Bertina Krahn Whisky 1 Październik, 1794, Westmoreland, Pensylwania Whit, zgódź się. Ale Whitney Daniels przyspieszyła kroku. Szła energicznie leśną ścieżką ukrytą wśród zarośli. Omijała opadłe liście, by nie szeleściły pod stopami i delikatnie odsuwała sterczące nad ścieżką gałęzie krzewów, by przypadkiem nie odłamać gałązki i nie pozostawić śladu, że ktoś tędy przechodził. Zerknęła spod ronda starego filcowego kapelusza na idącego obok niej młodego, krzepkiego mężczyznę. Już w dzieciństwie nauczyła się od ojca, jak rozmawiać z osobą, która chce ubić z kimś interes, a Charlie zachowywał się inaczej niż zwykle. - Co ty na to, Whit? - przerwał milczenie Charlie Dunbar. Patrzył na jej długie silne nogi, których kształt uwidaczniał się w męskich zamszowych spodniach. Zaczynało dochodzić w nim do głosu pożądanie, czego Whitney Daniels nie mogła powiedzieć o sobie. - Narąbię ci drewna na zimę. Wybiorę z naszego to najlepsze. - Nie - ucięła rozmowę i zatrzymała się, wypatrując w leśnym podszyciu rzadkiej krzewinki o płożących się pędach. -Charlie, poszukaj ze mną gaulterii. - Dwa dni temu widziałam ją obok ścieżki. - Może chciałabyś materiał w kwiaty na suknię? Przywiozłem go dużo z fortu dla mamy i dziewcząt. Whitney nie zwracała na niego uwagi. Przykucnęła i wypatrywała w trawie zaokrąglonych liści gaulterii o słodkim, lecz ostrym smaku; uwielbiała je żuć. - Whit, czy słyszałaś?- Charlie przykucnął obok niej. chcąc przyciągnąć jej wzrok. Udało mu się to, bo spojrzała na niego władczo szmaragdowymi oczami i powróciła do szukania w trawie cennej rośliny. On jednak nie ustąpił i natarczywie powtórzył: - Dam ci całą bele kwiecistego materiału na suknie. - Przecież ja nic znoszę sukni. -Nachmurzona wstała i nadal przeszukiwała wzrokiem leśne podszycie. Charlie też wstał i przysunął się do niej. Znacznie urósł od czasu, gdy widziała go po raz ostatni. Miał na sobie rozchełstaną koszulę z samodziału, pod którą widać było owłosiony spocony tors. Ta jego bliskość, podniecenie i męskość zbiły Whitney z tropu. Odwróciła od niego twarz i ruszyła w dalszą drogę. Wyprzedziła go i włożyła ręce do kieszeni spodni. - Charlie, najlepszy strój mają mężczyźni - spodnie i wysokie buty. Do pracy nie muszą nawet wkładać koszuli. Suknia... - Wzdrygnęła się teatralnie. Gdy Charlie zrównał z nią krok, wygłosiła mowę na temat skrępowania strojem kobiecego ciała: - To nie do przyjęcia. Czy wiesz, ile rzeczy dziewczęta muszą wkładać pod rzekomo stosowne dla nich suknie i jak się ściskają? To śmieszne. Poruszamy się z trudem w tych okropnych damskich fatałaszkach, sztywnych gorsetach, narzutkach na gorsety, koszulach i halkach. Ile trzeba zużyć na to materiału, ile stworzyć warstw grubego samodziału, ile przygotować krochmalu! I jak to wszystko ociera skórę. - Przerwała wywód, gdyż spostrzegła, że Charlie przystanął i znajduje się kilka kroków za nią. Odwróciła się, by sprawdzić, co go zatrzymało. Z jego miny wynikało, że doskonale wie, co dziewczęta noszą pod sukniami, co ociera im skórę. - Idziesz ze mną czy chcesz tak stać przez cały dzień? -spytała i znowu nachmurzona ruszyła w drogę. Charlie spoglądał na jej kołyszące się zgrabne biodra i w duchu przyznawał, że niewybaczalne jest ukrywanie ich pod warstwami materiału, obojętne - muślinu czy samodziału. Ale uważał, że Whitney podobałaby mu się w sukni, ukrywającej wraz z bielizną znane mu już rozkoszne kobiece krągłości. Whitney nie mogła zapomnieć tej miny Charliego, a im dłużej o mej myślała, tym bardziej się niepokoiła. Od kiedy przed dwoma tygodniami powrócił do domu po trzech latach służby wojskowej w forcie Pitt, zachowywał się inaczej niż dawniej, gdy był jej kolegą i towarzyszem zabaw, z którym nieraz współzawodniczyła. Mówiło się, że w wojsku miał różne przygody, a skoro tak, to zapewne i z kobietami, co przecież musiało zmienić jego zachowanie. - No trudno. - Charlie zrównał z nią krok. - Właśnie oprosiła się jedna z moich macior. Dam ci sześć lub nawet więcej ładnych prosiąt. - Świń mamy pod dostatkiem - odparła obojętnie. - Whitney - burknął i chwycił ją za rękę, chcąc, by na niego spojrzała. Jej pociągłą twarz rozjaśnił czarujący uśmiech, ale Charlie szybko zorientował się, że ona nie patrzy na niego, lecz na coś poza nim. - Jest! - Wyszarpnęła dłoń z jego ręki i rzuciła się w pobliskie rozłożyste krzewy. Sięgnęła do kępy połyskujących, nisko rosnących liści i zerwała ich garść. Podniosła jeden do ust, ale cofnęła go, gdy przypomniała sobie cel tej wyprawy. Mruknęła pod nosem: - Powinnam poczekać, dopóki nie spróbuję zacieru. - Włożyła liście do kieszeni, dogoniła swego towarzysza i nakazała mu: - Zapamiętaj to miejsce. Natrafiłam tu na najwspanialszą kępę gaulterii, jaką udało mi się znaleźć od dłuższego czasu. - Whit... Znowu go wyprzedziła, a gdy zrównał się z nią i przytrzymał ją za rękę, napomniała go. - Sza! Idziemy za blisko. Jeśli nie chcesz oberwać, to ucisz się i czekaj, aż dam ci znak. W milczeniu podążał za nią przez las i zastanawiał się, jak zaprotestować przeciwko takiemu traktowaniu. Było wczesne popołudnie. Przed ich oczami roztaczał się wczesnojesienny krajobraz zachodniej Pensylwanii. Korony drzew wciąż tworzyły nad ich głowami baldachim liści, ale tu i ówdzie w zieleni pojawiły się już odcienie złota, żółcienia i brązu. Podobnie wyglądały paprocie i zioła, nadal bujnie porastające leśne podszycie. Słońce grzało jeszcze mocno, a rośliny wyglądały niezwykle świeżo. Dzięki ostatnim deszczom rozsiewały miłe wonie. Chłodny wietrzyk i zapach świeżo opadłych liści przypominały jednak o nieubłaganym nadejściu jesieni. Wkrótce schodzili po zboczu łagodnie opadającym do głębokiego parowu. Gdy pokonywali ostami nierówny odcinek drogi. Dunbar chciał pomóc pannie Daniels i wziął ją za rękę, ale natychmiast ją wyszarpnęła. Schodząc do gardzieli parowu, wdrapywali się na zwietrzałe otoczaki lub je okrążali i pokonywali malownicze wzniesienia piaskowca, nieustannie rzeźbionego przez siły natury. To była bardzo trudna droga. Miała zniechęcić osoby niepożądane do przyjścia na polanę, gdzie Blackstone Daniels, ojciec Whitney, ukrywał ogromny miedziany destylator do pędzenia whisky. Ojciec Whitney, tak jak inni mieszkańcy Rapture, uprawiał kukurydzę, żyto i jęczmień, ale uważał się przede wszystkim za gorzelnika i największą dumę i zysk czerpał z produkcji alkoholu. Farmerzy z dolin wyżynnej zachodniej Pensylwanii musieli jak wszyscy inni radzić sobie z suszami, plagami szkodników, nieurodzajami, powodziami i zarazami. Ale w przeciwieństwie do mieszkańców wschodniego wybrzeża musieli jeszcze znosić izolację. Nawet jeśli zdołali pokonać żywioły i osiągnąć dobre zbiory, to borykali się z problemem ich transportu na rynki na wschodzie kraju. Przewóz zboża wozami po wyżynnym terenie był kosztowny i uciążliwy. Toteż dzięki pomysłowości wymu-szonejprzez potrzebę, choć jakże typowej dla dumnych Szkotów i Irlandczyków, którzy skolonizowali ten obszar, przemieniali nadwyżki zboża w towar bardziej dochodowy i łatwiejszy do przewozu, czyli w whisky. Wśród drobnych gorzelników z hrabstwa Westmoreland najbardziej znany był właśnie Blackstone Daniels. Potrafił bezbłędnie ocenić smak trunku i produkował przednią irlandzką whisky. Uważano, że ma do tego talent. Przywożono do niego zboże z całej okolicy, by przerabiał je na ów szlachetny trunek. Teraz, po żniwach, destylator Danielsa pracował pełną parą. Whitney zatrzymała się przed zejściem do parowu i gestem dłoni nakazała to samo Charliemu, który szedł za nią. Przyłożyła dłonie do ust i wydała dźwięk naśladujący glos lelka kozodoja. Trwała tak, dopóki nie usłyszała podobnego dźwięku. Wówczas uśmiechnęła się do Charliego i ruszyła na polanę, nie zachowując już zbytniej ostrożności. Ściśle biorąc, nie była to polana, lecz rozszerzający się koniec parowu, z obu stron osłonięty przez stromizny piaskowca, na którym rosły bujne krzewy i drzewa. Na dnie parowu stała prowizoryczna szopa, a obok niej dużo pustych beczek i worków ze zbożem. Było tam też prymitywne kamienne palenisko, a na nim destylator złożony z dwóch miedzianych pękatych kotłów, stojących jeden na drugim. W górnej części tych zamkniętych: i przy spawanych do siebie naczyń znajdowała się miedziana rurka o dziwnych skrętach i wygięciach. Urządzenie stanowiło przedmiot dumy i radości Blacka Danielsa. - Witam wujków! - Whitney z uśmiechem pozdrowiła dwóch starszych siwowłosych braci, Juliusa i Ballarda, w czasie nieobecności jej ojca obsługujących destylator. - Ach, to ty, dziewczyno! Zostań tam! - Julius wycelował w nią palec i żwawo podniósł się z odwróconej do góry dnem beczułki, na której siedział. Wujkowie czekali na nią i teraz przygarbiony Julius i żylasty Ballard o szczeciniastej brodzie pospieszyli, do wielkiej dębowej beczki. Podnieśli wieko, by do nozdrzy Whitney dotarły charakterystyczne opary. Zawsze lak się robiło. Teraz wraz z Charliem w napięciu obserwowali, j jak Whitney zamyka oczy i wciąga głęboko do płuc ostry zapach, chcąc ocenić jakość zacieru. Wydawało jej się, że aromat przenika ją do szpiku kości, dzięki czemu łatwiej mogła porównać obecny bukiet zapachów świeżo sfermentowanego zboża z wcześniejszymi. Wzdrygnęła się i otworzyła oczy. - Jest dobry - orzekła. - Ale muszę spróbować, żeby ocenić dokładniej. Twój ojciec wie wszystko na podstawie zapachu. Rozpoznaje go z odległości dwudziestu kroków - przekomarzał się z nią Julius. Skinął na nią, by podeszła bliżej, i spytał: - Kiedy tata wróci? Czy są od niego jakieś wieści na temat mityngu? - Nie. Ale raczej nie zjawi się wcześniej niż za tydzień lub dwa. - Ruszyła do beczki i skinęła na Charliego, by też podszedł. Stwierdziła z naciskiem: - Oczywiście wujek Julius raczy żartować sobie ze mnie, bo ja zawsze najpierw oceniam smak. Tak faktycznie było, wiec i teraz oczekiwali, że dziewczyna spróbuje zacieru. Julius i Ballard od lat pomagali jej ojcu pędzić whisky. Znali związane z tym jego zasady, zwyczaje i przesądy. I naturalnie znali Whitney od urodzenia. Nie odstępowała ojca na krok, jak gąbka chłonąc jego sposób mówienia, bycia i wiedzę o Świecie. Chociaż Black Daniels z trudem tolerował donkichotowski idealizm córki, był z niej dumny i chętnie uczył tę pojętną, dociekliwą dziewczynę różnych praktycznych umiejętności. Teraz, pod jego nieobecność, Julius i Ballad posłali po nią, by oceniła smak zacieru, gdyż wiedzieli, że odziedziczyła po ojcu rozmaite talenty. Julius przykucnął i rozglądał się za miedzianą warząchwią, używaną do próbowania trunku. - Ballard, gdzie ona się podziała? Rano nią czerpałeś. Zmieszany Ballard podrapał się po głowie i przez chwilę szukał zguby przy beczułkach i przy wygasłym ognisku, na którym gotowali śniadanie. W końcu znalazł warząchew w szopie, w wiadrze z wodą. Zamaszystym gestem podał ja Whitney. Dokładnie wytarła czerpak rękawem i uroczystym gestem zanurzyła w beczce z zacierem, wolno wsuwając pod powierzchnię pienistego płynu o ostrym zapachu. Po wyjęciu podsunęła sobie łyżkę pod nos i wdychała aromat. Skupiona, lekko zmrużyła oczy i dłonią strąciła z zacieru pianę, tak jak to robił ojciec. Pociągnęła sążnisty łyk i przez dłuższą chwilę trzymała płyn w ustach, w ten sposób badając jego smak. Trzej mężczyźni w napięciu obserwowali jej minę. Po chwili odwróciła się i wypluła płyn. Oddychała przez ściągnięte usta, starając się rozpoznać najdrobniejsze doznania. Przede wszystkim czuła delikatne szczypanie języka i lekkie pieczenie podniebienia oraz policzków. Napój miał złamany słodkawy smak i wyszukany aromat. Był znakomity! - Istny nektar, napój bogów- orzekła bez wahania. Jej piękną twarz rozjaśnił radosny uśmiech. Wujkowie nic nie wiedzieli na temat napoju bogów, ale przyjęli to określenie bez lęku, bo czasami ojciec Whitney wyrażał się równie zagadkowo. Zadowolenie malujące się na jej twarzy mówiło samo za siebie. Wznieśli więc triumfalne okrzyki, zawirowali wokół beczki i uścisnęli się nawzajem, a potem wyściskali Whitney i Charliego, z radości, że udało się wyprodukować tyle przedniego zacieru. Niebawem zgarnęli pianę i Charlie przelał cenny płyn do dolnej części destylatom, a Ballard rozpalił ogień pod tym wielkim miedzianym kotłem. Wujkowie ustawili równo i zamknęli destylator, Charlie zajął się rąbaniem drzewa, a Whitney układaniem szczap przy prymitywnym palenisku. Julius z podziwem patrzył, jak gibka panna Daniels krząta się po placu. Pomyślał, że choć długo wyglądała jak chłopiec, to w ostatnich dwóch latach przemieniła się w prawdziwą kobietę o prostych silnych ramionach, smukłej talii i zgrabnych biodrach. Ale wolała skrywać swe kobiece wdzięki pod męskimi zamszowymi spodniami, ciężkim pasem i luźną koszulą z samodziału. Zawsze tak się ubierała. Gdy teraz stanęła prosto i odchyliła się do tyłu, opierając dłonie na biodrach i bezwiednie eksponując dorodne jędrne piersi, nagle dobrze widoczne pod surowym materiałem, Julius westchnął ciężko, bo na przykładzie zmiany jej wyglądu uświadomił sobie, jak szybko płynie czas. Spostrzegł, że spocony Charlie też stoi prosto, trzymając w dłoniach stylisko siekiery opartej o ziemię i wpatrując się w Whitney. Nachmurzył się, bo zaczerwieniona twarz Dunbara zdradzała, iż widok panny Daniels pobudza jego zmysły. Niebawem wszyscy zebrali się przy destylatorze w oczekiwaniu chwili, gdy z miedzianej rurki wypłyną pierwsze krople klarownej mocnej whisky. To była ważna chwila. - Jaka szkoda, ze nie ma tu Blacka - nabożnym tonem szepnął Julius. - Wujku, tata musi być tam, gdzie jest - przypomniała mu dobitnym tonem Whitney, krzyżując ręce na piersiach. – Gdy opanuje wzburzenie, przemówi w imieniu wszystkich gorzelników, by pomóc panu Gallatinowi przekonać federalistów, jak niesprawiedliwy jest ten przeklęty podwójny podatek, nałożony na gorzelnie i na alkohol. Pokaże federalistom, że nie damy się zastraszyć i zmusić do wyrzeczenia swobód obywatelskich, jakie teraz mamy. Może ci grubi kongresmani zapomnieli, jak wysoką cenę naród zapłacił za to, żeby byli tym, kim są, ale my nie zapomnieliśmy. Założę się, że generał Jerzy Waszyngton też nie zapomniał. On nas wysłucha. Ojciec długo i dzielnie walczył o te swobody. W wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych został dwukrotnie ranny. Zapłacił za naszą wolność własną krwią. Nie powinien teraz płacić za nią pogorszeniem warunków życia, by federaliści mogli uporać się z horrendalnymi długami. To nie jest w porządku. – Zniżyła głos niemal do dramatycznego szeptu: — Do pioruna, nie zniesiemy tego! - Nie zniesiemy! - zawtórował jej Julius i hardo uniósł podbródek. Taka postawa była powszechna w zachodnich hrabstwach Pensylwanii. Pierwszy federalny rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki przeżywał jeden kryzys za drugim, oblegany przez żądne władzy frakcje i trapiony przez gigantyczne pożyczki, zaciągnięte w czasie wojny o niepodległość. Błyskotliwy i arystokratyczny Alexander Hamilton zaproponował rozwiązanie stosowane przez rządzących od najdawniejszych czasów, czyli opodatkowanie ulubionego produktu, a zarazem takiego, bez którego można się obejść, to znaczy alkoholu. Nękany projektem ustawy kongres w końcu ją uchwalił, nakładając wysoki podatek na gorzelnie i na produkowany w nich alkohol. Ponadto podatek trzeba było płacić gotówką, a tej mieszkańcom zachodniej Pensylwanii chronicznie brakowało, gdyż obiegową walutą stała się tu whisky. Odważni pensylwańscy farmerzy, pochodzący ze Szkocji i Irlandii, podnieśli bunt w sytuacji, gdy zachłanni federalni poborcy podatkowi mieli im odebrać nawet skromny dochód czerpany z produkcji whisky. Uznali, że za pomocą biurokratycznego aktu pozbawiono ich wolności osobistej i ekonomicznej, o którą z takim poświęceniem i męstwem walczyli w wojnie o niepodległość. Dla nich było to pogwałcenie prawa. Dlatego postanowili bojkotować ten niesprawiedliwy podatek, tak jak kiedyś postanowili z oddaniem bronić bytu młodego państwa. Początkowo stosowali bierny opór, niemal się nim bawiąc, czyli ukrywali destylatory i przechytrzali poborców podatkowych, przybywających do odległych dolin i zakładających tam urzędy podatkowe. Ale ci ostatni uczyli się na błędach i wraz z upokorzeniami, których im nie szczędzono, coraz bardziej zacięcie walczyli ze zbuntowanymi farmerami. Opór tych ostatnich też stawał się coraz bardziej nieprzejednany, bo urzędnicy rządowi raz dawali im nadzieję na anulowanie ustawy, a kiedy indziej ją odbierali w rezultacie zmiany kursu polityki w Filadelfii. Ostatecznie sfrustrowani gorzelnicy sięgnęli po broń, gotowi wzniecić zbrojną rebelię. Krążyły pogłoski, że prezydent Jerzy Waszyngton zamierza zgnieść ten bunt, stając na czele milicji z poszczególnych stanów. Whitney, Julius, Ballard i Charlie zebrali pierwsze krople cennego alkoholu, pogrążeni w myślach na temat niepewnej przyszłości Dziewczyna spróbowała trunku i orzekła, że jest tak samo dobry, jak każda inna whisky wyprodukowana w destylatorze Danielsów. Następnie oceniła jakość zboża w workach, skosztowała wody z pobliskiego źródła i pomogła wujkom przygotować nową partię zacieru. Pracowite popołudnie szybko minęło. Słońce zniżyło się nad horyzontem, wiec Whitney i Charlie pożegnali się z Juliusem i Ballardem i ruszyli do domu. Gdy wspinali się po pochyłości parowu, wujkowie odprowadzali ich wzrokiem. Uwagę Juliusa ponownie zwróciły krągłe biodra panny Daniels, gdy spodnie przypadkowo uwidoczniły je podczas wspinaczki. Skrzyżował dłonie na piersiach i nerwowo pogładził szpakowate bokobrody. Black nie powinien jej pozwolić chodzić w spodniach. Ona juz ma kobiecą figurę. Nie wypada, by się tak ubierała -skomentował. Skonsternowany Ballard zerknął na brata i też przyjrzał się Whitney. Zdumiony jej wyglądem, przyznał mu rację. Nie wypada - powtórzył jak echo i z przekonaniem skinął głową. Gdy znaleźli się na płaskim terenie i ruszyli do domu tą samą leśną ścieżką, Whitney wyjęła z kieszeni wonny liść gaulterii i zaczęła go żuć. Wyraz jej twarzy świadczył o przyjemnych wrażeniach smakowych. Charlie postanowił wykorzystać jej błogi nastrój i ponowić próbę ubicia z nią interesu. Był coraz bardziej zdeterminowany. - Whit, co ty na to? Zatrzymała się po kilku krokach, gdy zdała sobie sprawę, że przystanął. Odwróciła się do niego zniecierpliwiona i zaczepnie podparła się pod boki. Ale w jego sztywnych barczystych ramionach i w zaciśniętej kwadratowej szczęce dostrzegła stanowczość. W wyrazie jego piwnych oczu uderzyła ją zaborczość i pożądanie, nieomylne znaki powagi, z jaką dążył do zawarcia z nią szczególnej transakcji. - Charlie, nie bądź śmieszny. — Włożyła ręce do kieszeni spodni i ruszyła w drogę. Czuła na plecach jego spojrzenie. - Whit, co za to chcesz? - Zrównał z nią krok. Jego oddech był szybszy, a w tonie głosu pojawiła się determinacja. To był następny znak, jaki Whitney zauważyła. Chcąc ubić z kimś interes, należało go skłonić do ujawnienia, jak wysoko ceni sobie to, co może zaoferować. W pierwszej chwili pomyślała, że Charlie traktuje swoje umizgi i próbę ubicia z nią interesu lub, mówiąc inaczej, zawarcia korzystnej dla siebie transakcji jako powrót do ich dawnych złośliwości i zabaw. Ale jego spojrzenie i pytanie, jakie zadał, świadczyły o powadze, co jej się nie spodobało. - Niczego mi nie potrzeba. - Zawiesiła głos i oświadczyła naciskiem: - Niczego nie pragnę. - Gdybyś jednak chciała pohandlować, to czy zadowoliłby cię zapas drewna na zimę, źrebię lub coś innego? - upierał się przy swoim - Ruszył za nią, gdy specjalnie zeszła z równej, usłanej liśćmi drogi i wspięła się po łagodnym zboczu na skały z piaskowca. - Nie chcę i nie ma sensu dalej o tym rozmawiać. – Żałowała teraz, że dała mu się nakłonić, by razem poszli do gorzelni Wyprzedził ją i wszedł na występ skalny, a gdy doszła do końca grani, zeskoczył na miękki kobierzec z liści i odwrócił się do niej, otwierając ramiona. - Whit, zgódź się. Nie wiedziała, do czego ją nakłaniał. Czy pragnął jej pomóc zejść ze wzniesienia, czy nadal upierał się, by przyjęła którąś z jego ofert? Ignorując jej wahanie, objął ją w talii i zniósł ze zbocza. Postawił obok siebie na ściółce, ale nie puścił, tylko przysunął bliżej, nie zważając, że zesztywniała i oblała się rumieńcem. - To nie jest dla ciebie atrakcyjna transakcja, nieprawdaż? -Stał niebezpiecznie blisko, wysoki, silny i roznamiętniony. - Opowiadasz nonsensy. - Chwyciła go za nadgarstki i gwałtownie się odsunęła. Czuła się zakłopotana, że tak mocno bije jej serce. Oświadczyła z naciskiem: - Nie handluję z tobą i nie chcę dłużej o tym rozmawiać. Co w ciebie wstąpiło? Byliśmy przyjaciółmi, dobrymi kumplami. Polowaliśmy, łowiliśmy ryby, mocowaliśmy się... jak... Pamiętasz chwile spędzone nad strumieniem Little Bear, gdy postanowiliśmy nauczyć pływać Hala Dobsona? - Uśmiechnęła się łobuzersko. - Pamiętasz, jak popłynęłam na najgłębsze miejsce w... - Whitney, ja nie chcę tego pamiętać - przerwał jej. Podparł się w pasie i patrzył na nią z krępującą ją determinacją. Znała ten wyraz jego oczu, świadczący o wielkim uporze. Jakby na potwierdzenie tego, Charlie oznajmił: - Tamto było wtedy, a to jest teraz. Poza tym wszystko na tym świecie można kupić za odpowiednią cenę. To ostatnie stwierdzenie podziałało na nią jak kubeł zimnej wody. Ślepa namiętność Charliego nie obudziła w niej takiej czujności jak filozofia życiowa, zgodnie z którą wszystko można kupić za odpowiednią cenę, zupełnie podstawowa i nie do obalenia. Całkowicie się z nią zgadzała. Znała ją jak każdy mieszkaniec Rapture. Jeśli transakcja była tego warta, to rzucało się na szalę wszystko. Ruszyła w drogę poirytowana, że dla swoich celów Charlie powołał się na filozofię życiową, którą i ona wyznawała. Najwyraźniej go nie doceniła, co też ją rozgniewało. - Nakładli ci w tym wojsku do głowy podejrzanych poglądów - burknęła, z ulgą przyjmując, że idzie obok niej. Ale po chwili znowu się zaniepokoiła. - Nie zatrzymasz tego dla siebie na zawsze - oświadczył, zerkając na jej falującą na piersiach koszulę. - Wcześniej czy później ktoś to dostanie. Mogę to być ja, jak każdy inny. - Nie - zaprzeczyła stanowczym tonem. - Psiakrew! - Chwycił ją za rękę. -Dlaczego uważasz swoją cnotę za taki skarb? Od kiedy tu wróciłem, dziewczęta w dolinie zdejmują na mój widok kiecki. - Stanął sztywno, rozdrażniony, że z jej powodu jest taki niezadowolony. Z odrazą puścił jej rękę i stwierdził prowokacyjnie: - Nie jesteś nikim specjalnym. Osłupiała. To był trzeci znak, że Charlie istotnie pragnie zawrzeć z nią transakcję. Gdy chce się obniżyć cenę, zawsze wymienia się wady tego, czego się pożąda, i udaje brak zainteresowania. Whitney poczuła ulgę, gdy rozpoznała tę. taktykę, bo miała teraz podstawę do ataku. - Utrafiłeś w sedno. Nie znoszę sukien, jeżdżę konno i przy Lada okazji popijam whisky w gospodzie Harveya Dedhama. Za grosz nie ma we mnie kobiecości. Znajdź sobie w dolinie prawdziwą dziewczynę. Co cię, u licha, napadło, że chcesz mnie uwieść? - W popisie rzekomej męskości wypluła przeżuwany liść. Jej oczy pałały gniewem, ciężko oddychała. Po raz pierwszy wydało się Charliemu, że ona rzeczywiście tak myśli, że nie uświadamia sobie, jak zmieniła się jej figura, i nie rozumie, czemu on traktuje ją inaczej niż przedtem. - Whit, to nie ma nic wspólnego z jazdą konną, piciem whisky i wkładaniem sukni. Nie rozumiesz? Gdy mnie tu nie było. zaokrągliłaś się... wszędzie, gdzie trzeba. - Narysował dłońmi w powietrzu jej kształty, czując przypływ męczącego podniecenia. Zacisnął szczęki, starając się nad nim zapanować. -Masz taką delikatną skórę i śliczną twarz. Przysięgam, że będzie ci ze mną dobrze. Znam się na tych sprawach. Dziewczęta z fortu Pitt mówiły, że... - przerwał, bo cofnęła się gwałtownie, gdy chciał położyć dłonie na jej ramionach, i spojrzała na mego z gniewem. - Nie - wycedziła przez zaciśnięte zęby i z impetem mszyła w drogę, chcąc ukryć zmieszanie. - Whit, pragnę być tym jedynym... pierwszym. -Zwinnymi susami pokonał dzielącą ich odległość. - Powoli i z łatwością nauczę cię, jak się to robi. Wiesz, co to za rozkosz, a z tobą... -Westchnął ciężko. - Naprawdę nie chcesz spróbować? - Nie! — Szła szybko, zastanawiając się, jak daleko jest do głównego konnego traktu. Czuła lęk i niepokój, wiedząc, że dzieli ich od niego jeszcze spora odległość, że trzeba minąć dwa pasma skalne, a Charlie szybko zmierza do czwartego i ostatniego etapu negocjacji, poprzedzających zawarcie transakcja gdy konkretyzuje się propozycję i kontrpropozycję. Nie chciała z nim ubić żadnego interesu, ale jego zaczerwieniona twarz i spocony tors pod rozchełstaną koszulą świadczyły, że będzie dążył do zawarcia z nią transakcji tu i teraz. Dlaczego tego nie przewidziała? Whit, ja jestem hojny, - Patrzył na jej poruszające się w marszu nogi i na dorodne piersi, falujące pod wpływem oddechu. Postanowił zmienić taktykę i oznajmił: - Dam ci skosztować tej przyjemności, żebyś zmieniła zdanie. - I zanim się spostrzegła, chwycił ją w ramiona i przycisnął do siebie. - Charl... - Straciła oddech, gdy poczuła na ustach jego usta, początkowo twarde, ale po chwili dziwnie delikatne. Najpierw wodził wargami po jej wargach, jakby poznawał ich smak. Po chwili usiłował włożyć język do jej ust, ale napotkał na opór zaciśniętych zębów. Odebrała tę ostatnią próbę jak zniewagę. Spojrzała na niego ze zdumieniem. Wiedziała, o co mu chodziło. Młodzi chłopcy śmiali się przy niej do rozpuku, opowiadając sobie, które z dziewcząt pozwalały im całować się „po francusku". Było to w czasach, gdy traktowali ją jak kumpla, bo sama wyglądała i zachowywała się jak oni. Na wspomnienie tego krzyknęła gniewnie: - Nie! - Wyszarpnęła się z uścisku Charliego z taką siłą, że jego samego musiało to zaskoczyć. Odskoczyła do tyłu i dzielnie starała się wykorzystać talent Danielsów do znajdowania wyjścia z kłopotliwych sytuacji. Niestety, nagle jakoś dziwnie ten talent straciła. - Och, Whit, Whitney. - Charlie oddychał ciężko. - Przecież sprawiało ci to przyjemność. Powiedz, że tak. - Nie - pisnęła nieprzekonująco, zawstydzona, że z trudem wydobywa głos przez zaciśnięte gardło. - Wydawało mi się, że całuje mnie wujek Ballard. - W pewnym sensie mówiła" prawdę. Miała pewność, iż czułaby to samo zakłopotanie, te same wyrzuty sumienia, gdyby to był któryś z wujków lub brat Wykorzystując zaskoczenie Charliego tą drobną zniewagą, ruszyła do pierwszego pasma skalnego. Słyszała z tyłu odgłos jego kroków i przygotowała się na następną rundę. - Oddam ci mojego ogiera, Bearcata. Zawsze ci się podobał. - Nie chcę twojego konia! — Zerknęła na niego przez ramię. Miał zaciśnięte szczęki, zaczerwienione policzki i nabrzmiałą żyłę na skroni. Opierał na udach zaciśnięte dłonie. Nie wróżyło to nic dobrego. - Psiakrew, Whit! Dam ci tę dereszowatą klacz. - Nie. - Dwadzieścia akrów najlepszej ziemi po ojcu. - Nie! Powiedziałam, że nie! - Ze zgrozą myślała o zachowaniu Dunbara. - Do licha ciężkiego! Whitney Daniels, jesteś najgorszą babą na świecie! - Po tych słowach zapadła krępująca cisza, ale po chwili Charlie burknął, jakby wreszcie wyciągnął asa z rękawa, popychany przez nieposkromione żądze: - Niech ci będzie. - Chwycił ją za rękę i zmusił do zatrzymania się. - Uspokój się. - Whit. ożenię się z tobą. Pofiglujemy sobie trochę i wezmę z tobą ślub jak należy, gdy tylko zjawi się w Rapture wędrowny pastor. -Pomimo jej zawziętego oporu, przyciągnął ją do siebie. - Nie chcę wychodzić za mąż - oświadczyła kategorycznie. Szukała lepszego punktu oparcia dla stóp, odpychając się od niego. - I nie chcę się z tobą kochać. Traktuję cię jak brata. To nie byłoby właściwe. - Do licha, to jest właściwe - burknął. Chwycił ją za drugą rękę i przyciągnął bliżej. - Kto inny w tej przeklętej dolinie do ciebie pasuje, potrafi cię zapędzić do ołtarza i uczynić z ciebie przykładną żonę? Wyraz jego ogorzałej twarzy nadal zdradzał znaną Whitney determinację, co nagle ożywiło w niej stare wspomnienia i emocje. Gdy Charlie pochylił się do pocałunku, odsunęła się błyskawicznie i trzasnęła go pięścią w nos. W reakcji cofnął się do tyłu, uniósł głowę i opuścił dłonie. Wtedy odskoczyła od niego, przyjmując swe impulsywne zachowanie z zaskoczeniem nie mniejszym niż on. - Whitney? Z niedowierzaniem dotknął nosa, a ona wykorzystała sytuację i rzuciła się do ucieczki. Popędziła przez las ku wzgórzom, przeskakując połamane gałęzie i śmigając wśród drzew, obwisłych gałęzi i otoczaków. Znała w tym lesie każde miejsce, każdą kotlinkę i strumyk, każdą grupę skał, każdy kikut drzewa, w które uderzył piorun. Jej złość szybko ustąpiła miejsca podnieceniu ucieczką. Whitney uciekała Charliemu jak w dawnych czasach, gdy gonił ją niczym wariat, ale nigdy nie dogonił! Nie dogoni więc i tym razem. Nie może! Rosły, silny Dunbar mknął za nią przez las i odległość między mmi stale się zmniejszała. On też pamiętał ich dawne gonitwy i swoje porażki. Ale kilka lat zrobiło swoje, a poza tym świadomość, że jeśli dogoni Whitney, to weźmie sobie słodką nagrodę, działała na niego jak ostrogi. Gdy spostrzegł pannę Daniels na pierwszym łańcuchu skalnym i zaraz stracił ją zoczu, bo zaczęła z drugiej strony schodzić w dół, wiedział jak zamierzała wrócić do osady i że po raz pierwszy w życiu nie była pewna drogi. Z powodu wysiłku z trudem oddychała i krew pulsowała jej w skroniach. Zaschło jej w gardle, a w nogach czuła wielkie zmęczenie. Nie biegła tak od czasu, gdy Charlie poszedł do wojska przed trzema laty. Jakiej wymagało to energii! Z powodu wyczerpania straciła dawne bezbłędne wyczucie, gdzie należy skręcić i nagle uprzytomniła sobie, iż schodzi z zalesionego wzgórza do następnego parowu. Pomyliła się, źle skręciła i cały wysiłek poszedł na marne. Schodziła do parowu przeciętego przez strumień i bardzo głębokiego do miejsca, w którym woda tajemniczo znikała pod ziemią i słychać było jej szum pod masywną ścianą skalną. Tam znalazłaby się w pułapce. Spojrzała na odległy kraniec łańcucha wzgórz i zacisnęła zęby, zmuszając zmęczone nogi do biegu. Charlie ją doganiał. Na myśl o tym zdołała wykrzesać z siebie jeszcze trochę energii. Ale stało się. Pomyłka kosztowała ją stratę czasu. Dunbar nie pobłądził, wiec znajdował się tuż za nią. Złapał ją za koszulę, a gdy usiłowała się wyrwać, oboje stracili równowagę i przewrócili się. Nakrył ją swoim ciałem i zmusił, by leżała na plecach. Przytrzymywał jej ręce, bo chciała go podrapać. Próbowała go zrzucić z siebie, bodąc kolanem, ale przycisnął jej nogi do ziemi. - Psiakrew, Charlie! Nie możesz się tak zachowywać! -syknęła. Szamotała się z nim, nie zamierzając ulec. - Przysięgam, że jeśli mój ojciec cię nie zabije, ja to zrobię własnymi rekami! - Bez trudu - zażartował, ale zaraz zdał sobie sprawę, że ona mówi poważnie. Zaczęła przeklinać, a Danielsowie zwykle tego nie robili. Potrafili wszystko wyrazić swą gładką mową i nie zniżali się do używania ordynarnych słów. – Zreflektował się i przypomniał jej: - Whit. Chcę się z tobą ożenić, pędzić whisky i mieć dzieci. - Do cholery, niedoczekanie twoje. - Przekręciła głowę i szarpnęła jego rękę do góry, chcąc go ugryźć. - Tylko nie to. - Uprzedził ten zamiar i szeroko rozsunął jej dłonie. - Nie pozwolę się ugryźć. - Nagle przypomniał sobie, jak kiedyś zawzięcie potrafiła się bić i to powstrzymało go przed dalszymi uwagami. Wpatrywał się w jej usta, wiec zamierzał ją pocałować. Tylko spróbuj, a na pewno cię ugryzę - ostrzegła. - Chciałbym kochać się z tobą naprawdę - wydyszał. – Nie muszę cię całować. - Uniósł się nieco i odchylił głowę, chcąc mieć dostęp do jej koszuli. Chwycił szorstki samodział zębami w miejscu, w którym były przyszyte guziki, i rozdarł materiał. 2 Przy głównej drodze w Rapture chłodny wietrzyk muskał kolorowe liście drzew. W późnopopołudniowym słońcu maszerował tam czwórkami oddział żołnierzy. Droga nie była o wiele szersza niż kręta ścieżka nad strumieniem Little Bear. Jej pokonywanie oznaczało ciężką próbę wytrzymałości dla obolałych stóp zmęczonych żołnierzy i dla ich sceptycznego dowódcy. Żołnierze tworzący milicję stanu Maryland byli ubrani w ciężkie mundury w różnych odcieniach niebieskiego i w spodnie w różnych odcieniach bieli. Większość miała na nogach wysokie zniszczone buty, a niektórzy zwykłe buty do pracy. Każdy nosił filcowy kapelusz o płaskim denku i szerokim rondzie i dźwigał zrolowany koc, muszkiet, proch, kule, prowiant i tornister. Brudni, obszarpani i zgryźliwi, od trzech tygodni pokonywali trudny wyżynny teren. Na przemian dokuczały im chłód i ostre słońce, cięły ich muchy i pchły, a dowódcy traktowali surowo. Lekceważeni i nękani przez zatrucia pokarmowe na skutek braku zdrowego pożywienia, nie przedstawiali sobą siły, z którą należało się liczyć. Na ich czele, na imponującym dereszu, jechał major. Wspaniale trzymał się w siodle, ubrany w paradny mundur oficerski, idealnie dopasowany do jego wysokiej, krzepkiej postaci, ozdobiony dwoma rzędami złotych guzików i złotymi epoletami. Zwracały też uwagę jego obcisłe białe spodnie. Całości dopełniały wysokie wytworne buty ze srebrnymi ostrogami i trójgraniasty kapelusz z elegancką kokardą. Naturalnie dowódca prezentował się nieporównanie lepiej od podwładnych ale również jego wygląd nosił ślady trudów i niewygód kilkutygodniowego bytowania pod gołym niebem. Z powodu długiego marszu na stopach pieszych żołnierzy robiły się bolesne pęcherze, a od ciągłej jazdy konnej major był nieludzko wytrzęsiony. Poza tym musiał znosić samotność. Major Garner Townsend odwrócił się w siodle i zlustrował wzrokiem piechurów. Maszerowali czwórkami, z trudem zachowując szyk na wąskiej drodze, wysadzonej drzewami. - Poruczniku! - warknął do młodszego oficera, który szybko zbliżył się do niego na koniu. - Nie przybyliśmy tu po to, by walczyć z przeklętymi przydrożnymi drzewami. Polećcie żołnierzom maszerować dwójkami. Piechurzy z ulgą przyjęli rozkaz i szybko się przegrupowali. Ale major wciąż miał chmurną minę, więc porucznik spoglądał na niego z niepokojem. - Nie mamy wieści od zwiadowców -stwierdził Townsend i spytał rozdrażniony: - Chyba powinni już dowiedzieć się wystarczająco dużo, by złożyć sprawozdanie, zanim podejmą jakieś akcje, nieprawdaż? - Tak jest, majorze - potaknął karny porucznik o chłopięcej twarzy. - Nie mogę ręczyć za Bensona, ale Kingery i Wallace to nasi najlepsi zwiadowcy. Jeśli istotnie jest tu nielegalna gorzelnia czy uprawia się inną niedozwoloną działalność, to na pewno wszystko wywęszą. - Bardzo na to liczę. - Townsend spojrzał twardo na porucznika, młodszego od niego o trzy lata. Prześliznął się wzrokiem po jego spłowiałym mundurze, zniszczonych butach i rękawiczkach, tych nieomylnych wskaźnikach pozycji społecznej. W zebranej na łapu-capu pseudoarmii pozycja społeczna żołnierza była od razu widoczna. - Poruczniku, nie odejdziemy stąd, dopóki nie zniszczymy tego siedliska łajdaków. – Dostrzegłszy na twarzy Brooksa niepokój, wyjaśnił: - Nikt z nas nie ma ochoty tu być, pozbawiony możliwości prowadzenia prawdziwej walki, skazany na przebywanie nad jakimś plugawym strumieniem. Ale kazano nam wytropić tych drobnych niegodziwców i brudnych prostaków, jakby stanowili dla kraju śmiertelne niebezpieczeństwo. - W przypływie rzadkiej u niego otwartości dodał: - Poruczniku, nie wiem, za co otrzymaliście tę karę, ale widocznie macie na sumieniu straszne grzechy, skoro zesłano was na to wygnanie pod moim dowództwem. Z pewnością major Garner Townsend czuł się w Rapture na wygnaniu. Był oficerem milicji z Massachusetts, ale ponieważ nie zgromadzono tam żadnych sił, nie miał kim dowodzić w wyprawie na to pustkowie. Zaskoczyło go powołanie do wojska przez samego sekretarza armii. Jak się dowiedział, nastąpiło z woli ojca, który miał ambicje polityczne i chciał, by ktoś z rodziny uczestniczył w pierwszym poważnym sprawdzianie siły świeżo powołanego rządu federalnego. Sekretarz armii i ojciec nie zadbali jednak o przydzielenie mu konkretnego dowództwa. Gdy przybył na miejsce zbiórki, skierowano go do dywizji z Maryland. Stał się tam solą w oku pułkownika Olivera Gaspara, który zanim trafił do wojska, był skromnym kupcem i self-made manem. Pułkownik natychmiast wyznaczył przystojnego arystokratycznego majora na dowódcę oddziału złożonego z trzydziestu sześciu żołnierzy i jednego młodszego oficera. Było to dla Townsenda obraźliwe. - Mam za sobą trzy przeklęte tygodnie męczącej wędrówki; przez pustkowie tylko dlatego, że ten awanturniczy sklepikarz postanowił posłać mnie na koniec świata - burknął. - Zgodnie z tym, jak się wyraził, jest tu „gniazdo przywódców buntu" - przypomniał porucznik. - Lub inaczej „siedlisko zdrady i odszczepieństwa". - Townsend pogardliwie wydął usta i kpił sobie dalej z Gaspara. -Spójrzcie tylko na siebie, poruczniku. Bezdyskusyjnie jesteście siedliskiem pcheł. - Jak się mówi, mamy do czynienia z bojkotem legalnie, nałożonego podatku, okaleczaniem poborców podatkowych, skalpowaniem ich, tarzaniem nago w pierzu i smole, paleniem żywcem. - Uczestniczymy tylko w żałosnej akcji przywracania porządku publicznego. Za zasługi na tym polu zawsze skąpią wawrzynów, bez względu na to, jak bardzo zaangażuje się swój honor w wypełnienie misji. - Townsend wytarł twarz wytworną płócienną chusteczką i poprawił kapelusz na ciemnych splecionych w warkocz włosach. Spojrzał na leniwie płynący strumień i łagodne wzgórza. Odetchnął głęboko, chcąc się uspokoić. - Po to, by wypełnić ten doniosły obowiązek wobec ojczyzny, musiałem, poruczniku, studiować pięć lat w Królewskiej Akademii Wojskowej w Anglii. - Ku zaskoczeniu Brooksa, parsknął śmiechem. - Ale kto wie, może to będzie moja najpoważniejsza operacja wojskowa i na jakiś czas ugrzęznę w tej przeklętej dziurze. Dla Brooksa osobliwość sytuacji Townsenda była oczywista. Dzięki wykształceniu i doświadczeniu major wyróżniał się w tym amerykańskim korpusie ekspedycyjnym znacznie wyższymi niż większość oficerów kwalifikacjami. Ale z powodu protekcjonizmu i układów politycznych, które, jak mogłoby się wydawać, powinny Townsendowi sprzyjać, kwalifikacje odgrywały drugorzędną rolę. Uprzedzenia klasowe sprawiły, że przypadła mu w milicji marginalna rola. Townsendowie byli jednak znani z tego, że szczęście sprzyjało im nawet w najtrudniejszej sytuacji. Bogacili się od czasu, gdy ich przodek złodziej został sprzedany z angielskiego więzienia jako niewolnik na plantację trzciny cukrowej w Indiach Zachodnich. Wywodzący się od niego Townsendowie z Bostonu trudnili się dochodową produkcją i sprzedażą rumu. Garner był przekonany, że tak jak ten jego przodek zdołał się wyzwolić z niewolnictwa i stworzyć imperium handlu rumem, tak on potrafi zdobyć laury wojskowe nawet dzięki tej podrzędnej operacji. Wyraz jego twarzy zdradzał wielką determinację. Major postanowił za wszelką cenę wykryć w Rapture nielegalnie posiadane destylatory i produkowaną w nich whisky. Gotów był się założyć, że... - Panie majorze! - Zalesionym zboczem po prawej stronie biegł do nich żołnierz w niebieskim mundurze. Starał się me pośliznąć na opadłych liściach i nie stracić równowagi. Townsend gestem dłoni zatrzymał oddział. Przywołał porucznika, z którym ruszył konno na spotkanie z zażywnym zwiadowcą. Ten z trudem łapał oddech, gdy zatrzymał się obok majora. - Jest jakaś awantura - wydyszał i wskazał palcem zbocze. W lesie, pół mili stąd, zauważyłem dwóch mężczyzn, ale może było ich więcej. Nie mogłem wszystkich zobaczyć. Townsend zwinnie zeskoczył z konia i od razu podjął decyzję, co robić. - Brookes, przekazuję ci dowództwo nad oddziałem - wydał rozkaz porucznikowi, wręczył mu cugle swojego wierzchowca i powiesił kapelusz na łęku siodła. - Idę z Bensonem. - Zwrócił się do zwiadowcy: - Ty jesteś Benson, nieprawdaż? - Gdy ten, wciąż dysząc, skinął głową, major zlustrował wzrokiem oddział. Zatrzymał spojrzenie na sierżancie Laxaulcie, który miał nieprzystępny wyraz twarzy i skrzeczący głos. Wskazał na niego dłonią, by wystąpił przed szereg i oświadczył: - Sierżancie, was też zabieram. Sprawdzę relację Bensona osobiście. Nie warto budzić niepokoju buntowników i iść do nich większą grupą, dopóki się nie dowiemy, co to za jedni. - Wyjął z przytroczonej do siodła torby pistolet, zatknął go za szarfę u boku i kazał Brooksowi zachować czujność. Dał znak zwiadowcy, by ruszył pierwszy, i wszyscy trzej weszli do lasu, kierując się na zbocze. Raport zwiadowcy był nader skąpy. Mówił tylko o dwóch mężczyznach i o jakiejś awanturze, ale Townsend gotów był przyjąć każdy raport, by zdobyć pretekst do zejścia z konia i podjęcia działania. Po tygodniach wspaniałomyślnego powstrzymywania się od reakcji na uciążliwe niekiedy prowokacje marzył o potyczce, licząc, że dzięki niej opuści go nieznośne przygnębienie. Potyczka była mu potrzebna jak powietrze, i to nie pojedynek, ta rytualna walka dżentelmenów. Chciał się bić, mocować i zwyciężyć. Gdy pokonali pierwsze pasmo skalne i wdrapali się na drugie. Benson nakazał im gestem dłoni milczenie i zwolnił. Ukrył się za potężnym pniem starego orzecha i dyskretnie rozglądał. Townsend i Laxault przystanęli za innymi drzewami i czekali na jego reakcję. Gdy po chwili pomachał ręką na znak, że awantura toczy się za granią, Townsend kazał mu ruszyć do przodu. Benson pochylił się i pobiegł, skacząc na wąski grzbiet, ale upadł niezdarnie i narobił hałasu. Major wstrzymał oddech Po chwili przywołał gestem dłoni sierżanta Laxaulta pobiegli na grzbiet i przycupnęli obok zwiadowcy, który wyciągał szyję i rozglądał się uważnie. Nagle uniósł się na łokciach i nerwowo chwycił za muszkiet. - Gdzie oni są? - szepnął Townsend. - Chyba już poszli, panie majorze - odparł zakłopotany - Przysięgam, że tu byli. Biegli tędy. - Wskazał kotlinę w dole. - Może uciekli. Townsend był niepocieszony. W przypływie frustracji zlustrował wzrokiem kotlinę. Szukając jakichś siadów, zauważył w niej porozrzucane liście. To było niewiele, ale wskazywało kierunek. - Tropimy ich - oświadczył. Wstał i kazał im zrobić to samo. — Rozdzielimy się, ale pozostaniemy w zasięgu wzroku. Będziemy nasłuchiwać. Odgłosy ich kroków szczęśliwie tłumił szum liści. Posuwając się czujnie przez kotlinę, zatrzymywali się co chwila za drzewami i nasłuchiwali. Po kilku minutach do ich uszu dotarły przytłumione dźwięki, z trudem wyodrębniające się z otoczenia. Ostrożnie przechodzili od drzewa do drzewa, aż Townsend rozpoznał w tych dźwiękach gniewne ludzkie głosy. Przekradł się do pnia, zza którego mógł obserwować zamykające dolinę łagodne zbocze. Zmagało się tam ze sobą dwóch mężczyzn, na wpół zakopanych w suchych liściach. Ostrożność nie była już konieczna. - Brać ich! - rozkazał major. Pierwszy podbiegł do walczących Laxault. Wypalił z muszkietu, by ich przestraszyć i zmusić do rozdzielenia się. Ale byli tak pochłonięci walką, szamocąc się ze sobą i szarpiąc, że nie przywrócił ich do rzeczywistości nawet wystrzał z broni palnej. Gdy Townsend dołączył do sierżanta, rozkazał im gromkim głosem natychmiast się rozdzielić. Ze zdumieniem stwierdził, że go nie posłuchali. - Psiakrew, zmuście ich, żeby wstali! - Odebrał Laxaultowi muszkiet i gniewnym gestem polecił mu i Bensonowi, by rzucili się na walczących. Z wysiłkiem oderwali rosłego mężczyznę od tego, który leżał pod spodem, i zmusili go, by wstał. Był to dobrze zbudowany młodzieniec. Właśnie powrócił do rzeczywistością i gwałtownie wyrywał się trzymającym go żołnierzom. - Poście mnie, do diabła! - Miał smagłą twarz i lekko wyłupiaste oczy. Wyszarpnął się najpierw Bensonowi, a potem Laxaultowi, zatoczył się i z impetem runął na tego drugiego. Townsend już chciał interweniować, ale spostrzegł, że drugi młodzieniec wstaje, chwiejąc się i nie mogąc odzyskać równowagi. Położył muszkiet na ziemi. - Nie ruszaj się! - ostrzegł. Ale ten już mknął do lasu. Coś w jego sylwetce przyciągnęło uwagę majora i sprawiło, że rzucił się za nim w pogoń. Młodzieniec pędził na złamanie karku, omijając drzewa i leżące na ziemi suche gałęzie ze zręcznością tropionego jelenia. Townsend gonił go wytrwale i dzięki długim silnym nogom był coraz bliżej. Młodzieniec pędził przez zarośla i łany paproci i śmigał na zbocza, przytrzymując się gałęzi, jakby znał tu każdy zakamarek i zawsze wiedział, gdzie należy skręcić. Townsend dwa razy potknął się o głazy, które tamten przeskoczył jednym susem. Serce mu łomotało, czuł suchość w gardle i ciężkość nóg. Wytworny mundur krępował jego ruchy, a przytroczony do pasa bagnet obijał się o nogę i utrudniał bieg. Ozdobny sztywny kołnierz ściskał gardło, modne obcisłe spodnie nieznośnie opinały nogi. Po skroniach i szyi spływały majorowi strużki potu. To było mordercze tempo. Ale wysiłek, jakiego wymagała pogoń, tylko wzmagał jego determinację. Townsendowie nigdy się nie poddawali; umieli obracać na swą korzyść nawet przeciwności losu. Teren pod wysokimi sosnami był łatwiejszy do pokonania, na ogół płaski, co pomogło majorowi dogonić ofiarę. Młodzieniec słyszał zbliżające się kroki i popełnił typowy błąd uciekającego, czyli obejrzał się. Miał niewiele czasu, by przemknąć wśród pni, i wykonał desperacki skok do przodu na skraj sosnowego zagajnika. Tam major go pochwycił, ale obaj stracili równowagę i poturlali się po łagodnej pochyłości do niewielkiego wgłębienia w łanie paproci. Townsendowi zakręciło się w głowie i przez chwilę dochodził do siebie. Przytłaczał młodzieńca, który desperacko próbował się spod niego wyswobodzić. Chwycił go za rękę i przycisnął. Młodzieniec leżał twarzą do ziemi i ciężko dyszał. Miał przekrzywiony kapelusz, pod którym Townsend dostrzegł ku swemu zaskoczeniu piękne długie włosy, luźno upięte na karku. Zdumiał się jeszcze bardziej, gdy odwrócił swą ofiarę twarzą do góry. Tylko szybkiemu refleksowi zawdzięczał to, ze nie został podrapany. - Tylko nie to, łajdaku. - Chwycił jego dłonie tuż przy swojej twarzy i przycisnął je do ziemi. Zaskoczony spojrzał w wielkie, błyszczące szmaragdowe oczy i uważnie przesunął wzrokiem po ciele osoby, którą trzymał w silnym uścisku, bo wciąż się wyrywała i spoglądała na niego z gniewem. Znieruchomiał, gdy dostrzegł rozdartą z przodu koszulę, którą już raz zauważył, gdy trzymana osoba podniosła się z ziemi po walce z napastującym ją brutalem. Teraz wiedział, że wtedy jego uwagę przyciągnęły krągłości, które na moment mignęły w rozdarciu. Nagle odkrył, że to dziewczyna, i utkwił wzrok w gładkiej jasnej skórze na piersiach. - Puść mnie - wydyszała. Próbowała go z siebie zrzucić, co przywróciło mu poczucie rzeczywistości. Materiał bluzki zaczepił o złoty guzik jego munduru, obnażając jędrną dorodną pierś o twardej ciemnoróżowej brodawce. Dziewczyna spostrzegła, że nieznajomy pożera wzrokiem jej sutek, i ponowiła próbę uwolnienia się, krzycząc: - Nie dotykaj mnie! Ale w wyobraźni już obnażał całe jej ciało! Dzięki pobudzonym zmysłom łatwo dostrzegł inne szczegóły - szczupłe i delikatne, choć silne nadgarstki, ruski aksamitny głos i wąską kibić. Zastygła w bezruchu, gdy przesunął wzrok na jej długą szyję i na twarz okoloną złocistomiedzianymi włosami. - Kim jesteś? - spytał niskim głosem i utkwił wzrok w jej ustach o wyrazistym zmysłowym kształcie. Instynktownie przysunął do nich swoje usta, ale gdy zdał sobie z tego sprawę, znieruchomiał. Czuł na twarzy jej gorący oddech i intrygujący, jakby ziołowy zapach z ust. - Puść mnie! - Najpierw muszę otrzymać odpowiedź. - Odsunął głowę, by uwolnić się od zniewalającego zapachu, ale był on zbyt silny. - Kim jesteś i co, u diabła, robisz w lesie - utkwił stalowe spojrzenie w jej rozdartej koszuli - w takim stroju? Zacisnęła usta, ignorując pytanie. - Chciałaś się trochę rozerwać? - spytał prowokacyjnie. Wyrażając się tak aluzyjnie, podniecił się i myślał tylko o jej ponętnym ciele. - Nie. - Jej oczy rozbłysły, gdy przesunęła je na złoty epolet na ramieniu munduru, choć może patrzyła ponad nim. - Powiedz, co się stało? -ponaglająco ścisnął jej nadgarstki. - Gdybyście nie nadeszli, on by mnie... - Umilkła i zagryzła wargi. Major poczuł podniecenie. Potrafił myśleć tylko o tym, że chce ją zatrzymać przy sobie, rozchylić jej zaciśnięte karminowe usta i spijać z nich słodycz wargami i językiem. Spalała go namiętność. Jego ciało buntowało się przeciwko narzucanej mu stale żelaznej dyscyplinie. Przeżywał teraz dramatyczny; konflikt fizycznego pożądania i siły woli, w którym zaczynało zwyciężać to pierwsze. Czuł pulsowanie krwi w skroniach i przemożną chęć uwolnienia się od niemal bolesnego podniecenia w jeden wiadomy sposób, czyli dzięki kobiecie, którą przytłaczał swoim ciałem. To pomogłoby mu pozbyć się napięcia męczącego go od tygodni z powodu ograniczeń, na jakie musiał się godzić. Gdy dotknął ustami jej ust, zaczęła się opierać. Ale po chwili znieruchomiała, jakby wyczerpała ją bezskuteczna walka. Pozwoliła mu całować swe rozkoszne usta, rozchylić je i poddać namiętnym pieszczotom ale jej ciało było sztywne i napięte. Wodząc językiem po wilgotnych nabrzmiałych wargach i delikatnie zagłębiając go w jej ustach, Townsend przeżywał upojenie zmysłów. Puścił nadgarstki dziewczyny, chcąc poznać dotykiem miękkość jej włosów, kształt uszu i gładkość skóry. Gdy dotknął językiem jej języka, przestraszyła się, ale zaraz poddała się tej pieszczocie i nawet zaczęła ją odwzajemniać. Jej reakcje były naturalne i spontaniczne. Gdy oderwał wargi od jej warg, nadal leżała nieruchomo, z zamkniętymi oczami, niemal wstrzymując oddech. Ona również przeżywała upojenie zmysłów. Po chwili otworzyła zielone oczy, ocienione gęstymi długimi rzęsami i można było w nich dostrzec to upojenie. Wyraz jej twarzy i poza zdradzały, że dochodzą w niej do głosu głębsze pragnienia, że całe ciało uczy się odpowiadać na pieszczoty. - Kim jesteś? - szepnął tuż nad jej ustami. Ale nie czekał na odpowiedź, tylko znowu nakrył je wargami Bezbronnie uniosła podbródek, jakby powodowało nią pragnienie tego pocałunku, które major spełnił, zanim dała mu przyzwolenie, całując ją bardziej namiętnie niż poprzednio. Whitney Daniels po raz pierwszy w życiu przeżywała taką rozkosz. Nawet sobie nie wyobrażała, że tego rodzaju doznanie istnieje, że daje je namiętny pocałunek, dotykanie warg wargami i języka językiem. Zaskoczyła ją obezwładniająca słodycz tak intymnego kontaktu z mężczyzną. A gdy poczuła na piersi męską dłoń, obudziły się w niej nieznane dotychczas tęsknoty. - Nieważne, kim jesteś - usłyszała jakby z daleka głos nieznajomego. - Może tak i lepiej. - Te słowa sprawiły jej przyjemność, ale miała poczucie, że nie ogarnia ich pełnego sensu. Mężczyzna uniósł się nad nią i przyklęknął, okraczając jej łydki. Powiew chłodnego jesiennego powietrza na obnażonych piersiach i rozpalonej twarzy ostudził jej zmysły. Zszokowana, dopiero teraz zwróciła uwagę na niebieski mundur, złote guziki i epolety nieznajomego. Nareszcie do niej dotarło, że ma do czynienia z żołnierzem sił federalnych. Oszołomiona spoglądała z niedowierzaniem, jak on rozpina smukłymi dłońmi te połyskujące guziki. - Wkrótce, dzieweczko, i tak dowiem się o tobie wszystkiego, co warto wiedzieć - odezwał się niskim zmysłowym głosem, spoglądając na nią ogniście. Rozpiął ostatni guzik i rozchylił poły munduru, chcąc go zdjąć. Zdążył zsunąć uniform na ramiona, gdy Whitney ostrożnie podkurczyła nogi i błyskawicznie wstała. - Och! - krzyknął, bo niespodziewanie kopnęła go w przyrodzenie. Z powodu bólu zamarł w bezruchu, a po chwili zgiął się wpół. chwycił za bolące miejsce i pochylił do ziemi. Gdy nieco oprzytomniał, chciał złapać niebezpieczna dziewczynę, bo poprawiając na sobie ubranie, przyglądała mu się. Ale w porę się cofnęła i uciekła. Skulił się. zacisnął zęby i zamknął oczy, czekając, aż ból zelżeje. Ta mała wiedźma wiedziała, gdzie uderzyć. Cholera. Mogła go okaleczyć na całe życie. Niebawem poczuł się lepiej. Głęboko wciągnął do płuc powietrze i usiadł na ziemi, odzyskując samokontrolę. Pocieszał się tym, że jakoś się pozbierał, że nie spotkało go coś gorszego. Chciał wierzyć, że dziewczyna nie pozbawiła go na zawsze męskości. Ale wiedział, że przez jakiś czas jazda konna będzie od niego wymagała hartu ducha. Zapomniał o swoich żołnierzach i o przeklętej misji, z którą w przybył. Był zły na siebie, że na widok kobiecego ciała tak łatwo uległ pożądaniu i stracił poczucie rzeczywistości. I to gdzie? Na tym pustkowiu? Ogarnął go smutek, który upokarzał jego męską dumę. Ze wstydu piekły go uszy i twarz. Zmusił się, by wstać, zaczerpnął powietrza do płuc i ruszył w stronę, z której tu nadbiegła ścigając dziewczynę. Bolały go zmęczone nogi i cierpiała jego męska duma. To pierwsi znosił znacznie łatwiej niż drugie. Narastał w nim gniew, który wzmagał determinację, by dzięki tej żałosnej misji jak najlepiej zasłużyć się krajowi, a ponadto zemścić się na dziewczynie. Postanowił przetrząsnąć to siedlisko zdrady narodowej, odnaleźć ponętną małą wiedźmę o nadzwyczajnie silnych nogach i dać jej nauczkę. Gdy podchodził do miejsca, z którego przybył, wyprostował się. Miał rozpięty mundur, do którego, tak samo jak do spodni, przyczepiły się drobne gałązki i liście. Benson i Laxault byli tam. gdzie ich zostawił. Zdołali ujarzmić łajdaka, który napastował dziewczynę. Ale nieoczekiwanie major pomyślał, że może powinni raczej udzielić temu mężczyźnie pomocy, niż go stłuc, gdyż zapewne już wcześniej poturbowała go dziewczyna. - Złapał go pan major? - Benson zerwał się z ziemi i z zaskoczeniem spoglądał na dowódcę, którego strój był w nieładzie. Townsend rzucił okiem na mundur i ze złością go zapiął. Dowiedziałem się wszystkiego, co chciałem wiedzieć -odparł ogólnikowo. - Tego musimy wybadać. - Skinął na Charliego, który zdołał podnieść się z ziemi, ale nie mógł utrzymać prosto głowy. - Zabierzcie go do oddziału. Chciałbym przed zmrokiem znaleźć dogodne miejsce nad wodą i rozbić obóz. - Tak jest, sir. - Laxault i Benson zmusili Dunbara, by szedł z nimi, popychając go kolbami muszkietów. Podążali w milczeniu za oschłym dowódcą. Gdy dostrzegli w jego włosach liście paproci, wymienili znaczące spojrzenia. 3 Po wyczerpującym biegu Whitney dotarła na farmę Danielsów. której granice wyznaczały drzewa. Oparła się o ścianę stajni, przycisnęła dłonie do brzucha i z trudem łapała powietrze. Czuła ból w płucach i w żołądku i dudniło jej w skroniach. Świat wokół niej wirował. Gdy nieco odpoczęła, odetchnęła głęboko i przekradła się za róg stajni. Przeszukała wzrokiem podwórze i ogród wokół piętrowego domu z drewnianych bali, sprawdzając, czy nie ma gdzieś cioci Kate. Dostrzegła znajomy czepek na końcu warzywniaka, za palikami dla pnącego groszku. Nie było trudno przemknąć niepostrzeżenie do tui rosnącej przy drzwiach kuchennych z tyłu domu. Robiła to setki razy. Wkrótce przeszła na klatkę schodową przez mroczną pachnącą kuchnię, wyposażoną w kamienny piec, solidny dębowy stół, półki i haki na naczynia, a następnie przez pokój rodzinny czy inaczej salon o osobliwym wystroju, łączącym prymitywizm życia na amerykańskim pograniczu i francuskie meble z importu. Pokonawszy drewniane schody na piętro, z zadowoleniem pomyślała, że mieszka w jedynym domu w Rapture, który ma schody. Weszła do swojego pokoju i oparła się o drzwi, przez chwilę uspokajając oddech. Pot spływał jej po skroniach, skleił włosy na karku i czole. Zdjęła zniszczoną koszulę i obejrzała wymowne rozdarcie. Drżały jej ręce. Zrobił to Charlie, zębami, jak barbarzyńca! Teraz dotarło do niej w pełni, co przydarzyło jej się dziś po południu. Osunęła się na podłogę. Mało brakowało a zostałaby....to dwa razy! Z przerażeniem przypomniała sobie szczegóły zajść. Ale me potrafiła przywołać w pamięci kwadratowej szczęki Charliego, jego nieprzejednanej twarzy i niedźwiedziego torsu. Widziała tylko twarz tego drugiego mężczyzny, żołnierza! Wstała z podłogi. Czyli było prawdą, że władze federalne wysłały w głąb kraju siły zbrojne, by egzekwowały przestrzeganie ustawy. A przecież Black Daniels i kilka innych mężczyzn z doliny nadal uczestniczyło w ważnym mityngu zwołanym w związku z uchwaleniem tej ustawy. Whitney bała się teraz, by ten mityng nie przekształcił się w krwawą jatkę, bo wówczas ojciec nie wróciłby szybko do domu. Nie traciła jednak nadziei, że wszystko ułoży się pomyślnie. Ten mały pokój dawał jej poczucie bezpieczeństwa, ale była niepocieszona, że w domu nie ma ojca. Naturalnie miała poczucie odpowiedzialności za farmę, które teraz w związku z przybyciem do doliny żołnierzy stało się nawet silniejsze. Wyjęła z dębowego kufra czystą koszulę i nalała wody do miednicy z chińskiej porcelany. Zdjęła pobrudzone liśćmi i trawą spodnie. Myjąc namydlonym ręcznikiem twarz, odkryła, że jej wargi stały się dziwnie wrażliwe na dotyk. Gdy pocierała je energicznie, czuła mrowienie. Nachmurzona wodziła po nich pal- cami, doznając przyjemnego delikatnego łaskotania. Przez chwilę naciskała je opuszkami palców, czując, jak się rumieni. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Jej szkocko-irlandzkie pochodzenie dało teraz o sobie znać wybuchem gniewu, bo wszystkie te doznania miała, gdy całował ja. żołnierz! Jęknęła w poczuciu bezsilności i energicznie polizała wargi, ale to nie pomogło. Zagryzanie ich tylko pogorszyło .spraw-Nawet najdrobniejszy dotyk zdawał się pobudzać jej zmysłowe pragnienia. Znowu jęknęła i przesunęła po wargach dłoń w nadziei, że w ten sposób pozbędzie się niepokojących doznań. Ze złością myła namydlonym ręcznikiem szyję i piersi. Gdy dotknęła brodawki, ponownie poczuła szokującą przyjemność. Znieruchomiała, obserwując, jak maleńki ciemnoróżowy wzgórek powiększa się i twardnieje. Nie wiedziała, co to znaczy, co się z nią dzieje. Pocierając go mydłem, wypuściła je z rąk na podłogę, bo poczuła to samo co podczas pocierania ust delikatne łaskotanie i mrowienie. Chcąc sprawdzić, czy doznanie się powtórzy, wodziła po nabrzmiałych brodawkach opuszkami palców. Fala rozkoszy ogarnęła ją całą. Jej nogi stały się dziwnie słabe, a najbardziej intymne miejsce ciała - wilgotne. Przycisnęła piersi dłońmi i wówczas fala rozkoszy powróciła. Zszokowana przyglądała się twardym brodawkom i mimowolnie wyobraziła sobie na nich dłonie żołnierza. Na wspomnienie jego pieszczot fala rozkoszy pojawiła się po raz trzeci, taka sama jak wówczas, gdy on... To łajdak! Z pewnością coś z nią zrobił, że nadal miała te zdumiewające doznania! Zaczarował ją! Zacisnęła zęby i z gniewem namydliła ciało, jakby chciała zmyć z siebie każde nowe . doznanie, którego dziś doświadczyła. Wszystko stało się z winy Charliego, bo uparł się, by zawrzeć dziś z nią tę szczególną transakcję, jaką mogą zawrzeć kobieta i mężczyzna! Ale taktycznie rozzłościła ją nie prostacka oferta Charliego, który po prostu chciał kupić jej cnotę. Wychowała się przecież w wierze, że wszystko może stać się przedmiotem handlu, włącznie z najbardziej osobistą, nąjintymniejszą z usług. Większość znanych jej małżeństw stanowiło rezultat... uczciwej transakcji, zawartej przez strony po to, by każda otrzymała to, czego chciała, i by była zadowolona. Negocjacje, które podjął z nią w lesie Charlie, poprzedzały ślub większości par w Rapture. Wcale nie chodziło o to, że Dunbar postanowił odebrać jej cnotę i krył się z tym do dziś. Odkąd wrócił z wojska, stale zwracał uwagę na zmiany w jej wyglądzie, które ona przyjęła z niechęcią, gdy pojawiły się w czasie jego służby. Po prostu podobały mu się wszystkie te krągłości, które w nieodwołalny sposób, a wbrew jej woli, przeobraziły jaw kobietę narażając na bezbronność w sposób czasami upokarzający Aż do dziś Whitney ulegała dziecinnemu myśleniu życzeniowemu, żyjąc nadzieją, że jeśli będzie te zmiany ignorowała, to pewnego dnia znikną. Natura okazała sic dla niej tak hojna, ze znacznie przedłużyła jej dzieciństwo, ale teraz zdawała się nadrabiać stracony czas. Do piętnastego roku życia panna Daniels zachowała chłopięcą budowę ciała podczas gdy większość jej rówieśniczek w donnie przeobraziła się już w kobiety i posyłała chłopakom nieśmiałe zalotne spojrzenia. Miała silne ramiona i długie męskie nogi, wąskie biodra i płaską klatkę piersiową. Jeździła konno, biegała i mocowała się z chłopakami, rywalizując z nimi w tych sportach, walcząc i zwyciężając. I nagle, gdy skończyła piętnaście lat, zaczęło ją wypychać w różnych miejscach, jak określała to w przygnębieniu. Ciocia Kate mówiła natomiast o pokwitaniu. Tak czy inaczej, od tego czasu koszule coraz bardziej sterczały Whitney na piersiach, a pod spodniami coraz silniej uwidaczniały się pośladki, co sprawiło, że chłopcy nie chcieli już dłużej traktować jej jak kumpla. Teraz miała dorodne piersi, większe niż inne kobiety, szczupłą talię, krągłe biodra i nieco kołyszący chód. Złościło ją to i krępowało, ale aż do dziś ignorowała swój nowy wygląd. - Charlie, upiekę cię żywcem- burknęła, obwiniając go o grzeszne reakcje swego ciała. Zaraz jednak powiedziała sobie uczciwie: - Nie, to nie przez Charilego. Gdy przycisnął ją swoim ciałem i przywarł ustami do jej ust, czuła tylko złość. Gdy zaś chwycił ją za pierś była upokorzona naruszeniem swej prywatności i typową męską głupią demonstracją fizycznej przewagi nad kobietą. Jej doznania w niczym nie przypominały tych, które zawdzięczała dotykowi dłoni żołnierza, bo właśnie on dał jej nieznaną dotychczas rozkosz. Do dziś me wiedziała, że taka rozkosz istnieje, ale nie chciała już więcej jej zaznać. Z powodu tych myśli umycie głowy zajęło jej dziś dużo czasu. Zawinęła mokre włosy w ręcznik i włożyła czyste spodnie. Zapinała guziki bluzki, gdy rozległo się niecierpliwe pukanie do drzwi. - Whitney? -odezwała się władczym głosem Kate. -Jesteś tam? - Tak, ciociu. Musiałam się odświeżyć. - Skrzywiła się, uświadomiwszy sobie, że tą nieostrożną odpowiedzią może wywołać lawinę pytań. Owszem, chętnie się myła, gdy była brudna, ale nigdy nie odświeżała się bez powodu. Otworzyła drzwi i uśmiechnęła się do Kate promiennie, chcąc zmylić jej czujność. - O Boże. Kompletnie straciłam poczucie czasu. - Prześliznęła się obok niej, by szybko zejść na dół, ale ta postanowiła od razu udzielić jej reprymendy. - Ty odświeżałaś się do kolacji, a ja jej jeszcze nie ugotowałam i obie jesteśmy głodne. - Kate spoglądała na nią surowo i podejrzliwie. - Zaraz rozpalę ogień. - Spróbowała ominąć znieruchomiałą partią Morrison, ale ta jej nie pozwoliła. - Umyłaś głowę - stwierdziła Kate oskarżycielskim tonem. Whitney uświadomiła sobie, że ma na głowie ręcznik, ale nie dała się zbić z tropu. - Owszem. - Patrzyła na nią niewinnie i pogodnie, by nie zaczęła domagać się wyjaśnień. - Gdzie byłaś przez całe popołudnie? - Kate skrzyżowała ręce na bujnych piersiach i przekrzywiła lekko głowę. - Spacerowałam. -Whitney weszła do pokoju, zdjęła z głowy ręcznik i rozczesywała wilgotne włosy. - Szybko je zaplotę i pójdę po drzewo i wodę. - Gdzie spacerowałaś?