie na kobietach (Poganka powstała na motywach nieszczęśliwej miłości do Zbyszewskiej), ale z drugiej strony wątki feministyczne są tam silne, w tej skali bodaj pierwsze tak wyraźne w polskiej literaturze. W ogóle dziwny to utwór. Powstał w późnym romantyzmie, dwanaście lat po Panu Tadeuszu, ale do charakteru ówczesnej naszej literatury miał się niewiele; już prędzej do francuskich trucicielskich dekadentyzmów drugiej połowy XIX wieku z Kwiatami zła Baudelaire'a na czele. I jeśli Pan Tadeusz wydaje się spóźnionym arcydziełem bardziej osiemnastowiecznej epiki sarmackiej niż swoich czasów (podobnie jak sztuki Fredry), to Poganka, wyprzedzająca z kolei epokę, lokuje się bliżej modernizmu z jego duchowymi jadami, cielesnym zatraceniem erotycznym i przypisaniem sztuce mistyczno-symbolicznych mocy. to gdybania filologiczne, oczywiste dla znaw-zostawmy. Kto chce się zapoznać z sugestyw- * 17 * nym wizerunkiem miłości fatalnej w wykonaniu kobiety fatalnej, niech czyta Pogankę. Nie będzie szło łatwo, bo odstaliśmy od takiego języka, ale na upartego... Narcyza Żmichowska, Poganka, Universitas, Kraków 2002 Prawdziwa Polka Co jakiś czas wracam do Rodziewiczówny. Szkoda zachodu, powie ktoś, tyle jest dobrej literatury do przeczytania. Zależy, co się uważa za dobrą literaturę. Najsłabszą stroną pisarstwa Rodziewiczówny jest (nie wszędzie) przewidywalność fabularna i psychologiczna, ale rozległość tematów i problemów jest tak imponująca, że pod koniec XX wieku, gdyby zrobić jego obrachunki literackie, dzieło autorki Dewajtisa jest pod wieloma względami porównywalne tylko z twórczością Żeromskiego, Iwaszkiewicza i Miłosza. I nie jest to despekt, myślę, dla trzech wymienionych panów, choć uczciwość krytycznoliteracka kazałaby przecież postawić Rodzie-wiczównę za nimi, nie obok. Jej pisarstwo często brali na sztandary różni dziarscy „prawdziwi Polacy", narodowcy i antysemici, bo namiętność Rodziewiczówny do zakorzeniania wszędzie polskości wydaje się dominować w powieściach, co nie dziwota, zważywszy, że los nawet symbolicznie obramował jej życie dwoma powstaniami, styczniowym i warszawskim; jest w tej polskiej obsesji * 18* \ prostą kontynuatorką narodowo-romantycznej tradycji idącej od Pana Tadeusza i Trylogii. Ale to tylko część, wygodniejsza, prawdy o Rodzie-wiczównie. Jakkolwiek by spojrzeć, ta pani z Polesia miała we krwi tradycję Polski wielonarodowościowej, stąd jej estyma dla Litwinów, Żmudzinów, Białorusinów. Mnóstwo tam także pochwalnych wątków kształcenia się Polaków za granicą, we Francji, w Szwajcarii czy Ameryce, by zapyziałą ojczyznę podnieść na wyższy poziom cywilizacyjny; to już kłopotliwsze, bo pachnie liberalizmem i wolnomyślicielstwem. W Dewajtisie dodatkowo, i niemal prowokacyjnie, najlepsze (i światowe!) wykształcenie mają... dwie młode dziewczyny, co dla konserwatystów z zasady skłaniających się ku wartościom czysto męskim musi być dosyć bolesnym szczut-kiem; przy tym rysuje się motyw jakby feministyczny, dziś tak modny i chyba kiepsko widziany przez „prawdziwych Polaków". Co jeszcze... Ach, zapomniałbym: Rodziewiczówna wzrusza. Czasem po sienkiewiczowsku, czyli łzawię, ale mnie to nie przeszkadza. Niemal cała literatura drugiej połowy XX wieku, zarażona przez Kafkę, Joyce'a i Gombrowicza, wydaje się przepuszczona wyłącznie przez rozum i maszynę do pisania, a przyłożona do Rodziewiczówny okazuje się dziwnie sucha, sztywna i chłodna. Lubię staroświecki bezwstyd wzruszenia. Dawniej pisarze byli jakoś bardziej ludzcy. Maria Rodziewiczówna, Dewajtis, Prószyński i S-ka, Warszawa 1998 * 19* Romanse Wertyńskiego Był najpopularniejszym pieśniarzem przedbolszewickiej Rosji. Potem na dwadzieścia cztery lata wyemigrował. Włóczył się z recitalami po Europie i Ameryce, przemierzając tysiące kilometrów i dziesiątki miast. Na ostatnie osiem emigracyjnych lat osiadł w Szanghaju. Od Warszawy (tam uwiódł słynną „panią Irenę") po San Francisco uwielbiali go wszyscy, a zwłaszcza wszystkie. Podobno nie mógł jednak wytrzymać bez ojczyzny. W czasie drugiej wojny długo obstukiwał drzwi sowieckich ambasad. Władza radziecka przychyliła się wreszcie do próśb syna marnotrawnego. Pięćdziesięcioczteroletni Aleksander Wertyński, autor dziesiątków słynnych romansów śpiewanych na scenie i przeżywanych w życiu, wrócił w 1943. Pamiętająca wciąż publiczność przyjęła go z otwartymi ramionami. Władza dała mu mieszkanie w Moskwie i przydzieliła grafik występów, dała też szanse pograć w filmie, bo zawsze chciał być aktorem nie tylko estradowym. Cztery tysiące imprez w ciągu czternastu lat. Ciągano go od Krymu po Sachalin, jak stachanowca śpiewającego na akord. Był nieźle wytrenowany i zaprawiony w estradowej harówce (która tylko z pozoru wydaje się lekkim chlebem), ale miał już swoje lata. Umarł w 1957, nagle, w hotelowym pokoju, czekając na zdjęcia próbne do kolejnego stalinowskiego filmowego kiczu, gdzie zwykle grywał role arystokratycznych zgniłków i burżuazyjnych krwiopijców. Pochodził po prostu z dobrej rodziny, miał wytworne maniery, spędził pół życia na Zachodzie. No i był najsławniejszym artystą schyłku carskiej Rosji. *20 * Śpiewał przepięknie. Stworzył estradowy typ najpierw zakochanego i nieszczęśliwego Pierrota, potem cygana z salonowych romansów. Pisał sam i teksty, i muzykę. Dla niektórych był za słodki, dla innych za demoniczny, w kiczowatym sensie. Ale w powszechnej opinii był niezrównany. Wydawał się wcieleniem dekadencji wieku XIX przedłużonego w wiek XX. Zresztą tak było, przecież naprawdę tamten wiek zamknęła dopiero pierwsza wojna, a pamięć o nim trwała jeszcze dłużej. Nie opublikował za życia żadnego zbioru śpiewanych wierszy. Romanse i poematy to jego w ogóle pierwsza na taką skalę książka, w Polsce i - o dziwo - także w Rosji. Nikomu też nie przyszło do głowy utrwalić na taśmie filmowej jakikolwiek jego występ, ponoć fenomen sam w sobie. Dziwne drogi sztuki. Charlie Chaplin, miesiąc odeń młodszy, miał więcej szczęścia. Dziś w imieniu Wertyńskiego próbuje ten dystans choć trochę odrobić Tadeusz Lubelski swoimi świetnymi przekładami. Są jeszcze płyty. O ile ktoś do nich dotrze. Aleksander Wertyński, Romanse i poematy, wybór, przekład, posłowie Tadeusz Lubelski, WL, Kraków 1996 Ojcowie i synowie Chyba jeszcze do niedawna nigdzie tak jak na wsi nie widać było ostrości relacji ojciec-syn. Tu syn bywa albo następcą ojca we wszystkim, co ojcowskie, albo ojcu *2i * zaprzecza, czyli odrzuca ojcowiznę. Wchodzić w rolę ojca, by samemu stać się ojcem dla swego syna, to być za tradycją. Odmawiać pójścia za ojcem, to zrywać z tradycją i tworzyć tradycję własną, która może być zerwana przez syna, i tak dalej. To jest cena zakorzenienia w ziemi albo wykorzenienia. Narrator Nagiego sadu - syn - wybrał odrzucenie. Ojciec był niepiśmienny, on poszedł do szkół i zostawił ziemię. Ale ciąży mu zerwana tradycja, bo wie, że dla chłopskiego syna oznacza to wieczne wykorzenienie. Więc wraca na wieś jako nauczyciel. I wciąż od nowa, obsesyjnie, przeżywa swoje odejście, którego ten powrót nie zastąpił. Przeżywa tamto minione życie, które jeszcze stało tradycją i bliskością ze wszystkim - z ojcem, matką, ziemią. Ale te powroty odbywają się już tylko w wyobraźni. Ojciec i matka nie żyją. Jak w Umartej klasie Kantora, są żywymi trupami na zawsze przytroczonymi do grzbietu tego, kto pamięta przeszłe i zdradzone. Nagi sad, debiut Wiesława Myśliwskiego, ukazał się w 1967. Późniejsze książki Myśliwskiego, Paląc i Kamień na kamieniu, mają zapewne większy ciężar gatunkowy, ich panoramiczność społeczna jest znacznie szersza. Ale ten niewielki, skromny Nagi sad pozostaje dla mnie jedną z najpiękniejszych książek napisanych u nas po wojnie i żywię dla niej specjalną czułość. Kiedy ją czytałem pierwszy raz, byłem synem. Teraz jestem ojcem. Jeszcze inaczej ją rozumiem. Wiesław Myśliwski, Nagi sad, Muza, Warszawa 1997 *22 * Pradziadka dzieje Pierwsze wydanie Białego kamienia ukazało się w 1994; do dziś pamiętam zachwyt lekturą tej niewielkiej książeczki. W modzie była wtedy tak zwana nowa proza polska. Nazwiska Gretkowskiej, Goerke, Tulli, Tokarczuk i Stasiuka zgodnie zmierzały w stronę encyklopedii i nawet był moment, gdy i nazwisko Boleckiej znalazło się w tym zwycięskim ordynku, ale jakoś szybko z niego wypadło. Zresztą chyba cała ta formacja powoli się skruszyła, zostały pojedyncze książki, pewnie nie więcej niż dwie-trzy na razie. Biały kamień wydawał się od początku jakby bardziej anachroniczny i nie mieścił się w jakimkolwiek nurcie czy pokoleniu. Jest powieścią z gatunku realizmu temporalnego, to znaczy tego, w którym czas pełni osobną funkcję konstrukcyjną. Tych czasów jest tu kilka, z najważniejszym - czasem Pradziadka, właściwego bohatera powieści. Początek tego czasu sięga lat siedemdziesiątych XIX wieku, koniec - okresu tuż przed drugą wojną. Miejscem akcji jest Podole, w każdym razie ta jego część, która do końca tej wojny była polska. Zresztą „akcja" to za duże słowo. Żadnej akcji typu przygodowego tam nie ma, raczej zapis pewnego świata, który minął. Nadal zdumiewa mnie niepomiernie, jak się udało Boleckiej tak misternie i wiarygodnie odtworzyć klimat, a zwłaszcza dotykalną fizyczność tamtych czasów sprzed wieku i wcześniej. Ta proza jest bowiem tak gęsta od realiów, konkretów obyczajowych, najdrobniejszych spostrzeżeń tyczących zarówno ludzi, jak barw i smaków przyrody, jakby ją stworzyła nie młoda kobieta w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, ale jej prabab- *23* ka. Są różne źródła, to jasne, ale do przetworzenia ich na widzialny i wiarygodny świat powieści trzeba czegoś znacznie więcej niż tylko talentu dokumentalisty. Szczęśliwie zresztą polska mentalność ludowa, mało zmienna, nie ma nic przeciw takim odtworzeniom. Na wsi, gdzie siedzę i piszę ten felieton, przekopywaliśmy wczoraj z jedenastoletnim synem sąsiadów dróżkę obok domu. Z krzaków wyskoczyła ropucha, chłopiec złapał mnie za rękę i szepnął: - Niech pan zaciśnie zęby to nie zauroczy. Anna Bolecka, Biały kamień, Szpak, Warszawa 1998 Zołwice Kiedyś namawiałem jednego reżysera teatralnego, żeby wystawił Powrót Odysa Wyspiańskiego. Jest to prorocza sztuka o tym, jak Odyseusz po dziesięciu latach tułaczki wreszcie dociera do Itaki, rozgląda się w sytuacji, niby robi porządki, tłukąc zalotników Penelopy po czym ogólnie wątpi i postanawia wiać gdzie bądź. Mój przyjaciel sztukę przeczytał, pojął aluzję, ale odmówił wystawienia. Tłumaczył, że nikt dziś ani nie strawi języka tego utworu, pełnego młodopolskich pokrętności, ani nie pojmie odniesień do mitologii. „Rozejrzyj się po teatrach - mówił. - Gdzie Arystofanes, Eurypides, Plaut? Nie ma, bo kultura śródziemnomorska przeniosła się na Manhattan". No rzeczywiście, nie ma. Owszem, jest Antygona, co się zdaje niedobijalna, ale i ona, żeby sprostać dzi- * 24 * siejszej mentalności, została w pewnym warszawskim teatrze umiejscowiona na zgliszczach niedawnej wojny bałkańskiej. Co z tym dalej robić? Na mitologicznych aluzjach wychowały się całe pokolenia, większość literatury co i rusz zatrąca o rzymsko-greckie pojęcia, a im dalej w tył, tym kłopotliwiej. Taka, powiedzmy, Odprawa postów greckich. Pierwszy tej jakości polski dramat i od razu dzieje się w Troi. Nie wiem jak teraz, ale myśmy się tej Odprawy... w szkole uczyli garściami na pamięć, niosła nas muzyka tych niezrównanych strof płynących jak łódź bukowa z Parysem u wioseł. „O biało-skrzydła morska pławaczko..." - pamiętacie? Aktualność tego niebywałego tekstu, jednego z najprzenikliwszych w całej polszczyźnie, wydaje się jak wykuta w skale Ka-lijopy. „Jeden to marnotrawca umiał spraktykować, / Że jego wszeteczeństwa i łotrowskiej sprawy / Od małych aż do wielkich wszyscy jawnie bronią". Wiecie, co mam na myśli. A przecież jawnie widać, że na naszych oczach wymiera gatunek ludzi, co mogą do arcydramatu Kochanowskiego podchodzić bez słowników języka polskiego, mitologii i kultury antycznej. Ze wstydem przyznaję, że sam czuję się wobec nich półignorantem. Nie tylko zapomniałem, co to „zołwice", ale i znaczny kłopot miałem z dojściem, o co chodzi w wersie: „Strzałą niemężnej ręki prędką objeżdżon". I tylko jak się do tego wszystkiego ma to, że w plebiscycie czytelników na Książkę Roku 1998, w związku z nagrodą NIKE, najwięcej głosów zebrała Mitologia Greków i Rzymian Kubiaka?! Tego już na zdrowy rozum dojść nie mogę, bo jakaś potworna sprzeczność tu siedzi i skrzeczy. Więc zostawiam problem, niech się *25* sam rozwiązuje, a ja wracam do moich zołwic. Co to takiego? Szukajcie, a znajdziecie. Jan Kochanowski, Odprawa postów greckich, Prószyński i S-ka, Warszawa 1998 Wtóra śmierć Antygony Młodsze moje dziecko poszło do pierwszej klasy i od razu poczułem, że końcówki nerwowe zaczęły mi żywiej reagować na różne szkolne okoliczności. Kiedyś przechadzałem się po księgarniach jak panisko, teraz wpadam w popłoch na widok piramid podręczników. Gorączkowo wpijam wzrok w działy lektur, grzebię w kompendiach i