16396
Szczegóły |
Tytuł |
16396 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16396 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16396 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16396 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bertina Krahn
Whisky
1
Październik, 1794, Westmoreland, Pensylwania
Whit, zgódź się.
Ale Whitney Daniels przyspieszyła kroku. Szła energicznie leśną ścieżką ukrytą wśród
zarośli. Omijała opadłe liście, by nie szeleściły pod stopami i delikatnie odsuwała sterczące
nad ścieżką gałęzie krzewów, by przypadkiem nie odłamać gałązki i nie pozostawić śladu, że
ktoś tędy przechodził. Zerknęła spod ronda starego filcowego kapelusza na idącego obok niej
młodego, krzepkiego mężczyznę. Już w dzieciństwie nauczyła się od ojca, jak rozmawiać z
osobą, która chce ubić z kimś interes, a Charlie zachowywał się inaczej niż zwykle.
- Co ty na to, Whit? - przerwał milczenie Charlie Dunbar. Patrzył na jej długie silne
nogi, których kształt uwidaczniał się w męskich zamszowych spodniach. Zaczynało
dochodzić w nim do głosu pożądanie, czego Whitney Daniels nie mogła powiedzieć o sobie. -
Narąbię ci drewna na zimę. Wybiorę z naszego to najlepsze.
- Nie - ucięła rozmowę i zatrzymała się, wypatrując w leśnym podszyciu rzadkiej
krzewinki o płożących się pędach. -Charlie, poszukaj ze mną gaulterii. - Dwa dni temu
widziałam ją obok ścieżki.
- Może chciałabyś materiał w kwiaty na suknię? Przywiozłem go dużo z fortu dla
mamy i dziewcząt.
Whitney nie zwracała na niego uwagi. Przykucnęła i wypatrywała w trawie
zaokrąglonych liści gaulterii o słodkim, lecz ostrym smaku; uwielbiała je żuć.
- Whit, czy słyszałaś?- Charlie przykucnął obok niej. chcąc przyciągnąć jej wzrok.
Udało mu się to, bo spojrzała na niego władczo szmaragdowymi oczami i powróciła do
szukania w trawie cennej rośliny. On jednak nie ustąpił i natarczywie powtórzył: - Dam ci
całą bele kwiecistego materiału na suknie. - Przecież ja nic znoszę sukni. -Nachmurzona
wstała i nadal przeszukiwała wzrokiem leśne podszycie.
Charlie też wstał i przysunął się do niej. Znacznie urósł od czasu, gdy widziała go po
raz ostatni. Miał na sobie rozchełstaną koszulę z samodziału, pod którą widać było owłosiony
spocony tors. Ta jego bliskość, podniecenie i męskość zbiły Whitney z tropu. Odwróciła od
niego twarz i ruszyła w dalszą drogę. Wyprzedziła go i włożyła ręce do kieszeni spodni.
- Charlie, najlepszy strój mają mężczyźni - spodnie i wysokie buty. Do pracy nie
muszą nawet wkładać koszuli. Suknia... - Wzdrygnęła się teatralnie. Gdy Charlie zrównał z
nią krok, wygłosiła mowę na temat skrępowania strojem kobiecego ciała: - To nie do
przyjęcia. Czy wiesz, ile rzeczy dziewczęta muszą wkładać pod rzekomo stosowne dla nich
suknie i jak się ściskają? To śmieszne. Poruszamy się z trudem w tych okropnych damskich
fatałaszkach, sztywnych gorsetach, narzutkach na gorsety, koszulach i halkach. Ile trzeba
zużyć na to materiału, ile stworzyć warstw grubego samodziału, ile przygotować krochmalu! I
jak to wszystko ociera skórę. - Przerwała wywód, gdyż spostrzegła, że Charlie przystanął i
znajduje się kilka kroków za nią. Odwróciła się, by sprawdzić, co go zatrzymało.
Z jego miny wynikało, że doskonale wie, co dziewczęta noszą pod sukniami, co ociera
im skórę.
- Idziesz ze mną czy chcesz tak stać przez cały dzień? -spytała i znowu nachmurzona
ruszyła w drogę.
Charlie spoglądał na jej kołyszące się zgrabne biodra i w duchu przyznawał, że
niewybaczalne jest ukrywanie ich pod warstwami materiału, obojętne - muślinu czy
samodziału. Ale uważał, że Whitney podobałaby mu się w sukni, ukrywającej wraz z bielizną
znane mu już rozkoszne kobiece krągłości.
Whitney nie mogła zapomnieć tej miny Charliego, a im dłużej o mej myślała, tym
bardziej się niepokoiła. Od kiedy przed dwoma tygodniami powrócił do domu po trzech
latach służby wojskowej w forcie Pitt, zachowywał się inaczej niż dawniej, gdy był jej kolegą
i towarzyszem zabaw, z którym nieraz współzawodniczyła. Mówiło się, że w wojsku miał
różne przygody, a skoro tak, to zapewne i z kobietami, co przecież musiało zmienić jego
zachowanie.
- No trudno. - Charlie zrównał z nią krok. - Właśnie oprosiła się jedna z moich macior.
Dam ci sześć lub nawet więcej ładnych prosiąt.
- Świń mamy pod dostatkiem - odparła obojętnie.
- Whitney - burknął i chwycił ją za rękę, chcąc, by na niego spojrzała. Jej pociągłą
twarz rozjaśnił czarujący uśmiech, ale Charlie szybko zorientował się, że ona nie patrzy na
niego, lecz na coś poza nim.
- Jest! - Wyszarpnęła dłoń z jego ręki i rzuciła się w pobliskie rozłożyste krzewy.
Sięgnęła do kępy połyskujących, nisko rosnących liści i zerwała ich garść. Podniosła jeden do
ust, ale cofnęła go, gdy przypomniała sobie cel tej wyprawy. Mruknęła pod nosem: -
Powinnam poczekać, dopóki nie spróbuję zacieru. - Włożyła liście do kieszeni, dogoniła
swego towarzysza i nakazała mu: - Zapamiętaj to miejsce. Natrafiłam tu na najwspanialszą
kępę gaulterii, jaką udało mi się znaleźć od dłuższego czasu.
- Whit...
Znowu go wyprzedziła, a gdy zrównał się z nią i przytrzymał ją za rękę, napomniała
go.
- Sza! Idziemy za blisko. Jeśli nie chcesz oberwać, to ucisz się i czekaj, aż dam ci
znak.
W milczeniu podążał za nią przez las i zastanawiał się, jak zaprotestować przeciwko
takiemu traktowaniu. Było wczesne popołudnie. Przed ich oczami roztaczał się
wczesnojesienny krajobraz zachodniej Pensylwanii. Korony drzew wciąż tworzyły nad ich
głowami baldachim liści, ale tu i ówdzie w zieleni pojawiły się już odcienie złota, żółcienia i
brązu. Podobnie wyglądały paprocie i zioła, nadal bujnie porastające leśne podszycie. Słońce
grzało jeszcze mocno, a rośliny wyglądały niezwykle świeżo. Dzięki ostatnim deszczom
rozsiewały miłe wonie. Chłodny wietrzyk i zapach świeżo opadłych liści przypominały
jednak o nieubłaganym nadejściu jesieni.