- Kate weszła za nią do pokoju i zlustrowała wzrokiem jej świeżo umyte ciało, czyste spodnie i koszulę. Zbliżyła się do niej i pociągnęła nosem, chcąc zidentyfikować zapach jej oddechu. To był zapach gaulterii, ale nie ostra woń zacieru, co dotychczas często się Whitney zdarzało. - Poszłaś do gorzelni? Do gorzelni Blackstone’a, nieprawdaż? - Spacerowałam - kłamała jak z nut. - Jest taka piękna pogoda i te barwy jesieni. - Zacytowała fragment Biblii o liliach piękniejszych niż strój Salomona. - Przestań! - zażądała poirytowana Kate. Nie znosiła gdy Whitney i Blackstone powoływali się w takich okolicznościach na Biblię, bez zająknięcia i z miną niewiniątek. - Wiesz, że nie wolno ci chodzić samej do lasu. Nie jest to ani bezpieczne ani przyzwoite. - Nie byłam sama. - Whitney udawała, że jest pochłonięta rozczesywaniem włosów, ale w końcu wyznała: -Towarzyszył mi Charlie Dunbar. - Dunbar? - zdumiała się Kate. - Poszłaś do lasu z Charliem Dunbarem? Boże, Whitney. - Była bardziej przerażona tą wiadomością niż rozgniewana faktem, że siostrzenica wciąż bywa w gorzelni. - Powiedziałaś, żebym nie chodziła do lasu sama, wiec zabrałam Charliego - tłumaczyła Whitney, ale nie potrafiła ukryć poczucia winy. Przez chwilę Kate nie mogła wydusić z siebie słowa. - Whitney, Charlie Dunbar nie jest już wyrostkiem, lecz mężczyzną. Ma męskie... popędy. Jest silny jak byk. Gdyby chciał, to mógłby... Udawanie nonszalancji kosztowało pannę Daniels wiele wysiłku. Wszystko, czego doświadczyła dziś po południu, potwierdzało słuszność obaw ciotki. - Usiądź, młoda damo. - Kate wskazała jej taboret na trzech nogach obok umywalki. Siostrzenica wykonała polecenie i podała jej szczotkę do włosów. Na podstawie szorstkich zamaszystych ruchów szczotki j wywnioskowała, że zaraz wysłucha przemowy na znany jej już temat. - Ostrzegałam cię wiele razy. - Na urodziwej twarzy Kate malowało się napięcie. - Whitney, nie jesteś juz dzieckiem. Wiesz, jak się przedstawia sprawa z mężczyznami. Mówiłam ci jacy są. - Odetchnęła głęboko, więc siostrzenica przygotowała się na ciąg dalszy. - Są porywczy i grzeszni. Dlatego miewają napady fizycznego pożądania i odpychającego gniewu, a także skłonność do niedorzecznego demonstrowania swej zwierzęcej siły. Dążą do zaspokojenia pewnych... uciech cielesnych. Muszą w tym celu szukać towarzystwa upadłych, niemoralnych kobiet - Takich jak biblijna Dalila - podpowiedziała jej siostrzenica, bo już wiele razy słyszała tę przemowę. - Tak. - Napięcie Kate wzrosło. - Są to urodzone kusicielki i zdrajczynie mężczyzn, które odwodzą ich od obowiązków i od przyzwoitego prowadzenia się. Krew mężczyzn łatwo się rozgrzewa, a namiętność niszczy ich charaktery i zaciemnia im umysły. W takich chwilach zapominają o wszystkim, czego ich nauczono - o przyzwoitości, honorze i zaufaniu. Myślą tylko o tym, jak zaspokoić ślepe pożądanie, nie licząc się z kosztami i z uczuciami innych. Postępują tak jak Samson. który pożądał Dalili, choć wiedział, jaka ona jest. – Zaplatała włosy Whitney z groteskową powagą. - Na świecie są dwa rodzaje kobiet: Dalile i te przyzwoite, ale jest tylko jeden rodzaj mężczyzn: Samsonowie. Każdy myśli o tym, jak poznać Dalilę. Whitney potaknęła, choć raczej nie na znak zgody, tylko zrozumienia wywodu. Już wiele razy słyszała poglądy Kate na temat mężczyzn. lecz za każdym razem czuła się nieprzyjemnie. Dziwne, ale nieskazitelna Kate Morrison nie przeczytała Biblii. Wyznała Whitney, że zaczęła czytać Świętą Księgę w młodości, ale tak zraziły ją opowieści o rodowodach i opisy krwawych scen, że zakończyła lekturę na Księdze Sędziów. Ale jedna biblijna opowieść utkwiła jej w pamięci, właśnie ta o Samsonie i Dalili, jakby przekazywała niepodważalną prawdę o kobietach. Kate nigdy nie opowiadała Whitney o swoim wcześniejszym życiu, gdy była żoną Claytona Morrisona, lecz siostrzenica podejrzewała, że postępował jak Samson ulegający wdziękom napotykanych w życiu Dalili. Po śmierci męża przed pięciu laty pani Morrison zamieszkała z Whitney i Blackstonem Danielsami. Niedawno skończyła trzydzieści lat Ta młodsza siostra nieżyjącej matki Whitney nie miała dzieci i starała się zastąpić siostrzenicy matkę. Gdy tu przybyła, przywożąc eleganckie meble i piękne stroje, ojciec i córka mieszkali w prostej dwuizbowej chacie, a Whitnev była rozwydrzoną trzynastolatką, która plątała figle jak chłopiec Ciotka energicznie zabrała się do wprowadzania zmian Chata z bali została stopniowo rozbudowana, aż stała się jednopiętrowym domem o dwóch oszklonych oknach, obitym deskami i pobielonym wewnątrz wapnem, Kate Morrison pogodziła się z niewygodami nieodłącznymi od życia na amerykańskim pograniczu, ale uważała, że należy przestrzegać pewnych standardów, zarówno jeśli chodzi o urządzenie domu jak i o zachowanie, bez względu na to, gdzie się mieszka. Dla jej szwagra i siostrzenicy było to ciężką próbą charakteru. Uporządkowała ich bałaganiarskie życie, co stanowiło nie lada wyczyn w wypadku osób kierujących się dwoma zasadami: „Wystarczy, że jest znośnie" i „Wszystko można kupić za odpowiednią cenę". Wprowadziła określone zwyczaje domowe, zdrowsze odżywianie i większą dbałość o higienę, a ponadto wymagała przestrzegania w jej obecności form towarzyskich. Toteż przy niej Whitney i Blackstone zachowywali się inaczej, niż gdy jej nie było, bo wówczas nie mogła im niczego zakazać. Panna Daniels postępowała za plecami ciotki tak, jak chciała, jeszcze przez dwa lata, na co Black po cichu przyzwalał. W końcu; jednak sama natura wspomogła starania Kate Morrison i siostrzenica z czasem przestała zachowywać się jak psotny wyrostek. Teraz Whitney wydawało się, że to, czego nie potrafiła osiągnąć ciotka, nawet wspomagana przez naturę, osiągnęli dziś po południu Charlie Dunbar i anonimowy żołnierz o namiętnym spojrzeniu szaroniebieskich oczu i niezapomnianym dotyku smukłych dłoni. Nagle uświadomiła sobie, ze jej dotychczasowy świat przeminął. Wszystko wydało jej się dziwnie odmienione: stosunki z ludźmi, przekonania i nawet ciało. Ze zgrozą stwierdziła, że stała się kobietą, bez względu na to. jak bardzo chciała, by do tego nie doszło. Nie wiedziała tylko, do którego typu kobiet będzie się zaliczać. Spędziła wieczór na różnorodnych domowych zajęciach i rozmowach z Kate. Uważała, by nie budzić w niej podejrzeń, i próbowała zapomnieć o swoich niewesołych myślach. Nie rozpaliły dziś ognia i zjadły zimną kolację, a potem wykonały nieodzowne prace w gospodarstwie, czyli wydoiły krowy, wyłuskały fasolę i zaplotły warkocze cebuli, które miały zostać powieszone w wędzarni. Jesienne wieczory były coraz zimniejsze. Whitney napaliła w kominku w pokoju rodzinnym i zaświeciła lampę naftową. Kate usiadła na swej francuskiej, nakrytej pikowaną narzutą kanapie, która stała przy kominku, włożyła druciane okulary i zajęła się robótką ręczną. Whitney czyściła muszkiet, który zwykle wisiał nad obramowaniem kominka. Przez cały wieczór gorączkowo rozmyślała o żołnierzach przybyłych do Rapture. Wcześniej czy później dowiedzą się, że jej ojciec nielegalnie pędzi whisky; wtedy zaczną szukać destylatorów i alkoholu. A po dzisiejszym spotkaniu przynajmniej jeden z nich nie uwierzy w zapewnienia jej i Kate, że Blackstone Daniels nie ma gorzelni. Ukradkowo zerknęła na ciotkę, starając się ocenić, czy jeśli jej powie, że natknęła się w lesie na żołnierzy, to narazi się na kłopotliwe pytania. - Whitney. - Kate obserwowała ją znad okularów. Widok siostrzenicy ze znawstwem zajmującej się bronią palną pobudził ją do rozmyślań, o czym świadczyły zmarszczone brwi. - Daj mi te spodnie, wszystkie twoje spodnie. - Jak to, ciociu?! - I wysokie buty. Zaraz. - Odłożyła robótkę na kolana i błysnęła na nią oczami. - Buty? I spodnie? Ależ ciociu, nie są dla ciebie odpowiednie. -Whitney zrobiła naiwną minę, która zawsze doprowadzała Kate do szału. Nauczyła się takich sztuczek od ojca. - Nie mów bzdur. - Ciotka uniosła podbródek w sposób, który świadczył o śmiertelnej powadze. - Daj mi te spodnie. - Wiesz, jak uwielbiam w nich chodzić. - Siostrzenica wstała i przesunęła dłońmi po udach. Obawiała się, że Kate każe jej wkładać strój kobiecy. - Wyglądasz w nich nieprzyzwoicie. Są zbyt obcisłe i zbyt wiele pokazują- Poza tym dają ci zbyt dużą swobodę zachowania. - Obie wiedziały, że to z tego drugiego powodu Whitney tak je lubi. - Ale nie jestem nieprzyzwoita. - Panna Daniels udała obrażoną, chcąc zachować dotychczasowy ubiór i wolność osobistą. - Spodnie są wygodne. Zawsze powtarzasz, że przyzwoitą kobietę poznaje się po uczynkach, a nie po stroju. Przecież próbowałam już nosić gorset i spódnice, które mi sprawiłaś, ale ich nie lubię. Czuję się w nich jak kawał mięsa, związany przed nadzianiem na szpikulec. Na moim przykładzie sprawdza się przysłowie, że coś do czegoś pasuje jak wół do karety. Ciociu, jeśli przywykło się do miękkiego zamszu. - Oddaj mi wysokie buty i spodnie. Natychmiast! - Kate zerwała się z kanapy i wycelowała w Whitney palec. - Żadne zagadywanie typowe dla Danielsów nie zmieni mojego zdania. Najwyższy czas, żebyś zaczęła się ubierać i zachowywać, jak powinna młoda kobieta. - Ale w czym będę wchodzić na strych i ściągać stamtąd worki z owsem, czyścić stajnię i zaprzęgać woły do pługa? Ciociu, ja muszę mieć wysokie buty. Nawet ty wkładasz stare i wysokie buty, gdy błoto jest po kostki. -Whitney! - Ciociu, to nie ma sensu. - Ponieważ praktyczne podejście nie przemówiło Kate do przekonania Whitney postanowiła Zaproponować transakcje. To było coś znajomego i dawało jej i większą pewność. - Przecież muszę być użyteczna w gospodarstwie. Zgadzam się zamieniać spodnie na te nieludzkie spódnice w niedziele i święta. Będę wtedy siedziała sztywno, tak jak wypada, czytała Biblię, powstrzymywała się od spluwania i drapania. - Niestety, młoda damo. będziesz nosiła strój kobiecy codziennie. - Kate podeszła do niej sztywnym krokiem. Jej oczy ciskały błyskawice. -A nie tylko w dni świąteczne. - I nic nie będę robiła? – Na twarzy panny Daniels malowała się udawana zgroza. - Wobec tego kto nakarmi trzodę, przyniesie drew do pieca i zapędzi kury na grzędę? Moje nie- róbstwo okaże się dla farmy zabójcze. Nie możemy sobie na to pozwolić, żebym odpoczywała dłużej niż raz w tygodniu. - Nauczysz się pracować w stroju kobiecym. Nie ma na to lepszego sposobu, jak wkładać go codziennie. - Codziennie? Uduszę się w tych niewygodnych sukniach. Ciociu, człowiek powinien czuć się w ubraniu dobrze. Jeśli nagle się go skrępuje, to będzie cierpiał. - Spojrzała jej w oczy, chcąc się upewnić, że znowu ją rozgniewała tą perswazją; istotnie tak było. - Codziennie - wycedziła pani Morrison. Przybrała sztywną pozę i uniosła podbródek w oczekiwaniu na coś, co, jak przewidywała, nieuchronnie nastąpi. - Dwa razy w tygodniu. - Siostrzenica zaczęła się targować. - Codziennie, a wysokie buty wkładaj do prac w gospodarstwie. - I zostawię sobie jedne spodnie. Poza tym będę wkładała suknię dwa razy w tygodniu po obiedzie i przez cały dzień w niedziele i święta. -Codziennie- powtórzyła nieustępliwie Kate. Ale gdy dostrzegła, że Whitney jest na granicy wybuchu, zmiękła nieco i dodała: — Codziennie po wykonaniu zajęć w gospodar- stwie, a w niedziele i święta od rana do wieczora. - Bez gorsetu. - Z gorsetem. To część stroju kobiecego. - Bez gorsetu, za to codziennie po kolacji i od rana do wieczora w niedziele i święta. Stały twarzą w twarz i mierzyły się wzrokiem. Żadna nie chciała ustąpić. Ale praktyczna wiedza panny Daniels na temat prowadzenia transakcji, zdobyta dzięki obserwacji charyzmatycznego i elokwentnego ojca, nie poszła na marne. Urzekający łobuzerski uśmiech zielonych oczu okazał się nie do odparcia i opór ciotki stopniał. Ten promienny uśmiech potrafił rozbroić wiele osób. Nie mogła mu się oprzeć nie tylko macierzyńska Kate Morrison. Ale oprócz tego, że zniewalał swoim czarem zdradzał przebiegłość i pewność siebie. - Codziennie na kolacji będziesz w sukni. - Kate zaczerwieniła się i nachmurzyła na myśl o swej ustępliwości. Nie znosiła ustawicznego wciągania ją przez Whitney i Blackstone’a w takie transakcje, a jeszcze bardziej nie znosiła tego, że im ulegała. - I od rana do wieczora w niedziele i święto. - Gdy siostrzenica uniosła wyczekująco brwi, dodała: - Możesz nie nosić gorsetu. - Tak jest! - Whitney z zadowoleniem poklepała się po udzie. Jej twarz rozjaśnił radosny uśmiech. Ruszyła po schodach do swego pokoju, ale zatrzymała się przy drzwiach na piętro i spytała:- Skoro zawarłyśmy ugodę, to chyba nie muszę oddawać ci spodni, nieprawdaż? - Nie potrafiła ukryć triumfu. Widząc, że ciotka również udaje się na górę do swojej sypialni, dodała: - Och, ty też idziesz spać, nieprawdaż? Dołożę u ciebie drewna do kominka i zapalę ci świecę. Kate uniosła gniewnie podbródek i zmarszczyła brwi. Boże, jak nie znosiła, gdy Whitney tak nagle zaczynała się o nią troszczyć, zamiast zachowywać się szczerze i rzeczywiście pomocnie. - Nie! - odparła niemal histerycznie i odprawiła ją gestem dłoni. W sypialni panna Daniels oparła się o drzwi tak jak po ucieczce z lasu. Po raz drugi tego dnia udało jej się uniknąć czegoś odstręczającego. W ciszy pokoju słyszała bicie swojego serca i oddech. Entuzjazm, z jakim zawsze przyjmowała ubicie interesu, szybko ją opuścił. Dręczył ją dziwny niepokój. Zdjęła buty i w ciemnościach skierowała się do ogromnego mahoniowego łoża. W księżycowej poświacie majaczyły jej przed oczami eleganckie koronkowe zasłony baldachimu. Gdy jej wzrok przywykł do ciemności, rozejrzała się po pokoju, wydobywając z niej znajome kształty przedmiotów: ciężkiej dębowej komody, zgrabnej umywalki z marmurowym blatem, lekko teraz połyskującym w świetle księżyca, taboretu na trzech nogach i bieliźniarki. Dziwiła się, że wyglądają tak jak zwykle, choć w jej życiu wszystko się dziś zmieniło. Miała teraz codziennie wkładać suknie i spódnice. Przyrzekła to ciotce, a Danielsowie zawsze dotrzymują słowa. Zastanawiała się, jak w spódnicy zdoła zejść skalistą ścianą parowu do gorzelni. Na myśl o tym, że obciążą ją liczne warstwy szorstkiego samodziału, popadła w posępny nastrój. Pocieszające było jednak to, że wywalczyła sobie wkładanie kobiecego stroju tylko o określonej porze w dzień powszedni i przez cały dzień w niedziele i święta. Ciotka miała niewyraźną minę, gdy zrozumiała, że po raz kolejny jedno z Danielsów stara się zawrzeć z nią korzystną dla siebie transakcję. Biedna Kate zawsze wydawała się bez- radna wobec potoku słów, wypowiadanych z taką łatwością przez ojca i córkę. Whitney uśmiechnęła się szeroko swym niepowtarzalnym, ujmującym uśmiechem. Z ulgą uświadomiła sobie, że pomimo nagle odkrytej w sobie kobiecości, nie straciła ani tego uśmiechu, ani elokwencji i tupetu, z jakim zawsze ubijała interesy. Nadal była nieodrodną córką Blackstone'a Danielsa, która umiała postępować z ludźmi i była wygadana, choć jej kobiecość stawiała przed nią nowe wyzwania. 4 Obudziła się o świcie. Za oknem zauważyła pierwszy w tym roku przymrozek. Wstała i włożyła ulubione wysokie buty i spodnie. Miała przecież do wykonania liczne prace w gospodarstwie. W nocy dręczyły ją niepokojące myśli, ale nie odebrały jej zwykłej energii i stanowczości. Leżąc w mroku, wyobrażała sobie konfrontację mieszkańców doliny z żołnierzami. Jej niepokój wzbudzał zwłaszcza jeden żołnierz. Zapamiętała ciemne pukle jego włosów, a najlepiej wargi o wyrazistym zmysłowym wykroju, co ją zdumiało. Po jakimś czasie udało jej się poskromić swą świeżo odkrytą kobiecość, odpędzić od siebie natrętne obrazy i zasnąć. Późnym rankiem, gdy na podwórzu z tyłu domu Whitney i Kate jak zwykle co dwa tygodnie robiły pranie, usłyszały na drodze prowadzącej na ich farmę odgłos kroków i zobaczyły biegnącego do nich co sił w nogach w tumanie kurzu dziesięcioletniego Robbiego Dedhama. Stojąc nad wielkim okopconym kotłem do gotowania bielizny wymieniły spojrzenia i popędziły chłopcu na spotkanie. - Whit, Whit- wydusił zziajany, gdy chwyciła go w ramiona. Oparł się o jej brzuch, z trudem łapiąc powietrze. Przebiegł półtorej mili z gospody ojca w małej osadzie w środku doliny. - Robbie, o co chodzi? Co się stało? – spytała zaniepokojona, ale sądziła, że wie, co on powie. - Żołnierze! Dużo ich... - Zaczerpnął powietrza i wyrwał się z jej uścisku, jakby się wstydził, że trzyma go kobieta. - Whit, zapełnili całą gospodę. To wielka banda! Ruszyli prosto do beczułek taty i zażądali certyfikatów i znaków handlowych. - Odgarnął z czoła wilgotne włosy. - Nic nie wywęszyli, ale tata kazał mi ciebie uprzedzić. - Żołnierze?- Pobladła Kate spojrzała na siostrzenicę Z lękiem. Wyraz twarzy Whitney zdradzał, że walczą w niej różne uczucia, lecz nie wyglądała na zaskoczoną. Oburzenie, urażona duma i determinacja podsycały w niej gniew, ale w jej oczach czaił się też lęk. Nigdy dotąd nie dopuściła; by ktoś zakazał jej robienia czegoś, co uważała za swą powinność. I nie zamierzała pozwolić, by jedno upokarzające spotkanie z żołnierzem odwiodło ją od wypełniania obowiązków. Jej oczy ciskały gromy. Energicznie ruszyła drogą. - Whitney? Dokąd idziesz? - Kate pobiegłaby za nią, ale bulgotanie wody w kotle zmusiło ją do pozostania. Gdy wróciła do ognia, bielizna gotowała się za mocno. Sięgając po drewniane mieszadło, krzyknęła w ślad za siostrzenicą: - Tylko nie zrób czegoś nierozważnego! Ale Whitney była nieprzejednana. Zacisnęła dłonie i szła sztywnym krokiem Ścieżką nad strumieniem Little Bear do maleńkiej kolonii domów pośrodku doliny. Chciała zobaczyć żołnierzy i oświadczyć ich dowódcy, że od mieszkańców Rapture nie dostaną nic - ani podatku, ani whisky, ani destylatorów. Farmy znajdowały się na ogół nad strumieniem, który płynął środkiem doliny. Ale niewielka grupa mieszkańców trudniących się handlem i rzemiosłem mieszkała w zakolu strumienia, w centrum Rapture. Wujek, jak się na niego mówiło, Harvey Dedham. miał tam faktorię i gospodę, stanowiące ośrodki życia towarzyskiego i handlu. Do wujka Sama Duranta należał młyn, skład drewna i stolarnia, a chudy żylasty wujek Radnor Denis był w jednej osobie kowalem i balwierzem. W kilku chatach mieszkały wdowy z gromadkami dzieci, zmuszone po śmierci mężów przenieść się tu ze względów bezpieczeństwa. Zarabiały na utrzymanie, wykonując różne zajęcia domowe, i rozglądały się za nowymi mężami. Teraz, gdy nie było Blackstone’a Danielsa i innych mężczyzn, osada Rapture stanowiła łatwy kąsek dla zbirów grasujących na amerykańskim pograniczu. Osłabionej społeczności niezwykle potrzebny był ktoś tak dzielny i sprytny jak panna Daniels. - Whitney! - rozległ się znajomy głos na drodze dla wozów, równoległej do ścieżki nad strumieniem. Należał do korpulentnej siwiejącej kobiety, która biegła do panny Daniels w tumanie kurzu wraz z gromadką bosych wyrostków. - Ciocia Sarah.- Dziewczyna zatrzymała się i nachmurzona patrzyła na matkę Charliego Dunbara, której towarzyszyło trzech jego młodszych braci. - Whit! - Pani Dunbar pałała gniewem. Dramatycznym gestem skrzyżowała dłonie na sercu. - Zabrali mojego Charliego! - Kto go... -Whitney delikatnie odsunęła od siebie pulchną małą kobietę, która z impetem na nią wpadła. Udręka w wyrazie oczu Sarah pozwoliła jej domyślić się prawdy. - Żołnierze? Zabrali go żołnierze? Pani Dunbar skinęła głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. - Nie wrócił na noc do domu. Zdziwiłam się, ale skoro był z tobą, nie zmartwiło mnie to. Pomyślałam, że pewnie ubijacie interes. Whitney zaczerwieniła się i z zakłopotaniem odwróciła głowę. Jednym uchem słuchając paplaniny matki Charliego, zastanawiała się nad sytuacją. Na śmierć zapomniała o Dunbarze, po tym jak widziała go po raz ostatni, gdy brał się za bary z żołnierzami sił federalnych. Była tak pochłonięta tym, co jej się przydarzyło, że nawet nie pomyślała o tym, co się z nim stało. Charlie był rosły i silny jak byk, więc nawet nie przyszło jej do głowy, by martwić się o jego bezpieczeństwo. Zachował się wobec niej karygodnie i była na mego wściekła. - Harvey Dedham właśnie nas o tym powiadomił. - Sarah skrzywiła się boleśnie i zaszlochała. Jej piwne oczy wyrażały udrękę. Słynęła w dolinie z uczuciowości. - Zabrali go żołnierze. - Ściskała dłonie Whitney, a z jej oczu płynęły łzy. –Whit, zakuli go w kajdany. - W kajdany? - Panna Daniels nie posiadała się ze zdumienia. - Zakuli Charliego w kajdany? - Och, Whit, błagam cię, zrób coś - jęknęła Sarah. – Od śmierci mojego Earla w czerwcu tego roku Charlie jest na naszej farmie gospodarzem. Whitney zawrzała gniewem. Federaliści potraktowali Dunbara wyjątkowo niesprawiedliwie. Pozbawiali ludzi ich cennej waluty, jaką stanowiła dla nich whisky, i aparatury do produkcji alkoholu, a gdy już nie mieli co zabrać, sięgali po ziemię. A teraz zabierali już nawet synów biednym wdowom. Charlie zakuty w kajdany! Tego było za wiele! Pomyślała o alarmującym zawiadomieniu Sarah przez Harveya Dedhama. Jakże współczuła matce Charliego, która patrzyła na nią tak błagalnie. Wszyscy oczekiwali jej pomocy. Zawsze w nieszczęściu zwracali się do Blacka Danielsa. bo on jeden wiedział, co robić. A teraz, pod nieobecność tego człowieka, prosili o pomoc jego niezwykłą córkę, by postarała się zaradzić złu. Uniosła podbródek i wyprostowała silne ramiona, jakby sprawdzała, czy potrafi udźwignąć brzemię pokładanej w niej nadziei. Chodziło przecież o jej ziomków, którzy żyli ze sobą jak rodzina. - Ciociu, idziemy. Mieszkańcy kolonii z ulgą obserwowali przez okna nieszczelnie zasłonięte ceratą, jak nadchodzi panna Daniels. Niektórzy cieszyli się tak, jakby zobaczyli biblijnego Dawida, który szykuje się do walki z Goliatem. Jej szybki krok i gniewna poza świadczyły, że zamierza niezwłocznie rozprawić się z ich wrogami. Gospoda Dedhama znajdowała się pomiędzy kuźnią i młynem, na jednym krańcu owalnej polany, położonej nad brzegiem strumienia. Piętrowa, zbudowana z drewnianych bali i kamienia, górowała nad innymi budynkami. Sam jej wygląd świadczył o tym, że jest najważniejszym miejscem spotkań mieszkańców doliny. Pierwsze piętro zajmowała rodzina Dedhamów, a poza tym były tam dwie sypialnie do wynajęcia. Sala na parterze, o grubych kamiennych ścianach i drewnianej podłodze, była wyposażona w wielki kominek i spełniała funkcję gospody, ośrodka zebrań i handlu wymiennego. Oczywiście żołnierze od razu wiedzieli, że gospoda stanowi centralne miejsce Rapture, i zaczęli śledztwo od jej właściciela Na tym piaszczystym terenie, na którym łatwo było wzbić kurz, Whitney zwolniła. Podążał już za nią spory tłumek. Do Sarah i młodszych braci Charliego dołączył Radnor, wraz z trojgiem najstarszych dzieci, stary Ferrel Dobson i wdowa Frieda Delbarton z gromadką synów- silnych wyrostków, adoratorów frywolnej wdowy May Donner. Tłumek stopniowo powiększał się o osoby śledzące Whitney z okien. W połowie placu przed gospodą zatrzymała się i obserwowała żołnierzy trzymających tam straż. Każdy dźwigał na ramieniu groźnie wyglądający muszkiet i był ubrany w zmięty niebieski mundur, a na głowie miał kapelusz z szerokim rondem. Whitney uderzył widok ich ponurych, nieprzystępnych twarzy. Rozzłościła się, bo spodziewała się zobaczyć kogoś innego. Gdzie były nieskazitelne niebieskie mundury ze złotymi epoletami? Przybysze rozbili obóz za gospodą, na trawie porastającej teren aż do strumienia. Osoby towarzyszące Whitney zwróciły uwagę na jej minę i tak samo jak ona oburzyły się na żołnierzy sił federalnych, którzy przybyli tu po to, by siłą wyegzekwować od nich podatek. Podążając za jej wzrokiem i obserwując obóz, pomrukiwali groźnie, pochrząkiwali i wymieniali uwagi. Gdy skrzyżowała ręce na piersiach, zmrużyła oczy i przesunęła się na prawo, żeby lepiej widzieć, zrobili to samo. Ten prowizoryczny obóz żołnierzy sił federalnych wypełniały panterkowe namioty. Tworzyły kilka kręgów wokół ognisk, które jeszcze dymiły po śniadaniu. Obozu pilnowało kilku uzbrojonych wartowników o zapalczywych twarzach. Whitney zobaczyła wszystko, co chciała. Potwierdziły się jej najgorsze obawy. Odetchnęła głęboko, zatknęła kciuki za pas i ruszyła do gospody z całą swą zuchwałością. Gdy zbliżyła się do wartowników, jej towarzysze ustawili się za nią gęsiego, zachowując ostrożność na wypadek strzelaniny. Przed otwartymi drzwiami gospody zagrodził jej drogę ponury żołnierz. Jego złote pasy na rękawach munduru były poplamione. Zatrzymała się, omal na niego nie wpadając. Dłońmi o zgrubiałej skórze podtrzymywał gotowy do strzału, przewieszony przez ramię muszkiet Wyglądał tak nieprzystępnie, ze poczuła się zbita z tropu. - A ty dokąd? - spytał zgrzytliwym głosem. Był to wysoki postawny, zarośnięty mężczyzna. Miał kamienną twarz. Jego silny tors wyglądał jak groźna ściana. - Jak to? Do gospody. - Whitney wyprostowała się butnie i cofnęła o krok, stając w lekkim rozkroku i podpierając się pod boki. W Rapture znano tę zaczepną pozę Danielsów. Zdradzała pewność siebie, z jaką ubijali interesy. - Chyba każdemu wolno przepłukać sobie gardło, nieprawdaż? Ustawa nie zabrania łyknięcia sobie w przyzwoitej, legalnie działającej gospodzie czegoś mocniejszego. - Uniosła zaczepnie podbródek, ale spiekła raka, bo żołnierz uśmiechnął się rozbawiony. - Nie wyglądasz na... każdego - skomentował. - Wierz mi, żołnierzu, że nie widziałeś jeszcze czegoś takiego. Kto tu jest dowódcą? Muszę z nim natychmiast porozmawiać - oświadczyła najbardziej władczym tonem, jaki potrafiła z siebie wydobyć. - Pan major, jak mi się zdaje - wycedził z drwiną sierżant Laxault. - Doskonale. Chcę się z nim widzieć. Nagle do ich uszu dotarły podniesione męskie głosy. Whitney drgnęła, a żołnierz wyprężył się i zacisnął dłoń na muszkiecie. Chcąc go zmylić, udała, że rusza w jedną stronę, a skręciła w przeciwną, do drzwi. Podniesione głosy dochodziły z wnętrza. Weszła tam i zatrzymała się po kilku krokach. W mrocznej sali, w której wyczuwało się zapach piżma, zobaczyła przy barze drobną postać Harveya toczącego potyczkę słowną z wysokim, dobrze zbudowanym żołnierzem. Ich porywcze gesty świadczyły o ostrej wymianie zdań. Żołnierz napierał na gospodarza, a ten zręcznie cofał się do drzwi. Whitney zaniepokoiła się, gdy barczysty wojak z irytacją pochylił się nad Harveyem i błysnęły jego złote epolety. Wytężyła wzrok i na widok tych złotych epoletów i falujących ciemnych włosów ogarnęło ją przerażenie. - W tej waszej przeklętej ustawie nie ma nic na temat obowiązku żywienia żołnierzy sił federalnych! - wysapał Harvey wyciągając szyję. Jego okrągła jowialna twarz była purpurowa z gniewu. - Mam ze sobą pismo, rozkaz prezydenta Stanów Zjednoczonych upoważniający do rekwirowania żywności. - Wysoki żołnierz podsunął mu pod oczy dokument. - Albo oddasz dobrowolnie to, co chcemy, albo każę cię zakuć w kajdany. - Jego niski mocny głos zabrzmiał dla Whitney tak znajomo, że ze zgrozą przypomniała sobie zdarzenia wczorajszego popołudnia. - Nie podporządkuję się. Niedoczekanie wasze. - Harvey kątem oka spostrzegł przy drzwiach Whitney, odwrócił się do niej z ulgą i powiedział: - Jak to dobrze, że przyszłaś. Usłyszała jego słowa, ale nie potrafiła się na nich skupić, bo również żołnierz odwrócił się do niej. Kipiał gniewem. Zesztywniała, gdy znalazła się z nim twarzą w twarz. Zaledwie wczoraj ścigał ją po lesie i omal nie uwiódł. Starała się ze wszystkich sił panować nad nerwami, ale natrętne wspomnienia nie dawały jej spokoju i skłaniały do porównań. Te miękkie falujące włosy, te krzepkie ramiona z połyskującymi naramiennikami, ten imponujący wzrost, ta wspaniała budowa i postawa. Nie wyobrażała sobie, że... W elektryzującej ciszy obserwowała, jak na jego twarzy pojawia się napięcie, jak marszczy szerokie brwi i ściąga wyraziste, niezapomniane usta. - To ty! - Wymownie utkwił stalowe spojrzenie szaroniebieskich oczu w jej piersiach, a po chwili prześliznął się wzrokiem po szczupłej kibici i krągłych biodrach. Prowokacyjnie poruszył orlim zgrabnym nosem, gdy przesunął wzrok z powrotem z ud na piersi. Whitney poczuła podniecenie. - To ty! - powtórzyła za nim jak echo, ale oblała się szkarłatem, bo nie potrafiła przyjąć obojętnie jego bezczelnego spojrzenia. Siłą woli stłumiła jednak pragnienia, jakie w niej rozbudził, a wraz z tym pokonała strach przed możliwymi konsekwencjami tego, jak się przed nim obroniła wczoraj w lesie. Chciała przecież tylko się od niego uwolnić. Nie zamierzała zrobić mu nic złego. Ale teraz ten arogant zachowywał się tak, jakby wczorajszym kopnięciem w przyrodzenie nie wyrządziła mu żadnej krzywdy. Zresztą, co mógł jej zrobić w obecności tylu mieszkańców doliny i żołnierzy? Dodała więc zaczepnie: - Mogłam przewidzieć, że spotkam tu pana, gnębiącego uczciwych ludzi. - Powiedz mu— Harvey nachmurzył się, zaskoczony, że major i Whitney już się ze sobą zetknęli - że nie wynajmuję pokoju i nie sprzedaję żywności nikomu, kogo tu nie chcę. - Wujku, mam lepszy pomysł. — Uśmiechnęła się do gospodarza, wymownie spojrzała na wczorajszego prześladowcę i zawadiackim krokiem przeszła na środek gospody. W drzwiach pojawiły się zaciekawione twarze mieszkańców Rapture. -Powiem to jego dowódcy, majorowi. Powiem mu jeszcze kilka innych rzeczy. Wysoki żołnierz podszedł do niej. Na jego ustach błąkał się mściwy uśmieszek, nadając spiżowym rysom odpychającą hardość i wyniosłość. Pogładził złote galony na kołnierzu i ramionach munduru. - Ja jestem majorem - oświadczył grzecznym tonem, ale Whitney odebrała tę informację jak cios. Nauczyła się panować nad emocjami, bo tego wymagał handel wymienny, uniknęła więc upokarzającej konsternacji. Czyli on był majorem, dowódcą. Wstrzymała oddech. Tylko zmrużenie jej zielonych błyszczących oczu mogło dla kogoś stanowić oznakę wzburzenia. - Major Townsend, z Townsendów z Bostonu – przedstawił się, jakby używał broni wymuszającej strach i posłuszeństwo. - Z milicji stanu Maryland.- Wymawiając słowo „milicja", skrzywił się z pogardą. Nie krył jej, gdy dodał: - Wysłano mnie do tej zapadłej dziury po to, bym odkrył i zniszczył nielegalną produkcję whisky i aresztował tych, którzy mają jakiś związek z tą zdradziecką działalnością. Zamierzam wykonać ten rozkaz skrupulatnie. Wśród tłoczących się w drzwiach osób rozległ się szmer niezadowolonych głosów. - Odmowa współpracy ze mną jako przedstawicielem legalnej władzy zostanie uznana za współudział w powstaniu zorganizowanym przez gorzelników i przykładnie ukarana - ostrzegł, wymownie spoglądając na gospodarza. - Zapłaciłem podatek. — Harvey znowu poczerwieniał ze złości. - Mam certyfikaty na marki widniejące na beczkach. Widział je pan na własne oczy. - Są podejrzane, sprzed kilkunastu miesięcy. Nie wierzę, żebyś w tym roku sprzedał choć jedną beczkę tego trunku -rzucił major i uśmiechnął się szyderczo. — Picie na umór to jedyna rzecz, jaka pozostaje człowiekowi zmuszonemu wytrzymać w takiej dziurze. - Oparł smukłe dłonie na biodrach, wyprostował się i jasno wyłożył sprawę:- Dedham, moi żołnierze muszą mieć żywność. Zapewnisz im ją, tak samo jak whisky, bo inaczej będziesz miał kłopoty. - Nie możecie tak po prostu przyjść sobie gdzieś i złupić uczciwych ludzi, ograbić ich ze skromnych zasobów, jakie mają. - Nie chodzi o grabież, lecz o zwykły handel. Powiedziałem, że dam wam rachunki, za które dostaniecie pieniądze u skarbnika wojskowego w Pittsburghu. Otrzymacie całą należność w amerykańskiej walucie. - W walucie? - Whitney z niedowierzaniem spojrzała na Harveya. - On chce ci zapłacić za żywność i whisky pieniędzmi? - Powtarzałem to temu głupcowi wiele zazy - prychnął pogardliwie Townsend i poruszył się zniecierpliwiony. Dzięki złożeniu tej cywilizowanej oferty czuł się całkowicie oczyszczony z podejrzeń. Był zadowolony, że stłumił chęć dania nauczki tej dziewczynie, gdy tylko ją tu zobaczył. Bądź co bądź opanowanie należało do cnót Townsendów. - To chyba najgłupsza rzecz na świecie - mruknęła pod nosem Whitney, z niedowierzaniem spoglądając na gospodarza i potrząsając głową. Przeszedł jej już szok z powodu ponownego spotkania żołnierza i odkrycia, że jest dowódcą sił federalnych. Odzyskała samokontrolę, a wraz z nią przebiegłość Danielsów. - Dedham, słyszysz? To glos rozsądku - zakpił sobie major, mylnie sądząc, że jego argumentacja przemawia do dziewczyny. - Pieniądze za żywność? - Roześmiała się cicho. Komentarz majora świadczył bowiem o błędnym odczytaniu jej uwagi na temat oferty. Spojrzała na Townsenda szyderczo. Był trudnym do zniesienia arogantem i despotą ze wschodu kraju. Oferował za żywność pieniądze. Tylko ktoś ze wschodu mógł się zniżyć do robienia takich interesów. Whitney uważała samą myśl o tego rodzaju transakcji za nieprzyzwoitą. Spytała rozbawiona:—A co wujek Harvey miałby robić z pieniędzmi? Przecież nie mógłby się nimi najeść, zaorać ziemi i zasiać zboża ani w nie ubrać, ani też uchronić się dzięki nim przed deszczem. Słysząc tę zuchwałą uwagę, major poruszył się nerwowo i poczerwieniał ze złości. - U nas w Rapture wymienia się na chleb prawdziwy pot - ciągnęła, korzystając z okazji, że poczuł się zbity z tropu. - Postępujemy zgodnie z nakazem Wszechmogącego z Księgi Rodzaju, by w pocie czoła zdobywać codzienny chleb. Tu każdy się z tym zgadza, obojętne, czy sam rosi swym potem ziemię, czy sprzedaje jej płody sąsiadom. My nie używamy pieniędzy i wszystko, czego nam potrzeba, zdobywamy za pomocą handlu. - Wymiennego - uściślił major z pogardą, jakby brzydził się samym tym określeniem. - Właśnie. - Na jej ustach znowu zaigrał złośliwy uśmieszek. - Majorze, jeśli chce pan zdobyć żywność, to musi pan pracować, by dzięki temu móc zawrzeć uczciwą transakcję - Z łobuzerską miną otaksowała go spojrzeniem z taką samą bezczelnością, z jaką on na początku spotkania otaksował ją Dandysowaty major nie mógł przecież akceptować handlu wymiennego. - Co pan na to? - Parodiując jego arogancką pozę. odchyliła się nieco do tyłu, cofając nogę, i ujęła się pod boki. - W tym roku zbiory były słabe. Mamy mało żywności. - Zwróciła się do Harveya: - Prawda, wujku? Otworzył usta, jakby nie rozumiał, do czego ona zmierza, ale widząc jej znane spojrzenie, szybko się w tym zorientował. - Tak, zbiory były słabe - powtórzył jak echo i z przekonaniem potaknął głową: - Zapewnienie żywności i whisky tym wszystkim głodnym mężczyznom - panna Daniels pokręciła głową z udawaną powagą - oznacza szybkie wyczerpanie zimowych zapasów wujka Harveya, narażonych na to i bez tego. - Tak, tak. - Karczmarz znowu energicznie potaknął, zdumiony jej grą. - Powinien więc pan major zapomnieć o swych papierowych obietnicach i zamiast nich zdecydować się na uczciwy handel. - Zmierzyła wzrokiem jego sztywną postać. Wydawał się podekscytowany tą niecodzienną ofertą handlu wymiennego.- Czy może pan zaproponować coś, co jest warte biedy, jaką pan ściągnie na wujka Harveya? Przy drzwiach rozległy się tłumione śmiechy miejscowych i żołnierzy. Townsendowi ze złości poczerwieniała szyja, a rysy twarzy miał ściągnięte, jakby dostał ataku bólu. Zmierzył wzrokiem Whitney i gapiów. - Dość już tego. - Konie? - Nie kryła, że jest z siebie zadowolona. – Wujku, przydałoby ci się kilka silnych koni, nieprawdaż? - Psiakrew, nie dostaniecie żadnych koni - burknął Townsend. Z furią uderzył dłońmi o uda. - Wydaje mi się, że mają tylko dwa konie - odezwał się Harvey. - Tylko dwa? - spytała z niedowierzaniem, trafiając w czułe miejsce majora. - Psiakrew, jesteśmy piechotą, a nie jazdą. - Podszedł do niej sztywnym krokiem i spojrzał na nią z irytacją. - Aha, nie macie koni? Jaka szkoda. - Jakby zaskoczona jego reakcją, zaczęła się cofać do drzwi. Z premedytacją podtrzymywała jego gniew, bo nie pozwalał mu logicznie myśleć i zrobić dobrego interesu. - Co zatem macie? Może koce? Wujku, przydałyby ci się ciepłe mocne koce, nieprawdaż? - Pewnie, że tak- skwapliwie potwierdził Harvey. Nie uszło jego uwagi, że major jest bliski wybuchu. - Do cholery, nie dam wam żadnych koców! - Townsend napierał na cofającą się Whitney, aż podeszli do drzwi i stojący tam gapie musieli wyjść na dwór. Ją również zmusił do wyjścia. Teraz w ten piękny słoneczny dzień przed gospodą tłoczyli się mieszkańcy doliny i żołnierze, którzy spoglądali groźnie na tłumek, zaniepokojeni rozwojem sytuacji. Ci żołnierze z brutalnej czy wręcz zdemoralizowanej milicji stanu Maryland jeszcze nie widzieli swojego dowódcy tak poirytowanego, gdyż dotychczas nawet na największą prowokację reagował zimnym szyderstwem i pogardą. Jak zahipnotyzowani śledzili jego gniewne reakcje. Panna Daniels wciąż się przed nim cofała, a gapie ustępowali im z drogi. - O!? Koców też nie macie? To może wysokie buty? -Dostrzegła na twarzach swych ziomków chytre uśmieszki, a na twarzach żołnierzy zaintrygowanie. Wyzywająco otaksowała Townsenda spojrzeniem, od głowy po stopy. - Ma pan major wspaniałe bury. Jeszcze takich nie widziałam. - Usłyszała odgłosy potakiwania, - Ale obawiam się, że za tę jedną parę nie wyżywi pan całego oddziału. - Do pioruna! - Z powodu furii Townsend miał pustkę w głowie i potrafił tytko kląć. - A więc butów też nie macie? - Uśmiechnęła się sarkastycznie. - Nie! - krzyknął. Poczuł ulgę, bo wreszcie odzyskał zdolność reagowania w sposób stanowczy, jak przystało na dowódcę. - Wydaje się, że macie niewiele do zaoferowania. - Whitney zatrzymała się. Jej twarz rozpromienił obłudnie niewinny uśmiech Danielsów, który potrafił doprowadzić rozmówcę do szału. Liczyła, że dzięki tej uwadze Towsend do reszty straci panowanie nad sobą. Zastygł w miejscu jak posąg, ale pod sztywną powłoką kłębiły się w nim emocje. - Gdyby pańscy żołnierze zechcieli zapracować na swoje utrzymanie, ścinając drzewa, karczując pnie i rąbiąc drewno na opał, to oczywiście zawsze znalazłoby się tu dla nich miejsce przy stole - dodała, bo wydawało się jej, że jeszcze nie zdołała go sprowokować. - Do pioruna! - krzyknął ponownie i chwycił ją za ramiona. W tłumie rozległy się głosy zdumienia, a on wycedził przez zaciśnięte zęby:- Nie dostaniecie koni, koców i innych rzeczy, nie będzie żadnego cholernego handlu wymiennego. Moi żołnierze mają tu zadanie do wykonania. Zrozumiano? - Proszę poczekać! - Whitney przytrzymała go za ręce. Starała się nadal zachować nad nim przewagę. - Może jednak macie coś na wymianę? Zdumiało go, że ona tak uparcie stara się go wymanewrować, pomimo jego zuchwałej reakcji. Zastanawiał się, co u diabła, powinien uczynić, by poskromić tę małą wiedźmę. - Pańskie guziki. - Szarpnęła za jeden z nich, tak iż zakołysał się na nitce. - Jeśli są szczerozłote... Nieoczekiwanie ten ruch guzika pobudził zmysły Townsenda. który teraz potrafił tylko patrzeć ze zgrozą, jak smukłe palce sięgają po następny złoty krążek, i podniecać się coraz bardziej. - Są z prawdziwego złota, nieprawdaż?- Dzięki swemu psychologicznemu doświadczeniu urodzonego kupca z łatwością wyczuła niepewność majora. Desperacko walczył z trudnym do wytrzymania pożądaniem. Ona coś mówiła, a on widział tylko jej błyszczące zielone oczy i delikatne różane wargi o zmysłowym wykroju. Ale nagle rozchyliła usta i przysunęła głowę do jego torsu. Chwyciła zębami trzeci guzik. Po chwili odsunęła się zaczerwieniona i spojrzała wyzywająco: - Może wystarczą jako zapłata za tygodniowe utrzymanie. To bardzo ładne guziki - skomentowała. Townsend zamarł, gdy spojrzał na swój mundur. Nie mógł uwierzyć w to, co zrobiła. Teraz naprawdę znajdował się na granicy wybuchu. Ta mała wiedźma zniszczyła zębami jego guzik! W tłumie rozległy się salwy śmiechu, co ostatecznie doprowadziło majora do eksplozji. Zacisnął dłonie na ramionach Whitney i mocno nią potrząsnął. - Ty mała wiedźmo - syknął. Gdy ją puścił, zatoczyła się lekko do tyłu. - Wy wszyscy - odwróci! się do zebranych - nie myślcie tylko, że osiągnęliście tym bzdurnym przedstawieniem coś więcej niż moją nieprzejednaną postawę. Śmiechy w jednej chwili umilkły i na placu zapadła pełna napięcia cisza. Major górował nad tłumem, wciąż zaczerwieniony od gniewu i nieustraszony. Utkwił w Harveyu budzące grozę spojrzenie. - Dostarczysz nam żywność i zapewnisz mnie i mojemu adiutantowi kwatery - rozkazał i przeniósł wzrok na Whitney, Potrząsnął zmiętym pismem i oświadczył: - Zrobisz to na podstawie zobowiązania zapłaty, bo inaczej zmuszę cię do zlikwidowania lego nędznego interesu. Wy - pomachał ręką ponad głowami zaskoczonych mieszkańców Rapture – nie będziecie nam utrudniali prowadzenia poszukiwań i przesłuchań. Prędzej czy później odkryjemy wasz nielegalny alkohol i destylatory. Jeśli spróbujecie nam przeszkadzać, to każe was zakuć w kajdany! Whitney zesztywniała z gniewu. Jeszcze nie widziała człowieka tak przepełnionego nienawiścią. Naprawdę zamierzał to zrobić. - W kajdany? - Powtórzyła rozwścieczona, jakby nie wierząc własnym uszom. - Już zakuliście w kajdany Charliego Dunbara. a on nie zrobił nic złego. - Dzieweczko, jeśli masz na myśli twojego wczorajszego towarzysza z lasu - oczy Townsenda ciskały gromy - to jest tam, gdzie jego miejsce. Zatrzymamy go do czasu zakończenia przesłuchań. Wyśpiewa nam - zniżył glos do groźnego pomruku - wszystko. - Charlie wam coś powie? - prychnęła pogardliwie. - On nic nie wie o destylatorach i ukrytej whisky! To prosty farmer, jedyna podpora matki, czyli cioci Sarah, i sześciorga młodszego rodzeństwa! Ciocia Sarah strasznie się o niego martwi. Wszyscy oni będą głodowali w zimie, jeśli Charlie nie zbierze z pola kukurydzy. - Wasza łaskawość — rozległ się zdławiony głos pani Dunbar, która przecisnęła się przez tłum do przodu. Jedną ręką trzymała się za falujące od przyspieszonego oddechu piersi, a drugą próbowała złapać majora za rękaw. - Proszę mi pozwolić zobaczyć się z synem. Townsend odtrącił jej rękę. - Jest aresztantem i pozostanie nim tak długo, jak długo w tej dolinie będzie się produkowało w nielegalnych destylatorach to świństwo, które pali wnętrzności. - Odwrócił się do przerażonych mieszkańców Rapture. - Im szybciej wydacie przestępców, tym szybciej powrócicie do zajęć, którymi się zajmujecie w tej cuchnącej dziurze. A ty - wycelował palcem w Whitney - lepiej zejdź mi Z drogi. Gdy się odwrócił, by wejść do gospody, zauważył zawstydzone twarze kilku żołnierzy rozczulonych szlochem Sarah Dunbar. - Co się tak gapicie? - zagrzmiał i poprawił mundur, jakby chciał tym gestem przywrócić wszystko do poprzedniego stanu i uznać, że nikt dziś nie uraził jego dumy. Widząc, że oddalają się ociężałym krokiem, ponaglił ich: - Wracajcie do swoich; obowiązków! 5 Mieszkańcy Rapture poczuli się dotknięci obraźliwymi słowami majora. Ruszyli spod gospody zszokowani obrotem spraw, podążając za Whitney, która prowadziła ich na drugi koniec placu. Zawsze w kłopotach zwracali się do Danielsów, a teraz rzeczywiście w nie popadli. Wciąż mieli przed oczami wychudzone, harde twarze żołnierzy i gniewne gesty ich arystokratycznego dowódcy. Sprzeciw wobec opodatkowania gorzelni i whisky skłonił wreszcie władze do działania. Na końcu placu Whitney skręciła do chaty hożej May Donner. a wszyscy w ślad za nią, oglądając się trwożnie. Wiedzieli, że zrobiła to po to, by stojący przed gospodą żołnierze strącili ich z oczu. Gdy dotarli do trawnika przed chatą, Whitney usiadła na jednym z pni Z powodu zdenerwowania dostała wypieków. Zawładnęły nią uczucia, których dotychczas rzadko doświadczała - gniew, przygnębienie i upokorzenie - bo major zniweczył jej sprytną grę i wybrnął z zakłopotania, w jakie go wprawiła propozycją handlu wymiennego. Nikomu przed nim nie udało się pokonać jej tak skutecznie. Zaaferowani sytuacją mieszkańcy Rapture pokręcili się trochę po trawniku, zanim rozsiedli się wokół panny Daniels. - Whit co zrobimy? - odezwał się stary Ferrel Dobson, który osiadł obok niej na pniu. Był wyraźnie zdezorientowany. Odetchnęła głęboko i przesunęła palcami po udzie, co znaczyło, że pogrążyła się w myślach. Poruszała oczami, jakby w wyobraźni oglądała jakaś scenę. - Ten gbur major - kowal Radnor podrapał się po szczeciniastym podbródku dłonią brudną od sadzy - chyba połknął pogrzebacz i nie może się zgiąć. Tego nicponia i jego żołnierzy zalewa żółć - zawtórował mu Ferrel. - Chodzi tak, jakby miał żelazne portki - orzekła May Donner. - A zamiast serca ma kawał żelaza. - Sarah znowu zebrało się na płacz i May Donner litościwie przytuliła ją do bujnych piersi, na co czterech młodocianych Delbartonów zareagowało zazdrosnymi spojrzeniami - Cały jest z żelaza. -Przez chwilę słychać było tylko jej rozdzierające łkanie i głosy ptaków. Żelazny Major. Whitney uznała, że to określenie świetnie do niego pasuje, a z pewnością taki wydał się dziś wszystkim - nieczuły jak głaz, zimny, twardy i nieugięty. Bo wczoraj był zaskakująco łagodny, delikatny i gorący. Charlie potrafił ją tylko obłapiać, a major czule pieścił. Charlie ją zmuszał, a on tylko nakłaniał, ale za to jak skutecznie. Poruszyła się nerwowo na pniu, gdy to sobie uświadomiła. Nawet jeśli Townsend był z żelaza, to z pewnością nie w takich chwilach. Ukrywał pod sztywną powłoką bardziej ludzkie cechy, co znaczyło, że mimo wszystko można ubić z nim interes. - On wcale nie jest z żelaza - zaprotestowała i usiadła prosto. - To taki sam śmiertelnik jak wszyscy z nas. A skoro tok, to ma normalne ludzkie pragnienia i słabości, bo ma je każdy. Każdego można kupić za odpowiednią cenę. Musimy odkryć, jaka jest jego cena, by wykorzystać to w celu pozbycia się go stąd, zanim wykryje gorzelnię taty i nasze zapasy whisky. - Zebrani spojrzeli po sobie z ulgą. - Stanowczość Whitney natchnęła ich wiarą w powodzenie. Nie spuszczali oka z jej wyrazistej twarzy, gdy zastanawiała się nad tym, co robić. Już po chwili odprężyła się, a jej twarz rozjaśnił przebiegły uśmiech, który wszyscy znali i podziwiali. - Muszę wiedzieć o nim wszystko, znać jego nawyki, zwyczaje i poglądy. Z pewnością jest coś, na czym mu naprawdę zależy. - Pstryknęła palcami, jakby wpadła na dobry pomysł. - Robbie. - Rozejrzała się dookoła. - Gdzie się podział Robbie Dedham? - Tu jestem, Whit! - Poderwał się z miejsca, z tyłu za nią, i podszedł bliżej. - On zamieszka w gospodzie twojego ojca, będzie sypiał w waszym łóżko. Czy możesz go obserwować? Nie spuszczać z niego oka i mówić mi o wszystkim? - Jasne! - Dobrze, - poczochrała mu włosy i poklepała go po plecach. Już ruszył do gospody, ale go przywołała i nakazała mu konspiracyjnym szeptem: - Powiedz ojcu, żeby pozwolił żoł- nierzom osuszyć beczki. I niech nie napełnia beczek powtórnie, gdy major położy się spać i przyczai się, by go na tym przyłapać. - Chłopiec kiwnął głową i popędził do gospody. Podniosła palec na znak, że chce coś oznajmić. - Słyszeliście, jak powiedziałam majorowi, że tegoroczne zbiory były słabe. Znaczy to, że mamy mało żywności na sprzedaż. Również whisky starczy na kilka dni, dopóki żołnierze nie opróżnią beczek wujka Harveya. - Pochyliła się lekko do przodu, a zebrani zbliżyli się do niej, kiwając głowami i uśmiechając się porozumiewawczo, zadowoleni z jej pomysłowości. - Im żołnierz jest gorzej karmiony, tym oporniej wypełnia rozkazy. Tata wie o rym od czasu, gdy w Valley Forge służył pod dowództwem generała Waszyngtona. Głodni i spragnieni żołnierze przestają wypełniać rozkazy. Uważam, że powinniśmy utrudniać śledztwo, jakie zamierzają tu prowadzić, byśmy dzięki temu zyskali na czasie i zorientowali się, jak można pozbyć się stąd Garnera Townsenda. Nawet Żelaznemu Majorowi nie będzie łatwo znaleźć ukryte destylatory i zapasy whisky bez pomocy i o głodzie. Gdy zebrani zrozumieli, na czym ma polegać utrudnianie, rozległy się głosy aprobaty. Zastanawiali się, gdzie ukryć obfite tegoroczne zbiory. By nie zaschło im w gardłach, May Donner przyniosła dzban przedniej whisky, wyprodukowanej w gorzelni Danielsów. Przez chwilę napawali się jej smakiem i aromatem. Whitney pociągnęła łyk i zamknęła oczy, by -lepiej rozkoszować się trunkiem. Niepowtarzalny smak i bogaty aromat tej whisky przypomniał jej, co mogą stracić, jeśli plan okaże się zły. Ale intuicja podpowiadała jej, ze jest dobry. - Muszę na bieżąco wiedzieć, co robią, kogo przesłuchują i gdzie szukają, żebyśmy mogli przenosić destylator taty. w różne miejsca. Nikomu nie wolno mówić o whisky Danielsów i zdradzać, że pędzi ją mój ojciec. - Bardzo za nim tęskniła. Z westchnieniem podniosła się z pnia, myśląc o wszystkich, którzy wyjechali do Pittsburgha na mityng. - Pora wrócić do naszych codziennych zajęć. - A co z moim Charliem? - Matka chłopaka przecisnęła się do Whitney i błagała: - Chcę go zobaczyć i przekonać, że nic mu nie jest. Whitney zamyśliła się, a po chwili na jej twarzy pojawił się promienny uśmiech. - Ciociu Sarah, musisz upiec ten twój pyszny placek z jabłkami i cynamonem. - Widząc jej zdumienie, roześmiała się swym donośnym śmiechem. - Musisz upiec dwa, Późnym popołudniem Whitney i Sarah pojawiły się znowu na placu pośrodku doliny. Szły do obozu żołnierskiego, rozbitego za gospodą Dedhama. Każda niosła blachę z apetycznie wyglądającym ciastem, które rozsiewało taki aromat, że wszyscy | pociągali nosami. Żołnierze trzymający wartę przed gospodą również poczuli zapach i trącili się łokciami, a dwaj inni. którzy strzegli obozu, ruszyli na spotkanie miejscowych kobiet. Popa- trzyli na placki z zaskoczeniem i przyspieszyli kroku. Po chwili zagrodzili przybyłym drogę. Wciągali do płuc zapach ciasta, wpatrywali się w nie i nerwowo przekładali muszkiety z ręki do ręki. Maszerując przez miasta i wsie amerykańskiego pogranicza, spotykali się z agresją i pogardą, byli nękani, a nawet atakowani z bronią w ręku. Nauczono ich stawiać temu czoło, ale kobiety przybywały do obozu z ciastem! Nie wiedzieli, jak się zachować w takiej sytuacji. Niebawem ich zakłopotanie jeszcze wzrosło. - Panowie - Whitney uśmiechnęła się do nich – prosimy was o okazanie nam swej łaskawości. Cioci Sarah – skinęła głową w stronę małej smutnej kobiety - serce pęka z żalu, że nie może się zobaczyć z ukochanym synem, który, jak rozumiemy, jest przetrzymywany w waszym obozie. Zapewniłam ją, że jesteście ludźmi honoru i obowiązku, którym leży na sercu sprawiedliwość, i ze w swej prawości bez wątpienia troszczycie się o Charliego. Ale ona tak rozpacza i cierpi, jak tylko matka potrafi. Wciąż powtarza, że chce zobaczyć na własne oczy, że synowi nic się nie stało. Tym żołnierzom piechoty, pochodzącym z biedoty Maryland i wyczerpanym długim marszem, trudno było się oprzeć gładkiej, usypiającej czujność przemowie Whitney i zapachowi ciasta z owocami. Ich miny świadczyły o kapitulacji, zanim jeszcze przemowa dobiegła końca. - Ona się martwi, że syn jest głodny. Wiecie, jakie są matki. Mówiłam jej, że dwa placki dla jednej osoby to za dużo, ale nie chciała mnie słuchać. - Pozwolicie mi zobaczyć się z moim Charliem? - Sarah drżał podbródek. Żołnierze przełykali ślinę, wybałuszając oczy na dwa wielkie placki, których aresztant raczej nie byłby w stanie zjeść sam. Popatrzyli na siebie, zakłopotani. - Ned, nie przyszły z bronią, tylko z ciastem. Jaką mogą nam wyrządzić szkodę? - zwrócił się jeden do drugiego. - Niech cię Bóg błogosławi - ze łzami w oczach podziękowała mu Sarah. - Dobry z ciebie chłopiec. - Pogłaskała go po zapadłym policzku. - Twoja matka z pewnością, się o ciebie martwi. - Gdy ruszyli do namiotów, pokonała jego rezerwę słowami: - Synu. jesteś trochę za chudy. Kiedy ostatni raz jadłeś placek? Charlie przebywał z drugiej strony obozu. Siedział na ziemi, ocierając się plecami o potężny dąb. W pobliżu dwaj pilnujący go żołnierze z nudów zestrugiwali korę z patyków. Więzień miał na nogach kajdany, przymocowane łańcuchem do pnia drzewa. Wyglądał na znużonego i rozdrażnionego, ale nie był poturbowany. Na widok matki i Whitney wsiał i uśmiechnął się z zadowoleniem, widząc swoje ulubione ciasto. Sarah wręczyła jeden placek chudemu żołnierzowi, przykazując mu, by podzielił się nim z Nedem i pozostałymi wartownikami. Rzuciła się w ramiona syna, płacząc i wypytując go o wszystko. Zapewnił ją, że nic mu nie jest. Gdy żołnierze oddalili się pospiesznie, by spałaszować placek, również Charlie zjadł z apetytem ciasto, które przyniosła mu matka. W tym samym czasie do drzwi pokoju gościnnego w gospodzie Dedhama, zajmowanego przez Garnera Townsenda, zapukał świeżo mianowany ordynans majora, wybrany przez porucznika Brooksa zażywny tropiciel Benson. Major skrzyżował ręce na piersiach i lustrował wzrokiem tego żołnierza w niechlujnym wojskowym uniformie, gorliwego jednak w służbie. Benson miał za ciasny mundur, za duże buty i rdzewiejący muszkiet. Wyglądał jak karykatura żołnierza, a na dodatek był w średnim wieku. - Ty? - W tonie głosu majora irytacja mieszała się z pobłażliwością, ś Dlaczego ty? To było pytanie retoryczne, ale Benson nie znał takich pytań, więc odpowiedział. - Panie majorze - przestępował z nogi na nogę - pewnie dlatego, że wcześniej byłem balwierzem, krawcem, czyścicielem butów i pomagałem matce w praniu. I dlatego, że nie jestem tak samo szybki jak inni podczas patrolowania. - Wystarczy. - Townsend uciszył go gestem dłoni. - Ja to wszystko wiem. - Benson by ł po prostu stracony jako żołnierz j na służbie. Major westchnął w duchu. - Będziesz prał moje rzeczy osobiste, bieliznę pościelową i stołową, ostrzył mi brzytwę, czyścił buty, dbał o mundur i zajmował się wszystkimi innymi niezbędnymi sprawami. - Wskazał dłonią nocnik i miednice. - Oczywiście także szyciem. Dopilnujesz, by z gospody przynoszono dla mnie i dla porucznika posiłki na górę. Poradzisz sobie z tym wszystkim? - Tak jest, panie majorze. - Benson spoglądał na mego ze zrozumieniem. - Potrzebuje pan lokaja. - Widząc zdumienie na twarzy Townsenda. wypiął dumnie pierś i wyjaśnił: - Lokajem też byłem. Ta duma powstrzymała majora przed spytaniem o nazwisko nieszczęśnika, u którego służył. Pokazał mu rzeczy, zapoznał z obowiązkami i kazał wyczyścić buty do połysku. - Chcę je mieć na wieczorny patrol. Będziemy prowadzili patrole na zmianę z porucznikiem Brooksem, on wcześniejszy, ja późniejszy. Spodziewam się, że łatwiej wytropimy tych przestępców w nocy, kiedy czują się bardziej bezpieczni. Benson wziął buty, pastę, szczotkę i gałgany, usiadł na podłodze i zabrał się do dzieła. Po chwili głośno jęknął. - Panie majorze, proszę się mną nie przejmować. To tylko mój brzuch— wyjaśnił zaczerwieniony, widząc na twarzy dowódcy złość i zaskoczenie. Townsend zamknął oczy i skrzywił się. Wciąż nie dawała mu spokoju niepojęta oferta, złożona rano przez pannę Daniels, by w Rapture wymieniał na żywność inne towary. Mogła rozrzewnić do łez tych, którzy nie znali normalnego handlu, bo byli pozbawieni gotówki, skazani na wydzieranie sobie rzeczy i na ich wymianę. Ale on nie zamierzał dać się w to wciągnąć, wdzięczyć się i targować jak handlarka ryb. Założył ręce za plecy i krążył po pokoju w pończochach. - Benson, wszyscy jesteśmy wygłodzeni i zmęczeni, ale nie dopuszczę, by taki drobiazg jak niedostatek żywności naraził na szwank naszą akcję. Jeśli jest tu żywność, to ją dostanę, tak samo jak destylatory i wódkę, oczywiście wraz z przestępcami! - Z przestępcami? - Ordynans znieruchomiał ze szczotką na bucie i nachmurzył się. — Panie majorze, nie zauważyłem tu żadnych przestępców, jedynie starszych mężczyzn, wyrost- ków, wdowy i tę... brykającą dziewczynę. Townsend zesztywniał, uświadomiwszy sobie, że Benson wyraził opinię wszystkich żołnierzy. - Jesteśmy tu po to, by egzekwować ustawy i reprezentować legalną władzę. Obojętne, czy zdajesz sobie z tego sprawę, czy me, jako przedstawiciele prawa prowadzimy ostrą walkę z chaosem i anarchią. Dobro ogółu wymaga uchwalenia odpowiedniego prawa, które obywatele mają obowiązek przestrzegać a my, Townsendowie, mamy obowiązek to egzekwować. Zmuszę tutejszych ludzi do tego, zaprowadzę porządek nawet wRaptuie. - Ale jak, panie majorze? - Na Bensonie zrobiło wrażenie podsumowanie przez dowódcę celu ich akcji. Żałował, że nie słyszeli tego wszyscy żołnierze. - Townsendowie zawsze odnoszą sukces, potrafią sprostać każdemu wyzwaniu. Ta umiejętność tkwi w naszej naturze, dziedziczymy ją z pokolenia na pokolenie. Umiemy nawet obrócić porażkę w zwycięstwo. Takie jest nasze przeznaczenie. - Zacisnął pięści i stąpał energiczniej. Przeznaczenie i polecenie ojca. Przywołał w pamięci wspomnienia i na nowo przeżywał chwile sprzed sześciu tygodni, gdy otrzymał powołanie do wojska. Ojciec wezwał go do swego gabinetu w ich eleganckiej rezydencji w Bostonie i wręczył mu rozkaz podpisany przez sekretarza armii. Gdy Garner przebiegał, wzrokiem tekst, szpakowaty, dumnie wyprostowany ojciec spoglądał na niego surowo, a później odwrócił się do okna, za którym padał deszcz. Nie zamienili ze sobą ani słowa, ale nie było takiej potrzeby. Oczekiwanie starszego Townsenda było jasne; syn ma odnieść sukces wojskowy. Udział w zainicjowanej przez prezydenta Jerzego Waszyngtona wyprawie do zachodnich' prowincji, w celu stłumienia buntu producentów whisky, miał stanowić wkład młodego Townsenda w rodzinne sukcesy, i ą może także ostatnią próbę wkupienia się w łaski ojca. Nic nie mogło mu w tym przeszkodzić, a z pewnością nie przydział dowództwa oddziału obdartych niezdyscyplinowanych żołnierzy piechoty, pochodzących z dołów społecznych, a także nie brak żywności, ubrania i odpoczynku, i oczywiście nie . zachowanie tej wygadanej, przebiegłej małej wiedźmy, która Ma ubrana jak nędzarka, a kopała jak muł. Ale na samą myśl o niej poczuł podniecenie, pieczenie policzków i uszu. Niestety, j irytująca dziewucha o wielkich zielonych oczach i pociągających zmysłowych ustach znowu zdołała opanować jego myśli. Krew pulsowała mu w skroniach. Przystanął, niezdolny zapomnieć wspomnienia pożądania, jakie dziś rano wyzwoliła w nim la mała wiedźma. Wmawiał sobie, że chodzi o przypadkowa zbieżność, bo w czasie dwóch spotkań z nią przezywał silne napięcie i gniew. Poza tym, skoro panna Daniels zachowywała sic jak wcielona diablica, było zrozumiałe, że zalazła mu za skórę. Mimo to nie chciał go opuścić widok tej kobiety, gdy zatrzymała się w drzwiach gospody, a światło oświetlało z tyłu jej złotomiedziane włosy. Townsend pamiętał, że stał tam jak uczniak. który zaniemówił ?. wrażenia, i gapił się na nią, tak, gapił się. Przypominając sobie jej dorodne jędrne piersi, potrafi! myśleć tylko o tym, że są ukryte pod świeżą bluzką. Nawet teraz na myśl o nich i o rozchylonych, delikatnych i namiętnych ustach, gdy chwyciła zębami przeklęty guzik od munduru, ogarnęła go fala gorąca. Zaczerwienił się, upokorzony rosnącym podnieceniem. Przeżywał atak zmysłów i nie potrafił położyć mu kresu. Tracił rozum z powodu tej bezwstydnej małej wiedzmy! Przyrzekł sobie, że odpłaci jej za to. że odparuje ciosy i upokorzy ją tak. jak ona upokorzyła jego. Panna Daniels jeszcze pożałuje, że podjęła walkę z Townsendem! Otworzył szerzej okiennice, wychylił się za parapet i uważnie popatrzył na obóz. Odetchnął głęboko i z nową determinacją pomyślał o czekających go zadaniach. Słońce chyliło się ku zachodowi, a wiec porucznik Brooks powinien wkrótce wrócić z patrolem. Townsend wyrzucał sobie, że nie wypoczął dobrze po południu, skoro czekało go nocne przedzieranie się przez las. Nagłe na drugim końcu obozu, tam, gdzie był przywiązany do drzewa aresztant, spostrzegł grupkę osób. Wytężył wzrok dojrzał znajomą białą koszulową bluzkę oraz zamszowe spodnie, przepasane szerokim czarnym pasem. To była ona! Poczuł się znieważony. Jak śmiała wtargnąć do żołnierskiego obozu i rozmawiać z podejrzanym? A żołnierze stali obok i nie interweniowali' - Cholera! - Ruszył do drzwi, ale przypomniał sobie, że » w koszuli; wiec chwycił mundur i włożył go w biegu. Gdy zszedł ze schodów, dotyk zimnej nierównej podłogi uświadomił mu, że ma na nogach tylko pończochy. Błyskawicznie wrócił na górę i wyszarpnął buty z rąk zdumionego Bensona. Chwilę później zbiegł po schodach i popędził do obozu. Whitney i Charlie stali w odległości kilku kroków od Sarah i żołnierzy. Ona zatknęła kciuki za pas i nerwowo unosiła| się na palcach. On skrzyżował ręce na piersiach i w zadumie spoglądał na jej zgrabne uda. - Charlie, tak mi przykro. Twój widok w kajdanach jest nie do zniesienia. - Naprawdę? - Uśmiechnął się wymuszenie.