leksykonach. Wczoraj patrzę - leży Antygona. Sofoklesa wielbię nad życie i Antygon mam parę w domu. Ale tak jakoś machinalnie otworzyłem książczynę, wydaną dosyć byle jak, ale z szumnym napisem na odwrocie okładki, że „Lektura". Patrzę, kto przełożył, bo to wiadomo, grunt. Ale nie wiadomo, bo nie ma nazwiska tłumacza. Jest za to „Prolog do Antygony Sofoklesa", podpisany Ludwik Hieronim Morstin, i informacja, że prolog ów został wygłoszony w 1945 przed premie- ???????? w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Ja tam wiem, kto przełożył, bo znam ten przekład z innego wydania. Przełożył autor „Prologu"; ale jak ktoś nie wie albo nie zaryzykuje domysłu? No to się nie dowie. A przecież niby lektura szkolna... * 26 * Ale dobrze. Kupiłem tę książczynę, położyłem przed sobą na biurku, obok niej kilka rozmaitych Antygon, com je miał w domu w innych tłumaczeniach, porównałem, i przeprowadziłem takie oto rozumowanie. Jak się nie zna języka, na przykład starożytnej greki, przekład jest dla danego dzieła tym, czym oczy dla czytelnika. Ale oczy jak oczy. Jeden ma wzrok sokoli, inny dziewięć dioptrii plus albo minus. Jeden przekład może dzieło uskrzydlić, inny - kompletnie je pogrążyć. Przekłady mają też, wcale często, to do siebie, że się starzeją i umierają. Przekład L.H. Morstina, polecany jako lektura szkolna, od dawna leży martwy i ani dycha. Podobnie jak wiele innych dawnych tłumaczeń, łącznie z klasycznym Kazimierza Morawskiego, z początku wieku. Żadne dziecko, a pewnie i większość nauczycieli, nic z tego nie pojmie, rzuci biedną Antygoną w kąt i pobiegnie czytać Nowe przygody Batmana. A tymczasem jest ratunek dla Antygony, bo są współczesne dwa przekłady, czytelne i przejrzyste. Jeden autorstwa Helmuta Kajzara, drugi - Antoniego Libery i Janusza Szpotańskiego. Ale żaden z nich nigdy nie zawędrował do lektur szkolnych. Bo w wydawnictwach i Ministerstwie Edukacji Narodowej pracują ludzie, którym takie - i tej podobne - sprawy wiszą. Wiszą im dzieci i zwisa Sofokles, który jest tu oczywiście przykładowym fragmentem większej całości. Pięćdziesiąt lat temu ktoś wpisał na listę Morstina i tak już zostało. Tyle że Morstin umarł, a Sofokles, choć też umarł, nadal żyje. To znaczy byłby żył, gdyby nie Morstin i wydawcy. Sofokles, Antygona, przełożył L.H. Morstin, Beskidzka Oficyna Wydawnicza, Bielsko-Biała 1997 *27* Nazo banita Podobno byliśmy kiedyś narodem otwartym i szczodrym, słynęliśmy z rycerskich pojedynków twarzą w twarz na ubitej ziemi, w cenie była prostolinijność w mowie i uczynku. Sądząc po dalszych losach, nie wyszło nam to na dobre. Przez ostatnie dwa stulecia braliśmy powszechne lanie, przegrywaliśmy wojny i powstania, łącznie z przegraniem państwa, zasłużenie czy nieza-służenie. Zaczęliśmy więc wyrabiać cechy odwrotne. Staliśmy się specjalistami w partyzantce, podjazdach, knowaniach i sabotażach, osiągając i tu wcale niezłe rezultaty. Wydaje mi się, że teraz trochę zaczynamy zatracać te cechy, zwłaszcza nowe pokolenia nie będą ich kultywować, bo negatywizm jakby mniej popłaca. Stąd rosnące problemy pewnego typu sztuki czy literatury - ufundowanej na łudzeniu despoty. Ja tam się cieszę, że nie trzeba już główkować, jak oszwabić cenzora, ale ta niegdysiejsza wzmożona kombinatoryka twórcza miała swoje dobre strony. Ćwiczyła intelekt, prowadziła do wielu wynalazków formalnych, czyniła z metafory podstawowy budulec estetyczny. Owszem, to żaden warunek jakości. Tacy pisarze amerykańscy, prostolinijni do mdłości, w ogóle nie znając uroków aluzji politycznej czy żadnej innej, przecież napisali trochę niezgorszych książek. Stąd ciekaw jestem, jak się u nas będzie czytywało takie powieści jak Ciemności kryją ziemię Andrzejewskiego czy Nazo poeta Bocheńskiego, gdy wymrą już ci, którzy podniecali się tropieniem w nich rozlicznych, chytrych, błyskotliwych aluzji, głównie politycznych. *28 * Bohaterem książki Bocheńskiego jest sławny Owidiusz, rzymski poeta sprzed dwóch tysięcy lat, autor Przemian i Sztuki kochania. I oto ten piewca bezinteresownych radości życia został nagle, ni stąd, ni zowąd, skazany przez cesarza Oktawiana Augusta na dożywotnie zesłanie do dalekiej, półdzikiej prowincji nad Morzem Czarnym. Do dziś nie wiadomo dlaczego. Bocheński próbuje własnego śledztwa, ale jasne jest, że nie idzie o odkrycie jakichś nieznanych źródeł historycznych. Bocheński, w doskonałym porozumieniu z własnymi czytelnikami, szukał innych motywacji. Otóż Owidiusz sławił ludzkie instynkty, choćby miłość czy erotykę, na które absolutna władza cesarza nie miała żadnego wpływu. Nie czynił tego bynajmniej wbrew cesarzowi - ale jednak jakby pomniejszał boskość władcy, sugerował inne przestrzenie wolności. W socjalistycznym totalizmie aluzja była czysta i przejrzysta. A co z nią teraz? W czasach, kiedy nie tylko wolno pisać wszystko, ale w dodatku szczególną karierę zrobiła erotyka? Obawiam się, że problem nie w aluzji politycznej, lecz w stylistyce i metaforyce mających tę aluzję uzasadnić. Nazo poeta jest wciąż książką znakomitą, ale podejrzewam, że niejeden dzisiejszy czytelnik zadałby pytanie: po co było tak kombinować? Otóż po to, byśmy nie zdumieli do szczętu, czytując tylko to, co miłe władzy i dostępne cenzorskiej wyobraźni. Jacek Bocheński, Nazo poeta, Czytelnik, Warszawa 1999 *29 * Estetyka grozy Jak opowiedzieć o tragedii przekraczającej tak zwane ludzkie wyobrażenie, kiedy każde słowo wydaje się nie na miejscu? Logika ciągnie do języka równie niewyobrażalnego, tyle że wiele się wtedy nie dowiemy Picasso, chcąc oddać tragedię wojny hiszpańskiej, namalował sławną Guernikę w tonie dramatycznego ekspresjoni-zmu, gdzie przeraźliwie zdeformowane ludzkie i zwierzęce torsy skręcały się w śmiertelnych konwulsjach. Z tej wyjątkowej adekwatności treści i formy wynikł pewien pouczający paradoks: Guemica uchodzi za Picas-sowskie arcydzieło i jest podziwiana jako estetycznie doskonałe dzieło sztuki. Józef Szajna, chcąc z kolei podzielić się swoim doświadczeniem Oświęcimia, usypał wielką piramidę starych butów. To robiło wrażenie, ale czy było dziełem sztuki? Jeśli tak, na pewno wyznaczało jedną z jej granic. Malarzom zawsze trochę łatwiej, bo mają do artystycznej obróbki nieskończoną ilość materii widzialnej. A co pisarze ze swoimi czarnymi znaczkami na białym tle, uporczywie podobnymi? Jak opisać taki Holokaust? Trzeba by usypać górę czarnych, spalonych słów... Przecież niepodobieństwo. Pozostaje literatura, czyli układanie zdań. Jakich? Chropawych, połamanych, dramatycznie splecionych z innymi w bolesnym uścisku antygramatyki - czy odwrotnie: artystycznie doskonałych, by wewnętrzna siła Sztuki Słowa mogła w pełni oddać tragizm losu? Hanna Krall, pisząc swoje ostatnie książki o ofiarach Holokaustu rozsianych po całym świecie, od Argentyny po Przysłop Miętusi, zdecydowała się na sokratej- *30* skie utożsamienie piękna z prawdą. Jej reportaże stawały się coraz bardziej wyrafinowaną prozą artystyczną. Dla wzmocnienia efektu zastosowała chwyt emocjonalnego kontrastu między opisywanym a językiem opisu: im bardziej poruszające zdarzenia, tym język „zimniejszy", niemal suchy. No i okazało się, że można za Sztukę Opisu dostać po łapach. Kiedy w 1998 ukazał się zbiór Tam już nie ma żadnej rzeki, pewien recenzent oskarżył Hannę Krall o estetyzowanie, szukanie pisarskich efektów, jakoby nieprzystających do grozy tematu. To samo można by powiedzieć o właśnie wznowionym, trochę skróconym wydaniu głośnego Tańca na cudzym weselu. Straszne rzeczy Krall tam opisuje. I robi to pięknie, choć dyskretnie, nie ukrywając, że zależy jej na literackiej jakości tekstu. Polecam uwadze ewentualnych malkontentów, że -toutes proportions gardees - nie inaczej postępowali ojcowie klasycznej tragedii, od Ajschylosa po Eurypidesa. Czyń zawsze dobrze, nawet gdy inni czynią źle. Po prostu pisz pięknie (jeśli umiesz). Hanna Krall, Taniec na cudzym weselu, Wydawnictwo a5, Kraków 2001 Ostatni polonez Władysława Terleckiego już przysypała dobra ziemia, ale wciąż nie mogę przestać myśleć o jego śmierci. Nieprędko urodzi się taki drugi pisarz. Głęboki, mądry, * 31 * przenikliwy, znakomity stylista. Nietypowy Polak: obdarzony rzadką równowagą umysłu, to znaczy niepodległy romantycznym uniesieniom, słomianym zapałom, trom- tadracji. Pozytywista? Niewątpliwie. Ale pozytywista dziwny, bo tak naprawdę zajmowały go momenty przełomowe w polskiej historii, powstania, dzieje oporu wobec przemocy, indywidualne przypadki szaleństwa z miłości, nienawiści, zdrady. Upodobał sobie wiek XIX, zwłaszcza okres między powstaniem styczniowym a początkiem następnego stulecia. Stamtąd garściami mógł czerpać modelowe tematy do opisu naszej socjalistycznej rzeczywistości, bo przecież uważni czytelnicy doskonale wyczuwali, że wszystko, o czym pisze, odnosi się wprost do czasów współczesnych. Gdyby zestawić jego książki wedle dat powstania, można by z nich ułożyć fenomenalny dziennik PRL-u, bo nie ma chyba ważniejszych wydarzeń zbiorowych z powojennego czterdziestolecia, które nie zostałyby - w historycznym kostiumie - przedstawione i zanalizowane. Był niestety pesymistą. Niestety, bo nie pozwalało mu to żywić się zbiorowymi entuzjazmami z tytułu chwilowych przewag nad dowolnym wrogiem. Zawsze zza zwycięstwa wyłaził mu upiór przyszłej klęski, bo często widział Polaka jako śmiertelnie zatrutego na duszy. To zatrucie przychodziło z nieszczęsnej historii, wlokąc się za nami co najmniej od XVIII wieku, i wcale dobrze się miało w PRL-u, pomimo szczytnych chwil wolnościowych zrywów. I miał jasną świadomość, że przeniosło się do III Rzeczypospolitej, niezależnie od narodowej wygranej. Ciężko mu pewnie było o tym pisać, może z litości nad nami nieszczęsnymi, cośmy wreszcie wychy- *32 * nęli na utęsknioną wolność, a może z poczucia, że nikt już nie będzie chciał słuchać wołania puszczyka, którym konsekwentnie pozostał do śmierci. W ostatniej dekadzie był najmniej twórczy, jakby zniechęcony, rozczarowany; wiek i nieuleczalna choroba też robiły swoje, choć przecież ledwo przekroczył sześćdziesiątkę. Był stylistą trudnym, choć błyskotliwym, więc wymagającym intelektualnego wysiłku. Stał się w naszej kapitalistycznej epoce chyba najbardziej zapomnianym, porzuconym z wybitnych pisarzy. On, oddany społecznik, który sprawie polskiej kultury poświęcił dosłownie całe twórcze życie, wojując o nią także z Wielkim Kasjerem, bóstwem nowego świata. Był jednym z ostatnich, którzy w takim stylu wodzili poloneza. czerwiec 1999 Śliwiak 3 grudnia 1994 wyszedł z domu w szlafroku i po kilkuset metrach drogi donikąd wpadł pod nocny tramwaj. Miał sześćdziesiąt sześć lat. Od jakiegoś czasu ani świat o nim nie pamiętał, ani on o świecie; choroba Alzheimera poróżniła go na zawsze z rzeczywistością. A był kiedyś jednym z najpopularniejszych polskich poetów! W Krakowie znali go wszyscy, jak Gałczyńskiego. Przyjechał tu z Warszawy i Wrocławia, gdzie studiował medycynę, którą natychmiast porzucił dla szkoły teatralnej. Był aktorem przez siedem lat, bagatela, w Starym Teatrze. Ale wciągnęła go literatura i zabra- *33* la scenie. Zadebiutował w 1953 poematem o Koperniku, potem wydał ponad dwadzieścia tomów poezji dla dorosłych i kilkanaście dla dzieci. Pisał świetne piosenki. Śpiewała je Piwnica pod Baranami {Song o młodości do dziś jest jej znakiem rozpoznawczym), Marek Grechuta, Skaldowie, Joanna Rawik, Sława Przybylska, zmarła niedawno Łucja Prus. Redak-torował w pismach, był między innymi wiatach pięćdziesiątych szefem słynnej „Zebry", pierwszego artystycznego pisma z prawdziwego zdarzenia w PRL-u. Jakim był poetą? Przede wszystkim absolutnie profesjonalnym. Nieco młodszy od Różewicza i Herberta, podzielał wszystkie zalety ich talentu, oprócz tej szczypty tajemnicy która decyduje o wielkości. Może pisał za dużo i zbyt łatwo mu szło, nie wiem. Ale pamiętam, jak ogromne wrażenie zrobił swego czasu, w 1965, Poemat o miejskiej rzeźni, dzięki któremu poeta dotąd zaledwie interesujący przeskoczył nagle do kategorii pierw-szorzędności. Choć większość kolejnych zbiorów trzymała równy, wysoki poziom, poza Poematem... nie udało mu się jednak nigdy napisać tych kilku przynajmniej wierszy, które przeszłyby do historii kultury jako znaki firmowe i autora, i czasu, w jakim powstały. Socjalizm zrobił z niego, niezasłużenie, doskonałego oportunistę. Gdyby żył w normalnym kraju, ten smutny epitet nie miałby zastosowania. Wziął legitymację partyjną jako przepustkę do świętego spokoju; na żadnej karierze mu nie zależało; chciał robić tylko to, co najlepiej umiał - pisać. Pewnie mógłby robić to samo i bez legitymacji, ale się ugiął, może wystraszył. Zapewne dlatego nie bardzo odnalazł się w wolnej Polsce, wymagającej * 34 * deklaracji innej lojalności i wypominającej stare oportu-nizmy. Zresztą na takich jak on przestawano już zwracać uwagę. Politycznie byt do niczego, jako poeta wypadł z łask środowiska. Myślę, że naprawdę byłby szczęśliwy tylko wtedy, gdyby wrócono mu Lwów, miasto urodzenia, które