Wkrótce schodzili po zboczu łagodnie opadającym do głębokiego parowu. Gdy
pokonywali ostami nierówny odcinek drogi. Dunbar chciał pomóc pannie Daniels i wziął ją
za rękę, ale natychmiast ją wyszarpnęła.
Schodząc do gardzieli parowu, wdrapywali się na zwietrzałe otoczaki lub je okrążali i
pokonywali malownicze wzniesienia piaskowca, nieustannie rzeźbionego przez siły natury.
To była bardzo trudna droga. Miała zniechęcić osoby niepożądane do przyjścia na polanę,
gdzie Blackstone Daniels, ojciec Whitney, ukrywał ogromny miedziany destylator do
pędzenia whisky. Ojciec Whitney, tak jak inni mieszkańcy Rapture, uprawiał kukurydzę, żyto
i jęczmień, ale uważał się przede wszystkim za gorzelnika i największą dumę i zysk czerpał z
produkcji alkoholu.
Farmerzy z dolin wyżynnej zachodniej Pensylwanii musieli jak wszyscy inni radzić
sobie z suszami, plagami szkodników, nieurodzajami, powodziami i zarazami. Ale w
przeciwieństwie do mieszkańców wschodniego wybrzeża musieli jeszcze znosić izolację.
Nawet jeśli zdołali pokonać żywioły i osiągnąć dobre zbiory, to borykali się z problemem ich
transportu na rynki na wschodzie kraju. Przewóz zboża wozami po wyżynnym terenie był
kosztowny i uciążliwy. Toteż dzięki pomysłowości wymu-szonejprzez potrzebę, choć jakże
typowej dla dumnych Szkotów i Irlandczyków, którzy skolonizowali ten obszar, przemieniali
nadwyżki zboża w towar bardziej dochodowy i łatwiejszy do przewozu, czyli w whisky.
Wśród drobnych gorzelników z hrabstwa Westmoreland najbardziej znany był właśnie
Blackstone Daniels. Potrafił bezbłędnie ocenić smak trunku i produkował przednią irlandzką
whisky. Uważano, że ma do tego talent. Przywożono do niego zboże z całej okolicy, by
przerabiał je na ów szlachetny trunek. Teraz, po żniwach, destylator Danielsa pracował pełną
parą.
Whitney zatrzymała się przed zejściem do parowu i gestem dłoni nakazała to samo
Charliemu, który szedł za nią. Przyłożyła dłonie do ust i wydała dźwięk naśladujący glos
lelka kozodoja. Trwała tak, dopóki nie usłyszała podobnego dźwięku. Wówczas uśmiechnęła
się do Charliego i ruszyła na polanę, nie zachowując już zbytniej ostrożności.
Ściśle biorąc, nie była to polana, lecz rozszerzający się koniec parowu, z obu stron
osłonięty przez stromizny piaskowca, na którym rosły bujne krzewy i drzewa. Na dnie
parowu stała prowizoryczna szopa, a obok niej dużo pustych beczek i worków ze zbożem.
Było tam też prymitywne kamienne palenisko, a na nim destylator złożony z dwóch
miedzianych pękatych kotłów, stojących jeden na drugim. W górnej części tych zamkniętych:
i przy spawanych do siebie naczyń znajdowała się miedziana rurka o dziwnych skrętach i
wygięciach. Urządzenie stanowiło przedmiot dumy i radości Blacka Danielsa.
- Witam wujków! - Whitney z uśmiechem pozdrowiła dwóch starszych siwowłosych
braci, Juliusa i Ballarda, w czasie nieobecności jej ojca obsługujących destylator.
- Ach, to ty, dziewczyno! Zostań tam! - Julius wycelował w nią palec i żwawo
podniósł się z odwróconej do góry dnem beczułki, na której siedział. Wujkowie czekali na nią
i teraz przygarbiony Julius i żylasty Ballard o szczeciniastej brodzie pospieszyli, do wielkiej
dębowej beczki. Podnieśli wieko, by do nozdrzy Whitney dotarły charakterystyczne opary.
Zawsze lak się robiło. Teraz wraz z Charliem w napięciu obserwowali, j jak Whitney zamyka
oczy i wciąga głęboko do płuc ostry zapach, chcąc ocenić jakość zacieru. Wydawało jej się,
że aromat przenika ją do szpiku kości, dzięki czemu łatwiej mogła porównać obecny bukiet
zapachów świeżo sfermentowanego zboża z wcześniejszymi.
Wzdrygnęła się i otworzyła oczy.
- Jest dobry - orzekła. - Ale muszę spróbować, żeby ocenić dokładniej.
Twój ojciec wie wszystko na podstawie zapachu. Rozpoznaje go z odległości
dwudziestu kroków - przekomarzał się z nią Julius. Skinął na nią, by podeszła bliżej, i spytał:
- Kiedy tata wróci? Czy są od niego jakieś wieści na temat mityngu?
- Nie. Ale raczej nie zjawi się wcześniej niż za tydzień lub dwa. - Ruszyła do beczki i
skinęła na Charliego, by też podszedł. Stwierdziła z naciskiem: - Oczywiście wujek Julius
raczy żartować sobie ze mnie, bo ja zawsze najpierw oceniam smak.
Tak faktycznie było, wiec i teraz oczekiwali, że dziewczyna spróbuje zacieru. Julius i
Ballard od lat pomagali jej ojcu pędzić whisky. Znali związane z tym jego zasady, zwyczaje i
przesądy. I naturalnie znali Whitney od urodzenia. Nie odstępowała ojca na krok, jak gąbka
chłonąc jego sposób mówienia, bycia i wiedzę o Świecie. Chociaż Black Daniels z trudem
tolerował donkichotowski idealizm córki, był z niej dumny i chętnie uczył tę pojętną,
dociekliwą dziewczynę różnych praktycznych umiejętności. Teraz, pod jego nieobecność,
Julius i Ballad posłali po nią, by oceniła smak zacieru, gdyż wiedzieli, że odziedziczyła po
ojcu rozmaite talenty.
Julius przykucnął i rozglądał się za miedzianą warząchwią, używaną do próbowania
trunku.
- Ballard, gdzie ona się podziała? Rano nią czerpałeś. Zmieszany Ballard podrapał się
po głowie i przez chwilę szukał zguby przy beczułkach i przy wygasłym ognisku, na którym
gotowali śniadanie. W końcu znalazł warząchew w szopie, w wiadrze z wodą. Zamaszystym
gestem podał ja Whitney. Dokładnie wytarła czerpak rękawem i uroczystym gestem
zanurzyła w beczce z zacierem, wolno wsuwając pod powierzchnię pienistego płynu o ostrym
zapachu. Po wyjęciu podsunęła sobie łyżkę pod nos i wdychała aromat. Skupiona, lekko
zmrużyła oczy i dłonią strąciła z zacieru pianę, tak jak to robił ojciec. Pociągnęła sążnisty łyk
i przez dłuższą chwilę trzymała płyn w ustach, w ten sposób badając jego smak. Trzej
mężczyźni w napięciu obserwowali jej minę.
Po chwili odwróciła się i wypluła płyn. Oddychała przez ściągnięte usta, starając się
rozpoznać najdrobniejsze doznania. Przede wszystkim czuła delikatne szczypanie języka i
lekkie pieczenie podniebienia oraz policzków. Napój miał złamany słodkawy smak i
wyszukany aromat. Był znakomity!