-Przynajmniej mi współczujesz. - Bili cię lub dręczyli w inny sposób?— Ze zgrozą lustrowała wzrokiem jego twarz o mocnych rysach i poważne piwne oczy. - Nie, tylko dźgnęli mnie kilka razy kolbą karabinu. Whit, nie bój się. Nic ze mnie nie wyciągną, nawet gdyby mnie bili - Wiem. Jesteś wspaniałym przyjacielem. — Drugie zdanie wypowiedziała z oporem i spuściła wzrok. W ciszy, jaka zapadła, dźwięczało to, czego nie powiedziała. Charlie zawsze miał być jej wspaniałym przyjacielem, ale, niestety, gdy wkroczyli w dorosłe życie, bezpowrotnie minęły dni koleżeńskich zabaw i zaciętej rywalizacji. Po raz pierwszy w życiu milczeli, będąc razem. - Czy mogę znowu przynieść Charliemu jedzenie? -Sarah uśmiechnęła się do żołnierzy wyciągniętych na trawie u jej stóp i oblizujących palce po zjedzonym placku. Piegowaty Ned i chudy Albert, którzy właśnie skończyli wartę, nie kazali jej długo czekać na odpowiedź. - Ma się rozumieć, psze pani. - Albert podniósł się z ziemi i z szacunkiem skinął głową. - 2 przyjemnością będziemy tu panią... - Psiakrew! - rozległ się grzmiący głos ich dowódcy, tak iż pozostali żołnierze też zerwali się z trawy. Odwrócili się do majora, który z kamienną twarzą wycedził przez zęby- do Alberta: - Żołnierzu, co. u licha, robią tu te dwie kobiety? Albert jąkał się i rozglądał bezradnie, więc Ned pospieszył mu z pomocą. Zbladł, podniósł z ziemi blachę po placku i pokazał dowódcy, jakby w geście wyjaśnienia. Ale zaraz zorientował się, że popełnił błąd. - Co to, u diabla, jest? - Townsend spiorunował go spojrzeniem, aż Ned zatoczył się do tyłu. - Blacha... po... cieście - wyjąkał. - Widzę, tępa pało! Co. u licha, ona tu robi? - Te kobiety przyniosły ją dla aresztanta. - Ned niepewnie wskazał dłonią Sarah, która bojaźliwie przytuliła się do Whitney. Townsend obrzucił je gniewnym spojrzeniem i odwróci! się do Neda i Alberta. - Opuściliście posterunki, za co grozi sąd wojenny. Oddajcie broń i idźcie do namiotu. Jutro rano w obecności wszystkich żołnierzy zostaniecie ukarani. Ruszajcie! Oddali muszkiety kolegom pilnującym Cnadiego i po chwili zniknęli. Major błysnął oczami na Whitney. - Ciocia Sarah chciała się dowiedzieć, czy Charlie nie został zabity lub nie był torturowany. - Panna Daniels wysunęła się przed nią. - Dlatego tu przyszłyśmy, A licząc się z tym, że me zatroszczy się pan o jego żołądek, matka przyniosła mu coś do jedzenia. - Wtargnęłyście do obozu wojskowego, odciągając moich żołnierzy od obowiązków. I chcecie, bym uwierzył, że panią Dunbar kierowała matczyna troska? — Walczył z pokusą spojrzenia na piersi Whitney. Przychodziło mu to z takim trudem, że aż poczerwieniał ze wstydu, co mylnie można było wziąć za oznakę gniewu. - Nie ma pan prawa go więzić. - Whitney przysunęła się do niego, opierając dłonie na biodrach i zaciskając je ze złością. Wraz z tym energicznym ruchem zakołysały się jej piersi o twardych, widocznych pod materiałem brodawkach i rozchyliły się poły bluzki. - To jest żałosna parodia wymierzania sprawiedliwości. On nie zrobił nic, za co należałoby go aresz- tować. - To ty powinnaś najlepiej wiedzieć, jak może być niebezpieczny oświadczył szyderczo major i znacząco przesunął wzrokiem po jej sylwetce. Ale zaraz pożałował tej uwagi, bo sprowadził nią problem na płaszczyznę kontaktów osobistych, a to, jak spoglądał na pannę Daniels, uświadomiło mu, że jego stosunek do niej również jest bardzo osobisty. - To, co się wtedy wydarzyło, dotyczyło tylko mnie i Charciego. – Zarumieniła się pod wpływem zuchwałego spojrzenia Townsenda. – Nie ma to nic wspólnego z podatkiem, whisky i czymkolwiek innym, co pana interesuje. - Cóż więc robiłaś z nim sama w lesie? – To pytanie zabrzmiało naprawdę bardzo osobiście. Major poczuł się skonsternowany swą ciekawością, jaka się za nim kryła. - Nie mam obowiązku odpowiadać. – Przysunęła się do niego bliżej, tak iż poczuła ciepło jego silnego męskiego ciała. – Nie jestem podejrzana. - Czyżby, dzieweczko? Skąd ci to przyszło do głowy? W rzeczywistości – podpowiedziało mu przeczucie, z powodu którego oblała go fala gorąca – jesteś pierwszą podejrzaną, bo włóczysz się po lesie w męskim stroju i w dziwnym towarzystwie. Jesteś zuchwała, oporna i masz ostry język, nadajesz się więc do podburzania pospólstwa przeciwko legalnej władzy. Whitney przyjęła jego przemowę i fizyczną bliskość z zaskoczeniem, bo niemal utrafił w sedno, a poza tym działał na jej zmysły. Nie mogła oderwać oczu od jego ust, a gdy już nasyciła się ich widokiem, bezwolnie przesunęła spojrzenie na wystające kości policzkowe, na szyję o widocznych węzłach żył i na rozchełstaną koszulę pod rozpiętym mundurem, ukazując silnie owłosiony tors. Ciało majora było takie umięśnione i gorące, że Whitney z największym trudem zmusiła się do odparcia ostatniego ciosu. - Jeśli jestem taka niebezpieczna i zaciekła to proszę mnie aresztować – rzuciła mu wyzwanie. – Proszę mnie zakuć w kajdany i uwolnić Charliego. Chwycił ją za ramiona i przysunął do siebie, zanim zdążyła zaprotestować. Ich ciała dzieliły centymetry. Obojgiem zawładnęły podobne doznania fizyczne. Ona w kajdanach. Major żałował, że nie może jej zakuć. Wyobrażenie jej delikatnego ciała w łańcuchach stanowiło dla jego zmysłów prawdziwe wyzwanie. Pragnął ją trzymać w objęciach tak jak wczoraj i ujarzmić jej nieokiełznaną naturę, smakować apetyczne usta. pieścić jędrne piersi i czuć dotyk gładkiego ciała. - Nie kuś mnie, dzieweczko. - Jego stalowe spojrzenie powiedziało jej, że ostrzeżenie dotyczy głębszych spraw. Charlie, Sarah i dwaj żołnierze przyglądali się im w osłupieniu, Whitney i major stali bardzo blisko siebie, ciężko oddychali i mierzyli się wzrokiem. Nie wiadomo, jak długo by to trwało, gdyby nie rozległ Się tętent końskich kopyt. Wszyscy odwrócili się w stronę jeźdźca. - Panie majorze! - Porucznik Brooks ściągnął cugle i zeskoczył z konia, zaniepokojony tą dziwną sceną. Townsend nagle przypomniał sobie, kim jest i co tu robi, tak iż zdołał uniknąć skandalu. Zakłopotany, cofnął dłonie z ramion panny Daniels. - Trzymaj się z dala od obozu - ostrzegł ją. Gorączkowo szukała odpowiednich słów, przypominając sobie wreszcie, po co tu przyszła. - Jego rodzina ma prawo go widywać — postawiła się. - Nie należysz do jego rodziny - uciął dalszą dyskusję. - Jeśli jeszcze raz przyłapię cię w obozie, to naprawdę każę zakuć cię w kajdany, więc lepiej mi się nie narażaj. - Ale ciocia Sarah jest jego matką, — Whitney rozpaczliwie szukała przekonujących argumentów. - Chciałaby codziennie przynosić mu jedzenie. - Zerknęła na panią Dunbar, która skwapliwie potaknęła głową. Townsend stwierdził, że panna Daniels znowu chce ubić z nim interes, i naburmuszył się. - Może pan wyznaczyć miejsce i porę spotkań Charliego z matką - wyłożyła kawę na ławę, łamiąc zasadę zawierania transakcji, gdyż do ostatniej chwili nie ujawnia się, co chce się osiągnąć. - Co pan major na to? - Nie zgadzam się. - Pan... w Była na granicy wybuchu, ale wzięta się w garść Chodziło przecież o zawarcie zwykłej prostej transakcji, w czym emocje nie powinny były przeszkodzić. - Twardo się pan targuje. Zgadzamy się przynosić żywność Charliemu i pilnującym go żołnierzom. Wówczas będzie pan miał o trzy osoby mniej do wykarmienia. - Pociągnął nosem, jakby poczuł niemiły zapach, ale dodała ze spokojem: - Mamy skąpe zapasy żywności, nie dostanie pan wiec lepszej oferty. A ciocia Sarah świetnie gotuje. W nieprzyjemnej ciszy, która zapadła po tej deklaracji. Townsend spojrzał najpierw na panią Dunbar, która kurczowo trzymała syna za rękę, a potem na żołnierzy. Sądząc po ich minach, jedni byli przeciw transakcji, a drudzy za nią. Jak on nie znosił takich prób. Miał tylko jedno wyjście z tej sytuacji, by nie okazać się krwawym tyranem. - Jeśli będzie mu przynosiła żywność codziennie, to - szukał logicznych argumentów i żałował, że nie jest bardziej zachłanny - żołnierze zostaną uwolnieni od tego dodatkowego ciężaru i łatwiej zajmą się poważniejszymi sprawami. - Jestem wdzięczna. - Wzruszona pani Dunbar ruszyła do niego, by podziękować, ale spojrzał na nią gniewnie i nie pozwolił na to. Whitney podniosła z ziemi blachy do ciasta, podała je Sarah, błysnęła oczami na majora i skinęła na nią, by już szły. Charlie spostrzegł, że major wpatruje się w falujące piersi Whitney, gdy wychodziła z obozu. Ogarnęło go współczucie dla mężczyzny, który najwyraźniej pragnął tak samo jak on tej rozkosznej kobiety. Ale spostrzegł również, że Whitney pragnie majora. Ich obopólną fascynacje wyczytał z tego, jak Townsend trzymał dłonie na jej ramionach, i z tego, jak wpatrywali się w siebie, oraz z drżenia kolan Whitney. Zauważył to, gdy major jej dotknął. Wszystko to było jasne tyto dla niego, bo znał Whitney jak mało kto. a poza tym czuł do niej sympatię. Obserwował, jak major ustala z porucznikiem plany i wydaje rozkazy. Starał się oszacować go jako rywala. Townsend był wysokim przystojnym mężczyzną o dumnej wyprostowanej postawie, ubranym w fantazyjny mundur i starannie wychowanym. Ale grzeszył straszną arogancją i nie krył pogardy dla życia na amerykańskim pograniczu. Whitney zaś miała wielką godność i uwielbiała niezależność oraz styl życia ojca. Bez względu na cielesne żądze, ona i major byli zaprzysiężonymi wrogami. Na myśl o tym Charlie uśmiechnął się z zadowoleniem i wyciągnął pod drzewem, opierając głowę o pień. Wkrótce wyrósł przy nim Townsend. Oparł dłonie na biodrach i spoglądał na niego z gniewem. - Dunbar, co, u diabła, robiłeś z nią wczoraj w lesie? - spytał bez ogródek. Charlie uniósł się na łokciu i uśmiechnął się wymownie. - A jak pan myśli, majorze? Co mógłby z nią robić w lesie młody mężczyzna? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Townsend wzdrygnął się. - Mogliście sprawdzać kryjówkę z zapasami trunku łub obsługiwać destylator - zasugerował. Charlie roześmiał się znacząco i podłożył ręce pod głowę. - Ma pan major rację w jednej sprawie. Panna Daniels jest okropnie wyszczekana. Przysięgam, że wszystkich przegada. -Uśmiechnął się sarkastycznie. - Jeśli chciałby pan skorzystać z mojej lekcji, to radziłbym postępować z nią ostrożniej i nie podchodzić do niej zbyt blisko, bo potrafi kopnąć i ugryźć. Zapadający mrok szczęśliwie ukrył przed Charliem rumieńce Townsenda, bezwiednie spoglądającego na guzik, na którym] w świetle dnia zauważył szramy od zębów panny Daniels. Major wiedział, że potrafiła kopnąć i ugryźć. Był tak pochłonięty własnymi myślami, że dopiero gdy odchodził, zorientował się. iż Charlie coś jeszcze mówi - …Daniels potrafi zawzięcie walczyć. W połowie drogi do gospody domyślił się brakującego w zdaniu imienia panny Daniels, uznając, że może to być tylko Whisky. 6 Whisky Daniels... Był w trudniejszej sytuacji, niż początkowo sądził. Uśpione w nim żądze znowu dały o sobie znać] w sposób nader krepujący. Ostatnia konfrontacja z panną Daniels potwierdziła jego najgorsze obawy. Pulsowanie krwi w skroniach, fale gorąca, wybuchy gniewu i przytępiona zdolność oceny sytuacji stanowiły znaki ostrzegawcze, których nie mógł lekceważyć. Znowu ujawniła się w nim jego jedyna słabość, stara choroba i poważna skaza charakteru. Czuł to w duszy i w ciele. Nie chodziło o fizyczne pożądanie, a w każdym razie nie tylko o nie. Gdy stawało się nie do zniesienia, Garner Townsend wiedział, jak sobie zapewnić rozkosz cielesną w sposób dyskretny i uznany przez dżentelmena. Ale w tym wypadku odczuwał jeszcze coś innego - wszechogarniające i wymykające się spod kontroli pragnienie zdobycia nie tylko ciała, ale i duszy kobiety, tej, a nie innej kobiety. Opanowało go coraz silniejsze szaleństwo zmysłów i emocji, co mogło tylko zapowiadać katastrofę. Szedł do pokoju w gospodzie bliski paniki. Byt starszy, dojrzalszy i mądrzejszy, a poza tym ciążyła na nim odpowiedzialność. Potrafił panować nad kłopotliwym pożądaniem i stłumić pokusę. Tymczasem spostrzegł, że Whisky Daniels... Whisky Daniels.., Tylko wyrodny ojciec mógł dać córce imię będące nazwą diabelskiej wódki, którą pędzono na tym odludziu. Major przystani w połowie skrzypiących schodów, bo przyszło mu do głowy, że mógł to być tylko ojciec, który pędzi whisky na wielką skalę i jest z tego dumny. Ta myśl podziałała na niego jak kubeł zimnej wody. To dlatego panna Daniels była tak przeciwna stacjonowaniu w Rap-turę żołnierzy i ich misji. Ona lub jej rodzina należała do miejscowych górze huków. Major miał pewność, że w ten czy inny sposób panna Daniels jest zaangażowana w produkcję whisky. Po dwóch krokach znowu przystanął, bo przypomniał sobie jej widok, gdy wchodziła do gospody, zielonoooka i miedzianowłosa dziewczyna o zmysłowych ustach. Whisky Daniels... Znowu obudziły się w nim cielesne żądze. Dlaczego właśnie ona tak na niego działała? Nazajutrz po zapadnięciu zmroku Whitney przyszła do gospody Dedhama. Miała na sobie spodnie i długie buty, choć było już po kolacji i zgodnie z umową z ciotką powinna była włożyć suknię. Po prostu nie chciała ryzykować konfrontacji z majorem ubrana w strój kobiecy, bo szła na spotkanie z informatorem. Rozmawiała już z Radnorem i z Friedą Delbarton, a teraz chciała wysłuchać relacji Robbiego Dedhama. W gospodzie wesoło mrugały światła lamp, a w powietrzu unosił się zapach palącego się drewna i whisky. Powiesiła surdut na kołku przy drzwiach i rozejrzała się. Przy tym samym co zawsze stole blisko wyjścia siedzieli młodzi Delbartonowie i jak zwykle grali w karty, a Ferrel i Radnor grzali nogi przy kominku. Przy barze stali żołnierze. Harvey nalewał im racje whisky. Whitney przywitała się wylewnie z miejscowymi, obserwując, jak podwładni Townsenda zajmują miejsca przy długich stołach. Gdy przy barze zrobiło się pusto, podeszła do Harveya. - Proszę sążnisty łyk czegoś mocniejszego - zamówiła. - Ale u mnie nie ma nic za darmo - odpowiedział jej jak zwykle Harvey, z wesołym błyskiem w oczach. - A może powinno być— perswadowała mu, starając się swoim zwyczajem ubić interes i obniżyć wartość przedmiotu transakcji. - Trunek w tej beczce jest gorszy niż zwykle, cierpki i slaby. Smakuje jak rozwodniona podróbka. Nie dałabym za kieliszek więcej niż garść owsa. Whitney czoła na plecach spojrzenia żołnierzy. Roześmiała się swym niskim, intrygującym Śmiechem i wypiła, mrugając porozumiewawczo do karczmarza i przysuwając do niego cynowy kubek. - Za ten dam ci kawałek boczku - zamówiła drugą kolejkę. Wychyliła do dna i podeszła do Delbartonów, bo postanowiła przed rozmową z Robbiem zagrać z nimi w karty. Jak zwykle udzieliła im nagany za oszukiwanie, a oni starym zwyczajem oskarżyli o to ją. Zażądali od niej zadośćuczynienia, postanowiła więc pokazać im sztuczkę polegającą na utrzymaniu talerza krawędzią na podbródku. Gdy wstała ze śmiechem, by zademonstrować tę umiejętność, wszyscy obecni zwrócili na nią oczy. Zaczynała trzy razy z powodu ataków śmiechu, który świadczył o pewności siebie i figlarnym usposobieniu, i był zaraźliwy. Wkrótce również żołnierze trzęśli się ze śmiechu i zakładali się, czy uda jej się wykonać sztuczkę czy nie. Jeden z Delbartonów zachęcił ich spojrzeniem, by założyli się z miejscowymi. Wszyscy wstrzymali oddechy, gdy spróbowała po raz trzeci i ostatni. Ponieważ jej się udało, żołnierze, którzy przegrali zakład, musieli oddać tytoń i z twarzy niektórych zniknął uśmiech. -Mike! -Whitney zwróciła się do Delbartona. który założył się z żołnierzami - To nie jest w porządku. - Uśmiechnęła się szeroko do tego barczystego wyrostka, który dzięki wygranym zakładom zgromadził miesięczny zapas tytoniu do fajki. - Trzeba uczciwie handlować, a ty wykorzystałeś swoją przewagę nad żołnierzem. Dajmy mu szansę rewanżu. - Tymi słowami wyraziła ubolewanie z powodu przegranej sierżanta Laxauita. Whitney i Laxault usiedli naprzeciwko siebie, podpierając dłońmi podbródki. Na dany znak spojrzeli sobie w oczy, starając się jak najdłużej wytrzymać bez mrugania, w ciszy, która zapadła, słychać było tylko trzask ognia w kominku. Townsend oglądał całe to widowisko z pogrążonych w mroku schodów, zaniepokojony, ze takie bratanie się żołnierzy z miejscowymi, zainspirowane przez antypatyczną Whisky Daniels, może zaszkodzić jego misji. Ruszył sztywnym krokiem do stołu, przy którym siedział Laxault z tą kobietą. Żołnierze zdenerwowani jego widokiem odsunęli się, by go przepuścić. Przystanął przy prawym ramienia sierżanta i obserwował sytuacje, starając się podjąć decyzję, czy przerwać te absurdalne zawody, czy nie. Przezywał rozterkę, bo chciał dać Laxaultowi szansę odzyskania tytoniu i patrzeć na pannę Daniels. Jego wysoka postać rzucała cień na siedzącą naprzeciwko niego Whitney, która ze zdumieniem spostrzegła kątem oka złote guziki i fragment obcisłych spodni. Oblała się rumieńcem. Początkowo chciała, by żołnierze odzyskali część utraconego w wyniku zakładów tytoniu, ale im dłużej widziała złote guziki i fragment obcisłych spodni, tym bardziej stawała się zadziorna i mniej skłonna do ustępstw. Wytrzymała tak długo, jak mogła, w końcu uśmiechając się swym złośliwym uśmiechem, który miał zgubić sierżanta i zapewnić jej zwycięstwo. To nie było ładne zachowanie w uczciwych zawodach, ale naprawdę nie mogła wytrzymać ani minuty dłużej. Twardy, wytrzymały sierżant zamrugał ze zdziwienia, a gdy rozległy się krzyki i gwizdy, poczerwieniał ze złości i zaczaj się odgrażać. Major był oburzony podstępem panny Daniels. - Wujku! Zamawiam drinka dla sierżanta- zawołała do Harveya i spojrzała na Townsenda. Udawała zdziwienie jego fizyczną bliskością. Ponownie zawołała w stronę baru: - I dla majora! - Dziękuję - wycedził Townsend przez zaciśnięte zęby. Majorze, chciałabym zrobić przynajmniej tyle w rewanżu za krzepiącą szlachetność pańskich żołnierzy. - Dziękuje. - Już miał ruszyć do drzwi, ale zatrzymały go i jej dalsze słowa. - Widocznie lala dżentelmen gardzi pospolitą whisky - skomentowała jego zachowanie, jakby wymierzyła mu cios. - Wujek Harvey me może panu podać luksusowego jamajskiego rumu ani drogiej przedniej wódki z Nowej Anglii. Po zapłaceniu tego horrendalnego podatku od alkoholu nie stać go też na zakup najlepszych francuskich win. Może jednak zechce pan napić się z nami łyczek ale lub jabłecznika... dla towarzystwa. - Wstała i patrzyła na niego przez stół. - Powiedziałem, że dziękuję. To znaczy, że nie będę nic pil. - To znaczy, chciał pan powiedzieć, że nie będzie pił z nami. -Pragnęła, by żołnierze poczuli się zmieszani jego arystokratyczną wyniosłością. - Nie życzy sobie pan pić ze zwykłymi żołnierzami piechoty i biednymi, brudnymi od pracy na roli farmerami. Rozjuszyła go tym prowokacyjnym oskarżeniem. Znowu bliski wybuchu, spogląda] na nią spod przymrużonych powiek. - Nie. To znaczy, że nie piję alkoholu. I nie zamierzam tego zmieniać tylko dlatego, by zadowolić kogoś takiego jak ty - odparował. - Nie pije pan? Ani kropli? - Cofnęła się szczerze zdumiona tym wyznaniem. Zauważyła, że żołnierze są równie zdumieni. -Nawet ale na śniadanie? - Nie.—Zaczerwieniony stanął sztywno i obciągnął mundur. Unikał spojrzeń podwładnych, gdy zwrócił się z rozkazem do Laxaulta: - Sierżancie, wracajcie wszyscy do obozu i połóżcie! się spać. Przed świtem trzeba wysłać patrol. Ale żaden z żołnierzy się nie poruszył, a niektórzy nawet zamrugali ze zdziwienia. Ich dowódca był nie tylko dżentelmenem, ale i abstynentem! Czuli się tym upokorzeni, zwłaszcza że dla dziewczyny i innych miejscowych było to nie do pojęcia. Spoglądali na siebie z niedowierzaniem. Kipiąc gniewem, Townsend odwrócił się do Whitney i Delbartonów. - Trzymajcie się z dala od żołnierzy. Zrozumieliście? Nie życzę sobie, żebyście ogołacali ich z tych niewielu rzeczy, które mają, za pomocą sztuczek i zakładów. Od jutra w czasie wydawania przydziału alkoholu gospoda będzie zamknięta dla miejscowych. Zapamiętałeś. Dedham? - Zapamiętałem - niechętnie potwierdził Harvey. Mrucząc gniewnie pod nosem. - A ty? Też zapamiętałaś? - Wycelował palec w Whitney. -Czy może mam powtórzyć? Rozgniewał ją mściwym uśmieszkiem i wzruszeniem ramion, jakby otrząsa! się z odrazą, zbrukany przebywaniem w towarzystwie takich jak ona. Nigdy nie pozwalała, by ostatnie słowo należało do kogoś innego. - Zapamiętałam, panie majorze Samsonie. Wchodził na schody, ale słysząc to porównanie, odwrócił się. Łatwo mógł przewidzieć, ze odwrócą się również żołnierze, ciekawi, jak zakończy się ostatni akt dzisiejszej potyczki ich dowódcy z panną Daniels. - Słuchaj, wiedźmo, może whisky zamroczyła twój umysł, bo nazywam się Townsend - odparował. - Czy to możliwe? - Uśmiechnęła się słodko do zebranych i zwróciła do niego: - Moja pomyłka jest całkiem zrozumiała. Ma pan taką długą silną szczękę, jakby wprost stworzoną do tego, żeby wszystkich kąsać! Townsend z trudem przełknął tłumiony Śmiech, jaki zewsząd dobiegał do jego uszu w związku z równoczesnym porównaniem go do biblijnego Samsona i do osła. Whitney posłała mu złośl i wy uśmieszek, zerwała z kołka surdut i wybiegła z gospody. Gdzie ona mieszka? - spytał major po południu Harveya. Nie musiał wyjaśniać, o kogo mu chodzi Wrócił do gospody przed świtem po bezowocnym przeszukiwaniu okolicy i przez cztery godziny męczył się w łóżku, nie mogąc zasnąć. Wstał wściekły. Ogolił się, mocząc pędzel : w lodowatej wodzie, i zszedł na dół na śniadanie. Na stole czekała na niego zimna fasola, okraszona szczodrze słoniną, i dwie niesione bułki. - Chyba oszalałeś. — Odsunął ze wstrętem danie i podniósł wzrok na Harveya. — Chcę dwa jaja na miękko i smaczny chleb. - Nie mam jaj. Wczoraj wieczorem zjadł pan major moją ostatnią kurę. - Karczmarz skurczył ramiona, starając się wyglądać na Śmiertelnie urażonego. - To daj mi tylko kawę. - Kawy też nie mam. Wczoraj wieczorem wypił pan resztkę. - Jasna cholera! Głodny i wściekły Townsend poszedł do obozu. Chciał dopilnować, by żołnierze niezwłocznie wyruszyli na poszukiwanie ukrytej whisky, destylatorów i gorzelników, Rano, gdy przeszukiwali chaty i budynki gospodarcze kolonii, rozglądał się za czymś, czego nie potrafił określić, a co nie dawało mu spokoju i spotkanie z czym uważał za nieuchronne. Gdy tego nie znalazł, wiedział już na pewno, że czegoś szuka. Ale dopiero w czasie obiadu, na który karczmarz podał mu tę samą co rano fasolę, mimowolnie zerknął na guzik od munduru, porysowany przez pannę Daniels zębami, i odkrył, co. a raczej] kogo, chciał dziś spotkać, lecz mu się to nie udało. Oczywiście tę dziewczynę. - Mieszka półtorej mili stąd. Idzie się drogą i skręca w lewo na ścieżkę przy pniu dębowym, na którym jest wyryta litera B - poinformował go z niechęcią Harvey, pocieszając się tylko tym, że w ten sposób nie przysporzy kłopotów Whitney i Kate. - Litera B? — zdziwił się major. - Jak zdążyłem się zorientować, chodzi o nazwisko Daniels. - B od Blacka - warknął karczmarz. - Litera D byłaby bezużyteczna, bo mogłaby oznaczać wielu mieszkańców Rapture - Delbartonów, Dobsonów, Dunbarów, Donnerów, Dedhamów... - O Boże- jęknął Townsend. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, dlaczego tak trudno było mu skojarzyć nazwisko z osobą. - Stanowimy tu jedną wielką rodzinę - oświadczył z dumą Harvey. - Chcesz powiedzieć, że wszyscy mieszkańcy Rapture są ze sobą spokrewnieni? - Ależ skąd. - Spojrzał na Townsenda, jakby ten był głuchy. - Chodzi o alfabet. Major poszedł do stajni kowala, gdzie trzymał konia. Niebawem podążał główną drogą wzdłuż strumienia, na czele groźnych żołnierzy z Maryland. Wprost nie mógł się doczekać następnej konfrontacji z Whisky Daniels, o której myślał bezustannie. Whitney naprawiała uprząż w szopie z bali obok stajni. Nagle przez otwarte drzwi zobaczyła nadbiegającą z ogrodu Kate. Zaraz wyjaśnił się powód tego pośpiechu ciotki, bo w ślad za nią przed stajnią zjawili się żołnierze, Panna Daniels wyszła z szopy i stanęła oko w oko z majorem, który siedział narosłym dereszu w aroganckiej pozie. W słońcu błyszczały jego złote epolety i wypolerowane długie buty. Zaczerwieniła się ze złości i spiorunowała go spojrzeniem, bo utkwił wzrok w jej pobrudzonych dłoniach, w których wciąż trzymała kawałek skóry. Zgrabnie zsiadł z konia i wręczył cugle sierżantowi. - Czego pan chce? - Wrzuciła skórę do szopy i wysunęła się przed Kate, opierając dłonie na udach. - Wykonuję swoje obowiązki, proszę pani - zwrócił się do Kate, ignorując Whitney. Otaksował zimnym spojrzeniem jednopiętrowy dom z bali, solidną stajnię i ogród. - Poszukuję nielegalnie produkowanego alkoholu, destylatorów i gorzelników. Radzę współpracować z żołnierzami. Jeśli nie macie nic do ukrycia, to nie musicie się niczego bać. Jak rozumiem, gospodarz jest w domu? - Jak pan śmie. - Whitney ruszyła do niego, ale ciotka chwyciła ją za rękę i przytrzymała. Po chwili była jej za to wdzięczna, bo z zimnego uśmieszku majora wyczytała, że tylko czekał, by straciła panowanie nad sobą. Nagle zrozumiała czemu zawdzięczają tę wizytę. Wczoraj wieczorem upokorzyła przecież Townsenda w gospodzie. - Mojego szwagra, Blackstone’a. chwilowo nie ma w domu. – Kate przybrała wyniosłą pozę. – Jestem Kataryn Morrison, ciotka Whitney. -Whitney?- Przeniósł wzrok na pannę Daniels napiętą i urażoną. Prowokacyjnie zatrzymał spojrzenie na jej falujących piersiach i szczupłej talii. Czul się dziwnie rozczarowany jej prawdziwym imieniem, choć było niezwykłe. Wydawało mu się, że imię Whisky lepiej do niej pasuje, a poza tym było przecież niemożliwe. - Gdzie jest Blackstone? - Jest... to znaczy nie spodziewamy się go tu szybko. Pojechał... - Kate przerwała pod wpływem ostrzegawczego spojrzenia siostrzenicy. Dzięki Bogu nie trzymali tu zapasów whisky. - Do Pittsburgha - dokończył za nią major - wraz z innymi mężczyznami z doliny, gorzelnikami. - Zanim zdążyły odpowiedzieć, odwrócił się do żołnierzy i wyłowił wzrokiem trzech, nakazując im gestem dłoni; by weszli do stajni: - Wszystko gdzieś tu musi być. Przeszukajcie stajnię i szopę. Zajrzyjcie do każdej beczki, skrzyni, pudła i wiadra. - Nie - zaprotestowała Kate. - Nie możecie tak po prostu przejść przez nasz... - Ależ możemy - przerwał jej ze złośliwym uśmieszkiem -Sierżancie, weźcie dwóch żołnierzy i chodźcie ze mną.— Ruszył do domu. Był w połowie drogi do drzwi kuchennych z tyłu domu, gdy Whitney i Kate pobiegły za nim. Panna Daniels wyprzedziła go i oparła się plecami o drzwi Zareagowała instynktownie na jego upór i zawziętość, ale ostatecznie wziął w niej górę nawyk targowania się o wszystko. - A dokąd to? - zażądała wyjaśnień; - Do środka - odparł bez wahania. Chcąc ją onieśmielić, pochylił się do jej twarzy. Ale od razu się zorientował, że popełnił błąd, bo natychmiast przyszła mu ochota, by ją pocałować. Gwałtownie odchylił się do tyłu i chwycił ją w pasie, chcąc odsunąć od drzwi. Ona jednak przytrzymywała się z całej siły futryny i zapierała nogami, tak iż zdołała stawić mu opór. - Jeśli chce pan przeszukać nasz dom, to musi pan zapłacić za ten przywilej - wycedziła przez zaciśnięte zęby i mimo woli przyciągnęła go do siebie, gdy próbowała uwolnić się z jego uścisku. - Panie majorze, nie ma nic za darmo. Mieszkańcy Rapture dowiadują się o tym już w dzieciństwie. Ich nosy niemal się dotykały, twarze były zaczerwienione, a oddechy przyspieszone. - Nie bądź śmieszna. - Townsend w końcu się opamiętał i gwałtownie odsunął ręce od jej talii. - Poniesiemy straty - targowała się z nim. kątem oka obserwując niepewne miny żołnierzy. - Z pewnością poniesiemy. Wystarczy na nich spojrzeć. - Z pogardliwą miną skinęła głowa w stronę niechlujnych mężczyzn. - Ci nadgorliwcy obrócą nasz dom w perzynę i zrobicie sobie z mieszkańców doliny zaprzysiężonych wrogów. Poza tym wkrótce powiadomimy o wszystkim władze w Pittsburghu. Nie darujemy wam tego! Townsend zesztywniał, widząc pytające spojrzenia podwładnych i zaniepokoił się swym rozgorączkowaniem. Nie był w stanie zdobyć się na ciętą ripostę. - Domagamy się odszkodowania - nie ustępowała. Zastanawiała się już, czy nie potraktować jego wahania jako zwiastunu zwycięstwa. - Cholera! -Zniecierpliwiony odsunął ją w końcu od drzwi i wtargnął do kuchni, a za nim weszli trzej żołnierze, czerwona ze złości Whitney i szara ze strachu Kate. - Zajrzyjcie do beczek z mąką. - Zlustrował wzrokiem ładnie urządzoną kuchnię i stuknął obcasem w podłogę. -Sprawdźcie, czy w podłodze nie ma luźnych desek. Przeszukaj- cie leż spiżarnię i naczynia z żywnością, Nie omińcie żadnej torby i garnka. Nie wiadomo, gdzie wszystko ukryli. Kate ze zgrozą obserwowała, jak żołnierze długimi nożami dziurawią beczki i przekłuwają, otwarte worki z ziemniakami i rzepą. Z furią przechodziła od jednej uszkodzonej rzeczy do drugiej i zakazywała im bardziej je niszczyć. Nieraz odtrąciła niezdarne łapy, gdy usiłowały przeszukać w kredensie cenną chińską porcelanę i kufer z pościelą. Żołnierze zrzucali przedmioty na podłogę, odwracali do góry dnem drewniane skrzynie i hałasowali kociołkami i żelaznymi garnkami. Gdy jeden z nich oznajmił, że znalazł coś na kredensie, wszyscy znieruchomieli. Był to tylko placek z jeżynami, ale nie potrafili oderwać oczu od złocistego ciasta wypełniającego blachę. - Psiakrew, to placek - stwierdził w końcu sierżant zgrzytliwym głosem. Żołnierzom już ciekła ślinka. - Sierżancie, to jest cholernie podejrzane ciasto. - Major przywołał go do siebie i wyjął mu z ręki nóż. Pokroił placek na cztery kawałki i podniósł jeden do ust, nie zważając na jęki i westchnienia pani Morrison. Znacząco spojrzał na Whitney i z apetytem spałaszował swoją porcję. Zachęceni tym żołnierze bez wahania sięgnęli po pozostałe trzy kawałki i zjedli je łapczywie, pomrukując z zadowolenia. Major zamknął oczy i rozkoszował się smakiem soczystych słodkich jeżyn. Gdy na powrót je otworzył, spojrzał na usta Whitney Daniels, które wyglądały jak dojrzały apetyczny owoc. - Panie majorze, poniosłyśmy straty - oświadczyła i gniewnie skrzyżowała ręce na piersiach, które dzięki temu stały się lepiej widoczne pod szorstką bluzką. Stłumił podniecenie, jakie nagle odczuł na ten widok, ruszył do następnych drzwi i pomachał na żołnierzy, by do niego dołączyli. - Co ja tu widzę? - burknął. Wtargnęli do drogiego sercu Kate salonu. Żołnierze podnosili, odsuwali i przeszukiwali meble, a major przechadzał się i rozglądał. Odrzucił narzutę z francuskiej kanapy i przesunął delikatną dłonią po jedwabisty m brokacie, przyjrzał się misternej rzeźbiarskiej dekoracji francuskiego sekretarzyka i żyrandolowi z kutego żelaza, wiszącemu pośrodku pokoju. Kate uratowała szklaną kulę lampy przed niezdarnymi dłońmi jednego z żołnierzy, a z rąk innego wyjęła koszyk z robótkami ręcznymi. Z oburzeniem interweniowała u majora, który patrzył na nią tak, jakby chciał prześwietlić ją wzrokiem. - Coś w Rapture musi przynosić dochód; bo skąd to wszystko się tu wzięło? — spytał podejrzliwie. - To są moje rzeczy. - Wyprostowała się groźnie, przyciskając do piersi malowaną holenderską figurynko z porcelany. - Przywiozłam je z Allentown. gdy po śmierci męża przyjechałam do Rupture. by zająć się wychowaniem Whilney. - Czyli jest pani odpowiedzialna za jej postępowanie -oskarżył Kate, jakby popełniła przestępstwo. Z zadowoleniem rewanżował się teraz Whitney za pośmiewisko, jakie z niego zrobiła wczoraj w gospodzie. Ta rewizja okazała się bardziej zabawna, niż mógł się spodziewać, nawet gdyby nie przyniosła efektu. Wskazał na schody i spytał: - Co jest na górze? - I nie czekając na odpowiedź, ruszył na piętro. - Jak pan śmie? - Panna Daniels szła za nim krok w krok, a za nią Kate i tęgawy sierżant Laxault. Gdy major wkroczył do jej pokoju, wyprzedziła go i stanęła na środku. Spiorunowała go wzrokiem i syknęła: - Wynoście się stąd! - To twój pokój? - Townsend lustrował go pogardliwym spojrzeniem, ale zrobiła na nim wrażenie zdumiewająca mieszanka prymitywizmu i wyrafinowania w urządzeniu wnętrza. Nagle zdał sobie sprawę, że panna Daniels stanowi taką samą intrygującą mieszankę niepospolitej urody i surowości, niezwykłości i zwyczajności. Przechadzał się po pokoju, zręcznie ją omijając, dotykając i oglądając rzeczy. Arystokratyczną dłonią musnął gładki marmurowy blat umywalki i arogancko uniósł czubkiem buta wieko dębowego kufra. Nie zwracając uwagi na reakcję Whitney, która na ten widok straciła oddech i ciskała z oczu gromy, zanurzył dłoń w kufrze i wyciągnął muślinową koszulę. - Proszę natychmiast mi to oddać! - Wyrwała mu koszulę z ręki i pąsowa ze wstydu nerwowo przycisnęła ją do piersi. - Ona nie może być twoja. Ty byś jej nigdy nie włożyła - zadrwił sobie z niej nieprzyjemnym, gardłowym głosem. - Czy jest pan już usatysfakcjonowany? Skończył pan? - Jeszcze nie. dzieweczko. - Podszedł do łoza z baldachimem, przykrytym miękką pikowaną narzutą i zarzuconym poduszkami. Whitney zagrodziła mu drogę, jakby chciała wstać przed nim to miejsce. W skąpym świetle niedużego okna wydała mu się jeszcze bardziej pociągająca - zarumieniona i bezradna na tle zaskakująco wytwornego łoża. W wyobraźni jednym ruchem obnaży! jej ramiona i rozplótł ztotomiedziane włosy. A więc spała w tym łóżku. Na myśl. że co noc spoczywa tu jej ciało, rozgrzane i omdlałe pod wpływem snu, przeszył go dreszcz podniecenia. Poczuł jej świeży, pachnący oddech. Miękkie posłanie i delikatne kobiece ciało wystawiały na próbę jego stanowczość i opanowanie. Nareszcie dotarło do niej w pełni, że on jest w jej pokoju, że stoi obok niej. Przez trzy ostatnie noce leżała w ciemnościach, nie mogąc zasnąć, bo nie potrafiła zapomnieć widoku przystojnego majora i pożądania, jakie w niej wzbudzał. A teraz tu był. Mogła podziwiać jego długie silne nogi, barczyste ramiona i błyszczące szaroniebieskie oczy. Jęknęła w duchu na myśl, że gdy wieczorem kładzie się tu spać, nie potrafi już uwolnić od niego wyobraźni, że obraz jego postaci pozostanie w tym pokoju na zawsze wraz z hardym spojrzeniem i silnym ciałem. Stali tak wpatrzeni w siebie i jakby nieobecni, a zmieszani tą sceną świadkowie w napięciu pochrząkiwali i mruczeli pod nosem. Kate Morrison zwróciła uwagę, że major i jej siostrzenica są sobą podekscytowani, Z niepokojem obserwowała, jak w obojgu narasta fizyczne podniecenie, ale nie potrafiła zniweczyć naelektryzowanej atmosfery. - Panie majorze, nic nie znaleźliśmy. - Laxault przecisnął się przez stojących w drzwiach żołnierzy. Jego głos podziałał na Townsenda jak grom z jasnego nieba i w jednej chwili zniszczył niebezpieczne żądze. Przerażony major cofnął się chwiejnym krokiem do drzwi. Ta mała wiedźma znowu rzuciła na niego czar. Niemal zbiegł po schodach, a za nim jego gamoniowaci żołnierze, pąsowa ze wstydu Whitney i jej zdumiona rozwojem sytuacji ciotka. Wyszedł na dwór z boku domu i zobaczywszy piwnice, kazał ją przeszukać. Chciał zdobyć choćby cień dowodu, jakieś usprawiedliwienie dla tej rewizji. - Panie majorze, proszę spojrzeć! - Laxauft wyłonił się ze schodów do piwnicy, szczerząc zęby w złośliwym uśmiechu. Trzymał w dłoniach ciężki gliniany dzban. - To nie jest alkohol! - krzyknęła Kale, a Whitney zbiegła do piwnicy, by bronić zapasów żywności przed grabieżą. Major niemal wyrwał mu z rak dzban, odkorkował go mściwie i pociągnął solidny ryk mocnego jabłecznika. Na jego twarzy irytacja mieszała się z rozczarowaniem. Oświadczył, że musi sprawdzić w gospodzie, czy napój istotnie nie zawiera alkoholu, i nie zważając na protesty Kate, kazał Laxaultowi skonfiskować cały jabłecznik. Ruszył do żołnierzy, którzy po solidnym przeszukaniu stajni, szopy i ogrodu oznajmili mu, że nic nie znaleźli. Rzucił okiem na ich wypchane kieszenie i domyślił się, że ukradli trochę owsa i cebuli Kilku miało podejrzanie wybrzuszone mundury z przodu. Whitney również to zauważyła. Chłód piwnicy pomógł jej zapanować nad gorączką zmysłów. Postanowiła odebrać majorowi trochę pewności siebie, a drobne kradzieże żołnierzy dostarczyły jej ku temu wspaniałej okazji. - Panie majorze, nieźle wypchali sobie kieszenie - zwróciła mu uwagę, zaczepnie unosząc podbródek i opierając dłonie na biodrach. — Plądrują dom i ograbiają niewinnych ludzi. Bezwzględni żołnierze sił federalnych okazują się złodziejami. Żądamy rekompensaty za straty, na jakie nas narazili, działając w imieniu rządu Stanów Zjednoczonych. - Nie mów głupstw, dzieweczko. - Odwrócił się, ale drogę zagradzali mu żołnierze, którzy podeszli bliżej, ciekawi, co się znowu wydarzy miedzy ich dowódcą a tą porywczą panną. Poczuł się zobowiązany do obrony ich żołnierskiej dumy, do protestu wobec zuchwałych oskarżeń Whitney Daniels. Dodał więc stanowczym tonem: - Nie ponieśliście żadnych strat. Moi żołnierze wykazali godną podziwu powściągliwość wobec prowokacji. - A placek, panie majorze? - Miała chytrą minę. - I sześć dzbanów wyśmienitego jabłecznika, czyli prawie czterdzieści galonów? Poza rym Bóg jeden wie, co ci żołnierze mają w kieszeniach. I narażacie nas na ciężką pracę, bo musimy posprzątać po was ten straszny bałagan. Sam nasz czas i niepokoi cioci Kale warte są dziesięć dolarów. - He? - Głos uwiązł Townsendowi w gardle. Ze złości zaczerwieniły mu się uszy i zesztywniał kark. Znał już butne uniesienie podbródka, ten dźwięczny ton głosu. Znowu próbowała ubić z nim interes. - Dolar za dzban i dolar za placek, to jest razem siedem dolarów, plus dziesięć, które wymieniłam, czyli w sumie siedemnaście. Chyba się nie mylę, panie majorze, że nazywa się to odszkodowanie wojenne. - Jakie, u licha, odszkodowanie? - zdumiał się. Zachował czujność, bo uśmiechała się prowokacyjnie. - Nie przyjmiemy od pana rachunków - uprzedziła i z miną wytrawnego kupca obserwowała wyraz twarzy tego powściągliwego arystokraty. Spostrzegła jego napięcie, które postanowiła jeszcze wzmóc. - Cóż więc może nam pan... - Spojrzała ponad jego ramieniem i jej twarz rozjaśnił uśmiech zadowolenia Jednym ruchem wyjęła zza pasa stojącego najbliżej żołnierza długi nóż i błyskawicznie odcięła Townsendowi złoty guzik] od munduru. — To nas satysfakcjonuje. — Oddała nóż i obejrzawszy guzik, schowała go do kieszeni. - Wart jest siedemnaście dolarów. - Jej zielone oczy rozbłysły, gdy dodała; - To udana transakcja. Townsend stał jak rażony gromem. Patrzył na miejsce, w którym po guziku został tylko kawałek nitki, i niebezpiecznie wzbierał w nim gniew. Gdy uniósł głowę, utkwił w Whitney oczy jak sztylety. Cudem się powstrzymał i nie potrząsnął z całej siły tą małą wiedźmą. Po raz pierwszy w życiu groziła mu utrata samokontroli. - Czynna napaść na legalnego przedstawiciela rządu Stanów Zjednoczonych jest uznana za zdradę stanu - ostrzegł chrapliwym głosem, wydobywającym się gdzieś z głębi trzewi. Jego wściekłość zwarzyła uśmiech na twarzy Whitney i odebrała głos pochrząkującym i parskającym śmiechem żołnierzom. Odwrócił się do nich i wrzasnął: - Do szeregu marsz! Panna Daniels odprowadzała go wzrokiem, gdy dosiadał konia i wyprowadzał z farmy żołnierzy, którzy zabrali zimowe zapasy jabłecznika Danielsów. Przerażona jego furią, wciąż nie mogła zrobić kroku. Czynna napaść... zdrada stanu... - powtarzała w myślach. To nie było stwierdzenie, lecz ostrzeżenie. Jeżeli jeszcze raz go sprowokuje i upokorzy przy żołnierzach, to zakuje ją w kajdany i nikt nie zaprotestuje. Dziwiła się, że jeszcze tego nie zrobił. Swym zachowaniem, poniżającym jego godność i wyprowadzającym go z równowagi, wciąż drażniła, irytowała, obrażała i wystawiała na ciężkie próby. Wiec jej groził, straszył ją i ostrzegał przed niszczącą męską siłą i dominacją. Gdy spotkali się dziś, oboje byli zacięci, sztywni i milczący. A ona jak zwykle odczuwała podniecenie, które odbierało jej zdolność trzeźwego myślenia. Townsend wyzwalał w niej czysto kobiece reakcje, z którymi nie umiała sobie radzić. Obawiała się. że to zły znak. Kate uważała za zły znak, że pogrążona w myślach siostrzenica nagle się rumieni jak prawdziwa kobieta. Ona również zastanawiała się nad zdumiewającą konfrontacją majora : Whitney i obawiała się konsekwencji tego spotkania. Nie mogła znaleźć gorszego momentu na przekonanie jej, że wreszcie powinna zacząć zachowywać się i ubierać jak przystało kobiecie. 7 Jak się okazało, Żelazny Major rzeczywiście nie pil alkoholu, czym naprawdę Whitney rozczarował, bo jaki mężczyzna nie łyknie sobie czasami kieliszka dla towarzystwa? I nie palił tytoniu, A z informacji frywolnej May Donner wynikało, ze nie pociągają go również swawolne wdówki. W ciągu dwóch następnych dni panna Daniels dowiedziała się o swym śmiertelnym wrogu kilku rzeczy. Robbie Dedham doniósł jej z powagą, że buty majora nie cuchną, że ma on cztery eleganckie koszule z guzikami z macicy perłowej, że pisze lewą ręką i że codziennie rano goli się rozebrany do pasa. Z kolei stary Dedham zwrócił uwagę, że jego przymusowy gość nie przepada za fasolą i dodawaną do niej tłustą soloną wieprzowiną, że w tornistrze ma młynek do pieprzu i soli i pije tylko zimną wodę, gdy brak kawy i herbaty. Że kładzie się spać i wstaje codziennie o tej samej porze, że najpierw zajmuje się koniem, a dopiero potem sobą, że lubi mieć wypastowane do połysku buty. Nic jednak w jego zachowaniu nie świadczyło o nałogu czy o słabym punkcie, które można by wykorzystać przeciwko niemu. Ale musiało być coś, czego pragnął, oprócz zniszczenia nielegalnej produkcji whisky w Rapture. Musiało być coś, co potrafiłoby go skłonić do zaniechania śledztwa w tej sprawie. Za jakąś cenę można było go kupić, jak każdego, Whitney kazała go obserwować uważniej i wkrótce dowiedziała się, że przyzwala na drobne gry hazardowe w obozie ale sam w nich nie uczestniczy. Westchnęła ciężko na myśl, że jest wolny od tego wielce obiecującego nałogu. Każda kolejna relacja zdawała się tylko potwierdzać, że Townsend nie popełnia żadnego z siedmiu grzechów głównych: nie pije. nie- uprawia rozpusty, nie obżera się, nie jest chciwy itd. Również lenistwo nie należało do jego wad. Codziennie prowadził połowę oddziału do lasu na poszukiwanie nielegalnych gorzelni. Ponadto przesłuchiwał mieszkańców Rapture w tej sprawie. W pierwszych dniach pobytu zdołał się spotkać z niemal wszystkimi. Używał wyszukanych słów, tak iż niektórzy z zakłopotaniem drapali się w głowę, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Krótko mówiąc, okazał się wzorem przyzwoitości, pracowitości i dobrych obyczajów. W słowach i czynach demonstrował filozofię umiarowe wszystkim, jakże męczącą i zdolną doprowadzić do szału. Przesadnie często wymieniał jedynie swoje nazwisko, zwłaszcza gdy wydawał polecenia lub łajał biednego Harveya. Najwyraźniej cenił sobie pozycję społeczną Townsendów i chciał, by wszyscy czuli przed nimi respekt Najważniejsza jest dla niego jego duma, choć Księga Przysłów przestrzega, że duma wiedzie do zguby, a wyniosłość do upadku - podsumowała Whitney. Problemem było tylko to, że zguba i upadek zwykle nie następowały zbyt szybko. Mieszkańcy donosili pannie Daniels, że z każdym dniem Townsend przybliża się do kryjówki whisky i gorzelni Blacka Danielsa. Na szczęście był systematyczny, prowadząc poszukiwania w sposób uporządkowany i dzieląc cały obszar na części. Czasami późnym wieczorem Whitney wymykała się z domu, by pomóc Juliusowi i Ballardowi przenieść destylator w miejsce, które żołnierze już sprawdzili. Wyczerpana nocnymi eskapadami miała mniej energii i trudniej było jej się skupić. Ciotka spoglądała podejrzliwie na jej zmęczoną twarz, ale Whitney nie zważała na to, bo najważniejsza była dla niej walka z Żelaznym Majorem. Gdyby jak inni ulegał jakimś pokusom, sprawa wyglądałaby prościej. Nie wiedziała, czego właściwie chce ten łajdak. Po czterech dniach pobytu żołnierzy w Raptuie w gospodzie skończył się alkohol. - To kup, psiakrew - zirytował się major, gdy sprawdził, że beczki są puste. - Moi żołnierze muszą codziennie dostawać przydział whisky. - Nie mogę, panie majorze. Nie mam gotówki, tylko rachunki od pana. - Drobny Harvey nie cofnął się, gdy Townsend na niego natarł. - W Greensburgu chcą za whisky gotówkę, bo płacą nią podatek. - To jedź do Pittsburgha i wymień rachunki na pieniądze, a wtedy kupisz whisky! - Nigdy tam nie byłem. - Dedham sprawiał wrażenie autentycznie przerażonego perspektywą wyjazdu z Rapture. - Poza tym podróż zajęłaby mi kilkanaście dni. - Obserwował reakcję majora, pewny, że ten jest w stanie furii, ale tego nie okazuje. - Do cholery! - zaklął w końcu Townsend i dał mu spokój. Następnego dnia wieczorem karczmarz miał dla twardego Townsenda drugą złą wiadomość. Niechętnie udał się do niego do obozu. - Jak to, nie masz żywności? - Major podszedł sztywnym krokiem do małego człowieczka i pochylił się nad nim. - Nie powiedziałem, że nie mam, tylko że mam mało. Dlatego uznałem, że powinien pan zmniejszyć dzienne racje żywności dla żołnierzy — wyjaśnił. Townsend chciał zobaczyć na własne oczy, jak przedstawia się sytuacja, i udał się z nim do kuchni i wędzarni. Gdy wrócili do obozu, wciąż miał przed oczami prawie pustą beczkę z mąką. - To wymień coś na żywność albo ją kup, albo zrób co chcesz, byle byśmy ją mieli - zasugerował. - Już próbowałem, parne majorze. - Karczmarz spojrzał zmęczonym wzrokiem na wyciągniętego na trawie Charliego Dunbara. Nie chciał być następnym zakutym w kajdany. Nikt nie ma dużo do sprzedania i każdy chce coś na wymianę. Ja sam chyba nadużyję dobroci sąsiadów i poproszę ich, by wzięli moje dzieci na utrzymanie, dopóki sytuacja się nie poprawi. Major spąsowiał ze złości w reakcji na ten żałośnie naciągany wywód o skąpych zapasach żywności w Rapture. - Poślę porucznika do mieszkańców, by ich przekonał* że powinni podzielić się z nami tym. co mają - oznajmił. - Nic nie wskóra. - Charlie parsknął śmiechem. - Od razu widać, że jest z miasta. Nic mu nie sprzedadzą. - Pytał cię ktoś o zdanie? - ofuknął go major. Kołtuński Dunbar spoglądał na niego protekcjonalnie. - Pan major potrzebuje do pomocy urodzonego kupca, który potrafi wymienić ostrogi na koguta - orzekł bez wahania. - I pewnie masz na myśli siebie? -zadrwił z niego Townsend. - Nie, nie siebie. - Na jego ustach zaigrał złośliwy uśmieszek. - Jestem przecież aresztantem, nieprawdaż? Potrzebuje pan kogoś najlepszego, czyli Whit Daniels. Ona potrafi błyskawicznie oskubać każdego. Słyszałem, że jest zdolna nawet sięgnąć po cudze guziki. Major skrzywił się i mimowolnie spiorunował spojrzeniem puste miejsce po guziku na mundurze. Urażony w swej dumie, kazał założyć Charliemu dodatkowe kajdany i zakneblować go. tak iż ten szybko pożałował swego niewyparzonego języka. Oczywiście chłopięcy porucznik Brooks nie był urodzonym kupcem i nie udało mu się zdobyć prowiantu, toteż racje żywnościowe żołnierzy zostały zmniejszone o połowę. Ku zaskoczeniu mieszkańców Rapture major i porucznik jadali odtąd w obozie, solidarnie zadowalając się wraz ze wszystkimi zmniejszonymi porcjami i dając przykład hartu ducha w trudnych warunkach. Żołnierze z niedowierzaniem patrzyli na majora, który bez szemrania posilał się garścią wodnistej fasoli i skąpą maczanką z chleba. Ale naturalnie nie przybywało im od tego jedzenia w żołądkach i nie poprawiał się ich nastrój. Wkrótce żołnierze warczeli na siebie i skakali sobie do oczu.. Było im tym trudniej znosić nędzne wyżywienie, że Charlie obżerał się na ich oczach, gdyż miejscowi przynosili mu do obozu różne przysmaki. Leniuchował pod drzewem, zajadając placuszki kukurydziane i ciasto. Żołnierze kłócili się o to, który będzie go pilnował, aż w końcu sierżant Laxault kazał im pełnić straż kolejno, co zapobiegło spodziewanym bojkom i pozwoliło każdemu co jakiś czas najeść się do syta. Kiedyś Sarah i jej młodszy syn przynieśli Charliemu garnek gulaszu z dziczyzny i wielką blachę jeszcze ciepłych bułek. Przyszła z nimi ponętna May Donner, choć major niechętnie widział w obozie innych miejscowych. Przyniosła dwa placki z jabłkami. Zwabieni wspaniałymi zapachami żołnierze podążyli za nimi pod drzewo, do którego był przywiązany Charlie. Gdy Sarah i May podawały jedzenie jemu i jego dwóm strażnikom, otoczyli ich kołem. Widząc tyle jedzenia, zacieśnili krąg i wyraźnie dali do zrozumienia, że są głodni. Sarah zerknęła na nich gniewnie, ale zauważyła ich wymizerowane twarze i zmiękło jej matczyne serce. Poczęstowała ich bułkami, wspaniałomyślnie pozwalając maczać je w gulaszu. May pokroiła dwa okrągłe placki na wąskie trójkąty i rozdała zebranym. - Z trudem dajemy sobie radę w domu bez Charliego -wyznała Sarah po cichu, gdy już jedzenie zniknęło w żołądkach zebranych. - Ned, jeśli poczujesz głód - poklepała go czule po policzku - to przyjdź do nas. Narąbiesz mi drewna w zamian za kolację, co? - Przyjdę jutro rano, psze pani - zgodził się skwapliwie. - A ja? Ja rozłupuję drewniane bale, jakby uderzał w nie piorun! - zaofiarował się kościsty Albert, wpatrując się w nią z nadzieją. Sarah z westchnieniem skinęła głową, a wśród żołnierzy; zapanowało nerwowe podniecenie, - Ja też potrzebuję kogoś do pomocy - zaapelowała do żołnierzy May Donner i natychmiast zgłosiło się kilkunastu. Każdy aż się palił do rąbania drzewa u ponętnej wdówki, ale wybrała dwóch najwyższych i najlepiej zbudowanych, na co pozostali zareagowali gniewnymi pomrukami. - Może jeszcze ktoś w dolinie potrzebuje pomocy? - odezwał się z tyłu czyjś zawiedziony głos. - Od dziecka orzę i znam się na rzeźnictwie - zaofiarował się inny. Teraz jeden przez drugiego mówili, jakie potrafią wykonywać zajęcia. W końcu Sarah podniosła drżącą rękę, by ich uciszyć. ? Popytam się. Po wyjeździe mężczyzn brakuje nam rąk do pracy - dodała im nadziei. Rano o wschodzie słońca przed obozem zjawili się niektórzy mieszkańcy Rapture, by zabrać ze sobą żołnierzy chętnych do pracy w zamian za utrzymanie. Po wykonaniu zajęć i zjedzeniu solidnego śniadania zadowoleni wojacy powrócili do obozu, nie zdając sobie sprawy, że zawdzięczają to wszystko pannie Daniels. Równie zadowoleni miejscowi spoglądali na stosy narąbanych drew. naprawione szopy i zebraną z pól kukurydzę. IW myślach dziękowali nadzwyczajnej Whitney, która miała niezawodny instynkt kupiecki i wiedziała, że najpierw należy rozbudzić w kimś potrzebę, a następnie sprawić, by drogo zapłacił za jej zaspokojenie. Oczywiście Townsend i Brooks nie mogli się o niczym dowiedzieć. Ich podwładni starali się utrzymać wszystko w tajemnicy. Nie było to trudne w sytuacji, gdy major i porucznik na zmianę wyruszali do lasu na czele patrolu złożonego z połowy oddziału, a po powrocie do gospody natychmiast zasypiali z powodu niedożywienia i wyczerpania. Ody zaś zmęczenie na skutek pracy u mieszkańców Rapture utrudniało żołnierzom sumienne przeszukiwanie okolicy, ich dowódcy sądzili, że są osłabieni z niedojedzenia i traktowali ich wyrozumiale, Mam nadzieję, że nie będziemy musieli wkrótce znowu przenosić się w inne miejsce- westchnął Julius. Siedział: nachmurzony na drewnianym balu na leśnej polance i spoglądał na trzymany w ręku kubek. Jeszcze nie zaczęło świtać. Ballard mu potaknął. Siedział na balu po drugiej stronie dogasającego ogniska, a obok niego Whitney. Podobnie jak Julius, wpatrywała się w cynowy kubek. Długo w nocy rozlewali i przenosili ostatnią partię trunku w bezpieczne miejsce i czuli się zmęczeni. Kapka przedniej whisky Danielsów miała uśmierzyć ból mięśni i rozgrzać zziębnięte ciała. - Jak dotąd udaje nam się wodzić ich za nos i będzie się udawało jeszcze przez jakiś czas. Żołnierzom coraz bardziej odechciewa się aresztować gorzelników - stwierdziła w zadumie Whitney. - Gdybyśmy jeszcze znaleźli sposób na osłabienie zapału majora. - Dziewczyno, wracaj już do domu. Odprowadzę cię kawałek - zaproponował Julius. - Nie wracam dziś do domu. Nocuję u Sarah, bo ciocia Kate stała się podejrzliwa. Wujku, nie musisz mnie odprowadzać. Bolą cię kolana, - Nie martw się o mnie. Wszyscy wiedzą, że w młodości byłem silny jak muł — zaprotestował Julius. Zmęczona Whitney dała za wygraną i ruszyli przez las, z trudem rozpoznając znajome otoczenie z powodu gęstej mgły i ostrożnie szukając pewnego oparcia dla stóp podczas schodzenia ze zboczy. Niedaleko farmy Dunbarów Julius rozstał się z dziewczyną, która teraz o szarym świcie podążała samotnie do głównej drogi. Trzymała ręce w kieszeniach surduta i wypatrywała wśród drzew znajomej smugi. Śmiertelnie zmęczona, myślała tylko o tym, by nie pobłądzić i jak najszybciej położyć się do łóżka. Nagle pod czyimiś stopami trzasnęła gałąź, rozległy się krzyki i szybkie kroki. Whitney chwyciły szorstkie męskie dłonie, z których z całych sil próbowała się wyrwać. To byli żołnierze! Ponad jej głową rozległ się znajomy silny glos, taki iż natychmiast znieruchomiała. - No, no - powiedział triumfalnym tonem major, patrząc na sztywną niesforną postać. - Kogo to ja widzę? - Proszę mnie puścić. - Jego niespodziewany widok naprawdę ją przestraszył. Zaatakowała go ostatkiem sił: - To jest gwałt, napaść na młodą kobietę na oczach wszystkich. Gdy uniosła głowę, uświadomił sobie, że o tej strasznej godzinie mógł się spodziewać, a nawet pragnąć spotkania z nielegalnymi gorzelnikami, przestępcami podatkowymi i zręcz- nymi złodziejami, ale z pewnością nie z Whisky Daniels - potarganą, zarumienioną i buntowniczą. - Owszem, na młodą. - Wyprostował się w siodle, by ją lepiej widzieć. To niewiarygodne, ale w jej obecności zapominał o każdym bolącym mięśniu i nadwerężonym ścięgnie. Było się czym niepokoić, ale nie przeszkadzało to drwić sobie z niej. - Ale nie na kobietę. Co, u diabła, o tej porze robisz, wiedźmo, w lesie? - Sprawdzałam sidła - wymyśliła na poczekaniu, a w myślach dodała, że sidła zastawione na mieszkańców doliny przez żołnierzy. - Czyżby? - Zlustrował wzrokiem jej surdut, mokre buty, zmierzwione włosy i poczuł niezrozumiałą ulgę, że krzepki Dunbar nadal jest zakuty w kajdany. Reagując spontanicznie, zwrócił się do Laxaulta: - Sierżancie, zaprowadźcie żołnierzy do obozu, a ja przesłucham pannę Daniels, gdy dotrę z nią do jej domu. Po chwili stała sam na sam z Żelaznym Majorem przy drodze i serce biło jej jak oszalałe. Chwycił ją mocno za rękę i patrzył na nią zimno. Uświadomił sobie, że gdy trzyma tę kobietę, w jego żyłach krew krąży szybciej. Najwyraźniej tracił wówczas rozum. Dotykanie małej wiedźmy uważał za czyste szaleństwo, bo ilekroć to robił, zawodziła go zdolność samokontroli. W jednej dłoni ściskał cugle prowadzonego konia, a w drugiej jej rękę. - Ruszamy, dzieweczko. - Skierował się na farmę Danielsów - Nie. - Zaparła się nogami w ziemię, próbując się wyrwać. - Nie wracam do domu. Nocuję dziś u cioci Sarah. - Niezłe z ciebie ziółko. - Przyciągnął ją bliżej i poczuł nie tylko ciepło jej ciała, ale i zapach whisky. - Spędziłaś z kimś noc, wiedźmo. Z kim? Z kim, do cholery, byłaś w lesie? - Powiedziałam już, co robiłam - warknęła w odpowiedzi, uświadomiwszy sobie, że on oskarża ją o spędzenie nocy w lesie z mężczyzną. Oprócz oburzenia poczuła jednak także ulgę. Znaczyło to bowiem, że Townsend wciąż nie łączy jej osoby z nielegalnym pędzeniem whisky w Rapture. - Sprawdzałam sidła, sama. - Nigdy w to nie uwierzę - burknął. Jego zziębnięte ciało już opanowało pożądanie. Zacisnął rękę na jej ramieniu. Pod palcami czuł jej miękką ciepłą skórę. - Nie obchodzi mnie to, czy pan major wierzy mi, czy nie. - Miała zaciśnięte gardło. Barczyste ramiona Townsenda budziły w niej uśpione namiętności i osłabiały wolę walki. Ukradkowo spoglądała mu w oczy, które o brzasku wydały jej się jeszcze piękniejsze niż zwykle. - Piłaś whisky. - Powiedział to tak, jakby sycił się zapachem trunku obecnym w jej oddechu. Ten zapach kojarzył mu się z męskim towarzystwem, z walką, hulanką, koleżeństwem i podejmowaniem wyzwań. Burzył krew w żyłach i wyzwalał siłę mięśni. Pasował do Whisky Daniels, do jego zaciętej przeciwniczki, którą odważnie przeciwstawiała mu się jako żołnierzowi na służbie i mężczyźnie, poddając próbie jego zdolność wypełniania obowiązków i siłę woli. Ale pomimo tych rozsądnych myśli, które stanowiły ostrzeżenie, przysunął ją do siebie bliżej. - To dlatego, że noc jest zimna, panie majorze. - Ona też starała się panować nad zmysłami, nie dopuścić, by dotyk Townsenda ją podniecił, świadoma, że nie sprosta sile tego mężczyzny. Nie mogła jednak oderwać oczu od wyrazistych męskich ust i miała wielką ochotę pogłaskać ciemny pukiel włosów na jego skroni. Dodała bezwiednie łagodnym głosem: - Kapka dobrej whisky rozgrzewa krew. - Twoja krew jest zawsze gorącą, dzieweczko. — Nie oparł się pragnieniu pogładzenia jej po aksamitnym policzku i prostym, lekko zadartym nosie. Miała taką delikatną cerę. Nie potrafił odmówić racji Dunbarowi, gdy ten oświadczył, że w lesie w towarzystwie Whitney Daniels mógł robić tylko jedno. - Kto to jest? - Jego głęboki niski głos zdradzał wielką namiętność. Townsend chciał to wiedzieć, a zarazem bał się poznać prawdę o jakimś innym mężczyźnie. - To gorzelnik, nieprawdaż? - Kto? - spytała nieprzytomnie, bo pieścił opuszkami palców jej usta. - Twój mężczyzna. - Ale, panie majorze - pomimo ściśniętego gardła, desperacko starała się zademonstrować swą typową nonszalancję - czego mogłabym chcieć od mężczyzny? To było prawdziwe wyzwanie, a Garner Townsend nie należał do tych, którzy uchylają się od wyzwań, bez względu na wiążące się z mmi niebezpieczeństwa. - Tego. - Zatrzymał się i przywiązał konia do drzewa. - Jedną dłonią uniósł jej podbródek, a drugą objął ją w talii i przyciągnął do siebie. Oparła dłonie na jego torsie, jakby chciała się odepchnąć, ale nie potrafiła się na to zdobyć. Wiedziała, że on zamierza ją pocałować jak wtedy w lesie. Właśnie spuścił głowę i rozchylił usta. Widząc, jak Whitney Daniels unosi głowę i rozchyla usta, też wiedział, że ona chce, by ją pocałował. W czasie utarczek w gospodzie i obozie oboje rozpamiętywali tamten pocałunek w lesie. Zawsze, ilekroć się spotykali, powracali myślami do tamtych chwil. Każde pełne złości spojrzenie, każda grożąca wybuchem chwila milczenia i każde zajadłe oskarżenie stanowiło próbę dla wspomnienia tamtej zadziwiającej rozkoszy, jaką dali sobie podczas pierwszego spotkania. Whitney drżała z niecierpliwości; dopóki nie poczuła dotyku jego ust. Dotykał ją wargami, pieścił językiem powolnymi, zniewalającymi ruchami. Gdy włożył język do jej ust, krzyknęła z rozkoszy, lecz zarazem z niepokoju. Niepewnie wodziła dłońmi po jego torsie, a w końcu objęła go w pasie. Westchnął błogo i objął ją obiema rękami, przyciskając do siebie niemal brutalnie i spijając z jej ust słodycz. Nie tylko poddała się jego pocałunkowi, ale sama pieściła językiem jego język. Po długiej chwili Townsend opamiętał się i uniósł głowę. Ze zgrozą stwierdził, że stoi w chwastach przy drodze i przytula Whisky Daniels, jakby zamierzał ją zaraz posiąść. Ale był tak podniecony, że nie potrafił jej wypuścić z objęć, odmówić sobie przyjemności dotykania kobiecych kształtów, zaspokojenia pragnień, które dręczyły go przez tyle dni. Wycofał się wraz z nią w pobliskie drzewa. Whitney nie protestowała, bo było jej w jego silnych ramionach zbyt dobrze, by mogła i chciała się na to zdobyć. Oparł ją plecami o drzewo i przywarł do niej całym ciałem. Zauważył, że ona nie wie, co począć z rękami, więc uniósł je i zarzucił sobie na szyję. Znowu pochylił się do jej ust, a ona z zaciekawieniem badała palcami jego silny kark, a później zanurzyła je we włosach, zdumiewająco miękkich jak u dziecka. Po namiętnym pocałunku Townsend muskał ustami jej szyję, podniecając ją tym jeszcze bardziej. Czuła w nabrzmiałych brodawkach piersi znajome mrowienie, które potrafiła uśmierzyć tylko w jeden sposób - przyciskając się z całej siły do torsu tego mężczyzny, który nagle odchylił się do tyłu i przesunął dłonie na jej piersi. Rozpiął kościane guziki jej surduta i wsunął pod spód ręce. Zadrżała, gdy przez materiał bluzki dotykał palcami jej piersi. Jęknęła z rozkoszy i wygięła się, poddając fali namiętności. Wówczas wyjął bluzkę z pasa jej spodni i przesunął po nagich piersiach chłodnymi dłońmi. Zatrzymał się na brodawkach, delikatnie uciskając je opuszkami palców. Whitney po raz pierwszy w życiu odczuwała ten rodzaj