wspominał zawsze, trzeźwy czy pijany. Gasł, aż zgasł. Tadeusz Śliwiak, Nie dokończony rękopis, wybór wierszy w opracowaniu Rafała Watrowskiego, Zysk i S-ka, Poznań 2002 Ja i Się Moda na Stachurę największa była bodaj w latach osiemdziesiątych. Po samobójczej śmierci w 1979 dołączono go do grona świętych przeklętych, okadzono, obtańczo-no, obfilmowano i wydawało się, że już po Stachurze pisarzu, skoro na amen zasnuła go legenda. Ale teraz znów widzę jego książki po księgarniach. Dlatego że jest okazja, bo dwudziestolecie śmierci? Prawdopodobnie, bo na moje ucho i oko akurat Stachura zdaje się kiepsko pasować do dzisiejszej epoki. Kiedyś był idolem tych, co marzyli o wolności, w sztuce i życiu, ale akurat ich los wysłuchał i tej wolności doczekali. Był także duchowym wodzem outsiderów, egzystencjalnych leworękich, którzy woleli raczej powtarzać za nim, że „wszystko jest poezja" niż zabrać się do jakiejś konkretnej roboty. Jeśli już, marzyli o wyrębie lasu albo zbieraniu miodu. Nie- *35* wykluczone jednak, że takich jest wciąż sporo i właśnie oni będą potencjalnymi klientami wznowień Stachury. Ale może niepotrzebnie się wyzłośliwiam. Los Stachury pomimo pozorów, wcale nie był godzien zazdrości. Jak czytać w kolejności jego książki, jawnie wychodzi rosnące szaleństwo autora. Zrazu piewca czystej natury i wszechmiłości, przeszedł od trudnej harmonii ze światem (Siekierezada, Cała jaskrawość, wiersze i poematy) do totalnego z tym światem zwarcia, w końcu śmiertelnego. Jego chyba ostatni tekst, odnaleziony w papierach po nim, jak na ironię nosił tytuł Pogodzić się ze światem. Ale już wtedy pogodzić się znaczyło - odebrać sobie głos i przestać istnieć. Symptomy tego odchodzenia zawierało wcześniejsze Się, zbiór opowiadań pisanych w bezosobowej formie zwrotnej, bo Stachura uznał, że jak się jest, ja", to się zdradza świat, wywyższając siebie, a to czysta uzurpacja. Swego czasu Się wywoływało zachwyty, pamiętam i własne. Stachura utożsamił się wówczas z filozofią zen, został duchowym hippisem i wszystko wydawało się fantastyczne. Dzisiaj Się tylko miejscami nadaje się do czytania, jest potwornie pretensjonalne i napuszone. Zupełnie zaś do czytania nie nadaje się Fabuła rasa, filozofujące wykłady o naturze świata i człowieka, z których wynika, że gdyby poważnie się nimi przejąć, trzeba by natychmiast albo siebie, albo świat cały przewrócić do góry nogami. Pozostały wczesne poezje, powieści i opowiadania, delikatne a liryczne; tam Stachura i prościej pisał, i skromniej myślał. Nijaka pewnie nauka z takiego wniosku, a przecież jakaś. Tyle że losu samego Stachury nikt zatrzymać ani odmienić nie mógł. *36* Ten szczęsny czas „Ta nasza młodość, ten szczęsny czas, ta para skrzydeł zwiniętych w nas...", śpiewa do dziś w Piwnicy pod Baranami Halina Wyrodek. Wiele lat upłynęło od chwili, kiedy zaśpiewała to po raz pierwszy, ale dopiero teraz sens wzruszających słów Tadeusza Śliwiaka stał się naprawdę wiarygodny. Bo nie starzeje się tylko pamięć młodości i zawsze jest skłonna wyświetlić zawartość swojej dyskietki na ekranie czasu teraźniejszego; poszarzały monitor nagle się rozjarza... Nie ma takiego pisarza, od najmarniejszego po największego, który wzgardziłby tak pociągającym tematem jak powrót w szczęsną przeszłość. Kiedy przypominam sobie Wielki Testament Villona czy wiersze starego Iwaszkiewicza bądź starego Miłosza, myślę, że młodość poniektórych pisarzy została im niekiedy dana po to, by w starości mogli ją przerobić na arcydzieła. Nie wiem, czy Paweł Huelle napisze coś jeszcze na miarę swojego Weisera Dawidka, ale tą jedną debiutancką książką udowodnił, że wie, po co był kiedyś dzieckiem: także po to, by napisać Weisera Dawidka. Co do mnie, to chyba nawet bardziej lubię jego opowiadania z obydwóch zbiorów, Opowiadań na czas przeprowadzki [Pierwszej miłości. Większość z nich też obraca się wokół dzieciństwa i młodości, co by znaczyło, że Huelle jest z tą kwestią szczególnie za pan brat. Wybór zatytułowany Byłem samotny i szczęśliwy nic tu nie zmienia, bo jest tylko zmyślną kombinacją opowiadań wyjętych z obu wymienionych tomów i wydrukowanych pod zmyłkowym tytułem. Kiedyś takie za- *37* biegi były rzadkością, dziś są na porządku dziennym, bo rynek wygrywa z wydawniczą lojalnością wobec czytelnika, więc na wszelki wypadek ostrzegam bibliofilów. W tym nowym zestawieniu opowiadania Huellego zyskały tyle, że można je czytać jako historię dorastającego bohatera, co z chłopca zmienia się w młodzieńca. Rzecz dzieje się na Wybrzeżu, tej dziwnej ziemi zaludnionej przez różnonarodowe plemiona, które poprzera-stały w siebie jak leśne korzenie, a bolesność ich wojennego i powojennego rozrywania odzywa się do dziś trwałym urazem. Chłopiec nie pochodzi stamtąd, więc jako przybysz obserwuje to wszystko z pewnego dystansu; dopiero własne dojrzewanie zmusi go do podejmowania wyrazistszych wyborów. Proza Huellego jest prosta, czysta i przejrzysta, jakby nie urodzili się jeszcze ani Joyce, ani Pynchon. Ale mieć o to do niego pretensję znaczyłoby tyle, co mieć pretensję do Whitney Houston, że śpiewa tak, jakby się jeszcze nie urodziła Janis Joplin. Paweł Huelle, Bytem samotny i szczęśliwy, Rosner i Wspólnicy, Warszawa 2002 Bryk z PRL-u Pierwsze wydanie Wspomnień chatturzystki z roku 1963 plątało się po domu rodzicielskim jako tak zwana modna lektura, bo wtedy modne było wszystko, co *38* wiązało się z „Przekrojem", pismem dziś dogorywającym w zetlałym blasku niegdysiejszej chwały. Grodzieńska, pisarka i aktorka estradowa, drukowała humoreski w „Przekroju" i to wystarczyło, żeby w inteligenckim, mieszczańskim domu krakowskim leżały jej książki obgadywane potem na imieninach. Chodziłem do szkoły i oczywiście nie miałem zielonego pojęcia, co to chałtura. Wspomnienia chatturzystki czytałem jak Old Surehanda, powieść pełną awanturniczych przygód na nieznanym lądzie. Lądem była polska prowincja, a egzotycznymi przygodami życie stołecznych artystów estradowych chałturzących na tejże prowincji. Ponieważ jak każdy chłopiec uwielbiałem książki przygodowe, Wspomnienia... mogłem czytać na okrągło i wciąż zachwycał mnie niezwykły i pełen niezrozumiałych zachowań świat opisywany przez Grodzieńską. Chyba gdzieś w tym czasie zacząłem doceniać wartość konwencji i kreatywną moc stylu, co nie pozostawało bez wpływu na uczucia towarzyszące lekturom. Książka Grodzieńskiej swoją niezwykłą konstrukcją po-wieści-reportażu-pamiętnika- felietonu wyprzedzała (mając to w nosie) niejedno formalne osiągnięcie awangardy literackiej lat sześćdziesiątych, a specyficzną, cienką ironią języka, szlifowaną na polskim kabarecie międzywojennym, delektowałem się jak holenderską czekoladą w proszku z amerykańskiej paczki świątecznej. Dzisiaj, po tylu latach, kiedy tamten świat ze Wspomnień... sam już jest wspomnieniem, czytam obecne, któreś już wydanie Grodzieńskiej z tą samą frajdą, bo -jak mówią - styl to człowiek. W przypadku pani Stefanii formuła *39* wyjątkowo się sprawdza. Jest to niewiasta fantastyczna i daj jej Boże zdrowie, zwłaszcza że przekroczyła osiemdziesiątkę piątkę. Jerzy Stempowski, nasz ojciec i mistrz eseju, napisał w recenzji (dla Wolnej Europy) z pierwszego wydania tej książki, że jej szczególna wartość polega na doskonałym uchwyceniu szczegółów obyczajowych Polski wrośniętej już w nowy, socjalistyczny model życia. Dla Stempowskiego emigranta było to poznawcze źródło nieprzepłacone. Myślę, że podobne pożytki mogą dziś odnieść ci wszyscy, dla których świat prowincjonalnego PRL-u i krążących po nim chałturników zda się, jak mnie kiedyś, bajką z nieznanej planety. Studenci socjologii oprócz Ortegi ? Gasseta powinni czytać Grodzieńską. Stefania Grodzieńska, Wspomnienia chałturzystki, Akapit Press, Łódź 1999 Sir Arthur na tropie Moje domowe Przygody Sherlocka Holmesa mają tylko strzępek okładki w okolicach grzbietu. Nie ma też paru kartek od końca, więc nawet nie wiem, które to wydanie. Ale raczej jedno z wcześniejszych, bo z 1963 roku. Wygląda, jakby brało udział w wojnie secesyjnej, przechodząc na zmianę to w ręce Jankesów, to konfederatów. Cóż, dla co najmniej parunastu pokoleń książki Conan Doyle'a, zwłaszcza te z Sherlockiem, były lek- * 40 * turą nie tyle obowiązkową, ile po prostu oczywistą jak poranny paciorek. Nie wiem, czy poranny paciorek jest jeszcze oczywisty w naszych coraz mniej bogobojnych czasach; podejrzewam też niestety, że podobnie dzieje się z poczytno-ścią książek sir Arthura. Szczerze mówiąc, trochę trudno się dziwić. Po wytwornych Anglikach do pisania kryminałów zabrali się głównie Amerykanie, i jak to oni, radykalnie przekopali gatunek, pod pewnymi względami świetnie go rozwijając, pod innymi niszcząc. W efekcie komuś, kto przeczytał cokolwiek z Chandlera, Mac-Leana i Ludluma, przygody arystokratycznego dżentelmena z Baker Street wydadzą się bajędami świerszcza za kominem. Naiwności tam po sufit, co druga najeżona niebywałymi trudnościami sprawa dałaby się dziś rozwiązać w pięć minut po prostu dzięki nowoczesnym technikom kryminalistyki, a i sam styl autora zdaje się już lekko nieświeży. Lepiej skądinąd bronią się większe powieści niż małe opowiadania, choćby te pomieszczone w obecnym wyborze. W tych ostatnich, siłą rzeczy niemal pozbawionych szerszego tła obyczajowego dziewiętnastowiecznej Anglii (z jej kolonialnymi obsesjami), mistrzostwo słynnego detektywa okazuje się cokolwiek na wiarę. Ledwo się zapoznał ze sprawą, już ją rozwiązał. Ale nie marudźmy. Kto wymyślił duet Sherlock Holmes i doktor Watson, ten zasługuje na pomnik w historii literatury, bo to jest duet na miarę Don Kichota i San-cho Pansy albo Kubusia Puchatka i Prosiaczka. Sir Conan stworzył też coś jeszcze: nieznany dotąd w kulturze model (odtąd kanoniczny), mianowicie trójkąt poli- * 41 * cjant-prywatny detektyw-przestępca. Postać bystrego prywatnego detektywa, najczęściej pełnego dziwactw samotnika mającego przeciw sobie nie tylko cwanego mordercę, ale i głupiego policjanta, stała się gatunkowym prawzorem dla niezliczonych książek, wreszcie filmów o rodowodzie sensacyjnym. No a taki Pies Basker-ville 'ów to naprawdę arcydzieło wszystkich czasów. Od wycia tego pieska jeszcze liczne pokolenia czytelników będą miały złe sny. Arthur Conan Doyle, Sherlock Holmes i wampir z Sussex, przełożył Lech Niedzielski, Muza, Warszawa 2003 Saganka Saganka, Bardotka... Nikt ich w Polsce inaczej nie nazywał. Te spolszczenia sugerowały sympatię, niemal kum-pelstwo. Prawie rówieśnice (Bardotka 1934, Saganka rok młodsza), obie Francuzki, były w swoim czasie najmodniejsze, jedna w filmie, druga w prozie. Kiedy Saganka obchodziła osiemnaste urodziny, sama sobie zrobiła najlepszy prezent, wydając Witaj, smutku; okazało się najgłośniejszym debiutem lat pięćdziesiątych. Bardotka ledwo przekroczyła dwudziestkę, gdy zagrała w I Bóg stworzył kobietę, filmie, który ją stworzył. Obie dziewczyny natychmiast podbiły salony, kawiarnie, domy, sklepy, ulice. Wtedy Paryż był pępkiem artystycznego świata, a one były pępkiem pępka. Kie- *42* dy „Przekrój" co tydzień przez cały rok drukował kolorowe zdjęcia Bardotki, wycinali je wszyscy i kochali się w nich jak w świętych obrazkach. Mieć Witaj, smutku należało do towarzyskich obowiązków. W Polsce wyszło na odwilżowej fali w 1956 i do dziś pamiętam za-czytany egzemplarz z supernowoczesną, „picassowską" okładką Janusza Stannego. Miałem dziesięć lat i nie wolno mi było nawet zajrzeć do środka. Powieść uchodziła za perwersyjny szczyt rozwiązłości i była obłożona domową cenzurą. Przeczytałem ją lata później; rozczarowanie było oczywiste, zakazany owoc smakował jak wyschnięta pomarańcza. Wydawała mi się typowo babską opowiastką o dojrzewającej pannicy, której przewróciło się w głowie wskutek panującego w jej otoczeniu tumi-wisizmu i obyczajowej swobody, z której nic nie wynikało oprócz nudy uczuć. No ale jako facet pewnie jak zwykle wszystko źle rozumiałem. Dziś ta niewielka książeczka jest głównie dowodem na nieprawdopodobne przyspieszenie obyczajowe, jakiemu uległ nasz cywilizowany światek. Siedemnastoletnia bohaterka Saganki, przebierająca się na dansing w długą suknię i przeżywająca romans ze studentem o dworskich manierach, wydaje się prehistorycznym dziwadłem, niezdolnym do przyprawienia o cień rumieńca nąjzaciętszego aktywisty Ligi Polskich Rodzin. Wiem, że takie porównania są idiotyczne, ale weźmy współczesny debiut innej nastolatki, niech się nazywa Dorota Masłowska. Upalna melancholia pewnego lata sprzed pół wieku, spędzonego na Riwierze przez czwórkę bohaterów Saganki, wyda się znakiem czasu niewinnego jak pocałunek na czole. * 43 * Tytułowe Witaj, smutku, mimowiednie nawiązujące do Conradowskiej „smugi cienia", o dziwo okaże się doświadczeniem uniwersalnym. Siedemnastolatka, która trochę z nudów, trochę dla zabawy, a trochę z lęku przed dorosłością doprowadziła do śmierci bliską sobie osobę, została we współczesnej literaturze jedną z ikon zła wcielonego w dorastającą dziewczynkę. Z