- Istny nektar, napój bogów- orzekła bez wahania. Jej piękną twarz rozjaśnił radosny
uśmiech.
Wujkowie nic nie wiedzieli na temat napoju bogów, ale przyjęli to określenie bez
lęku, bo czasami ojciec Whitney wyrażał się równie zagadkowo. Zadowolenie malujące się na
jej twarzy mówiło samo za siebie. Wznieśli więc triumfalne okrzyki, zawirowali wokół
beczki i uścisnęli się nawzajem, a potem wyściskali Whitney i Charliego, z radości, że udało
się wyprodukować tyle przedniego zacieru.
Niebawem zgarnęli pianę i Charlie przelał cenny płyn do dolnej części destylatom, a
Ballard rozpalił ogień pod tym wielkim miedzianym kotłem. Wujkowie ustawili równo i
zamknęli destylator, Charlie zajął się rąbaniem drzewa, a Whitney układaniem szczap przy
prymitywnym palenisku.
Julius z podziwem patrzył, jak gibka panna Daniels krząta się po placu. Pomyślał, że
choć długo wyglądała jak chłopiec, to w ostatnich dwóch latach przemieniła się w prawdziwą
kobietę o prostych silnych ramionach, smukłej talii i zgrabnych biodrach. Ale wolała skrywać
swe kobiece wdzięki pod męskimi zamszowymi spodniami, ciężkim pasem i luźną koszulą z
samodziału. Zawsze tak się ubierała. Gdy teraz stanęła prosto i odchyliła się do tyłu, opierając
dłonie na biodrach i bezwiednie eksponując dorodne jędrne piersi, nagle dobrze widoczne pod
surowym materiałem, Julius westchnął ciężko, bo na przykładzie zmiany jej wyglądu
uświadomił sobie, jak szybko płynie czas. Spostrzegł, że spocony Charlie też stoi prosto,
trzymając w dłoniach stylisko siekiery opartej o ziemię i wpatrując się w Whitney.
Nachmurzył się, bo zaczerwieniona twarz Dunbara zdradzała, iż widok panny Daniels
pobudza jego zmysły.
Niebawem wszyscy zebrali się przy destylatorze w oczekiwaniu chwili, gdy z
miedzianej rurki wypłyną pierwsze krople klarownej mocnej whisky. To była ważna chwila.
- Jaka szkoda, ze nie ma tu Blacka - nabożnym tonem szepnął Julius.
- Wujku, tata musi być tam, gdzie jest - przypomniała mu dobitnym tonem Whitney,
krzyżując ręce na piersiach. – Gdy opanuje wzburzenie, przemówi w imieniu wszystkich
gorzelników, by pomóc panu Gallatinowi przekonać federalistów, jak niesprawiedliwy jest
ten przeklęty podwójny podatek, nałożony na gorzelnie i na alkohol. Pokaże federalistom, że
nie damy się zastraszyć i zmusić do wyrzeczenia swobód obywatelskich, jakie teraz mamy.
Może ci grubi kongresmani zapomnieli, jak wysoką cenę naród zapłacił za to, żeby byli tym,
kim są, ale my nie zapomnieliśmy. Założę się, że generał Jerzy Waszyngton też nie
zapomniał. On nas wysłucha. Ojciec długo i dzielnie walczył o te swobody. W wojnie o
niepodległość Stanów Zjednoczonych został dwukrotnie ranny. Zapłacił za naszą wolność
własną krwią. Nie powinien teraz płacić za nią pogorszeniem warunków życia, by federaliści
mogli uporać się z horrendalnymi długami. To nie jest w porządku. – Zniżyła głos niemal do
dramatycznego szeptu: — Do pioruna, nie zniesiemy tego!
- Nie zniesiemy! - zawtórował jej Julius i hardo uniósł podbródek.
Taka postawa była powszechna w zachodnich hrabstwach Pensylwanii. Pierwszy
federalny rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki przeżywał jeden kryzys za drugim, oblegany
przez żądne władzy frakcje i trapiony przez gigantyczne pożyczki, zaciągnięte w czasie wojny
o niepodległość. Błyskotliwy i arystokratyczny Alexander Hamilton zaproponował
rozwiązanie stosowane przez rządzących od najdawniejszych czasów, czyli opodatkowanie
ulubionego produktu, a zarazem takiego, bez którego można się obejść, to znaczy alkoholu.
Nękany projektem ustawy kongres w końcu ją uchwalił, nakładając wysoki podatek na
gorzelnie i na produkowany w nich alkohol. Ponadto podatek trzeba było płacić gotówką, a
tej mieszkańcom zachodniej Pensylwanii chronicznie brakowało, gdyż obiegową walutą stała
się tu whisky.
Odważni pensylwańscy farmerzy, pochodzący ze Szkocji i Irlandii, podnieśli bunt w
sytuacji, gdy zachłanni federalni poborcy podatkowi mieli im odebrać nawet skromny dochód
czerpany z produkcji whisky. Uznali, że za pomocą biurokratycznego aktu pozbawiono ich
wolności osobistej i ekonomicznej, o którą z takim poświęceniem i męstwem walczyli w
wojnie o niepodległość. Dla nich było to pogwałcenie prawa. Dlatego postanowili bojkotować
ten niesprawiedliwy podatek, tak jak kiedyś postanowili z oddaniem bronić bytu młodego
państwa.
Początkowo stosowali bierny opór, niemal się nim bawiąc, czyli ukrywali destylatory i
przechytrzali poborców podatkowych, przybywających do odległych dolin i zakładających
tam urzędy podatkowe. Ale ci ostatni uczyli się na błędach i wraz z upokorzeniami, których
im nie szczędzono, coraz bardziej zacięcie walczyli ze zbuntowanymi farmerami. Opór tych
ostatnich też stawał się coraz bardziej nieprzejednany, bo urzędnicy rządowi raz dawali im
nadzieję na anulowanie ustawy, a kiedy indziej ją odbierali w rezultacie zmiany kursu polityki
w Filadelfii. Ostatecznie sfrustrowani gorzelnicy sięgnęli po broń, gotowi wzniecić zbrojną
rebelię. Krążyły pogłoski, że prezydent Jerzy Waszyngton zamierza zgnieść ten bunt, stając
na czele milicji z poszczególnych stanów.
Whitney, Julius, Ballard i Charlie zebrali pierwsze krople cennego alkoholu, pogrążeni
w myślach na temat niepewnej przyszłości Dziewczyna spróbowała trunku i orzekła, że jest
tak samo dobry, jak każda inna whisky wyprodukowana w destylatorze Danielsów. Następnie
oceniła jakość zboża w workach, skosztowała wody z pobliskiego źródła i pomogła wujkom
przygotować nową partię zacieru.
Pracowite popołudnie szybko minęło. Słońce zniżyło się nad horyzontem, wiec
Whitney i Charlie pożegnali się z Juliusem i Ballardem i ruszyli do domu.
Gdy wspinali się po pochyłości parowu, wujkowie odprowadzali ich wzrokiem.