przyjemności, która ogarnia całe ciało i przyprawia je o drżenie. Zauważyła, że taką samą przyjemność odczuwa major. Brakowało jej tchu i nie potrafiła zebrać myśli. Nie panowała już nad pragnieniami, liczyły się tylko pełne słodyczy pieszczoty Garnera Townsenda, grożące całkowitym zatraceniem. Westchnęła, gdy wsunął jej kolano między uda. Rozchyliła nogi bez oporu, a on ujął w dłonie jej pośladki i przysunął ją do siebie tak, by poczuła jego twardość. Napierał na jej łono, wzmagając rozkosz i podniecenie. Nagle straciła oddech i wyprężyła się. Zaskoczyło to i trochę przestraszyło Townsenda, że tak działa na jej zmysły, ale poczuł, z jaką siłą podniecenie zawładnęło również jego ciałem. Wydawało mu się, że nie ma już odwrotu od ostatecznego spełnienia, że musi się w nim zatracić i rozładować nieznośne napięcie. Ponętne ciało Whisky Daniels było tak blisko, miękkie, jedwabiste, wilgotne i gorące. Dzielił ich tylko materiał ubrań. Townsend mógł ją wziąć tu i teraz. Spojrzał na barwny kobierzec liści, mokrych i błyszczących od rosy, i nagle poraziło go to, co się działo z nim i z Whitney Daniels. Odzyskał poczucie rzeczywistości. Uważał, że jest niespełna rozumu, wprawiając się w takie podniecenie i chcąc posiąść tę kobietę na zimnej gołej ziemi jak zwierzę. Uderzyła ją jego nagła sztywność. Otworzyła oczy. Patrzył gdzieś ponad nią, ale ona zachłysnęła się pięknem surowych rysów jego twarzy o wystających kościach policzkowych, zdecydowanych łukach gęstych brwi i silnej kwadratowej szczęce. Wciąż zniewolona przez cielesne żądze, wzięła go za ręce i wsunęła je sobie pod bluzkę. Gdy objął dłońmi jej piersi, wyprężyła się z rozkoszy. Nagle drgnął, co obudziło w niej czujność. Otrząsnął się ze stanu zapomnienia i w jego oczach pojawił się chłód. To przez nią… - O Boże - westchnął, jakby ją oskarżał o wszystko, co się tu wydarzyło. Pobladły, wyszarpnął ręce spod jej bluzki i zacisnął je na udach. Odsunął się od niej sztywny jak posąg. Brakowało mu słów. W końcu oświadczył tylko: — To wszystko przez ciebie! — Bezsilnie wycelował w nią palec, czując kompletną pustkę w głowie. W obecności tej małej wiedźmy tracił swą zwykłą elokwencję. Zdolny był tylko zakląć; - Psiakrew! Whitney zwróciła uwagę na jego niesmak i przerażenie, że znowu obudziła w nim cielesne żądze. Stała jak wrośnięta w ziemię, nie mogąc wciągnąć bluzki do spodni i zapiąć surduta, który major w miłosnym szale zsunął jej z ramion. Nie potrafiła wykonać żadnego ruchu. Słodkie omdlenie ciała ustąpiło miejsca słabości, za którą krył się wstyd. Nie pojmowała, jak ten mężczyzna mógł ją całować i pieścić z takim oddaniem, a następnie cofnąć się z odrazą i ze zgrozą. On też nie pojmował, jak mogła tu stać, taka zmysłowa, pociągająca i bezbronna. Podniecenie wciąż popychało go do dzikiego bezrozumnego zachowania. Znowu miał ochotę wziąć ją w ramiona i scałować z jej twarzy zakłopotanie, ująć w dłonie jedwabiste piersi. Chciał dać jej rozkosz na miarę namiętności, jakie w nim budziła. - Cholera - zaklął znowu i z furią wskazał dłonią na jej rozchełstaną bluzkę i surdut - Czy możesz... - Nie dokończył, bo postanowił sam poprawić jej ubranie, by usunąć ślady tego, co się zdarzyło, a wraz z nimi pokusę. Gdy tylko poczuł pod palcami jej bluzkę, uświadomił sobie, że jego zmysły reagują na ten dotyk, który zresztą bardziej przypominał wcześniejsze pieszczoty. Ale Whitney Daniels poruszyła się gwałtownie, nareszcie zdolna do działania pod wpływem jego gniewu. - Nie. - Pospiesznie wciągnęła bluzkę do spodni, bliska łez i niezdolna wydobyć z siebie słowa. Brakowało jej tchu. Nie wolno jej ofiarować mu siebie! Co jej się stało? Rozpaczliwie przełknęła ślinę. - Proszę mnie więcej nie dotykać, bo... przysięgam... pożałuje pan. - Już żałuję - burknął. Zrozpaczona pobiegła na drogę. Dziś Townsend pozbawił ją tych środków obrony, które wciąż jeszcze miała. Pozostały jej tylko bolesne wspomnienia niedojrzałej kobiety, jeszcze tak niedawno bardziej przypominającej chłopaka niż dziewczynę. - Psiakrew - wycedził przez zaciśnięte zęby, rzucając się za nią w pogoń. Na skraju drogi udało mu się chwycić ją za nadgarstek. Usiłowała się wyrwać, ale on przysunął ją do siebie. Po krótkiej szamotaninie straciła siły i oboje stali spokojnie. Wziął ją za ramiona, ona jednak uparcie odwracała od niego twarz. Widząc drgające mięśnie wokół jej zaciśniętej szczęki, zdał sobie sprawę, że ona desperacko stara się zapanować nad emocjami. Chciał coś powiedzieć, ale po raz kolejny zabrakło mu słów. - Czego pan ode mnie chce? - spytała cicho, nie podnosząc oczu. Odebrał to pytanie jak bolesny cios. Dał jej przecież upokarzający pokaz tego, czego od niej chciał - Ale ona pozwalała mu napawać się smakiem jej ust i przyciskała piersi do jego żeber. - Potrzebuję informacji. - Nie podoba mi się sposób, w jaki pan je zdobywa... za pomocą rąk - oświadczyła cicho. Chyba nie można było trafniej powiedzieć, że stracił samokontrolę. Podejrzewał Whitney Daniels o udział w nielegalnej produkcji whisky, lecz ilekroć ją spotykał, zamiast przeprowadzać przesłuchanie, łamał kodeks honorowy oficera i brał ją w objęcia, a w każdym razie tego pragnął. Od niej rzeczywiście... zdobywał informacje za pomocą rąk. Dunbar miał racje. Wyrażała się nadzwyczaj celnie. Ujął ją za podbródek i delikatnie odwrócił jej zarumienioną twarz, by musiała na niego spojrzeć. - Whisky, z kim byłaś w lesie? - Whisky? - Zerknęła na niego spod długich rzęs, zdumiona tą drwiną z jej imienia. Już nie słuchała tego, co miał do powiedzenia na temat gorzelni. Doszła do przekonania, że on po prostu nie znosi whisky, uważając ją za alkohol pospolity i ordynarny. - Dlatego tak okrutne zadrwił z jej imienia, wyrażając w ten sposób swą pogardę dla niej, nawet po tym jak ją... Może istotnie był tak twardy, że zasługiwał na przydomek Żelazny Major. Ale ona nie była tak twarda. Nagle sobie uświadomiła, jak łatwo ją zranić, jak z każdą chwilą coraz ciężej robi jej się na sercu. Popędziła na farmę Dunbarów. Townsend znowu ją dogonił i zagrodził jej drogę. Tym razem o nic jej nie pytał. W jego szaroniebieskich oczach malowało się szczere zakłopotanie, - Pocałował mnie pan - stwierdziła oskarżycielsko cichym matowym głosem, chcąc ukryć wzburzenie. - Nie... zamierzałem tego robić. - Uświadomił sobie, że to wyznanie zabrzmiało strasznie, jakby wygłosił deklarację, że chciał tego pocałunku i nie przywiązuje do niego wagi. Wzdrygnął się z powodu nieczystego sumienia. Gdy Whitney przyspieszyła kroku, już nie chwycił jej za rękę, tylko też ruszył szybciej. Z przerażeniem stwierdziła że ma w głowie kompletny chaos. Nie potrafi jasno myśleć! Zdesperowany, przybrał pozę i maskę Townsendów, uosabiając teraz chłód, dumę, pewność siebie i sztywność. - To był - żałosny błąd... nie licujący z godnością oficera Townsenda. - Przystanął, bo ona przystanęła. Gdy utkwiła w nim szmaragdowe oczy, które wyrażały zranioną kobiecą godność, znowu zmiękł. - I miotał pan na mnie przekleństwa. Drżał jej podbródek. - Prze... praszam. - Nie potrzebuję pańskich przeprosin. - Stała sztywno i patrzyła na niego nieruchomymi oczami, starając się powstrzymać łzy. - Chcę tylko, żeby pan opuścił Rapture i wrócił z żołnierzami do Bostonu. Moi ziomkowie nie zrobili wam nic złego. - Głos jej się załamał. Spuściła wzrok. Gdy zauważyła na mundurze puste miejsce po złotym guziku, który odcięła nożem, nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. Townsend widząc, że ona z trudem tłumi łkanie, pogłaskał ją delikatnie po policzku. Ale była tak zraniona, że nie przyjęła tego gestu jako czułej pieszczoty, tylko jako zniewagę dla jej uczuć. Zadrżała. Zamknęła oczy, lecz wiedziała, że major jest wzburzony i na nowo podniecony. Żarliwie pragnęła, by nie powtórzyła się sytuacja sprzed kilkunastu minut. - Psiakrew! Chwycił ją w pasie i przerzucił przez ramię. Wyrywała się, gdy niósł ją do swego wierzchowca, ale nie zważał na jej protesty. Przełożył ją przez siodło tak iż przez chwilę zwisała z konia głową w dół. Upokorzona tym, miotała pod jego adresem biblijne groźby. - Nie ruszaj się! - zagrzmiał, wsiadł na deresza, posadził ją z przodu i ruszył z kopyta. Ściskające ją męskie kolana były równie twarde jak siodło, a świat wokół niej wirował, gdy pędzili na złamanie karku. W końcu Townsend zatrzymał konia niemal w biegu i postawił ją na ziemi jak przedmiot. Zatoczyła się, niezdolna złapać tchu. Odgarnęła włosy, chcąc się rozejrzeć i zorientować, gdzie jest. Na wysokości oczu mignęły jej wysokie buty z ostrogami, bok deresza i strzemię, a za moment zobaczyła tylko tuman kurzu. Rozpoznała najbliższy dom, stajnię i szopy na brzegu strumienia, To była farma Dunbarów. Przemknęła chyłkiem do ich małej stajni. Nie chciała, by ktoś zobaczył ją w takim stanie. Weszła po drabinie na stryszek nad stajnią, czując ból mięśni i żeber, i runęła na pachnące siano. Gdy leżała, ból się nasilił i musiała uważać na ruchy. Ale gorsze było to, że nie mogła zapomnieć tego mężczyzny i dotyku jego dłoni. Rozpłakała się na wspomnienie zmysłowego żaru i uczuciowego chłodu jego pieszczot. Uświadomiła sobie ze zgrozą, że po raz ostatni płakała, gdy miała dziesięć lat, a teraz pocałunki i przekleństwa tego łajdaka przyprawiały ją o łzy. Z powodu jego zachowania życie wydawało jej się skomplikowane, a dotychczas wszystko toczyło się gładko. Była trochę przestraszona i strasznie upokorzona tym, co ją przez niego spotkało. Gdy przysunął się do niej, jej usta od razu domagały się pocałunku, a skóra pieszczot. Na samo jego wspomnienie wszystko się teraz powtórzyło — drżenie ciała i podniecenie. Pojawiło się doznanie wzajemnej bliskości, dotyku opuszków palców na nabrzmiałych brodawkach i głaskania gołych piersi! A przy tym major tak rozkosznie wzdychał. Wspomnienia tamtych chwil zawładnęły nią bez reszty. Z niechęcią przyznała, ze pozwoliła aroganckiemu nieszczeremu mężczyźnie na wyuzdane zachowanie. To było brzemię trudne do udźwignięcia. Zamknęła oczy, usiłując zasnąć, ale świadomość niedawnych przeżyć nie chciała jej opuścić. Pomimo zawstydzenia, jakie teraz czuła, musiała przyznać, że Townsend dał jej rozkosz. Płonęła w nim najprawdziwsza namiętność. Whitney dostrzegła ten żar w blasku jego oczu, w wyrazie twarzy, w sposobie, w jaki ją całował i podniecony przyciskał całym ciałem. Od początku jego pobytu w Raprure poleciła mieszkańcom obserwować go i ustalić, czego on tu chce. Teraz wszystko na to wskazywało, że w Rapture chce on tylko jej. Grarner Townsend ściągnął cugle galopującego konia dopiero w połowie drogi do gospody i teraz jechał stępa, bo nareszcie zdołał uwolnić myśli od kobiecych kształtów, zmys- łowych ust i zielonych oczu Whitney Daniels. Była najbardziej irytującą, nieodpowiednią i niewyobrażalną kobietą na świecie. Ale była tez nadzwyczajna i pociągająca, zbyt pociągająca. Dźgnął konia ostrogami i znowu zmusił go do galopu. W kuźni oddał go Radnorowi, ale zapomniał powiedzieć mu, by kowal starannie wyczyścił zwierzę, choć dotychczas codziennie mu to powtarzał. Ruszył do gospody, nie zauważając na podwórzu dwóch żołnierzy i Harriet Delaney, która na jego widok pospiesznie od nich odeszła; szli przecież na jej farmę, by za śniadanie wykonać jakieś prace. Przemknął do swojego pokoju i zerwał z siebie mundur. Uważał, że Whitney Daniels jest butna, ale niewinna, oporna, ale rozkoszna, a przy tym wszystkim nieprzewidywalna. Bez skrępowania proponowała transakcje i targowała się, jakby lubiła to robić. Poza tym była elokwentna jak kaznodzieja czy domokrążca szarlatan, odważna i pełna brawury. Nosiła obcisłe spodnie i piła whisky jak mężczyzna. Ta buńczuczna panna, miała zawadiacki chód i potrafiła przez całą noc włóczyć się po okolicy w męskim towarzystwie. Ciekawe, ilu miała mężczyzn. Kto był wśród nich? I czy odwzajemniała ich pocałunki? Czy poddawała czułe zmysłowe usta pieszczotom męskich ust? Czy tak samo jak z nim otwierała się na doznanie rozkoszy, podniecona i namiętna? Z ciężkim westchnieniem skierował swe kroki do łóżka i położył się na brzuchu. Wciąż miał w pamięci morską zieleń jej oczu, wiśniową czerwień ust i złocistą miedź włosów. W jej zuchwałym zachowaniu uzewnętrzniała się zaskakująca dobroć, a uczciwość, z jaką odrzucała ograniczenia, które musiały znosić kobiety, wydawała się cnotą. Stanowiła całkowite przeciwieństwo obowiązującego wzoru kobiecości, a mimo to pociągały go jej temperament i zmysłowość. Podniecała go jak żadna inna kobieta. Przy Amandzie i Chloe jego krew zaczynała krążyć wolniej, a nie szybciej, przywoływanie ich imion nie kojarzyło mu się z podważaniem jego hierarchii wartości i rygoru, w jakim żył. Nagle ocknął się z sentymentalnych myśli i uczuć. Ze zgrozą przypomniał sobie, że przybył tu, by wykonać obowiązek wobec państwa i w ten sposób pomóc sobie w karierze. Co u diabła, robił najlepszego, ściskając się w lesie z na wpół dziką, swawolną buntowniczką? Dopuścił, by zakłóciła jego misje. Wzdrygnął się i odwrócił na plecy. Znowu w jego życie wkradł się chaos, znowu musiał zmagać się ze swą słabością. Dotychczas kobiety dwukrotnie zburzyły jego życie, bo dwukrotnie uległ pokusie i został przez nie zdradzony. Musiał stawić czoło wstrząsowi, na jaki naraził rodzinę i znieść wstyd z powodu splamienia nazwiska i honoru Townsendów. Dopiero teraz, po latach wysiłku i nieskazitelnego zachowania, zaczął odzyskiwać względy ojca i należne mu miejsce w firmach Townsendów. Przyrzekł sobie, że nie pozwoli, by cokolwiek zakłóciło jego powrót na łono rodziny. 8 Poruczniku, jeśli będziecie mieli kłopoty z nabyciem żywności od miejscowych - powiedział Townsend w związku z pismem, które wręczył Brooksowi, gdy tylko ten wszedł do jego pokoju - przyprowadźcie Dunbara przed gospodę i przywiążcie go na stojąco do tego przeklętego słupa z napisem „Wolność”. I trzymajcie go tam pod strażą przez całą noc. Podejdę chytrze tych ludzi. Wkrótce się przekonają, że poważnie traktuję swoje obowiązki! - Energicznie włożył drugą rękawiczkę i obciągnął mundur. - A skoro już jesteśmy przy słupie, to trzeba przesłuchać w tej sprawie tępych Delbartonów. To obraza narodu, wezwanie do zdradzieckiego buntu. Delikatnie masował palcami zewnętrzne kąciki oczu w nadziei, ze pomoże mu to uśmierzyć ból głowy i spoglądał na dwumetrowy słup, wkopany w nocy na placu. To był świeżo odarty z kory pień sosny z niezdarnie wyciętym, błędnie napisanym słowem „Wolność". Hasło wyrażało protest przeciwko ustawie nakładającej podatek na gorzelnie i przeciwko obecności w Rapture żołnierzy sił federalnych. Gdy maszerowali tu z Maryland, natknęli się na kilkanaście takich napisów na słupach, które pojawiały się pod osłoną nocy na gruntach wspólnych. Miejscowi zawsze udawali, że nie wiedzą, skąd się te stupy wzięły. Bardziej niż sam słup majora zirytowało to, że żołnierze nie słyszeli podejrzanego hałasu, który musiał towarzyszyć wkopywaniu. Był to niepokojący sygnał ich wyczerpania z powodu niedożywienia i kłótni. - Czy patrol jest gotowy do wymarszu? – Z chmurną miną odwrócił się do młodszego oficera, który podejrzanie milczał. - Nie. panie majorze Oni...- wymizerowany pobladły porucznik przerwał, jakby stracił odwagę. Wyglądał nietęgo. - To z powodu tego jabłecznika. Napili się i... - Jabłecznika? Jakiego jabłecznika? - zdziwił się Townsend, ale zaraz sobie przypomniał i dodał: - Tego skonfiskowanego? Brooks skinął głową i przezornie odsunął się do tyłu, przygotowany na wybuch dowódcy. - Jasna cholera! - zaklął Townsend. - Kto im go dał? Jak się do niego... Brooks rozłożył ręce i energicznie czemuś zaprzeczał, ale major wyszedł z pokoju, chcąc się naocznie przekonać, jak wygląda sytuacja. Niebawem z furią kroczył przez obóz. Na ścieżce stały opróżnione gliniane dzbany po jabłeczniku. Żołnierze leżeli rozwaleni na trawie, przy dymiących ogniskach, namiotach i pniach drzew. Żelazny Major łajał ich i poszturchiwał butami. Kilku zdołało się podźwignąć, na twarzach niektórych wykwitł pijacki uśmiech, a jeden parsknął jak koń. Wszyscy chwiali się na nogach, a ten, który miał najsłabszą głowę, leżał nad strumieniem twarzą do dołu. Major chwycił go z tyłu za pas i kołnierz i odwrócił. - Upili się tak - odwrócił się do Brookesa — kilkoma cholernymi dzbanami jabłecznika? - Panie majorze, pili na pusty żołądek. - Porucznik pogłaskał się po zapadniętym brzuchu, jakby chciał uśmierzyć ból. – Są wycieńczeni i dlatego jabłecznik uderzył im do głowy. Nie sprawdziliśmy wcześniej jego mocy, ale widać z tego, że był mocny. Gdy zaczęli, już nie mogli... Panie majorze, proszę... - przerwał prośbę o litość dla żołnierzy, bo przestraszył się furii dowódcy. Townsend nie posiadał się z oburzenia. Przybyli tu, by wykonać ważne zadanie - wyegzekwować przestrzeganie prawa, zaprowadzić ład i porządek, a tu proszę. Ci zgryźliwi i niegodziwi żołnierze upili się. Nie dość, że musiał zwalczać tych przeklętych producentów whisky i ich opornych pomocników, to jeszcze użerać się z podwładnymi, którzy ulegali niskim instynktom, zamiast wypełniać swój święty obowiązek. Gdyby mu przydzielono oddział jazdy, oczyściłby to miejsce z nielegalnych destylatorów w kilka dni! Poszedł do kowala po konia. On również czuł dotkliwy głód Sam osiodłał swego rumaka i bez celu pogalopował główną drogą. Gniew dodał mu energii. Przemierzał okolice aż do zmierzchu, starając się uwolnić od targających nim uczuć i myśli. Cwałował i przeskakiwał przez przeszkody, jakby był zrośnięty z koniem, jakby uciekał od ciążącego na nim obowiązku i od przeznaczenia. Gdy już rozładował napięcie, zsiadł z wierzchowca nad strumieniem, by zwierzę mogło się napić i odpocząć. Usadowił się na otoczaku i powrócił myślami do żołnierzy. Miał świadomość, że są wyczerpani nerwowo i osłabieni z powodu niedożywienia. Wielu z nich niedostatecznie rozumiało cel służby wojskowej i nie troszczyło się o nią zbytnio. Znosili różne ograniczenia i upokorzenia, z których część zawdzięczali również jemu. Raczej nie upili się z powodu złośliwości i niesubordynacji, tylko chcieli sobie zrobić drobną przyjemność, gdy nadarzyła się ku temu okazja. Major z przyjemnością napił się wody ze strumienia i poprowadził konia do głównej drogi. Zapadł już zmrok i w dolinie panował błogi spokój. Słychać było tylko szelest suchych liści, stłumiony stukot kopyt i szemranie strumienia. Szybko dotarł do pnia, przy którym z drogą łączyła się znajoma już dla niego ścieżka. Zauważył wyciętą w korze literę B i mimowolnie zesztywniał. Tedy szło się przecież do domu panny Daniels. Była w tym ironia losu, że żołnierze upili się jabłecznikiem, który skonfiskował Danielsom, i teraz nie nadawali się do służby. Townsend miał poczucie, ze nawet jeśli wygrał z panną Whisky tę czy inną potyczkę, to nigdy jej nie zwyciężył. Okropnie go to rozdrażniło. Przypomniał sobie słup z napisem „Wolność". Włożył nogę w strzemię i wskoczył na siodło. Gdy sztywny dał sygnał ruszenia, koń pocwałował na farmę Danielsów. Kate Morrison wychodziła z piwnicy z koszykiem ziemniaków, gdy usłyszała tętent kopyt. Dostrzegła jaśniejsze plamy na ubraniu majaczącej w mroku sylwetki mężczyzny i od razu wiedziała, kto przybył. Z trudem opanowała drżenie na widok wspaniale zbudowanego majora i jego rosłego konia. Jak na komendę zwierzę zatrzymało się tuż przy niej. Mocniej zabiło jej serce, gdy Townsend zgrabnie zeskoczył z siodła i szarmancko uchylił kapelusza. - Dobry wieczór pani. - Dobry wieczór, panie majorze. — Szorstko skinęła głową i uniosła podbródek. - Czego pan sobie życzy? - Chcę się widzieć z pani siostrzenicą, Whisky - odpowiedział z ironią. Naprawdę chciał się z nią widzieć, choć dopiero teraz to sobie uświadomił. - Muszę jej zadać kilka pytań. - Moja siostrzenica ma na imię Whitney, proszę pana. - Władczość i dobre wychowanie Kate były oczywiste. Z wyrazu twarzy Townsenda wyczytała, że on wie, jak ma na imię jej siostrzenica. To, że wolał nazywać Whitney Whisky, dawało wiele do myślenia. - Nie potrafię sobie wyobrazić, że są pytania, na które nie byłby pan w stanie zdobyć odpowiedzi i w inny sposób. Major wyprostował się jak struna i rozglądał w mroku. - Rozmowa z nią może mi oszczędzić nieco cennego czasu, proszę pani. Jeśli nie sprawi to paniom kłopotu. Był taki męski, że oblała się purpurą. Ze zdumieniem stwierdziła, że na jego widok nawet jej zimne serce bije mocniej. Bez wątpienia podejrzewał Whitney o zaangażowanie w produkcję whisky w Rapture. Bo z jakiego innego powodu zadrwiłby sobie z jej imienia? Ale najważniejsza była dla Kate odpowiedź na pytanie, co wiedział i jaki zamierzał zrobić z tego użytek. - Proszę za mną. - Wprowadziła go do ciepłej pachnącej kuchni, gdzie siostrzenica właśnie wyjmowała z piekarnika blachę z bułkami. - Whitney, mamy gościa - odezwała się znacząco opanowanym głosem, zdejmując szal i odbierając od majora kapelusz. Panna Daniels spojrzała prosto w oczy Townsenda i omal nie wypuściła blachy z rąk. Na moment świat zastygł dla niej w bezruchu. Zniewolił ją widok miękkich falujących włosów majora, jego wyrazistych ust i szerokich ramion, przybyły bez reszty wypełnił sobą kuchnie i jej serce. Towosend spojrzał na złociste bułki na blasze i na głęboki dekolt sukni Whitney, ukazujący delikatną, jasną skórę piersi. Zapragnął spróbować smaku jednego i drugiego. Była w sukni i miała upięte włosy. Widział ją taką po raz pierwszy i nie mógł oderwać od niej oczu. Od razu poczuł nieznośne podniecenie i z całych sit starał się nad nim zapanować. Whitney na tyle oprzytomniała, że dotarła do niej informacja o celu wizyty majora. Przyszedł, by ją przesłuchać. Pomimo pobudzonych zmysłów zauważyła napięcie i znaczący ton głosu ciotki. Czując wzrok Townsenda na sukni i dekolcie, zarumieniła się zakłopotana, że wygląda tak „kobieco”. Sądziła, że w jakiś sposób daje mu to nad nią przewagę w toczonej przez nich walce. Przysięgła sobie, że jej „kobiecość" ograniczy się tylko do stroju i jako jedyna będzie podejrzana w oczach tego mężczyzny. Zanim kolacja była gotowa, Whitney zapanowała nad sobą, major natomiast wciąż nie mógł odzyskać równowagi. Spogląda na dół ślicznej sukni i z udręką wyobrażał sobie ukryte pod nią krągłe biodra i zgrabne silne uda. Jego wyobraźnię torturowały również dorodne piersi pod obcisłym stanikiem. Jeśli jeszcze dodać do tego zapach świeżych bułek i apetycznego mięsa, Townsend musiał nieźle się starać, by nie dać po sobie poznać, jak pragnie Whitney i jak jest głodny. Z jego twarzy zniknęło napięcie i chłód. Był rozgorączkowany i cierpki. Uznał, że skoro tu przyszedł, to z pewnością zwariował. - Proszę nas źle nie zrozumieć, jeśli zaprosimy pana na kolację - odezwała się Kate, gdy usiadły przy stole. - Ależ. ciociu - wtrąciła się Whitney z miną niewiniątka - pan major może uznać to zaproszenie za próbę przekupstwa, Panie majorze, proszę sobie nie przeszkadzać i przesłuchiwać mnie, gdy będę jadła. - Ze słodkim uśmieszkiem wskazała mu miejsce przy stole naprzeciw siebie. Nie pozwolił się sprowokować i usiadł, ale Whitney z zadowoleniem zauważyła, że gniewnie zacisnął palce na udach. Ostentacyjnie podniosła do ust łyżkę aromatycznego gulaszu i rozkoszowała się jego smakiem, widząc, że major nie spuszcza z niej wzroku. Później smarowała chrupiące bułki masłem i smażonymi jabłkami i zajadała się nimi, zmysłowo oblizując usta. Townsend z trudem przełykał ślinę. Dochodziły w nim do głosu pragnienia, które spychały na dalszy plan wartości ważne dla wzorowego żołnierza. Nachmurzył się, zacisnął szczęki i spoglądał na Whitney zimno, a ona szczerze mu życzyła, by cierpiał katusze. Tak istotnie było. Już zaczynał ulegać zmysłom. Usiadł więc prosto i próbował sobie przypomnieć, po co tu przyszedł. Aha! Po to, zęby przesłuchać pannę Daniels. - Pani Morrison, z jakiego powodu macie w tym roku takie skąpe zbiory? - Z powodu szkodników - uprzedziła Whitney odpowiedź ciotki. Mówiła butnym głosem, bezczelnie kłamiąc: - To niebieska szarańcza. Ogałaca dolinę i znika niezauważona. Townsend patrzył na nią nieustępliwie. Znowu przełknął ślinę, nieubłaganie napływającą mu do ust, by móc odpowiedzieć na tę prowokację. - Czy te same szkodniki odzierają sosnę z gałęzi i kory i przenoszą pień do centrum osady, gdzie wkopują go w ziemie? - Panie majorze, proszę. - Kate zesztywniała. Z zaskoczeniem spoglądała raz na niego, raz na siostrzenicę. - W nocy przed gospodą pojawił się słup z napisem „Wolność". Dzieweczko, co ci wiadomo na ten temat? - Słup z napisem „Wolność"? - Whitney była zdumiona. Prawie od tygodnia Delbartonowie nosili się z zamiarem wkopania słupa, gdy jeden z żołnierzy zaczął rąbać drzewo u May Dooner. - Nic o tym nie wiem, panie majorze. - Gdzie spędziłaś tę noc? - Major zacisnął palce na brzegu stołu. Zwrócił uwagę, że zatrzepotała rzęsami, co znaczyło że zrozumiała obraźliwy sens jego pytania. W domu, z ciocią Kate. – Z niepokojem zerknęła na panią Morrison, co też nie uszło jego uwagi. - A poprzednią noc? - Tutaj, jak zwy... - Nie - poprawiła ją Kate. - Nie pamiętasz, że byłaś u cioci Sarah? - Odwróciła się do majora, by wyjaśnić, o co chodzi. - Ponieważ niektórzy mężczyźni są w Pittsburghu, a inni zostali zakuci w kajdany, nasze kobiety nie czują się bezpiecznie w sytuacji, gdy żołnierze grasują w nocy po okolicy. Matka Charliego Dunbara czasami prosi Whitney, by nocowała u niej. - Była oburzona takimi pytaniami jak prawdziwa dama, a więc niewątpliwie szczerze. Najwyraźniej nic nie wiedziała o nocnych wyprawach siostrzenicy do lasu. - Jasne. Jak mogłam zapomnieć? - Whitney nadała swej odpowiedzi dwa znaczenia, z których jedno było przeznaczone dla majora. - O Boże - westchnęła Kate, widząc, ze jej siostrzenica i Garner Townsend rzucają sobie mordercze spojrzenia. - To wszystko nie ma sensu. Panie majorze, u Danielsów nikt nie wstaje od stołu głodny. Służba, nie służba, musi pan coś zjeść. - Zaniepokojona wstała, by nałożyć mu gulaszu, ale on spoglądał wymownie na jej siostrzenicę. - Kłamiesz - oskarżył ją cichym głosem. Whitney nie posiadała się z oburzenia. Jak śmiał nachodzić ją w domu i naigrawać się z ich żałosnego spotkania wczoraj nad ranem? Jej kobiece uczucia były zbyt świeże i kruche, by potrafiła spokojnie znieść taką gruboskórność. - Ciociu, nie troszcz się o pana majora. On już wychodzi. - Wstała i pokazała mu drzwi. Gdy się nie poruszył, zdjęła z kołka jego kapelusz i otworzyła drzwi. Wsiał, stukając butami o podłogę, i w jednej chwili znalazł się przy wyjściu. Wyszarpnął z jej rąk kapelusz. Patrząc na nią, poczuł w piersiach dziwny ucisk, który zaczął kojarzyć wyłącznie z nią. Chwycił ją za nadgarstek i wyprowadził na dwór. - Nie. - Opierała się, gdy w wieczornym chłodzie ciągnął ją za rękę przez podwórze. Omal nie stanęło jej serce, bo spostrzegła na jego twarzy złośliwy uśmieszek. - Lepiej chodź te mną, bo inaczej twoja ciotka dowie się, co mam ci do powiedzenia - zagroził. Jej oczy miotały błyskawice, ale pozwoliła mu zaprowadzić się pod stajnię, gdzie był przywiązany jego koń. - Musisz mi odpowiedzieć na kilka pytań. - Zatrzymał się za rogiem stajni, by nie widziała ich z domu pani Morrison, i rzucił swój fantazyjny kapelusz na ziemię. - Czy znowu zamierza pan major pytać mnie z pomocą rąk? - Uniosła wymownie dłoń, którą on wciąż ściskał, i spojrzała na niego ze złością. - Nie. Uwolnił jej nadgarstek, ale stał niespokojnie i zmusił ją, by przysunęła się do stajni. Gdy oparła się o ścianę, on oparł po obu jej stronach dłonie, uniemożliwiając w ten sposób ucieczkę. Protest zamarł na jej ustach, bo poczuła ciepło silnego męskiego ciała. Rzeczywiście tym razem, nie przesłuchiwał jej rękami. - Wiesz, gdzie są ukryte destylatory, nieprawdaż? Tam właśnie byłaś wczoraj w nocy i piłaś whisky. - Nie. - Zmobilizowała się do wałki, ale czuła się tak, jakby odebrał jej nawet powietrze, którym oddychała. - Nie kłam. Wiem, że twój mężczyzna jest gorzelnikiem. Kto to jest? Gdzie mieszka? Nie wolno ci go chronić. Teraz wydał się jej jeszcze silniejszy, bardziej niebezpieczny i stanowczy niż przedtem. Pomimo tego, co wydarzyło się między nimi, albo właśnie dlatego, nadal uważał, że spotykała się w nocy w lesie ze swoim mężczyzną. Wszystko w nim nakazywało Whitney ostrożność - jego siła fizyczna, arogancja widoczna na urodziwej twarzy i bezwzględność, z jaką kruszył jej rozsądek. Ale uczucia, jakie w niej budził, były silniejsze niż potrzeba roztropnego zachowania. Z jakiegoś niejasnego dla niej powodu nie chciała, by wierzył w to, co jej zarzucał. - Nie chodzi o mojego mężczyznę, tylko o mojego ojca - przyznała się ledwie dosłyszalnym szeptem. - O twojego ojca? - powtórzył za nią jak echo, nie kryjąc ulgi. - Tylko o twojego ojca? Skinęła głową, bo nie mogła mówić. Blask jej oczu stał się bardziej zmysłowy. Townsend przysunął się do niej jeszcze bliżej. - Chcesz powiedzieć, że w Rapture jest tylko jeden destylator? - Z wysiłkiem oderwał wzrok od rozchylonych ust i na powrót utkwił go w zielonych oczach, - Tylko jeden. - Wiesz, że wcześniej czy później go znajdę, podobnie jak twojego ojca. - Zastygł w oczekiwaniu, ale jego ciało buntowało się przeciwko ciasnym racjom zdrowego rozsądku i tyranii obowiązku oraz ambicji. — Dzięki twojej współpracy wszystko pójdzie łatwiej. Gdzie on teraz jest? - W Pittsburghu. Już mówiłam. - Myśli jej się plątały , nie potrafiła ocenić, czy straciła miarę i powiedziała mu za dużo. Wszystko jakoś dziwnie rozmyło się w jej głowie, wszystko z wyjątkiem bliskości majora. - Naprawdę jest w Pittsburghu? - Gdy w odpowiedzi skinęła głową, z jakiegoś niezrozumiałego powodu uwierzył, że nie kłamie. - Skoro tak, to ktoś musi go zastępować w gorzelni? Whitney wstrzymała oddech i stała nieruchomo, obserwując go, gdy zastanawiał się nad odpowiedzią na ostatnie pytanie, jakie jej zadał. Już domyślił się prawdy, choć wcale me było mu łatwo ją przyjąć. Logicznie rzecz biorąc, mógł posądzić o zastępowanie Danielsa w gorzelni tylko jego córkę. Ubierała się w męski strój, piła whisky jak mężczyzna, spędzała noc poza domem, a jej ojciec był głównym gorzelnikiem w Rapture. Ale dlaczego czuł się zaskoczony tym, że chodzi właśnie o nią. Bo nagle zdał sobie sprawę, że była to jedyna rzecz, o której nie chciał się dowiedzieć. Stoczył wewnętrzna walką, z której zwycięsko wyszedł nie Townsend, lecz zatroskany o kobietę mężczyzna imieniem Garner. - Nie chcę cię skrzywdzić, dzieweczko. Pochłaniał wzrokiem jej jasną skórę, ponętne kształty i urodziwą twarz o delikatnych rysach. Pragnienie bliskiego kontaktu z panną Daniels, które zwalczał z taką siłą, dochodziło w nim teraz do głosu w sposób trudny do opanowania. Czuł, jak rozpala się w jego żyłach krew i dają o sobie znać pobudzone zmysły. Pochylił głowę i odsunął ręce od ściany. Przez chwilę unosił je niepewnie nad ramionami Whitney, ale jakoś się opamiętał i z powrotem oparł o stajnię. - Nie będę cię przesłuchiwał rękami. Gdy niezdecydowany muskał ustami jej usta, przeżywając udrękę, ona przesunęła językiem po swoich i jego wargach. Nie potrafił oprzeć się takiej zachęcie i pocałował ją zaborczo, jakby miał do niej niepisane prawo. A ona odpowiedziała pieszczotami, które tylko on mógł od niej otrzymać. Objęła go w pasie i głaskała po plecach, podczas gdy on wtulał ją w siebie coraz zachłanniej. Uniosła się na palcach, by lepiej czuć jego ciało i łatwiej odwzajemnić pocałunek. Dotyk jego ubrania na obcisłej sukni podniecał ją tak samo jak pieszczota dłoni. Przywarła do silnego torsu i pocierała go piersiami Gdy Townsend nasycił się namiętnym pocałunkiem, zaczął wodzić ustami po jej skroniach, podbródku i szyi, wtulał twarz w miękki materiał sukni na piersiach i dotykał nabrzmiałych brodawek. Spalany przez fizyczne żądze, wsunął miedzy nogi Whitney kolano. Ona wodziła palcami po jego twarzy, jakby badając jej fascynujące rysy, i napawała się dotykiem szerokich, twardych ramion. Przesunęła dłońmi po oficerskich epoletach i zaintrygowana splotem złotej nici, uważnie mu się przyjrzała. Świadomość, że również te szorstkie zimne epolety są czymś nieodłącznym od Garnera Townsenda, ba, czymś dla niego niezwykle ważnym, zmroziła ją i usztywniła. Ale nie zważając na przykry głos rozumu, Whitney pragnęła majora tak, jak każda kobieta pragnie mężczyzny, który budzi jej kobiecość. Udręczona wspomnieniem jego ciała napierającego na jej ciało wczoraj w lesie, pragnęła, by wszystko się powtórzyło, a nawet zdarzyło coś więcej. W końcu zdała sobie sprawę, że pragnie Żelaznego Majora nie mniej niż on jej. Po raz pierwszy w życiu naprawdę chciała być kobietą. I chciała jako kobieta zawrzeć z mężczyzną transakcję. Przeczuwała, ze taka transakcja z Garnerem Townsendem otwiera drogę do raju rozkoszy. - Co mam panu majorowi ofiarować? - spytała cicho, muskając jego szyję gorącym oddechem. Pocałowała go namiętniej i uniosła głowę oszołomiona, starając się nie stracić równowagi. -To musi być uczciwa transakcja. Trzeba od niej zacząć. Proszę powiedzieć, czego pan major chce? - Ty wiesz, czego chcę, dzieweczko - wyznał, ocierając siej o nią, tuląc ją i pieszcząc. Jęknęła cicho i przycisnęła twarz do jego torsu. Pomimo upojenia zmysłów, miała jasną świadomość jego pragnień. - A więc zawrzyjmy transakcję - szepnęła, ponownie muskając go gorącym oddechem. Zawrzeć transakcję. Poprzednio ledwie słyszał słowa Whitney, ale teraz dotarł do niego sens jej propozycji. W pierwszej chwili poczuł się zakłopotany, a w następnej zaniepokojony, jakby spotkała go niespodziewana zdrada. Zawrzeć transakcję? Znieruchomiał. Zaczerpnął powietrza do płuc i ze zgrozą uświadomił sobie, jak włada nim pożądanie. Nagle w pełni ogarnął sens jej słów i swego instynktownego dążenia. - Jeśli mamy się kochać, to najpierw musimy zawrzeć uczciwą transakcję. Co pan major chciałby mi zaoferować? - przypomniała. Patrząc na nią, wolał dalej upajać zamroczone zmysły, niż podejść do wszystkiego z chłodnym rozsądkiem. Wyraz jej oczu zdradzał najwyższe podniecenie, a usta były nabrzmiałe i gorące. W księżycowej poświacie wyglądała jak bogini rozkoszy. Pożądanie odezwało się w nim z taką siłą, że obudziło czujność i Townsend powoli zaczął odzyskiwać przewagę nad mężczyzną imieniem Garner. Whitney Daniels chciała zawrzeć z nim transakcję. Wciąż nie mógł w to uwierzyć. Transakcję, w której przedmiotem handlu miało być jej ciało. Chciała go w ten sposób kupić, bo wyzwalała w nim wielkie namiętności. Zesztywniał w jej ramionach i zacisnął dłonie. Gniew wziął górę nad porywem zmysłów. Znieważała go, narażała na śmieszność w oczach żołnierzy, oszukiwała, nakłaniała do zawierania transakcji i płatała mu figle. Teraz bezwstydnie oferowała mu swe ciało w zamian za opuszczenie Rapture, za powrót do Bostonu z pustymi rękami. - Chcę mieć whisky, destylatory i tych, którzy łamią prawo – wysapał, czując, jak z każdym słowem stygnie w nim namiętność. Whitney ze zdumieniem stwierdziła, że postąpił tak samo jak poprzednio, że wycofał się z gry miłosnej zimny i zły. Widząc zmienioną twarz i postawę Townsenda, zdjęła ręce z jego szyi. Oświadczył, że chce mieć destylatory. Czy był to jeden z warunków zawarcia z nią transakcji? Czy taką cenę musiałaby zapłacić za to, by się z nią kochał? - Czyli mnie także? - zadała mu nieuchronne pytanie. Tego jednego pytania nie chciał usłyszeć, tak jak nie chciał dopuścić do siebie myśli, że Whitney Daniels rzeczywiście jest uwikłana w nielegalną produkcję whisky. Czy potrafiłby ją aresztować? Ilekroć znalazł się obok niej, tracił zdolność samokontroli, okrywał się hańbą i kompromitował swoją misję. Nawet teraz, gdy dostrzegł w wyrazie zielonych oczu, jak ją zranił, czuł grzeszną chęć utulenia jej w ramionach. - Proponujesz; mi zawarcie transakcji? - warknął przerażony chaosem myśli i uczuć, do jakiego go zawsze doprowadzała, niszcząc jego determinację. Zignorował jej zszokowane spojrzenie. Uważał ją teraz za sprytną oszustkę i hipokrytkę. Uznał, że to z powodu swej słabości do niej uległ złudzeniu, iż ją zranił. Nie wątpił, że potrafiła tylko kusić mężczyznę i łamać jego charakter. Spytał oskarżycielko: - Interesuje cię kupczenie i wymiana towaru za towar? Chcesz mi sprzedać swoje wdzięki za wycofanie się stąd oddziału żołnierzy na służbie? Taką transakcję chcesz ze mną zawrzeć? Naprawdę myślałaś, że oddasz mi ciało i dzięki temu ty i twoi ziomkowie wybrniecie z kłopotów? Ty mała rozpustna Izebel. – Roztrzęsiony, odsunął się od niej. – Nie otrzymasz nic, oprócz kłopotów, za tę twoją niegodziwą, fałszywą monetę. Nareszcie wiem, kogo mieć na oku. Dostanę cię w swoje ręce i całą tę waszą bandę zdrajców narodu. Whitney stała jak rażona gromem, gdy obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem, podniósł z ziemi kapelusz i wskoczył na konia. Po chwili pozostał po nim tuman kurzu, a ona wciąż stała, niezdolna wykonać ruchu i wydobyć z siebie głosu, przeżywając katusze. Townsend sądził, że ona chce mu ofiarować swe ciało w zamian za zaprzestanie dochodzenia. Była w tym ironia losu. Whitney szczerze żałowała, że nie jest tak przebiegła, jak sądził. Teraz wiedziała, że to zaprzysiężony wróg jej ojca i mieszkańców Rapture, a ona chciała z nim zawrzeć miłosną transakcję, oddać mu siebie. Kobiece pragnienia okazały się w niej silniejsze od poczucia obowiązku i odpowiedzialności, które do tej pory ceniła najwyżej. Gdy Townsend ją całował i obejmował, zapominała o całym świecie, upojona rozkoszą, w rzeczywistości przy nim instynkt kupiecki zawodził ją całkowicie i zapominała o swej kobiecej dumie. Zamknęła oczy i z niedowierzaniem potrząsnęła głową, rozpamiętując ostatnie okrutne słowa majora. Dowiedział się od niej, kogo śledzić i aresztować. Dała mu to, po co przyszedł, czyli potrzebne informacje. Zdobył je dzięki pocałunkom wytrawnego uwodziciela, bo faktycznie wcale mu nie zależało na tym, by ją pieścić, tylko na tym, by wykorzystać jej kobiece pragnienia do swoich haniebnych celów. Pożądanie, jakie w niej budził, było tak silne, że bez zahamowań szukała intymnego kontaktu z jego ciałem. Nagle zawstydziła się swego braku skrępowania. Ten wstyd był jak gorset nałożony na jej pączkującą kobiecość. Wydała ojca, a w ten sposób wszystkich mieszkańców Rapture, w ręce Garnera Townsenda, który nazwał ją może słusznie, biblijną Izebel. Dla kilku minut przyjemności poświęciła uczucia rodzinne i lojalność. Usiadła ciężko na ławce z boku domu. Ból wciąż rozrywał jej serce. Według majora postępowała jak biblijna Izebel. To określenie nie dawało jej spokoju. Wśród targających nią uczuć wstyd walczył o lepsze z upokorzoną dumą Danielsów. W końcu wyprostowała się i rozważyła argumenty rozumu. Powoli doszła do wniosku, że nie jest Izebel, lecz Dalilą. Poczuła się tak, jakby nagle rozwiązała dręczącą ją od dawna zagadkę. Ciotka zawsze jej powtarzała, że na świecie są dwa rodzaje kobiet: przyzwoite i Dalile. To uogólnienie irytowało Whitney, bo spodziewała się, że pewnego dnia ktoś zaliczy ją do jednej lub drugiej kategorii. W głębi duszy obawiała się, że z powodu niechęci do kobiecego stroju i do tego, co uchodzi za kobiecość, jest najlepszą kandydatką na kolejną Dalilę, tak pogardzaną przez Kate. Właśnie nadszedł ten moment. Z trudem wciągnęła powietrze do płuc, ale zaraz poczuła w piersiach dziwną lekkość, bo nareszcie utwierdziła się w przekonaniu, że jest Dalilą. Szczerze pragnęła być kobietą przyzwoitą i otworzyła przed mężczyzną swoje serce, proponując mu uczciwą transakcję, w zamian za co zranił ją, upokorzył i wprawił w rozpacz. Tkwiąca w niej Dalila nie była taką naiwną gąską, postępującą szczerze wobec mężczyzn takich jak... Major Samson. Nazwała go tak kiedyś złośliwie, ale wtedy nie w pełni rozumiała trafność tego określenia. Ciocia uważała każdego mężczyznę za Samsona, a więc był nim również Townsend. Miał gorącą krew, tak jak Charlie i inni młodzi mężczyźni. To dlatego obaj chcieli ją całować, dotykać i dawać upust pożądaniu, gdy znajdowali się z nią sam na sam. Po prostu każdy miał gorącą krew Samsona i tylko to się liczyło, a nie ona, Whitney Daniels. Dokonała teraz tego zawstydzającego odkrycia, że z pewnością major postąpiłby tak samo z każdą inną Dalilą, nie angażując się osobiście. Z goryczą uwiadomiła sobie, że stało się to, o czym mówiła ciocia, i fałszywy Townsend, abstynent i uosobienie cnót obywatela Stanów Zjednoczonych, był Samsonem, który czekał na swoją Dalilę. Whitney? - Pani Morrison znalazła siostrzenicę na ławce. Zwróciła uwagę na jej sztywną pozę i na złość malującą się na jej twarzy. Na litość boską, jest okropnie zimno. – Otuliła ją swym grubym szalem. - Czy dobrze się czujesz? – Usiadła obok niej. - Czy major coś ci... zrobił? - On? – Pod wpływem serdecznego uścisku Kate Whitney pozbyła się wszelkich skrupułów, jak zwykle zręcznie manipulując półprawdą. - Uważa się za coś lepszego i nie będzie się zadawał z takimi jak my. Kołtuński i obłudny major Gamer Townsend z pewnością zasłużył sobie na Dalilę i właśnie ją napotkał. 9 Whitney niespodziewanie porzuciła zwyczaj chodzenia spać późno i wstawania późno. Nazajutrz zerwała się z łóżka zaraz po świcie i zeszła do kuchni ubrana w zielona wełnianą suknię, pod którą włożyła gorset, choć dotychczas napawał ją wstrętem. Na jej widok Kate stanęła osłupiała na środku kuchni nie wierząc własnym oczom. Siostrzenica ze słodkim uśmiechem powiedziała jej dzień dobry, narzuciła na ramiona szal, wzięła wiadro na mleko i poszła do obory. Kate patrzyła na nią przez okno, ze zdumieniem zauważając, że Whitney z determinacją kołysze biodrami. To, ze siostrzenica z dnia na dzień postanowiła wkładać krępujący strój kobiecy, stanowiło dla niej sygnał alarmowy, gdyż nie było trudno domyślić się przyczyny tej zmiany. Oczywiście za wszystkim krył się major, a ściślej coś, co zaszło między nim a Whitney wczoraj wieczorem. Kate okropnie się wszystkim zaniepokoiła. Nie ulegało wątpliwości, że przystojny arogancki Townsend pochodzi ze znakomitej rodziny ze szczytów hierarchii społecznej i jest człowiekiem światowym. Idealnie nadawał się do tego, by zawrócić w głowie i zniszczyć reputację takiej zielonej, choć dzielnej dziewczyny jak Whitney. Życie na amerykańskim pograniczu nie mogło nauczyć panny Daniels radzenia sobie ze zręcznie maskowaną perfidią i wyrachowaniem miejskich arystokratów w ich kontaktach z kobietami. Kate zaniepokoiła się jeszcze bardziej, gdy przypomniała sobie, jak przed kilkoma dniami Whitney stała z majorem przy swoim łóżku i jak oboje z trudem zwalczali cielesne pokusy. Whitney wciąż zachowywała się jak chłopczyca, ale była dobrą, przyzwoitą dziewczyną o czułym sercu. Kate czułaby się częściowo winna za wykorzystanie jej przez Townsenda, bo wychowywała ją na damę, a to mogło przyciągnąć jego uwagę. Żelazny Major odstąpił od zwyczaju kładzenia się i wstawania wcześnie. Już dawno nastał świt, a on wciąż leżał na brzuchu na łóżku w swym pokoju w przytulnej gospodzie Dedhama, półtorej mili od domu Danielsów. Po przekroczeniu progu zwalił się na pościel, nawet nie zdejmując zakurzonych butów. Późnym rankiem Benson odważył się wejść do pokoju na palcach. Przyniósł miskę wodnistej owsianki. Dyskretnie zakaszlał, a Townsend zerwał się nieprzytomny i burknął cos pod nosem. Widząc, że to tylko ordynans, przetarł zaczerwienione oczy, lecz szybko przestał i rozzłoszczony zaczął oglądać dłonie. Benson ostrożnie przysunął się do niego, by lepiej zobaczyć jego twarz, i aż zagwizdał ze zdumienia. - O rany! Ma pan major brzydkie zadrapania na dłoniach. Muszę je oczyścić. Zastosowany przez ordynasa zabieg stanowił dla Townsenda bolesne przypomnienie ostatniego spotkania z Whisky Daniels, gdyż wówczas to majorowi wbiły się w dłonie drzazgi z szorstkiego drewna stajni. Uważał, że wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu. Wczoraj wieczorem przyciskał Whisky Daniels do nieheblowanych drewnianych bali całym ciałem, bo przyrzekł sobie, że nie będzie jej dotykał dłońmi – opierał je o ścianę - i proszę, co mu się przydarzyło. Nawet nie chciał sobie wyobrażać, co by się stało, gdyby wszystko trwało dłużej. Zamknął oczy i odsunął od siebie okropne myśli. Gdy się umył, ogolił i przebrał, było południe. Poszedł od razu do obozu, bo nie było go tam od wczoraj rano, kiedy żołnierze upili się przeklętym jabłecznikiem Danielsów. Teraz poruszali się trochę ospale, ale poza tym wyglądali normalnie. Starali się złagodzić jego gniew i skwapliwie wykonywali rozkazy. Szybko wykopali i porąbali słup z napisem „Wolność" i posprzątali obóz. Chcieli, by Townsend puścił w niepamięć ich wczorajsze zachowanie. Rozkazał sierżantowi Laxaultowi i dwom doświadczonym żołnierzom ukryć się na farmie Danielsów i obserwować, co się tam dzieje. Mieli śledzić Whitney i informować go o wszelkich jej poczynaniach. Odprowadzając ich wzrokiem do lasu, uśmiechał się mściwie. Zamierzał dołożyć starań, by mała Izebel dostała więcej, niż chciała od niego utargować. Po południu i wieczorem w obozie panowała cisza. Południowy nastrój gorączkowej pracy ustąpił miejsca stanowi niespokojnego oczekiwania. Ulga żołnierzy, że dowódca nie ukarał ich za wczorajsze pijaństwo, trwała krótko. Szybko stali się na powrót gburowaci i kłótliwi. Wyczerpani codzienną pracą z niezadowoleniem spoglądali na wodnistą fasolę, którą Dedham stale ich karmił. Gdy następnego dnia o świcie przed obozem zjawiła się Harriet Delaney, by wynająć kogoś do wykonania prac w gospodarstwie, zgłosiło się wielu chętnych. Także drugiego dnia po spotkaniu z majorem Whitney już od rana miała na sobie suknię i była w wyśmienitym humorze. Jak zwykle rzuciła się w wir codziennych zajęć, ale Kate obserwowała ją pełna obaw, bo pomimo pozorów zadowolenia, siostrzenicy nie opuszczał gniew. Gdy Whitney karmiła kury i robiła masło, nagle nieruchomiała na chwilę, przekrzywiała głowę i spoglądała gdzieś z błyskiem w oczach, jakby śledziła jakiś odległy widok. Dla Kate znaczyło to, że siostrzenica obmyśla plan działania. -Jest ich trzech -oświadczyła tajemniczo Whitney podczas obiadu. - Trzech? – zdziwiła się Kate, podnosząc głowę znad garnka z gulaszem, który stawiała na ogniu. - Trzech żołnierzy obserwuje nasz dom i stajnię. Są tu od rana. - Jej twarz rozjaśnił chytry uśmiech Blacksone’a Daniela, do którego była uderzająco podobna. – Przypuszczam, że są poczciwi, a poza tym głodni i nie pogardzą naszym gulaszem i kawą. Kate nie potrafiła zachować powagi. Poczuła ulgę, gdy Whitney ujawniła swój plan, bo zapewne nim była tak pochłonięta przez pół dnia. Siostrzenica zawsze trzymała rękę na pulsie i potrafiła znaleźć bezbolesny sposób pozbycia się wroga. Oczywiście rozmyślała nie tylko o tym, jak unieszkodliwić trzech śledzących ją żołnierzy. Martwiła się o przyszłość Rapture, o ojca, który miał wkrótce wrócić z Pittsburgha, o możliwe katastrofalne skutki swych zeznań, wydobytych z niej przez majora podstępnymi pytaniami. Co będzie, gdy w Rapture zjawi się Blackstone Daniels i niespodziewanie aresztują go żołnierze sił federalnych, którzy tu na niego czekają? Należał do ludzi, którzy zażarcie bronią tego, w co wierzą, nie zważając na to, że mogą popaść w tarapaty. A tu czekała go rozprawa z Townsendem. Jeśli zaś zdradziła go jego własna córka, wyznając Żelaznemu Majorowi, że Blackstone Daniels nielegalnie pędzi whisky, to powinna pozbyć się stąd tego drugiego, zanim wróci pierwszy. Można było zrobić to sposobem Danielsów albo sposobem Dalili. Panie majorze, ona nigdzie nie wychodzi – zameldował Laxault następnego dnia wieczorem. Starał się nie zdradzić, że czuje się jak ostatni oszust. O tym, że panna Daniels nigdzie nie wychodzi, wnioskował z tego, iż trzy razy przynosiła mu i jego dwóm kolegom jedzenie, a poza tym widział ją przez cały czas, jak krzątała się po farmie. - To gdzie, u licha, jest teraz, gdy wy, sierżancie, tracicie czas na tę czczą gadaninę? – Zniecierpliwiony major wstał od stołu w gospodzie. - Panie majorze, wyszła z domu i jest w obozie. Przyniosła koc Dunbarowi. Uznałem, że nadeszła pora, by złożyć raport. - Cholera! - Townsend natychmiast wyszedł z gospody, ale podążając do obozu, zwolnił kroku i opanował gniew. Był przygotowany na irytujący widok zamszowych spodni i wysokich butów, a tu zobaczył wełnianą zieloną spódnicę i rozpuszczone złotomiedziane włosy. Zachwiał się, nieprzygotowany na taki widok. Już niemal sobie wmówił, że ostatnie spotkanie z panną Daniels było snem, jakkolwiek niepokojącym. Zdążyła podejść do Charliego, gdy spostrzegła, że zmierza do nich major. Wzięła głęboki oddech i odwróciła się do Townsenda, chcąc przedstawić mu to, z czym do niego przyszła. - Co tu u diabła, robisz? - natarł na nią, ale przezornie zatrzymał się w odległości kilku kroków. - Kazałem ci trzymać się z daleka od obozu. - Panie majorze, robi się coraz zimniej - stwierdziła obojętnym tonem. — Skoro już tak się pan uparł w swoim okrucieństwie, by trzymać tu naszego biednego Charliego, przykutego łańcuchem do drzewa, przyniosłam mu dodatkowy koc. — Z miną niewiniątka zerknęła na stos koców obok. To był widomy znak, że wszyscy w Rapture troszczyli się, by Dunbarowi było ciepło, tak samo jak dbali, by miał pełny brzuch, który nawet zdążył się już zaokrąglić. - Psiakrew, opuść obóz! Natychmiast! - krzyknął oburzony, bo prowokowała go, zerkając znacząco na koce. - Ma pan nadzwyczajny talent do przeklinania, aż ciśnie się do głowy pytanie, kto zajmował się pana wychowaniem - odcięła się. - Natychmiast opuść obóz! — warknął i groźnie zbliżył się do niej miotając z oczu błyskawice. Cofnęła się, ale nie okazała lęku. Szła ścieżką przez obóz, a major za nią, dopóki nie uznała, że Charlie już ich nie usłyszy. Wówczas zatrzymała się. Wiedziała, że są widoczni z różnych miejsc, lecz nie mógł tam dotrzeć ich głos. - Chcę, żebyście się wynieśli z Rapture. Wszyscy chcemy - oświadczyła cicho i z powagą. Jej oczy błyszczały gniewem. - Oczywiście pan major życzy sobie udanej misji. Mam więc propozycję. - Nie bądź śmieszna – burknął, czując ostrzegawcze napięcie. – Powiedziałem ci jasno, że nie chcę mieć nic wspólnego z tobą i z twoimi nikczemnymi transakcjami. - Jej spokój i chłód w oczach zbijały go z tropu. - Nie dostanie pan w swoje ręce naszych destylatorów i gorzelników. - Uniosła podbródek w sposób, który znaczył że zamierza się targować, jakby nie zważała na jego odmowę zawarcia z nią jakiejkolwiek transakcji. Nie dała po sobie poznać, że poczuła się zraniona jego jadowitymi słowami - Ale oddamy panu cały nasz zapas alkoholu. Zapewniam, że to wystarczy, by uznać pana niestrudzone poszukiwania za uwieńczone sukcesem. Ta whisky należy do pana. Niech więc pan niezwłocznie ją zabierze i jutro na zawsze opuści Rapture. Gdy skrzyżowała ręce na piersiach, z jednego ramienia zsunął jej się szal, ale nie zwróciła na to uwagi. W napięciu wpatrywała się w Townsenda, ciekawa jego reakcji. W wyrazie jego oczu dostrzegła szyderstwo i zniecierpliwienie. Z pewnością chciał ją zbesztać za tę kolejną próbę kupienia go, ale już po chwili spokojniej rozważał jej propozycję. Ta oferta oznaczała, z czego Whitney doskonale zdawała sobie sprawę, zaspokojenie jego ambicji związanych z misją w Rapture w sposób, który równocześnie pozwalał zachować dumę i zakpić sobie z niej. Panna Daniels podsuwała mu na tacy dwuznaczny sukces i nie potrafiła rozstrzygnąć, czego pragnie bardziej - czy żeby ten sukces przyjął, czy żeby go odrzucił, z jednej strony chciała, by złamał swe sztywne zasady, a z drugiej życzyła sobie, by wzgardził propozycja i ocalił męski honor kosztem ambicji. Miał dokonać wyboru właśnie pomiędzy honorem i ambicją. Wstrzymała oddech, bo nie wiedziała, czy już zna cenę, za jaką można kupić Garnera Townsenda. Major okrył się rumieńcem. Proponowała mu wyjście z sytuacji, transakcję, dzięki której nie wróciłby do Bostonu z pustymi rękami, a zarazem mieszkańcy Rapture pozostaliby nietknięci i mogliby nadal pędzić whisky. Zuchwała i niemiła Whisky Daniels złożyła mu propozycje nie do odrzucenia, choć miała ona swoją cenę. Garner Townsend o niczym tak nie marzył jak o tym, by otrząsnąć tutejszy kurz z butów i rozstać się na zawsze z tym przeklętym miejscem. Oferta była kusząca. Cholera! Whitney Daniels znowu to robiła, czyli wystawiała jego wolę na próbę. Ta mała Izebel po raz któryś proponowała mu handel wymienny lub, inaczej mówiąc, przekupstwo. Chciała go nakłonić do porzucenia obowiązków i wyrzeczenia się honoru oficera i dżentelmena! - Nie, wiedźmo. - Podszedł do niej tak blisko, że niemal dotykał jej spódnicy. - Nie zawieram z tobą żadnych transakcji. Albo dostanę w swoje ręce wszystko, to znaczy alkohol, destylatory i gorzelników, albo nic. Wbrew ludowemu porzekadłu, jakie obowiązuje w tej chorej społeczności, są rzeczy, których nie można kupić za żadną cenę, wymienić na coś, innego lub wytargować. I ty, mała pretensjonalna Izebel, właśnie się o tym dowiadujesz. - Zmrużył oczy i natarł na nią tak, iż musiała się cofnąć. Gdy nazwał ją Izebel, zesztywniała, ale miała na tyle mocne nerwy, że zdołała zignorować obelgę. - Czyli nie zawrzemy transakcji? - upewniła się. - Nie— warknął, zdumiony jej spokojem i badawczym spojrzeniem, które nie pozwoliły mu w pełni rozkoszować się odmową. Whitney Daniels nie była w wystarczającym stopniu zła czy oburzona, by dostarczyć mu prawdziwej przyjemności. - Pożałuje pan tego - zagroziła, opuszczając obóz. Major zbił ją jednak z tropu tym, że nie dał się kupić w uczciwej transakcji, i doprowadził ją do furii, bo do tej pory wyznawała filozofię życiową, zgodnie z którą wszystko można kupić. - Próbowałam załatwić z nim sprawę tak, jak to robią Danielsowie. Zaproponowałam mu uczciwą transakcje, korzystną dla obu stron, a on ją odrzucił. Teraz sam będzie sobie winien bo zmusił mnie do dalszego działania - wycedziła przez zaciśnięte zęby, gdy doszła do drogi. Townsend zauważył zimny błysk w jej oczach, gdy wypowiadała groźbę. Zahipnotyzowany patrzył, jak szła przez plac, kołysząc biodrami, i zniknęła w mroku. Zachowała się dziś inaczej niż zwykle. Stanowczo zbyt dobrze zniosła jego odmowę, jakby na wpół jej oczekiwała. Zesztywniał i przeszył go dreszcz na myśł o jej złowrogim spojrzeniu i opanowanym tonie głosu. Wymruczał pod nosem prawdę, że wzgardzona kobieta jest bardziej niebezpieczna niż diabeł. A Whisky Daniels była znana z nieprzejednania w walce. Wrócił do Dunbara, który stał oparty o drzewo, skrzyżowawszy ręce na piersiach. - Widziałem, jak pan major rozmawiał z Whit - zagadnął z udawaną życzliwością. - Ona przegadałaby nawet biskupa. - Nagle spoważniał, zniżył głos i spojrzał na Townsenda ze złością: - Czy przegadała pana majora? - Dunbar, jeśli nie chcesz być znowu związany, to trzymaj język za zębami - ostrzegł go Townsend. - Czy pan major zawarł z nią transakcję? - Charlie nie przestraszył się groźby. Rzucił się do przodu najdalej, jak pozwalał mu łańcuch i znieruchomiał. Coś w jego reakcji uświadomiło Townsendowi, że nie chodzi mu o transakcję dotyczącą destylatorów i whisky. - Jaką transakcję? - Na myśl o propozycji złożonej mu przez pannę Daniels poczuł podniecenie. Czyli Charlie miał na namyśli ciało Whitney. Ale jak mógł o wszystkim wiedzieć? – Aha, chodzi ci o szczególnego rodzaju transakcje. Czyżby istotnie w tej zabitej dziurze handel wymienny obejmował również to? - W Rapture handlujemy uczciwie i rzetelnie wszystkim. Gdy chłopak chce zdobyć dziewczynę, zawiera z nią transakcję. Mówi, czego od niej chce i co jej da w zamian, a także czy się z nią ożeni czy nie. Wszystko to wykłada otwarcie, jasno i bez ogródek. - Głos Charliego stał się natarczywy – Czy ubił pan z Whit taki interes i spał z nią? Major ze zgrozą stwierdził, że Dunbar używa; takiego samego języka jak ona. Przez chwilę milczał wymownie, przybrawszy pogardliwą minę. - Ona i handel wymienny są zbyt proste na mój gust. Ten brak subtelności i zasad moralnych... - Wasze miejskie sposoby załatwiania spraw na wschodzie kraju wcale nie są lepsze od naszych - przerwał mu Charlie. Otaksował wzrokiem tego aroganta i doszedł do wniosku, że tak sztywny, napięty i zgryźliwy mężczyzna na pewno od dawna nie zażywał rozkoszy w ramionach kobiety. Nie zaślepiała go już zazdrość, więc z łatwością dostrzegł w Townsendzie wyposzczonego seksualnie frustrata. Przybrał swobodniejszą pozę. - Mówi się, że wy tam na wschodzie kupujecie i sprzedajecie kobiety za gotówkę. - Może tak robią męty społeczne, ale nie ludzie cywilizow... - Chodzi o posag, czy jak wy to tam nazywacie - przerwał mu znowu Dunbar, zbijając go z tropu. Spojrzał na niego ostrzegawczo i oświadczył: - Panie majorze. Whit Daniels należy do mnie. Zamierzam zawrzeć z nią uczciwą transakcję i oświadczyć się jej. I chcę być jej pierwszym mężczyzną. Townsend pobladł - Chcesz powiedzieć, że ta na wpół dzika jędza jest... jest... - Nigdy jeszcze tego nie robiła - oznajmił obojętnym tonem Charlie. - Jeszcze nie zawarła w tej sprawie transakcji z żadnym mężczyzną. Ja będę pierwszy. Townsend dziwnie zmiękł. Chcąc to ukryć, znowu włożył maskę pogardy. Panna Daniels zaproponowała mu „uczciwą transakcję”. Chciała zawrzeć z nim taką transakcję wcale nie po to, by pozbyć się go z Rapture. jak błędnie sądził. - O Boże - westchnął. - Zamierzam zawrzeć z nią transakcję - powtórzył buńczucznie Charlie. - To znaczy chcesz zrobić to, co zrobiłbyś wtedy w lesie, gdybyśmy nie oderwali cię od niej siłą? - zaatakował go major jak rywala. - O taką transakcję ci chodzi? Jeśli tak, to zastanów się, czy dasz radę. O ile pamiętam, to ty ostrzegałeś mnie, że ta wiedźma gryzie i kopie. - Zanim skończymy to robić, przestanie gryźć i kopać. Będzie mruczała jak kotka. To będzie dla niej niebiańska transakcja. - A cóż to, u licha, jest niebiańska transakcja? - To taka, o której marzy każdy kupiec. Daje rozkosz. - Charlie uśmiechnął się jak znawca.