tego motywu dopiero Nabokov zrobi arcydzieło. Lolita ukazała się dwa lata po Witaj, smutku, co oczywiście nie ma nic do rzeczy. Francoise Sagan, Witaj, smutku, przełożyły Anna Gostyńska i Jadwiga Olędzka, Książnica, Katowice 2003 LEKTURY OBOWIĄZKOWE DLA KLAS WYŻSZYCH Wojna na górze Wszyscy to znamy: król Danii Hamlet został podstępnie otruty przez własnego brata, który zaraz potem ożenił się ze swoją szwagierką i sam został królem. Mściwy Duch Hamleta pojawił się na zamku, by opowiedzieć Hamletowi młodszemu, synowi, o zabójstwie, i nakłonić go do zemsty. Dobry syn posłuchał ducha taty. Doprowadził do wojny na górze, która zakończyła się ogólną jatką, a na tronie duńskim - jako że władza nie znosi próżni - zasiadł wrogi Norweg Fortynbras. Obaj Hamletowie, stary i młody, mogli sobie pogratulować, że prawda zwyciężyła. Za grobem. Kto w tej tragedii naprawdę zawinił? Akurat tu odpowiedź jest prosta: prymitywny krętacz, kłamliwy i żądny władzy królewski brat morderca, Klaudiusz. O którym młody Hamlet mówi, że przy otrutym królu był jak ko-zlonogi satyr przy bogu słońca. Od chwili objęcia przezeń tronu wszystko w Danii zaczęło gnić. Rozpleniło się donosicielstwo, serwilizm, samowola i hulanki. Hamlet miał podwójny powód do wystąpienia przeciw Klaudiuszowi, bo nie tylko szukał sprawiedliwości, ale i chciał ratować państwo. Mogło się wszak zdarzyć, że żaden Duch Ojca nie pojawiłby się w Elsynorze. Hamlet, nic nie wiedząc o morderstwie, pogodziłby się z losem sieroty po nagle zmar- * 47 * łym tacie. Ożeniłby się z Ofelią albo został po studiach w Wittenberdze. Król Klaudiusz usiłowałby rządzić. Ale jak? W tym rzecz. Wygląda, że państwo duńskie gniłoby coraz bardziej pod jego nieudolną ręką. Hamlet, któremu Dania nie była obojętna, widząc marnotrawstwo pracy króla-ojca, prędzej czy później założyłby partię opozycyjną, w kraju albo na emigracji. Szekspir też już opisywał takie przypadki. Potem byłaby wojna domowa i tak dalej. Może zginąłby w niej król, a może Hamlet. Ale i tak ucierpiałaby najbardziej Dania. Znów rozjemcą mógłby się okazać jakiś Fortynbras. Historia może biegać różnymi ścieżkami, ale wynik bywa podobny. William Shakespeare, Hamlet, przełożył Stanisław Barańczak, Znak, Kraków 1997 Kto kogo zjada? Pierwsze polskie wydanie Zjadania bogów wyszło w 1986, z najbardziej idiotyczną ingerencją cenzury, jaką w życiu widziałem: ręcznie wydartą stroną, na której ponoć wydrukowano zdjęcie autora. Decydenci od kultury strasznie byli cięci na Kotta, nie wiedzieć czemu, bo na emigracji wcale nie zajmował się komunizmem, ale na przykład teatrem greckim. Dwadzieścia lat po jego wyjeździe nie pozwalali mu niczego wydawać oficjalnie, dopiero jak te zakazy przeskoczyło podziemne wydanie z 1981 * 48 * Kamiennego Potoku, ugięli się i pozwolili opublikować Zjadanie... Czasy były wtedy okropne i przygnębiające, na ich tle książka Kotta wydawała się jakimś anachronizmem, bo czytywało się raczej polityczną bibułę niż erudycyjne eseje o Alceście, która umarła za Admeta. Myślę, że dopiero teraz przyszedł czas na dobrą lekturę Zjadania bogów, i chwała Wydawnictwu Literackiemu, że zdecydowało się na wznowienie, skądinąd sporo poszerzone o kilka późniejszych szkiców. Te szkice mieszczą się w dwu „Dodatkach" dołączonych do właściwej zawartości, czyli esejów o tragedii greckiej. Moim zdaniem powinny być organiczną, równoprawną częścią książki. One też traktują o zmaganiach z Bogiem czy bogami, tyle że teatr tych zmagań nie jest już grecki, ale biblijny, judeochrześcijański albo aleksandryjski z pierwszych wieków naszej ery, albo sumeryjski, ten z najstarszego eposu o Gilgameszu. Wszystko to razem tworzy fascynującą opowieść o losie ludzi wplątanych w los bogów. Było to jeszcze w czasach, gdy z bogami się kochało, walczyło, zdradzało, rozmawiało. Byli mitem, rzeczywistością, codziennym chlebem, ostatnią instancją bądź okrutną wyrocznią, często jednocześnie. Można ich było nawet uśmiercić albo ocalić, bo świat był jeszcze otwarty na próbowanie granic wszystkiego, co ludzkie i boskie. W naszych czasach, kiedy Bóg często bywa figurą retoryczną albo usprawiedliwieniem morderczych fanatyzmów podsycanych przez politykę, Zjadanie bogów wydaje się książką ważniejszą niż Szekspir współczesny, najsłynniejsze dzieło Kotta. W Kottowym Szekspirze nie było miejsca na Boga czy bogów, wszystko działo się między ludźmi i hi- * 49 * storią. Nauki z Szekspira, lepsze czy gorsze, zostały już wyciągnięte. Chyba pora na nauki z tragedii greckiej czy starotestamentowej, bo od bogów, jak od ludzi, nie uwolnimy się nigdy. Pogrzebaliśmy już naiwną nadzieję, że ludzie będą jak bogowie. Ale wciąż zostaje pytanie, czy bogowie są jak ludzie. Widziałem parę dni temu w telewizji starą Czeczenkę stojącą na granicy strzeżonej przez Rosjan i wołającą głośno do Boga o pomoc. Rosjanin usłyszał i odepchnął ją kolbą. Co zrobił Bóg, nie wiem, bo skończono transmisję. Jan Kott, Zjadanie bogów, WL, Kraków 1999 Czerwony młyn Z wiekiem odkrywam, że w sztuce tak zwanej współczesnej obchodzi mnie to tylko, co wywodzi się bezpośrednio z ostatniej prawdziwej rewolucji w sztuce, ostatniego wielkiego wysiłku kultury zmieniającego styl epoki, czyli malarstwa Cezanne'a, Toulouse-Lautreca, Picassa. Dadaizmy, abstrakcjonizmy taszyzmy, fotorealizmy kon-ceptualizmy i ich pochodne - na drzewo. Kropki, kreski, plamy i cała sztuka instalacyjno-hydrauliczna obchodzi mnie tyle co suchy liść. Ani się tego przeżywać nie da, ani nie mówi niczego o świecie, a znaczy mniej niż białe linie na szosie, od których przynajmniej coś zależy, choćby życie ludzkie albo ślimacze. Sztukę mam za rzecz śmiertelnie ważną i poważną, bo jest jedyną dzia- * 50 * jalnością człowieka na ziemi nieprzynoszącą tej ziemi szkód, przez co usprawiedliwiającą nasze rozpasane panoszenie się na tym globie. Paradoksem jest, że ten cudownie bezinteresowny dar ducha często bywa okupiony szaleństwem, wyrzeczeniem, rozpaczą, przedwczesnym wyniszczeniem. I nieważne, czy pada to na nędzarza czy hrabiego. Pośród biedujących impresjonistów i postimpresjonistów, wyrzutków salonowego malarstwa drugiej połowy XIX wieku, taki hrabia de Toulouse-Lautrec był wytwornym potentatem, co wcale nie przeszkodziło losowi obdarzyć go genialnym talentem, by potem doprowadzić do okropnego kalectwa, alkoholizmu, szaleństwa i wreszcie beznadziejnej śmierci przed czterdziestką wskutek totalnej dewastacji organizmu. Mógł żyć jak luksusowy artysta akademicki, otoczony podziwem wpływowego świata, a wybrał - coś w nim wybrało - drogę pod prąd, mieszkanie w burdelach, malowanie zamiast dam i świętych - pijaczek, kurew i aktorek. Jego słynna, później sfilmowana, biografia pióra ??????'? La ????'?, którą zaczytywałem się w latach sześćdziesiątych jako uczeń liceum plastycznego - szczeniak wyruszający na ocean sztuki jak po złote runo - i dziś robi na mnie wrażenie. Teraz widzę, że sporo w niej pretensjonalności i momentami nawet grafomanii, ale sztuce samego Lautreca nie zaszkodziła. Pokochałem to malarstwo wtedy i kocham do dziś, więc gdybym uznał, że działalność dzisiejszych salonowych piesków awangardy mających się za kwintesencję nowoczesności jest cokolwiek warta, zdradziłbym tę miłość i tego kogoś, kto stworzył te co najmniej kilkadziesiąt arcydzieł przyprawiających o bi- * 51 * ??? serca kogoś takiego jak ja, co złamał kiedyś pędzel w absolutnym przekonaniu, że wszystko, co kiedyko-wiek namalowałby, nie byłoby warte jednej kreski z obrazu hrabiego Henryka. Pierre La Murę, Moulin Rouge, przełożyła Jadwiga Dmochowska, Muza, Warszawa 2000 Miłość na śmierć Czytanie pewnych arcydzieł przez pewnych arcypo-etów bywa doświadczeniem fascynującym. W przypadku Szymborskiej fascynujące bywa, jak wiadomo czytelnikom Lektur nadobowiązkowych, czytanie przez nią także różnych dzieł dziwnych, pobocznych, raczej nielite-rackich, a nawet zgoła durnych. Moc pióra arcypoety jest zatem w stanie zrównać arcydzieło z czymkolwiek. Niech się jednak owo cokolwiek, zwłaszcza jeśli jest byle czym, przedwcześnie nie cieszy. Triumf jego jest krótki, trwa tyle, co lektura tekstu o nim. Potem, jak zwykle, cokolwiek przepada, arcydzieło zostaje. Na przykład Dzieje Tristana i Izoldy. Dzieło życia pana Józefa Bediera, francuskiego mediewisty z XIX wieku, któremu nie zadrżała ręka, gdy zbierał w jedną całość rozproszone od stuleci wątki romansowej tragedii z dalekiego średniowiecza. Jedyny na taką skalę wypadek w dziejach literatury: oto zupełnie nikt, nawet nie pisarz, ale zwykły badacz starych tekstów, niemal z dnia na dzień stał się... no właśnie, kim? * 52 * Autorem?, współautorem?, adaptatorem? najsłynniejszej książki miłosnej wszech czasów. Wisława S. z właściwą sobie mądrością i przyjaźnią dla miłości (to nie lapsus, przyjaźń dla miłości istnieje rzeczywiście i jej najwybitniejszym damskim przedstawicielem jest właśnie WS.) napisała komentarz do Dziejów Tristana i Izoldy. Rozplatała i ponazywała wątki, sensy i podteksty. Położyła na tło średniowieczne, potem współczesne. Wszystko na pięciu stronach, lekko i tanecznie. Skądinąd pouczające, co poetka WS. wyczytała - a czego nie wyczytała z książki Bediera. Wyczytała oczywiście, że siła miłości Tristana i Izoldy zmusiła do pomocy sobie wszelkie sprzeczne moce ziemskie i nieziemskie; wszak kochankom jednako sprzyjają zbrodnia i Bóg, kłamstwo i przypadek. Nie wyczytała jedynie, a może wyczytała, tylko nie uznała za ważne - że kochankom pomaga także przyroda zachowująca się w sposób zupełnie ludzki, a nawet boski. Ale podejrzewam, dlaczego WS. ten akurat wątek pominęła. Nie ma go w jej własnej poezji. Gdzie człowiek zdradził przyrodę, a ona odpłaciła mu cudowną obojętnością na ludzkie problemy, łącznie z miłością i śmiercią. Pamiętacie ten słynny wiersz?: „Pukam do drzwi kamienia. - To ja, wpuść mnie. (...)- Odejdź - mówi kamień. - Jestem szczelnie zamknięty". A kiedy umarli Tristan i Izolda, „w nocy z grobu Tristana wybujał zielony i liściasty głóg o silnych gałęziach, pachnących kwiatach, który wznosząc się ponad kaplicę, zanurzył się w grobie Izoldy". Ot, inne czasy. Joseph Bśdier, Dzieje Tristana i Izoldy, przełożył Tadeusz Żeleński-Boy. Z serii: Lekcja literatury z Wisławą Szymborską, WL, Kraków 1996 *53* Galaktyka Lecą „Z dziesięciorga przykazań wysnułem jedenaste: zwięzłość". Tak mogłaby wyglądać autobiografia Stanisława Jerzego Lecą. Powiedzmy dokładnie: tego najlepszego Lecą - Lecą aforysty. Pisał pojedynczymi zdaniami, z których każde było osobnym światem, zagospodarowanym precyzyjnie od dużej litery do kropki. Odczuwał szaloną konieczność porządkowania, nazywania. Zapewne dlatego że miał równie silne poczucie życia w chaosie i absurdzie. Najpierw wojna (siedział w obozach), potem komunizm (był krótko w latach stalinowskich, jak Miłosz, dyplomatą). Wojna była straszna, komunizm niepojęty Zwłaszcza jak się było z pochodzenia Żydem i arystokratą, a z wyboru socjalistą. Był chyba przekonany, jak Różewicz i Borowski, że literatura po tych doświadczeniach nie może już być taka sama jak przedtem. Opanować śmierć, chaos i absurd można tylko za pomocą usilnej pracy rozumu, jedynej broni człowieka zapędzonego do domu wariatów. „Jestem realistą, nie mogę zamykać oczu na surrealizm życia", pisał. To była także dewiza Mrożka, drugiego wybitnego realisty opisującego polski surrealizm. Przede wszystkim myśleć. Myślenie uzdrawia (choć nie leczy), przywraca na moment równowagę utraconym sensom, odnajduje pogubione proporcje logiki i kretynizmu. Wiele „myśli nieuczesanych" Lecą to mordercze strzały wypuszczone w najczulsze miejsca Przodującego Ustroju. „Poszufladkowali nas w szafie, która nie gra". „Są wielkie ustroje, które opierają się na samych drobnoustrojach". To próbki. Były tych myśli tysiące. Zapisywał je na serwet- * 54 * leach w kawiarni, w notesach noszonych przy sobie, żeby w każdej chwili móc łapać je w locie. Czasem się zastanawiam, w jakiej mierze są dziś czytelne. To między innymi Lec stworzył podwaliny systemu Wielkiej Ironicznej Aluzji, która święciła triumfy od połowy lat pięćdziesiątych do końca osiemdziesiątych. Demokracja jest prostolinijna; aluzja, odwrotnie niż w socjalizmie, jest w demokracji bronią polityków, nie obywateli. Ale nie, aluzje i ironie Lecą są inteligentniejsze od ustrojów. „Nie czujemy już prawie zapachu świata, węsząc ciągle aluzje". To też Lec. W jednym zdaniu potrafił polemizować z resztą świata, a na końcu z samym sobą. Jego aforyzmy są najinteligentniejszą galaktyką Gutenberga, jaka świeci nad naszymi czasami pełnymi beztroskiej gadaniny, gadaniny, gadaniny. Stanisław Jerzy Lec, Myśli nieuczesane odczytane z notesów i serwetek po trzydziestu latach, Noir sur Blanc, Warszawa 1996 Dwóch panów L. Kiedyś, pamiętam, był szał na Leśmiana, w latach sześćdziesiątych, a i trochę później. Wiersze jego wyglądały na owoc zakazany, bo nie wiedzieć czemu długo po wojnie prawie go nie wydawano. Dopiero w 1965 ukazał się bodaj kompletny zbiór Poezji, dzięki