Uwagę Juliusa ponownie zwróciły krągłe biodra panny Daniels, gdy spodnie przypadkowo
uwidoczniły je podczas wspinaczki. Skrzyżował dłonie na piersiach i nerwowo pogładził
szpakowate bokobrody.
Black nie powinien jej pozwolić chodzić w spodniach. Ona juz ma kobiecą figurę. Nie
wypada, by się tak ubierała -skomentował.
Skonsternowany Ballard zerknął na brata i też przyjrzał się Whitney. Zdumiony jej
wyglądem, przyznał mu rację.
Nie wypada - powtórzył jak echo i z przekonaniem skinął głową.
Gdy znaleźli się na płaskim terenie i ruszyli do domu tą samą leśną ścieżką, Whitney
wyjęła z kieszeni wonny liść gaulterii i zaczęła go żuć. Wyraz jej twarzy świadczył o
przyjemnych wrażeniach smakowych. Charlie postanowił wykorzystać jej błogi nastrój i
ponowić próbę ubicia z nią interesu. Był coraz bardziej zdeterminowany.
- Whit, co ty na to?
Zatrzymała się po kilku krokach, gdy zdała sobie sprawę, że przystanął. Odwróciła się
do niego zniecierpliwiona i zaczepnie podparła się pod boki. Ale w jego sztywnych
barczystych ramionach i w zaciśniętej kwadratowej szczęce dostrzegła stanowczość. W
wyrazie jego piwnych oczu uderzyła ją zaborczość i pożądanie, nieomylne znaki powagi, z
jaką dążył do zawarcia z nią szczególnej transakcji.
- Charlie, nie bądź śmieszny. — Włożyła ręce do kieszeni spodni i ruszyła w drogę.
Czuła na plecach jego spojrzenie.
- Whit, co za to chcesz? - Zrównał z nią krok. Jego oddech był szybszy, a w tonie
głosu pojawiła się determinacja.
To był następny znak, jaki Whitney zauważyła. Chcąc ubić z kimś interes, należało go
skłonić do ujawnienia, jak wysoko ceni sobie to, co może zaoferować. W pierwszej chwili
pomyślała, że Charlie traktuje swoje umizgi i próbę ubicia z nią interesu lub, mówiąc inaczej,
zawarcia korzystnej dla siebie transakcji jako powrót do ich dawnych złośliwości i zabaw.
Ale jego spojrzenie i pytanie, jakie zadał, świadczyły o powadze, co jej się nie spodobało.
- Niczego mi nie potrzeba. - Zawiesiła głos i oświadczyła naciskiem: - Niczego nie
pragnę.
- Gdybyś jednak chciała pohandlować, to czy zadowoliłby cię zapas drewna na zimę,
źrebię lub coś innego? - upierał się przy swoim - Ruszył za nią, gdy specjalnie zeszła z
równej, usłanej liśćmi drogi i wspięła się po łagodnym zboczu na skały z piaskowca.
- Nie chcę i nie ma sensu dalej o tym rozmawiać. – Żałowała teraz, że dała mu się
nakłonić, by razem poszli do gorzelni
Wyprzedził ją i wszedł na występ skalny, a gdy doszła do końca grani, zeskoczył na
miękki kobierzec z liści i odwrócił się do niej, otwierając ramiona.
- Whit, zgódź się.
Nie wiedziała, do czego ją nakłaniał. Czy pragnął jej pomóc zejść ze wzniesienia, czy
nadal upierał się, by przyjęła którąś z jego ofert? Ignorując jej wahanie, objął ją w talii i zniósł
ze zbocza. Postawił obok siebie na ściółce, ale nie puścił, tylko przysunął bliżej, nie zważając,
że zesztywniała i oblała się rumieńcem.
- To nie jest dla ciebie atrakcyjna transakcja, nieprawdaż? -Stał niebezpiecznie blisko,
wysoki, silny i roznamiętniony.
- Opowiadasz nonsensy. - Chwyciła go za nadgarstki i gwałtownie się odsunęła. Czuła
się zakłopotana, że tak mocno bije jej serce. Oświadczyła z naciskiem: - Nie handluję z tobą i
nie chcę dłużej o tym rozmawiać. Co w ciebie wstąpiło? Byliśmy przyjaciółmi, dobrymi
kumplami. Polowaliśmy, łowiliśmy ryby, mocowaliśmy się... jak... Pamiętasz chwile
spędzone nad strumieniem Little Bear, gdy postanowiliśmy nauczyć pływać Hala Dobsona? -
Uśmiechnęła się łobuzersko. - Pamiętasz, jak popłynęłam na najgłębsze miejsce w...
- Whitney, ja nie chcę tego pamiętać - przerwał jej. Podparł się w pasie i patrzył na nią
z krępującą ją determinacją. Znała ten wyraz jego oczu, świadczący o wielkim uporze. Jakby
na potwierdzenie tego, Charlie oznajmił: - Tamto było wtedy, a to jest teraz. Poza tym
wszystko na tym świecie można kupić za odpowiednią cenę.
To ostatnie stwierdzenie podziałało na nią jak kubeł zimnej wody. Ślepa namiętność
Charliego nie obudziła w niej takiej czujności jak filozofia życiowa, zgodnie z którą wszystko
można kupić za odpowiednią cenę, zupełnie podstawowa i nie do obalenia. Całkowicie się z
nią zgadzała. Znała ją jak każdy mieszkaniec Rapture. Jeśli transakcja była tego warta, to
rzucało się na szalę wszystko.
Ruszyła w drogę poirytowana, że dla swoich celów Charlie powołał się na filozofię
życiową, którą i ona wyznawała. Najwyraźniej go nie doceniła, co też ją rozgniewało.
- Nakładli ci w tym wojsku do głowy podejrzanych poglądów - burknęła, z ulgą
przyjmując, że idzie obok niej. Ale po chwili znowu się zaniepokoiła.
- Nie zatrzymasz tego dla siebie na zawsze - oświadczył, zerkając na jej falującą na
piersiach koszulę. - Wcześniej czy później ktoś to dostanie. Mogę to być ja, jak każdy inny. -
Nie - zaprzeczyła stanowczym tonem. - Psiakrew! - Chwycił ją za rękę. -Dlaczego uważasz
swoją cnotę za taki skarb? Od kiedy tu wróciłem, dziewczęta w dolinie zdejmują na mój
widok kiecki. - Stanął sztywno, rozdrażniony, że z jej powodu jest taki niezadowolony. Z
odrazą puścił jej rękę i stwierdził prowokacyjnie: - Nie jesteś nikim specjalnym.
Osłupiała. To był trzeci znak, że Charlie istotnie pragnie zawrzeć z nią transakcję. Gdy
chce się obniżyć cenę, zawsze wymienia się wady tego, czego się pożąda, i udaje brak
zainteresowania. Whitney poczuła ulgę, gdy rozpoznała tę. taktykę, bo miała teraz podstawę
do ataku.
- Utrafiłeś w sedno. Nie znoszę sukien, jeżdżę konno i przy Lada okazji popijam
whisky w gospodzie Harveya Dedhama. Za grosz nie ma we mnie kobiecości. Znajdź sobie w
dolinie prawdziwą dziewczynę. Co cię, u licha, napadło, że chcesz mnie uwieść? - W popisie
rzekomej męskości wypluła przeżuwany liść. Jej oczy pałały gniewem, ciężko oddychała.