- Wtedy przekracza się bramę świętego Piotra, nawet jeśli w jego księdze brak czyjegoś nazwiska. Whit z jej instynktem kupca od razu będzie wiedziała, o co chodzi, gdy tylko to poczuje. - Jego niski znaczący śmiech brzmiał dla Townsenda jak cios. Major ruszył do gospody. Przeżywał straszny zamęt. Whitney Daniels była dziewicą. Z każdym krokiem wiadomość ta ciążyła mu coraz bardziej. Jej dziewictwo wydawało mu się nieprawdopodobne i paradoksalne, ale Dunbar niezbicie w nie wierzył i zapewne słusznie. O ileż łatwiej było Townsendowi uważać ją za ladacznice. Stał zdruzgotany w mrocznym pokoju i zastanawiał się nad sytuacją. Transakcja, jaką chciała zawrzeć z nim Whitney, dotyczyła miłości. Ta kobieta go pragnęła, bez względu na kierujące nią motywy. Świadczyło o tym każde drżenie jej ciała, każda utrata oddechu i każdy niepewny ruch. Chciała z nim zawrzeć „miłosną transakcję" zgodnie z zasadą postepowania mieszkańców Rapture, bo oni targowali się o wszystko! Wszystko miało dla nich swoją cenę! Dla niego było to jednak czymś tak obcym i szokującym, że nie potrafił właściwie reagować na składane mu propozycje. Zdumiewało go przywiązanie tutejszych ludzi do tej handlowej reguły i powaga, z jaką ją traktowali. Od kołyski po grób zawierali ze sobą transakcje, ubijali interesy i targowali się. Po części była to sztuka życia, po części rozrywka oraz zabawa towarzyska, a po części etyczna zasada postępowania. Przejawiała się we wszystkim, włącznie z życiem intymnymi. Zachowanie Whitney stanowiło kwintesencje tej filozofii życia, będącej odpowiedzią na trudy egzystencji na amerykańskim pograniczu. Ale on znał tylko kobiety z jego klasy społecznej i nie był przygotowany na spotkanie z kimś tak wyjątkowym jak panna Daniels, będąca w jednej osobie urodzonym kupcem, gorzelnikiem nielegalnie pędzącym whisky i cnotliwą panienką... Na wspomnienie jej jedwabistej skóry i żaru. z jakim odwzajemniała pieszczoty, krew zaczęła szybciej krążyć w jego żyłach. Nie walczył już z podnieceniem, świadom, ze i tak nic to nie da. Ale gdy przypomniał sobie groźny błysk jej oczu w czasie ostatniego spotkania, przeszył go dreszcz. Ostrzegła go. że będzie żałował odrzucenia jej propozycji. Pomyślał teraz, ze słusznie, bo intuicja podpowiedziała mu nagle iż katastrofa jest nieuchronna. Już dwa razy kobiety złamały mu życie, wykorzystując słabość, jaką do nich czuł. Miał powody do obaw, że może zdarzyć się to po raz trzeci, gdyż nie potrafił panować nad pożądaniem, jakie wzbudzała w nim Whitney Daniels. Gdzie, u diabła, on się podziewa? - zażądał wyjaśnień, gdy wieczorem poszedł do obozu, chcąc wysłać Wallace'a z wiadomością do Laxaulta na farmę Danielsów. - Nie wiem. panie majorze - zarzekał się zdenerwowany Benson i z lękiem zerkał na puste namioty. Major podążył za jego wzrokiem i zorientował się, że w obozie panuje nienormalna cisza. - Gdzie jest Kingery, Ned Wilson i Albert Sipes, dorównujący mu idiotyzmem? - Zajrzał do wszystkich namiotów i obszedł obóz dookoła. Doliczył się tylko sześciu z trzydziestu sześciu żołnierzy. — Psiakrew! Przecież nie wysłałem patrolu. - Bliski wybuchu spojrzał na Bensona, który ze strachu mrugał powiekami. - Do cholery, gdzie oni wszyscy są? Nie sądził jednak, że ordynans wie, więc zostawił go przerażonego i udał się do gospody w nadziei, że żołnierze schronili się tam przed zimnem. Ale zastał tylko Harveya, który na widok jego gniewu desperacko chwycił z kąta miotłę, jakby bał się fizycznej napaści i postanowił się bronić. Townsend bez słowa wyszedł z gospody i wrócił do obozu. W furii chwycił Bensona za mundur na piersiach i potrząsnął nim, ostrzegając w ten sposób przed większą karą za zatajanie prawdy o tym. gdzie są żołnierze. Ordynans niechętnie oznajmił mu, że jak sądzi, silny Dem Wallach rąbie drewno u wdowy May Donner, a Ned i Albert kładą nowy dach na szopy i łuskają kukurydze na farmie Sarah Dunbar, podczas gdy Kingery pomaga kowalowi Radnorowi naprawić miech kowalski. Żołnierze bratali się z miejscowymi czy raczej pracowali u nich - młócili zboże, rąbali drewno, naprawiali sprzęty, łuskali kukurydzę itp. Townsend nie krył oburzenia. - Jak mają czelność? Porzucają obowiązki, okazują nieposłuszeństwo dowódcy i pracują dla tych nędznych zdrajców? - Za... żywność, panie majorze - wykrztusił wciąż przestraszony Benson. - Pracują za... Śniadania i kolacje. - Za żywność? — Townsend osłupiał. - Za żywność, której miejscowi nie chcą nam sprzedawać? - Panie majorze, nasi ludzie głodowaliby od dawna, gdyby nie troszczyła się o nich Sarah Dunbar. Ja też stale chudnę. -Zerknął na swój luźny mundur i spodnie, które marszczyły się w pasie. Już nie był korpulentny, a twarz miał mizerną. Townsend patrzył na niego nowymi oczami. Dotychczas jakoś nie dostrzegał, że jego ordynans jest coraz chudszy. Owładnięty obsesją pomyślnego wypełnienia misji, nie słyszał nawet burczenia we własnym brzuchu. Dopiero teraz zauważył, że również na nim mundur wisi, a obcisłe spodnie stały się luźne. Był tym zszokowany. Tak zaangażował się w poszukiwanie destylatorów i alkoholu, że nie zauważył, iż jego żołnierze stali się niemal dezerterami, wspomagając wrogów. Przebiegli wieśniacy za pomocą jedzenia nakłonili ich do wykonywania pracy za zdrajców gorzelników, którzy udali się do Pittsburgha. W ten sposób podkopywali legalną władzę państwową, którą on miał tu umacniać! To była ironia losu. Wraz z pozostałymi w obozie żołnierzami wyruszył do wsi, by oduczyć wszystkich samowolnych podwładnych oportunizmu. Oderwał ich od wyłamywanych zajęć, a oni zachowywali się potulnie. nie chcąc narazić się na jego gniew. Po powrocie do obozu obawiali się najgorszego, ale Żelazny Major kazał Brooksowi wymierzyć stosowne kary tylko największym winowajcom i udał się do swego pokoju w gospodzie, bo chciał być sam. Przeżywał gorycz, że nie panuje nad sytuacją i nie potrafi zapewnić żołnierzom stosownego wyżywienia. Miejscowi od razu się zorientowali, jaki jest ich słaby punkt, i wykorzystali to przeciwko nim z diaboliczną skutecznością. A z powodu szczerozłotych guzików przy jego mundurze mogli ich trzymać w szachu. Townsend stanął w drzwiach i wrzasnął na ordynansa. Gdy zjawił się zdyszany i przestraszony Benson, zerwał z siebie mundur i podał mu go ze złością. - Odetnij te cholerne guziki i przyszyj nowe. Zdumiony Benson pospiesznie odciął guziki i po chwili przyniósł majorowi solidną garść krążków drogocennego kruszcu. -Zanieś je Dedhamowi. by miał czym płacić za żywność dla nas - wycedził przez zaciśnięte zęby, unikając spojrzenia ordynansa. Gdy ten był już przy drzwiach, przywołał go z powrotem i wybrał jeden ze lśniących kawałków metalu. Po wyjściu Bensona oglądał guzik ze szramami po zębach Whitney Daniels. Przez dwie kolejne noce urządził taką obławę w lesie, że mało brakowało, a schwytałby Juliusa i Ballarda. Lepsze odżywianie wzmogło jego determinację. To zaś, że poświęcił na zakup żywności swe fantazyjne guziki, wzmocniło jego więź z żołnierzami, którzy teraz wykonywali rozkazy nieco gorliwiej. Gdy odkryli beczkę whisky, zakopaną w miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się gorzelnia, obiecał im, że ją dostaną, gdy schwytają gorzelników, toteż szukali ich z poświeceniem. Whitney poleciła Juliusowi i Ballardowi zniszczyć zacier i zakopać destylator. Wyprawiła do nich do lasu jednego z Delbartonów, by im w tym pomógł i bezpiecznie przyprowadził ich na farmę Danielsów. Żołnierze natychmiast powiadomili o tym ostatnim Townsenda, który wysłał na farmę adiutanta, by przesłuchał Juliusa i Ballarda. Staruszkowie powiedzieli Brooksowi tyle, że po prostu przyszli do panny Daniels w odwiedziny. W reakcji na sprawozdanie Brooksa major warknął, że w wypadku tej kobiety nic nie dzieje się po prostu, i kazał śledzić Juliusa i Ballarda. W obliczu niebezpieczeństwa grożącego mieszkańcom Rapture Whitney postanowiła wcielić w życie drugi plan. Zamierzała ugodzić w dumę Townsenda i sprawić, by okryty hańbą opuścił dolinę. Uważała, że mężczyzna o jego statusie społecznym łatwiej pogodzi się z fiaskiem swej misji, niż zechce spędzić życie u boku Izebel, która na dodatek pije whisky. Przewidywała, że gdy Julius i Ballard zastaną ją z nim w jego łóżku, będzie wolał wynieść się stąd, niż się z nią ożenić, skoro zostanie postawiony przed takim wyborem. Postanowiła położyć się do jego łóżka, gdy będzie przeszukiwał okolicę, i polecić Robbiemu Dedhamowi, by pobiegł po Juliusa i Ballarda z chwilą powrotu Townsenda do gospody. W jej planie wystarczało czasu, by doszło do „tego czegoś", ale faktycznie miało nie dojść. W momencie zjawienia się w pokoju Townsenda Juliusa i Ballarda z karabinami i zażądania przez nich honorowego ślubu miała nadal być dziewicą. Ilekroć rozważała ten punkt planu, z jej twarzy znikał uśmiech. Bez wątpienia wymuszanie ślubu pod groźbą zabójstwa było dla majora, tak samo jak dla niej, odrażające. Dlatego postanowiła zaproponować mu, by zamiast się z nią żenić, natychmiast opuścił Rapture. i zatrzymać go w areszcie domowym, dopóki się nie zgodzi i nie wezwie adiutanta w celu wydania stosownych rozkazów. To był prosty plan, którego powodzenie opierało się na wykorzystaniu jedynej słabości Townsenda, czyli jego chorobliwej dumy. Jej pomysł nie spodobał się wujkom, ale w końcu przekonała ich swoimi argumentami. Jedyna trudność polegała na pokonaniu jej słabości do majora, gdy będzie z nim sam na sam. Była to poważna trudność, gdyż myśl o byciu z nim w łóżku niebezpiecznie pobudziła zmysły Whitney. Panie majorze! - Gdy nazajutrz rano wychodził ze stajni kowala, gdzie jak zwykle zostawił konia, przybiegł do niego Benson. W nocy Townsend przeszukiwał z żołnierzami las, ale odkryli tylko wygasłe ogniska i stare szlaki prowadzące do strumieni. Rano sprawdzali różne tropy w nadziei, że natkną się na świeże. Major był wyczerpany i rozgoryczony. Marzył tylko o zjedzeniu gorącego posiłku i położeniu się do łóżka. - Mamy inspekcje, pułkownika! Pański adiutant, porucznik Brooks, kazał mi uprzedzi pana o tym! Townsend dostrzegł z boku gospody konie, a w drzwiach beczkowatego pułkownika Olivera Gaspara o nieprzejednanym spojrzeniu, tego byłego sklepikarza. 10 Majorze - pułkownik spoglądał na niego ponad stołem w gospodzie, przy którym siedział, bębniąc w blat grubymi palcami o brudnych, pozdzieranych paznokciach – czuję się zmuszony oświadczyć, że zdumiewa mnie brak waszych postępów w śledztwie. Wiemy z wiarygodnych źródeł, że ta dolina jest siedliskiem działalności przemytniczej, a wy zdołaliście aresztować tylko jedną osobę i nie odkryliście żadnego destylatora. - Ruchliwe fałdy skórne pod ciemnymi oczami, które patrzyły na Townsenda oskarżycielsko, zastygły nagle jak w masce. - Panie pułkowniku, proszę mi najpierw odpowiedzieć na pytanie, co się stało z prowiantem, który miał tu przybyć w ślad za nami? - Major spoglądał na niego wyniośle. – Bo nigdy tu nie dotarł. Głodni ludzie chętniej szukają żywności niż przestępców i zdrajców. - Majorze, dyscyplina w oddziale to wasza troska, moją jest owocność waszych poszukiwań – warknął pułkownik, ugodzony protekcjonalnością dobrze urodzonego bostończyka. – Mam wiadomość, która pozwoli wam zwiększyć wasze kiepskie starania. Przed dwoma dniami został rozpędzony mityng gorzelników w Pittsburghu i teraz ci nikczemni zdrajcy uciekają do swoich nor. Brak im zamiłowania do uczciwej walki. Skapitulowali, gdy zorientowali się jakimi siłami dysponujemy i że prezydent Waszyngton potępia ich zdradę. Ale garstka postanowiła nadal bojkotować podatek. Może niektórzy z nich właśnie tu zmierzają. Miejmy nadzieję, że gdy się zjawią, zdołacie ich aresztować. - Panie pułkowniku, nie sfabrykuję przeciwko nim dowodów winy - wycedził Townsend przez zaciśnięte zęby, hamując gniew. - Jak mogę wykazać, że są gorzelnikami, jeśli nie mają destylatorów i whisky? - Majorze, waszym zadaniem nie jest czegokolwiek dowodzić. Nie mogę wrócić stąd do moich zwierzchników z pustymi rękami, a oni nie mogą pójść do sądów bez przywódców tego diabelskiego spisku przeciwko państwu. Waszym zadaniem jest dokonać aresztowań, a sądy zrobią resztę. - Wstał, obnażając w zimnym uśmiechu żółte zepsute zęby. - Wyjeżdżam stąd jutro rano i pozostawiam w waszych rękach inicjatywę, która zapewni panu i mnie pochwałę. Ja i mój adiutant musimy dziś przenocować w tej gospodzie. Nad doliną zapadł ponury wieczór. Księżyc i gwiazdy skryły się za ołowianymi chmurami. Kate poszła spać. a Whitney poraz ostatni przedstawiła w kuchni swój plan starym wujkom. Zaakceptowali go i położyli się spać w łóżku Blacka Danielsa. Panna Daniels poczekała w swoim pokoju, aż ciotka zaśnie twardym snem, włożyła spodnie i wysokie buty i ostrożnie wyśliznęła się z domu. Przemknęła chyłkiem obok zabudowań, by nie zauważyło jej sześciu żołnierzy, pilnujących teraz farmy w dzień i w nocy. Gdy przekradła się do drogi, serce jej łomotało i miała lodowate ręce. Ale udzieliła sobie reprymendy i wmówiła, że nie ma już odwrotu. Nie mogła przecież zachowywać się jak histeryczna panienka i bać się tego, co nastąpi, a już zwłaszcza wyobrażać sobie co Townsend o niej pomyśli, gdy zastanie ją w swoim łóżku. Postanowiła dać mu do zrozumienia. że nie łączy ją z nim nic osobistego. W kolonii w środku doliny przemknęła od chaty do chaty i wślizgnęła się do gospody kuchennymi drzwiami. Gdy szła na górę, zaskrzypiały schody, a gdy wchodziła do pokoju majora, zapiszczały zawiasy. Wstrzymała oddech, ale już nic więcej nie zakłóciło panującej wokół ciszy. Odetchnęła z ulgą. Jej oczy szybko przyzwyczaiły się do mroku i wydobyły z niego kształty mebli. Zerkając na łóżko, poczuła ucisk w gardle. Zdjęła surdut i buty, ale zawahała się przy spodniach. Musiała je zdjąć, jednak tylko do połowy rozpięła guziki bluzki, bo już odczuwała niebezpieczne podniecenie. Wsunęła się pod kołdrę i leżała sztywno, starając się nie myśleć o tym, jak Townsend będzie wściekły, gdy ją tu zobaczy. Wolała sobie wyobrażać, że on wkrótce opuści dolinę. Opuści... Ta perspektywa wcale jej nie ucieszyła, co stanowiło dla niej sygnał ostrzegawczy. Garnet Townsend spakuje się i wyjedzie z Rapture, przeklinając ziemię, po której stąpała Whitney Daniels, która już nigdy nie zobaczy jego twarzy o posągowych rysach i wysokiej, wspaniale zbudowanej sylwetki, nie poczuje pieszczoty gorących warg tego mężczyzny, dotyku silnego ciała, jedwabistych włosów i namiętnych ust. Odwróciła się na bok, chcąc odsunąć od siebie te niechciane obrazy, ale poczuła męski zapach, który przylgnął do pościeli. Krew zaczęła szybciej krążyć w jej żyłach, jakby Gamer Townsend brał ją w ramiona. Westchnęła i głęboko wciągnęła powietrze do płuc, napawając się tym męskim zapachem. Nie chciała myśleć o rym, jak będzie w Rapture po wyjeździe majora i jak wiele zmieniło się w niej i wokół niej w krótkim okresie jego pobytu w tym miejscu. O Boże! - Kate gwałtownie usiadła na łóżku i chwyciła się za serce, bo w domu rozlegały się nieznośne świszczące dźwięki. Odetchnęła głęboko. Starzy wujkowie tak głośno chrapali, że człowiek wyrwany tym ze snu w pierwszej chwili nie wiedział, co się dzieje. Kate nie mogła się nadziwić, że w ogóle mogli spać, tak sobie w tym nawzajem przeszkadzając. Wstała z łóżka, włożyła buty. narzuciła na ramiona chustę i ruszyła do nich na dół po schodach, oświetlając sobie drogę świecą. Musiała przez chwilę głośno pukać do ich pokoju, zanim chrapanie nieco przycichło. W drzwiach stanął na wpół przytomny Julius. - Znowu okropnie chrapiecie - poskarżyła się, zerkając na Ballarda, który wydawał przez sen nieznośne świsty. - Przykro mi ale musicie coś z tym zrobić, bo nie mogę spać. Julius spojrzał na nią zdumiony. Już od tylu lat spał z bratem w jednym pokoju, że nie budzili się nawzajem chrapaniem, nawet gdy spali w jednym łóżku. Potraktował jednak skargę Kate poważnie, bo podszedł do Ballarda i potrząsnął nim, bezskutecznie próbując go przewrócić na drugi bok. - Obudź się, stary durniu! - wrzasnął mu w końcu do ucha. - Co? Już pora? - odezwał się wyrwany ze snu Ballard, podnosząc się niezdarnie. - Opanuj się. - Julius pomógł mu wstać. - Znowu tak strasznie chrapiesz, że obudziłeś Katie. Idziemy do stajni, żeby się mogła wyspać. Kate nie protestowała. Przeciwnie, pomogła im złożyć koce i dała świecę, żeby sobie oświetlili drogę. Gdy wyszli, z rozkoszą położyła się w ciepłej jeszcze pościeli. W tym czasie Robbie Dedham stał na czatach, ukryty za stertą słomy w stajni kowala, gdzie major trzymał konia. Odgrywał kluczową rolę w planie Whitney, bo był odpowie- dzialny i szybki. Czuwał z przejęciem przez pół nocy, ponieważ Townsend zjawił się w stajni dopiero o wpół do czwartej nad ranem. I w tej chwili chłopiec wyruszył na farmę Danielsów. Przemykał się jak wcześniej Whitney od chaty do chaty skradał niczym lis polujący nocą na kury, by powiadomić starych wujków, że mają się udać do gospody. Niepostrzeżenie wszedł do pokoju Blacka Danielsa, ale jego łóżko było puste. Myszkował po domu, szukając Juliusa i Ballada, lecz nigdzie ich nie znalazł. Zastanawiał się gorączkowo, gdzie mogą być i ci powie Whit, jeśli nie spełni jej prośby. W końcu zaczął się bać panującej w domu martwej ciszy i nieprzyjemnych ciemności, więc szybko wyszedł na dwór i zdenerwowany trzasnął drzwiami do kuchni. Gdy przekradał się obok stajni, zauważył przez uchylone drzwi jakiś dziwny blask i zaciekawiony podszedł bliżej, choć bał się tak, że serce wyrywało mu się z piersi, a dłonie były mokre od potu. Dochodziły stamtąd jakieś dziwne dźwięki. Im był bliżźej, tym stawały się głośniejsze. W jego uszach brzrniały jak pomruki kuguara szykującego się do skoku albo złowrogi chichot diabła psocącego pod osłoną nocy. Znieruchomiał gdy hałas nieco ucichł. Gdy jednak po chwili dziwne odgłosy stały się jeszcze głośniejsze, wrzasnął przeraźliwie i zaczął uciekać najkrótszą drogą przez podwórze, zapominając o zachowaniu ostrożności. Diabeł rzucił się za nim w pogoń i chwycił go w swoje łapy, ale on stawiał taki opór, że udało mu się wyrwać. Robbie popędził na złamanie karku, byle być jak najdalej od tego miejsca. Słyszał z tyłu sapanie i - mógłby przysiąc - stukot diablich kopyt. Modlił się, by stwór znowu go nie złapał, i stał się cud, bo diabeł zaprzestał pościgu. - Kto to był, panie sierżancie?- Dem Wallace przystanął za swym przełożonym. - Zdążył go pan rozpoznać? - Wydaje mi się, że syn karczmarza. Chyba myszkował po domu, chcąc coś zwędzić - odpowiedział swym zgrzytliwym głosem zasapany Laxault. - Wallace. wracaj na swoje miejsce i ogrzej się. Trzaśniecie drzwi obudziło Kate Morrison. Już rmała zasypiać, gdy usłyszała stłumiony krzyk. Usiadła na łóżku. Pomyślała, że to żołnierze zakradli się na górę. Ruszyła przerażona do pokoju siostrzenicy i zawołała ją. Łóżko było puste. Kate zapaliła świecę i ze zgrozą stwierdziła, że Whitney w ogóle się dziś nie kładła. Przeszukała dom, nigdzie jednak jej nie znalazła. Włożyła szlafrok i buty i poszła do stajni Ale tam też jej nie było, tylko Jullius i Ballad spali na słomie, chrapiąc w najlepsze. Kate wróciła do kuchni i zapaliła lampę naftową. Miała zimne, drżące dłonie. Whitney gdzieś poszła, ale na pewno nie do gorzelni, bo Ballad i Jullius tu byli. Kate zastanawiała się w panice, jak siostrzenica mogła tak nagle zniknąć. Oprócz nielegalnej gorzelni było tylko jedno miejsce, do którego Whitney mogła pójść potajemnie w nocy. Kate osunęła się na krześle, smutna i bezradna. A więc jej słodka Whit w końcu uległa urokowi Żelaznego Majora. Poszła do niego. Gdy zaskrzypiały drzwi. Whitney poruszyła się w ciepłej pościeli. Na widok Żelaznego Majora serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. Townsend stanął czujny przy wejściu, jakby instynktownie dostrzegł jakąś zmianę w pokoju. Gdy odwrócił głowę w stronę łóżka, Whitney zamarła z przerażenia. Już szarzało, więc zobaczyła, że jego szaroniebieskie oczy są zimne jak stal. Uniosła się na łokciu, ukazując jasną skórę na obnażonym ramieniu, które wysunęło się spod koca. Oblewały ją na przemian fale zimna i gorąca, jak w jakiejś strasznej chorobie. Wstrzymała oddech i czekała na reakcję gospodarza. - Co tu robisz? - spytał po długiej chwili, a jego silny niski głos wcale nie brzmiał zachęcająco. To pytanie dźwięczało jej w uszach, ale nie czuła strachu, tylko podniecenie. Nabrzmiały jej brodawki i dostała gęsiej skórki. Potraktowała to jak sygnał ostrzegawczy, ale nie była zaskoczona reakcją swojego ciała na obecność Townsenda. Nie zapomniała, że choć zawsze dawało takie wstydliwe znaki, gdy był w pobliża, to jakoś sobie z tym radziła. Przyszła tu, by wykonać ważne zadanie. Chcąc zyskać na czasie, postanowiła zając majora rozmową. - Było... mi zimno - wymamrotała, wcale nie kłamiąc, Townsend rzucił okiem na jej buty, porządnie postawione obok jego wojskowego tornistra, i na spodnie przewieszone przez taboret stojący obok butów. Śledząc jego wzrok, Whitney uświadomiła sobie, że pokonała wszelkie opory i zdjęła spodnie. - Jeśli było ci zimno, dzieweczko, to... nie powinnaś była się rozbierać – oświadczył rzeczowo, ale głos mu się załamał. Żelazny Major chodził po pokoju ciężkimi krokami jakby mięśnie i stawy odmawiały mu posłuszeństwa. Zanim tu wszedł czuł tylko zimno, przygnębienie i gniew. Ale w jego łóżku czekała na niego ponętna, gorąca Whisky Daniels. Nagle ustąpiła sztywność paraliżująca jego ciało. Wpatrywał się w oczy i zaróżowione policzki Whitney, przeżywając udrękę zmysłów. Odtajały jego pragnienia, stale wypierane przez wymagania i obowiązki. - Chyba nie byłby pan major zadowolony, gdybym pobrudziła pościel butami- odparła równie rzeczowo, choć ledwie dosłyszalnym głosem, wiec Townsend podszedł do niej bliżej. Z wyrazu jego oczu wyczytała, że namiętność popycha go ku niej, ale duma powstrzymuje. Ona również toczyła wewnętrzną walkę, w której pożądanie zmagało się z pogardą, a potrzeba triumfu z pragnieniem zaznania rozkoszy. Był taki wysoki, silny i gorący. Bała się, że nie potrafi mu się oprzeć, że pozwoli, by zniewolił jej zmysły i uśpił rozum. Postanowiła za wszelką cenę podtrzymywać rozmowę. - Chciałabym... porozmawiać z panem majorem. - Rozpaczliwie starała się, by jej głos brzmiał normalnie, jakby nie powodowała nią namiętność, gdy na wpół naga czekała na niego w łóżku. Uznała za niewybaczalne, że zdjęła buty i spodnie, ale przecież musiała być przekonująca! - Jesteś pewna, dzieweczko, że właśnie tego byś chciała? - wydyszał i podszedł do łóżka, rozpinając kościane guziki munduru, którymi ordynans zastąpił złote. Skinęła głową. Jak zahipnotyzowana obserwowała zgrabne ruchy jego dłoni, gdy coraz bardziej odsłaniał koszulę pod mundurem. W panice pomyślała o wujkach. Co się z nimi stało? Dlaczego jeszcze nie przyszli? - Nie chciałabym, żeby pan major pomyślał… Nie chciałabym, żeby pan major... Nie chciałabym... - powtarzała, tracąc wątek, bo Townsend właśnie zdjął mundur. - Jeszcze... jeszcze nigdy nie widziałam pana majora w samej koszuli. – Ostatnie zdanie powiedziała wbrew swojej woli i oblała się rumieńcem, uświadomiwszy sobie, że zachowuje się jak naiwna gąska. Ale na widok delikatnego płótna koszuli na szerokich męskich ramionach straciła samokontrolę. Zadrżała z podniecenia. Townsend myślał o jej jedwabistym ciele i wpatrywał się w dorodne piersi, których kształt uwidaczniał się pod kocem. Ta kobieta sprawiała mu tyle kłopotów. Powinien wyrzucić ją z łóżka lub podnieść alarm czy uciec stąd na łeb na szyję. Z każdą chwilą coraz bardziej wystawiała na szwank jego ambicje, godność i pozycję społeczną. Stanowiła uosobienie pokusy i dlatego mogła ściągnąć na niego ostateczną klęskę, hańbę na całe życie. Ale nie potrafił odwrócić się od łóżka i wyjść z pokoju. Czuł nieuchronność katastrofy i nie mógł oderwać oczu od gładkiej jasnej skóry i pięknej twarzy. Zdjął bury. - Whisky Daniels, nie chciałabyś, żebym co o tobie pomyślał? - Nieubłaganie zbliżał się do łóżka, z każdym krokiem coraz bardziej podniecony. Już czuł zapach jej ciała i mącił mu się umysł. Ze ściśniętym gardłem obserwowała, jak podchodzi do niej wolno, bez munduru i butów. Przerażona, nie odważyła się polizać dziwnie nabrzmiałych warg. Gdy znalazł się przy niej, słyszała tylko bicie swojego serca. - Nie chciałabyś, żebym co o tobie pomyślał? — powtórzył udręczony zmysłowymi pragnieniami. - Nie... nie wiem... — Drżała z lęku przed swą słabością. Wiedziała, że stanie się miękka jak wosk, bo pamiętała, co czuła, gdy trzymał ją w objęciach i przyciskał jej piersi do swojego torsu. - Och... Nie chciałabym, by pan major pomyślał, że żywię do niego urazę. To znaczy, chciałabym panu powiedzieć, że nie łączy mnie z nim związek o charakterze... osobistym. Stal przy niej i patrzył w jej błyszczące oczy, czując rozpaloną krew w żyłach. Uwolnione spod kontroli rozumu pożądanie triumfowało. - Mylisz się, dzieweczko. Twój związek ze mną jest osobisty, tak osobisty, że bardziej już być nie może - zaoponował zduszonym głosem. Usiadł przy niej na łóżku i ujął jej twarz w dłonie. Była tym przerażona, lecz zarazem czuła się bezbronna. Potrafił sprawić, że zapominała, co miała robić i mówić, zapominała o całym świecie. - To znaczy... Wiem, że nasz związek jest trudny - To doskonałe określenie- wymruczał pod nosem.- I wszystko na to wskazuje, że stanie się jeszcze trudniejszy. - Spojrzał na nią znacząco, odchylając głowę. - Och, panie majorze- szepnęła rozpaczliwym głosem w przypływie paniki. - Mam na imię Garner. - Przysunął twarz do jej twarzy. -Mów tak do mnie. - Garnerze - powtórzyła, zniewolona tą zachętą, wyszeptaną tuż przy jej ustach. Gdy tylko wymówiła imię Garnera, poczuła na wargach jego język. Jej policzki rozpłomieniły rumieńce. — Garnerze - szepnęła i znowu Garner przesunął językiem po jej wargach. Szepnęła po raz trzeci, bezwstydnie domagając się powtórzenia pieszczoty, po raz czwarty i kolejny. Za każdym razem Garner przedłużał ten rozkoszny dotyk. Whitney czuła się bardzo podniecona grą miłosną, jaką z nią prowadził. Wydawała jej się naturalna jak oddychanie. Uniosła lekko głowę i czekała na bardziej namiętny pocałunek, a gdy czekanie się przedłużało, otworzyła oczy. - Czym twój oddech tak pachnie? - szepnął znowu Garner tuż przy jej ustach, jakby napawał się cudownym aromatem. - To gaulteria - szepnęła również tuż przy jego ustach, by mógł wdychać zapach. - Jest rozkoszny, upajający. Powtórz jeszcze raz nazwę tej rośliny. - Gaulteria. Wdychał ten zapach tak, jakby rozkoszował się nią samą. Pasuje do ciebie, ty też jesteś upajająca Whisky. - Whitney. - Potarła czubkiem nosa jego nos. - Whitney - powtórzył, oddając jej inicjatywę w grze miłosnej, którą przed chwilą rozpoczął. Teraz za każdym razem. gdy wypowiadał jej imię, wodziła językiem po jego rozchylonych ustach. Jego dłonie wciąż obejmowały jej twarz. - Whitney... Whitney... Whitney... Gra zakończyła się tak samo naturalnie, jak się zaczęła, ustępując miejsca pocałunkowi. Whitney dała się ponieść fali rozkoszy. Zadrżała. Rozum podpowiadał jej, że nie powinna ulegać takim pokusom, ale go zagłuszyła. Zapomniała, dlaczego powinna słuchać głosu rozumu. Garaer scałował z jej warg całą przezorność, rozwagę i przebiegłość Danielsów. A gdy przycisnął ją do siebie w żelaznym uścisku, przestała myśleć. Objęła go. Całował ją tak zaborczo, że straciła wolę oporu i jej zmysły były czułe tylko na jego ciało. Gdy się ocknęła, oparła głowę o jego obojczyk. Przywarła do jego gorącego torsu, a on rozplótł na plecach jej długi warkocz i rozrzucił złotomiedziane włosy na ramionach. Ujął w dłoń grube pasmo i wtulił w nie twarz, napawając się jego miękkością i zapachem. - Pragnę cię. Whitney - szepnął, odkrył kołdrę i odpiął pozostałe guziki bluzki. Powiew chłodnego powietrza na piersiach i niecierpliwość, z jaką Townsend odpiął guziki, obudziły jej uśpioną czujność. Zdała sobie sprawę, że on chce się z nią kochać. Poczuła dziwne skrępowanie. Gdy odsłonił jej piersi, chwyciła go za nadgarstki i ze zdumieniem odkryła, że jego silne dłonie drżą, że cały drży. Ona też drżała. - Ty też mnie pragniesz, dzieweczko - powiedział zduszonym głosem. W jej oczach dostrzegł taką samą namiętność, jaka spalała jego. Nie krył już, jak wielkie budziła w nim pożądanie od chwili, gdy spotkał ją po raz pierwszy w lesie. Ta szczerość pomogła jej otworzyć się przed nim. - Ty pragniesz mnie - zwilżyła językiem suche wargi - a ja ciebie. - Chodzi więc o... uczciwą transakcję - powiedział cicho. Obserwując wyraz jej twarzy, miał wrażenie, że ona szacuje w myślach wartość tej transakcji. Z jakiegoś niepojętego powodu uczciwa transakcja z nią w sprawach miłosnych znaczyła dla niego bardzo wiele. - Przyszłaś tu po to, by zawrzeć ze mną uczciwą transakcję? Chciała zaprzeczyć, bo chodziło o coś więcej, ale zanim zdołała to określić, znowu przestała myśleć pod wpływem jego płomiennego spojrzenia. A może nie chciała tego określać? Może miał rację mówiąc, że przyszła tu, by się z nim kochać? Jego pieszczoty sprawiały jej taką rozkosz, że odsunęła od siebie wszelką niepewność i zaakceptowała transakcję: zmysłowe pragnienia za zmysłowe pragnienia. Trzymała go za nadgarstki tak lekko, ze mógł bez przeszkód pieścić jej piersi. W triumfalnym uśmiechu ukazał równe białe zęby. Gdy zaczęła się prężyć i tracić oddech, niecierpliwie zdjął koszulę i spodnie. Położył się obok niej i przesuwał dłońmi po jej żebrach, od pasa po twarde powiększone brodawki. - Masz takie piękne piersi - powiedział z zachwytem, przybliżając usta do jej ust. Całując ją, osunął się na nią. Upajał się jej jedwabistym ciałem, chłonąc je swoim ciałem i penetrując dłońmi. Wcześniej tyle razy wyobrażał je sobie i brał w posiadanie. Pod wpływem jego dotyków poczuła rozkosz w sercu swej kobiecości, a rozkosz ta przybierała na sile w kolejnych falach i osiągnęła szczyt w słodkiej ekstazie. Townsend wolno przesuwał usta z jej policzka na ucho, z ucha na szyję i z szyi na piersi. Gdy jego gorące wargi spoczęły na jednej z twardych brodawek, Whitney wstrzymała oddech. Ssał nabrzmiały wzgórek, a ona pod wpływem narastającego podniecenia zapragnęła poczuć tego mężczyznę w sobie. Wyprężyła się, znowu doznając słodkiej ekstazy. To były dla niej nowe doświadczenia. Zdumiewała się. że Garner Townsend potrafi dostarczyć jej tak przyjemnych doznań dotykiem dłoni. Gdy przesunął zręczne palce na jej łono i poczuła je tam, gdzie podniecenie sięgało zenitu, straciła oddech. Chwyciła go za rękę, ale jego delikatne, mistrzowskie pieszczoty uśmierzyły jej obawy i wzmogły pragnienie, by złączyć się z nim w miłosnym uścisku. Gdy cofnął rękę, wyprężyła się, jakby chciała, by w nią wszedł. Pragnąc podniecić ją jeszcze bardziej, znowu nakrył ustami jej usta, a ona niecierpliwie głaskała go po plecach i pośladkach. Miała dziwne doznania, bo wydawało jej się; że jego warde usta są zarazem delikatne, szorstki owłosiony tors jest jedwabisty, a skóra na plecach i rękach gładka i surowa, ciało ciężkie i subtelne. Obejmowała go i zachęcała do pieszczot, drżąc pod nim. Wiedziała, co teraz nastąpi, bo słyszała rozmowy chłopaków na ten temat Ale do dziś nie zdawała sobie sprawy z tego, co to faktycznie oznacza dla kobiety, i nawet sobie nie wyobrażała, co ona czuje, gdy mężczyzna ją podnieca i przygotowuje do fizycznego zespolenia. Czuła na brzuchu jego nabrzmiałą męskość i pragnęła, by w nią wszedł. Przypomniała sobie, że czuła ją już wtedy w lesie, gdy spotkali się po raz pierwszy. Ale teraz leżeli nadzy. Poruszyła się spazmatycznie, tak iż uniósł głowę i spojrzał na nią, muskając ustami jej nos, powieki i podbródek. Jej ciało dawało znak, że jest gotowe do najbardziej intymnego kontaktu. Rozsunął jej nogi, a ona wstrzymała oddech, zszokowana tą nieznaną dotychczas pozycją. Wówczas zyskał pewność, że jeszcze nigdy nie miała mężczyzny, że będzie pierwszy. Zaspokojenie męskiego prymitywnego instynktu posiadania i dominacji było dla niego ważne. - Nie zadam ci bólu, moja mała gorąca Whisky - szepnął uspokajająco, okrywając pocałunkami łabędzią szyję i dekolt. - Zrobię to najdelikatniej, jak potrafię. Tylko musisz mi powiedzieć, co czujesz, czy... cię nie boli. - Starał się w nią wejść wolnymi płynnymi ruchami i równocześnie łaskotał maleńki wzgórek, by wzmóc jej podniecenie. Czuł jej przyspieszony oddech i bicie serca. Jej nogi drżały, gdy w napięciu kołysała się pod nim. Wciąż ponawiał płynne ruchy, obserwując, jak opanowuje ją coraz silniejsza namiętność, a jej reakcje stają się śmielsze. Po raz pierwszy w życiu liczył się tak bardzo z odczuciami kobiety i powściągał własne pragnienia, ale ku swemu zaskoczeniu czerpał z tego nadzwyczajną przyjemność. Gdy objęła go udami i przytuliła do siebie mocniej, wiedział, że jest w pełni gotowa, by w nią wszedł. Niemal bezboleśnie sprawił, że przestała być dziewicą. Przez chwilę miała nieprzyjemne doznania, ale nie był to ból i ofiara składana z dziewictwa. Gdy wewnętrzny opór jej ciała ustąpił, poczuła błogie wypełnienie i słodko westchnęła. - Whitney, co czujesz? - Garner pogładził ją po twarzy. Otworzyła oczy. - Wypełniasz mnie i czuję błogie ciepło i… mrowienie. Chcę... - Oblała się rumieńcem i zagryzła wargi. - Cego chcesz, dzieweczko? - Ujął w dłoń jej podbródek i skłonił ją, by spojrzała mu w oczy. - Chcę czegoś więcej. Jej pragnienie pobudziło jego namiętność. Przycisnął ją niemal brutalnie i wszedł w nią głęboko. - Och, Whitney. Usłyszał jej jęk rozkoszy i upojony nim starał się tę rozkosz zwiększyć mistrzowskimi ruchami. Z każdym jego ruchem Whitney wzlatywała coraz wyżej, jakby uwalniała się z ciała, wyzwalała z ograniczeń czasu i przestrzeni. A gdy wszedł w nią najgłębiej, jak mógł, prężyła się, drżała i kwiliła. To była istna eksplozja zmysłów. Jej ciało płonęło. Czuła, że również Garner zatracił się w rozkoszy. Płonął wraz z nią i wraz z nią wzlatywał do nieba. Złączeni w miłosnym uścisku upajali się sobą przez długą chwilę. On zanurzył twarz w jej włosach, a ona obejmowała go czule. Gdy w końcu osunął się na łóżko, położył ją na sobie, by nadal móc czuć jej gorące miękkie ciało. A ona leżała nieruchomo w jego ramionach, napawając się delikatną pieszczotą jego palców na karku, plecach i pośladkach. Gdy wsunął dłoń miedzy jej nogi, zacisnęła-je i poruszyła się, zszokowana. Rozbawiony tą dziewczęcą reakcją dał za wygraną, przesunął dłoń na krągłe udo i pocałował długie splątane włosy. Wówczas Whitney się rozluźniła. - Jaka szkoda, że nie wiedziałam, co mnie spotka – wyznała szeptem, opierając głowę na jego torsie, tak iż poczuł jej gorący oddech. - Cieszę się z tego - powiedział ogólnikowo, nie chcąc wyjaśniać powodów, ale na szczęście ona wcale się tego nie domagała, lecz z rozkoszą przytuliła się do jego owłosionego torsu. - Charlie powiedział, że to polubię. - I polubiłaś? - spytał w napięciu. - Tak, tak... Dotyk jej policzka na piersi sprawiał mu nadzwyczajną przyjemność, której nie znał przed przybyciem do Rapture. Dopiero teraz potrafił właściwie określić uczucie pustki do- skwierającej mu w nocy. Wchodząc wieczorem do tego pokoju, z niepokojem myślał o swej samotności i pustym łóżku, nie zdając sobie sprawy, że po prostu brak mu kogoś bliskiego. Ale dziś wieczorem w jego ciemnym pokoju i zimnym łóżku czekała na niego Whitney Daniels. Nareszcie mógł wziąć w ramiona tę kobietę i wypełnić dręczącą go pustkę ciepłem ponętnego ciała, czułością ust i rozkoszą uścisku. Teraz już wiedział, że to za nią tak tęsknił od chwili, w której ją zobaczył. Zapadając w sen, Whitney czuła, jak Garner okrywa ją kołdrą i zaborczo przekłada nogę przez jej uda. Sprawiło jej to zaskakującą przyjemność. Uśmiechnęła się z zadowoleniem nowym rodzajem uśmiechu, który świadczył, że z chłopczycy nieodwołalnie przeobraziła się w kobietę. 11 Kate siedziała przy kuchennym stole i zapłakana przywoływała w pamięci ważne wydarzenia. Był już świt. Myśląc o siostrzenicy, słyszała głos siostry, Margaret, zwierzającej się jej z miłości do niespokojnego walecznego żołnierza, Blackstonę'a Danielsa. Ambitny ojciec nie zgodził się na ich ślub, bo uważał, że Margaret zasługuje na lepsze życie, ale ona nie zważała na jego sprzeciw i poślubiła ukochanego. Nic nie mogło jej powstrzymać przed wymknięciem się wieczorem z domu, by spotkać się z Blackstone’em, i przed ucieczką z nim. Po zakończeniu wojny o niepodległość przenieśli się na zachód. Margaret namiętnie kochała swego wybranka i dzielnie znosiła z nim trudy życia na pograniczu, a Blackstone odpłacał jej się nabożnym uwielbieniem. Teraz Whitney poszła w ślady matki, porzucając wszystko dla mężczyzny, którego pragnęła. Tylko role się odwróciły, bo to ona miała skromną pozycję społeczną i nie była bogata, a jej wybranek należał do bostońskiej elity. Przystojny, praktyczny major nie odniósłby żadnej korzyści ze związku z nieujarzmioną, porywczą dziewczyną z pogranicza, więc mógł jedynie cynicznie się z nią zabawić. Kate dobrze wiedziała, że tacy dżentelmeni zaspokajają zmysłowe żądze w sposób sprawiający im najmniej kłopotów. Przeżywała udrękę na myśl o cierpieniu, jakie będzie musiała znosić jej słodka odważna Whitney, gdy przekona się, że nieczuły major ją wykorzystał. - Och,Whitney – wstchnęła, ukrywać twarz w dłoniach. – Wybacz mi, że cię nie ostrzegłam. Rano Black Daniels, podczołgał się właśnie pod swój dom, gniewnie mrużąc oczy na widok pilnujących go żołnierzy. A więc ci łajdacy go znaleźli. Przysiągł sobie, że jeśli wyrządzili krzywdę Kate i Whitney, to ich zabije. Skulił barczyste ramiona i uniósł muszkiet, przekradając się na tył domu. Z małego oszklonego okna w kuchni sączyło się skąpe światło. Black zastanawiał się, pocierając z przejęciem szczeciniasty podbródek, kto tam może być. Ale nie mógł się niczego domyślić, więc przemknął spod drzewa do wejścia i wpadł do kuchni, zatrzaskując za sobą drzwi i przystawiając do nich ciężkie krzesło. - Och! - Przestraszona Kaie odwróciła się i złapała za serce. - Black! - Rzuciła się do niego i histerycznie ścisnęła go za rękę- - Jak to dobrze, że jesteś w domu, cały i zdrowy. Och, Black... - Kate, dobrze się czujesz? - Wziął ją za ramiona i uważnie spoglądał na jej potargane włosy, nocny strój i zapłakaną twarz. - Na litość boską, co się stało? Co te potwory ci zrobiły? - Mnie nic. - Kate otarła łzy z oczu. - Chodzi o Whitney. Ona... - Na litość boską! - Potrząsnął nią. - Co jej zrobili? - Poszła... - Kate kręciła głową, nie mogąc przyjść do siebie. - Poszła do niego. Nie miałam o tym pojęcia. To dżentelmen, bogaty i przystojny. Walczą ze sobą jak pies z kotem. - Kto, Kate? - zniecierpliwił się wzburzony Black. Gdy wyjechał stąd, by zaprotestować i walczyć o swobody obywatelskie, ci szakale wtargnęli do jego domu i skrzywdzili Whitney. Nagle zapomniał o zimnie, zmęczeniu i głodzie, które tak mu doskwierały, gdy wracał z Pittsburgha do Rapture pod osłoną nocy, w dzień kryjąc się wśród wzgórz. - Dokąd ją zabrali? Desperacja w jego głosie stanowiła dla Kate ostrzeżenie, że jeśli chce zapobiec nieszczęściu, musi się pospieszyć z wyjaśnieniami. Przyciągnęła go do stołu i kazała mu usiąść. - Black, nikt jej nigdzie nie zabrał, poszła z własnej woli Tak mi się przynajmniej wydaje. - Dokąd poszła?- Na jego smagłej twarzy, tak podobnej do twarzy Whitney, malowało się zaskoczenie. - Mów! - Gdy weszłam dziś w nocy do jej pokoju, nikogo tam nie było. Sądzę, że poszła do dowódcy tych żołnierzy, majora Townsenda. On mieszka w gospodzie Harveya, a jego oddział ma obóz w pobliżu. Black, Whitney to już dojrzała kobieta, a major jest przystojny i pewny siebie. Zauważyłam, że coś się między nimi dzieje. Ona przez cały czas stara się ocalić twoją gorzelnię i mieszkańców doliny. Jest absolutnie nieodpowiednia dla tego mężczyzny. To cynik, który wykorzysta jej namiętność przeciwko niej i połknie ją jak smaczny kąsek. Och, Black, źle się stało, że cię tu nie było! - Kate zalała sie łzami. Te rewelacje obudziły w Blacku poczucie winy, że wyjechał, zostawiając córkę i szwagierkę same w domu. Żołnierze... Jakiś szykowny oficer zawrócił Whit w głowie. Ta myśl była bolesna. - Ale Whitney zawsze była górą nad każdym chłopakiem. - Dotychczas nie znała dżentelmena. Nie ma pojęcia, jaki obłudny może być taki mężczyzna. Poza tym ta wasza przeklęta duma Danielsów pozwala jej wierzyć, że potrafi go okpić. Od dwóch tygodni on stale zaprząta jej myśli i jest dla mnie jasne, czego od niej chce. To częściowo moja wina z powodu ciągłego gadania o eleganckim świecie i dżentelmenach, a częściowo twoja. Wychowywałeś ją jak chłopca i pozwalałeś jej wykłócać się i targować o wszystko. Black poczuł się ugodzony w czuły punkt. Jakiś obcy mężczyzna ośmiela się znieważyć jego ojcowską dumę i miłość do uwielbianej córki. Jego oczy pałały gniewem, a dłonie zacisnęły się w pięści. - Jeśli ją pohańbił, to zabiję łajdaka – oświadczył z determinacją. Chwycił muszkiet i popędził do gospody. Światło poranka nieubłaganie oświetlało splecione ciała kochanków na łóżku z baldachimem. Pogrążeni we śnie, nie wiedzieli, że łada moment transakcja, którą zawarli w nocy, zostanie unieważniona. Poruszyli się, gdy do wnętrza dotarły pierwsze niespokojne odgłosy. Otworzywszy oczy Townsend stwierdził, że przytłacza go słodki ciężar nagiego ciała panny Daniels. Doznanie było rozkoszne. Napawał się jej ponętnymi kształtami, gładką skórą, dorodnymi piersiami o ciemnoróżowych brodawkach i dotykiem ciepłego uda na podbrzuszu. Po przebudzeniu Whitney była zmieszana, że czuje pod piersiami owłosiony męski tors. Ale zaraz z rozmarzeniem spojrzała w piękne szaroniebieskie oczy majora i zerknęła na jego zmysłowe usta i arystokratyczny nos. Poczuli się zaalarmowani, bo niespokojne odgłosy przybliżyły się. Łowili je w napięciu, zdając sobie sprawę, w jak niezręcznej sytuacji się znajdują. Gdy do ich uszu dotarła ostra wymiana zdań, w zdenerwowaniu nie wiedzieli, co począć. Pędząc do gospody, Black myślał o tym, co powiedziała mu Kate. Podążał za nim sierżant Laxault i dwaj inni żołnierze. W gospodzie od razu ruszył na górę, gdzie bezceremonialnie wtargnął do pierwszego przy schodach pokoju. Na jego widok Harvey zerwał się z łóżka, tracąc oddech, ale Black tylko warknął coś pod nosem i ruszył do następnych drzwi. Na schodach zadudniły kroki trzech żołnierzy, którzy spali na dole w gospodzie i obudzili się, gdy Black tam wtargnął, Harvey stanął u szczytu schodów, żądając, by wrócili na dół, a Daniels wbiegł do pokoju obok. - Harvey. u diabła, gdzie oni są? - Black ruszył do trzecich drzwi, pomimo gwałtownego sprzeciwu karczmarza. Hałass przestraszył dwóch śpiących tam mężczyzn- korpulentnego jegomościa, który leżał na łóżku z baldachimem, i szczuplejszego, skulonego na podłodze. Na widok mężczyzny, mierzącego do nich z muszkietu, zerwali się w panice, a przybyły wrzasnął: - Do cholery, gdzie ona jest? Co zrobiliście z moją córką? Korpulentny jejmość nie był przestraszony, lecz śmiertelnie oburzony. Szczuplejszy osobnik rzucił się w jego stronę, jakby chciał zasłonić go własnym ciałem. Black przystawił mu muszkiet do skroni. Zaraz dowiedział się, że ma do czynienia z pułkownikiem wojsk federalnych i jego adiutantem. Zaprzeczyli wszystkiemu, o co ich posądzał, i zagrozili mu, ze sami go zastrzelą za napaść na nietykalnych przedstawicieli państwa. Ale Black tylko burknął coś pod nosem i wyszedł, kierując się do czwartych i ostatnich drzwi. Whitney pomyślała, że przyszli starzy wujkowie. Bezradnie spoglądała na drzwi, kuląc się pod kołdrą, bo przyszli za późno! Już kochała się z Townsendem i spała w jego ramionach. Spojrzała w panice na majora, który nago wyskoczył z łóżka i pospiesznie wkładał spodnie. Zawstydzona zamknęła oczy, ale zaraz je otworzyła, podziwiając jego wspaniałą sylwetkę. Był tu dziś z nią, nagi, ba, był w niej. Gdy trzasnęły drzwi, okryła się kołdrą po czubek nosa. Townsend instynktownie ją zasłonił i odwrócił się w stronę wejścia. Do pokoju wtargnął rozwścieczony Blackstone Daniels z muszkietem gotowym do strzału. Whitney zamarła na widok ojca, który od razu spostrzegł ją ukrytą za majorem - jak siedziała naga, z potarganymi włosami, w łóżku tego szakala z sił federalnych! Townsend bez trudu rozpoznał w tym mężczyźnie ojca panny Daniels, bo byli do siebie podobni jak dwie krople wody. - Tato? - jęknęła. - Cholera! - Blackstone Daniels zaklął, co nie zdarzyło mu się od dawna. - Ty niewdzięczne diabelskie nasienie, bądź skazany na wieczne męki! Zhańbiłeś moją krew! O nic mnie nie proś, szelmo! - Ciskał obelgi, miotał z oczu błyskawice i trząsł się ze złości. - Cokolwiek masz do powiedzenia, powiedz co Stwórcy, gdy przed nim staniesz! - Podniósł muszkiet. - Nie! - Whitney wyskoczyła z łóżka owinięta kołdrą i stanęła pomiędzy nim i Townsendem. - Tato, nie możesz tego zrobić' To byłoby morderstwo! Mówię uczciwie, że nie jest tak, jak myślisz, tylko mnie wysłuchaj. Ale ojciec nie panował nad sobą. Odskoczył na bok i oparł się o ścianę. Do pokoju przecisnęło się obok zasłaniającego wejście Harveya trzech niekompletnie ubranych mężczyzn, - Łapcie go i aresztujcie! - krzyknął pułkownik Gaspar, wskazując na Danielsa. Jednak nieuzbrojeni żołnierze nie odważyli się pojmać rozwścieczonego mężczyzny, który trzymał gotowy do strzału muszkiet. Gaspar lubieżnie spojrzał na Whitney, okrytą tylko kołdrą, a następnie na majora i spytał: - Townsend. co się tu, u diabła, dzieje? - Zhańbił moją córkę! - warknął Daniels, zanim major zdążył otworzyć usta. - Zabiję go za to! - Tato. nie... - Zaraz, do cholery - przemówił wreszcie upokorzony major. Znowu został schwytany na gorącym uczynku, tym razem przez rozwścieczonego ojca dziewczyny i tego odrażającego, przebiegłego sklepikarza, jak nazywał w myślach Gaspara. - Gdy wróciłem z nocnego patrolu, ta mała wiedźma była w moim łóżku! Spytajcie ją! Odwrócił się do niej wzburzony, zapominając o manierach dżentelmena. Kochał się dziś z nią i wielbił jej urodę, W pierwszej chwili chciał ją osłaniać, ale gdy okazało się, że wtargnął tu nie tylko jej ojciec, lecz także pułkownik Gaspar, który domagał się wyjaśnień, już nie potrafił być rycerski. Bronić tej kobiety? Wszak to jemu grożono śmiercią, gdy został przyłapany na rozpuście. Zgodnie z obawami, znowu mu się to przydarzyło. Ilekroć widział Whitney Daniels, czuł, że nieuchronnie nadejdzie ten moment słabości. Uosabiała jego klęskę - marzycielska, ponętna żadna inna kobieta i jak żadna zdradziecka. Znieruchomiały parzył na tę młodziutką gąskę, przypominając sobie, ile razy go upokorzyła i wykpiła z nieukrywanym zadowoleniem, a ostatnio groziła mu, wcale nie pod wpływem gniewu, że będzie żałował jeśli stąd szybko nie odejdzie. Okazało się, że nie rzucała słów na wiatr. Wzdrygnął się. Gardził sobą, że okazał taką słabość, że tak pożądał tej kobiety. - Powiedz prawdę- zażądał szorstko, boleśnie dotknięty i rozgniewany. - Zaplanowałaś to żałosne widowisko, nieprawdaż? Uzgodniłaś z ojcem, że po wszystkim wtargnie tu z bro- nią. - Oskarżając ją, nabrał okrutnej pewności, ze istotnie wszystko ukartowała. Doskonale pasowało to do karygodnej, wyznawanej przez nią zasady, że wszystko można kupić za odpowiednią cenę. Whitney Daniels po prostu chciała w ten sposób pozbyć się go z Rapture! Obrzydzenie i złość malujące się na jego twarzy po tym, co między nimi zaszło, odebrały jej zdolność argumentacji. Czuła się zdruzgotana i bezradna, przytłoczona przez plan, o który Townsend słusznie ją oskarżał. Rzeczywiście weszła do jego łóżka jako Dalila, by schwytać go w pułapkę i zmusić do opuszczenia doliny. Ale starając się zniszczyć jego reputację. zniszczyła swoją. - Łżesz! - Black rzucił się do przodu, oburzony oskarżeniami, które arogancki major rzucał pod adresem jego córki. Był zdumiony niedowierzaniem i cierpieniem, jakie dostrzegł na jej twarzy. Jeszcze nigdy nie była taka blada, bezradna i zraniona. - Ty nędzny łajdaku! Oskarżasz moją córkę o to, że opanowała cię chuć? Zabiję cię za to, że zabrałeś jej niewinność. - Ona nie jest niewinną panienką - warknął Townsend, ale przeżywał to, że cierpiała z powodu zaistniałej sytuacji. - Nie ma na świecie większej intrygantki i oszustki niż ta Izebel. Whitney nie potrafiła pozbyć się myśli, że stała się ofiarą własnego nikczemnego planu i wpadła w pułapkę, którą zastawiła na kogoś innego. Jak miała się do tego przyznać ojcu? - Blackstone? - rozległ się przy drzwiach znajomy kobiecy głos. - Whitney? Czy ona tu jest? Czy nic jej się nie stało? - Kate przecisnęła się przez stłoczonych przy drzwiach żołnierzy i zamarła na widok siostrzenicy. Whitney widziała przerażoną twarz ciotki przez łzy. Nienawiść, jaką pałał do niej Garner Townsend, sprawiała jej straszny ból, a zdumienie i gniew ojca oraz ciekawość gapiów były trudne do zniesienia. Rozpłakała się histerycznie. Wiedziała, że powinna pomyśleć i coś powiedzieć, obrócić upokorzenie, jakiego doznała, na swoją korzyść, bo tak postępował urodzony kupiec, jakim była. Ale potrafiła tylko łkać jak słabe kobieciątko. Zszokowana Kate podbiegła do niej i zasłoniła ją przed ciekawskimi spojrzeniami. - Och. Whitney. co on ci zrobił? - To przecież jasne - obruszył się Blackstone. Uniósł muszkiet i odruchowo spojrzał na niskiego pękatego mężczyznę o żabiej twarzy. - Zastrzel go. a każę cię powiesić za morderstwo - ostrzegł go mały człowieczek skrzekliwym głosem. - Kim, u diabła, jesteś, że wydajesz rozkazy? - oburzył się Black. - Przełożonym majora. Jeśli stało się tu coś złego, to sam się tym zajmę. - Ze złośliwą miną odwrócił się do Townsenda, złowieszczo mrużąc oczy i spoglądając mściwie na przystojnego arystokratycznego bostończyka. Spodziewał się, że ten rozpustnik będzie zdolny uwieść córkę biednego farmera. - Majorze, okryliście hańbą siebie i swoją służbę. - Mały brzuchaty pułkownik podszedł do niego energicznym krokiem. - Zamierzam was zwolnić z funkcji i bezzwłocznie stąd odprawić. Nie mogę pozwolić, by na moim podwładnym ciążyła taka-plama! - Zerknął na Kate, która prowadziła Whitney do łóżka, by ją posadzić, co jeszcze wzmogło jego oburzenie na oportunizm, z jakim major traktował swe cielesne żądze. - Puł… pułkowniku. - Townsend zająknął się z wśeiekłości. - Do cholery, nie może pan powiedzieć złego słowa przeciwko mnie! - Co? – Black ruszył do niego urażony w swej ojcowskiej dumie. - Obrabowałeś ją z dziewictwa i nawymyślałeś jej… - Uciszcie się wszyscy! – przerwał mu Gaspar. Nareszcie dostał szansę uderzenia w kogoś lepszego od siebie - Jak większość panu podobnych - odwrócił się do Townsenda - uważacie, majorze, że bogactwo i pozycja społeczna chronią was przed skutkami rozwiązłości. - Wycelował w niego gruby palec. - Skompromitowaliście siebie i wasz oddział. Muszę naprawić sytuację w interesie żołnierzy. Albo ożenicie się z tą dziewczyną albo pozwolę, by jej ojciec was zastrzelił. Osobiście wolę to drugie, ale sądzę, że wy uznacie małżeństwo za mniejsze zło. Wszyscy zamarli. Uznał małżeństwo za zaledwie mniejsze zło, pomyślała zapłakana Whitney. Przez cały czas opierała głowę na ramieniu Kate. - Małżeństwo? Nigdy! - Spojrzała na pułkownika z przerażeniem. - Nie możecie go zmusić do małżeństwa ze... - Ożeni się z tobą, moja panno - przerwał jej Gaspar, - Ty też musisz ponieść konsekwencje swego czynu i przyjąć małżeńskie jarzmo. - Nie! - Zerwała się z łóżka. - Nie wyjdę za niego. Nie możecie zmusić ani mnie... ani jego. To była tylko przygoda miłosna. - Ze złością otarła łzy. - To nic ważnego... Stale robię takie rzeczy. - Słuchajcie tylko - odezwał się wzburzony Townsend w reakcji na jej niewyobrażalne wyznanie. Twierdziła, że miała innych kochanków. Myśl o tym była dla niego torturą. - Zawarliśmy transakcję. Może nawet on ma żonę - broniła się przed małżeństwem Whitney, ale perspektywa, ze major może być żonaty, była dla niej nie do zniesienia. Oddała mu się, nie wiedząc nawet, czy jest żonaty. - Jest kawalerem - pospieszył z informacją Gaspar. - Nie ożenię się, z taką kobietą - oświadczył major. Pragnienie, by ją mieć, walczyło w nim z chęcią ucieczki od niej. - To ladacznica, która, pije whisky jak mężczyzna, kłamie w żywe oczy i włóczy się po nocach z mężczyznami. Przyznała się, że stale robi takie rzeczy. Sami słyszeliście. Kate straciła oddech, wpatrując się w plamę krwi na prześcieradle. Podążając za jej wzrokiem, Black i pułkownik również dostrzegli plamę, a w końcu zobaczył ją sam Townsend. - Townsend, ożenisz się z nią albo jesteś skończony - zagroził mu Gaspar. Major podejmował jeszcze próby wyperswadowania pułkownikowi tego pomysłu, ale na próżno. Cierpki Gaspar był ślepo uprzedzony do młodego, dobrze urodzonego bostończyka. Gdy okazało się, że nie ustąpi, Townsend i panna Daniels zaczęli mnożyć drobne trudności. Chodziło przede wszystkim o to, że w Rapture nie ma pastora. Ale pułkownik tylko uśmiechnął się złośliwie i posłał po swojego adiutanta, niedawno wyświęconego na kapelana wojskowego, który poza tym był jego zięciem. Po godzinie od skandalu Whitney została wezwana na dół do gospody, na swój ślub z Garnerem. Uroczystość nie odbyła się od razu tylko dlatego, że Kate uparła się, by siostrzenica odświeżyła się i przebrała w suknię, którą posłaniec przyniósł z farmy Danielsów. Myjąc się i czesząc. Whitney unikała smutnego spojrzenia ciotki. A gdy zeszła na dół, nie mogła spojrzeć w oczy ojcu i sąsiadom, którzy tłumnie przybyli na jej nieoczekiwany ślub z Żelaznym Majorem. Byli też wszyscy żołnierze. Townsend stał przy kominku nachmurzony i urażony, a Kate musiała popychać Whitney w jego stronę, później zaś stać przy niej i pilnować jej, by nie uciekła. Panna młoda widziała tylko buty kapelana, w które wpatrywała się w najwyższym skupieniu. Nie odważyła się podnieść wzroku wyżej, niż znajdowały się guziki wspaniałego niebieskiego munduru majora. Kapelan wypowiedział pierwsze słowa przysięgi małżeńskiej i czekał cierpliwie, aż pan młody weźmie oblubienicę za rękę i powtórzy za nim tekst. Ale uścisk Garnera okazał się gorący, a głos mocny. Major z przekonaniem przyrzekał kochać, szanować i troszczyć się o żonę, natomiast ona z trudem wydobywała z siebie głos. Wypowiadając zobowiązujące słowa, które przypieczętowały ich wspólny los, spojrzała mu przepraszająco w oczy. Miała go kochać, szanować i być mu posłuszna. Słowa przysięgi małżeńskiej łączyły życie kobiety i mężczyzny na zawsze, uświęcały ich wzajemną miłość, ale dotyczyły kobiety przyzwoitej, a nie Dalili. Widząc jej rozpacz, Garner Townsend niemal zapomniał o tym. jak sam się czuje. Pamiętał, że wolała uchodzić za ladacznicę niż wypowiedzieć te słowa. Pomimo jej sprytu i skłonności do zdrady nie potrafił uwierzyć, by również wcześniej udawała rozpacz, stojąc w jego pokoju okryta kołdrą, gdy oskarżał ją o wszystko co najgorsze. Szczerze chciał wtedy przygarnąć ją do siebie i dodać jej otuchy. Oboje wypowiadali słowa przysięgi małżeńskiej za karę, ale Garnera miała ona na zawsze pogrążyć w oczach rodziny. Na razie jednak nie przejmował się tym, bo jego myśli wciąż krążyły wokół plamy krwi na prześcieradle. Po męsku cieszył się, że Charlie Dunbar nie ma z tym nic wspólnego. Zaniepokoił się jednak, że znowu przestaje racjonalnie myśleć w obecności Whitney Daniels. Ilekroć znajdowała się blisko niego, stawał się ckliwy i nie potrafił złożyć prostego zdania. Z przerażeniem pomyślał, że odtąd do końca życia będzie się zachowywał jak wiejski głupek. Nagle było już po wszystkim i zewsząd słyszał, że ma pocałować pannę młodą. Zesztywniał, a ona spoglądała na niego czujnie, jakby mógł ją spłoszyć jego najlżejszy ruch. Wszyscy wstrzymali oddechy. Pomyślał, że dlaczego, u diabła, miałby jej nie pocałować, skoro zło i tak już się stało. Uniósł podbródek Whitney i trzymał, by go nie cofnęła, gdy bezwstydnie zakrył wargami jej wiśniowe usta. Ale szybko się odwrócił i ruszył przez tłum do drzwi. Whitney stała, wciąż czując na wargach jego pocałunek, a zebrani przyglądali jej się z zakłopotaniem. Ojciec zacisnął szczęki i odwrócił od niej wzrok. Zasmucona ciotka objęła ją i płakała bez skrępowania. Pułkownik pocałował ją w rękę jak prawdziwy dżentelmen. Szybko stłoczyli się wokół niej mieszkańcy Rapture, by pogratulować jej sprytnego zawarcia transak- cji małżeńskiej. Harvey, Harriet, Sarah i Delbartonowie zachowywali się tak, jakby zrobiła interes stulecia, a nie została zmuszona do poślubienia wroga mieszkańców Rapture, który mógł aresztować jej ojca. Była zbyt oszołomiona tym. co się wydarzyło, by właściwie reagować. Pułkownik, któremu towarzyszyło ośmiu żołnierzy, wyszedł na dwór w ślad za Tbwnsendem i kazał osiodłać konie. Wkładając rękawiczki, spoglądał z satysfakcją na arystokratycznego bostończyka, którego życie właśnie udało mu się zrujnować. - Towasend, chcę zapomnieć o tym incydencie. – Uśmiechnął się zimno. - Nie ma potrzeby informowania przełożonych, .skoro wszystko zostało załatwione we właściwy sposób. Ale pod warunkiem… - Pod warunkiem, że...? - wycedził major przez zaciśnięte zęby. Rozpaczliwie walczył z pokusą rzucenia tego ropuchowatego jegomościa na ziemię i stłuczenia go na kwaśne jabłko. - Wykonasz zadanie, z jakim tu przybyłeś. Zgodnie ze swoim świętym obowiązkiem pojmiesz gorzelników i zarekwirujesz whisky. Dostajesz na to tylko jeszcze jeden tydzień. Wówczas zdasz mi raport i w Pittsburghu przekażesz oddział. - Odwrócił się do adiutanta, by pomógł mu wsiąść na konia, a gdy już był w siodle, spojrzał na rozwścieczonego Townsenda z drwiną: - Daję wam tydzień, majorze. - I ruszył w drogę. Garner Townsend trząsł się ze złości, gdy odprowadzał go wzrokiem. Ten mały łajdak, na którego widok robiło mu się niedobrze, wpadł tu na inspekcję, zmusił go do poślubienia Whisky Daniels i zostawił z nowym rozkazem. Zesztywniał jak posąg, gdy uświadomił sobie, że właśnie się ożenił z córką jednego z gorzelników, których pułkownik polecił mu aresztować! Najważniejszy z nich był teraz jego cholernym teściem! Townsend bał się, że eksploduje. Był tylko jeden sposób, by uspokoić nerwy. J - Laxault – wrzasnął i ruszył wśród pomrukujących z niezadowoleniem żołnierzy na środek obozu - Gdzie do cholery jest ta. beczka whisky, którą Znaleźliśmy?! Żelazny Major pił na umór do późnej nocy, pierwszy raz od dwunastu lat. Jego żołnierze dotrzymywali mu towarzystwa, ale żaden nie miał tak mocnej głowy jak on. Jego pociąg do mocnej whisky, którą trzeba było rozcieńczyć z wodą, nie dziwił w związku z tak nagłym i nieoczekiwanym zerwaniem z abstynencją. Żołnierze spoglądali na niego z rosnącym szacunkiem. Teraz już nie mieli wątpliwości, że ich dowódca jest prawdziwym mężczyzną. Potrafił ciężko pracować, uwiódł najładniejszą dziewczynę i wypił najwięcej. Gdy większość żołnierzy wpełzła już do namiotów. Laxault i Brooks, nie tak pijani jak reszta, odprowadzili Townsenda do domu panny młodej, bo ku swemu zdumieniu w pokoju majora w gospodzie znaleźli śpiące dzieci Dedhama. Brooks uznał więc, że wszyscy oczekiwali, iż Townsend od razu zamieszka ze świeżo poślubioną żoną i jej rodziną. Laxault podzielał jego opinię. Tylko major, który upił się w sztok, nie był w stanie wypowiedzieć swojego zdania. Wsadzili go na konia, którego zaprowadzili na farmę Danielsów. Waląc w drzwi, wyciągnęli z łóżek domowników, którzy, jak się okazało, jeszcze nie spali. Wprowadzili dowódcę do domu, tłumacząc, że dał sobie trochę w gaz, i położyli go na kanapie Kate w salonie. Szybko się ulotnili, bo Black Daniels groźnie błyskał na nich oczami. Whitney stała na schodach i patrzyła na świeżo poślubionego męża, który „dał sobie trochę w gaz". Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Surowy, wyniosły major, który był abstynentem, upił się na swoim ślubie do nieprzytomności. Tak wyglądała ich noc poślubna. Poczuła łzy w oczach i uciekła do swojego pokoju. Gdy rano schodziła do kuchni na śniadanie, zwabiona zapachem smażonego bekonu i świeżo zaparzonej kawy, jej mąż nadal leżał na kanapie w salonie. Przystanęła i spojrzała na jego piękną twarz, poszarzałą z przepicia i pokrytą jednodniowym zarostem. Odgarnęła mu włosy z czoła, a on się poruszył. Gdy otworzył zaczerwienione oczy, rozpoznał ją i stwierdził, że leży w jej salonie, poczuł się zbity z tropu. Chciał coś powiedzieć, ale zrobiło mu się niedobrze i zakrył dłonią usta. Wstał i skierował się do drzwi. Na podwórzu zwymiotował. Męczył go straszny kac. Whitney czekała w pobliżu, dopóki nie poczuł się lepiej. Zaprowadziła go do swojego pokoju. - To ty? – spytał na wpół przytomny, gdy już leżał w łóżku. - Tak – odpowiedział cicho. – Mam nadzieję, że pan major czuje się już lepiej. Ktoś, kto zwraca alkohol, w ogóle nie powinien pić. Zamknął oczy, jakby jej widok tylko powiększał jego cierpienie. Ale ona zdobyła się na odwagę i została z nim. Powiedziała sobie, że to z jej winy musiał się z nią ożenić, dlatego upił się na umór i teraz miał kaca. Czuwała przy nim przez cały dzień. Pomagała mu dźwignąć głowę, gdy robiło mu się niedobrze, i kładła na twarz zimne okłady. Późnym popołudniem Garner Townsend jakoś doszedł do siebie i zasnął. Whitney siedziała przy nim do wieczora. Patrząc na jego bladość i wycieńczenie, widziała, jak żałosne jest małżeństwo, do którego została zmuszona. Westchnęła przygnębiona, że wpadła w zastawioną przez siebie pułapkę. Jak taki prosty plan mógł zawieść i spowodować tyle kłopotów? To był pech, że ojciec właśnie wtedy wrócił do domu, i sprzysiężenie losu, że właśnie tego dnia przybył na inspekcję przełożony Townsenda, wstrętny pułkownik wymuszający posłuch szantażem. Ale najgorsze ze wszystkiego było jej zgubne zachowanie, teraz dla niej niepojęte. Gdy jednak przypomniała sobie swe fizyczne oddanie, poczuła przyjemną błogość. Garner Townsend był taki silny, a zarazem delikatny. Kochał ją czule i starał się nie sprawić jej bólu, w pełni zaspokajając zmysłowe pragnienia, zgodnie z transakcją, jaką zawarli - transakcją, jaką mogą ze sobą zawrzeć tylko kobieta i mężczyzna. Zawsze uważała taką transakcję za coś właściwego i rozsądnego, uspokajającego i nie wymagającego zaangażowania. Ale kochając sic z Ganerem Townsendem, nie doświadczała niczego właściwego, rozsądnego, uspokajającego i nie wymagającego zaangażowania, lecz namiętności i coś, co było nieprzewidywalne, szokująco osobiste i intymne jak oddychanie. Czuła się tak, jakby stanowili jedno ciało. Na myśl o tym traciła oddech. Dzielili się swymi ciałami i uczuciami hojnie i z oddaniem. Jego piękna twarz zdradzała czułość i namiętność, których zwykle nie uzewnętrzniał. A ona objawiła się jako wrażliwa niedoświadczona dziewczyna, jaką nigdy wcześniej nie ukazała się nikomu, nawet ojcu. Teraz już zawsze będzie dostrzegała w Garnerze Townsendzie czułego namiętnego mężczyznę i będzie pragnęła go widzieć właśnie takim. Ale, niestety... po tym upokarzającym przyłapaniu go z nią w łóżku i zmuszeniu do małżeństwa Garner zawsze już będzie widział w niej knującą intrygi Dalilę, która przyszła do niego, by odpłacić mu za wcześniejsze upokorzenia. Jego nienawiść do niej będzie się nasilała, a ona będzie go pragnęła coraz bardziej. Wiedziała, że jej nowe zachowanie jest skutkiem zmian, jakie nastąpiły w niej samej. Jej ciało reagowało na fizyczną bliskość Garnera Townsenda. jakby kierowało się własnymi prawami. A uczuć doświadczała zarówno w głębi serca, jak i na skórze. Poza tym traciła swą słynną swadę i instynkt kupiecki, dzięki któremu potrafiła wyciągnąć korzyść z każdej sytuacji. Jak miała sobie radzić w małżeństwie z mężczyzną, przy którym zapominała o ojcu, o mieszkańcach doliny i o sztuce zawierania transakcji? Barczysty i szpakowaty Black Daniels sprawdził wieczorem, co dzieje się w pokoju córki, zaglądając tam przez uchylone drzwi. Zwrócił uwagę na jej zmartwioną twarz i czułość, z jaką dotykała aroganckiego bostończyka. Po raz pierwszy coś w jej ruchach i zadumie przypomniało mu nieżyjącą żonę, a jej matkę, Margaret. Dotychczas wydawało mu się, że jest podobna wyłącznie do niego - zuchwała, dzielna, elokwentna i bystra. Miała jego duże zielone oczy, ocienione gęstymi rzęsami, urzekający uśmiech, ręce i nos, a także buńczuczność, wdzięk i dar wymowy. Zaszokował go teraz jej strój kobiecy i podobieństwo do matki, jeśli chodzi o wierność porywom serca i pragnieniom. Teraz zgadzał się z Kate, gdy twierdziła, że Whitney jest już kobietą. Miał poczucie, że w pewien sposób stracił córkę. Prawdopodobnie Kate miała rację również co do tego, że Whit ma słabość do tego szelmy, gdyż nie potrafił sobie wyobrazić, by któremuś tutejszemu chłopakowi udało się pozbawić ją dziewictwa bez zaciętej walki. Ona umiała się bić. Ugodziły go skutki tych zmian. Przystojny łajdak ukradł mu córkę, wspólniczkę w gorzelni i największą miłość po jej matce, wszystko naraz. Nie miał prawa tak go ogołocić. I dał dowód, że jej nie szanuje, bo w gospodzie Dedhama nazwał ją ladacznicą. Na myśl o tym w żyłach Danielsa zawrzała krew, a jego zielone oczy zapałały gniewem. Przysiągł sobie, że Gamer Townsend zapłaci mu za wszystko, bo w życiu nie ma nic za darmo. Obserwując posępną twarz córki, wiedział, że nie daruje temu łajdakowi. 