Jackowi Trznadlo-wi. Pojawiło się też wtedy całe mnóstwo uczonych opra- * 55 * cowań i dysertacji, a takie jak ja wyrostki własnowolnie uczyły się na pamięć wierszy Leśmiana w tramwaju albo na autostopie. Dzisiaj od zbiorów i wyborów Leśmiana księgarnie pękają, ale nie wiem, czy ktoś jeszcze czyta te niesłychane poezje z takim poczuciem dotykania naprawdę Innego Świata. Kiedy zobaczyłem kolejny wybór, ze wstępem Lema, zdumiałem się niepomiernie. Pierwsze zdanie komentarza jakby rzecz wyjaśniało: „To może dziwne, a nawet (u mnie) nienormalne, ale naraz zachciało mi się pisać o poezji". Ale chyba nie przypadkiem zachciało mu się właśnie o Leśmianie. Lem z Leśmianem (pomijam leksykalne pokrewieństwo nazwisk) ma mnóstwo wspólnego, choć na ten temat w rzeczonym wstępie ni śladu. Tu konieczna rola kogoś trzeciego. Widzę tę wspólnotę - najprościej - choćby w języku. Wynalazczym, zakochanym wsło- wotwórstwie; obaj doskonale nurzają się w żywiole polszczyzny. Po drugie - w wizji światów i zaświatów. Lem jest kosmiczny i Leśmian takoż, choć każdy inaczej. Obaj mają równie silny dar wynicowywania z niebytu różnych form domniemanych istnień, zarówno bajkowych fantazmatów, jak bardzo ludzkich lęków czy urojeń. Wszystko stąd, że obu ich nadzwyczaj fascynuje - filozoficznie i „biologicznie" - zjawisko kreacji czyli powstawania, i jego odwrotności - śmierci. Ponadto cechuje ich jakiś szalony i ekscytujący nadmiar, burzliwa oceaniczność, po której podróżujący czytelnik nie zna dnia ani godziny, nie wie, gdzie wyląduje i czy jest jakiś koniec tej podróży. Może dlatego obaj są właściwie nieopisywalni, bo nie widzę nikogo, kto byłby w stanie dotrzeć zmysłem i umysłem w każdy zakamarek planety Lem czy planety Leśmian. * 56 * Akurat jeszcze trzecia mi się planeta pojawia w kontekście tamtych, też jakoś do nich podobna i podobnie przerastająca nasze wątłe dzisiejsze wyczyny twórcze i interpretacyjne, mianowicie malarstwo Malczewskiego. Ale to już inna bajka. Bolesław Leśmian, Gad i inne wiersze. Z serii: Lekcja literatury ze Stanisławem Lemem, WL, Kraków 1997 W kole czasu Gdyby pisarze naprawdę się przejmowali opiniami krytyków, nikt przytomny w Polsce dzisiejszej nie brałby się do prozy. Poezja, wiadomo, wybitna, światowa. Eseistyka przedniej próby. A proza - wtórna, właściwie nieciekawa, ubogi kopciuszek, gdzieś w kącie. Otóż niekoniecznie. Z racji słabej frekwencji polskiej prozy na świecie trudno wyrokować o jej samoswojej wartości. Pan Reich- Ranic-ki, wielki autorytet europejski i niemiecka wyrocznia krytyczna, potwierdził niedawno w wywiadzie, że naszą prozę mało kto czyta, a takie na przykład Wesele (akurat nie proza, ale przykład trafny) Prawdziwy Europejczyk ma w ogóle za niepojęte dziwactwo. Nie wierz gębie, połóż na zębie, mawiała moja mama, gdym w dzieciństwie grymasił przy stole. Nie wierz gębie i czytaj, Polaku, Szwedzie, Kanadyjczyku i Japończyku - Odojewskiego. To jest proza najwyższej klasy. Wyższej niż wiele z tych, co się wam wydają wyższe. Odojewski urodził * 57 * się do prozy jak Łomnicki do aktorstwa. Przez czterdzieści lat napisał niewiele, pięć powieści (trzy nieduże), kilka zbiorów opowiadań, trochę publicystyki i marginalnych prób dramatycznych. Ale ta krótka półeczka waży więcej niż niejeden księgozbiór upchany pod sufit. Specjalnością Odojewskiego są polskie Kresy z ich poplątaną historią polsko- ukraińsko-żydowską. Po Słowackim, Sienkiewiczu i Mackiewiczu nikt tak głęboko nie dotarł do jądra ciemności spowijających te ziemie i losy ludzi między Sanem a Dnieprem. W Zmierzchu świata, Wyspie ocalenia, Zasypie wszystko, zawieje... opisał psychiczne i geograficzne terytorium nieumyślnej klęski, niezawinionej winy, niemożliwych a koniecznych wyborów między miłością, nienawiścią, pokrewieństwem i nacjonalizmem. Jedźmy, wracajmy jeszcze raz, inaczej, wraca w ten mrok. Składa się z opowiadań, które pod koniec lektury, zwłaszcza w obecnym poszerzonym wydaniu, okazują się właściwie powieścią. Wspaniale i przemyślnie skonstruowaną: narratorem pierwszych tekstów jest chłopiec (rzecz zaczyna się przed ostatnią wojną), potem dorastający, by w ostatnich opowiadaniach samemu stać się ojcem swojego kilkunastoletniego syna spadkobiercy. Gdyby Turgieniew nie napisał Ojców i synów, Jedźmy, wracajmy powinno się nazywać tak właśnie. Ale tytuł Odojewskiego jest lepszy, jest samą esencją tej kołowej powieści, w której czas idzie naprzód, by wciąż wracać w raniącą przeszłość. Zdania Odojewskiego, choć gęste i rozlewne jak wiosenna powódź, są zadziwiająco nieomylne co do przecinka; przy tym nie znać po nich trudu, ale silną, *58* męską pracę czułej wyobraźni. Ich wysoki ton, całkowicie pozbawiony patosu i sentymentu, brzmi jeszcze długo po zamknięciu książki. Włodzimierz Odojewski, Jedźmy, wracajmy, Wydawnictwo Książkowe „Twój Styl", Warszawa 2000 Teatr czytany: Mrożek Czytanie sztuk teatralnych nie należy do popularnych zajęć nawet wśród zaprawionych w bojach entuzjastów słowa. Dramaty czytają z konieczności ludzie teatru, bo z tego żyją, ale kto poza nimi? Może inni dramaturdzy, aby dowiedzieć się, co u konkurencji piszczy. Kto jeszcze? Uczniowie na polskim, w ramach lektur obowiązkowych. Może jakaś mała grupka miłośników pewnych nazwisk. To chyba wszystko. Ale nie należy rozdzierać szat. Prawdziwe miejsce dramatu jest przecież w teatrze. Sztuka na papierze jest dopiero surowcem, z którego powstaje właściwy wypiek - na scenie, przy udziale wielu innych ludzi. Ja bym tam jednak nieśmiele namawiał do poczytania czasem jakichś sztuk. Jest z tego garść pożytków. Jeśli to dobra, a nawet świetna literatura, już coś. Mamy tu niezłą tradycję. Nasi romantycy, nie widząc większych szans na teatralizację swoich dramatów, starali się włożyć w nie całe literackie serce, żeby i na papierze wyglądały samowystarczalnie. Ta lekcja do dziś rządzi piórami *59* i wyobraźnią wielu współczesnych dramaturgów, nieli-czących zbytnio na wzięcie u dyrektorów teatrów. Bywa jeszcze i tak, że teatry czegoś nie grają z innych powodów niż ryzyko wystawienia kogoś gorszego od Ibsena. A to temat nieaktualny, a to produkcja zbyt kosztowna. Wtedy zostaje tylko poczytać. Taki Mrożek. Posiadł jednocześnie dwie wspaniałe umiejętności: pisze sztuki, które są zarówno doskonałymi partyturami dla reżyserów i aktorów, jak świetnymi tekstami do czytania. Szwajcarskie wydawnictwo Noir sur Blanc wydaje po kolei dzieła zebrane Mrożka, zachodnią modą publikując wszystko na odwrót, czyli od dziś do początku. W cyklu „Teatr" wyszły już dwa tomy. Drugi zawiera Alfę, Letni dzień, Ambasadora i Pieszo. O ile wiem, zobaczyć dziś można w teatrze tylko Ambasadora, i to bodaj w jednym. A Pieszo jest wspaniałą sztuką. Letni dzień prawie tak samo. Alfa jest niemal nieznana i dyskretnie omijana. Dlaczego? Odsyłam do lektury. Mrożek jest dobry także w teatrze prywatnej wyobraźni. Sławomir Mrożek, Teatr 2, Noir sur Blanc, Warszawa 1996 Sztuka głosu To było jeszcze na studiach. Kilku polonistów, bo to była polonistyka, wymyśliło sobie teatr. No, szczerze mówiąc, teatrzyk. Byliśmy oczywiście ambitni; Herbert nas od biedy satysfakcjonował. Żeby było oryginalniej, za- * 60 * braliśmy się do Lalka. To było słuchowisko, stąd oryginalność. Męczyliśmy się długo i w końcu nic z tego nie ?wyszło. Powodów pewno znalazłoby się sporo, z naszym kompletnym amatorstwem na czele. Ale było coś jeszcze. Z tekstu Herberta w zderzeniu z konkretną nama-calnością teatru ulatywało coś nieuchwytnego, jakaś tajemnica zawarta w słowach, nieprzekładalna na żywe ciała aktorów, scenografię i tak dalej. Teraz przeczytałem w książce dramaty zebrane i chyba wiem, o co chodzi. Herbert jest arcymistrzem i sługą słów. Literatura zaś ożywa przede wszystkim w zetknięciu z wyobraźnią, a nie z inną materią. Zwłaszcza poezja. Dlatego Herbert, jakby intuicyjnie, pisał słuchowiska, nie dramaty sceniczne, które wymagają innego, bardziej usługowego traktowania słów. Jedyna sztuka na scenę, Jaskinia filozof ów, o Sokratesie czekającym na śmierć, jest napisana prozą poetycko- filozo-ficzną i żaden aktor jej nie ożywi, bo wylatuje mu z ust traktatem i wykładem, a nie ludzką prawdą. Widziałem próby wystawienia w teatrze Jaskini..., wiem, co mówię, zagrać się tego nie da. Jeszcze jedną taką poetycką rzecz napisał Herbert, Rekonstrukcję poety, tym razem z Homerem i ze sobą w rolach głównych. I dał spokój, na szczęście. Pozostałe trzy słuchowiska mają formę reportażu radiowego, nie posiłkują się mitologią ani filozofią i dzieją się albo w wynajętych pokojach, albo w knajpie, albo w domu wariatów. Językiem doskonale z życia podsłuchanym, dyskretnie i misternie opracowanym literacko, opowiedział Herbert o nędzy i smutku życia w PRL-u. Czytane dziś, nadal nie tracą nic ze swojej ostrości. Pazerna * 61 * na życie młodość zawsze będzie czekała na opróżnienie jej miejsca przez zbędną, samotną starość, jak w Drugim pokoju. Greckie fatum może się ukryć w niewinnym, zastraszonym i pijanym chłopcu, bezsunie przyglądającym się niesłyszalnym krokom śmierci zbliżającej się do jego brata, jak w Laiku, tym Królu Edypie wśród słuchowisk. Może to dziwactwo, ale myślę, że dramaty Herberta powinny być w repertuarze radia tak jak Wesele, Zemsta czy Tango w repertuarze teatrów. Zbigniew Herbert, Dramaty, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1997 Anioł diabeł Na ile można ufać żonom wielkich artystów pisującym biografie swoich mężów? Gdyby do końca zawierzyć na przykład ostatniej żonie Tadeusza Łomnickiego, autorce głośnej przed dekadą książki pod tytułem Król Lear nie żyje, jej wybitny mąż był aniołem wśród potworów. Potwory tworzące środowisko teatralne przez pół wieku usiłowały aniołowi skręcić kark i wyrwać skrzydła. Ponieważ anioł był genialny i kochał go lud wszelki, jakoś udało mu się umknąć łapom zawistnych kolegów i zostać największym polskim aktorem co najmniej drugiej połowy minionego stulecia. Skądinąd jednak wiadomo, że anioł umiał bywać diabłem, co w końcu naturalne, bo inaczej nie miałby * 62 * żadnych szans na taką karierę, jaką zrobił. Nie wystarczy mieć talent i być pracowitym. Do prawdziwej wielkości niezbędna jest pewna doza samolubnego szaleństwa ślepego na wszystko z wyjątkiem Sztuki, tej wybitnie egoistycznej altruistki. Łomnicki należał do aktorów bardzo samoświadomych i choć lubił siebie w niejednej roli, także partyjnego polityka, bywał na szczęście auto- Icrytyczny Miał przy tym dobre możliwości ujawniania wszelkich refleksji, bo potrafił niesłychanie fachowo pisać o teatrze i nie tylko. W końcu chciał zostać dramaturgiem; przypadek sprawił, że pomylił sale egzaminacyjne i trafił na komisję przesłuchującą przyszłych aktorów. Co się stało z pożytkiem nie tylko dla aktorstwa, ale i dla dramaturgii, bo sądząc po napisanych jednak utworach scenicznych, z gniotowatą socrealistyczną ramotką pod tytułem Pszenica i kąkol na czele, Pan Bóg go jednak czasem opuszczał. Szkice, eseje, wspomnienia, referaty, fragmenty sztuk scenicznych (niestety) i scenariuszy filmowych, pomieszczone w Spotkaniach teatralnych, zamykają epokę, w której aktorstwo bywało nie tylko zawodem, ale i szczególnym moralnym posłannictwem. .Aktorstwo to namiętność, to chęć wyrażenia własnej postawy, przekazania jakiejś idei, to coś więcej niż udawanie kogoś, czyjego tekstu zaledwie wyuczyło się na pamięć i kogo obdarzyło się kilkoma konwencjonalnymi gestami" - pisał Łomnicki, jeden z ostatnich strażników teatralnej świętej pieczęci. Dziś koń by się uśmiał z takich deklaracji. Teatr jako romantyczna msza na ołtarzu Sprawy wywołuje łzę tęsknoty najwyżej pośród niektórych pozostających przy *63* życiu rówieśników Łomnickiego. Reszta jest wzruszeniem (ramion). Tadeusz Łomnicki, Spotkania teatralne, wybór i opracowanie Maria Bojarska, Dom Wydawniczy tCHu, Warszawa 2003 Nieobjęty Kiedyś, jak Lem jeszcze pisai beletrystykę, trzeba było na nią specjalnie polować, bo socjalistyczna dystrybucja akurat w kulturze umówiła się na zachowania demokratyczne: Lemowi tyle co Machejkowi. Za to dziś w byle księgarni wznowień Lema kilometry kwadratowe, ale on sam, jeśli co teraz pisze, to najwyżej felietony, które później ktoś zbiera do kupy i publikuje - ale to już nie to samo. Pretensji do Lema nikt przytomny oczywiście mieć nie może, najwyżej żal, że biologia tak nieubłaganie kręci kołem czasu. W ogóle zresztą powinniśmy się cieszyć każdą chwilą, jaką Lem z nami, Ziemianami, spędza, bo jest to dar nieprzepłacony Kiedy pomyślę, że mogę na przykład wziąć słuchawkę i zadzwonić do Lema, co tu mieszka parę dzielnic dalej, nadziwić się nie mogę i na-zachwycać, bo to jakby nam podarowano jakiś prezent, co się należy ciemnej ludzkości raz na pokolenia - i właśnie na nas trafiło. Lem żadnego Nobla oczywiście nigdy nie dostanie, bo nie ma takiego gremium, co by go naraz ze wszyst- * 64 * kim pojęło, a Lem pokawałkowany - tu literatura, tam nauka, ówdzie żurnalistyka - to zawsze tylko fragmenty zbyt kłopotliwej i zbyt