Po raz pierwszy wydało się Charliemu, że ona rzeczywiście tak myśli, że nie
uświadamia sobie, jak zmieniła się jej figura, i nie rozumie, czemu on traktuje ją inaczej niż
przedtem.
- Whit, to nie ma nic wspólnego z jazdą konną, piciem whisky i wkładaniem sukni.
Nie rozumiesz? Gdy mnie tu nie było. zaokrągliłaś się... wszędzie, gdzie trzeba. - Narysował
dłońmi w powietrzu jej kształty, czując przypływ męczącego podniecenia. Zacisnął szczęki,
starając się nad nim zapanować. -Masz taką delikatną skórę i śliczną twarz. Przysięgam, że
będzie ci ze mną dobrze. Znam się na tych sprawach. Dziewczęta z fortu Pitt mówiły, że... -
przerwał, bo cofnęła się gwałtownie, gdy chciał położyć dłonie na jej ramionach, i spojrzała
na mego z gniewem.
- Nie - wycedziła przez zaciśnięte zęby i z impetem mszyła w drogę, chcąc ukryć
zmieszanie.
- Whit, pragnę być tym jedynym... pierwszym. -Zwinnymi susami pokonał dzielącą
ich odległość. - Powoli i z łatwością nauczę cię, jak się to robi. Wiesz, co to za rozkosz, a z
tobą... -Westchnął ciężko. - Naprawdę nie chcesz spróbować?
- Nie! — Szła szybko, zastanawiając się, jak daleko jest do głównego konnego traktu.
Czuła lęk i niepokój, wiedząc, że dzieli ich od niego jeszcze spora odległość, że trzeba minąć
dwa pasma skalne, a Charlie szybko zmierza do czwartego i ostatniego etapu negocjacji,
poprzedzających zawarcie transakcja gdy konkretyzuje się propozycję i kontrpropozycję. Nie
chciała z nim ubić żadnego interesu, ale jego zaczerwieniona twarz i spocony tors pod
rozchełstaną koszulą świadczyły, że będzie dążył do zawarcia z nią transakcji tu i teraz.
Dlaczego tego nie przewidziała?
Whit, ja jestem hojny, - Patrzył na jej poruszające się w marszu nogi i na dorodne
piersi, falujące pod wpływem oddechu. Postanowił zmienić taktykę i oznajmił: - Dam ci
skosztować tej przyjemności, żebyś zmieniła zdanie. - I zanim się spostrzegła, chwycił ją w
ramiona i przycisnął do siebie. - Charl... - Straciła oddech, gdy poczuła na ustach jego usta,
początkowo twarde, ale po chwili dziwnie delikatne. Najpierw wodził wargami po jej
wargach, jakby poznawał ich smak. Po chwili usiłował włożyć język do jej ust, ale napotkał
na opór zaciśniętych zębów. Odebrała tę ostatnią próbę jak zniewagę. Spojrzała na niego ze
zdumieniem. Wiedziała, o co mu chodziło. Młodzi chłopcy śmiali się przy niej do rozpuku,
opowiadając sobie, które z dziewcząt pozwalały im całować się „po francusku". Było to w
czasach, gdy traktowali ją jak kumpla, bo sama wyglądała i zachowywała się jak oni. Na
wspomnienie tego krzyknęła gniewnie: - Nie! - Wyszarpnęła się z uścisku Charliego z taką
siłą, że jego samego musiało to zaskoczyć. Odskoczyła do tyłu i dzielnie starała się
wykorzystać talent Danielsów do znajdowania wyjścia z kłopotliwych sytuacji. Niestety,
nagle jakoś dziwnie ten talent straciła.
- Och, Whit, Whitney. - Charlie oddychał ciężko. - Przecież sprawiało ci to
przyjemność. Powiedz, że tak.
- Nie - pisnęła nieprzekonująco, zawstydzona, że z trudem wydobywa głos przez
zaciśnięte gardło. - Wydawało mi się, że całuje mnie wujek Ballard. - W pewnym sensie
mówiła" prawdę. Miała pewność, iż czułaby to samo zakłopotanie, te same wyrzuty sumienia,
gdyby to był któryś z wujków lub brat
Wykorzystując zaskoczenie Charliego tą drobną zniewagą, ruszyła do pierwszego
pasma skalnego. Słyszała z tyłu odgłos jego kroków i przygotowała się na następną rundę.
- Oddam ci mojego ogiera, Bearcata. Zawsze ci się podobał.
- Nie chcę twojego konia! — Zerknęła na niego przez ramię.
Miał zaciśnięte szczęki, zaczerwienione policzki i nabrzmiałą żyłę na skroni. Opierał
na udach zaciśnięte dłonie. Nie wróżyło to nic dobrego.
- Psiakrew, Whit! Dam ci tę dereszowatą klacz.
- Nie.
- Dwadzieścia akrów najlepszej ziemi po ojcu.
- Nie! Powiedziałam, że nie! - Ze zgrozą myślała o zachowaniu Dunbara.
- Do licha ciężkiego! Whitney Daniels, jesteś najgorszą babą na świecie! - Po tych
słowach zapadła krępująca cisza, ale po chwili Charlie burknął, jakby wreszcie wyciągnął asa
z rękawa, popychany przez nieposkromione żądze: - Niech ci będzie. - Chwycił ją za rękę i
zmusił do zatrzymania się.
- Uspokój się.
- Whit. ożenię się z tobą. Pofiglujemy sobie trochę i wezmę z tobą ślub jak należy, gdy
tylko zjawi się w Rapture wędrowny pastor. -Pomimo jej zawziętego oporu, przyciągnął ją do
siebie.
- Nie chcę wychodzić za mąż - oświadczyła kategorycznie. Szukała lepszego punktu
oparcia dla stóp, odpychając się od niego. - I nie chcę się z tobą kochać. Traktuję cię jak
brata. To nie byłoby właściwe.
- Do licha, to jest właściwe - burknął. Chwycił ją za drugą rękę i przyciągnął bliżej. -
Kto inny w tej przeklętej dolinie do ciebie pasuje, potrafi cię zapędzić do ołtarza i uczynić z
ciebie przykładną żonę?
Wyraz jego ogorzałej twarzy nadal zdradzał znaną Whitney determinację, co nagle
ożywiło w niej stare wspomnienia i emocje. Gdy Charlie pochylił się do pocałunku, odsunęła
się błyskawicznie i trzasnęła go pięścią w nos. W reakcji cofnął się do tyłu, uniósł głowę i
opuścił dłonie. Wtedy odskoczyła od niego, przyjmując swe impulsywne zachowanie z
zaskoczeniem nie mniejszym niż on. - Whitney?
Z niedowierzaniem dotknął nosa, a ona wykorzystała sytuację i rzuciła się do ucieczki.
Popędziła przez las ku wzgórzom, przeskakując połamane gałęzie i śmigając wśród drzew,
obwisłych gałęzi i otoczaków. Znała w tym lesie każde miejsce, każdą kotlinkę i strumyk,
każdą grupę skał, każdy kikut drzewa, w które uderzył piorun. Jej złość szybko ustąpiła
miejsca podnieceniu ucieczką. Whitney uciekała Charliemu jak w dawnych czasach, gdy
gonił ją niczym wariat, ale nigdy nie dogonił! Nie dogoni więc i tym razem. Nie może!