12 Gdy ojciec i ciotka udali się na spoczynek, Wtkitney wyjęła z kufra pościel i ostrożnie zeszła po schodach do salonu, gdzie położyła się na kanapie. Rano ją tam znaleźli, niezadowoleni, że nie spała w swoim łóżku. Rozgniewany Black, widząc, jak mizernie wygląda jego córka, ruszył na górę, by wyrzucić z domu zięcia moczymordę, ale Kate zdołała go powstrzymać. Ich ostra sprzeczka obudziła Whitney. która domagała się wyjaśnień. Nic jej jednak nie powiedzieli. Spoglądając na siebie ze złością i mamrocząc coś pod nosem, poszli do kuchni i zajęli się porannymi obowiązkami. Zagryzła wargi i spojrzała w sufit, nad którym znajdowało się jej łóżko: Garner Townsend obudził się zdumiony tym, jak wygodne jest łóźko w którym śpi. Język miał sztywny i piekły go oczy. Z wysiłkiem uniósł pękającą z bólu głowę, by się rozejrzeć po pokoju, i z jękiem położył się z powrotem na poduszce. Przez dobrą chwilę oddychał głęboko i jakoś zdołał usiąść oraz postawić nogi na podłodze. Teraz zorientował się, że jest w łóżku Whisky Daniels, bez butów i koszuli. W ustach czuł zapach, od którego robiło mu się mdło, gardło miał zaschnięte i ssało go w żołądku. Nie miał pojęcia, jak się tui znalazł. Przy łóżku na podłodze stała miednica, a obok na krześle leżał złożony ręcznik. W przebłysku pamięci major przypomniał sobie, że Whisky obejmowała jego rozpalone ciało chłodnymi dłońmi. Nagle pamięć mu wróciła i z przerażeniem stwierdził, że upił się, miał kaca i ożenił się z panną Daniels! Żelazny Major zjawił się w kuchni w porze obiadu, chcąc spotkać się ze swą żoną i jej okropną rodziną. Był szary na twarzy i zimny jak głaz. Przez ostatnie pół godziny dyskutował sam ze sobą, przygotowując się do tej konfrontacji. Uważał za rzecz nie do pomyślenia i nie do przyjęcia, że on i Whisky Daniels stali się małżeństwem. Wszyscy troje odwrócili w jego stronę głowy, ale on utkwił gniewne spojrzenie w Whitney. Siedziała przy stole ubrana w bluzkę i spódnicę. Jej złotomiedziane włosy były schludnie zaplecione w warkocz spoczywający na ramieniu, oczy wydawały mu się jeszcze bardziej zielone niż zwykle, usta bardziej wiśniowe, a skóra delikatniejsza i zaróżowiona jak brzoskwinia. Jeszcze nigdy nie wydawała mu się tak apetyczna i ponętna. - Rychło w czas wstałeś! - Zacietrzewiony Black zerwał się z miejsca przy stole i pokazał mu drzwi. - Wynocha! - Blackstone, nie zapominaj... - Kate rzuciła się do niego od pieca i złapała go za rękaw. - Pijany w sztok w noc poślubną, skacowany i obmierzły, zmusiłeś moją córkę, by nie spała w swoim łóżku. To mój dom i moja córka, a ty nie jesteś tu mile widziany. - Posłuchaj, człowieku - major w duchu cofnął się przed tymi oskarżeniami, ale też był bliski furii. - Nie wiem, jak znalazłem się w łużku twojej córki, ale chyba słusznie się domyślam, jak ona znalazła się w moim. Czy to był twój pomysł czy jej? - Wynoś się! I nigdy się tu nie pokazuj, ty lubieżna bestio! Trzymaj się z daleka ode mnie i od mojej rodziny! – wrzasnął Black. - I od twojej rodziny? – warknął czerwony z gniewu Townsend i podszedł do krzesła, na którym siedziała Whitney. Kazał mu wynosić się od kobiety, która splamiła jego honor, dobre imię Townsendów i prawdopodobnie zniszczyła mu życie. - Ode mnie, od mojego domu i od... mojej córki – powiedział Black i podszedł z drugiej strony do krzesła, na którym siedziała Whitney. - Cholera! - zaklął Townsend. Nieoczekiwanie ktoś próbował zniweczyć jego plany. Chcieli się go stąd pozbyć i dalej nielegalnie pędzić whisky, jakby nic się nie stało - teraz, gdy zaspokoił swą potrzebę bycia z Whisky Daniels i gdy jego wojskowa kariera legła w gruzach, a dobre imię i honor zostały zaś splamione. Błysnął na Whitney oczami. Jak śmiała umniejszać i lekceważyć to, co się między nimi wydarzyło? Przecież to on pozbawił ją tej cennej dla nich cnoty! I jak ci wstrętni ludzie śmieli uważać ślub z Townsendem za coś nieistotnego? — Chcecie, żebym się stąd wyniósł, bo wtedy moglibyście oboje nadal prowadzić wasz nielegalny interes, nieprawdaż? Ale to ty, dzieweczko, sama weszłaś do mojego łóżka i dopilnuję, żebyś w nim sypiała. Zmuszono mnie, bym wziął z tobą ślub i bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie, masz wobec mnie małżeńskie obowiązki. Wychodzisz stąd ze mną. Whitney wstała z krzesła i cofnęła się od niego i od ojca. - Chyba nie mówisz poważnie? - zdumiała się. - Daniels - zwrócił się Garner do Blacka. - To, że mam z nią dźwigać małżeńskie jarzmo, nic nie zmienia w twoim życiu. Jesteś nielegalnym gorzelnikiem i nadal moim obowiązkiem, jest ścigać cię za przestępstwo. I będę cię ścigał. Nie myśl, że postąpię inaczej! Błyskawicznie wyprowadza Whitney na podwórze, zanim zdała sobie sprawę, co zamierzał zrobić. Black wyskoczył za nimi, choć uwieszona na jego ramieniu Kate bardzo mu w tym przeszkadzała i błagała go, by nie pogarszał sytuacji; - Co ty sobie wyobrażasz?! - krzyknęła Whitney do Garnera. zapierając się nogami i spoglądając z przerażeniem na ojca -Powiedziałem, że idziesz stąd ze mną – powtórzył i mocno chwycił ją za ręce. - Zapomniałaś, że jesteś moją żoną? - Ty mnie nie chcesz! Puść mnie! – Wyrywała się i napierała na niego, tak, iż jej nogi zaplątały się w halki i spódnice. - Mylisz się. Będę cię chciał, gdziekolwiek cię zobaczę w czasie mojego pobytu w tej przeklętej dziurze. Dzięki temu będę zawsze wiedział, do czego jesteś zdolna. - Nie możesz mnie zmuszać, żebym z tobą poszła! – Trzymał ją w żelaznym uścisku, z którego wyrywała się jak oszalała. Zabierał ją przecież siłą jak zakładniczkę. W tej szamotaninie udało jej się ugryźć go w rękę. - Och! - krzyknął z bólu i zwolnił uścisk, oglądając na skórze ślady po zębach. - Psiakrew! Odskoczyła do tyłu i spoglądała na niego mściwie. - Nauczyłem ją tego - warknął Black i uśmiechnął się złośliwie. W bezsilnej złości Townsend przerzucił nieszczęsną żonę przez ramię. Nie patrzył na Blacka, którego Kate trzymała w pasie, nie pozwalając mu przyłączyć się do szamotaniny. - Daniels, zabieram ją! - krzyknął ogłuszony przez piski Whitney, która na dodatek okładała go pięściami po plecach. Przytrzymał jej nogi w żelaznym uścisku i nie pozwolił rzucać się na jego ramieniu. - Nic na to nie poradzisz, choćbyś pękł! Na widok Żelaznego Majora, który niósł świeżo poślubioną żonę na ramieniu, mieszkańcy Rapture wychodzili z domów. Wyglądał groźnie z zaczerwienioną z gniewu twarzą, zdyszany, spocony i ciskający z oczu błyskawice. Whitney szybko przestała się opierać. Zasłoniła twarz dłońmi; przez palce widziała uśmiechy od ucha do ucha i zdumione spojrzenia swych ziomków, słysząc chichoty i tupot biegnących dzieci. Chciała umrzeć, żeby tylko skończył się ten koszmar. Jej duma Danielsów znosiła zbyt wielkie upokorzenie. Townsend wpadł do gospody, kopniakiem otworzył drzwi swojego pokoju i rzucił świeżo poślubioną żonę na łóżko. Stanął nad nią, opierając zaciśnięte dłonie na udach, a ona z wysiłkiem starała się usiąść. Dyszał, rozgrzany i rozgniewany, zdumiony swą zaborczością. Nie mógł zapanować nad wspomnieniami intymnych przeżyć z tą kobietą. Okropnie cierpiała jego duma. Z przerażeniem stwierdził, że znowu jest pogrążony w umysłowym i uczuciowym chaosie. Whitney rozejrzała się po pokoju. Z oburzeniem uznała, że Townsend siłą uczynił z niej zakładniczkę i swoją własność! - Nie możesz tego robić - zaprotestowała. - Czego nie mogę? - burknął. Spojrzał podejrzliwie na jej ponętną figurę. - Nie mogę zabierać ze sobą twojego cennego tyłeczka tam, gdzie mi się spodoba? Nie mogę tobą pogardzać za to, co mi zrobiłaś? Nie mogę cię oskarżać o sprowadzenie na mnie katastrofy? Mogę i będę. Należysz teraz do mnie. - Należę do ciebie? To nonsens. - Rozpaczliwie starała się znaleźć jakieś wytłumaczenie dla swojego zachowania, które doprowadziło do ich ślubu, przekonać Townsenda, że źle ją ocenia. Widząc jego gniew, postanowiła wyznać brutalną prawdę. - Posłuchaj, ja tego nigdy nie chciałam. Próbowałam tylko zmusić cię do wyjazdu z Rapture. Nigdy nie chciałam zostać twoją żoną. Nie chciałam zostać niczyją żoną! - Czyżby? - Roześmiał się gorzko. Wstała i podeszła do niego, desperacko wznosząc oczy ku górze i próbując wziąć się w garść. Stał w napięciu, bo ciepło jej ciała zniewalało jego zmysły i nie potrafił się przed tym bronić. Pragnął jej nadal, pomimo tego, co się stało. - Przedmiotem naszej... transakcji nie było małżeństwo - wymamrotała, patrząc mu w oczy i próbując coś dostrzec pod maską obojętności. Zdawała sobie sprawę, że wiele ryzykuje, przywołując wspomnienie ich intymnego kontaktu w dniu feralnego ślubu. W oczach Garnera dostrzegła cierpienie, choć nie wiedziała, że to z powodu tłumionych namiętności. Dziwiła się, że jest taki zawzięty. Teraz oboje przypominali sobie te rozkoszne chwile, kiedy uzgadniali warunki, na jakich będą się kochać. Każde wyznało wtedy, że pragnie drugiego i że chce tylko ukoić pobudzone zmysły, nie żądając nic w zamian, nie składając obietnic i nie wprowadzając klauzul i postanowień. Również teraz opanowało ich to samo zniewalające pragnienie, choć może było nawet silniejsze bo już wiedzieli, że potrafią je zaspokoić w sposób niezapomniany. Ale Garner zdawał sobie sprawę, że prostota takiego pragnienia jest pozorna i złudna. Chwile szczęścia kosztowały go zapomnienie o świecie, do którego należał, o dotychczasowych znajomych i zobowiązaniach. Wprowadzały w jego życie chaos. Nic nie było dla niego tak oczywiste i cudowne jak upojenie, jakiego doznawał w ramionach tej kobiety, ale za wszystko - włącznie z tym ziemskim rajem - musiał zapłacić. Teraz przyznawał, że mieszkańcy Rapture słusznie uważają, ze wszystko ma swoją cenę. - Wszystko na to wskazuje, że w tej transakcji dostałaś więcej, niż żądałaś - odparł cierpko, chcąc ukryć przed nią rozterki, jakie przeżywał. - Ale małżeństwo też jest rodzajem transakcji - upierała się, czując, że jej opór wobec niego słabnie. - Na pewno uda się znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji, jakąś szansę unieważnienia naszego ślubu. - Jeśli tylko uda ci się przekonać Boga, że nie powinien łączyć kobiet i mężczyzn dozgonnym węzłem małżeńskim. Zawarliśmy przecież ślub przed Nim, a mnie wpojono wiarę, że On traktuje przysięgę małżeńską poważnie. Te wypowiedziane z przekonaniem słowa oznaczały wyrok na jej wolność. Garner Townsend naprawdę chciał widzieć w niej żonę. Przeszył ją dreszcz. Mogła tylko przeczuwać, co znaczy być żoną Żelaznego Majora, ale już teraz sądziła, że jego zdaniem ślub daje mu prawo do zniewalania jej i upokarzania. Skuliła się i spuściła wzrok. Była tak pochłonięta ponurymi myślami, że nie usłyszała, jak mąż wyszedł i zaryglował drzwi od zewnątrz. Uznał, że w tej transakcji dostała więcej, niż zażądała. Te słowa jej uwłaczały. Zawarła z nim transakcję, chcąc zaznać odrobinę rozkoszy, zaspokoić kobiece pragnienia, a została mężatką. Gdy wziął ją w ramiona, by dać upust zmysłowym żądzom, zapomniała o ojcu, o mieszkańcach doliny i o swej dumie. Istotnie dostała to, na co sobie zasłużyła. Z trzaskiem rozsunęła okiennice. Poczuła na skórze chłodne popołudniowe powietrze. Na widok namiotów zapiekły ją oczy. Nagle spostrzegła na końcu obozu, że ktoś gwałtownie wstał. To na jej widok Charlie Dunbar podniósł się z ziemi i spoglądał w okno. Z tej odległości nie widziała wyrazu jego twarzy, ale sztywna poza i skupienie świadczyły o tym, że jest zły. Przez łzy zobaczyła, jak po chwili spuścił głowę, zwiesił ramiona i ciężkim krokiem poszedł za drzewo. Rozpłakała się na dobre. Istotnie dostała więcej, niż zażądała w tej transakcji. Gdy major wszedł do gospody, tłoczyli się tam żołnierze. Widzieli, jak niósł na ramieniu świeżo poślubioną żonę i wypili kolejny toast za jego szczęście małżeńskie. Teraz znieruchomieli, patrząc na niego jak zaczarowani. Jakże różnił się od tego nieskazitelnego dżentelmena, który wyniośle siedział na koniu, podążając na czele oddziału, i kazał im robić wszystko w sposób doskonały. Kościane guziki zapinały szykowny mundur, włosy były nieuczesane, a podbródek okalał trzydniowy zarost. Ich dowódca wyglądał na kogoś, dla kogo nastały ciężkie czasy, a może nawet spotkało go coś gorszego. Takiego człowieka potrafili rozumieć i słuchać. - Co tu. u diabła, robicie? - warknął. - Wychyliliśmy po kielichu, panie majorze - powiedział zgrzytliwym głosem Laxault i na dowód uniósł kufel. - I czekaliśmy... na rozkazy. - Po kielichu czego? - Townsend odwrócił się do stojącego za barem Haryeya, który uśmiechał się przebiegle. - Dedham, skąd, u diabła, wytrzasnąłeś to świństwo, które tak ochoczo serwujesz? - Och, panie majorze, nic od nich nie biorę. - Karczmarz uśmiechnął się szeroko. - Piją resztki z tej beczki, którą pan major kazał otworzyć na swoim weselu. - Przecież, u licha, to było... - Przerwał, bo upił się wtedy w sztok, ale nie wątpił, że skoro żołnierze tak ochoczo uczestniczyli w jego... przyjęciu weselnym, to osuszyli beczkę tego samego dnia. Chytry mały karczmarz po prostu wykorzystał okazje, by sprowadzić nową whisky. Obaj wiedzieli, że okazję dał sam Townsend.. - Dedham, pozbądź się szybko tych resztek, bo inaczej rozwalę ci beczkę. - Townsend odwrócił się do żołnierzy. - Przestańcie tu gnić i niszczyć sobie zdrowie. Wracajcie do obozu. Mamy parę rzeczy do zrobienia. Popatrzyli na siebie, uśmiechnęli się z zadowoleniem i bez ociągania poszli do obozu. Mieszkańcy Rapture witali dziś Garnera Townsenda dyskretnymi uśmiechami i znaczącym skinieniem głów. Radnor nazwał go nawet synem, a Harriet Delaney powiedziała, że rano upiekła placki i chciałaby, by zaniósł jeden żonie. Wszyscy ochoczo odpowiadali na jego pytania. Zachowywali się zupełnie inaczej niż w ostatnich dwóch tygodniach. Gdy podchodził, nie przerywali rozmów i nie znikali, nie ukrywali, co robią, jedzą i piją. Zamiast omijać gospodę Dedhama, przyszli tu dziś tłumnie z rzeczami, które chcieli wymienić na inne, i do wieczora handlowali. Majorowi ciążyła ta zmiana zachowania i okazywany mu szacunek. Humory mieszkańców poprawiały się coraz bardziej, on zaś wpadał w cierpki nastrój. Brooks był zachwycony, że wyrusza na czele pierwszego patrolu i Townsend z kwaśną miną obserwował, jak żołnierze znikają w lesie. Oczywiście wiedział, że nic nie znajdą. Ruszył przez obóz, próbując uspokoić się przed spotkaniem z Whitney. Wkrótce doszedł do miejsca, gdzie był przykuty do drzewa Charlie Dunbar, który patrzył na niego z taką urazą, jakby go skatował. Przystanął obok tego dobrze zbudowanego młodzieńca, który miał nadzieję na małżeństwo z Whisky Daniels. Charlie pragnął tego, co dostał on - cnoty Whitney i nabycia formalnego prawa do tej zmysłowej, nieprzewidywalnej kobiety. Ponury nastrój Dunbara poruszył w nim czułą strunę. Czy Garner Townsend czułby się tak samo. gdyby to ten mężczyzna odebrał cnotę Whitney i ożenił się z nią? Coś ścisnęło go za gardło. Po chwili zawołał żołnierzy pilnujących Charliego i kazał go uwolnić. Gdy wśród żołnierzy rozeszła się wieść, że strażnicy zdejmują Dunbarowi kajdany, przybiegli, by to zobaczyć. Charlie nie spuszczał z majora wzroku. Wyprostował szerokie bary i zacisnął pięści, a w jego piwnych oczach płonął gniew. Rozumiał przecież, dlaczego Townsend uwolnił go właśnie teraz, tak jak wiedział, z jakiego faktycznie powodu kazał go zakuć na dwa tygodnie w kajdany. To wszystko okropnie mu się nie podobało. Spoglądał majorowi w oczy, ale ten po krótkiej konfrontacji odwrócił wzrok. Wtedy Charlie ruszył sztywnym krokiem do domu. Townsend skierował swe kroki do gospody, udając, że nie słyszy ściszonych głosów żołnierzy. Przystanął koło gospody, oparł się o ścianę i rozglądał po pustym placu. Bał się spojrzeć Whisky w oczy. bo od popołudnia trzymał ją zaryglowaną w pokoju. Nie był to wyczyn, z którego mógł się czuć dumny. Liczył się z tym, że jego świeżo poślubiona żona będzie na niego wściekła, a on nie miał najmniejszej ochoty na kolejną zajadłą konfrontację. W końcu uległ chęci pomyślenia o niej i o tym, co mu się przydarzyło. Prawda była taka, że pragnął jej tak, jak tylko mężczyzna może pragnąć kobiety. Od początku marzył o tym, by całować jej zmysłowe usta i pieścić ponętne ciało. I nareszcie jego marzenie się ziściło. Zażył z Whisky takiej rozkoszy, jak z żadną inną kobietą, i z nią pierwszą zasnął w objęciach. Usiłował stłumić nagłe i zupełnie nie w porę podniecenie. Panna Daniels nikczemnie go uwiodła, lecz zarazem hojnie obdarowała rajskimi przyjemnościami. Czule go pielęgnowała, gdy upił się do nieprzytomności. Został zmuszony do poślubienia tej dziewczyny z okropnej dziury, dziewczyny butnej i targującej się z nim o wszystko, a nawet potrafiącej go ugryźć, ale ilekroć się do niego zbliżyła, był podniecony. Pragnął jej, a teraz ją miał. Co jednak, do jasnej cholery, miał z nią robić do końca życia? Z tych niewesołych myśli wyrwał go dźwięk własnego nazwiska. Stał przy nim Robbie Dedham. uśmiechając się do niego szeroko jak to robili tego popołudnia wszyscy mieszkańcy Rapture, co wcale nie napawało go radością. - Wujku Townsendzie, gdzie chcesz dziś jeść kolację? W twoim pokoju na górze czy z nami wszystkimi na dole? Benson kazał cię o to zapytać. - Wujku Townsendzie? - Sztywny spoglądał w szczerą twarz chłopca. - Wujku Townsendzie? - Nie wiem, jak pan major ma na imię - tłumaczył się zakłopotany Robbie. Townsend spoglądał na niego głupawo, niezdolny zebrać myśli. - Czy wujku Townsendzie nie brzmi dobrze? - Dedham się odsunął na wszelki wypadek. - Bo wujku majorze brzmi raczej dziwnie. - Psiakrew! - Townsend wymamrotał przekleństwo. I oto został jednym z wujków, przynajmniej dla Robbiego i innych dzieci w dolinie. Zaakceptowali go i przyjęli do swojej społeczności, jakby po ożenku zaczął należeć do rodziny! To dlatego tak go dziś traktowali. Uznali go za swojego i nawet już na niego nie zważali, robiąc wszystko bez skrępowania. Zaliczyli go do swoich, włączyli do osobliwej wioskowej rodziny. Te wszystkie uśmiechy, mruganie, częstowanie ciastem i pozdrowienia oznaczały przyjęcie do wspólnoty. W końcu zdołał wykrztusić: - W moim pokoju. Dziękuję. Po odejścia chłopca przez długą chwilę stał pod ścianą gospody. Gdy wszedł do środka, zauważył Delbartonów przy tym samym co zwykle stole oraz Radnora i Fercela przy kominku. Wszyscy pili whisky. Odwrócił się do Harveya i gniewnym gestem wskazał ich kufle. Kazałem ci pozbyć się tego świństwa, nieprawdaż? - Pozbędę się tak szybko, jak szybko zdołają wypić. - Harvey też uśmiechnął się od ucha do ucha. - Synu, ci tam przy stole wraz z twoimi chłopcami opróżnią do rana beczkę. Townsend zamknął oczy i wzdrygnął się, gdy Harvey powiedział do niego „synu", bo nigdy nie nazwał go tak własny ojciec. Odwrócił się i ruszył na górę. Szedł sztywnym krokiem ale w środku czuł dziwną miękkość. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Zatrzymał się na piętrze w mrocznym korytarzu, chcąc zebrać myśli. Wziął głęboki uspokajający oddech. Zamarł, bo drzwi były odryglowane. Odczekał chwilę, drżąc, a w końcu wpadł do pokoju, przekonany, że Whitney nie ma. Gdy wtargnął do środka, jego żona zerwała się z krzesła. Przystanął zdyszany. Był wyraźnie zaskoczony jej obecnością. Po chwili z ulgą poprawił mundur. Czuł, że zaczerwieniły mu się uszy, więc arogancko uniósł podbródek, maskując prawdziwe uczucia. Na pewno okropnie wyglądam, pomyślała Whitney. Miała zaczerwienione oczy i spuchnięty nos, bo przepłakała całe popołudnie. Tylko dwa razy ktoś się tu zjawił - najpierw niejaki Benson, który przedstawił się jako ordynans majora, a polem Róbcie Dedham z nową świecą i dodatkowymi kocami. Benson powiedział jej, że drzwi były zaryglowane i zastanawiał się, kto to mógł zrobić. Po kilku minutach przybył ponownie wraz z Robbiem. Przynieśli jej jedzenie na tacy i czajniczek z kawą. Powiedzieli, że major uwolnił Charliego. Przez całe popołudnie bezskutecznie próbowała zapanować nad uczuciami. Potrafiła tylko łkać. Wydawało jej się, że Garner Townsend patrzy na nią jak na półtora nieszczęścia. Gdy zamknął drzwi i podszedł do niej, poruszyła się jak manekin. Chciała poprawić włosy, ale dziwnie znieruchomiała. - Zwolniłeś Charliego - powiedziała cicho i spojrzała mu w oczy, niezdolna zapanować nad pokusą. W świetle świecy wydawały jej się niebieskie. - Jak się dowiedziałaś? - Robbie i Benson mi powiedzieli. Nareszcie wiedział, kto otworzył drzwi, ale nie pojmował, dlaczego wciąż tu była. Skinął głową i gestem dłoni zaprosił ją. by usiadła na łóżku obok tacy. a sam usadowił się z drugiej strony. - Nie, dziękuję. Nie jestem głodna. Oplotła dłonie wokół talii, jakby czyła się zagrożona. - Nie jadłaś obiadu – zwrócił jej uwagę, czując się dziwnie za nią odpowiedziały i opiekuńczy jak rodzic, chć wydawało mu się, że jest w tej roli niezdarny. – Nie chcę się czuć winny, że przeze mnie osłabłaś. Siadaj. – Gdy go nie posłuchała, powtórzył bardziej stanowczym tonem: - Dzieweczko, musisz coś zjeść. - Whitney - podpowiedziała mu cicho.- Mam na imię Wzruszenie ścisnęło go za gardło. Skinął głową i zaprosił ją gestem dłoni, by jadła wraz z nim. Po krótkim wahaniu usiadła na łóżku. Przez chwilę oboje trwali w bezruchu i milczeli, jakby zastanawiali się nad tym niechcianym małżeństwem. Ale było już po fakcie. - Troszczyłaś się o mnie. gdy... zasłabłem. - Desperacko odwracał głowę od jej zapłakanej twarzy. - Ślubowałam, że nie opuszczę pana majora w zdrowiu i chorobie. - Ona też starała się na niego nie patrzeć. - Danielsowie nie łamią złożonej przysięgi Garnerowi zrobiło się ciężko na duszy. Spochmurniał. Był głodny, ale nie miał apetytu. Jedzenie mu nie smakowało - bardziej wystawne, niż zwykle, ale wcale przez to nie lepsze. Whitney chciała odnieść tacę na dół, lecz oświadczył, że należy to do obowiązków Bensona. Zdumiał ją pytaniem, czy nie chciałaby pobyć trochę w ciepłej gospodzie. Gdy skinęła głową, ujął jej dłoń i zaprowadził na dół. Gdy w mrocznym korytarzu uniosła rękę, zobaczyła, jak zaborczo smukłe pałce zaciskają się na jej nadgarstku. - Panie majorze, nie ucieknę od pana. Danielsowie tak nie postępują. Skinął głową i puścił jej rękę. W gospodzie zdobyła się na wysiłek i odpowiedziała na pozdrowienia Delbartonów, ale usiadła przy kominku z Ferrelem i Radnorem. Uśmiechnięty Mike Delbarton natychmiast wstał od stołu, przy którym grał z braćmi w karty, i przebiegle zwrócił się do stojącego na schodach Townsenda. - Czy pan major nie zagrałby z nami partyjki? Townsend był zbity z tropu. - Może innym razem - wydusił z trudem i zaczerwienił się. Mike uśmiechnął się jeszcze szerzej i usiadł. Zaraz tez przy stole Delbartonów rozległy się ciche, ale słyszalne komentarze na temat tego, jak wyczerpujący jest pierwszy tydzień jarzma małżeńskiego. Gdy figlarnie zerknęli na Whitney, oblała się szkarłatem. Ruszyła na górę dopiero po chwili, bo nie chciała, by skojarzyli jej wyjście z tymi sprośnymi uwagami. Mąż czekał na nią na schodach i zaprowadził ją do pokoju. Zapalił świecę i stał skrępowany, jakby ważył w myślach kruchy rozejm, który zawarli. - Trzeba posłać po twoje rzeczy. - Wyjął z tornistra świeżą koszulę i podał ją Whitney. - Na razie weź to. Śpij dobrze... Whitney. - Spostrzegł na jej twarzy ulgę. Wyszedł z pokoju. Po kilku minutach zapukał Benson. Przestraszyła się, bo wciął stała w tym samym miejscu, w którym zostawił ją mąż, i przyciskała do piersi koszulę z delikatnego płótna. Miły ordynans przyniósł metalowe pudełko z żarzącymi się węglanu i oświadczył, że chce ogrzać pościel, bo należy to do jego obowiązków. W drugiej ręce dźwigał dzban z wodą. Wymam- rotał pod nosem, że jest lokajem, i kłaniając się, wyszedł. Whitney zaniemówiła z wrażenia. Rozebrała się, zgasiła świecę, włożyła koszulę męża i wśliznęła się do ogrzanej pościeli, żałując, że nie może się ogrzać w jego objęciach. Leżąc w rozleniwiającym cieple, myślała o tym, jak uprzejmie potraktował ją Garner Townsend po kolacji i jak sympatyczny był dla niej jego służący, bo faktycznie taką rolę spełniał Benson. Nie mogła zapomnieć, ze mąż nie pozwolił jej odnieść na dół tacy. Początkowo uważała, że postąpił tak dlatego, ponieważ jej nie ufał. ale teraz skłonna była znaleźć inny powód, bardziej dla mej pochlebny. Po raz pierwszy zastanawiała się nad dotychczasowym życiem Garnera Townsenda w Bostonie. Był bogaty, .o czym świadczyły złote guziki u munduru, i zapewne miał służących. Ale czy miał rodzinę? Niestety, nie wiedziała. Znała jego nawyki higieniczne i upodobania kulinarne, niezłomną lojalność Jankesa, prawy charakter i nieprzekupność. Wiedziała, czym można go wyprowadzić z równowagi i jak mu sprawić pojemność. Nie miała natomiast pojęcia o tym co było dla niego naprawdę ważne – jaki był w środku, jakie miał ambicje i dążenia, pragnienia i lęki. I nie znała jego przeszłości. Ale najwększą niewiadomą było znaczenie jej małżeństwa dla przyszłości mieszkańców Rapture i to, co ów dżentelmen z Bostonu zamierza począć z taką żoną jak ona. Odpowiedzi na niektóre z tych pytań poznała już rano, gdy okazało się. że jej mąż poprowadził do lasu dwa kolejne patrole. Gdy wrócił do pokoju, tylko skinął głową, przełknął kilka kęsów jedzenia i położył się spać. Whitney nie miała z nim kontaktu do późnego popołudnia. Od rana przyjmowała na dole w gospodzie kobiety z Rapture z życzeniami i upominkami Każda obdarowała ją jakimś drobiazgiem przydatnym w gospodarstwie i radziła, jak postępować w małżeństwie. Było to dla niej raczej kłopotliwe, bo w jej sytuacji upominki i rady wydawały się całkowicie nieprzydatne. Przed południem zjawiła się w gospodzie zasmucona Kate z małą skórzaną torbą, w której przyniosła rzeczy Whitney. Padły sobie w ramiona i ciotka pochlipywała, a siostrzenica starała się podtrzymać ją na duchu. Gdy Whitney spytała o ojca, Kate wymownie milczała, a po chwili powiedziała tylko tyle, ze wieczorem odwiedził go Charlie Dunbar i uczcili uwolnienie tego ostatniego, wypijając pół dzbana przedniej whisky Blacke’a. Pod wpływem nalegań Whitney Kate wyznała, iż martwi się o niego, bo odgrażał się, że dalej będzie nielegalnie pędził whisky W pierwszej chwili Whitney chciała pójść do domu, by nakłaniać ojca do przestrzegania prawa, dopuki żołnierze nie odejdą z Rapture, ale Kate stanowczo jej to wyperswadowała, twierdząc, że taka wizyta tylko pogorszyłaby jego stan. Serce pękało jej z bólu na widok ciotki wracającej do domu Z pochyloną głową. Po południu poszła na górę, chcąc pobyć w samotności i pomyśleć w spokoju, ale Garner już wstał i właśnie się golił Był bez koszuli i bez butów. Słysząc skrzypienie drzwi odwrócił się od lustra, a widząc żonę, stanął sztywno. Oczarowana, pochłaniała wzrokiem jego szeroką owłosioną klatkę piersiową. Nie mogła oderwać oczu od silnego umięśnionego ciała, ale on również patrzył na nią jak zahipnotyzowany. W końcu zaczerwienili się i odwrócili głowy. Zaciśnięte nagle gardła nie pozwoliły im wykrztusić słowa. Późnym popołudniem natknęli się na siebie na dworze, gdy Whitney niosła wiadro wody ze strumienia dla Louise Dedham. Garner kazał jej więcej tego nie robić i zostawić takie zajęcia Bensonowi i Dedhamom. Chciał wziąć od niej wiadro, ale odsunęła rękę. Wówczas mimowolnie przysunął się do niej. Na dłoni, w której trzymała wiadro, poczuła dłoń Garnera, a na piersiach dotyk jego munduru. Postawiła kubeł na ziemi, lecz on się nie odsunął. Patrzył na jej ponętne usta i nie zamierzał odejść. Rozdzieliło ich dopiero niespodziewane pojawienie się Louise Dedham. Gdy przyprowadził ją do pokoju, była tak podniecona, że nie wystarczał jej już widok jego długich silnych nóg. Równie, podniecony był on. Tęsknie spoglądał na jej szczupłą talię i na spódnicę, pod którą kryły się rozkosze, jakie mogła mu dać kobieta, ta kobieta, jego kobieta, jego żona. Świadomość tego upajała jego zmysły przez całe popołudnie i tylko o tym potrafił myśleć. Stało się. Stanowili parę połączoną ze sobą na zawsze węzłem małżeńskim. Rozkosze kryjące się w ciele tej kobiety należały do niego. - Ciocia Kate przyniosła mi trochę rzeczy. - Whitney odwróciła się do niego. W świetle świecy blask jego oczu wydawał się jej silniejszy. Wyciągnęła rękę, w której trzymała jego koszulę. Gdy się nie poruszył, dodała speszona: - Oczywiście najpierw ją upiorę. Zmuszony, sięgnął po koszulę, ale ona wciąż ją trzymała, więc wraz z nią znalazła się bliżej niego. - Whitney. ja mam jeszcze inne koszule, dużo koszul. - Objął ją w talii, a widząc, jak jest napięta, delikatnie pieścił jej ciało. - Cztery koszule? - Ta, którą trzymali, upadła teraz na podłogę. - Więcej. - Zmusił ją, by spojrzała mu w oczy. - Czterdzieści, a może i więcej. - Czterdzieści? - zdziwiła się. Serce biło jej tak mocno, że z trudem słyszała swój głos - Przecież nie możesz włożyć wszystkich na raz. - Nie mogę. - Przyciskał jej piersi do swojego torsu. Jego zmysły były pobudzone do granic wytrzymałości. - Może powinnaś mi pomagać wkładać i zdejmować koszule. - Przy- sunął usta do jej ust. - Pomóż mi, Whitney. 13 Pobudzona tą zachętą, stanęła na palcach i zarzuciła mu ręce na szyję, rozchylając usta do pocałunku. Najpierw drażnił je delikatnie zębami i językiem, a potem namiętnie pocałował. Gdy wsunął język do jej ust, napawała się tą szorstką pieszczotą i odwzajemniała ją. Pod wpływem narastającego podniecenia westchnął i przycisnął ją do siebie tak mocno, jakby chciał ją wchłonąć i uwięzić w swoim ciele. Przesuwał dłońmi po jej włosach, ramionach, plecach i biodrach, by przez cały czas czuć pod palcami podatne miękkie ciało. Zmysłowe pragnienia obojga wymknęły się spod kontroli rozumu i żyły własnym życiem, kierując ich nieodwracalnie do ziemskiego raju. Whitney i Garner drżeli pod wpływem ognistych żywiołowych pocałunków. Ich oczy błyszczały z pożądania, gdy niecierpliwie odpinali guziki i rozwiązywali tasiemki. On zerwał z siebie mundur i koszulę, wyswobodził żonę ze spódnicy i halki i zdjął jej bluzkę. Ale narzucił jej na ramiona swoją koszulę i przez cienkie płótno pieścił jędrne piersi. - Na tobie jest o wiele przyjemniejsza w dotyku - westchnął i uśmiechnął się figlarnie, czym wprawił ją w oszołomienie, bo nie sądziła, że jego poważna twarz może mieć taki wyraz, psotny i pełen czaru. Wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Została tylko w jego koszuli. Gładził jej stopy, kostki i zgrabne, umięśnione łydki. Brak doświadczenia i dziewczęce zadziwienie tym, co dzieje się z pobudzonym przez dotyk mężczyzny wrażliwym ciałem, zapewniły jej świeżość i intensywność doznań. - Spoglądając na twoje nogi, zawsze chciałem ich dotknąć – wyznał Garner stłumionym głosem. Zgiął jej jedną nogę w i musnął ją ustami. Masz takie twarde i sprężyste mięśnie, że nie dziwi mnie twój sarni bieg. – Przesunął palcami po wewnętrznej stronie uniesionego uda, a Whitney zadrżała i uniosła drugie udo, zatrzymując pomiędzy nimi jego dłoń. - Czy chce pan major sprawdzić również moje zęby? – zachęciła go z miną psotnej kotki, walcząc z pokusą , by przesunąć jego dłoń niżej pomiędzy uda, gdzie odczuwała największe podniecenie. - Nie. - Roześmiał się donośnie i przysunął bliżej, unosząc drugą dłoń. na której wciąż widniały ślady po ugryzieniu. - To wystarczający dowód, że twoje zęby są zdrowe. Zaraz ujarzmię cię tymi rękami - Ściszył glos i zniżył głowę, mówiąc niemal do jej ust: - Czy znowu mnie ugryziesz? - Mogę spełnić takie życzenie. Niecierpliwie przysunęła usta do jego ust, delikatnie drażniąc zębami jego dolną wargę. Znowu pocałowali się namiętnie. Wówczas on osunął się na nią i włożył ręce pod jej pośladki. Dotyk jej ciała upajał jego zmysły aż do całkowitego zatracenia. Uosabiała dla niego żywioł, smakowała i uderzała do głowy jak whisky. Stanowiła ucieleśnienie namiętności, z których brało początek nowe życie. - Gdy byliśmy ze sobą po raz pierwszy, przeżywałem taką rozkosz, że myślałem, iż śnię - szepnął schylony nad jej szyją - Whitney, jak ja ciebie wtedy pragnąłem. – Przesunął usta na brodawkę i gładził palcami śnieżny wzgórek o jedwabistej skórze. Rozsunął jej uda i wśliznął się pomiędzy nie. Pocałował miejsce rozdzielające piersi, drugą brodawkę i brzuch, a potem ujął w dłonie krągłe pośladki i pieścił językiem wzgórek u początku owłosionego łona. Whitney spoglądała na niego i pojękiwała cicho. - Kochaj mnie - wydyszała swe największe pragnienie - Chce cię poczuć w sobie jak wtedy. W jednej chwili zdjął spodnie i znowu był w jej ramionach. Upajali się pocałunkiem, a on delikatnie wchodził w jej gorące wilgotne ciało, nie przestając pocierać i drażnić palcami wrażliwej skóry i szeptać imienia zony. Gdy wyprężyła się i przesunęła ręce na jego pośladki, wszedł w nią śmielej. - Och, majorze. - Mam na imię Garner. - Odchylił się do tyłu i zachłannie polizał jej brodawki. - Gdy wszedł w nią tak głęboko, jak mógł, znieruchomiał i spytał: - Czy tego chciałaś? - Tak, tak... -Zabrakło jej tchu w piersiach. Miała poczucie. że jej ciało rozpływa się, traci kontury i łączy się z jego ciałem. Poddawała się jego płynnym rytmicznym ruchom, unosząc uda i nie mogąc się nim nasycić. W odpowiedzi poruszał się w niej szybciej i drażnił jej wrażliwą skórę, tak iż rozkosz doświadczana przez obojga wzmagała się i niebawem znaleźli się w ziemskim raju. Whitney dążyła do doznania ekstazy całą mocą podnieconych zmysłów. Gdy nagle Garner zwolnił ruchy, nadeszło spełnienie dla nich obojga. Porwały ich wzburzone fale namiętności: Ich słodkie westchnienia i spazmy rozkoszy połączyły się w jedną całość. Taka intymność zawsze kruszyla hardość serc i umysłów. Garnerze. - Zwilżyła usta i odetchnęła głęboko, wciąż spoczywając w jego ramionach. - Słucham? - Leniwie uniósł głowę. Jego błyszczące oczy zdradzały radość i odprężenie. - Przepraszam za to ugryzienie. - Chyba się tobą upiłem, moja mała mocna Whisky, bo nic nie poczułem. - Za wczorajsze ugryzienie. - Odpłacę ci kiedyś za to. – Ponownie wtulił twarz w jej szyję. Gdy po chwili spojrzeli na siebie, Garner uśmiechnął się z zadowoleniem. W nocy ktoś gwałtownie zastukał do drzwi. Zaniepokojony Townsend zerwał się z łóżka, odpędzając resztki snu z powiek. - Panie majorze! Dramatyczny krok Brookesa świdrował mu czaszkę. Przeczesał palcami włosy i potrząsnął głową, by oprzytomnieć Wciągnął do płuc chłodne powietrze i po omacku poszukał spodni. - Wejdź! – polecił porucznikowi zaspanym głosem i odchrząknął. – Brookes o co chodzi? Chyba o coś ważnego? – Mówiąc to, zdał sobie sprawę, że tak istotnie jest, bo inaczej ten człowiek, którego cechował stoicki spokój, nie dobijałby się w nocy do jego pokoju. - Szybko, panie majorze! - Gdy Townsend otworzył drzwi, Brooks omal na niego nie wpadł. Miał zaczerwienioną spoconą twarz i ledwie dyszał. Trzymał w ręku lampę. – Przewożą whisky w inne miejsce! Gdy patrolowaliśmy okolicę, Kingery spostrzegł ich przy skalnym urwisku, w południowej dolinie! Mają dużo beczek! Townsend szybko przeszedł do działania. Wziął z rąk Brooksa lampę i rozejrzał się za koszulą i mundurem. - Ile?—spytał rzeczowo. - Może nawet kilkanaście. - Nachmurzył się i dodał: - Jest wśród nich Charlie Dunbar. - Cholera. Obudź wszystkich. Niech będą gotowi do wymarszu- Zaraz do was przyjdę. - Tak jest, panie majorze! Brooks popędził na dół po schodach, a Townsend sięgnął po koszulę. Leżała przy łóżku, więc podnosząc ją, spojrzał odruchowo na Whitney, najwyraźniej zdezorientowaną. Poczuł się bardzo nieprzyjemnie. - O co chodzi? Co się stało? - dopytywała się, kurczowo zaciskając palce na kołdrze. Mrugała, jakby starała się otrząsnąć ze snu i odkryć powód całego zamieszania. - Przewożą whisky w inne miejsce. - Garner zesztywniał i zastygł z koszulą w ręku. Z wyrazu twarzy żony wyczytał, że w lot pojęła, o co Chodzi, choć zatrzepotała rzęsami, jakby udając, że nadal nic nie rozumie. - Muszę tam pędzić. - Odsunął się od łóżka i włożył koszulę, zapinając guziki z macicy perłowej. - Whisky? Dziś w nocy? Są... - Wreszcie uświadomiła sobie w pełni grozę sytuacji. - Idziesz tam, żeby ich złapać? - Przysunęła się do brzegu łóżka i z przerażeniem spoglądała na męża, który właśnie wkładał buty. - Nie możesz... Znieruchomiał, nie zdążywszy wciągnąć munduru na ramiona. Starał się wydawać twardy i zachował kamienną twarz, ale nie potrafił ukryć, jak bardzo poczuł się zraniony. Whitney już stała obok niego, owinięta w tę przeklętą kołdrę, pod którą leżeli w miłosnym uścisku, i pochłaniała go wielkimi zielonymi oczami, które w świetle lampy lśniły jak szmaragdy. Drżały jej usta. Znowu rozdrapała ranę w jego sercu, która wciąż nie mogła się zagoić. Zrobiła to po raz drugi. Z zimną krwią zadała mu ból. Nie zważając na to, co wcześniej mu uczyniła, kochał się z nią dziś, a ona znowu go oszukała. Znowu wszystko miało dramatyczny finał. - Czego nie mogę? - Zmrużył oczy i w napięciu czekał na cios. - Czego? - To mój ojciec - wykrztusiła. - Bez wątpienia - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Ale... po tym... - Gorączkowo okryła się kołdrą, jakby nagle zaczęta się wstydzić swej nagości. Zdesperowana odwróciła od niego wzrok. Zapowiedział przecież, że bez skrupułów doprowadzi do wymierzenia sprawiedliwości Blackowi Danielsowi. Przedstawił mu tę groźbę, jakby rzucał wyzwanie, a ktoś taki jak jej ojciec mógł je podjąć. Była tego świadkiem i zdawała sobie sprawę, że konfrontacja między nimi jest nieunikniona, a mimo to kochała się dziś z Garnerem. Co mogła mu powiedzieć? Czy jakiekolwiek słowa zdolne były wyperswadować mu wypełnienie obowiązku, który cenił nade wszystko? - Czy wiedziałaś o tym? - spytał głosem, który zdradzał i rozpacz, i gniew. - Jasne, że wiedziałaś. Zrealizowałaś swoją część planu, nieprawdaż? - Nie mógł uwierzyć, że tak łatwo dał się nabrać. Sytuacja się powtórzyła, tyle ż e ból był teraz dotkliwszy. - Nie, nie wiedziałam. Warnerze proszę… - Zabawiałaś mnie, żeby oni mogli przetransportować whisky. – Przejechał drżącymi palcami po zmierzwionych włosach. – Nie sprawiłem ci kłopotu. Zwolniłem nawet twojego przyjaciela Dunbara, żeby mógł pomóc. - O niczym nie wiedziałam – powtórzyła cicho, patrząc w jego płonące gniewem oczy i czując ten gniew w sercu. Ruszyła do niego jak ćma do światła. – Ojciec był zły z mojego powodu. Poza tym nie podoba mu się ten podatek. Proszę... - Gdy stanęła przy nim, czuł, że jej wpływ na jego zmysły nie ustaje, ona wciąż go pociąga. Złapała go za rękaw, a jemu ścisnęło się serce. - Musi być jakieś inne wyjście. - Izebel, proponujesz mi kolejną transakcję? - Ruszył do drzwi.- Zapomnij o tym. Mam tu zadanie do wykonania. Juz zbyt długo pozwalam, byś mi w tym przeszkadzała. Przysięgam, że aresztuję Blacka Danielsa. - Posłał jej od drzwi spojrzenie twarde jak stal. - Twoje zimne serce może ogrzeje nadzieja, że jeśli zginę dziś w walce, to zostaniesz bogatą wdową. Trzasnęły drzwi. Whitney zamknęła oczy. Starała się nie poddać cierpieniu, które znowu tak nagle na nią spadło. Garner poszedł ścigać jej ukochanego ojca. Mężczyzna, któremu oddała wszystko, postanowił go pojmać. Chwiejnym krokiem wróciła do łóżka i rozpłakała się. Obaj byli silni, nieustępliwi, dumni i wyznawali niezłomne zasady. Zarazem dzieliło ich pochodzenie, wykonywane zajęcie, stosunek do polityki i do obowiązku. Odmienne przekonania w końcu doprowadziły do ich otwartej walki, raniącej miłość żony i córki. Tłumiąc łkanie, Whitney wtuliła twarz w poduszkę. Roztrzęsiona, myślała o swym rozdartym sercu i o bólu, jaki musiała znosić, kochając ich obu. Ojciec był dla niej całym światem, przewodnikiem życiowym, przyjacielem, nauczycielem i ucieleśnieniem miłości, jaka może łączyć dziecko i rodzica. A w Warnerze Townsendzie zakochała się od pierwszego wejrzenia, gdy zjawił się w Rapture na wspaniałym rumaku, taki pewny siebie w tym mundurze ze złotymi guzikami. Ten nieprzenikniony jankes stał się drogi jej sercu jak żaden inny mężczyzna. Potrafił zarówno rozpalić w niej gniew, jak i dać jej rozkosz i zmusić ją do wykazania się odwagą i inteligencją. Wprowadził ją w świat całkowicie dla niej nowych pragnień i przejawów czułości, nauczył nowych reakcji i pożądania nowych doznań. Powoli się uspokoiła, wytarła twarz w poduszkę i zaczerpnęła powietrza do płuc. Chciała mieć ich obu, nie potrafiła wybierać pomiędzy ojcem i mężem. Znowu się rozpłakała. Garner wiedział, że przyszła do niego po raz pierwszy po to, by splamić jego honor. Dlatego był przekonany, że teraz zdradziła go ponownie. Ale jak mogło mu to przyjść do głowy po tym, co wspólnie przeżyli, kochając się w tym łóżku? Bez wątpienia uznał ją za odrażającego moralnie potwora bez serca, działającego w zmowie z innymi, oszukującego i przewrotnego. Nikt z Danielsów nie... Zabrakło jej tchu w piersiach. Nikt z Danielsów nie siedział bezczynnie, gdy ktoś niszczył coś drogiego jego sercu. Co ona tu jeszcze robiła, wylewając hektolitry łez i użalając się nad sobą? Wstała z łóżka i odgarnęła z czoła rozczochrane włosy. Postanowiła pójść na miejsce walki i nie dopuścić, by jej mąż i ojciec pozabijali się nawzajem. Ubrała się błyskawicznie. Płytką południową dolinę spowijała gęsta mgła. Mokre powietrze i gruba warstwa ściółki tłumiły każdy dźwięk. Wilgotne pnie bezlistnych drzew, rosnących wzdłuż strumienia, wyglądały jak nieruchomi wartownicy. Niebawem przedstawiciele władz federalnych mieli zewrzeć się w walce z miejscowymi farmerami, ale przyroda zdawała się być nieczuła na ludzkie konflikty. Major rozstawił żołnierzy tyralierą wzdłuż strumienia, kierując ich ku skalnemu urwisku, jaśniejącemu tajemniczo w świetle wschodzącego słońca. Przybył w samą porę, gdy farmerzy przywiązywali ostatnie beczułki do grzbietów mułów i koni. Szybko spenetrował teren, by wybrać właściwa strategię walki i teraz śledził buntowników zza ściany skalnej, obok której musieli wkrótce przejść, wydostając się z jaru. Spojrzał na nich przez lornetkę i policzył ich. Było ich dziewięciu i wszystkich znał. Najwięcej do powiedzenia mieli Black Daniels i Charlie Dunbar. Oprócz nich spostrzegł Delaneya i Sama Duranta. którzy pojawili się w dolinie, gdy Daniels wrócił z Pittsburgha. Ponadto rozpoznał Mike’a Delbartona i jego brata, Cully'ego, Radnora, starego Juliusa i jeszcze starszego Ballarda. Pomyślał ze zgrozą, że już nie potrafi wypowiedzieć nazwiska czy imienia mieszkańca Rapture bez dodania przed nim słowa wujek lub ciocia. Chyba przyprowadzili wszystkie czworonożne zwierzęta, jakie mieli, by przetransportować beczułki z whisky! Z gniewem wypatrywał Blake'a Danielsa. do którego Whitney była tak podobna. Na myśl o niej znowu poczuł się boleśnie zdradzony. W napięciu przygotowywał się do walki. Zastanawiał się, czy słusznie rozkazał żołnierzom strzelać tylko w ostateczności. Mimo woli przypomniał sobie błagalne spojrzenie Whitney, ale zaraz wyrzucił je z pamięci. Płytka woda w tym miejscu strumienia pozwalała łatwo przeprawić się na drugi brzeg. Garner obserwował, jak Black Daniels przeprowadza dwa konie, do których były przywiązane dwa następne. Pochylił się, spoglądając na mężczyzn i zwierzęta podążające za ojcem Whitney. Wszyscy szli prosto w jego ręce. Słyszał lepiej bicie swojego serca niż odgłosy kopyt, racic i stóp. Na bokach zwierząt kołysały się beczułki. Poczekał, by karawana wyszła z wody i znalazła się pod występem, zza którego ją obserwował. Gdy skierowała się w pobliskie drzewa, spojrzał do tyłu na Brooksa, który nie odrywał od niego wzroku. Z przejęciem podniósł rękę, a wówczas porucznik wstał z ziemi i przykucając, również podniósł rękę na znak, ze przyjął rozkaz. Zacisnął zęby i dał sygnał do ataku. Oddział zbiegł z krzykiem ze skalistego zbocza i otoczył kolumnę zaskoczonych mężczyzn, którzy nawet nie mieli czasu sięgnąć po broń W zamieszaniu, jakie zapanowało, farmerzy pod wodzą Blake’a podnieśli z ziemi gałęzie i wymachiwali nimi w stronę podchodzących do nich żołnierzy. Gamer ruszył na Blake’a, który na jego widok trzasnął pięściami atakującego go wojaka i zamierzył się na zięcia mrucząc pod nosem przekleństwa. Zwarli się w walce, którą skutecznie podsycały obustronne urazy. Po chwili Black wyrwał się Garnerowi i cofnął, a następnie z zaskoczenia walnął go pięścią w brzuch. Garner zatoczył się do tyłu, na konia, i uderzył głową w beczkę. Ale zdołał zachować równowagę. Potrząsnął głową, by szybciej dojść do siebie, i wymierzył Blackowi cios w klatkę piersiową. Powalił go na ziemię, gdzie mocowali się i okładali pięściami. W rękach zebranych wokół nich mężczyzn z Rapture błysnęły noże. Miotali groźby, które zdradzały coraz większe zacietrzewienie. Ale w końcu uspokoili się, zdając sobie sprawę z przewagi żołnierzy sił federalnych. Przykład dali Jullius i Ballard, a za nimi poszli w ślad Delaney, Cully i Mike Delbartonowie, Sam i Radnor. Wkrótce sami położyli się na ziemi lub zostali powaleni przez żołnierzy. Nie chcieli się poddać tylko dwaj - Black Daniels i Charlie Dunbar. Garner Townsend był wyższy i lepiej zbudowany od Blacka Danielsa, i bardziej od niego wytrzymały, więc wkrótce przytłoczył go swoim ciałem. Walnął go pięścią w szczękę, a gdy ten znieruchomiał, oszołomiony, dźwignął się na kolana, dysząc ciężko. Widział jak przez mgłę Brooksa, który pomógł mu wstać. Na dworze było już prawie jasno, gdy spojrzał na leżących u jego stóp, pokonanych gorzelników, ze świadomością, że wykonał zadanie. Najbardziej oporni mężczyźni lekko zranili nożami kilku żołnierzy. Tych młodszych podwładni Townsenda trzymali, czekając na rozkazy. Gdy podszedł do nich, jego twarz była posągowo nieruchoma. Zaczął od Blacka Danielsa, Który z jękiem budził się z chwilowego omdlenia. - Postawcie go na nogi i dobrze zwiążcie – rozkazał i rozejrzał się w poszukiwaniu Charliego Dunbara. Ze zdumieniem stwierdził, że tego osiłka trzyma aż czterech żołnierzy. Krzyknął: - Laxault, jego też dobrze zwiążcie! Tak jest, panie majorze. - Sierżant o zgrzytliwym głosie wysunął się do przodu. - Odetnijcie beczułki i porąbcie je. - Zatrzymał się na widok silnego zaczerwienienia na dłoni sierżanta. - Czy to coś poważnego? - Nie na tyle, bym nie mógł wymachiwać toporem - zażartował rozpromieniony Laxault. - Hej, wy - zwrócił się do współtowarzyszy -podejdźcie do beczek! - Pomachał zdrową ręką. - Żywo! - Niedoczekanie wasze! - Charlie Dunbar wyrwał się trzymającym go żołnierzom i pomknął do majora, tak iż nie zdążyli go schwytać. Walnął go pięściami w klatkę piersiową i pchnął na drzewo, zanim ten zdążył zebrać siły. Żołnierze z trudem odciągnęli go od dowódcy. - Townsend, do cholery! — wrzasnął czerwony z gniewu Charlie. — To wszystko, co mamy! Jakim prawem ty i te wszystkie federalne dupki chcecie nam to zabrać?! - Znieruchomiał, dysząc ciężko, i utkwił w majorze oczy, jakby rzucał mu wyzwanie. - Już wziąłeś więcej, niż miałeś prawo! - Oczywiście każdy wiedział, co Charlie rozumie przez „więcej". - Psiakrew, walcz ze mną o nią jak mężczyzna z mężczyzną! Sprowokowany Townsend ruszył do niego, gotowy do walki. - Puśćcie go - rozkazał. - Panie majorze - próbował oponować Brooks, ale umilkł, gdy Laxault błysnął na niego oczami, jakby mówił, że ci dwaj mężczyźni mają ze sobą jakieś porachunki. Uwolniony Charlie nie tracił czasu. Rzucił się majorowi do gardła, ale ten odparł atak jak granitowy mur. Charlie ponownie spróbował zacisnąć palce na umięśnionej szyi rywala, lecz znowu poniósł porażkę. Chwycili się za bary i zwarli w śmiertelnym uścisku, aż Charlie potknął się o ciężki but majora i poleciał do tyłu, padając na ziemię. - Wstawaj, do cholery - warknął Townsend, gotowy do zadania ciosu. Charlie podniósł się, starając się uderzyć go w twarz, ale spudłował. Spudłował również Townsend, który chciał odwzajemnić cios. Zaraz potem Charlie celnie uderzył go w brzuch, a następnie w szczękę, zadając mu straszny ból i doprowadzając go do szalu. Rozjuszony major rzucił się na niego jak ranny niedźwiedź i zapamiętale okładał go pięściami, a gdy ten odwzajemniał ciosy, nawet nic czuł bólu. Powodował nim jakiś pierwotny instynkt, gdy tak walczył o bezdyskusyjne zwycięstwo i prawo do kobiety, którą już uczynił swą żona.. Whitney mijała drzewa rosnące wzdłuż strumienia, z przerażeniem nasłuchując odgłosów walki. Pół mili od miejsca, w którym teraz była, potknęła się i upadła. Bolała ją noga w kostce i brakowało jej tchu w piersiach, ale nie ustawała w biegu, podążając ku skalnemu urwisku i grocie, w której ojciec ukrywał whisky. Zatrzymała się, usłyszawszy hałas na drugim brzegu strumienia, na skraju kępy wysokich drzew. Zdyszana i wyczerpana, oparła się o ścianę skalną. Nagle hałas ucichł i widoczni przy drzewach mężczyźni wstali, a niektórych podnieśli żołnierze. Ze zdumieniem stwierdziła, że nie jest ich mało. Wszyscy wykonywali gniewne gesty. Nie ulegało wątpliwości, że walka już się skończyła i że zwyciężyli w niej żołnierze. Łzy zasłoniły Whitney widok. Gdy ponownie rozległ się hałas, otarła łzy rękawem i spoglądała na kępę drzew, chcąc się zorientować w sytuacji. Po chwili dostrzegła stojących w kręgu żołnierzy, którzy wznosili okrzyki i poruszali się nerwowo. A więc walka jeszcze się nie skończyła! Whitney rzuciła się pędem przez strumień na drugi brzeg. - Przestańcie! - Jej krzyk zwracał uwagę wśród męskich głosów dopingujących Dunbara i Townsenda. Gdy podeszła bliżej, zobaczyła, że zakrwawieni i obolali walczą do upadłego. Przecisnęła się przez żołnierzy i powtórzyła: - Przestańcie natychmiast! Pomimo zapamiętania w walce, jej krzyk dotarł do świadomości Townsenda. - Whit… - Umilkł uderzony pięścią w twarz przez Charliego, który wykorzystał jego chwilową nieuwagę. Poleciał do tyłu na żołnierzy. Gdyby go nie podtrzymali, upadłby na ziemię. Laxault rzucił się. by chwycić Whitney i odsunąć ją na bok. - Nie! Muszę ich powstrzymać! - Wyrywała się sierżantowi jak oszalała, ale jej nie puścił. Zwróciła uwagę, że Garner, chwiejąc się na nogach, rozgląda się i sprawdza, gdzie ona jest jakby bał się o jej bezpieczeństwo. Zauważył lęk i niepokój malujące się na jej twarzy. Pochylił się do przodu i natarł na Charliego ze zdwojoną siłą. Najwidoczniej obecność Whitney w jakiś sposób go wzmocniła, jakby rozpacz i gniew z powodu jej zdrady wzmogły jego wzburzenie i pozwoliły mu wykrzesać dodatkową energię. Przyłożył Charliemu tak mocno, że ten upadł na ziemię jak martwy. Chwiał się na nogach, miał rozciętą wargę i łuk brwiowy, podbite oko, a jego elegancki mundur był poplamiony krwią: Żołnierze wznieśli okrzyki radości, a Brooks pospieszył do osłabionego dowódcy, by go podtrzymać i podać mu chusteczkę. Ci, którzy nie trzymali gorzelników, podeszli do niego i pogratulowali mu wspaniałej walki. Gdy po chwili mocno stanął na nogach, pomyślał o Whitney. Laxault nadal ją trzymał, a ona stała sztywno, z zamkniętymi oczami i zaczerwienioną twarzą, jakby nie potrafiła znieść widoku pokonanych ziomków, członków jej drogiej rodziny. Townsend miał powód do zadowolenia z tej walki, bo Charlie był twardym przeciwnikiem. Zasłużenie triumfował, ale jedno spojrzenie na żonę pozbawiło go całej przyjemności zwycięstwa, całej męskiej dumy. - Bo cholery - burknął. Uważał, że nikt nie ma prawa odbierać mu satysfakcji a już zwłaszcza Whitney. Odwrócił się od niej, kazał związać Dunbara i zniszczyć zawartość beczułek, z wyjątkiem czterech, które miały zostać dostarczone do Pittsburgha jako dowód przestępstwa. Żołnierze rzucili się do beczułek, a gdy ich oczom ukazał się bursztynowy płyn. najpierw go posmakowali, a potem wylali na ziemię. Laxault odciągnął Whitney od tego miejsca i wprowadził ją między drzewa. Gdy odwracała zapłakane oczy od ziemi nasączonej whisky, która stanowiła przedmiot dumy jej ojca, spojrzała na niego samego. Siedział nieruchomo, z rękami związanymi z tyłu. Gniew dodał jej sił i zdołała się wyrwać z uścisku sierżanta. Znajdowała się o kilkanaście kroków od Laxaulta, gdy major zauważył, że ucieka i rzucił się za nią w pogoń. Ale wówczas zatrzymała się, zmuszając go do tego samego. Czuła ból na widok jego poranionej twarzy, zimnej złości i pogardy malujących się w szaroniebieskich oczach. Patrzył na nią w milczeniu i czekał na to, co ona zrobi. Zagryzła wargi i odwróciła się do ojca, który wstał i też na nią patrzył, pojmany, ale wciąż buntowniczy. Przeżywała dramatyczny konflikt uczuć. Chciała być z ojcem tak samo jak z mężem, Żelaznym Majorem, który właśnie pokonał ją i jej ziomków. Od razu wiedziała; dlaczego obaj tak na nią patrzą, gniewnie i zaczepnie. Kazali jej wybierać. Serce podeszło jej do gardła. Nie mogła dokonać takiego wyboru. Nie mieli prawa zmuszać jej do tego. I postąpiła tak, jak postąpiłby każdy z Danielsów, mając do zrobienia taki kiepski interes. Uciekła. Black Daniels i Charlie Duribar zostali zakuci w kajdany pod drzewem, które już zyskało sobie nazwę drzewa Dunbara. Ku ogólnemu zaskoczeniu Żelazny Major zwolnił pozostałych mężczyzn, których z radością powitały zapłakane rodziny. Wygłosił im pogadankę na temat kar grożących nielegalnym gorzelnikom. Oświadczył, że tylko Black Daniels i Charlie Dunbar zostaną zabrani do Pittsburgha jako odpowiedzialni za nielegalne pędzenie whisky w dolinie i tam staną przed sądem. Wszyscy mieli mu za złe, że kazał zniszczyć całą ich roczną produkcje płynnej waluty. Doprowadził się do porządku po stoczonej walce, korzystająć z pomocy Bensona. który opatrzył mu skaleczoną twarz. Zaraz potem pojechał konno na farmę Danielsów. Nie widział Whitney od świtu, gdy zniknęła w lesie, ale z pokoju w gospodzie ktoś zabrał jej skórzaną torbę z rzeczami, co miało swoją wymowę. Na farmie rozejrzał się po pustym podwórzu, zostawił konia i przygnębiony wszedł do kuchni. Na jego widok Whitney wstała od stołu, przy którym siedziała z ciotką, i weszła do salonu, a Garner Townsend za nią. Gdy wziął ją za rękę, stanęła sztywno i nie chciała na niego spojrzeć. Wciąż czuła ból. - Po co tu przyszedłeś? Czego chcesz? - Ciebie - odparł z brutalną szczerością, bo również cierpiał: - Czy jestem aresztowana? - Naprawdę zasłużyłaś sobie na to. Zapanowało długie milczenie. Whitney wciąż patrzyła w podłogę, a Garner był bardziej zbity z tropu jej zachowaniem, niż na nią zły. W swej przeklętej naiwności wziął ją za niedojrzałą, bezbronną dziewczynę, a ona okazała się oszustką, bezwzględną Izebel, która chciała wykorzystać pożądanie, jakie w nimi wzbudzała, by odciągnąć go od obowiązków, a tym samym upokorzyć jego męską dumę i godność. Poznała jego słabość i uwiodła go, a potem zdradziła. Dopuścił do tego dwa razy. Postanowił nie popełnić już tego błędu i nigdy więcej nie okazać jej zaufania. - Jesteś moją żoną. Czy naprawdę myślisz, że aresztowałbym własną żonę, bez względu na to, co uczyniła? - Co wiec zamierzasz - przełknęła ślinę i spojrzała na jego surową twarz - ze mną zrobić? - Zabieram cię do Bostonu. - Gdy to powiedział, uświadomił sobie, jakie spustoszenie może spowodować w jego życiu to małżeństwo. Wszak musi ją wprowadzić do swojego domu, do wpływowej rodziny. Przeszył go dreszcz. To było niewyobrażalne. - Dlaczego? Dlaczego mnie tu nie zostawisz? Jesteś bogaty-więc możesz wynająć szczwanego adwokata i załatwić rozwód. - Nie. Pomyślała, że to krótkie słowo najlepiej świadczyło z jaką odrazą on traktuje nieuchronność ich małżeństwa. - Townsendów nie jest łatwo skłonić do składania przysiąg małżeńskich, a jeśli już to robią, dochowują ich. Są wierni żonom do śmierci, bez względu na to, czy podoba im się małżeństwo, czy nie. Żony Townsendów żyją w ich domach, w Bostonie. Te słowa o prawości Townsendów zabrzmiały w uszach Whitney jak wyrok skazujący na przebywanie w małżeńskim grobowcu. Niechlubna duma Townsendów oznaczała, że ich własność musi być dobrze zabezpieczona. Bo teraz Whitney nie miała wątpliwości, że Garner uważa ją za swoją własność. Spuściła głowę. Ojciec miał ponieść karę więzienia, ale jej kara była o wiele gorsza, bo tak teraz traktowała wspólne życie z Żelaznym Majorem aż do śmierci. W jej ponure myśli wdarł się jego burkliwy glos. - Zabierz swoje rzeczy. Bez słowa poszła na górę, by się spakować. Gdy wróciła ze swojej sypialni, przystanęła na dole schodów i rozejrzała po skromnym, ale przytulnym pokoju rodzinnym, inaczej zwanym salonem, jakby chciała zachować go w pamięci. Gdy Garner wziął ją za rękę, bez oporu poszła z nim do kuchni. Kate siedziała przy stole pobladła i nieprzytomna z bólu. - Kiedy wyjeżdżacie? - spytała zrozpaczona. - Jutro o wschodzie słońca - odparł Townsend. - Czy mogę zobaczyć się dziś wieczorem z Blackstone'em? Gdy skinął głową, odwróciła się do Whitney, starając się nie rozpłakać. Opuszczały ją dwie najbliższe osoby. Objęła mocno siostrzenicę, ale gdy wychodzili, uniosła dumnie pod- bródek. Przez okno zobaczyła, jak major wsadził Whitney na konia i usiadł za nią z tyłu. Gdy skręcili na ścieżkę prowadzącą do drogi, Kate ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem. 14 Nazajutrz rano Żelazny Major wyprowadził z Rapture żołnierzy tą samą drogą, którą tu przyszli. Zabierał ze sobą do Pittsburgha i Bostonu następujące trofea: cztery beczułki mocnej whisky, produkcji Blacka Danielsa, samego Blacka Danielsa i jego najbliższego wspólnika wśród gorzelników, a także ponętną, choć zdradziecką kobietę, która jeszcze do niedawna nazywała się Daniels, a teraz była panią majorową Townsend. Wyprawa, jaką odbył do Rapture, kończyła się dla niego katastrofą. Nawet jeśli nareszcie mógł opuścić tę wstrętną dolinę i powrócić do dotychczasowego życia w Bostonie, to i tak miał o niej zawsze pamiętać. Zabierał przecież ze sobą źródło wszystkich swoich problemów - Whisky Daniels. Gdy mimowolnie pojawiła się w jego pamięci — namiętna, upajająca, ponętna, zmysłowa i nadzwyczaj czuła - przeszły go ciarki. Mógł przestać o niej myśleć tylko dzięki zmuszeniu się do myślenia o tym, co go czekało - o potępieniu przez rodzinę w obliczu ostatecznej hańby, jaką na siebie ściągnął i o dozgonnym cierpieniu z powodu uporczywego pożądania tej kobiety, która niezmiennie będzie je wykorzystywała przeciwko niemu. Nazwała go majorem Samsonem i z przyjemnością upokorzyła. Z domów wylegli mieszkańcy doliny, by pożegnać odchodzących. Żołnierze zatrzymali się i Laxault skinął głową na Sarah Dunbar, nieszczęśliwą z powodu rozłąki z Charliem, by mogła pożegnać się z synem. Frieda Delbarton zaskoczyła wszystkich, a już zwłaszcza swoich synów, gdy pożegnała się z twardym Ralphem Kingery. Podobnie ponętna May Donner zdumiała niejednego, gdy zarzuciła ręce na szyję dobrze zbudowanemu Demowi Wallace’owi i pocałowała go ogniście, zapewne chcąc, by w długie noce rozgrzewał się wspomnieniem tego pocałunku. Po chwili Laxault spojrzał na Sarah i uchylił kapelusza, dając oddziałowi znak do wymarszu. Pierwsza noc, którą Whitney spędziła poza Rapture, w zimnym ciasnym namiocie, była dla niej koszmarem. Gdy następnego dnia po południu oddział zatrzymał się na postój na jednym ze wzgórz, z których roztaczał się widok na dwie rzeki łączące się u ich podnóża, spoglądała z wielkim smutkiem na leżący w dolinie Pittsburgh. Była w tym mieście z ojcem i ciotka trzy razy. Podobały się jej jego okazałe domy, drewniane chodniki, sklepy, gospody, kuźnie i żołnierze. Było tam pełno ludzi. Ale teraz zejście do doliny oznaczało dla niej rozłąkę z ojcem i nieodłącznie związany z tym żal. Wcale się tam nie spieszyła. Poczekała, aż więźniowie zostaną przywiązani do drzew, a pilnujący ich żołnierze oddalą się, by zapalić tytoń, i zakradła się tam, chcąc pobyć przez kilka minut z ojcem. Na widok Blacka Danielsa zakutego w kajdany ścisnęło jej się gardło i łzy stanęły w oczach. A jej ojciec nagle zobaczył w niej tę maleńką szczuplutką dziewczynkę, która zawsze przybiegała do łóżka jego i Margaret, gdy w nocy nadciągała burza i na niebie pojawiały się pierwsze błyskawice. Wstał i wyciągnął do niej ręce jak wtedy, przed laty. - Och, tato. - Wtuliła twarz w jego zamszowy surdut i rozpłakała się. Pozwolił jej przez chwilę płakać. Gdy już uznał, że wystarczy, odsunął córkę i otarł jej łzy dłonią. - Tato, on mówi, że muszę z nim iść, ale ja nie mogę. Nie mogę cię zostawić samego w Pittsburghu. Zamkną