gigantycznej całości. Lem zresztą nigdy nie ułatwiał drogi do siebie, to znaczy nie szedł wyrazistymi ścieżkami konwencji - albo antykonwen-cji, co na jedno wychodzi. On się konwencjami bawił, żadnej nie pozwalał, by nim zawładnęła do końca, uciekał w cudzysłowy, kostiumy. Myślę o literaturze, nie eseistyce naukowej, tu mógł czuć się bezpieczniej. Zapewne byłoby inaczej, gdyby po wojnie przeniósł się ze Lwowa gdzieś dalej na zachód, nie do Krakowa, czyli ominął komunizm, albo gdyby komunizm zatrzymał się gdzieś w okolicach Dniepru. Być może byłby wybitnym pisarzem realistą, jakimś nowoczesnym Prusem czy Mannem, zapowiadał to choćby jego trzytomo-wy Czas nieutracony. No, ale przyszła cenzura i trzeba było pójść albo w ćwierćprawdy, albo w kamuflaże. Lem miał umysł ścisły i ćwierćprawda w realizmie wydała mu się pewnie oksymoronem, więc poszedł w literackie gry. Gry mają to jednak do siebie, że się nudzą i trzeba wymyślać wciąż nowe; w końcu i wymyślanie się nudzi. Lem zrazu bawił się w science fiction, potem w parodie gatunkowe, wreszcie przestał w ogóle i zajął się poważniejszymi sprawami, które zresztą od dawna, a na pewno od Summy technologicznej, fascynowały go chyba znacznie bardziej. Ale i w tamtych grach Lem udowodnił swoją fenomenalność, bo parodie i pastisze mają to do siebie, że zazwyczaj się do nich nie wraca, a do Lema owszem. Katar, którego n-te wydanie właśnie n-ty raz przeczytałem, jest taką właśnie grą gatunkową - z krymi- *65* naiem tym razem. Ale kryminałem przepuszczonym przez Filozofię przypadku, co lekturę podnosi parę pięter wzwyż umysłowo, więc nie radzę brać się do niej miłośnikom czystego gatunku, bo porobią sobie guzy na mózgu. Stanisław Lem, Katar, w: tenże, Dzieła zebrane, t. 1, posłowie Jerzy Jarzębski, WL, Kraków 1998 LEKTURY OBOWIĄZKOWE ...DLA KLAS PRZYRODNICZYCH Bracia szympansy Parę dni temu wyczytałem w gazecie, że w niektórych szkołach oficjalnie zakazano szerzenia wiedzy o teorii ewolucji. Pomyślicie, że w Iraku? Iranie? Chinach? Może w Polsce? Otóż nie - w Ameryce, najbardziej postępowym kraju świata. No, ale Ameryka na tym polega, że ma wszystko, więc ma najwybitniejszych współczesnych ewolucjonistów oraz ma szkoły, gdzie ewolucjonizm, liczący bez mała półtorej setki lat, nadal się zwalcza. Z tym ewolucjonizmem jest w ogóle niezwykła historia. Teorie naukowe mają mianowicie to do siebie, że albo znikają, kiedy są nietrafne, albo po potwierdzeniu swojej prawdziwości przechodzą wstań spoczynku, dając żer praktykom i pedagogom; ewolucjonizm wciąż sprawia kłopoty, jest terenem rozmaitych wojen, nadal inspiruje, podnieca i straszy. Niektórzy mają go za największe odkrycie nowożytnej ludzkości, inni za dzieło szatana, co usiłuje zdezawuować boski porządek stworzenia. Odkąd wielkie systemy filozoficzne zamieniły się w błyskotliwą felietonistykę, a z refleksji religijnej najbardziej emocjonujące wydają się raczej dewiacje, schizmy i sekciarstwo, jedynie ewolucjonizm, wynalazek na miarę teorii Kopernika, wciąż jest żywy, otwarty i nie rozmienia się na drobne. Kiedy sklonowano Dolly i świat ogarnęło szaleństwo dyskusyjne, Darwin zatarł z uciechy to, co mu zo- *69* stało z rąk. Kiedy czytam, że jeszcze tylko kilka lat dzieli ; nas od skompletowania wiedzy o działaniu i przeznaczeniu ludzkich genów, myślę, że bierzemy udział w wielkiej wyprawie kosmicznej i właśnie odkrywamy kolejną galaktykę. Coraz lepiej zdajemy się wiedzieć, jak działa za- | bawka zwana życiem, i przy pewnej dozie wyobraźni po- | łączonej z nadzwyczaj dobrą wolą możemy w kupce drożdży przeznaczonych do ciasta dojrzeć bardzo poważnie spokrewnionych z nami przodków ewolucyjnych. Jednak o dziejach i naturze ludzkiego gatunku wiemy wciąż tylko trochę i jeszcze w dodatku jest to wiedza tak strasznie bałamutna, że na samym odkręcaniu jej nonsensów porobią doktoraty setki przyszłych pokoleń. Kiedy czytałem obecne, drugie wydanie Trzeciego szympansa (pierwsze czemuś prześlepiłem), duch mój nieustannie fikał koziołki z uciechy, bo choć książka na swój sposób przeraża, ujawniając nasze dokonania na tym jedynym ze światów, jednocześnie dowiedziałem się tylu niezwykłych rzeczy o własnym globie, przy których wideoteka z horrorami, filmami fantasy i science fiction zdaje się nudnym wykładem o wyższości skarpetki nad podkolanówką. Jedną z bardziej godnych namysłu autorskich refleksji była ta, że szczególnie wielu nieszczęść przysporzyło nam wynalezienie rolnictwa, bez którego obywaliśmy się jako gatunek przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent całego naszego ziemskiego istnienia; ilekroć widzę Leppera i jego dzielnych wojaków, myślę, że ominęły nas zachwycające czasy. Jared Diamond, Trzeci szympans, przełożył January Weiner, ?? Warszawa 1998 * 70 * Idiotyzm doskonałości ??????? Nowy wspaniały świat (1932) i Orwellowski Rok 1984 (1949) zawsze konkurowały o trafność rozpoznania przyszłości. Ich autorzy używali pędzli różnych - Orwell czarnego, ?????? niebiańsko błękitnego - ale w tej samej sprawie: że będzie strasznie. Świat stanie się jedną ponurą lustracją (Orwell) albo siedliskiem tępych a radosnych klonów (??????). Pewna dwuznaczność polegała na zdumiewająco podobnym pomieszaniu materii: akcja obu powieści działa się w Londynie, ale jakby połkniętym przez Moskwę. Nikt nie miał wątpliwości, na Wschodzie i na Zachodzie, że to wizje totalitaryzmu (stąd u nas cenzuralne zakazy), a kiedy nadchodził rok 1984, wszyscy patrzyli, będzie coś czy nie będzie. ?????? zawsze twierdził, że to on ma rację, aczkolwiek nam, tu na Wschodzie, wizja Orwellowska była bliższa, bo podobna więzieniu. Okazało się, że z więzienia łatwiej wyjść niż z Huxleyowskiego szklanego słoja, w którym naukowo zaprogramowane ludzkie mrówki miały po wsze czasy wykonywać te same ruchy w oparach nieustającej szczęśliwości. O ?? bowiem Moskwa roku 2000 mało już przypomina miasta opisane przez panów O. i H., to jakby pozostał problem Londynu, do którego nam teraz bliżej. Czytam ??????? ? bardziej widzę w nim przyszłe Tokio niż Moskwę. Nieludzki świat ludzkich robotów równo zasuwających w dzień, a nocą sypiających w hotelowych klitkach-szufladach, podczas gdy roboty wyższej kategorii pławią się w niebotycznym luksusie. Ma nam być niby lepiej i lepiej, ale wizja cywilizacyjnego raju nie- * 71 * pohamowanej konsumpcji i otępiającej kultury masowej może przyprawiać o bojaźń i drżenie. Dołóżmy do tego genetyczne rewelacje biotechnologiczne z klonowaniem na czele, manię politycznej poprawności, sterowanie stadnymi odruchami przez medialną reklamę... Na szczęście także nici i z tego Huxleyowskiego edenu. Ludzie nie dadzą się tak łatwo. Upadek komunizmu w wersji Orwellowskiej świadczy, że jesteśmy lepsi, niżby się wydawało, nierealność zaś wizji Nowego wspaniałego świata w tym, że jesteśmy także gorsi, niż myślą optymiści. Uratuje nas sprzeczna natura, złośliwa przewrotność, wrodzone okrucieństwo. Pamiętacie ten słynny wiersz Szymborskiej o cebuli, co „cebulasta na zewnątrz, / cebulowa do rdzenia", podczas gdy „w nas obczyzna i dzikość / ledwie skórą przykryta"? ?????? opisał społeczeństwo żywych cebul. Na zdrowie. Nam, szczęśliwie, odmówiony jest „idiotyzm doskonałości". Zawsze coś popsujemy, nawet w raju. Aldous ??????, Nowy wspaniały świat, przełożył Bogdan Baran, Muza, Warszawa 2000 Trafiony, utopiony Żadna chyba powieść z gatunku społecznych utopii nie miała treści tak adekwatnej do gatunkowej nazwy: w Inwazji jaszczurów lądy na kuli ziemskiej zostały faktycznie utopione. Ale to oczywiście gra słów możliwa tyl- *72* leo w polszczyźnie. W rzeczywistości utopia pochodzi ze zbitki dwóch greckich słów - ou czyli „nie", i topos czyli „miejsce". Utopia, więc niemiejsce, nierzeczywistość. Karol ćapek protestował przeciwko zaliczaniu swojej powieści do tej kategorii. To jest rzeczywistość, a nie fikcja, pisał w komentarzu do Inwazji... Niestety miał rację, podobnie jak Orwell, ?????? czy Tibor Dery, autor wielkiego Pana A.G. w X. Napisana w 1936 Inwazja... opowiada o świecie, który na własne życzenie przygotował sobie zbiorowy grób. Tytułowe jaszczury (określenie niezbyt pasujące do zwierząt występujących w powieści, bo brzmi groźnie, podczas gdy one wcale groźne w potocznym sensie nie były), otóż te ziemno-wodne jaszczury, ewolucyjna ciekawostka przyrodnicza, są jednym z największych wynalazków konceptualnych, jakie zna literatura. Są jednocześnie czymś zewnętrznym w stosunku do ludzi, tajemniczym gatunkiem gadów zdolnym do zachowywania się w ludzkopodobny sposób, ale i są metaforyczną figurą nas samych, auto-destruktorów na globalną skalę. To jednak nie wszystko. Można je rozumieć jako potencjalne społeczeństwo z totalitarnych marzeń: „przyswoiły sobie (...) z cywilizacji ludzkiej wszystko, co jest przeciętne, użytkowe, mechaniczne, szablonowe". Nie potrzebują sztuki ani kultury, są łagodne i bez szemrania wykonują wszelkie nakazane prace. A przecież kiedy się zbuntują, potrafią z konsekwentną stanowczością zatapiać lądy, żądając dla siebie nowych przestrzeni życiowych. To znowuż kojarzy się z niemieckim lebensraumem... Jest w nich zatem jakaś niezwykła migotliwość znaczeniowa, przynależna naprawdę wielkim metaforom li- * 73 * terackim. Przez pół wieku od czasu powstania powieść Capka kojarzyła się bardzo dosłownie, już to z totalitaryzmem hitlerowskim, już to sowieckim. Dzisiaj odnosi się bardziej do samozagłady gatunku na skutek innych wariactw. Na przykład zimnej wojny, jaką ludzkość wydała samej sobie za pomocą ekonomii. Handel bronią, narkotykami i kulturą masową ma walor jawnie samobójczy; cóż, skoro się opłaca. W odróżnieniu od wielu antyuto-pii podobnego typu, Inwazja jaszczurów jest przy tym niesłychanie zabawna, a jej stylistyczne popisy mogą przyprawić o zawrót głowy. To z niej wyrastają zarówno Park jurajski i Planeta małp, jak i Gwiezdne wojny, bajki z głębszym farszem. Jest to ponadto jedyna znana mi powieść, której puentę stanowi przyznanie się autora do braku pomysłu na rozwiązanie fabuły. „... Dalej już nie wiem" brzmi ostatnie zdanie. Niedługo potem Ćapek umarł i tak nas z tym zostawił. Pięćdziesiąt lat minęło i dalej nie wiemy. Może na szczęście. Karol Ćapek, Inwazja jaszczurów, przełożyła Jadwiga Bułakowska, PIW, Warszawa 1998 Człowiek i śledź Do tego, że za przyrodniego brata w naturze mamy szympansa, bo pochodzimy od wspólnego przodka, przytom-niejsza część ludzkości zdołała się już przyzwyczaić. * 74 * 2 wyjątkiem, co zrozumiałe, zwolenników poglądu, że głównym etycznym posłannictwem człowieka jest ochrona każdej bezwzględnie zygoty w damskim brzuchu, natomiast uśmiercenie dowolnej liczby naszych włochatych jjuzynów nie stanowi w tym kontekście większego problemu. Co jednak począć z wiadomością, że możemy pochodzić na przykład od nieorganicznego kryształu krzemianu? No, to już wygląda na antykatolicką prowokację. A jednak kto wie. Ewolucjonizm, acz na wiele się szkół dzieli, pomiędzy którymi spore toczą się boje, dopuszcza najrozmaitsze, czasem szokujące koncepcje. Richard Dawkins, który pułapki naukowego wykładu omija z brawurą Alistaira MacLeana, co czyni jego styl doskonale przekonującym, udowadnia, że między człowiekiem a śledziem jest mniejsza różnica biologiczna niż między śledziem a kalmarem. Fantastyczne! A przecież mało kto jest w stanie w to uwierzyć. Oprócz wielu niezwykłych cech serca i umysłu, człowiek, istota ziemska i nieziemska, wykształcił w sobie silny zmysł przesądu. Mając się za skończony (ewolucyjnie) ideał, zachowuje się trochę tak, jak ojcowie założyciele komunizmu, którzy też uważali, że wymyślony przez nich ustrój jest najdoskonalszy z możliwych, i to po wsze czasy. W rzeczywistości człowiek jest etapem w ewolucji, jak leszczyna albo słoń. I nie podniecajmy się tak jego boskimi możliwościami. Oko jastrzębia jest lepiej zbudowane niż komputer, na którym piszę ten felieton. Porównanie trochę naciągane, więc może lepiej nie porównywać w ogóle, bo doskonałość i niedoskonałość w przyrodzie to pojęcia nadzwyczaj względne. Osobiście uwielbiam książki takie jak Ślepy zegarmistrz... Odejmują, prawda, resztki wiary w siły nadprzy- * 75 * rodzone - na rzecz przyrodzonych, czyli przyrodniczych. Ale otwierają oczy na takie cuda natury, że nie krzywduję sobie z powodu tej straty. Richard Dawkins, Ślepy zegarmistrz, czyli jak ewolucja dowodzi, że świat nie został zaplanowany, przełożył Antoni Hoffman, ?? Warszawa 1997 Kłapouchy i reszta Kilka lat temu podsunięto mi ankietę, której jeden z punktów brzmiał - ulubione zwierzę. Bez wahania napisałem: Kłapouchy. Dlaczego właśnie on? Kłapouchy, jak wiadomo, jest mizantropem. Widać mam zadatki na mizantropa. Ale niekoniecznie, bo każdy lubi Kłapouchego. Lubi go beztroski pasożyt Kubuś Puchatek i wiecznie zagoniony sekretarz partii pracy, Królik. Lubi go zadufka Sowa Przemądrzała, która jak prezydent Lech W. nigdy nie przyznaje się do błędu, i lubi go prostaczek boży Prosiaczek, któremu siły woli starcza tylko na samą myśl o sukcesie. Kłapouchego lubi każdy, bo mizantrop jest tak śmieszny, że na jego ciemnym i destruktywnym tle wszyscy wychodzą na lepszych. Oba tomy arcydzieła pana A.A. ????'