Rosły, silny Dunbar mknął za nią przez las i odległość między mmi stale się
zmniejszała. On też pamiętał ich dawne gonitwy i swoje porażki. Ale kilka lat zrobiło swoje,
a poza tym świadomość, że jeśli dogoni Whitney, to weźmie sobie słodką nagrodę, działała na
niego jak ostrogi. Gdy spostrzegł pannę Daniels na pierwszym łańcuchu skalnym i zaraz
stracił ją zoczu, bo zaczęła z drugiej strony schodzić w dół, wiedział jak zamierzała wrócić do
osady i że po raz pierwszy w życiu nie była pewna drogi.
Z powodu wysiłku z trudem oddychała i krew pulsowała jej w skroniach. Zaschło jej
w gardle, a w nogach czuła wielkie zmęczenie. Nie biegła tak od czasu, gdy Charlie poszedł
do wojska przed trzema laty. Jakiej wymagało to energii! Z powodu wyczerpania straciła
dawne bezbłędne wyczucie, gdzie należy skręcić i nagle uprzytomniła sobie, iż schodzi z
zalesionego wzgórza do następnego parowu.
Pomyliła się, źle skręciła i cały wysiłek poszedł na marne. Schodziła do parowu
przeciętego przez strumień i bardzo głębokiego do miejsca, w którym woda tajemniczo
znikała pod ziemią i słychać było jej szum pod masywną ścianą skalną. Tam znalazłaby się w
pułapce. Spojrzała na odległy kraniec łańcucha wzgórz i zacisnęła zęby, zmuszając zmęczone
nogi do biegu. Charlie ją doganiał. Na myśl o tym zdołała wykrzesać z siebie jeszcze trochę
energii.
Ale stało się. Pomyłka kosztowała ją stratę czasu. Dunbar nie pobłądził, wiec
znajdował się tuż za nią. Złapał ją za koszulę, a gdy usiłowała się wyrwać, oboje stracili
równowagę i przewrócili się. Nakrył ją swoim ciałem i zmusił, by leżała na plecach.
Przytrzymywał jej ręce, bo chciała go podrapać. Próbowała go zrzucić z siebie, bodąc
kolanem, ale przycisnął jej nogi do ziemi.
- Psiakrew, Charlie! Nie możesz się tak zachowywać! -syknęła. Szamotała się z nim,
nie zamierzając ulec. - Przysięgam, że jeśli mój ojciec cię nie zabije, ja to zrobię własnymi
rekami!
- Bez trudu - zażartował, ale zaraz zdał sobie sprawę, że ona mówi poważnie. Zaczęła
przeklinać, a Danielsowie zwykle tego nie robili. Potrafili wszystko wyrazić swą gładką
mową i nie zniżali się do używania ordynarnych słów. – Zreflektował się i przypomniał jej: -
Whit. Chcę się z tobą ożenić, pędzić whisky i mieć dzieci.
- Do cholery, niedoczekanie twoje. - Przekręciła głowę i szarpnęła jego rękę do góry,
chcąc go ugryźć.
- Tylko nie to. - Uprzedził ten zamiar i szeroko rozsunął jej dłonie. - Nie pozwolę się
ugryźć. - Nagle przypomniał sobie, jak kiedyś zawzięcie potrafiła się bić i to powstrzymało
go przed dalszymi uwagami.
Wpatrywał się w jej usta, wiec zamierzał ją pocałować. Tylko spróbuj, a na pewno cię
ugryzę - ostrzegła.
- Chciałbym kochać się z tobą naprawdę - wydyszał. – Nie muszę cię całować. -
Uniósł się nieco i odchylił głowę, chcąc mieć dostęp do jej koszuli. Chwycił szorstki
samodział zębami w miejscu, w którym były przyszyte guziki, i rozdarł materiał.
2
Przy głównej drodze w Rapture chłodny wietrzyk muskał kolorowe liście drzew.
W późnopopołudniowym słońcu maszerował tam czwórkami oddział żołnierzy. Droga nie
była o wiele szersza niż kręta ścieżka nad strumieniem Little Bear. Jej pokonywanie
oznaczało ciężką próbę wytrzymałości dla obolałych stóp zmęczonych żołnierzy i dla ich
sceptycznego dowódcy.
Żołnierze tworzący milicję stanu Maryland byli ubrani w ciężkie mundury w różnych
odcieniach niebieskiego i w spodnie w różnych odcieniach bieli. Większość miała na nogach
wysokie zniszczone buty, a niektórzy zwykłe buty do pracy. Każdy nosił filcowy kapelusz o
płaskim denku i szerokim rondzie i dźwigał zrolowany koc, muszkiet, proch, kule, prowiant i
tornister. Brudni, obszarpani i zgryźliwi, od trzech tygodni pokonywali trudny wyżynny teren.
Na przemian dokuczały im chłód i ostre słońce, cięły ich muchy i pchły, a dowódcy
traktowali surowo. Lekceważeni i nękani przez zatrucia pokarmowe na skutek braku
zdrowego pożywienia, nie przedstawiali sobą siły, z którą należało się liczyć.
Na ich czele, na imponującym dereszu, jechał major. Wspaniale trzymał się w siodle,
ubrany w paradny mundur oficerski, idealnie dopasowany do jego wysokiej, krzepkiej
postaci, ozdobiony dwoma rzędami złotych guzików i złotymi epoletami. Zwracały też uwagę
jego obcisłe białe spodnie. Całości dopełniały wysokie wytworne buty ze srebrnymi
ostrogami i trójgraniasty kapelusz z elegancką kokardą. Naturalnie dowódca prezentował się
nieporównanie lepiej od podwładnych ale również jego wygląd nosił ślady trudów i niewygód
kilkutygodniowego bytowania pod gołym niebem. Z powodu długiego marszu na stopach
pieszych żołnierzy robiły się bolesne pęcherze, a od ciągłej jazdy konnej major był nieludzko
wytrzęsiony. Poza tym musiał znosić samotność.
Major Garner Townsend odwrócił się w siodle i zlustrował wzrokiem piechurów.
Maszerowali czwórkami, z trudem zachowując szyk na wąskiej drodze, wysadzonej
drzewami.
- Poruczniku! - warknął do młodszego oficera, który szybko zbliżył się do niego na
koniu. - Nie przybyliśmy tu po to, by walczyć z przeklętymi przydrożnymi drzewami.
Polećcie żołnierzom maszerować dwójkami.
Piechurzy z ulgą przyjęli rozkaz i szybko się przegrupowali. Ale major wciąż miał
chmurną minę, więc porucznik spoglądał na niego z niepokojem.
- Nie mamy wieści od zwiadowców -stwierdził Townsend i spytał rozdrażniony: -
Chyba powinni już dowiedzieć się wystarczająco dużo, by złożyć sprawozdanie, zanim
podejmą jakieś akcje, nieprawdaż?
- Tak jest, majorze - potaknął karny porucznik o chłopięcej twarzy. - Nie mogę ręczyć
za Bensona, ale Kingery i Wallace to nasi najlepsi zwiadowcy. Jeśli istotnie jest tu nielegalna
gorzelnia czy uprawia się inną niedozwoloną działalność, to na pewno wszystko wywęszą.