cię tam w wiezieniu. - Na rok lub dwa, a najwyżej na trzy lata - prychnął drwiąco i uśmiechnął się szelmowskim uśmiechem Danielsów. - Pomyśl o tym. że przez jakiś czas będę żył na koszt rządu Stanów Zjednoczonych. Zawsze mówiłem, że ci federaliści nie są zbyt bystrzy. To ja wyjdę na tym najlepiej, a nie oni. Wspomnisz moje słowa. —Ten uśmiech był tak zaraźliwy, że i ona uśmiechnęła się przez łzy. - Pamiętasz, że w czasie wojny o niepodległość przetrzymywali mnie Brytyjczycy, którzy wiedzą, jak sprawić, by człowiek żałował, że nie może wyciągnąć kopyt? Ale jakoś to przetrwałem, więc przetrwam też wyrok tej nędznej hałastry. Wszystko ma swoje dobre i złe strony. Najgorsza ze wszystkiego jest rozłąka z tobą i Kate. Ale zanim mnie posadzą, jeszcze im powiem, co myślę o tym podatku, a jak tylko będę mógł, przyjadę odwiedzić cię w Bostonie. W Bostonie. Sama ta nazwa przyprawiała ją o mdłości. - Tato, ja nie mogę tam z nim jechać. Nigdy nie byłam dalej niż w dwóch najbliższych hrabstwach i nie wiem, jak żyje się w mieście i jakie są obowiązki żony. Muszę wrócić do Rapture, bo należę do tamtego miejsca. Gdy nie będzie już śladu po żołnierzach, odkopię destylator. Zmrużył oczy, jakby nie był zadowolony z tego, co mu powiedziała. Nachmurzył się i zastanawiał nad rzeczywistym powodem tej niewyobrażalnej u niej niechęci, by podjąć nowe wyzwanie. - Tato, on mnie... nienawidzi - powiedziała niemal szeptem. — Nie może na mnie patrzeć. Nie jesteśmy prawdziwym małżeństwem, takim, jakie było twoje i mamy. I nigdy nie będziemy. Najlepiej zrobię, jeśli jakoś wymknę się do Rapture. Nieszczęśliwa mina córki świadczyła o tym, że Whitney bardzo zależy na eleganckim młodzieńcu, za którego musiała wyjść za mąż. Black wzdrygnął się. Po raz pierwszy w życiu widział, jak jego córka tęskni za mężczyzną i jak bardzo jest przygnębiona. Martwiło go to bardziej niż tortury i więzienie. - Skoro tak mówisz, to najlepiej wczołgaj się pod kamień i wyzioń tam ducha - warknął i ujął dłonią jej podbródek. Bał się. żeby nic złego jej się nie stało, gdy on będzie w więzieniu lub jeśli, nie daj Boże, nigdy stamtąd nie wyjdzie. Uznał, że musi coś zrobić, by jej pomóc. I dodał z wyrzutem: - Dziewczyno przecież ty jesteś z Danielsów, a oni nie uciekają i nie ukrywają się, gdy sytuacja jest niewesoła. My, Danielsowie, jesteśmy urodzonymi kupcami. Na miłość boską, Whit, czy ty tego nie widzisz, że zawarłaś parszywą transakcję? Ten modniś zabrał ci twojego ojca, twoją whisky i twoją cnotę. Musi ci za to zapłacić. - Pociągnął ją za rękę, by usiadła obok niego na wystającym korzeniu drzewa i ścisnął jej zimne dłonie. Przemówił jej do przekonania, gdy dostrzegła w jego oczach znajomą kupiecką pasje i figlarność. - Whit Daniels, przecież ty wiesz, że nic w tym życiu nie ma za darmo, również szczęścia. Najpierw musisz zrobić coś mądrego, by sytuacja pracowała na twoją korzyść. - Przerwał, widząc jej zmarszczone czoło i wyjaśnił: - Chciałem powiedzieć, że każdy musi chodzić sam koło swoich spraw, bo nikt za niego tego nie zrobi. Jesteś żoną tego żelaznego młokosa bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie. I tylko od ciebie zależy, czy wyciągniesz z tej transakcji jak największą korzyść. - Na jego twarzy pojawił się chytry uśmiech. - Za to, coTownsend wziął od ciebie, powinien ci zapewnić utrzymanie, rodzinę i wszystko, co mężczyzna jest zobowiązany dać kobiecie. A jeśli tego od niego nie zdobędziesz, to tak jakbyś nie pochodziła z Danielsów. Jedź z nim do Bostonu. - Uniósł rękę, jakby chciał jej przypomnieć o swojej ojcowskiej władzy. -Wyciśnij z niego wszystko, co uważasz, że ci się należy. Niech ci zapłaci za to, co wziął. I więcej mi nie wspominaj, że chcesz wrócić do Rapture jak pies z podkulonym ogonem. Whit, nikt z Danielsów tak nie postępuje. - Tchnął w nią odwagę i optymizm, bo spoglądała teraz pogodniej, wyprostowała ramiona uniosła podbródek z większą pewnością siebie. Przysunął się do niej bliżej, wciąż uśmiechając się chytrze. -A jeśli on rzeczywiście jest takim ważniakiem, jakiego udaje, to może znajdziesz sposób, by twój stary ojciec wyszedł z więzienia trochę wcześniej, niż się spodziewa, lub przynajmniej, by jego sprawy przedstawiały się nieco lepiej? Whitney roześmiała się, choć jej oczy były mokre od łez, krzepiąc się jego odwagą i realizmem. Zgadzała się z nim co do joty, bo rzeczywiście odziedziczyła charakter Danielsów, a teraz przeżywała tylko chwilowy kryzys Drobne. niepowodzenia w początkowym okresie małżeństwa nie mogły przecież pozbawić jej rzeczowości i nabytych doświadczeń. Potrafiła targować się skuteczniej, miała mocniejszą głowę, biegała szybciej i mówiła bardziej przekonująco niż ktokolwiek w hrabstwie Westmoreland. Nie dorównywała tylko ojcu. Miała kupiecki instynkt, a małżeństwo było swego rodzaju transakcją handlową. Dziwiła się teraz, że tak łatwo zapomniała o wszystkich życiowych mądrościach i rozsądnych zasadach postępowania, jakich się nauczyła. Zrobiło jej się lżej na sercu. - Będę tam czuł wielką ulgę, wiedząc, że jesteś zadowolona. Gdy tylko mnie zwolnią, pomknę do Bostonu. Do tego czasu na pewno już przyzwyczaisz się do pięknych strojów i do wystawnego życia w wielkim domu. — Wreszcie Black zrobił poważną minę i przemówił stanowczym tonem: - Whit, postaraj się, by Townsend dał ci wszystko, czego zapragniesz. On już dostał to, czego chciał. - Może nawet więcej - mruknęła pod nosem i oczy jej rozbłysły, gdy przypomniała sobie komplementy Garnera. Odzyskała poczucie, że pochodzi z Danielsów, a to zobowiązywało. Znowu charakteryzowało ją kupieckie podejście do życia, szybki refleks i rzeczowość. - Jesteś moją nieodrodną córką. - Black uścisnął jej ręce i uśmiechnął się chytrze. - Kto potrafi obłaskawić bestię, znajdzie sposób, by osiągnąć korzyści z małżeństwa z bogatym, przystojnym... ogierem. - Tato... - Zawstydzona Whitney spiekła raka. Gdy tylko się do niego zbliżysz, rozpalisz w jego żyłach krew. - Tato! - Tonący brzytwy się chwyta, a on jest ostry jak brzytwa - zażartował, uśmiechnął się do niej szeroko i uścisnął ją gorąco na pożegnanie. Ale przeżywał straszny ból rozstania i musiał przywołać cały hart ducha i spryt Danielsów, by uśmiechać; się do końca. - Postaraj się, żebym był z ciebie dumny. - Będziesz, tato. - Uścisnęła go ostatni raz i poszła do swojego konia. Black odprowadza ją wzrokiem. Zabierała ze sobą do Bostonu jego serce. Jakże chciał dożyć chwili, w której spełni obietnice i przyjedzie tam. Miał teraz na własnej skórze odczuć, jak władze federalne traktują zbuntowanych gorzelników. Wiedział, że więźniowie umierają w jamach wykopanych w zmarzniętej ziemi, oczekując tam na złożenie zeznań zaledwie w charakterze świadków! Po tygodniach poszukiwań federalni szakale strasznie chcieli wyładować na kimś gniew. Przybyli do Rapture przygotowani na walkę, a tymczasem nie napotkali zbrojnego oporu. Farmerzy, a wśród nich gorzelnicy, chcieli tylko, by wysłuchały ich władze kraju, o powstanie którego walczyli; Żołnierze byli pozbawieni wszystkiego, przygnębieni i spragnieni walki, potrzebowali więc kozła ofiarnego. Black Daniels nienawidził Garnera Townsenda za to, że zabrał mu córkę, ale musiał przyznać, że major traktuje go przyzwoicie, Nie łudził się jednak co do innych przedstawicieli władz federalnych - nie zawdzięczali mu przecież żon. Nie mieli powodu, by okazać mu sprawiedliwość lub łaskawość. Był znanym gorzelnikiem, który odmówił podpisania zobo- wiązania do rezygnacji z nielegalnej produkcji whisky. Liczył się z tym, że rychło znajdzie się w jednej z tych więziennych ziemianek. Jeśli miał w niej zamarznąć na śmierć, to chciał, by przynajmniej przyszłość Whitney była zabezpieczona. Kątem oka zauważył, że idzie do niego Żelazny Major. Ale zaraz zorientował się, że nie patrzy na niego, lecz na Whitney, która podążała do swojego konia. Najwidoczniej Townsend widział, jak ojciec i córka siedzieli tu razem. W jego spojrzeniu przygnębienie mieszało się z niechęcią i tęsknotą za Whitney, za tą jedyną szczególną kobietą. Black musiał to uznać za wystarczającą gwarancję troski majora o Whit. Odwrócił głowę w stronę córki, która przechodziła teraz obok żołnierzy. - Radzę ci, troszcz się o nią - burknął, spoglądając na zięcia . - Będę - odparł Townsend, patrząc mu w oczy. Pułkownik Gaspar uznał, że majorowi Townsendowi należy się za wykonanie zadania co najmniej pochwała. Piał na jego cześć za to, że spisał się tak znakomicie, likwidując uciążliwy dla władz matecznik zdrady w Rapture. To było w stylu pułkownika, ale oczywiście major nie potrafił ukryć zdumienia i zażenowania. Dopuścił przecież, by banda wiejskich prostaków targowała się z nim i upokarzała go, nakłaniając do zaniechania obowiązków żołnierza. Pozwolił, by kapryśne żądze cielesne stały się ważniejsze od jego honoru, obowiązku i zadania, jakie miał wykonać. Poza tym przyłapano go w łóżku z miejscową panną, a później aresztował jej ojca i swojego teścia w jednej osobie, po miłosnych uniesieniach z tą zdradziecką Izebel. Przerażająca była dla niego idea, zgodnie z którą otrzymywało się pochwałę lub order za taką klęskę. Wydawało mu się, że los sprzysiągł się przeciwko niemu i ilekroć go czymś obdarowuje, to równocześnie pozbawia czegoś innego. Była w tym ironia, że otrzymywał nagrody i laury wtedy, gdy najmniej się ich spodziewał. Po złożeniu raportu i przekazaniu więźniów poprosił Gaspara o zwolnienie z obowiązku zaprowadzenia oddziału do Maryland, bo nie chciał narażać żony na trudy podróży. Pułkownik uśmiechnął się znacząco i obleśnie, jakby delektował się świadomością, że majorowi zapewne ciąży małżeństwo z wiejską dziewką, i wyraził zgodę. Po powrocie do obozu Garner poinformował Whitney, że od razu udają się do Bostonu. Dla żołnierzy miał, niestety, przykrą wiadomość, że wciąż nie ma dla nich zaległego żołdu, a racje żywności są skąpe. Komendę nad oddziałem przekazał Brooksowi. Whitney nie chciała tak szybko stąd wyjeżdżać i swym zwyczajem targowała się z mężem. - Po procesie taty... za tydzień... za cztery dni,., za dwa dni! - Jutro-burknął i z gniewem spojrzał na żołnierzy, którzy zgromadzili się wokół nich zaciekawieni tą rozmową. - Nie pojadę, dopóki nie będę gotowa. - Jeśli będzie trzeba, to zabiorę cię siłą, nawet wrzeszczącą i kopiącą. – Ruszył do niej, by ją stąd odciągnąć, ale Laxault wyrósł pomiędzy nimi jak ściana i nieustraszenie błysnął na niego oczami. - Pani Townsend, proszę iść. Zatroszczymy się o pani ojca - uspokoił ją, ostentacyjnie odwracając się do dowódcy tyłem Chór żołnierskich głosów skwapliwie potwierdził chęć udzielenia Blackowi Danielsowi wszelkiej pomocy. Whitney rozpłakała się. ujęta dobrocią tych niegdysiejszych wrogów mieszkańców Rapture. Gdy rano wyjeżdżali z Pittsburgha, wyszła z pokoju w gospodzie ubrana w spodnie, koszulę, surdut i wysokie buty, Garner z kamienną twarzą zlustrował żonę wzrokiem i kazał jej przebrać się w spódnicę. Zagroził, że jeśli tego nie zrobi, to sam ją przebierze. Ze złością wróciła na górę i mściwie włożyła spódnicę na spodnie. Burknęła, że to dopiero początek. Jej mąż najwyraźniej chciał, by wyglądała i zachowywała się jak dama, a ona nie była damą. Pochodziła z Danielsów, umiała znakomicie handlować i pędzić whisky, do czego on po prostu powinien się przyzwyczaić. Przecież to on ciągnął ją ze sobą do Bostonu. Przy drzwiach stajni stał Benson ze swym rdzewiejącym muszkietem na ramieniu, wierny ordynans Townsenda. Powiedział, że porucznik Brooks już go zwolnił, wiec przyszedł spytać, czy pan major nie potrzebuje lokaja. Townsend zamknął oczy. - Czy wyglądam na brata miłosierdzia? –zażartował cierpko. Gdy otworzył oczy, Benson drapał się po głowie, jakby się zastanawiał, czy kiedykolwiek słyszał o bracie miłosierdzia. Townsend westchnął ciężko. Im dłużej przebywał w tej głuszy, tym więcej dziwnych ludzi do niego lgnęło. Wycelował palec w dwa objuczone konie i krzyknął do Bensona: - Wsiadaj. Podróż była trudna, a czasami niemal nie do wytrzymania. Początkowo Townsend próbował załatwiać noclegi w stodołach nieufnych i zawziętych farmerów, zamieszkujących wyżynę. Ale jego mundur żołnierza sił federalnych odstraszał ich tak skutecznie,. że nawet nie połakomili się na gotówkę, jaką im oferował. Whitney z mieszanymi uczuciami obserwowała, jak z furią ściągał cugle i zawracał. Nie wiedziała, czy cieszyć się, czy płakać. Ona z pewnością wytargowałaby dla nich nocleg, ale gdy próbowała to robić, Garner dostawał białej gorączki; odciągał ją na bok i stanowczo jej tego zakazywał. Dopiero gdy spędzili dwie noce na dworze, w lodowatym listopadowym i powietrzu, śpiąc w namiotach mokrych od deszczu, zmiękł i pozwolił Bensonowi załatwić nocleg na sianie, na strychu stajni. Jego stosunki z Whitney cechowało straszliwe napięcie. Im byli bliżej Bostonu, tym bardziej przyspieszał tempo. Ona sądziła, że jej mąż po prostu tęskni za potężnymi Townsendami. Faktycznie jednak spieszył się tak dlatego, że z trudem panował nad pragnieniami, jakie w nim budziła. Wystrzeganie się wzajemnej bliskości uważał za jedyny skuteczny sposób ochrony przed zgubnymi konsekwencjami wpływu Whitney na niego. Ale unikanie fizycznego kontaktu z nią w zatłoczonych gospodach, gdzie musieli nocować w jednym pokoju, czy przy ognisku, przy którym siedzieli we troje, stanowiło dla niego istna torturę. Po przyjeździe do Nowego Jorku wynajął powóz, chcąc dotrzeć do Bostonu wygodniej i szybciej niż konno. Zatrzymywali się po drodze tylko po to, by coś zjeść i zmienić konie. Bensona szybko usypiało kołysanie powozu, więc praktycznie Townsend siedział sam naprzeciwko ponętnej żony, niemal dotykając jej kolanami. Przez cały czas był ponury i sztywn. Trzymał dłonie na udach i niemal nie poruszał ustami. Podniecały go westchnienia Whitney, jej trzepotanie rzęsami i odruchowe oblizywanie językiem zmysłowych ust. Jego ponurość i sztywność budziła w niej lęk, bo sądziła, że wyprzedzają konfrontację z rodziną, z powodu tego nieoczekiwanego i wymuszonego przez okoliczności małżeństwa. W końcu odważyła się spytać męża o Townsendów, z którymi miała żyć. - Rodzina składa się z mojego ojca, naszej kuzynki Madeline, mojego i jej dziadka oraz mnie – burknął i dodał z irytacją: - Obecnie ty również do niej należysz. Zignorowała niechęć, z jaką ją wymienił. - Nie masz siostry ani brata? - Moj brat zmarł w dzieciństwie. Przed kilku laty zmarł z kolei mój stryj, a zaraz po nim jego żona. Osierocili córkę. Whitney pamiętała ból po stracie matki i od razu poczuła sympatię do Madeline. - Co robią ci twoi Townsendowie poza tym, ze są bogaci? Garner odwrócił twarz do okna. - Prowadzimy wielki rodzinny biznes. Produkujemy i sprzedajemy... rum. - Rum? - Wyprostowała się. - Mówisz, że Townsendowie zajmują się produkcją rumu? Rum to jest wódka... Znaczy to, że jesteście... - Gorzelnikami - wycedził naburmuszony. Dyskretnie obserwował, jak Whitney otworzyła usta i zamrugała oczami, z trudem przyjmując do wiadomości coś, co było dla niej nie do pomyślenia. Milczała zszokowana. Garner Townsend był gorzelnikiem, pochodził z rodziny gorzelników... tak samo jak ona. Przez kilka minut trawiła tę wiadomość. Ale nagle poczuła się raźniej. W jakiś niewytłumaczalny sposób taki rodzinny biznes Townsendów wydał się jej na miejscu. Może nawet przyczynił się do zafascynowania Garnera Townsenda jej osobą. Instynktownie wyczuwała w nim gorzelnika, z czego dopiero teraz zdała sobie sprawę. Przecież całował ją tak, jakby upajał się whisky albo rumem. Tak samo jak ona pochodził z-rodziny gorzelników. Poczuła ulgę. Świadomość, że spotka w jego domu obcych ludzi, nie była już taka przykra. Bostońscy gorzelnicy nie wydawali się jej tak straszni jak bostońscy arystokraci, nawet jeśli byli to ci sami ludzie. Do obozu pod Pittsburghiem Laxault przywiózł złe wiadomości. - Widzieliśmy się z jej ojcem. - Usiadł przy obozowym ognisku na drewnianym balu obok Brooksa, a wokół nich szybko zebrali się żołnierze, ciekawi losu dwóch więźniów z Rapture. – Bili go. Wygląda jak kawał poszarpanego mięsa - dodał oburzony Dem Wallace. - Źle zrobiliśmy, przekazując go władzom. Zawtórowały mu gniewne głosy aprobaty. - Nie mieliśmy wyboru - stwierdził Brooks. – Pułkownik Gaspar wydał nam rozkaz. Nie możemy nic zrobić w sprawie Blacka. - Tak samo. jak nie możemy nic zrobić w sprawie żołdu? - oburzył się Ralph Kingery. - I w sprawie racji żywności? - dodał z furią Dem Wallach. - Mamy tak siedzieć głodni i zmarznięci? Niedoczekanie ich. Musimy coś zrobić z tymi racjami! - Szkoda, że nie zostaliśmy w Rapture - jęknął Ned. - Przynajmniej mieliśmy tam co jeść. - Do diabła, stale chodzimy głodni — zagrzmiał Laxault. Wstał i spojrzał na nich chytrze. - Mamy zeznawać przeciwko ojcu pani Townsend i umierać z głodu i z pragnienia? Otóż jest pewna możliwość, którą możemy wykorzystać. Kreci się tu pełno żołnierzy spragnionych whisky tak samo jak my. - Skinął dłonią, by się przybliżyli i zniżył głos: - Sprzedajmy im wódkę Blacka i zdobądźmy w ten sposób pieniądze na żywność. Przy okazji zniszczmy dowody przeciwko niemu. - Nie- sprzeciwił się Brooks, podnosząc się z kłody. - Niszczenie dowodów... jest nie w porządku. - Tak jak bicie Blacka - odparł nachmurzony Dem Wallach. Ostatecznie żołnierze przyjęli pomysł Laxaulta, oburzeni, że cztery beczułki przedniej whisky wyprodukowanej przez Danielsa mają być wykorzystane przeciwko niemu jako dowód przestępstwa. Było to dla nich nienormalne. Przekonali porucznika Brooksa by twierdził, że jakieś odrażające nieznane typy ukradły whisky. Zbuntowani przeciwko aroganckiej władzy, która ich wykorzystywała, obrażała i pozostawiała samym sobie, przekupili strażnika i przekazali Blackowi Danielowi i Charliemu Dunbarowi butelkę „dowodu" ich przestępstwa. W zimną listopadową noc powóz nareszcie turkotał na bostońskim bruku, zmierzając do modnej dzielnicy Beacon Hill. Whitney spała oparta na siedzeniu, przysparzając Garnerowi dodatkowego kłopotu. Z nieodłączną już marsową miną zastanawiał się. czy słusznie postąpił, postanawiając nie przerywać podróży i dotrzeć do domu nawet nad ranem. Koła toczyły się po Beacon Street. Minęli wspaniałą rezydencję Hancocków i wkrótce zatrzymali się przed imponującym ceglanym pałacykiem w stylu Jerzego III, cofniętym od ulicy. Aleja dla powozów prowadziła przed frontowy portyk z dwoma rzędami schodów. Garner posłał woźnicę do bocznego wejścia, by obudził służącego, a sam wszedł na schody, trzymając na rękach śpiącą Whitney. Po chwili otworzyły się masywne białe drzwi i Townsend wszedł do holu, powitany przez siwowłosego majordomusa, Edgewatera, który wyszedł mu na spotkanie ze świecznikiem w ręku, ubrany w szlafmycę i nocną koszulę, na którą narzucił szlafrok. - Pan Garner... — Zdumiał się na widok jego niedbałego wyglądu, kilkudniowego zarostu i trzymanej na rękach kobiety. - Czy mamy gości? - Nie, sir. - To dobrze. Każ rozpalić w kominku w niebieskim apartamencie, naprzeciw mojego, i poślij mężczyznę, który śpi w powozie, do pokoju dla służby, żeby tam przenocował - wydał cichym głosem polecenia. Majordomus poszedł z nim na górę. oświetlając mu drogę. Garner wniósł Whitney po szerokich schodach na pierwsze piętro, gdzie skręcił w długi szeroki korytarz. Zatrzymał się przed rzeźbionymi drzwiami, które majordomus szybko otworzył. Wszedł do urządzonej z przepychem sypialni i położył Whitney na łóżku z baldachimem. Edgewater osłupiał, gdy jego pan zdjął młodziutkiej kobiecie brzydki wełniany surdut i zniszczone wysokie buty, ostrożnie odsunął z łóżka kosztowną kapę z brokatu i odchylił kołdrę, by przykryć nią śpiącą. - Rano - odwrócił się do oniemiałego majordomusa – każ podać pani Townsend śniadanie, ale dopiero o wpół do dwunastej, i przygotować dla niej kąpiel. Mnie każ podać śniadanie i przygotować kąpiel o wpół do dziesiątej. - Zapalił świece od świecznika, który trzymał Edgewater. Gdy się odwrócił zauważył, że majordomus z niedowierzaniem przygląda się Whitney. - Pani Townsend? - Lokaj uniósł siwe krzaczaste brwi. - Tak, pani Townsend - potwierdził z naciskiem Garner. Stateczny majordomus sztywno skinął głową i szybko wyszedł z pokoju, by wykonać polecenia. Garner westchnął ciężko. Właśnie pokonał pierwszą drobną przeszkodę spośród wielu, które piętrzyły się przed nim w tym domu. O wpół do ósmej rano na korytarzu na pierwszym piętrze ubrany w wykrochmaloną koszulę i czarny surdut majordomus wziął od zaspanego pokojowca tacę ze śniadaniem i osobiście zaniósł ją na pokoje Byrona Townsenda. Należało to do obowiązków służącego niższej rangi, podobnie jak rozsuwanie i zasuwanie brokatowych zasłon i budzenie pana domu, ale dziś wymagający główny lokaj postanowił sam wykonać wszystkie te czynności. Wszedł do urządzonej z przepychem, lśniącej od ozdób sypialni i postawił tacę na lakierowanym stole, w pobliżu marmurowego rzeźbionego kominka. Poruszył płonące szczapy i dołożył nowe. - Jest wpół do ósmej, sir - poinformował, pochylając się dyskretnie w stronę łóżka pana, po czym podszedł do okna, rozsunął ciężkie brokatowe zasłony i otworzył okiennice. Byron Townsend usiadł na łóżku. Przetarł oczy długimi smukłymi palcami i pogładził ciemne, siwiejące na skroniach włosy. Postawiwszy nogi z boku łóżka, zamrugał na widok Edgewatera, jakby dopiero teraz go spostrzegł. - Czy dostarczono jakiś pilny dokument? - spytał, wsuwając bose stopy w pantofle z koźlej skóry. - Nie, sir ale wrócił pan Garner. - Majordbmus pospiesznie związał zasłony. - To znaczy w nocy, gdy spałem? - Przybył bardzo późno, sir, w towarzystwie - poinformował niby obojętnym tonem i podszedł do tacy ze śniadaniem, gdzie napełnił filiżankę z chińskiej porcelany gorącą kawą. - W towarzystwie? - Byron sięgnął po szlafrok, ale ostatecznie zdecydował, że najpierw wypije kawę podaną mu przez majordomusa, który miał podejrzanie zasznurowane usta. -Przywiózł gości? - Nie nazwałbym ich tak, sir, bo chodzi o żołnierza, ale nie o oficera, i oczywiście o żonę. Czy coś jeszcze, sir? - Skinął sztywno głową i ruszył do drzwi. - O żonę? - Głęboki głos Byrona Townsenda zatrzymał go przy drzwiach. - O żonę, sir. - Edgewater uniósł podbródek i bezceremonialnie prychnął: - Powiedział, że to jest pani Townsend, gdy rozbierał ją do snu. - Co robił? Rozbie... - Byron stracił głos. Czerwony i sztywny, spoglądał na zimną twarz służącego. - Ożenił się? Kiedy? I z kim, do cholery?! Jaką godną małżeństwa z nim kobietę mógł poznać na tym okropnym pograniczu, w mateczniku buntu? Udał się tam po to, by zdusić rebelię gorzelników, a nie po to, by uganiać się za kobietami, łajdaczyć i... - Znieruchomiał jak posąg, ale zaraz ryknął: - Ożenił się?! Jak śmiał bez mojego pozwolenia?! Przywiózł sobie żonę, do pioruna! Gdzie oni są?! - Wcisnął lokajowi do ręki pustą filiżankę i wybiegł na korytarz w nocnej koszuli. Po chwili był pod ozdobnymi mahoniowymi drzwiami sypialni syna i walił w nie pięścią. - Garnerze! Otwieraj natychmiast! - Zasapany i czerwony odczekał chwilę i wtargnął do pokoju. Rozejrzał się po wnętrzu, starając się dostrzec żonę syna. ale nigdzie jej niebyło, Gdy na jego widok zdezorientowany Garner usiadł na łóżku, ryknął: - Gdzie, do pioruna, ona jest, ta twoja żona?! - Naprzeciwko, po drugiej stronie korytarza, sir. w niebieskim pokoju - pospieszył z informacją Edgewater, który stał przy drzwiach z zadowolona miną Byron patrzył na szeroki obnażony tors syna. Trzęsąc się ze złości. - Do cholery! Jak śmiałeś to zrobić rodzinie?! - Gwałtownie odwrócił się od łóżka i z furią pomknął do niebieskiego pokoju. Trzy razy walnął w drzwi, a gdy nikt nie odpowiedział, zaklął i nacisnął klamkę, mrucząc: - W czterdziestu procentach to jest mój dom. Widząc, że młodziutka kobieta z drżeniem podnosi się z pościeli, zatrzymał się w połowie drogi do łóżka. Gdy usiadła i zdezorientowana przecierała oczy, jego uwagę zwróciły jej złotomiedziane, gęste, długie włosy. Podszedł bliżej, chcąc ją lepiej widzieć w łóżku z baldachimem i zasłonami. Uderzyły go niepospolite rysy twarzy i błyszczące zielone oczy nieznajomej. - Kim ty. u licha, jesteś? - spytał władczym tonem. - A kim ty jesteś? - Whitney uniosła zaczepnie podbródek i z niedowierzaniem mrugała oczami, słysząc taki ton głosu. Rozejrzała się zdumiona. Gdzie była? W wielkim pokoju. Spoczywała w wykwintnym łożu w bluzce i spódnicy, i w spodniach. Nie wiedziała, jak się tu znalazła. - Jak ty się zachowujesz? Jak mogłeś tak bezceremonialnie wtargnąć do pokoju mojej żony? - Garner zjawił się tak szybko, jak tylko zdołał, włożywszy jedynie spodnie. - Chciałem na własne oczy zobaczyć efekt twojego ostatniego idiotycznego wyczynu. - Ojciec przeszył go wzrokiem - Mój Boże, ożenił się na przeklętym pograniczu. - Owszem, ożeniłem się - Garner podszedł do niego - tak jak należy. - Na pewno nie uważasz tego ślubu za zaszczytny, bo inaczej nie przyjeżdżałbyś do domu pod osłoną nocy - oskarżył go Byron. - Przyjechałem w nocy, bo chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu. - Garner uniósł hardo podbródek. - Kto to jest? - Ojciec skinął w stronę Whitney, która już wsiała z łóżka. Gdy zobaczył jej prostą spódnice z samodziału i bluzkę, podobną do męskiej koszuli, utwierdziło go to tylko w podejrzeniach i spytał brutalniej: - Co to jest, bo „co" brzmi chyba właściwiej? Zaszokował ją takim potraktowaniem. - Wynoś się stąd! - Garner natarł na niego i zmusił go do wyjścia na korytarz. - Porozmawiamy o tym później, na pewno nie tu i nie teraz. Whitney wyszła za nimi na korytarz. Śledziła kłótnie Garnera z tym mężczyzną, z pewnością jego ojcem, bo byli do siebie uderzająco podobni. Garner przewyższał go o kilka centymetrów wzrostem, ale mieli takie same barczyste ramiona i orle nosy o nozdrzach drgających pod wpływem gniewu. Obaj mieli też czarne włosy, szaroniebieskie oczy i kwadratowe szczęki. Pod rozchyloną na piersiach starszego mężczyzny nocną koszulą ze zdumieniem dostrzegła takie samo jak u Garnera bujne owłosienie. - Nie miałem czasu napisać listu ani przekazać wiadomości - warknął Garner. - To należało poczekać, odłożyć ten przeklęty ślub, zapanować nad sytuacją! - zagrzmiał ojciec. - Co tu się, do cholery, dzieje?! - rozległ się na korytarzu zgrzytliwy męski głos. Należał do staruszka w nocnej koszuli, który siedział na fotelu na kółkach, popychanym przez służącego. Staruszek był chudy i miał gęste białe włosy, nieco jastrzębią twarz i wyblakłe szare oczy. - Co znaczą o tej nieludzkiej porze wasze dzikie wrzaski? Czy nawet na stare lata człowiek nie może zaznać chwili spokoju? - Garner wrócił. - Spojrzenie Byrona zdradzało złość i ból, gdyż wystająca część fotela uderzyła go w obnażony goleń. - Do cholery, czy nie mógłbyś uważać na ten fotel? Ile razy ci mówiłem... - Przecież widzę, tępaku. że wrócił - przerwał mu bezceremonialnie staruszek. - Wielkie nieba! -rozległ się piskliwy dziewczęcy głos i na korytarz wyległa kolejna postać w białej nocnej koszuli. To była zaczerwieniona z emocji panienka - Jak dama może zmrużyć oko w takim piekielnym hałasie? Za grosz nie macie dla mnie zrozumienia, skoro kłócicie się pod moimi drzwiami, wiedząc że zawsze wstaję o jedenastej. - Po tych słowach obok fotela na kółkach zawirował zwiewny muślin i ciemne długie włosy. Garner i Byron odskoczyli od siebie, potrącając nieco pojazd staruszka. Panienka w falbamastej nocnej koszuli oparła ręce na biodrach i muślin zsunął jej się z ramienia. - Kuzynie - zwróciła się do Garnera - widzę, że już wróciłeś z tej okropnej wojny. - Z dezaprobatą spojrzała na jego nagi tors i skrzywiła się na widok Whitney. - Madeleine, wracaj do łóżka. - Byron wskazał palcem drzwi jej sypialni. - Nie jesteś tu potrzebna. - Kto to jest? - Dziewczyna zignorowała polecenie. Potrząsnęła z niedowierzaniem głową i demonstracyjnie skrzyżowała ręce na piersiach; - No właśnie - warknął staruszek, przekrzywiając się na fotelu i wyciągając szyję, by zobaczyć Whitney, która stała przy drzwiach w wojowniczej pozie. - Kto to jest, do diabła? Byron, czyżbyś go przyłapał z jakąś gorącą panną? - To łowczyni posagów - orzekł z drwiną Byron. – Wszystko na to wskazuje, że Garner ożenił się z nią na pograniczu. Przywlókł ją dziś do domu pod osłoną nocy. - Ożenił się? Ożenił z nią? - staruszek i Madeline spytali jednocześnie? - To moja żona. - Garner groźnie zbliżył się do ojca i spiorunował go spojrzeniem. - Moje małżeństwo to nie twoja sprawa. Nic ci do tego. - Na litość boską! Ożeniłeś się z dziewką z podłej dziury! Oczywiście, że jest to także nasza sprawa! - Byron błysnął na Whitney oczami. - Najdelikatniej mówiąc, upokorzyłeś rodzinę. Potajemnie gdzieś na wsi zawarłeś związek małżeński. - Nie potajemnie. - Garner zwrócił uwagę, że Whitney znowu przeżywa szok z powodu zachowania jego ojca i był bliski wybuchu. – Udzielił nam ślubu zięć mojego dowódcy, pułkownika Gaspara, w obecności jej rodziny. - Nieprzyzwoicie szybko. -Madeline prychnela na Whitney jak obrażona kotka. - W rzeczy samej - podchwycił uwagę bratanicy Byron i otaksował niechcianą synową spojrzeniem, jakby moralnie potępiał ją i jej małżeństwo. Nieprzyzwoicie... Whitney poczuła się tak, jakby otrzymała cios. To moralne potępienie i wrogie pogardliwe spojrzenia trzech osób... Nie zamierzała juz dłużej tego znosić. Ci jaśniepaństwo, tacy opryskliwi i szyderczy, byli rodziną Garnera... owymi osławionymi Townsendami. - Nieprzyzwoicie? - przemówiła wreszcie. Nie kuliła się już przy drzwiach, lecz błysnęła na zebranych oczami, jak przystało na kogoś z Danielsów. - Skoro już raczycie mówić o przyzwoitości, to przypominam wam, że jestem tu jedyną przyzwoicie ubraną osobą. Byron zerknął na siebie i nagle uświadomił sobie, że jest odziany tylko w nocną koszulę. Pąsowa ze wstydu Madeline poruszała bezgłośnie ustami, gorączkowo naciągając rękaw koszuli na ramię. Stary Ezra obrzucił gniewnym spojrzeniem swoje guzowate kolana i gołe owłosione łydki, mamrocząc pod nosem przekleństwo. Potoczyły się koła fotela, zaszumiał muślin, o posadzkę zastukały gołe stopy i po chwili drzwi trzech sypialni zatrzasnęły się z łoskotem. 15 Garner okrył się ceglastym rumieńcem. Był tak samo wzburzony jak Whitney. Patrzyli sobie w oczy, aż w końcu: zniecierpliwiony lokaj zaszurał nogami. - Edgewater. Śniadanie i kąpiel dla pani i dla mnie - Garner wydał mu polecenie, ujął Whitney za nadgarstek i wprowadził ją z powrotem do sypialni, zamykając urażonemu majordomusowi drzwi przed nosem. Świetlista zieleń oczu, zaróżowione policzki i falujące złotomiedziane włosy... Townsend długo nie wypuszczał reki żony, gdy wreszcie zostali sami w mrocznym pokoju. - To twoja rodzina, nieprawdaż? - Whitney oddychała ciężko, wciąż rozgniewana i urażona w swej dumie, oburzona i niepewna. - Owszem - przyznał z goryczą. - Są zdumieni, że tak szybko wróciłem i że... - I że się ożeniłeś - dokończyła za niego, bo jakoś nie mógł tego z siebie wydusić. - Ich reakcja mnie nie zaskakuje. - Stanął czujnie, jakby się przygotowywał do walki - Wyjaśnię im wszystko później. To twój pokój. Zjedz śniadanie, weź kąpiel i zadbaj o stosowny wygląd. Przyślę po ciebie, gdy będę gotowy, by przedstawić cię rodzinie. Stał w milczeniu, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale po krótkim wahaniu wyszedł. Na korytarzu uświadomił sobie, że był o krok od przeproszenia jej za niewybaczalne zachowanie rodziny. Dotychczas uważał, że Townsendowie to Towsendowie, czyli ludzie wolni od obowiązku zwykłego grzecznego zachowania. Byli dla innych szorstcy, uszczypliwi, a nawet niezwykle surowi, ale nie miało to dla niego większego znaczenia, bo brał pod uwagę przede wszystkim to, co robili. Teraz, po raz pierwszy w życiu, spojrzał na ojca, dziadka i Madeline z innej perspektywy, innymi oczami. Czuł się zakłopotany ich niegrzecznym zachowaniem wobec osoby, której w ogóle nie znali, wobec kogoś tak wyjątkowego jak jego żona. Whitney wpatrywała się ponuro w rzeźbione mahoniowe drzwi o wypolerowanej mosiężnej klamce. Garner zwrócił jej uwagę, że powinna wziąć kąpiel i zadbać o stosowny wygląd. Jak miał czelność! Uniosła połę koszuli i wciągnęła do płuc zapach potu, koni i dymu z ogniska. Naciągnęła materiał na nos i rozpalone policzki. Uważała, że w sprawie kąpieli i wyglądu mąż mógł zachować się wobec niej delikatniej, a podczas konfrontacji z bardzo niemiłymi Townsendami bronić jej bardziej po rycersku. Przeszły ją ciarki. Wszystko na to wskazywało, że Żelazny Major ma Żelazną Rodzinę. Perspektywa ponownego spotkania z tymi ludźmi skłoniła ją do powściągnięcia buntowniczych skłonności. Rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu umywalki i małej skórzanej torby z ubraniami. Przyrzekła sobie, że nie pozwoli więcej Townsendom sobą pomiatać. Wzięła głęboki oddech i sięgnęła po stojący na umywalce dzban z chińskiej porcelany w niebieskie liście wierzbowe, ciekawa jak przyjemnie będzie myć się w takim fantazyjnie urządzonym pokoju. Niemal w tej samej chwili stwierdziła jednak, że apartament nie jest po prostu fantazyjnie urządzony, lecz wyszukany i cały utrzymany w niebieskiej tonacji. Ściślej mówiąc. Chodziło o błękit czy. jak zapewne powiedziałaby Kate, o prawdziwy lub intensywny błękit. Whitney ogarnęła nagła tęsknota za ciotką, ojcem i domem. Z trudem powstrzymując łzy, odpowiedziała na pukanie do drzwi. Do pokoju weszła z tacą służąca w średnim wieku, ubrana w wykrochmalony szaro- biały strój. Na jej widok Whitney cofnęła się w głąb pokoju. Kobieta postawiła tacę ze śniadaniem na stole przy kominku, zerknęła na dzban w dłoni nowej pani i podeszła do okna, by rozsunąć ciężkie zasłony z brokatu i otworzyć okiennice. - Jak… skąd mam wziąć wodę? - spytała Whitney. - Zaraz przyniosą, psze pani. - Służąca spojrzała na nią tak, jakby mówiła, że woda zostanie dostarczona na czas, dygnęła i wyszła. Młoda pani Townsend rozejrzała się po wspaniałym pokoju, do którego teraz wpadało dzienne światło. Najbardziej okazałe wydało jej się łóżko - ogromne, z bajecznymi zasłonami z brokatu i kapą obszytą złotym sznurem. Meble z mahoniu na wysoki połysk były oszczędnie zdobione i miały wdzięczne kształty - stół, proste krzesła, szyfonierka, szafa, umywalka z marmurowym blatem i wyszywany parawan. Przed kominkiem, o obramowaniu z białego marmuru, leżał na wywoskowanej podłodze z drewna klonowego gruby dywan w kilku odcieniach błękitu. Tak wyglądał niebieski pokój w domu Garnera Townsenda. Whitney odstawiła dzban na umywalkę i podeszła do tacy ze śniadaniem, zwabiona wspaniałymi zapachami. Były tam srebrne naczynia i sztućce, takie same, jakie miała Kate, tyle że bardziej ozdobne, i zastawa z chińskiej porcelany. Ostrożnie podniosła filiżankę i obejrzała ją, zanim napełniła kawą. Z westchnieniem rozkoszy pociągnęła łyk i posmarowała bułkę masłem. Z zadowoleniem stwierdziła, że Garner przynajmniej nie zamierzał jej głodzić. Właśnie skończyła jeść, gdy weszła ta sama pokojówka z dwoma służącymi, którym kazała rozpalić ogień w kominku i postawić przy nim wielką miedzianą wannę, a swą nową panią poinformowała, że przydzielono ją do pomocy przy jej kąpieli. Whitney oświadczyła na to, że jest w pełni władz umysłowych i fizycznych i sama sobie poradzi. Przez chwile mierzyła ją wzrokiem i w końcu zgodziła się na pomoc przy myciu głowy. Wkrótce jej czyste włosy o różanym zapachu spoczywały związane na karku, a ona zażywała kąpieli. To była prawdziwa przyjemność siedzieć w wannie napełnionej gorącą wodą i myć się pachnącym mydłem. Oparła stopy na krawędzi wanny i zamknęła oczy, żałując, że nie ma tu ciotki, która uwielbiała takie kąpiele. Kate z tęskną zadumą opowiadała jej o tym, jak często zażywała tej przyjemności, gdy mieszkała w mieście. Pokojówka o imieniu Mercy wróciła do sypialni po trzydziestu minutach, gdy jej pani miała już na sobie świeżą bluzkę i spódnicę, którą narzuciła na zamszowe spodnie. Przyniosła szczotkę i szylkretowy grzebień i rozczesała jej włosy, rozdzielając je na dwa pasma, które podniosła wysoko i zaplotła w warkocze. Whitney zaprotestowała przeciwko takiej fryzurze, lecz Mercy była nieugięta i podała jej lusterko. Młoda pani Townsend przyznała w duchu, że jest jej do twarzy w tym nowym uczesaniu, a służąca poinformowała ją, że ta moda niedawno przyszła do Ameryki z kontynentu i budzi zachwyt bostońskich dam. Whitney tylko skinęła głową, wstydliwie zarumieniona. Pokojówka wyszła urażona, że nie dostała pochwały. Gdy Whitney została sama, usiadła na wąskiej ławie w nogach łóżka z lusterkiem w ręku i z niedowierzaniem kręciła głową. Nie dość, że czekała ją następna konfrontacja ze złośliwą rodziną Garnera, to jeszcze miała się męczyć w tych ciężkich warkoczach. Jeszcze nie widziała tak niedorzecznej fryzury, wiec rozplotła warkocze, które kojarzyły jej się ze zwieszonymi uszami psa gończego. Zanim przyszedł po nią majordomus, by ją zaprowadzić do małego salonu, długo szczotkowała włosy, wiec lśniły jak wypolerowane złoto. Wygładziła spódnicę, poprawiła pasek i z niepokojem ruszyła za Edgewaterem na drugie spotkanie z Townsendami. Służący sprowadził ja z pierwszego piętra po szerokich schodach do wyłożonego marmurem długiego holu wejściowego, którym podążali do małego salonu, mijając połyskujące mahoniowe drzwi, kryształowe lampy w mosiężnej oprawie, grube tureckie kilimy i obrazy w złoconych ramach. Królewska purpura, soczyste zielenie i złotawy mosiądz tworzyły tam niezapomnianą kompozycję barw. W końcu lokaj wskazał jej otwarte drzwi i zawrócił. Gdy się tam zbliżyła, słysząc coraz wyraźniej dochodzące stamtąd głosy, serce podeszło jej do gardła, a dłonie stały się lodowate. Drżała, jakby nie pochodziła z Danielsów, więc przystanęła na chwilę, by się uspokoić. Ten dom należy w czterdziestu procentach do mnie -powiedział Garner niskim, gniewnym głosem, jakim często przemawiał do niej. - Podobnie firmy Townsendów, flota i sieć i handlowa są w czterdziestu procentach moje. Dlatego moja żona będzie tu mieszkała bez względu na to, czy wam się to podoba, czy nie. - Musiałeś ściągnąć ją nam na kark? - odezwał się kobiecy głos, bez wątpienia należący do Madeline. - Takie nic. Bój się Boga, kuzynie, przecież to dzikuska! - To nie jest żadna dzikuska, lecz moja żona — burknął Garner. - Nie jest przyzwyczajona do życia na wschodzie kraju, ale się dostosuje. - Wygląda jak posługaczka czy pomywaczka -nie ustawała w oskarżeniach kuzynka. - Te jej włosy i strój... Gustowniej ubiera się moja pokojówka. Nigdzie się z nią nie pokażę. - Ma strój odpowiedni do trybu życia na zachodnim pograniczu - odpierał jej ataki Garner.- Jej wygląd da się zmienić. Trzeba tylko poświęcić na to trochę pieniędzy. - Bez wątpienia to dla nich wyszła za ciebie za mąż - włączył się do rozmowy Byron Townsend. Miał głos bardzo podobny do głosu syna, ale ostrzejszy i bardziej zimny. - Ale nic tu nie dostanie. - Jak rozumiem, musiałeś się z nią ożenić - rozległ się skrzekliwy głos dziadka Garnera. - Przyłapali cię z nią w łóżku i kazali postąpić honorowo, nieprawdaż? W salonie zaległa martwa cisza. Whitney słyszała tylko bicie swojego serca. To była brutalna i prymitywna ocena jej związku z Garnerem - przyłapani na gorącym uczynku i zmuszeni do wzięcia ślubu. Hańba i konieczność jej zmycia... Brzmiało to żałośnie i tandetnie. W głowach tych ludzi nie mieściło się. że obie strony takiego związku mogą być wobec siebie w porządku i zawrzeć uczciwą transakcję, a także, iż potrafią przez wiele dni panować nad zmysłami, zanim dopuszczą do „hańby”. - Wiedziałem! Po raz drugi przynosisz nam wstyd! - wybuchnął ojciec Garnera. - Nie potrafisz panować nad chucią, brak ci poczucia przyzwoitości i honoru. Madeline, wyjdź. - Nie! W dziesięciu procentach... - Byronie, niech zostanie. Jest już na tyle dorosła, że powinna się czegoś dowiedzieć na temat skutków rozpasanej chuci - orzekł staruszek takim tonem, jakby miał upodobanie do czarnego humoru. - To nie była rozpasana chuć. - Garner zaczerwienił się, najwyraźniej w poczuciu winy. - Miałeś tam z honorem walczyć, wesprzeć politykę Waszyngtona i zdławić bunt zdrajców, a ty, zamiast tego, tarzałeś się w występku i łajdaczyłeś z prostacką ladacznicą. Jak inaczej można to nazwać, jak nie odrażającą i poniżającą, rozpasaną chucią? - nie ustępował ojciec. Whitney boleśnie dotknęło to bezwzględne, miażdżące oskarżenie. A więc w oczach tych ludzi była prostacką ladacznicą, która tarzała się w występku i łajdaczyła z Garnerem. Poza tym ubierała się gorzej niż służąca. Spiorunowała spojrzeniem prostą spódnicę z samodziału, jakby chciała ją podpalić. Jej również się nie podobała, ale z innego powodu niż Townsendom. Zajadle pociągnęła za wiązadła i z pogardliwą miną ją zdjęła, zostając w spodniach. Urażona w swej dumie Danielsów, przebiegła dłońmi po zamszu opinającym uda i po skórze wysokich butów. Jak mieli czelność tak ją obrażać? Pochodziła z Danielsów i była z tego niezwykle dumna! Wyprostowała ramiona, uniosła podbródek i wpadła do małego salonu, rzucając wyzwanie chorej dumie Townsendów. Przy stole odbywała się nieprzerwana kłótnia. Każdy groził, że coś zrobi, ale inni go nie słuchali. Stojącą w drzwiach Whitney pierwszy zobaczył Garner. Zamarł na widok zamszowych spodni, opinających zgrabne pośladki i uda, wciągniętych do wysokich skórzanych butów. Opierała na biodrach zaciśnięte dłonie. Jej gęste włosy spływały na ramiona jak wody wzburzonej rzeki, a szmaragdowe oczy ciskały błyskawice. Była zuchwała i nieposkromiona. Zapierała swym wyglądem dech w piersiach – inna niż wszyscy, jak amerykańskie pogranicze, na którym się wychowała. Garner wstał, nie odrywając od niej oczu, a w ślad za nim wstał jego ojciec, który nagle umilkł. Madeline stłumiła krzyk i w salonie zapanowała cisza jak makiem zasiał. Whitney podeszła do stołu i stanęła w odległości kilku kroków, wprawiając Townsendów w osłupienie. Wyprostowała ramiona i uniosła podbródek, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób eksponuje dorodne piersi. Garner był przerażony widokiem rysujących się pod materiałem brodawek, ale nie potrafił oderwać od nich oczu. - Jak rozumiem, powinnam zostać przedstawiona. - Uniosła podbródek jeszcze wyżej, jakby zamierzała się targować i spojrzała na Garnera gniewnie i wyczekująco. Gdy milczał, postanowiła przedstawić się sama. — Jestem Whitney Daniels, z Danielsów z hrabstwa Westmoreland. Przybyłam tu, gdyż przed dwoma tygodniami wyszłam za mąż za Żelaznego Majora, który okropnie nalegał, bym przyjechała tu razem z nim. - Niech - Byron był wzburzony z powodu jej zuchwałości - mnie szlag trafi... - To może się zdarzyć - Whitney weszła mu w słowo - jeśli nie przestanie pan tak okropnie się wyrażać. Major ma ten wstrętny zwyczaj i teraz już wiem, komu go zawdzięcza. - Whitney, na litość boską. - Garner ruszył do niej zły i ponury, ale odsunęła się, więc przystanął, bo nie chciał gonić jej po pokoju. Ze zgrozą spoglądał na jej zaczepną, kupiecką , pozę, którą znał tak dobrze. - Z pewnością jest pan jego tatą. - Widząc, że Byron bezceremonialnie lustruje ją wzrokiem, nie pozostała mu dłużna j i zmierzyła go spojrzeniem od góry do dołu. Zwróciła uwagę jego elegancki szary surdut, śnieżnobiałą koszulę i doskonale skrojone spodnie. Następnie spojrzała na staruszka siedzącego w fotelu na kołkach. Jego włosy dorównywały bielą koszuli. Miał ziemistą cerę i bystre szare oczy otoczone zmarszczkami- - A pan dziadziem. - Nazywam się Ezra Townsend, ty bałamutna parweniuszko - odezwał się opryskliwie urażony staruszek.- Nikt nie nazywa mnie dziadziem. - Z pewnością wiem dlaczego - odparowała tak samo urażona. - A panienka - spojrzała na drobną młodziutką dziewczynę o ciemnych włosach i piwnych oczach, która miała naprawdę ładne, lecz dumnie wydęte usta - jest tą biedną osieroconą kuzynką... Madeline. Dziewczyna z odrazą zmarszczyła nos. - Boże, nawet ubrana jest jak dzikuska! W spodnie... męskie spodnie! Ale trzej mężczyźni wpatrywali się w te spodnie jak zahipnotyzowani, bo podkreślały ponętną kobiecą figurę, - Nie jestem dzikuską! - Rozpłomieniona Whitney zmierzyła wszystkich wzrokiem. Urodziłam się w Allentown, a wychowałam w hrabstwie Westmoreland. Moja rodzina to gorzelnicy, tak samo jak wasza. Ojciec i ja produkujemy najlepszą whisky w zachodniej Pensylwanii. - Zauważyła, że utkwili w Garnerze zdziwione spojrzenia i powiedziała coś, co było w połowie prawdą: - Major ożenił się ze mną ze względu na pewną transakcję, jaką zawarliśmy. To był uczciwy interes, czysty i prosty. Spojrzała na Garnera i uświadomiła sobie, że jest on człowiekiem honoru i nie unieważniłby transakcji czy przysięgi małżeńskiej, nawet jeśli miałoby to narazić go na gniew rodziny. Poczuła przypływ serdecznych uczuć do tego mężczyzny. - Posłuchaj, dziewko. - Byron Townsend podszedł do niej sztywnym krokiem. Na policzkach wykwitł mu ceglasty rumieniec, a w oczach płonął gniew, podobnie jak zdarzało się to Garnerowi, choć u niego towarzyszyła temu zniewalająca namiętność. - Nic nie dostaniesz od mojego syna i od jego rodziny, nic. Rozumiesz? Uważasz, iż się nie domyślamy, że zastawiłaś na niego pułapkę, by go złapać na męża? Nie jesteś pierwsza, ty mała Izebel. - Chwycił ją za nadgarstek i ścisnął go, jakby ją karał. - Dalila, a nie Izebel - syknęła złowieszczo przez zaciśnięte zęby. Garner ze zgroza obserwował, jak Whitney miota z oczu błyskawice na Byrona i wyrywa rękę, unosząc jego dłoń coraz wyżej, jakby chciała go ugryźć! Rzucił się do niej i odciągnął ją od ojca. Od tyłu przełożył ręce przez jej ramiona i przytrzymał ją w pasie. Początkowo stała nieruchomo z powodu szoku, ale gdy chwycił ją mocno, zaczęła się wyrywać. - Whitney, uspokój się. - Pochylił się do jej ucha. – Uspokój się, bo przysięgam... - Puść mnie. Co w ciebie wstąpiło? - oburzyła się, nadal starając się wyswobodzić. - Do diabła, zachowuj się jak dama - burknął, niemal dotykając nosem jej włosów. Ale było już za późno na zwracanie jej uwagi, gdyż jego rodzina ze zdumieniem obserwowała ich szamotaninę. Właśnie takiego widowiska Garner obawiał się, najbardziej. Jego nadzieja, że Whitney jest możliwa do zaakceptowania, choć niewyrobiona, zaczynała się rozwiewać. Townsendowie byli teraz świadkami nieznośnego uporu tej kobiety i pojmowali jego zakłopotanie małżeństwem. - Uspokój się - Potrząsnął nią. - Stój spokojnie! Ku zaskoczeniu wszystkich, a zwłaszcza Garnera, opanowała się i przestała wyrywać. Pąsowa ze złości, spoglądała butniej na zebranych i kołysała się, oparta na torsie i brzuchu Garnera. - To jest moja żona, Whitney Daniels Townsend - przedstawił ją, przerażony niechcianym podnieceniem, które nagle go opanowało pod wpływem dotyku jej pleców i bioder. Dodał groźnym, ściszonym głosem: - Ten dom w czterdziestu procentach należy do mnie. I ona będzie tu mieszkała bez względu na to czy dostanie, czy nie wasze błogosławieństwo. Jeśli wasz upór okaże się nieprzejednany, to zabiorę swoje czterdzieści procent spółek Townsendów i was zrujnuję. Czy wyrażam się jasno? Whitney nie miała pewności, czy rzeczywiście potaknęli. czy tylko tak jej się wydawało. Ale nie mogła już dłużej obserwować ich reakcji na ostrzeżenie Garnera. bo chwycił ją za nadgarstki i skupił całą jej uwagę na sobie. - Przyjdziemy tu, gdy ona przebierze się do obiadu – Jego twarz wyglądała jak maska gniewu, a oczy ciskały gromy, gdy zażądał: - Będziecie jej okazywali szacunek, tak jak ona wam. - Po tym ostrzeżeniu skierowanym do obu stron -wyprowadził żonę z salonu. Gdy doszli do szerokich schodów, przerzucił ją przez ramię bo mu się wyrywała, i tak doniósł ją do jej pokoju. Gdy rzucił ją na łóżko, była niezdolna do myślenia. W skroniach dudniła jej krew. Ale wzburzenie z powodu brutalnego potraktowania przez własnego męża dodało jej sił i sprawiło, że zaraz usiadła, zamykając oczy, by szybciej dojść do siebie. Gdy uniosła powieki, Garner stał nad nią, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. - Chciałaś go ugryźć - oskarżył ją, wciąż nie posiadając się z gniewu. - Do diabła, skończ z tym raz na zawsze. To jest Boston, a nie jakaś cholerna dziura. Nie zachowuj się jak rozwydrzony chuligan! - Ja chciałam go ugryźć? - Zaczerwieniła się ze złości. - Twojego ojca? Ty też uważasz mnie za dzikuskę? To ostatnie pytanie zawisło między nimi, zmuszając do uświadomienia sobie piętrzących się przed ich małżeństwem przeszkód i trudności. Garner nie odpowiadał, a więc też uważał ją za nieokrzesaną i źle wychowaną łajdaczkę. Była wstrząśnięta tym odkryciem. Ale również on nagle zrozumiał, że żywi wobec niej bezpodstawne uprzedzenia, nie mniejsze niż jego rodzina. - W świetle mojego doświadczenia to była uzasadniona obawa - obstawał przy swoim, demonstracyjnie pocierając palcem miejsce, w które go kiedyś ugryzła. - Nie ugryzłam nikogo od lat - oświadczyła zdławionym głosem. Garner swym wyglądem sprawił, że straciła dotychczasową zaczepność. Jego barczyste ramiona okrywało najlepsze czarne sukno, stan opinała kamizelka z białego brokatu, a tors zdobił biały koronkowy żabot koszuli. Westchnęła bezgłośnie. Jej mąż istotnie był wytwornym dżentelmenem. Przeniosła spojrzenie na jego twarz o posągowych rysach i błyszczących szaroniebieskich oczach. Nagle ten elegancki i wymagający mężczyzna wydał jej się obcy. Oświadczyła cicho: - Nie zamierzam nikogo gryźć.- Nie chcąc, by jej deklaracja zabrzmiała zbyt defensywnie, postawiła warunek: Jeśli ty nie będziesz przeklinał. Nie znoszę tego. To wstrętne i bluźniercze. Dżentelmen, który ukończył Królewską Akademię Wojskową w Anglii, powinien umieć powiedzieć coś więcej niż cholera. - A jak myślisz, gdzie się wychowywałem? - burknął. Był szczęśliwy, że w jej towarzystwie w ogóle mógł mówić! - Majorze, wiem o tobie dużo. Zesztywniał zaniepokojony, że nie może oderwać oczu od zamszu spodni opinających jej brzuch. Czuł znajome podniecenie. Whitney znowu się z nim targowała, ale oburzenie z tego powodu szybko ustąpiło miejsca wspomnieniu dotyku jej pośladków na jego brzuchu. - Nie jestem tu po to, żeby się targować. - Odsunął się od łóżka. - A po co tu jesteś, Garnerze Townsendzie? Nie chciała, by to pytanie zabrzmiało tak uwodzicielsko, jak faktycznie zabrzmiało, podobnie jak nie chciała patrzeć Garnerowi w oczy, a jednak patrzyła. Nie chciała też oblizywać warg na widok jego ust, ale to robiła. Ogarnął go żar namiętności, którego nie mógł ugasić. Uda i piersi Whitney były tak ponętne, że zaczął szybciej oddychać. Z powodu narastającego podniecenia zapomniał, po co tu przyszedł. Chole... Do licha! - Zacisnął dłonie. - Przyszedłem po te spodnie. Nie życzę sobie widzieć cię w nich znowu. - Po co przyszedłeś? - Niemal omdlewała z podniecenia. - Po moje spodnie? - Chcę je zaraz stąd zabrać. - Odsunął się jeszcze bardziej i oparł dłonie na biodrach, tak iż jego ramiona wyglądały jeszcze bardziej imponująco.- Natychmiast masz je zdjąć i włożyć spódnicę. W Bostonie damy przebierają się do obiadu. I do chole... do licha, ty też będziesz to robić. – Jego głos brzmiał bardzo zmysłowo. - Ale... Widząc wahanie żony, rzucił się do łóżka i w mgnieniu oka zdjął jej but. Wymamrotała coś pod nosem i zaprotestowała, ale była tak podniecona, że stawiała niebezpiecznie słaby opór. Gdy sięgnął po drugi but, już się nie broniła. - Teraz kolej na spodnie. - Znieruchomiał nad nią z pałającą twarzą i iskrzącymi się oczami. Jej usta były rozchylone, gotowe do pocałunku, ale zieleń oczu błyszczała złowrogo. Zorientował się, że jeśli chce mieć jej zamszowe spodnie, to musi je z niej zerwać. Wbrew zdrowemu rozsądkowi zgodził się na to, przyjął jej wyzwanie. Rozpinając ich guziki, siłą rzeczy dotykał palcami jej brzucha i z trudem panował nad zmysłami. Zacisnął zęby. Gdy uporał się z guzikami, niezdecydowanie poruszył dłońmi i zaczaj zdejmować spodnie. Stopniowo odsłonił białą, gładką skórę brzucha, włosy na łonie i krągłe biodra. Pochylony zamarł w bezruchu i wpatrywał się jak zaczarowany w kobiece łono, widząc, jak Whitney jest podniecona. Gdy zdołał stanąć prosto, drżał i nie mógł złapać tchu. Żona patrzyła na niego czule i zmysłowo, jakby chciała porwać go ze sobą do ziemskiego raju na fali miłosnych uniesień. Był ich spragniony tak samo jak ona, bo kochał się z nią tylko dwa razy, przed kilkoma tygodniami, ulegając cielesnej żądzy aż do zatracenia. Przeżył wtedy upojenie zmysłów, ale po nim nastąpiła udręka duchowa. i Dotknął jedwabistej skóry na brzuchu Whitney i przesunął dłońmi po jej biodrach i udach, natrafiając w kolanach na zamszową skórę spodni. Mógł teraz po raz trzeci zatrać się bez reszty w intymnym zespoleniu z tą kobietą. Bał się, że znowu nie zdoła się powstrzymać, zapanować nad porywem namiętności, jaki w nim wyzwalała. Bał się także, iż ona znajdzie sposób, by wykorzystać to przeciwko niemu i zdradzić go, gdy okaże się to jej potrzebne do jakichś celów. Powiedziała jego ojcu. by nie nazywał jej Izebel, lecz Dalilą. Garner Townsend pomyślał, że uważała go w takim razie za Samsona. Wstrzymała oddech, widząc, jak spala go płomień pożądania. Brakowało jej słów. by opisać dotyk jego palców na pobudzonej skórze i swoje zmysłowe pragnienia. Chciała falować pod tym dotykiem, czuć na sobie ciężar męskiego ciała i zespolić się z nim w najbardziej intymny sposób w miłosnym uścisku. Chciała zawrzeć z Garnerem transakcję, jak kobieta z mężczyzna, że będą się ze sobą kochali do upojenia. Chciała najgoręcej, by pragnął tego samego. Gdy zerwał z niej spodnie, straciła oddech i zamknęła oczy. Poczuła się tak. jakby ją obdarł ze skóry. Podniecenie opadło, a pojawił się wstyd i ból. Zeskoczyła z łóżka w samej bluzce. Obciągnęła ją i wzburzona spojrzała na Garnera. Już bardziej dosadnie nie mógł jej pokazać, jak nią pogardza. Uniosła dumnie podbródek, ale nie powstrzymała łez, które nagle napłynęły jej do oczu. - Majorze, masz, czego chciałeś. Co zamierzasz zrobić z moimi spodniami? Na ciebie raczej nie pasują. — Spojrzała na niego drwiąco, ale zmieszana spuściła oczy, bo zauważyła, że wciąż jest podniecony. Trzymał jej spodnie w ręku, oddychając ciężko i najwyraźniej przeżywając udrękę zmysłów. Spalę je, a ty będziesz się ubierała w spódnice i okazywała wszystkim minimum grzeczności. Zaraz tu wrócę i zejdziemy razem na obiad. Radzę ci, żebyś do tego czasu miała już na sobie kobiecy strój. - Przy drzwiach odwrócił się i dodał: - I zrób coś z włosami Odprowadziła go spojrzeniem. Gdy wyszedł, podeszła na miękkich nogach do ławy przy łóżku i usiadła. Łykała powietrze jak ryba wyjęta z wody i złowieszczo piekły ją oczy. Ale zacisnęła dłonie i powstrzymała łzy. Co robiła w tym domu? Dał jej to wyraźnie do zrozumienia. Widział, jak jej ciało reaguje na jego bliskość, a mimo to nie zbliżał się do niej, zapewne powodowany nienawiścią. Żelazny Major wcale nie pragnął, by tu była. Jego rodzina uważała, że Whitney Daniels go usidliła i zdobyła, bo połakomiła się na jego bogactwo i pozycję społeczną. Prawda jednak była taka, ze ona nie chciała tu przyjechać. Zrobiła to tylko ze względu na przysięgę czy „transakcję" małżeńska, jaką zawarli. Miała tu mieć utrzymanie, rodzinę i mężowską … - Och, tato - powiedziała zduszonym głosem. - Jak mogę zrobić interes na małżeństwie, którego nikt nie chce? - A gdy dotarta do niej okrutna prawda, dodała: - Nikt, nawet ja Garner ruszył z pokonaną Whitney do jadalni. Gdy przemierzali pełen blasku główny hol, kuliła się, ubrana w prostą zieloną suknię z wełny. Ale po chwili zerknęła na nadgarstek, który mąż trzymał jak w imadle, i uniosła podbródek. Przypomniała sobie, że jest z Danielsów, wystarczająco przebiegłych, by umieć pokonać piętrzące się przed nimi przeszkody, a już zwłaszcza poradzić sobie z Żelazną Rodziną podczas wytwornego obiadu. Byron, Ezra i Madeline czekali na nich w ogromnej jadalni. Garner był spięty, co Whitney wyczuwała w uścisku jego dłoni, którą zacisnął na jej nadgarstka. Było jej przykro, że on nie wierzy, iż jego żona potrafi się zachować bez zarzutu. Nie chciał jej i jej nie ufał. Chcąc dodać sobie otuchy, uniosła podbródek jeszcze wyżej. W zachowaniu Townsendów nie było śladu wcześniejszej kłótni. Byron rozsadził wszystkich przy stole z przesadną wręcz: uprzejmością. Whitney zwróciła uwagę na szykowne stroje wszystkich czworga i dyskretnie zerkała na wyszukana zastawę i bieliznę stołową na stole pomocniczym. Widok śnieżnobiałych serwetek i obrusów, wysokich kryształowych pucharów i niezliczonych srebrnych sztućców przy każdym nakryciu przyprawił ją o zawrót głowy. Siedziała naprzeciwko Garnera, a obok Madeline, która rzucała na nią nieufne ukradkowe spojrzenia i znacząco odchylała siew drugą stronę. Gdy służący w wytwornej niebieskiej liberii zaczęli podawać do stołu, Whitney musiała natężyć całą uwagę, by się nie pogubić w bezliku potraw i dań. Zaczęto od zimnych zakąsek, a skończono na puddingach, w międzyczasie serwując zupy, dymiącą rybę itd., zgodnie z niezmiennym porządkiem podawania, krojenia, zjadania, popijania, opierania się na krzesłach i sprzątania ze stołu. Oczywiście Whitney nie była przyzwyczajona do takich wystawnych posiłków, ale umiała się zachować przy stole. Ku zaskoczeniu zebranych dobrze posługiwała się ciężką srebrną zastawą i jadła oraz piła we właściwy sposób. Pamiętała nauki Kate i jej opowieści o eleganckich przyjęciach, na których; ciotka bywała, gdy mieszkała w Allentown. Zdawała sobie sprawę, ze Townsendowie bez skrępowania obserwują jej maniery i komentują spojrzeniami prostą suknię i prostą fryzurę. Czuła rosnącą tęsknotę za ciotką, której tyle zawdzięczała, ze pewnie nigdy nie zdoła jej się odwdzięczyć. - Może - Byron odsunął się od stołu, ujął w dłoń wysmukły kielich z winem i spojrzał na syna — opowiesz nam o swoich sukcesach na pograniczu. Jesteś nam winien relację o swoich... przygodach. - Skrzywił usta w nieszczerym uśmiechu skierowanym do Whitney. - Oczywiście podchwyciła kokieteryjnym tonem Madęline. - Wiele dostałeś odznaczeń i orderów? - A ilu buntowników zabiłeś? - Ezra od razu przeszedł do sedna wojny. Wysunął się do przodu na fotelu na kółkach i utkwił wzrok gdzieś pomiędzy wnukiem i jego żoną. Nadal pod obstrzałem spojrzeń Whitney odłożyła sztućce i oparła dłonie na płóciennej serwetce na kolanach. Z trudem przełknęła ostatnie kęsy w nieprzyjemnej ciszy, jaka zapadła po tych pytaniach. Garner patrzył na nią, ale nie odwzajemniła jego spojrzenia. - Nie było w tej wyprawie poważniejszych walk, tylko drobne potyczki - odparł uprzejmie. - Nie było poważniejszych walk? Szukałem w gazetach czegoś na twój temat, ale nic nie znalazłem. Teraz wiem dlaczego. Ci zdrajcy bez charakteru po prostu uciekli na twój widok - skomentował z drwiną Byron. - A to cholerni tchórze Na pograniczu żyje więc tylko cuchnący motłoch. Jak sobie z nim radziłeś? - Waszyngton wyjechał z Maryland już po kilku dniach pozostawiając dywizjom zadanie zabezpieczenia terenu. Wchodziłem w skład tych sił zabezpieczających. - Co, u diabła, przez to rozumiesz? - zniecierpliwił się Ezra Wysunął się jeszcze bardziej do przodu i zmarszczył czoło tak iż jego siwe krzaczaste brwi niemal się stykały. - Rozdzielono nas po całym terenie, żebyśmy go podporządkowali państwu i oczyścili ze... zdradzieckiej działalności. - Garner zauważył, że Whitney pobladła. Ostrożnie dobierał słowa. — Mieliśmy znaleźć i zlikwidować nielegalne gorzelnie i produkowaną w nich whisky, a także aresztować gorzelników. zwłaszcza tych najważniejszych. - To męty - skomentował Byron, wyrażając tym swe święte oburzenie. — Prawdopodobnie ci zawszeni łajdacy i tak musieli zostać aresztowani pod tym czy innym zarzutem. Większość rozmaitych pętaków z pogranicza to uciekinierzy z normalnego społeczeństwa. Bo kto przy zdrowych zmysłach wybrałby taką plugawą zwierzęcą egzystencję, gdyby nie zmusiło go do tego jeszcze większe zagrożenie życia niż tam? Ilu aresztowałeś? - Miałem przywrócić porządek na wyjątkowo trudnym terenie. - Garner obserwował, jak bladość Whitney ustępuje miejsca wypiekom i jak rośnie jej napięcie, czego również sam doświadczał. - Odkryliśmy grotę, w której ukrywano zapasy nielegalnie produkowanej whisky i aresztowaliśmy odpowiedzialnych za to ludzi. Na tym zakończył relację, a Whitney dopowiedziała sobie w myślach to, czego nie powiedział - że również ona uczestniczyła w nielegalnym procederze i że aresztował jej ojca. Rozważnie pominął te jej „wstydliwe” koligacje i gniewnym spojrzeniem powstrzymywał ją przed dodaniem czegokolwiek, więc milczała. - Dostałeś pochwale? - spytał niecierpliwie Byron, niezadowolony z lapidarnej relacji syna. - Możliwe, że dostane.