? są, jak każde arcydzieło, esencją świata i esencją natury ludzkiej w skali ogólnej. Są pogodną odwrotnością podobnych im w esencjonalności arcydzieł ponurych: Podróży Gu- *76* liwera, Braci Karamazow, Doktora Faustusa, Dżumy. Są światem w stanie niewinnej łaski. Prawdziwym rajem, który tu nazywa się Stumilowy Las, gdzie kwitnie przyjaźń i wybaczenie, grzechy są sympatyczne, a uczucia niezmienne. Gdzie nikt nie dorasta, a śmierć, o której mówi Krzyś w zakończeniu Chatki Puchatka, nie wydaje się niczym złowrogim. Samo istnienie w świecie tych dwóch książeczek już czyni nasz świat lepszym. Dlatego czytajcie Puchatka, rodzice, swoim dzieciom, czytajcie bez przerwy, codziennie, póki same nie zaczną czytać, by potem czytać własnym dzieciom, a one swoim. I jeszcze jedno. Nie znam innych obcych przekładów dzieła ?????'?. Ale jestem przekonany, że polskie nie ma sobie równych. To, co zrobiła ponad sześćdziesiąt lat temu Irena Tuwim, jest osobnym arcydziełem w arcydziele. Jednym z całkowicie niezniszczalnych dokonań językowych, czystych jak kryształ i jak on twardych, bo przez te sześćdziesiąt z okładem lat nie zestarzało się tam ani jedno słowo. Stosunkowo niedawny pomysł, niebacznie zrealizowany, żeby na nowo przełożyć Kubusia, musiał się skończyć sromotną klęską. Czy komuś przychodziło do głowy tłumaczyć po Boyu Gar-gantuę i Pantagruela albo po Zielińskim Hemingwaya? Nie? No właśnie. A.A. Milne, Kubuś Puchatek, Chatka Puchatka, przełożyła Irena Tuwim, Nasza Księgarnia dla Porozumienia Wydawców, Warszawa 2001 *77* Lektury nadobowiązkowe Wszystko się poplątało; moja sąsiadka z góry* opuściła nasz wspólny posterunek, twierdząc wprawdzie, że na chwilę, ale jednak; podobno pisze mowę noblowską. Ponieważ od dawna nie robi niczego innego, tylko na zmianę pisuje wiersze albo Lektury nadobowiązkowe, można podejrzewać, że mowa noblowską będzie albo wierszem, albo Lekturą nadobowiązkową. Co może mieć swój smak, zwłaszcza dla pryncypialistów niewyobraża-jących sobie, by mowa noblowską nie miała wyglądać jak oni - pryncypialnie. Zaś pryncypialność akurat jest tym, co noblistce zgoła obce, jak noszenie na co dzień długiej sukni z szyfonu albo zasiadanie w radach nadzorczych spółek naftowych. Wracając do tematu poplątania: otóż jako opuszczony poczułem się nieswojo; w końcu Lektury obowiązkowe jakoś tam miały sens w kontekście Lektur nadobowiązkowych, a cała zabawa polegała między innymi na tym, że te „nadobowiązkowe" były całkiem obowiązkowe - zważywszy na osobę Autorki i jakość tekstów -a te „obowiązkowe" niekoniecznie. No więc zastosowałem chytrość rozumu i postanowiłem tak już wszystko poplątać, żeby nikt nie wiedział, co jest co, kto jest kto i o co chodzi. Generalnie zresztą tak jakoś właśnie wygląda w ogóle nasze życie, więc mam nadzieję, że wszyscy zrozumieją. Przede wszystkim jednak chciałem pod- * Mowa o Wisławie Szymborskiej, której felietony w dodatku literackim „Gazety Wyborczej" drukowane były naonczas na tej samej szpalcie - nad Lekturami obowiązkowymi. * 78 * kreślić z całą mocą obowiązkowośćLektur nadobowiązkowych. Bo to nie jest, proszę Państwa, takie tam sobie pisanie na uboczu, dla hecy, dla rozweselenia i tak dalej, choć oczywiście i takie także bywa. To jest bardzo poważna działalność ekologiczna. Ekologia kojarzy się z ochroną dóbr naturalnych, różnych zdychających lasów, zatruwanych jezior, wymierających gatunków roślin i zwierząt. Ekologia Szymborskiej dotyczy wymierającego, zatruwanego, dewastowanego środowiska ludzkiego czytelnictwa. Czytanie książek jest mianowicie dla niej czynnością niemal świętą, a przynajmniej podstawową dla kultury. Czyli dla ducha. Czyli dla człowieczeństwa. Książka nie jest przelotnym obrazkiem z telewizora ani paplaniną na imieninach. Książka jest jednym z cudów kultury - może najwyższym. Ja bym tam coś jeszcze powiedział o cudzie muzyki, ale to inny ogródek ducha. Oczywiście są książki i książki. Niektóre ważne dla jednych, nieważne dla innych. Większość jest okropnie głupawa, ale na szczęście słabe zostawia ślady w pamięci. Szymborska ratuje pamięć także o książkach pozornie byle jakich, i często, czytając jej świetliste komentarze do mycia nóg albo zwyczajów zwierząt nocnych, mam wrażenie, że upomina się o ginące gatunki jakichś przylaszczek czy kolibrów. Za Lektury nadobowiązkowe Szymborska powinna dostać osobnego Nobla w dziedzinie Ekologii Ludzkiego Umysłu. Chociaż drugiego Nobla toby już chyba nie zniosła, więc tylko tak sobie to napisałem, bez zobowiązań jakby co. Wisława Szymborska, Lektury nadobowiązkowe, WL, Kraków 1996 * 79 * Marsjasz i gwóźdź Herbert dostał naprawdę wspaniały prezent od Wydawnictwa Dolnośląskiego w postaci serii wznowień jego tomików. Żaden poeta nie miał tak dobrze, łącznie z Gałczyńskim, Miłoszem i sąsiadką z góry. Poezje zebrane czy wybrane miewał każdy, ale ja mówię o konkretnych tomach. Bo konkretne tomy czyta się inaczej. Zwłaszcza po latach, gdy niektóre wiersze okazują się ważne i sławne, a niektóre osnuła mgła nieważkości. W Studium przedmiotu z 1961, trzecim tomie Herberta, znajdziemy przynajmniej trzy takie magiczne, słynne wiersze: Apollo i Marsjasz, Powrót prokonsula, Tren Fortynbrasa. Potem dopiero Pan Cogito przyniesie kilka podobnie znaczących, z najsławniejszym Przesianiem Pana Cogito. I Raport z oblężonego Miasta z wierszem tytułowym, z Potęgą smaku i starym, jeszcze z 1956, Ze szczytu schodów, dopiero wówczas opublikowanym. Taki wiersz magiczny od razu inaczej ustawia dzisiejszą lekturę całości. Wyrywa się do przodu, domaga specjalnych uprawnień. Trudno walczyć z takimi wierszami w obronie innych, spychanych na pośledniejsze miejsca. Ale, jak powiadają, prawdziwy poeta tworzy tylko kilka w życiu magicznych wierszy, reszta to słowa, słowa, słowa. Co ciekawe, te trzy magiczne wiersze ze Studium przedmiotu zdają się protestować przeciwko tonacji i „ideologii" całego tomu. Tonacja - patrz tytuł - chciałaby mówić cicho, skromnie, rzeczowo. Odwołać się do zwykłości i trwałości rzeczy tego świata. Na okładce wydawca umieścił dwie przepiękne martwe natury Giorgia *80* Morandiego (napisał o nim kiedyś śliczny wiersz Adam Zagajewski). Dzbanek, karafka, flaszka, jakiś wazonik. Małe jest piękne. Małe jest mądre. Małe jest wielkie. Herbert opisuje krzesło, palec, gwóźdź. Mała trwałość świata jest ważniejsza od wielkich i pustych haseł. Wiersze ze Studium przedmiotu powstawaływ drugiej połowie lat pięćdziesiątych, już po śmierci stalinizmu z jego zaborczym patosem. A jednak to nie małe przedmioty zagwarantowały trwałość tej książce. Uczyniły to wspomniane trzy magiczne, intelektualnie skomplikowane teksty, mówiące o podstawowych sprawach etyki i polityki, o egzystencjalnych wyborach. Cóż, poeta pisze, Pan Bóg historii wiersze nosi. Zbigniew Herbert, Studium przedmiotu, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1996 LEKTURY OBOWIĄZKOWE -DLA KLAS ODRZUCONYCH Wędrowna zaraza Ostatni raz widziano dżumę w Jugosławii kilka lat temu. Zrazu było spokojnie. Ludzie jak zwykle budzili się, szli do pracy albo do baru, spotykali się z innymi ludźmi, kochali się albo rozchodzili, potem zasypiali i śnili swoje osobne sny. Aż któregoś dnia jeden z nich, wychodząc rano z domu, natknął się na martwego szczura. Później usłyszano, że na odległym przedmieściu ktoś strzelił do sąsiada. Uznano go za wariata i izolowano. Ale brat zabitego zaczaił się w pobliżu domu mordercy i podpalił go; w płomieniach zginęli wszyscy. W odwecie krewni i ziomkowie spalonych urządzili krwawą rzeź krewnych i ziomków podpalacza. Nazajutrz gazety pisały o porachunkach religijnych i gwałtownym rozszerzaniu się zarazków tej tajemniczej choroby, która wyniszcza całe dzielnice miasta. Podzielono więc miasto na strefy zagrożenia i obwarowano się. Zaraza jednak szybko rozprzestrzeniała się i ogarniała sąsiednie rejony. Niektórzy, nie mogąc pogodzić się z chorobą, śmiercią i strachem, pisali gniewne teksty, inni spędzali czas w szpitalach, niosąc pomoc, albo wygłaszali płomienne kazania o gniewie Bożym karzącym niewiernych. Wkrótce zabrakło miejsc na cmentarzach. Już nie było jednej Jugosławii. Była Bośnia, Serbia, Hercegowina, Czarnogóra. I osobne, spalone Sarajewo, Srebrenica, Mostar. * 85 * Zamknięto miasta i uznano je za strefy śmiertelnego zagrożenia dla reszty świata. Samoloty przestały latać w tamte strony, ustal ruch statków i pojazdów. Trwało to kilka lat. Potem dżuma zaczęła powoli ustępować. Nikt nie wiedział, dlaczego się zmęczyła i wybrała odejście. Niedowierzaniu ocalałych towarzyszył wielki oddech ulgi reszty ludzkości. Pół wieku temu Albert Camus napisał o tym powieść, która stała się legendą; parabolą o śmierci, braterstwie i rozpaczy. Albert Camus, Dżuma, przełożyła Joanna Guze, PIW, Warszawa 1997 Wypalony Z pewnych względów wielekroć czytałem ostatnio Przedwiośnie. Najpierw długo musiałem wypluwać z siebie skamieliny szkolnych stereotypów sprzed tylu lat, a to siedzi w człowieku głęboko. Przedwiośnie było zresztą książką szczególnie podatną na ówczesne zakłamania i w ogóle możliwe manipulacje interpretacyjne, bo cała tak zwana droga ideowa Cezarego Baryki była pokrętna. Reżimowe podręczniki podkreślały dojrzewanie Cezarego do świadomości klasowej, czego wyrazem miał być wspólny, finalny marsz z robotnikami na Belweder. Nie byliśmy oczywiście wtedy, w szkole, żadnymi umysłowymi dysydentami, ale niezbyt pachniało nam Przedwiośnie jako manifest komunistycz- *86* ny. Co znaczy zmiana perspektywy: dzisiejsza szkolna wykładnia z podobnym - tak przypuszczam - belferskim zapaszkiem rutyny pokazuje Przedwiośnie jako antykomunistyczną i antyrosyjską wizję pisarza demaskującego bezeceństwa bolszewików. Jak wiadomo, prawda leży tu i tu, bo Przedwiośnie to w całej polskiej kulturze wyjątkowo niewygodne dzieło. Tyle za, co przeciw, rzeczywiście antykomunistyczne, ale pro-socjalistyczne, boleśnie narodowe, ale i kompletnie nienacjonalistyczne. Filozofia Rydzyków równie mało miałaby z niego pożytku, co doktryna liberałów d la Korwin-Mikke. Ciekawym skądinąd, jak czyta tę książkę pokolenie dzisiejszych uczniów, prawnuków Cezarego ?., którym miniony ustrój wydaje się zapewne stekiem samych nie-pojętości. Otóż Przedwiośme jest tu lekturą jako źródło nieprzeplaconą. Opowiada, jak doszło do tego, że byli w Polsce zwariowani komuniści, a pewna część narodu jednak przyjęła socjalizm za jedyny sens zbiorowego życia. Trzeba tylko odrzucić mechaniczne wnioskowanie, jakoby duchowa droga Cezarego Baryki polegała na dojrzewaniu do wspólnego marszu z robotnikami. Może i tak było, ale nie do końca. Otóż to nie Baryka doszedł do socjalizmu, ale socjalizm wszedł w Barykę -na miejsce opuszczone przez inne, ludzkie uczucia. Ten chłopiec przeszedł po prostu rosyjskie piekło w czasie pierwszej wojny i rewolucji, co wypaliło w nim duszę i zostawiło więcej potrzeby uczuć niż możliwości ich doznawania. Ktoś, kto w wieku czternastu lat grzebał bezimienne trupy i dorastał pośród cynizmu i propagandowego hałasu rewolucji, sam stawał się trochę żywym * 87* trupem. Znali to uczucie bohaterowie prozy Borowskiego i wierszy Różewicza. To ciemne dziedzictwo też nas budowało. Niestety. Stefan Żeromski, Przedwiośnie, w: tenże, Pisma zebrane, t. 19, Czytelnik, Warszawa 1996 Śmierć inteligenta Mam do tej książki specjalny sentyment. Była pierwsza z paryskiej „Kultury", jaka znalazła się w mojej rodzinie. Szary, gruby tom Doktora Żiwago przemyciła z Paryża ciotka, co nie było trudne, bo jej niewinny wyraz twarzy zmyliłby każdego celnika. Musiało to być niedługo po 1967, bo w tym roku po polsku wyszła. Egzemplarz długo krążył po rodzinie, zaczytywany tak, że kiedy dotarł do mnie, musiałem wpierw pójść do znajomego introligatora, żeby go powtórnie skleił i oprawił. Ówczesne wrażenia z lektury? Prawdę mówiąc, straszne. Rewolucja październikowa, świętość nad świętoś-ciami komunizmu, przedstawiana była dotąd oficjalnie jako okrutna, ale konieczna dziejowa sprawiedliwość, dzięki której uciemiężony lud rosyjski mógł dostąpić łaski wyzwolenia spod carskiego buta. „Lud" był głównym liczmanem propagandy i jedynym zdrowym składnikiem rosyjskiego społeczeństwa (w odróżnieniu od zgniłej burżuazji). Tymczasem Pasternak napisał epopeję rosyjskiej inteligencji. Jurij Żiwago był z zawodu le- *88* karzem i z zamiłowania pisarzem. Jego rodzina i przyjaciele byli przeważnie też zwyczajnie wykształconymi, inteligentnymi ludźmi. Nie mieli żadnych ambicji zmieniania świata, chcieli tylko przyzwoicie żyć i dobrze po-żytkować nabyte umiejętności. Rewolucja wkręciła ich w swoje tryby i już nikt nie wyszedł z niej normalny, o ile wyszedł żywy. To było najgorsze i najbardziej zapadało w pamięć: że nieodwołalnej likwidacji uległa normalność. Moja rodzina, czytając Doktora Żiwago, czytała o sobie, bo