- Bardzo na to liczę. - Townsend spojrzał twardo na porucznika, młodszego od niego o
trzy lata. Prześliznął się wzrokiem po jego spłowiałym mundurze, zniszczonych butach i
rękawiczkach, tych nieomylnych wskaźnikach pozycji społecznej. W zebranej na łapu-capu
pseudoarmii pozycja społeczna żołnierza była od razu widoczna. - Poruczniku, nie
odejdziemy stąd, dopóki nie zniszczymy tego siedliska łajdaków. – Dostrzegłszy na twarzy
Brooksa niepokój, wyjaśnił: - Nikt z nas nie ma ochoty tu być, pozbawiony możliwości
prowadzenia prawdziwej walki, skazany na przebywanie nad jakimś plugawym strumieniem.
Ale kazano nam wytropić tych drobnych niegodziwców i brudnych prostaków, jakby
stanowili dla kraju śmiertelne niebezpieczeństwo. - W przypływie rzadkiej u niego otwartości
dodał: - Poruczniku, nie wiem, za co otrzymaliście tę karę, ale widocznie macie na sumieniu
straszne grzechy, skoro zesłano was na to wygnanie pod moim dowództwem.
Z pewnością major Garner Townsend czuł się w Rapture na wygnaniu. Był oficerem
milicji z Massachusetts, ale ponieważ nie zgromadzono tam żadnych sił, nie miał kim
dowodzić w wyprawie na to pustkowie. Zaskoczyło go powołanie do wojska przez samego
sekretarza armii. Jak się dowiedział, nastąpiło z woli ojca, który miał ambicje polityczne i
chciał, by ktoś z rodziny uczestniczył w pierwszym poważnym sprawdzianie siły świeżo
powołanego rządu federalnego.
Sekretarz armii i ojciec nie zadbali jednak o przydzielenie mu konkretnego
dowództwa. Gdy przybył na miejsce zbiórki, skierowano go do dywizji z Maryland. Stał się
tam solą w oku pułkownika Olivera Gaspara, który zanim trafił do wojska, był skromnym
kupcem i self-made manem. Pułkownik natychmiast wyznaczył przystojnego
arystokratycznego majora na dowódcę oddziału złożonego z trzydziestu sześciu żołnierzy i
jednego młodszego oficera. Było to dla Townsenda obraźliwe.
- Mam za sobą trzy przeklęte tygodnie męczącej wędrówki; przez pustkowie tylko
dlatego, że ten awanturniczy sklepikarz postanowił posłać mnie na koniec świata - burknął.
- Zgodnie z tym, jak się wyraził, jest tu „gniazdo przywódców buntu" - przypomniał
porucznik.
- Lub inaczej „siedlisko zdrady i odszczepieństwa". - Townsend pogardliwie wydął
usta i kpił sobie dalej z Gaspara. -Spójrzcie tylko na siebie, poruczniku. Bezdyskusyjnie
jesteście siedliskiem pcheł.
- Jak się mówi, mamy do czynienia z bojkotem legalnie, nałożonego podatku,
okaleczaniem poborców podatkowych, skalpowaniem ich, tarzaniem nago w pierzu i smole,
paleniem żywcem.
- Uczestniczymy tylko w żałosnej akcji przywracania porządku publicznego. Za
zasługi na tym polu zawsze skąpią wawrzynów, bez względu na to, jak bardzo zaangażuje się
swój honor w wypełnienie misji. - Townsend wytarł twarz wytworną płócienną chusteczką i
poprawił kapelusz na ciemnych splecionych w warkocz włosach. Spojrzał na leniwie płynący
strumień i łagodne wzgórza. Odetchnął głęboko, chcąc się uspokoić. - Po to, by wypełnić ten
doniosły obowiązek wobec ojczyzny, musiałem, poruczniku, studiować pięć lat w
Królewskiej Akademii Wojskowej w Anglii. - Ku zaskoczeniu Brooksa, parsknął śmiechem. -
Ale kto wie, może to będzie moja najpoważniejsza operacja wojskowa i na jakiś czas
ugrzęznę w tej przeklętej dziurze.
Dla Brooksa osobliwość sytuacji Townsenda była oczywista. Dzięki wykształceniu i
doświadczeniu major wyróżniał się w tym amerykańskim korpusie ekspedycyjnym znacznie
wyższymi niż większość oficerów kwalifikacjami. Ale z powodu protekcjonizmu i układów
politycznych, które, jak mogłoby się wydawać, powinny Townsendowi sprzyjać, kwalifikacje
odgrywały drugorzędną rolę. Uprzedzenia klasowe sprawiły, że przypadła mu w milicji
marginalna rola.
Townsendowie byli jednak znani z tego, że szczęście sprzyjało im nawet w
najtrudniejszej sytuacji. Bogacili się od czasu, gdy ich przodek złodziej został sprzedany z
angielskiego więzienia jako niewolnik na plantację trzciny cukrowej w Indiach Zachodnich.
Wywodzący się od niego Townsendowie z Bostonu trudnili się dochodową produkcją i
sprzedażą rumu. Garner był przekonany, że tak jak ten jego przodek zdołał się wyzwolić z
niewolnictwa i stworzyć imperium handlu rumem, tak on potrafi zdobyć laury wojskowe
nawet dzięki tej podrzędnej operacji. Wyraz jego twarzy zdradzał wielką determinację. Major
postanowił za wszelką cenę wykryć w Rapture nielegalnie posiadane destylatory i
produkowaną w nich whisky. Gotów był się założyć, że...
- Panie majorze! - Zalesionym zboczem po prawej stronie biegł do nich żołnierz w
niebieskim mundurze. Starał się me pośliznąć na opadłych liściach i nie stracić równowagi.
Townsend gestem dłoni zatrzymał oddział. Przywołał porucznika, z którym ruszył
konno na spotkanie z zażywnym zwiadowcą. Ten z trudem łapał oddech, gdy zatrzymał się
obok majora.
- Jest jakaś awantura - wydyszał i wskazał palcem zbocze. W lesie, pół mili stąd,
zauważyłem dwóch mężczyzn, ale może było ich więcej. Nie mogłem wszystkich zobaczyć.
Townsend zwinnie zeskoczył z konia i od razu podjął decyzję, co robić.
- Brookes, przekazuję ci dowództwo nad oddziałem - wydał rozkaz porucznikowi,
wręczył mu cugle swojego wierzchowca i powiesił kapelusz na łęku siodła. - Idę z Bensonem.
- Zwrócił się do zwiadowcy: - Ty jesteś Benson, nieprawdaż? - Gdy ten, wciąż dysząc, skinął
głową, major zlustrował wzrokiem oddział. Zatrzymał spojrzenie na sierżancie Laxaulcie,
który miał nieprzystępny wyraz twarzy i skrzeczący głos. Wskazał na niego dłonią, by
wystąpił przed szereg i oświadczył: - Sierżancie, was też zabieram. Sprawdzę relację Bensona
osobiście. Nie warto budzić niepokoju buntowników i iść do nich większą grupą, dopóki się
nie dowiemy, co to za jedni. - Wyjął z przytroczonej do siodła torby pistolet, zatknął go za
szarfę u boku i kazał Brooksowi zachować czujność. Dał znak zwiadowcy, by ruszył
pierwszy, i wszyscy trzej weszli do lasu, kierując się na zbocze.