należała dokładnie do tej samej klasy społecznej, której tę normalność odebrano. Matka moja, z przedwojennego wykształcenia prawniczka, zdobyła wiatach pięćdziesiątych maszynę do szycia i długi czas nielegalnie zarabiała na dom, obszywając znajome i nieznajome panie z „towarzystwa"; dobrze leżąca garsonka była często ich jedyną bronią w prywatnej wojnie z ogólną brzydotą i nędzą realnego socjalizmu. Ta paryska edycja powieści miała jeszcze dodatkową atrakcję i drugie dno: dołączony na końcu książki stenogram z zebrania moskiewskich pisarzy w październiku 1958. Na tym zebraniu koledzy literaci uchwalili rezolucję nie tylko popierającą wyrzucenie Pasternaka ze Związku Pisarzy, ale i żądającą pozbawienia go sowieckiego obywatelstwa. Okazał się podwójnym przestępcą. Nie dość, że wysłał swoją książkę za granicę, bo nie chciano mu jej wydać w ojczyźnie, to jeszcze dostał za nią Nagrodę Nobla. Ta rezolucja jest dokumentem niebywałym, przerażającym. Na tamtym zebraniu dokonano po raz drugi egzekucji na rosyjskiej inteligencji, w całej rozciągłości potwierdzając po latach tezę powieści. *89 * Szkoda, że w obecnym wydaniu opuszczono ten załącznik. Jest puentą, jakiej nie ma chyba żadna powieść świata. A dla obecnych i przyszłych pokoleń, które nie zaznały przyjemności życia w najlepszym z minionych szczęśliwie ustrojów, byłaby lekturą poznawczo nieprze-płaconą. Borys Pasternak, Doktor Żywago, przełożyła Ewa Rojewska--Olejarczuk, Muza, Warszawa 2001. Tamto paryskie wydanie przełożył, trochę bardziej staroświecko, ale równie doskonale Paweł Hostowiec czyli Jerzy Stempowski. Wtedy w nazwisku bohatera było jeszcze „i". Nienawiść naiwności Wielkie dzieła wielkich pisarzy jakie są, każdy widzi. Ale wielkim pisarzom zdarza się być zwyklejszymi ludźmi i wtedy piszą mniej niż arcydzieła, co podtrzymuje nas, maluczkich, na duchu, że Bóg jest sprawiedliwy i nawet wielkich dotyka chwilami słabości. Bywa jednak, że te mniejsze dzieła noszą w sobie jakieś szaleństwo, którego nie spotkamy nawet w największych arcydziełach. Jakby autor czegoś nie wytrzymał, coś mu puściło, dla-czegoś postanowił pójść całkiem na całość, bez liczenia się ze słowami i wszystkim innym. Niewykluczone, że właśnie to przekroczenie granicy bezpieczeństwa czyni z takiego dzieła mniej niż arcydzieło, bo arcydzieło musi być harmonijnie wyważone nawet w skrajnościach, * 90* a to, o czym tu mówimy, jakichkolwiek harmonii ani myśli przestrzegać. Powiedzmy: Tymon Ateńczyk. Nawet miłośnicy Szekspira omijają ten utwór, spychają gdzieś tam w dół Szekspirowskiej arcydzielności. Bo Tymon Ateńczyk jest jednym z najprzeraźliwszych literackich świadectw ludzkiej nienawiści. Może dorównują mu w tym Przygody Guliwera, niektóre aforyzmy Karla Krausa i powieści ??????'?. Ale nie dałbym głowy. Tytułowy bohater sztuki Szekspira zaczyna w pewnej chwili nienawidzić ludzkości tak straszliwie, że gdyby mógł, utarłby ją na proszek, zmieszał ze smołą i roztarł na ścianach jaskini. Jest to najstarszy rodzaj nienawiści - nienawiść z powodu zawiedzionej miłości, przegranego zaufania. Bo Tymon był jak dziecko naiwny; uwierzył mianowicie w ludzką bezinteresowność, przyjaźń i wdzięczność. I to go oczywiście zgubiło, no bo jak można wierzyć w coś takiego. Strofy ostatnich aktów Tymona..., zwłaszcza w genialnym przekładzie Barańczaka, nie tyle się czyta - ile odczuwa, fizycznie, jak trąbę powietrzną unoszącą wszystko w powietrze podmuchem wściekłości. Strzeżcie się, cwaniacy i cynicy, gniewu naiwnych i łatwowiernych. Zawiedzione zaufanie bywa ślepe i potrafi rozpętać piekło. William Shakespeare, Tymon Ateńczyk, przełożył Stanisław Barańczak, Znak, Kraków 1997 *S1 * Trucizna prawdy Pamiętacie te straszne słowa Pana Młodego z Wesela: „Myśmy wszystko zapomnieli; mego dziadka piłą rżnęli..."? Wiadomo, że czas zaciera pamięć, ale tu się musiał odbyć wręcz patologiczny gwałt na pamięci, bo co innego zapomnieć kluczy od furtki, a co innego dziadka zarżniętego przez zbuntowanych fornali. Dzisiaj znowuż jest tak, że jedni usiłują żyć tylko pamiętaniem (na przykład udręk PRL- u), inni zaś tylko niepamiętaniem (skądinąd tych samych udręk), co świadczy o niezaleczo-nych ranach zbiorowych. Ucieczki od tego nie ma i żadne perswazje tu nie pomogą, bo pamięć ma własne życie i można ją anulować tylko przez likwidację jej nosicieli. To akurat szczęśliwie samo kiedyś przyjdzie. Tymczasem w kulturze wygrywa chyba niepamię-tanie. Może dlatego że kiedyś obowiązującą konwencją była nie tyle pamięć, ile rozpamiętywanie naszych narodowych nieszczęść, obficie zapisanych w arcydziełach, zwłaszcza literackich. Dziś ból zbiorowy jest mało zrozumiały, w czym znaczny udział mają znieczulające na dłuższą metę motywy okrucieństwa w kulturze masowej spokojnie idące w parze z kolorowym infantylizmem. Ale co to jest prawdziwy ból, prawdziwe okrucieństwo i prawdziwe na nie znieczulenie, tego już nie da się wyczytać ze współczesnej kultury, coraz bardziej przypominającej pole zaminowane klockami lego. Trzeba znów sięgać do niechcianej pamięci. A w niej na przykład do jednego z najbardziej przerażających świadectw literackich XX wieku, a może całej ludzkości, Kamiennego świata Borowskiego. * 92 * Ten cykl złożony z dwudziestu krótkich opowiadań został napisany w 1947, dwa lata po wyjściu Borowskiego z Oświęcimia, między jego pierwszą depresyjną zapaścią a wejściem w komunistyczne szaleństwo, zakończone w 1951 kolejną depresją i wreszcie samobójstwem. Niektóre opowiadania dotyczą jeszcze Oświęcimia, inne - okresu tuż po wyzwoleniu, kiedy Borowski siedział w przejściowym amerykańskim obozie dla di-pisów w Niemczech. Ale nie różnią się od siebie grozą przedstawianego świata, i to jest w nich najstraszniejsze. Człowiek, który raz dotknął absolutnego dna i absolutnego zła, nie zmienia się nazajutrz w aniołka. Dwóch eks-więźniów, w chwilę po obejrzeniu stosu dziecięcych trupów pozostałych po obozie, z zimną satysfakcją zabije dziecko Niemki bawiące się lalką. Wszyscy są tam umarli za życia i żadna moralność nie ma już nic do roboty, bo ona dotyczy żywych i czujących. Gdyby te opowiadania były tylko trochę gorzej napisane, a są napisane wspaniale, trzeba by je zamknąć w jakimś bezdennym sejfie i otwierać w razie absolutnie wyjątkowej potrzeby. Są trujące, ale jest to trucizna prawdy, nie gry w zabijanego. Tadeusz Borowski, Kamienny świat, Czytelnik, Warszawa 1999 *93* Syf Syf należy do tych słownych wynalazków, które o ile bez trudu się tłumaczą, o tyle są trudno wytłumaczalne. Ni to wstydliwy, ni to bezwstydny syf, oczywisty skrót od nazwy pewnej mato wytwornej choroby, z grubsza oznacza stan beznadziejności połączony z frustracją i nutą odrazy. Lud polski obdarowany komunizmem wlot wyczuwał niebotyczne możliwości stosowania tego poręcznego zaklęcia. Syf to byty kolejki po pasztetówkę, urzędnicze chamstwo, nowomowne gazety, telewizyjna propaganda, stołówka zakładowa, a nawet pogoda, zawsze syfiasta. Stan permanentnego syfu stał się, zwłaszcza wiatach siedemdziesiątych, ulubionym pożywieniem wielu pisarzy, bo syf miał dodatkową zaletę: cenzura bywała wobec niego bezradna, jako że pojęciowo był zbyt szeroki. Z jednej strony tworzył idealną metaforę PRL-u, z drugiej dawał nieograniczone pole do aluzyjnych zabaw. W starszym pokoleniu mistrzem i specem od syfu był Marek Nowakowski. W moim - Janusz Anderman. Pierwsza jego powieść, Zabawa w głuchy telefon (1976), była cudnie ohydna i dawała szanse utaplania się w paskudztwie po uszy. Ale nic to przy drugiej, Grze na zwłokę (1979), której wznowienie właśnie się ukazało. Jej bohater nie ma imienia, co już symptomatyczne. Aktualnie pracuje w redakcji dosyć dziwnej gazety, z innych prac i mieszkań go wyrzucano. Jego egzystencja polega głównie na włóczeniu się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu traconego czasu. Rzecz dzieje się w ciągu kilku dni i nocy, nieustannie pada deszcz, bohater jest przemoknięty, niedospany i na okrągło na bani, * 94 * bo koszmar życia najprościej zagłuszyć flaszką, co czyni zresztą większość pozostałych postaci książki pędzących równie beznadziejny żywot. Gdzie spojrzeć, wszędzie nietrzeźwi dewianci, kurwy i abnegaci. Gra na zwłokę jest gorzką parodią i Kandyda, i Ulissesa, i Pod wulkanem, i tych wszystkich wspaniałych powieści o wędrówce przez parszywy świat; tyle tylko, że wszystko tu, łącznie z bohaterem, skarlało znijaczo-ne przez socjalrealizm. Znakomity jest, jak zawsze u An-dermana, język. I ten rewelacyjny chwyt narracyjny: opowieść bohatera w pierwszej osobie jest przeplatana relacją w typowej dla sprawozdań śledczych formie bezosobowej: „Widziano go, jak wchodził...". Wszak to czasy, w których węszenie, podpatrywanie, śledzenie i podsłuchiwanie było syndromem epoki równie oczywistym, jak oddawanie paszportu na milicję czy talon na malucha. Zalecałbym tę lekturę jako obowiązkową dla wszystkich malkontentów III Rzeczypospolitej. A na marginesie: Andermanowi do dziś zostało widzenie świata w kategoriach syfu. Janusz Anderman, Gra na zwłokę, WL, Kraków 2003 Listy w butelce Pierwszy felieton z cyklu „Małych listów" ukazał się w „Dialogu" w maju 1974. Trzy miesiące później ten sam „Dialog" wydrukował Emigrantów, sztukę, od któ- * 95 * rej zaczął się inny Mrożek, posępny, dramatyczny, i choć nadal śmieszył, to jakby trochę rozpaczliwie. Te felietony były w piśmie teatralnym, ale o samym teatrze traktowały rzadko. Bardziej o życiu, które, jak wiadomo od czasów Szekspira, też jest teatrem, tylko trochę większym. Nie odnosiły się, jak to typowe felietony, do bieżących wydarzeń, nie komentowały niczego konkretnego. Mrożek od lat był na emigracji, ale co kogo w Polsce obchodziły problemy obchodzące Francuzów, Niemców czy w końcu samego Mrożka emigranta. Polaków obchodziły w felietonach sprawy polskie, a Mrożek do Polski nie przyjeżdżał, bo od sierpnia 1968, kiedy miłująca pokój polska armia weszła wraz z innymi bratnimi armiami do Czechosłowacji, niosąc na czołgach bratnią pomoc, już z PRL-em nic wspólnego mieć nie chciał. Więc pisał o różnych dziwnych kwestiach, które normalnemu polskiemu felietoniście nie przyszlyby do głowy, bo po co. 0 konieczności posiadania wroga, choćby rekina. O teorii rury. O dziadku Ignacym Mrożku, który był wewnętrznie tożsamy z samym sobą, a wnuk już nie. O tym, jak zmieniają się autorytety w zależności od wieku. O przeżywaniu następnych pięciu minut. O hipokryzji równości między ludźmi. I tak dalej. To był Mrożek niby ten sam co z opowiadań i sztuk teatralnych, ale i inny, pokręcony w sobie, niejasny, udręczony wszystkim, co ucieka poza znane słowa, umówione gesty ludzkości, wymyślone po to, by dało się razem żyć. Nie tyle pisał, ile wypluwał, wyciskał z siebie te felietony, kartki z wewnętrznego piekła. Z właściwym sobie eleganckim optymizmem spisywał je równiutko, czyściutko, z precyzją mistrza stylu, po czym każdą z tych *96* kartek starannie wkładał do butelki i wrzucał do m0rza czyli pisma teatralnego dla czytelników, których, liczba nie przekraczała populacji średniego bankietu. Zbiór ich, niepełny, diabli wiedzą dlaczego _ mo_ że przez cenzurę stanu wojennego? - ukazał ^? naj. pierw w 1982 w krakowskim Wydawnictwie literackim, w 2000 w komplecie opublikowała je inna oncyria specjalistka od Mrożka. Są nadal gorzkie, przer^^g Czytając je, odnosi się ponadto wrażenie, że Pąn g^g tworząc ich autora, musiał gdzieś sobie na boku odłożyć znaczny zapas specjalnego typu inteligencji, osz^ę^o. ny na niejednym ludowym literacie. Sławomir Mrożek, ??? ?^? Noir sur Blanc, Warsza\ya 2000 Muchy Jan Błoński powiedział niedawno w „Polityce", ?e poi_ ska powieść ma się kiepsko. Żyjemy w epoce ???? CZy_ li krótkich skupień, nagłych olśnień, prywatnych Wyznań Wielkie opisy świata, panoramy społeczne i histo(yczne wydają się za trudne, za kłopotliwe. Dzisiejsza proza ??_ wstaje metodą poetycką: skupić się w sobie, w%e" chał do domu, gdzie mieszkało stado koto* * karmił je w przekonaniu, że są jego, Hrabala, nieodftcznym fra§" mentem, jak ręka trzymająca kufeli jak gło^a wywalająca zdaniaHrabalowskiej świetlistej nr zv' ^edy teraz po raz chyba siódmy, a może dwunastv CźP^Qm ^>oc^" gi pod specjalnym nadzorern^ to wjaśnje najbardziej mnie uderzyło: delikatność Uczuć Nie żaden to, broń Boże, łzawy sem-vrtien^a^zm an^ makuszyńskość, jeśli wiecie, co mam na rrtt^' (~)toz tam' gdzie szło o rzeczy i sprawy najważniejsze. ostateczne, straszliwe albo beznadziejne, Hrabal ????? ° ^?™ ???°? mimochodem, raczej wspominaj jakoś tak fokiem, niepostrzeżenie. Nigdy nie dramatyzował ani śmierci, ani upokorzeń, ani bólu ponad wytrzymanie cno^ dostał w d... nieźle, bo towarzysze komuniści i^ ^ Posta" nowili być bardziej sowieccy mz saiuj q0^eci, znacznie chętniej widzieli intelektualistów d 7V l°Dacie a^°° w celi niż przy biurku. O tym, ze bohater ??????6?? P°d specjalnym nadzorem, dwticlziestole-tni r7omocnik dyżurnego ruchu, elew Miłosz Pipka Chp'ał P°Pemić samobójstwo wskutek niedopeJnienia ????]