Raport zwiadowcy był nader skąpy. Mówił tylko o dwóch mężczyznach i o jakiejś
awanturze, ale Townsend gotów był przyjąć każdy raport, by zdobyć pretekst do zejścia z
konia i podjęcia działania. Po tygodniach wspaniałomyślnego powstrzymywania się od
reakcji na uciążliwe niekiedy prowokacje marzył o potyczce, licząc, że dzięki niej opuści go
nieznośne przygnębienie. Potyczka była mu potrzebna jak powietrze, i to nie pojedynek, ta
rytualna walka dżentelmenów. Chciał się bić, mocować i zwyciężyć.
Gdy pokonali pierwsze pasmo skalne i wdrapali się na drugie. Benson nakazał im
gestem dłoni milczenie i zwolnił. Ukrył się za potężnym pniem starego orzecha i dyskretnie
rozglądał. Townsend i Laxault przystanęli za innymi drzewami i czekali na jego reakcję. Gdy
po chwili pomachał ręką na znak, że awantura toczy się za granią, Townsend kazał mu ruszyć
do przodu. Benson pochylił się i pobiegł, skacząc na wąski grzbiet, ale upadł niezdarnie i
narobił hałasu.
Major wstrzymał oddech Po chwili przywołał gestem dłoni sierżanta Laxaulta pobiegli
na grzbiet i przycupnęli obok zwiadowcy, który wyciągał szyję i rozglądał się uważnie. Nagle
uniósł się na łokciach i nerwowo chwycił za muszkiet.
- Gdzie oni są? - szepnął Townsend.
- Chyba już poszli, panie majorze - odparł zakłopotany - Przysięgam, że tu byli. Biegli
tędy. - Wskazał kotlinę w dole. - Może uciekli.
Townsend był niepocieszony. W przypływie frustracji zlustrował wzrokiem kotlinę.
Szukając jakichś siadów, zauważył w niej porozrzucane liście. To było niewiele, ale
wskazywało kierunek.
- Tropimy ich - oświadczył. Wstał i kazał im zrobić to samo. — Rozdzielimy się, ale
pozostaniemy w zasięgu wzroku. Będziemy nasłuchiwać.
Odgłosy ich kroków szczęśliwie tłumił szum liści. Posuwając się czujnie przez
kotlinę, zatrzymywali się co chwila za drzewami i nasłuchiwali. Po kilku minutach do ich
uszu dotarły przytłumione dźwięki, z trudem wyodrębniające się z otoczenia. Ostrożnie
przechodzili od drzewa do drzewa, aż Townsend rozpoznał w tych dźwiękach gniewne
ludzkie głosy. Przekradł się do pnia, zza którego mógł obserwować zamykające dolinę
łagodne zbocze.
Zmagało się tam ze sobą dwóch mężczyzn, na wpół zakopanych w suchych liściach.
Ostrożność nie była już konieczna.
- Brać ich! - rozkazał major.
Pierwszy podbiegł do walczących Laxault. Wypalił z muszkietu, by ich przestraszyć i
zmusić do rozdzielenia się. Ale byli tak pochłonięci walką, szamocąc się ze sobą i szarpiąc, że
nie przywrócił ich do rzeczywistości nawet wystrzał z broni palnej. Gdy Townsend dołączył
do sierżanta, rozkazał im gromkim głosem natychmiast się rozdzielić. Ze zdumieniem
stwierdził, że go nie posłuchali.
- Psiakrew, zmuście ich, żeby wstali! - Odebrał Laxaultowi muszkiet i gniewnym
gestem polecił mu i Bensonowi, by rzucili się na walczących.
Z wysiłkiem oderwali rosłego mężczyznę od tego, który leżał pod spodem, i zmusili
go, by wstał. Był to dobrze zbudowany młodzieniec. Właśnie powrócił do rzeczywistością i
gwałtownie wyrywał się trzymającym go żołnierzom.
- Poście mnie, do diabła! - Miał smagłą twarz i lekko wyłupiaste oczy. Wyszarpnął się
najpierw Bensonowi, a potem Laxaultowi, zatoczył się i z impetem runął na tego drugiego.
Townsend już chciał interweniować, ale spostrzegł, że drugi młodzieniec wstaje,
chwiejąc się i nie mogąc odzyskać równowagi. Położył muszkiet na ziemi.
- Nie ruszaj się! - ostrzegł.
Ale ten już mknął do lasu. Coś w jego sylwetce przyciągnęło uwagę majora i sprawiło,
że rzucił się za nim w pogoń.
Młodzieniec pędził na złamanie karku, omijając drzewa i leżące na ziemi suche
gałęzie ze zręcznością tropionego jelenia. Townsend gonił go wytrwale i dzięki długim
silnym nogom był coraz bliżej. Młodzieniec pędził przez zarośla i łany paproci i śmigał na
zbocza, przytrzymując się gałęzi, jakby znał tu każdy zakamarek i zawsze wiedział, gdzie
należy skręcić. Townsend dwa razy potknął się o głazy, które tamten przeskoczył jednym
susem. Serce mu łomotało, czuł suchość w gardle i ciężkość nóg. Wytworny mundur
krępował jego ruchy, a przytroczony do pasa bagnet obijał się o nogę i utrudniał bieg.
Ozdobny sztywny kołnierz ściskał gardło, modne obcisłe spodnie nieznośnie opinały nogi. Po
skroniach i szyi spływały majorowi strużki potu. To było mordercze tempo. Ale wysiłek,
jakiego wymagała pogoń, tylko wzmagał jego determinację. Townsendowie nigdy się nie
poddawali; umieli obracać na swą korzyść nawet przeciwności losu.
Teren pod wysokimi sosnami był łatwiejszy do pokonania, na ogół płaski, co pomogło
majorowi dogonić ofiarę. Młodzieniec słyszał zbliżające się kroki i popełnił typowy błąd
uciekającego, czyli obejrzał się. Miał niewiele czasu, by przemknąć wśród pni, i wykonał
desperacki skok do przodu na skraj sosnowego zagajnika. Tam major go pochwycił, ale obaj
stracili równowagę i poturlali się po łagodnej pochyłości do niewielkiego wgłębienia w łanie
paproci.
Townsendowi zakręciło się w głowie i przez chwilę dochodził do siebie. Przytłaczał
młodzieńca, który desperacko próbował się spod niego wyswobodzić. Chwycił go za rękę i
przycisnął. Młodzieniec leżał twarzą do ziemi i ciężko dyszał. Miał przekrzywiony kapelusz,
pod którym Townsend dostrzegł ku swemu zaskoczeniu piękne długie włosy, luźno upięte na
karku.
Zdumiał się jeszcze bardziej, gdy odwrócił swą ofiarę twarzą do góry. Tylko
szybkiemu refleksowi zawdzięczał to, ze nie został podrapany.
- Tylko nie to, łajdaku. - Chwycił jego dłonie tuż przy swojej twarzy i przycisnął je do
ziemi. Zaskoczony spojrza