- Garner zauważył, że Whitney zadrżała na te słowa. - Była to produkcja na dużą skalę i towarzyszył jej silny opór. - W ten sposób „wyprawa" przyniesie pożytek - skomentował kpiącym tonem ojciec. - Dla przykładu i powstrzymania innych należy tych wszystkich zdrajców powiesić. W Filadelfii uważa się podobnie, to znaczy, że trzeba im wymierzyć sprawiedliwość ciężką ręką. Whitney utkwiła wzrok w posępnych oczach Garnera. - Na pograniczu gromadzi się najgorszy element, który łudzi się, że nie doścignie go tam prawo - zagrzmiał Byron. – Ci ludzie żyją tak długo w stanie najgorszego upodlenia, że są jak zwierzęta. Pławią się we własnym plugastwie, mając za nic zasady moralne i przyzwoitość. Próbowali zanarchizować cały kraj, ale na szczęście, ponieśli klęskę. Uważał, że aresztowanych należy powiesić, że gorzelnicy z zachodu nie zasługują na nic więcej. To był dla Whitney straszliwy cios. Ponadto w jego opinii pogranicze zamieszkiwali przestępcy, których zjadało robactwo i którzy pławili się we własnym plugastwie, wyzuci z dumy, poczucia godności i nielojalni z natury. Jej ojciec był zatem zdrajcą, a mieszkańcy Rapiure, tak sobie bliscy i oddani, przypominali bardziej zwierzęta niż ludzi - wujek Harvey, ciocia Sarah, ciocia Kate... Whitney siedziała jak sparaliżowana. Nie mogła wciągnąć powietrza do płuc, zamrugać ani oderwać oczu od Garnera, który spoglądał gniewnie i ponuro. Z trudem hamowała wybuch. Zgodnie z tym, co powiedział Byron, ona też była zwierzęciem. Prawdopodobnie wygłosił tę przemowę tylko po to, by dać jej do zrozumienia, że tak uważa. Nie przeciwstawił się ultimatum Garnera wprost, ale znalazł sposób bardziej podły, by ją poniżyć. Z powodu posępnej miny męża wydawało się jej, że uważa on tak samo jak ojciec. Dlatego nie zbliża się do niej. Czuła się zraniona w sposób trudny do zniesienia. Była rada, że wbrew woli w jej oczach pojawiły się łzy i widok męża dziwnie się zatarł. Gamer spostrzegł, że Whitney zadręcza się gruboskórnymi uwagami jego ojca. Wyraz jej oczu zdradzał ból, a ciało było sztywne z oburzenia. Potężny Byron Townsend zmieszał z błotem wszystko, co Whitney sobą uosabiała i co kochała. Drżał jej podbródek. Musiało jej być niewypowiedzianie przykro Garnerowi też było bardzo przykro, jakby coraz lepiej wczuwał się w jej sytuację. Odsunęła krzesło i uczepiła się pobielałymi dłońmi krawędzi stołu. W wyrazie jej twarzy duma mieszała się z rozpaczą, gdy spojrzała na wszystkich załzawionymi oczami i ruszyła do drzwi. Garner zerwał się z miejsca, zerknął na jej skuloną sylwetkę i odwrócił się do swej rodziny. Szanowani Townsendowie ze szczytu hierarchii społecznej siedzieli tu w glorii ignorancji i okrutnych jankeskich uprzedzeń wobec mieszkańców zachodu. Może nawet wierzyli w słuszność podłej, zatruwającej umysły doktryny o niższości tych ludzi, skoro Byron Townsend wygłosił swe przekonania jak świętą rację. Teraz Garner w pełni zdał sobie sprawę, że chodzi o mit stworzony przez członków jego klasy i ludzi interesu po to, by zwolnić się od odpowiedzialności za problemy nękające mieszkańców trudnego pogranicza. Czy to z powodu złośliwości, czy arogancji, jego ojciec zadał Whitney za pomocą swych uprzedzeń okrutny cios. Siedziała przy tym stole, dzielnie pokonując onieśmielenie wywołane wystawnym obiadem i bez słowa znosząc jawną pogardę. Trzęsąc się ze złości, Garner spiorunowai ojca spojrzeniem. - Jesteś wstrętnym łajdakiem - zagrzmiał, nie zamierzając już dłużej być posłusznym synkiem. - Jeśli jeszcze raz tak się wobec niej zachowasz, to przysięgam, że cię powstrzymam. - Uderzył pięścią w stół i strącił stojące w pobliżu kryształowe kielichy, które rozbiły się o podłogę. Ruszył do drzwi sztywny z gniewu. Ezra obserwował wybuch wnuka spod przymrużonych powiek. Byron zaklął, Madeline straciła oddech, a on spokojnie dopił rozwodnione wino i uśmiechnął się. 16 Whitney stała w swoim pokoju przy oknie. Czuła pustkę. choć nadal kłóciły się w niej sprzeczne uczucia i doskwierał jej ból zadany przez Byrona Townsenda. Nie mogła się uwolnić od budzącego grozę wyobrażenia powieszonego ojca, wspomnienia gniewu Garnera i pogardy wobec niej i mieszkańców pogranicza, otwarcie manifestowanej przez Townsendów. Pogrążona w posępnych myślach, nie usłyszała, że do pokoju wszedł maż i stanął przy drzwiach, obserwując ją gdy oparła się o ramę okienną, spuściła głowę i zwiesiła ramiona. Martwiła się jego ciągłym gniewem i chłodem. Gdy ujrzał jej niekłamaną rozpacz, złość natychmiast mu przeszła. On też czuł pustkę. Zdawał sobie sprawę z cierpienia Whitney. Jego dumna romantyczna żona piła whisky jak mężczyzna, biegała jak sarna, targowała się jak arabski kupiec i walczyła jak nieustraszony rycerz. Ale przy tym wszystkimi była bardzo czuła na pocałunki i na słowa. Drgnął na myśl, że jest czuła na jego pocałunki i dotyk. To w jego ramionach stała się kobietą, a gdy się kochali, żarliwie odpowiadała na pieszczoty, jakimi ją obsypywał. Reagowała czule, pomimo iż był nieugięty. Potrafiła pokonać jego chłód. Chciał ją mieć i otaczać opieką, posiadać fizycznie i chronić jej wrażliwość przed wrogim światem. W tym stanie wzburzenia uczuć i myśli zapomniał o swych urazach i lękach. - Whitney. Był o krok od niej. Odwróciła się przestraszona od okna, otarła palcami łzy płynące po policzkach i znieruchomiała z uniesionym podbródkiem. - Nie poczekałam, żebyś pozwolił mi stamtąd odejść ale nie mogłam już... - Głos uwiązł jej w gardle z powodu własnego żalu i wzburzenia Garnera. Jego milczenie obudziło jej najgorsze lęki i cofnęła się do okna, uderzając plecami o odsuniętą okiennicę. - Nie chciałam cię rozzłościć. Po raz pierwszy w życiu jadłam taki wystawny obiad, złożony z tylu potraw i dań. Wiem, że mogłam coś zrobić niewłaściwie, ale nie powiedziałam nic w związku z moim ojcem i nie powiem. Przyrzekam. - Umilkła, bo znowu poczuła ucisk w gardle. Na oczach męża przeżywała załamanie nerwowe i czuła się tym upokorzona. Usiłowała powstrzymać łzy, a gdy jej się to nie udało, uciekła w najdalszy kąt pokoju. - Whitney. - Garner wziął ją za rękę, lecz nie chciał przysuwać bliżej do siebie w obawie, że sprawi jej ból. - To, co powiedział mój ojciec... - Jest prawdą? - przerwała mu niecierpliwie, coraz bardziej napięta i rozdygotana. - Rzeczywiście chcą powiesić gorzelników? Zabiją mojego ojca? Tak cierpiała, że sam z trudem wydobył z siebie głos, przeżywając jej ból. - Nie, Whitney, nie powieszą gorzelników. Rozluźniła się nieco i wówczas przysunął ją bliżej do siebie. Gdy nieutulona w bólu znowu zaczęła płakać, trzymał ją w ramionach i scałowywał jej łzy. - Moja rodzina, w Rapture, to nie są żadne zwierzęta, lecz naprawdę dobrzy ludzie. Dla kogoś znajdującego się w potrzebie zdjęliby z grzbietu ostatnią koszulę. - Albo oddaliby jedyny placek, jaki mają – powiedział i przysunął ją jeszcze bliżej. - A mój tata nie jest żadnym zdrajcą. Walczył w wojnie o niepodległość i Brytyjczycy ranili go dwa razy. Był pod wodzą generała Waszyngtona w Valley Forge. Z kolei tata Charliego walczył pod dowództwem generała Greena, a Ballard i Julius kierowali zaprzęgiem wołów Henry’ego Knoxa gdy transportował działo przez góry. Oni wszyscy nigdy nie chcieli doprowadzić tego kraju do upadku, lecz po prostu... – znowu straciła głos. - Pragnęli zapewnienia im swobód, o które walczyli - dokończył za nią i jedną ręką objął ją w talii, przytulając mocno, a drugą uniósł jej podbródek. Poczuł jej drżenie, gdy z trudem wciągnęła powietrze do płuc i zamknęła zapłakane oczy, jakby pocieszona myślą, że zdołała go przekonać. - Ludzie nie maja tam wszy - dodała zdławionym głosem. - Choć pchły się zdarzają. Skinął głową na potwierdzenie, że w to wszystko wierzy, choć Whitney miała zamknięte oczy. Przysunął jej policzek do swego serca. Jego ciepło błogo rozlało się w jej ciele. Ten uścisk, czułe słowa i uspokajające spojrzenie budziły jej obawy, ale i dodawały otuchy. Garner obejmował ją tak delikatnie. A może po prostu wszystko to tylko jej się wydawało, gdyż była przeraźliwie samotna? Wyciągnęła ręce, by objąć go w pasie, lecz z powodu niepewności nie zrobiła tego. Ale czy mógłby ją tak obejmować, gdyby rzeczywiście jej nienawidził? Gdy poczuła jego rękę na włosach i policzku, poddała się. Objęła go z desperacją i wtuliła twarz w jego koszulę. - Whisky, tak mi przykro, że mój ojciec cię zranił - szepnął tuż nad jej głową, muskając jej włosy gorącym oddechem. - Przysięgam, że więcej się to nie powtórzy. Uniosła twarz w reakcji na drżenie jego ciała i uspokajający głos. Delikatnie otarł jej łzy palcami i ujął w dłoń podbródek. Uśmiechnął się czule i pochylił do jej wiśniowych ust, a ona chłonęła go i upajała się nim, zaspokajając głód uczuć i wzmacniając nadwątlone siły. Otworzyła się na pieszczotę jego ust jak dzika róża, sycąc go niewypowiedzianą słodyczą. Pieścił językiem jej język, podniecał ją i budził w niej pierwotną instynktowną potrzebę komunii ciał. Ocierała się o jego tors i brzuch, pragnąc rozkwitnąć w jego ramionach. - Garaerze, kochaj mnie - szepnęła w oszołomieniu, gdy po gorącym pocałunku przesunął usta na jej policzki i podbródek. - Będę – zapewnił, przyciskając ją do siebie niemal brutalnie. Z jego piersi wyrwało się tęskne westchnienie. Wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Gdy niecierpliwie zdejmował surdut i kamizelkę, popatrzył na Whitney i dostrzegł w jej oczach żar namiętności. Jej na wpół obnażone brodawki piersi były powiększone w oczekiwaniu na pieszczoty. Wyglądała jak upadły anioł, którego wdziękom nie można się oprzeć. Gdy zerwał z siebie koszulę i buty, usiadła i jak zaczarowana wodziła wzrokiem po jego silnym torsie i barczystych ramionach. Po chwili wyprężyła się uwodzicielsko, wyobrażając sobie dotyk nagiego męskiego ciała na swych obnażonych piersiach i brzuchu. Zaczęła niezdarnie odsznurowywać tasiemki stanika sukni, ale Garner przyklęknął na łóżku i odsunął jej ręce. - Sam to zrobię - powiedział. Głaskał jej piersi przez materiał, delektował się szczupłą talią, zgrabnymi biodrami i udami, które skrywał dół sukni. A po chwili ze słodkim westchnieniem odsznurował stanik i rozchylił go szeroko. Widok Whitney na wpół nagiej i na wpół okrytej działał na niego nadzwyczaj podniecająco. - Od kiedy to nosisz? - spytał stłumionym głosem, gdy pod rozsznurowaną suknią ukazał się gorset. Drżącymi dłońmi wodził po fiszbinach. - Musiałam go włożyć pod tę suknię – szepnęła zdumiona, że Garner pochłania wzrokiem ten niewygodny damski fatałaszek. Jakby chciał jak najszybciej go zobaczyć, zręcznie zdjął z niej suknię, halkę i pończochy z taką męską zaborczością, że straciła oddech i zadrżała z rozkoszy. Ale ku jej zdumieniu nie zaczął rozsznurowywać gorsetu, tylko wpatrywał się we wspaniale wyeksponowane w nim piersi i wiotką kibić. Niecierpliwie chwyciła więc tasiemki, by to zrobić. - Nie - przytrzymał jej dłonie. - Niech zostanie. - Ale czy nie będzie przeszka... - nie dokończyła zdania nieco przestraszona zaborczością męża. - Nie będzie, moja Whisky. - Rozpinał guziki spodni, nie odrywając oczu od uwięzionego w gorsecie biustu, który ona chciała dla niego obnażyć. Po chwili, nagi,. położył się obok niej na brzuchu i wtulił głowę pomiędzy dwa dorodne pagórki piersi. Wyswobodził z gorsetu jedną ciemną twardą brodawkę i pocałował ją. Gdy wyswobodził drugą, pieścił ją dłonią. Pod wpływem dotyku jego warg. zębów, języka i palców na nabrzmiałych brodawkach Whitney traciła oddech i wiła się na łóżku w słodkich męczarniach. Teraz zdała sobie sprawę, że gorset dopełniał pieszczot Garnera, ściskając jej ciało niemali jak męskie dłonie. Nagle mąż rozsunął jej uda i zaczaj ją podniecać dotykiem dłoni w najintymniejszym miejscu. Zręcznymi palcami wykonywał okrężne ruchy drażniące jedwabiste łono, a ona drżała z rozkoszy, która wciąż się wzmagała, wyzwalając pragnienie najgłębszego zespolenia ciał. - Chodź. - Oblizała gorące suche usta i wciągnęła do płuc haust ożywczego powietrza. - Garnerze. - Och. Whisky, kochana - jęknął. Przesunął policzkiem po jędrnym sutku i pocałował ją. - Spraw to sama. Poddała się doznaniom, jakie wywoływał dotyk jego dłoni w najintymniejszym miejscu i wyprężyła, pozwalając, by zwinne męskie palce penetrowały jej głębię, aż porwał ją gwałtowny przypływ miłosnego uniesienia. Czuła, że płonie i przywarła do męża całym ciałem, niemal tracąc kontakt z rzeczywistością i zamierając w słodkich spazmach. Garner przywrócił jej świadomość, obsypując ramiona czułymi pocałunkami. Gdy spojrzała na niego, jej oczy błyszczały jak szmaragdy. Teraz jej ciało było dla niego otwarte, falując pod nim i dążąc do najintymniejszego zespolenia. Gdy osunął się na nią całym ciężarem, objęła udami jego pośladki i uwodzicielsko pocierała wilgotne nabrzmiałe łono o twardą męskość. Wówczas włożył dłonie pod jej pośladki i złączył się z nią. Poruszał się w niej pewnymi rytmicznymi ruchami, drażniąc czuły wzgórek na jej łonie. Poddała się jego płynnym ruchom a po długiej chwili wstrząsnęły nią dreszcze najwyższej rozkoszy. Powtarzała jego imię, gdy wspólnie znaleźli się w raju. Pogodna gwiaździsta noc zastała ich w miłosnych objęciach. Wciąż się kochali, upajając podniecone zmysły i powracając do rzeczywistości. Ale w końcu wyczerpani położyli się na boku i spleceni nogami i rekami, patrzyli sobie w oczy. Zaspokoiwszy najgłębsze pragnienia, zażywali błogiego spokoju i odprężenia. - Miałeś rację - szepnęła. - Słucham? - Ocknął się z rozmarzenia i otworzył oczy. - Chodzi o gorset Rzeczywiście nie przeszkadzał. - Jasne. - W figlarnym uśmiechu Garnera błysnęły jego białe mocne zęby. - Szczerze mówiąc, uwielbiam gorsety. Whitney była nieco stropiona psotnym wyrazem jego oczu. Całkiem niedwuznacznie dał jej do zrozumienia, że gorsety go podniecają. Było to dla niej coś nowego. A więc podobały mu się kobiety nie w pełni rozebrane. - To nie jest zaskakujące – zawyrokowała po zastanowieniu, bo ją podniecał widok wysokich, wypolerowanych męskich butów i męskich spodni, opinających pośladki i uda, a także owłosienie na męskim torsie. - Co jeszcze lubisz? - Przejrzyste jedwabne pończochy i… - Zawachał się. - I? - ponagliła go. - I… - Miał wyznać, że zamszowe obcisłe spodnie, ale uznał, iż bezpieczniej będzie powiedzieć: - Nagie ciało, zwłaszcza twoje. - Miałam nadzieję, że to powiesz. – Uśmiechnęła się figlarnie i zmysłowo, przyklękając przed nim. Rozsznurowała gorset i zerwała go z siebie, - Bo ja naprawdę wolę nagie ciało. Roześmiał się, wpatrzony w jej piersi. Zmusiła go, by położył się na plecach i osunęła się na niego. - Wiele gorsetów widziałeś? - spytała. Unosząc się na łokciach. - Kilka- odpad lakonicznie doskonale wiedząc, co ona ma na myśli. - A czy któryś z nich podobał ci się bardziej niż inne? – dociekała niezadowolona z ogólnikowej odpowiedzi. - Nie - Jego samego zaskoczyła ta szczera odpowiedź. W rzeczywistości wcześniej nie podobała mu się żadna kobieta. Zdumiał się. iż dotychczas nie zwrócił uwagi, że nie dzielił kobiet na te. które mu się podobały, i na te, które mu się nie podobały. Zaniepokoiło go to. - Miałem ważniejsze sprawy na głowie. - Jakie? - Upajała się swą zażyłością z Garnerem, która nie łączyła go wcześniej z żadną kobietą. Z ulgą przyjęła wiadomość, że przed nią nie było w jego życiu innego ważnego „gorsetu" - Firmy Townsendów. Moja rodzina ma gorzelnię, przedsiębiorstwo transportu morskiego i bank, a także prowadzi rozległy handel i dysponuje udziałami w innych firmach. Kierowanie tymi zróżnicowanymi interesami oznacza wielką odpowiedzialność, do której mnie przygotowywano przez całe życie. Wkrótce powinienem przejąć to wszystko... - Zna- cząco zawiesił głos. - Zgodnie z tradycją w rodzinie Townsendów ster rządów przejmuje syn. - A co będzie wówczas robił twój ojciec? - Dostrzegła dziwną zmianę w wyrazie jego oczu. - Zajmie się polityką, będzie sprawował jakiś urząd. To właśnie robił dziadek Ezra, dopóki nie zachorował. To jest, również tradycja rodzinna, że w średnim wieku Townsendowie poświęcają się działalności politycznej. Wszystko u was jest takie uporządkowane – skomentowała, obserwując jego mimikę. Powiedziała „uporządkowane”, ale miała na myśli – nudne. - Wcale nie. W rzeczywistości kontrola nad interesami Towsendów zależy od posiadanych udziałów. Chcąc kierować tym imperium, trzeba zdobyć zaufanie rodziny i otrzymać od nich miejsce za kołem sterowym, wykazać się wymaganą wiedzą i laurami wojskowymi, a także zdolnościami w prowadzeniu interesów i nieposzlakowanym charakterem, i ożenić się. – Zaczerwieniły mu się uszy. - Ożenić się odpowiednio. – powiedziała za niego. Teraz zrozumiała, jak bardzo ich małżeństwo mogło wpłynąć na jego karierę. Skoro w opinii Townsendów w ten sposób się pohańbił, to w ich oczach jego zdolności do prowadzenia interesów i charakter musiały być oceniane nader niepochlebnie. Zaniepokojona tym Whitney spytała z poważną miną: - Naprawdę chcesz kierować interesami Townsendów? - Chcę i zawsze byłem do tego przygotowywany. - Zauważył, że jest zaniepokojona i udzielił mu się jej stan, Ale nie chciał teraz myśleć o czekających go problemach, lecz mieć czas dla niej i dla siebie. Pogładził nos i usta Whitney, polepszając tym nieco jej nastrój. Pocierała podbródek, który opierała na jego torsie, co go cudownie podniecało. Zamknął oczy, poddając się temu masażowi zmysłów. Gdy je otworzył. objął ją tak mocno, że straciła oddech. Odwrócił ją na plecy. - Mam czterdzieści procent udziałów w interesach Townsendów, a potrzebuję sześćdziesiąt, by zdobyć pełną kontrolę. Ale teraz chcę mieć sto procent Whitney Daniels. Przed świtem pozbierał z podłogi ubranie, włożył spodnie i cicho wyszedł do swojego pokoju. Zaskoczyło go miłe ciepło. Ktoś napalił w kominku, nawet jeśli było jasne, gdzie Garner Townsend spędza noc. To na pewno był Benson, bo tylko on potrafi nie zważać na nieobecność swego pana i robić swoje. Major przysunął do kominka fotel i usiadł wygodnie, opierając gołe stopy w pobliżu tlących się jeszcze szczap. Zastanawiał się, co mu się przydarzy złego, bo tak byto już dwa razy po tym, jak kochał się z Whitney. Ale odczuwał wewnętrzny spokój. Napięcie nie powróciło; Musiał przyznać, że po raz pierwszy w życiu w pełni usatysfakcjonował zmysły. Ze zdumieniem stwierdzał, że jaśniej myśli i lepiej się skupia. Tej nocy kochał się z Whitney wiele razy, zbyt wyposzczony seksualnie i zbyt nią upojony, by móc się powstrzymać. Ale inaczej niż po whisky, nie był pijany. lecz świadomy wszystkiego. Z większym niż dotychczas dystansem zastanawiał się nad wzburzeniem, jakie w nim wywołała od chwili, gdy ją poznał. W jej obecności przeżywał ustawiczną udrękę z powodu podnieconych zmysłów, gdyż jego ciało wymykało się spod kontroli i ulegało rozpasanym namiętnościom. Pożądanie dochodziło w nim do głosu przy żołnierzach i mieszkańcach Rapture, w zimnym mokrym lesie i pod ścianą stajni, jakby funkcjonowało niezależnie od jego woli, ślepe i przerażające. Na wspomnienie tego wszystkiego jęknął i oparł głowę na fotelu. Chuć opanowała go również wczoraj wieczorem, przy rodzinie. Ze zgrozą stwierdzał, że na widok zarysu sutków Whitney pod bluzką i jej pośladków w obcisłych zamszowych spodniach podnieca się jak samiec w rui. Przez cały czas próbował to sobie jakoś tłumaczyć i pomniejszać wagę katastrof powodowanych w jego życiu przez nieokiełznane i niewiarygodne pożądanie! Z pewnością za sprawą natury był okropnie kochliwy i łatwo się podniecał oraz ulegał zmysłom. Po pierwszym takim doświadczeniu, z Chloe, gdy miał szesnaście lat - na wspomnienie tamtych chwil przeszły go ciarki - przez lata uczył się bronić przed wyrafinowaniem płci niewieściej. Potrafił dostrzec śmieszność afektacji kobiet z jego klasy i stłumić swoją męską reakcję na ich urodę. Nauczył się nie zwracać uwagi na ich uwodziciel- skie manipulowanie mężczyznami za pomocą strojów. Ale Whitney stanowiła całkowite przeciwieństwo kobiet, przed którymi nauczył się bronić. Była prostolinijna i nieefektowna, a także raczej nieświadoma pożądania, jakie wzbudzała u mężczyzn. Ponadto miała napawające grozą upodobanie do spodni i i brutalnej szczerości i cechowała ją bulwersująca obojętność na pozycję społeczną i bogactwo. Absolutnie nie była podobna do kobiet z jego klasy, z wyjątkiem skłonności do zdrady, która służyła osiąganiu zamierzonych celów. Jego słabość do tej kobiety wciąż rosła. Ledwie panował nad pożądaniem, jakie w nim wzbudzała, ale chodziło o coś więcej niż o zwierzęcą chuć. Z niepokojem przypomniał sobie, jak zajadle jej bronił przed atakami rodziny i z jakim oddaniem ją pocieszał. Była taka zraniona i pełna słodyczy, że wyzwalała w nim uczucia daleko wykraczające poza zwykłą sympatię. Bał się nawet myśleć o katastrofie, jaką mogło to spowodować. Nie panował nad swoimi uczuciami do żony i postanowił to zmienić. Chciał wyplątać się z zależności od niej, by nie zmarnowała mu życia i szansy na przejecie kontroli nad spółkami Townsendów. Uznał, ze musi zachować wobec Whitney dystans i czujność wobec pragnień, jakie w nim wyzwalała najzwyklejszymi ruchami i gestami Zastanawiał się, jak może to osiągnąć, i doznał olśnienia - powinien sprawdzić, co dzieje się w spółkach Townsendów. Bez wątpienia czekała go tam ciężka praca, dzięki której mógłby uwolnić się od żony. Nagle przyszło mu do głowy rozwiązanie. Skoro Whitney tak zniewalała jego zmysły, to powinien za pomocą strojów ukryć jej ponętną figurę. Wówczas nie wyzwalałaby w nim takiego nieokiełznanego pożądania. Co więcej, mógł upiec na tym samym ogniu drugą pieczeń, bo jego rodzinie byłoby łatwiej zaakceptować stosownie ubraną panią Townsend. Był absolutnie przekonany do tego pomysłu. Powinien kazać ubrać Whitney jak zepsutą, skłonną do zdrady damę, bo wtedy potrafiłby ją ignorować. Powinien jej sprawić wyszukane stroje, całe mnóstwo szykownych, wymyślnych strojów. Od tego należało zacząć. Gdy rano Whitney się obudziła, Garnera już nie było. Przekręciła się na drugi bok i mościła w miękkiej pościeli, przypominając sobie rozkosze, jakich tu dziś zaznała. Po chwili wstała włożyła koszulę, poruszyła drwa w kominku i rozsunęła zasłony w oknie. Słońce było już wysoko na niebie. Zerknęła na podłogę wokół łóżka, łudząc się, że znajdzie jakąś zapomnianą przez Garnera część garderoby, ale zabrał wszystko. Przypomniała sobie z uśmiechem, że to ranny ptaszek. Zbierając swoje rzeczy z podłogi mimowolnie przypomniała sobie, jak Garner je z niej zajął. Wyszedł za nią z jadalni, lecz zamiast wygłaszać pouczenia, jak powinna się zachowywać, wysłuchał jej i wziął ją w objęcia. Była wtedy taka zagubiona i osamotniona, że nie wiedziała, co ze sobą począć. On wzniósł się ponad gniew Townsendów i ponad swoje uprzedzenia, pokazując, jak jej pragnie. Pocieszył ją i dodał jej otuchy. To było więcej, niż spodziewała się kiedykolwiek od niego otrzymać. Może zatem istniał cień nadziei, że transakcja, jaką z nim zawarła, przyniesie owoce? Mercy zjawiła się ze śniadaniem i kubełkiem gorącej wody. Z niezadowoleniem spojrzała na rozsunięte zasłony i buzujący w kominku ogień, po czym zajęła się słaniem łóżka oraz zmianą ręczników. Whitney czuła się niezręcznie, że ktoś wykonuje czynności, które w domu wykonywała sama. Sposępniała na wspomnienie wyrzutów, jakie wczoraj robiła jej Żelazna Rodzina, oskarżając ją o usidlenie Garnera po to, by zdobyć jego pieniądze i żyć w luksusie na wschodnim wybrzeżu. . - Ja będę rozsuwała zasłony i paliła w kominku, psze pani - oświadczyła pokojówka, spoglądając na nią czujnie i w napięciu.-To należy do moich obowiązków. Zrobiłabym to wcześniej, ale zajrzałam tu i pani jeszcze spała. Młodszy pan powiedział, żebym poczekała, aż pani wstanie. - Mercy, czego ode mnie oczekujesz w zamian za służbę? - W Whitney odezwał się instynkt kupiecki. - Niczego nie oczekuję, psze pani. - Pokojówka nachmurzyła się tak, iż pogłębiły się zmarszczki na jej czole. -Wykonuję swoje obowiązki. - Nie masz względem mnie żadnych obowiązków. Chciałabym ci pomóc w codziennych zajęciach w zamian za przynoszeni wody i drewna. - Psze pani.- Mercy spoglądała na nią ze zdumieniem, widząc, że ona nie żartuje. – Nigdy nie mogłabym na to pozwolić. To jest nie do pomyślenia. Pokojówka była zaszokowana jej propozycją. Ale Whitney, kierująca się kupiecką logiką, doszła do wniosku, że po prostu za mało jej zaoferowała. Okryła się szkarłatem na myśl, że w tym wspaniałym domu jest największą nędzarką, która nie ma nic własnego na wymianę. Nie potrafiło to jednak powstrzymać osoby pochodzącej z Danielsów przed targowaniem się. - W porządku. Rozsuwaj zasłony i rozpalaj ogień w kominku, a ja będę przynosiła wodę i drewno. Jeśli powiesz mi, gdzie trzymacie drewno, to chętnie będę je rąbała. - Psze pani. - Mercy dramatycznym gestem przycisnęła do bujnych piersi zaczerwienioną rękę i cofnęła się, potrząsając głową. - Nie, psze pani. Ja nie pokażę. - I wyszła, szeleszcząc szarą spódnicą. Whilney była purpurowa ze wstydu, że nie ubiła żadnego interesu. Z jeszcze większą determinacją postanowiła brać dla siebie w tym domu tylko minimum zagwarantowane w uczciwej transakcji, gdyż dzięki temu nikt nie będzie mógł jej nazwać chciwą intrygantką i łowczynią fortun. Chciała mieć tu zapewnione jedynie to, co niezbędne, czyli wyżywienie i dach nad głową, należące się jej jako żonie Garnera. Uznała, że ma wystarczająco dużo ubrań, by wyglądać przyzwoicie i nie marznąć. Umyła się, dziobnęła śniadanie i ruszyła z tacą do kuchni. Zatrzymała się u szczytu schodów prowadzących do holu wejściowego, bo nagle zdała sobie sprawę, że nie wie, gdzie jest kuchnia. Gdy usłyszała z tyłu odgłosy ciężkich kroków, z przestrachem odwróciła głowę i zobaczyła Bensona, który szedł do niej w pośpiechu. W jednej ręce trzymał szczotki do czyszczenia kominka, a w drugiej kubeł. Na jego za dużym, zniszczonym ubraniu i rumianej twarzy widniały ślady sadzy i popiołu. Gdy Whitney odwzajemniła jego niepewny uśmiech, strasznie się ucieszył. - Psze pani! - Z zadowoleniem patrzył na jej radosną twarz, - Dobrze się pani miewa? - Dość dobrze. A ty, Benson? Jak ci się podoba praca lokaja? - Och. – Zawstydzony spuścił oczy. – Major już miał lokaja, więc przydzielili mnie do czyszczenia pleców i kominków. Wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko stary Edgewater nie sprawdzał mnie tak często. Whitney skinęła głową ze współczuciem. - Och. - Odstawił wiadro, odłożył szczotki i chciał wziąć od niej tacę- - Zaniosę to,. psze pani. - Nie. - Odsunęła się do tyłu. - Sama zaniosę. Powiedz mi tylko, gdzie jest kuchnia. - Ależ, psze pani. - Nadal starał się wyjąć z jej rąk tacę, lecz mu nie pozwoliła. - Na litość boską, co tu się dzieje? - rozległ się na schodach głos Madeline, która niebawem przystanęła na najwyższym. stopniu. Whitney z trudem powstrzymała uśmiech, bo panna Townsend miała wysoko zaplecione warkocze, które nieodmiennie kojarzyły jej się ze zwieszonymi uszami psa gończego. - Co ty wyprawiasz? - zwróciła się Madeline do Bensona. - Zaoferowałem się, ze odniosę tacę do... - Sama to potrafię zrobić - przerwała mu Whitney. - Nie bądź śmieszna. - Madeline spojrzała na nią impertynencko. - Ty nie możesz nosić rzeczy - To praca służących. - Wyjęła z jej rąk tacę i z obrzydzeniem podała Bensonowi. - Zanieś to do kuchni i zajmij się swoimi obowiązkami. Zapamiętaj, że jesteś tu od czyszczenia pieców i kominków. - Gdy zaczerwieniony Benson pospiesznie odszedł z tacą, otaksowała Whitney zimnym spojrzeniem, które postarzało jej młodziutką twarz, - Kuzyn Garner zlecił mi zadanie - mam dziś po południu zaprowadzić cię do krawcowej. - Skrzywiła się na widok bluzki i spódnicy Whitney. - Z pewnością po to, żebyś mogła się pokazać ludziom. Przygotuj się do wyjścia w południe. Whitney nie zapomniała, jakie podjęła dziś postanowienie i uznała spotkanie z panną Townsend za znakomita okazję do zademonstrowania, że nie ma zamiaru pławić się w luksusach Townsendów. Skrzywiła wargi w uśmieszku. - Nigdzie nie pójdę. Mam wszystko, co trzeba - oświadczyła obojętnym tonem. Madeline zaskoczyła ta odpowiedź. Poruszyła ładnym nosem i spod zmrużonych powiek przyjrzała się Whitney badawczo,j jakby wietrzyła w jej odmowie jakiś podstęp. - Rób, jak uważasz - skomentowała. Whitney z zadowoleniem patrzyła, jak apodyktyczna kuzynka Garnera wyniośle zmierza do swego pokoju. Po chwili zeszła sprężystym krokiem po schodach i ruszyła przez hol w stronę, w którą skręcił Benson. Postanowiła sama odnaleźć kuchnie Madeline zatrzymała się przed drzwiami swego pokoju i ukradkowo zerknęła w stronę schodów, ale nie było już tam żony Garnera. - Kuzynie nie będziesz mógł powiedzieć, że nie próbowałam - mruknęła pod nosem. Whitney odkryła kuchnię z tyłu wielkiego domu. Gdy tam weszła, wszyscy znieruchomieli przy swoich zajęciach. Spytała grzecznie, gdzie jest źródło lub studnia i drewno na opał. Przełożony służących kręcił nosem, ale w końcu pokazał jej ogromny stos narąbanego drewna na tylnym dziedzińcu. Gdy wzięła kilka szczap, zmiażdżył ją wzrokiem i wyszarpnął jej z rąk wszystkie. Próbowała się z nim targować i zaproponowała, ze przyniesie drewna również do innych pokojów, jeśli tylko pozwoli jej zabrać te. Po kilku minutach wróciła do kuchni z pustymi rekami, czerwona jak burak. Ten łajdak zachowywał się tak, jakby drewno stanowiło jego własność. Zażądała wiadra i zaprowadzenia do studni, ale odmówił jej również tego. Była bliska wybuchu, gdy nagle spostrzegła, że na wielkim stole wyrabia się ciasto. Postanowiła zaoferować swe umiejętności kulinarne w zamian za zgodę przełożonego służących na to, by sama przyniosła drewna i wody do sypialni. Główna kucharka spoglądała na nią ze zgrozą, a jej pomocnicy i pomocnice oraz pokojówki i pokojowcy - którzy przybiegli do kuchni na wieść, że jest tu żona młodego pana - w podnieceniu wymieniali szeptem uwagi. Pulchna i rumiana główna kucharka zasłoniła sobą stół, ale tym razem Whitney nie zamierzała tak ławo ustąpić. Wiedziała, że wszyscy kucharze i kucharki zazdrośnie strzegą swych przepisów. Gdy Sarah piekła jeden ze swych najlepszych placków, nie pozwalała nikomu nawet zbliżyć się do pieca. - Czy słyszeliście o chałce owocowej Queensberry? – spytała zaczepnie. Widząc zaskoczenie głównej kucharki, przypomniała sobie, że jedna z opowieści Kate o wspaniałym życiu na wschodnim wybrzeżu dotyczyła jedzenia owoców, a ściślej chałki owocowej. Na skrzywioną boleśnie twarz kucharki zareagowała czarującym uśmiechem Danielsów. który był nie do odparcia. Wkrótce rękami ubrudzonymi po łokcie mąką. wyrabiała ciasto i posypywała je kawałkami obranych jabłek, posmarowanymi wiśniową konfiturą. Chodząc po domu, Edgewater ze zdumieniem stwierdził, że wszyscy służący porzucili zajęcia i gdzieś poszli. W końcu spostrzegł, że tłoczą się w drzwiach kuchni. Wściekły podreptał tam najszybciej, jak mógł. Widok żony młodego pana, która w zakasanych rękawach i z twarzą pobrudzoną mąką pochylała się nad stołem z ciastem, tylko dodał oliwy do ognia. Oczywiście majordomus nie zwrócił uwagi pani Townsend, tylko wyładował gniew na służących. Ona zaś wytarła ręce, otrzepała spódnicę z mąki i udała się do części domu, którą nazywał rodzinną. Nie mając co ze sobą począć, chodziła bez celu po głównym holu. Zaplotła dłonie na plecach, by przypadkiem nie strącić jakiegoś bezcennego przedmiotu, których było tu wiele. Po obu stronach holu znajdowały się ogromne salony, w których stały meble o jedwabnych obiciach, a na ścianach wisiały wielkie portrety, utrzymane w ciemnych barwach, przedstawiające starszych mężczyzn o kwaśnych minach. Pomyślała, że prawdopodobnie obrazy przedstawiają przodków Townsendów, bo z jakiego innego powodu trzymaliby w salonach portrety takich ponuraków? Oglądała je uważnie i kręciła głową. Żadnej z tych osób nie mogłaby zaufać, bo ich oczy zdradzały nieczułość i chciwość, a nosy świadczyły o uszczypliwości i wścibskości. Poza tym wszyscy mieli arogancko i nieustępliwie uniesione podbródki. To była galeria Żelaznych Przodków Garnera Townsenda. Whitney zadawała sobie pytanie, jak to się stało, że całkiem nie jest do nich podobny. Po pewnym czasie skręciła w boczny korytarz. Zaglądała do pokojów i zastanawiała się, gdzie może być Garner. Gdy zobaczyła uchylone drzwi, podkradła się do nich i z zaciekawieniem zerknęła do wnętrza pachnącego starociami. W pokoju o zamkniętych okiennicach było mnóstwo półek z książkami i papierami. Stanowił uderzający kontrast z pozostałymi więc zaintrygowana weszła do środka. Poczuła stary zapach dymu tytoniowego i kurzu. Ruszyła do okna, by otworzyć okiennice Gdy już to zrobiła, w pobliżu kominka usłyszała ciężki oddech i chrząknięcie. Odwróciła się gwałtownie. - Ach, to ty! - rozległ się zaspany głos. Należał do Ezry Townsenda, który siedział w fotelu na kółkach przy kominku i ręką osłaniał oczy przed słońcem. Spoglądał na Whitney z irytacją, - Co tu, u diabła, robisz? - Sądziłam, że w pokoju nie ma nikogo. - Wyprostowała się, przygotowana do obrony po wszystkich niefortunnych spotkaniach, jakie jej się dziś przydarzyły. - Zobaczyłam książki i chciałam... - Rozumiem- prychnął z ironią. Przesunął wzrokiem po jej zgrabnej figurze i zwrócił uwagę na dumę w uderzająco pięknych oczach. - Co taka niewykształcona dzierlatka mogłaby robić z książkami? Chyba tylko je ukraść. Szczeniak powinien cię krócej trzymać. - Za pozwoleniem, umiem czytać i pisać. - Prowokacyjnie skrzyżowała ręce na piersiach. - A Danielsowie nie kradną. Bierzemy tylko to, co udaje nam się wytargować w uczciwej transakcji. - To się jeszcze okaże. - Podjechał do niej na fotelu na kółkach. Stwierdził, że jest nadzwyczaj zgrabna i urodziwa. - Jak ci się to udało? - Widząc niedowierzanie na jej twarzy, wyłożył kawę na ławę: - Jak ci się udało złapać go na męża? On czasami postępuje głupio, ale nie jest idiotą. - To prawda. Nie jest idiotą - odparte wściekła. – Nie jest też arogantem i tyranem, smarkaczem sączącym jad ani starym piernikiem! - Z przyjemnością patrzyła, jak bladą twarz staruszka pokrył rumieniec. - Czasami trudno z nim wytrzymać, ale absolutnie nie jest taki jak wy wszyscy, Żelaźni Townsendowie! I Bogu za to dzięki. - Uniosła ramiona i patrząc na Erę, który bezgłośnie poruszał ustami, odwróciła się do drzwi. - Wynoś się stąd! — rzucił za nią. gdy przekraczała próg. Potoczył fotel pod okno, by zamknąć okiennice, ale otworzyły się z trzaskiem. Spróbował jeszcze raz i sytuacja się powtórzyła. Zaklął w myślach i odwrócił fotel w stronę otwartych drzwi. Poczuł na głowie ciepłe promienie słońca i gniew mu przeszedł. Myślał o tym, czego się właśnie dowiedział i co go zaintrygowało - ta krewka dzierlatka stała murem za szczeniakiem. 17 Whitney pomknęła po schodach do swojego pokoju, jedynego schronienia, jakie miała w tym domu. Opadła ciężko na ławę w nogach łóżka i utkwiła wzrok w niebieskim dywanie. Poznała już złośliwą rodzinę Garnera, naburmuszonego starego majordomusa i zastraszonych, przewrażliwionych służących. Dopiero zbliżało się południe, a ona zdążyła zgorszyć i obrazić niemal wszystkich w tym domu. Westchnęła z irytacją. Nie pozwolili jej uczciwie targować się o to, co chciała robić. To była niewybaczalna obraza jej kupieckiej dumy. Oskarżali ją, że jest łowczynią fortun, ale odmawiali jej prawa do godnego zarabiania na utrzymanie. Danielsowie mieli praktyczne podejście do wszystkiego, a ona była zbyt przebiegłym kupcem, by nie zorientować się od razu, że sytuacja przedstawia się beznadziejnie. Dalsze targowanie się i upieranie przy tym, że sama będzie wykonywała podstawowe zajęcia, mogło tylko wzmocnić ich nienawiść do niej i narazić ją i jej męża na dalsze kpiny. Nie przejmowała się tym, co myślą o niej nikczemni Townsendowie, ale chciała, by traktowali z szacunkiem Garnera i liczyli się z nim. Ich aprobata dla jego poczynań miała kluczowe znaczenie dla przyszłej pozycji w spółkach Townsendów, a on pragnął przejąć kontrolę nad rodzinnym imperium. Wzdrygnęła się na myśl o jego rodzinie. Black Daniels uważał, że Garner powinien zapewnić Whitney rodzinę, ale to było gniazdo żmij! Bezwzględni, krytyczni i zwalczający innych, Townsendowie oznaczali swe terytoria procentami udziałów w firmach i interesach, zaciekle broniąc swego stanu posiadania. Whitney nachmurzyła się jeszcze bardziej. Oni nigdy nie będą jej rodziną! Nie mogła sobie wyobrazić wychowywania się w takiej atmosferze. Jak Garner to wszystko znosił? Nagle zaczęła go rozumieć i współczuć mu. Po prostu schronił się w żelaznym pancerzu i dzięki temu przetrwał surowy, nienaganny i nieugięty. Przywołała w pamięci jego twarz, taką, jaką widziała wczoraj w nocy, o zagadkowym spojrzeniu i promiennym uśmiechu. W żelaznym pancerzu tkwił czuły i wrażliwy mężczyzna, który kochał się z nią, i pocieszał ją, nie zważając na pogardliwy stosunek do niej swojej rodziny i na własne obawy związane z jej pochodzeniem i wychowaniem. Już zaczynała myśleć, ze myli marzenia z rzeczywistością i wszystko sobie wyobraża, powodowana najgłębszymi pragnieniami, ale to były fakty. Garner kochał ją wczoraj tak czule i namiętnie, że na myśl o tym w jej szmaragdowych oczach pojawiły się łzy wzruszenia. Dał jej nieopisaną rozkosz, a sam wydawał się szczęśliwy. Jej gorycz wyparło żarliwe uczucie. Black Daniels miał rację co do tego, że Garner Townsend jest jej coś winien, ale ona nie chciała jego pieniędzy i rodziny. W transakcji jaką z nim zawarła, liczyło się więc tylko to, co mężczyzna może dać kobiecie jako kochanek. Na wspomnienie dotyku palców męża na gołej skórze Whitney poczuła podniecenie, zapragnęła jego pocałunku i miłosnych uniesień. Jeśli nie zawodził jej instynkt kupiecki, to prawdopodobnie otrzymała więcej, niż liczyła, że dostanie, może nawet znacznie więcej. Uśmiechnęła się szerokim, czarującym uśmiechem Danielsów. Wieczorem Madeline poinformowała ją w głównym holu, że Garnera nie będzie dziś na kolacji - z powodu interesów – i oświadczyła, że może kazać jej podać w pokoju. Mściwy uśmieszek panny Townsend świadczył o chęci zrobienia jej afrontu. Pani Townsend postanowiła więc niw skorzystać z nadarzającej się okazji uniknięcia kontaktu z rodziną męża, zignorowała Madeline i bez słowa poszła do jadalni. Jak dama poczekała, aż służący nakryją dla niej i podadzą spóźniona kolację, a później pod obstrzałem wrogich spojrzeń ojca, dziadka i stryjecznej siostry Garnera zjadła w skupieniu podane dania i potrawy, zachowując się przy stole w sposób, z którego Kate byłaby dumna. Popełniła tylko jedną gafę, prosząc o szklaneczkę whisky, zamiast wina, na które nie miała ochoty. Spotkała się z kategoryczną odmową. W ciągu następnych trzech dni nie miała możliwości egzekwowania transakcji, jaką zawarła z Garnerem, bo go nie widywała. Wstawał wcześnie rano i udawał się do biura firm Townsendów, a wracał późno wieczorem, uniemożliwiając wszelki kontakt Z bólem uświadomiła sobie, że jej unika. Przemierzała dom, samotna i opuszczona, oglądając go i starając się jakoś spożytkować nadmiar energii. Ale nawet rezydencja Townsendów nie była aż tak wielka, by dało się myszkować po niej bez końca. Niemal po trzech dniach wędrówki i unikania nieprzyjemnej rodziny Whitney dała za wygraną. Zeszła do głównego holu, przysięgając sobie, że już nigdy nie cofnie się przed żadnym z Townsendów. Pchnęła skrzydło przesuwanych drzwi jednego z salonów i weszła do środka, nie wiedząc, że ktoś tam jest. Nagle zobaczyła Madelme, która siedziała na obitej brokatem kanapie przy kominku, w towarzystwie dostojnej damy o szpakowatych włosach. Kobieta podążyła za wzrokiem wściekłej panny Townsend i zobaczyła stojącą przy drzwiach młodziutką nie znaną osóbkę. - Przepraszam. - Whitney nachmurzyła się. - Nie wiedziałam, że… - Skoro już tu weszłaś - Madeline odstawiła filiżankę na tacę i mściwie spojrzała na panią Townsend – to zabierz to. - Pomachała na nią lekceważąco ręką. – I odnieś do kuchni. Whitney przystanęła na chwilę. Ku swemu zaskoczeniu poczuła się dotknięta, że kuzynka Garnera potraktowała ją jak służącą. Madeline dała jej jasno do zrozumienia, że skoro ona z uporem ubiera się i zachowuje jak służąca, to będzie ją tak traktowała. Dostojna dama zerknęła na młodziutką osóbkę, udając, że nie patrzy, i powróciła do przerwanej rozmowy z Madeline. Whitney znowu poczuła się dotknięta. Od niedawna należała do rodziny z bostońskiej elity, ale szybko się zorientowała, że potraktowanie kogoś jak powietrze to obelga. - Moja droga, a co z żoną Garnera? Kiedy wreszcie ją zobaczymy? - dopytywała się dostojna dama. - Och, to jeszcze trochę potrwa - mruknęła panna Townsend. - Ona się wychowała na pograniczu. Nie ma naszych upodobań. Czy pani sobie wyobraża, że ona nie pije wina, tylko whisky? - Moja droga, co ty powiesz? Biedny Garner. Whitney odwróciła się na pięcie i z trzaskiem zamknęła drzwi. W holu omal nie wpadła na Edgewatera. - Co się stało z pani surdutem? - Zesztywniał, słysząc to pytanie. - Nie ma go w moim pokoju. Mercy powiedziała mi, że powinieneś wiedzieć, gdzie on jest. Taki z szarego filcu, z szykownymi rogowymi guzikami. - Gestykulowała z irytacją. - Nie da się go wymazać z pamięci, proszę pani - prychnął i wymownie zerknął na jej strój. - Wydawało mi się, że pani nie zamierza wychodzić z domu, dopóki nie zostanie pani dostarczona nowa garderoba. - Nie będzie żadnej nowej garderoby. - Czerwona ze złości, rzuciła ukradkowe spojrzenie na swój prosty strój z samodziału. Zgodnie z opinią Madeline ubierała się gorzej niż służąca. Wyprostowała się i rozkazała majordomusowi: - Przynieś mi ten surdut. ? - To niemożliwe, proszę pani. Został spalony. - Spalony? – Porażona tą wiadomością, straciła głos, ale po chwili wykrztusiła: - Jak mieliście czelność? Zraniona i oburzona, poszła do kuchni. Chciała wyjść na chwilę z tego domu, by się nie nudzić. - Chcę pożyczyć surdut, jakikolwiek. - Stanęła pośrodku kuchni, unosząc wysoko głowę i opierając dłonie na biodrach. - Odpłacę za to. Zszokowani służący, do których zdążył już dołączyć majordomus, milczeli. - Proszę. - Benson nie zważał na mamrotanie Edgewatera i pomlaskiwanie głównej kucharki, lecz wysunął się do przodu i zaczął rozpinać zniszczony wojskowy mundur. - Będę zaszczycony, jeśli weźmie pani mój. Wzruszona pani Townsend skinęła głową na znak, że przyjmuje jego ofertę. - Nie. - Mercy podeszła do kołków, na których wisiały ubrania i zdjęła swój gruby brązowy płaszcz. Podała go Whitney, oświadczając z powagą: - Damskie palto jest dla pani bardziej odpowiednie. Whitney skinęła głową z wdzięcznością, zarzuciła płaszcz na ramiona i wyszła z kuchni, gdzie zapanowało straszne zamieszanie. Apodyktyczny majordomus był bliski furii i walił pięścią w stół, dopóki służący się nie opamiętali i nie powrócili do swoich zajęć. Garner zjawił się w domu późnym popołudniem. W bolącej głowie wirowały mu liczby. Ogarnęło go przerażenie na myśl, że powinien sprawdzić, co dzieje się z jego nieobliczalną żoną, zanim uda się do swej sypialni. Unikanie Whitney kosztowało go zbyt wiele wysiłku i oznaczało drastyczne ograniczenie snu. Nie potrafił stłumić pożądania, jakie wyzwalała w nim ta kobieta, ani też mu ulec. Szybko podał palto i kapelusz bardzo dziś powściągliwemu Edgewaterowi, ale zanim zdążył wejść na schody, wyrosła przy nim Madaline. Nakłoniła go, by udali się do wschodniego salonu na rozmowę. Gdy tylko weszli do środka, drobiazgowo wyliczyła uchybienia, jakich jej zdaniem dopuściła się Whitney. - Kuzynie, mam obowiązek uświadomić ci, że twoja żona postawiła cały dom na głowie. Przeszkadzała służącym w pracy, nachodząc ich w kuchni i wykłócając się z nimi, że będzie wykonywała zajęcia, które należą do nich. Targowała się o swoje utrzymanie w tym domu jak pospolita przekupka. To wprost nie do pojęcia, ale chciała nosić wiadra, ciągnąć wodę ze studni i rąbać drewno na swój użytek, jakby nadal żyją na tym strasznym pograniczu! Służący są zakłopotani jej zachowaniem. Znieruchomiały Garner przywołał w pamięci obrazy Whitney zaciekle targującej się o wszystko. Ale to, że chciała wykonywać zajęcia służących, w zamian za utrzymanie w tym domu, było dla niego nie do wyobrażenia. Wzdrygnął się. - I odmówiła pójścia do krawcowej, co było konieczne, by mogła się pokazać ludziom. Kategorycznie odmówiła. - Madeline zatrzepotała rzęsami i przytrzymała się wypielęgnowaną dłonią za gardło, jakby męczyły ją duszności z powodu szoku. - Oświadczyła, że nie chce i nie potrzebuje nowych strojów i nigdzie nie pójdzie! I poprosiła o whisky, jak nieokrzesana dzikuska. - Panna Townsend przyłożyła dłoń do czoła. Garner wreszcie odzyskał panowanie nad sobą i kazał jej usiąść na kanapie przy kominku. - Zrezygnowała z nowych strojów? - wycedził przez zaciśnięte zęby, czując że ból głowy się nasilił. Cholera! Powinien był przewidzieć, że jest do tego zdolna i zniweczy jego plan. Jakby tego było mało, wszystkich uraziła i zażądała whisky! Ale musiał uczciwie przyznać, że stało się to z jego winy. Pozostawił ją samej sobie, licząc, że ona jakoś pogodzi się z jego… Nie, musiał spojrzeć prawdzie w oczy i przyjąć do wiadomości, że uciekł od niej. Pragnienia i uczucia, jakie w nim budziła, niszczyły jego rozsądek i dlatego ją opuścił. Teraz nagle uświadomił sobie, że nie ma ucieczki od kogoś tak pełnego wigoru i niekonwencjonalnego jak Whitney Daniels. Powinien był wcześniej odkryć, że ona stanowi w jego życiu siłę, z którą musi się zmierzyć, stanąć oko w oko, bez względu na konsekwencje. - Pożyczyła płaszcz od służącej i wyszła – dotarł do niego głos kuzynki, bliskiej teatralnych łez. - Jak to wyszła? – Ta wiadomość nim wstrząsnęła. Chwycił Madaline za ramiona. – Co chcesz przez to powiedzieć? Dokąd się udała? - Nie wiem. Po prostu dostała tego swojego napadu złości i wyszła przed kilkoma godzinami. Prawdopodobnie odeszła stąd na zawsze. Garner wpadł do jej pokoju z bijącym sercem, szukając wzrokiem należących do niej rzeczy. Otworzył szafę i odetchnął z ulgą. Jej ubrania nadal tu wisiały. Wiedział, ze nie odeszłaby bez nich na zawsze. Niewiele tym pokrzepiony, zbiegi na dół, krzycząc do majordomusa, by osiodłano dwa konie, dla niego i dla Bensona. Zamierzał ją znaleźć i... W zapadającym mroku Whitney zwolniła kroku. Strach przed powrotem do tego domu paraliżował ją. Spoglądała na sylwetę wielkiej rezydencji Townsendów i żałowała, że nie może spędzić nocy na dworze. Czuła się bardziej w domu wśród wielkich starych drzew i krzewów na pobliskich miejskich błoniach niż w wytwornym pałacu Garnera. Przez całe popołudnie myślała o tym, że dama, która odwiedziła Madeline, nazwała Garnera biednym. Townsendowie nie kryli, ze małżeństwo majora okryło ich rodzinę hańbą. Ale Whitney zdumiało to, że najbardziej oburzali się na jej stroje i typowy dla życia na amerykańskim pograniczu nawyk picia whisky. I czuła się zakłopotana tym, że oceniali otwartego i dżentelmeńskiego Garnera na podstawie tego, jak ona się ubierała i jaki trunek lubiła. Ogarnęło ją współczucie dla męża. Z ciężkim westchnieniem przystanęła i spojrzała w górę. Na bezchmurnym niebie dostrzegła pierwszą gwiazdę i sierp księżyca. Ogarnęła ją tęsknota za Kate i za jej życiową mądrością, a także za zaraźliwą pewnością siebie ojca. Zastanawiała się, czy od czasu rozstania wszyscy troje patrzą w to samo niebo i myślą to samo. Pustka, jaką odczuwała przez całe popołudnie, stała się jeszcze dotkliwsza. Otrząsnęła się z zadumy i ruszyła do domu aleją dla powozów. Pospiesznie weszła na schody portyku, mijając lokaja, który trzymał dwa konie. Sięgnęła do wielkiej mosiężnej klamki, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie i zobaczyła męski płaszcz z wielbłądziej wełny. Cofnęła się o krok i zaraz poczuła w pasie żelazny uścisk. Męskie dłonie przyciągnęły ją i znalazła się w świetle sączącym się przez otwarte drzwi z holu. - Jesteś! Whitney przestraszyła się, bo twarz męża przypominała maskę, na której zastygł gniew. W płaszczu z peleryną Garner wydał się jej jeszcze bardziej barczysty i wyższy. Spojrzał na jej rozwiane włosy i palto służącej, wymamrotał coś pod nosem i wciągnął ją do holu, gdzie zebrali się służący, na czele z majordomusem. Stała tam też Madeline. Wszyscy mieli osłupiałe miny. - Gdzie, u diabła, byłaś? - Zatrzasnął drzwi. - Na spacerze, na błoniach. - Starała się stać prosto w jego żelaznym uścisku. Gorączkowo zastanawiała się nad powodem jego furii. - Sama? W mieście, którego nie znasz? Czegoś bardziej nieodpowiedzialnego... - przerwał na widok ciekawskich spojrzeń i zaprowadził, ją do zachodniego salonu. Tam uwolnił ją z żelaznego uścisku i zamknął drzwi. - Zachowałaś się strasznie, niewybaczalnie! Poszłaś do miasta bez eskorty, nie mówiąc nikomu ani słowa. Przecież; mogłaś zostać napadnięta lub porwana. Nie wolno ci tak się zachowywać. Nie pozwalam ci chodzić do miasta samej! - Zacisnął palce na jej ramionach. Chciał nią potrząsnąć, ale gdy ciepło jej ciała rozlało się w jego dłoniach, tylko lekko ją poruszył. Czuł ulgę, bo szczęśliwie była cała i zdrowa, w domu. Nie mógł jednak łatwo przejść do porządku nad innymi sprawami. - W ciągu ostatnich trzech dni przewróciłaś ten dom do góry nogami! Żeby mi się to więcej nie powtórzyło! - Słucham? – Strąciła jego dłonie z ramion, urażona w swej dumie, silniejszej od lęku i niepewności. – O czym ty mówisz? Nie zrobiłam nic złego twojej bezcennej rodzinie ani nie wyżądziłam żadnej szkody w twoim domu, w którym można się udusić! - Wtrącałaś się do zajęć służących, prosiłaś o whisky i targowałaś się o wykonywanie prac domowych, w zamian za utrzymanie. Upierałaś się, że sama będziesz rąbała drewno i nosiła wodę jak posługaczka. To wprawia służących w zakłopotanie, a na mnie ściąga hańbę. - Bo nie miałam nic na wymianę za pracę, jaką dla mnie wykonują - odparła zapalczywie. - Za wszystko im się płaci! - Ja im nie płacę! - Spąsowiała ze złości. - Ale ja im płacę! - Odsunął się od niej. - Płacę im gotówką. W Bostonie zawiera się takie właśnie transakcje, czyli wszystko nabywa się za pieniądze. Nie uprawia się tu handlu wymiennego i nie targuje za pomocą rzeczy. Powinnaś się do tego przyzwyczaić. Za wszystko płaci się tu oficjalną federalną walutą, czyli dolarami! - Ja nie mam pieniędzy. — Była upokorzona jego bezceremonialnością. - Ale ja mam. Dużo. Tyle, ile potrzebujesz. - Nie wezmę od ciebie pieniędzy. - Odsunęła się od niego. - Pieniądze mi się nie podobają, bo są źródłem wszelkiego zła, jak pisze święty Paweł w Pierwszym Liście do Tymoteusza. - Była zbita z tropu i zraniona. - Nie chcę twoich pieniędzy. Nie chcę od ciebie nic. - Zawahała się świadoma, że po raz pierwszy w życiu dopuściła się poważnego kłamstwa, bo było coś, czego od niego chciała, co się dla niej liczyło. Garner dostrzegł, że Whitney walczy ze swoimi uczuciami, tak jak on walczył ze swoimi. Omal się nie rozkleił. Tylko gniew pomógł mu zapanować nad pożądaniem, jakie w nim wzbudzała. - Jesteśmy małżeństwem. - Ton jego głosu zdradzał niechciane podniecenie. - Wszyscy oczekują, że jako moja żona będziesz żyła na odpowiednim poziomie, bez względu na to, jaki prywatnie masz do tego stosunek. Takie są wymagania. Jako moja żona musisz mieszkać w tym domu, choć jak uważasz, można się w nim udusić. I powinnaś się przyzwyczaić, że służący wykonują dla ciebie różne prace, a także zachowywać się i ubierać jak dama. - Spojrzał na nią z urazą. I jeszcze jedno… - Rozzłościł się na nowo - Zbuntowałaś się przeciwko mojemu poleceniu i odmówiłaś pójścia do krawcowej, a ja jasno oświadczyłem, że powinnaś mieć nowe stroje. - Nie chcę żadnych nowych strojów. Nie są mi do niczego potrzebne. - Znowu poczuła się upokorzona. - Nie przyjmę ich. Nie wezmę niczego, na co sama uczciwie me zapracuję lub czego nie wytarguję w uczciwej transakcji. - Nie bądź śmieszna. Nie musisz na nic zarabiać. Jesteś moją żoną. Zapiekły ją oczy i poczuła ucisk w gardle. - Nie jestem twoją żoną. Nie widujemy się, nie rozmawiamy i nie sypiamy ze sobą. Jestem tylko kimś, z kim zdarzyło ci się popełnić życiowy błąd - stwierdziła szeptem. Musiał przyznać, że utrafiła tym oskarżeniem w sedno. Z brutalną szczerością ukazywało, jak fatalnie układa się ich współżycie. Z drugiej strony nie mówiło prawdy o łączących ich stosunkach. Ilekroć bowiem Garner widział Whitney, tylekroć pragnął jej do zatracenia. Zawsze, gdy patrzył jej w oczy, przeżywał straszny zamęt. Zdawał sobie sprawę, jak łatwo ją kochać. Kochał ją. Z przerażeniem nagle to sobie uświadomił. Z trudem wciągnął powietrze do płuc, jakby otrzymał brutalny cios. Po raz pierwszy w życiu zawładnęło nim to skomplikowane uczucie, wyzwalając najczystsze i najgłębsze zmysłowe pragnienia. Wpadł w panikę, bo miłość w najlepszym wypadku łączyła się z cierpieniem i niepewnością, a gdy dotyczyła Whitney, groziła katastrofą, więc należało o niej zapomnieć. Jego uczuciowy związek z tą kobietą nie mógł przecież być połowiczny, lecz wymagał postawienia wszystkiego na jedną kartę. Garner nie zapomniał, że już dwukrotnie go zdradziła. Whitney obserwowała jego wzburzenie, zdając sobie sprawę, że ona je spowodowała. Wiedziała, że Garner jej pragnie, choć tego nie chciał. Niestety, nie ufał jej. Świadczyły o tym zarzuty, jakie jej dziś postawił. Ale zwracał jej uwagę, że jest jego żoną i że powinna się zachowywać stosownie do tego. - Jak możesz tak mówić? - Chwycił ją za ramiona i przysunął do siebie. Znowu dał się ponieść uczuciom, ale nagle usłyszał przy kominku stłumiony kaszel i gwałtownie odwrócił głowę w tamią stronę. Whitney też tam spojrzała i zobaczyła Ezrę, który uśmiechał się wymuszenie, siedząc na fotelu na kółkach. Wszystko na to wskazywało, że był tu przez cały czas, gdy Whitney i Garaer wypowiadali wzajemne pretensje. Upokorzony wnuk błysnął na niego oczami i skierował zaczerwienioną Whitney do drzwi. Zaprowadził ją do jej pokoju pod obstrzałem spojrzeń ciekawskich służących. - Jesteś zobowiązana - zagrzmiał, górując nad nią, wysoki i silny, ale bojąc się jej dotknąć - zachowywać się, jak przystało na moją żonę. Każę jutro rano posłać po krawcową. Będziesz się ubierała w nowe stroje bez względu na to, czy ci się to podoba czy nie. Wyszedł, zamykając drzwi od zewnątrz, by nie mogła się wydostać z pokoju. U szczytu schodów natknął się na Ezrę, którego dwaj służący wnosili na górę, a dwaj inni toczyli po stopniach jego fotel na kółkach. Gdy dziadek siedział juz z powrotem w fotelu, oddalił służących i uśmiechnął się znacząco do Garnera, który w reakcji uniósł podbródek i ostentacyjnie zdejmował rękawiczki i płaszcz, zamierzając bez zatrzymywania się zejść po schodach. - Chłopcze, czasami zachowujesz się jak skończony osioł - stwierdził dziadek, a wówczas Garner przystanął i odwrócił się do niego. - Masz coś, o czym większość mężczyzn może tylko marzyć. - Roześmiał się z ironią. - Gorącą żonę, która nie wie, co się robi z pieniędzmi. O północy Whitney wciąż chodziła po pokoju, miotając się pomiędzy nadzieją i rozpaczą. Czuła, że dziś wieczorem pomiędzy nią i Garnerem wydarzyło się coś ważnego. Ale nie potrafiła określić, czy było to złe, czy dobre. Uznał, że jest zobowiązana zachowywać się, jak przystało na jego żonę. Czy zatem i on chciał, by dochowywali sobie oboje przysięgi małżeńskiej? A może to tylko duma Townsendów nakazywała mu mieć żonę będącą zaledwie ładnym dodatkiem do niego? Zgadnie z tym, co uważał jej ojciec wszystko miało swoje dobre i złe strony. Złą stroną jej związku z Garnerem było to, że ich małżeństwo nie mogło uchodzić w oczach Townsendów za właściwe i zdobyć ich akceptacji. Prawdopodobnie narażało na szwank reputację najmłodszego Townsenda. Whitney wciąż słyszała w myślach westchnienie damy, która przyszła z wizytą do Madeline - biedny Garner. Może rzeczywiście jako jego żona powinna była ubierać się w kobiece stroje i pić wino? Westchnęła. Na pewno wiedziała tylko to, że teraz chce od Gamera znacznie więcej, niż nakazywała przysięga małżeńska, znacznie więcej, niż samo dzielenie z nim łoża. Pragnęła skonsumować ten związek w pełni, nawet jeśli łączyła się z tym lubieżność i zaborczość. Była przecież Dalilą i miała zmysłowe pragnienia. Uważała, że to one odróżniają Dalilę od kobiet przyzwoitych, którymi raczej nie powoduje lubieżność i zaborczość. Co więcej, Dalila nie tylko miała zmysłowe pragnienia, ale je zaspokajała. Na przykład wkradała się do łoża Żelaznego Majora lub wabiła go do siebie. Whitney nareszcie odkryła, że jeśli chce go zdobyć naprawdę, to musi wykorzystać jego własne pragnienia przeciwko niemu, jak przystało na Dalilę. A jakie były te pragnienia? Gdy myślała o dzisiejszej kłótni z nim w salonie, uśmiechała się uwodzicielsko i oczy jej błyszczały. Wiedziała, iż te pragnienia dotyczą jej osoby, a dziś zorientowała się, że Garner nalal chce dzielić z nią łoże. Zależało mu tylko na tym, żeby ubierała się jak dama. Późnym rankiem przed pokojem Whitney zapanowało zamieszanie. Przed świtem do domu Townsendów sprowadzono jedną z najlepszych krawcowych w Bostonie. Zjawiła się szybko, znęcona obietnicą sowitej zapłaty. Ta drobna wytworna kobieta zdążyła już przepracować kilka godzin, a teraz stała bezradnie na korytarzu ze szwaczkami i Mercy. Przestraszone rozmawiały cicho i co chwila zerkały w stronę schodów. Garner pokonał schody kilkoma susami i zmierzał do pokoju żony. Miał twarz nieruchomą jak maska, a jego oczy pałały gniewem. Za nim kłusowała Madeline. Cztery kobiety w popłochu odskoczyły od drzwi, gdy młody Townsend zbliżył się i bez słowa wtargnął do środka. Madeline zwróciła uwagę, że krawcowa jest zszokowana sytuacją. - Jeśli piśniesz komuś słówko o tym, co tu zobaczyłaś, jesteś skończona w Bostonie - ostrzegła ją. Garner od progu natarł na Whitney, ubraną tylko w przejrzystą koszulę przed kolana. Celowo stała przed kominkiem, by płomienie dobrze oświetlały jej ciało. - Do cholery, co to wszystko znaczy? - Zatrzymał się w bezpiecznej odległości i oparł na udach zaciśnięte dłonie, - Powiedziałem ci, że będziesz się ubierała w nowe stroje bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie. - Zatrzymał wzrok na jej twarzy, nie chcąc ryzykować oglądania nagiego ciała pod niemal przezroczystą koszulą. Ale i tak opanowały go grzeszne pragnienia. Nic w Whitney Daniels nie było dla niego bezpieczne. - Nie włożę gorsetu - oświadczyła buńczucznie. - Nie bądź śmieszna. Każda dama nosi pod suknią gorset. Przed kilkoma dniami nawet ty miałaś go na sobie. – Zwrócił uwagę na jej zaczepnie uniesiony podbródek! I wzmógł czujność. - Ale teraz nie włożę. Nie lubię gorsetu i nie poddam się. - Skrzyżowała ręce pod biustem, tak iż zdradziecka pajęcza sieć materiału przylegała teraz ciasno do sterczących sutków, które przykuły wzrok Garnera. Whitney zwróciła, uwagę, że się podniecił, bo zaczerwieniły mu się uszy i policzki. - To się jeszcze okaże. - Ruszył do niej, ale nagle znieruchomiał. Poczuł na sobie uwodzicielskie spojrzenie zielonych oczu i pojął jej grę. W chwili słabości zwierzył się tej małej wiedźmie, że podobają mu się gorsety i teraz bezczelnie wykorzystywała to przeciwko niemu. Pomyślał, że to Dalila – sama się tak nazwała - zawsze będzie wykorzystywała jego popędy przeciwko niemu. . Przeszedł się po pokoju, rozglądając się wśród materiałów, dodatków krawieckich w drewnianych skrzynkach i sfastrygowanych ubiorów. Wkrótce wypatrzył na ławie trzy gorsety, frywolne i ozdobione koronką. Whitney stała przy nich w obcisłej koszulce przed kolana. Garner czuł, jak w jego żyłach płonie krew, ale nie mógł ulec panice. Ta sytuacja stanowiła sprawdzian siły jego woli, charakteru i mężowskiego autorytetu. Nie zamierzał się poddać cielesnym żądzom. Z groźną miną podszedł do gorsetów, chwycił pierwszy z brzegu i podsunął go żonie pod nos. - Whitney, włóż go. Przysięgam, że nie wyjdziesz stąd, dopóki tego nie zrobisz - ostrzegł. Uniosła podbródek jeszcze wyżej i spoglądała jeszcze bardziej uwodzicielsko. - Jeśli chcesz zobaczyć na mnie ten gorset, to sam mi go włóż - rzuciła mu wyzwanie, które musiał podjąć i wygrać tę rundę. - Tylko nie myśl, że nie potrafię tego zrobić lub że nie chcę - przestrzegł ją. W odpowiedzi skrzywiła usta w prowokacyjnym uśmiechu, zmuszając go do podjęcia próby. Burknął coś pod nosem i posadził ją na ławie. Uniósł jej stopy i wciągnął gorset na nogi. Gdy przesuwał go w górę po zgrabnych łydkach, uświadomił sobie, że Whitney się nie broni. Paradoksalnie poczuł równocześnie ulgę i napięcie. Spojrzał w górę i ogarnęło go przerażenie. Żona siedziała odchylona do tyłu, opierając dłonie na ławie. Oczy błyszczały jej jak szmaragdy, gdy usta miała rozchylone, a skórę zaróżowioną. Przykucnął i przesuwał gorset wyżej, a ona napierała kolanem na jego żebro. Z trudem panował nad coraz silniejszym podnieceniem. Utkwił wzrok w gorsecie i naciągnął go na jej uda, zdając sobie sprawę, że wraz z tym podnosi koszulę. Jęknął bezgłośnie. Zdesperowany wstał i postawił Whitney obok ławy. Teraz łatwiej było jej uciec, wyrwać się czy zrzucić gorset. Stała jednak spokojnie, trzymając ręce na bokach, gdy przesuwał go przez jej uda i pośladki. Obciągnął jej koszulę i starał się nie zwracać uwagi na wyeksponowaną przez gorset zgrabną pupę. Ale me mógł zniweczyć ciepła jej ciała i delikatnego różanego zapachu, oszałamiającego jego zmysły i paraliżującego zdolność myślenia. Wkrótce gorset eksponował jej szczupłą kibić, sięgając dużych jędrnych piersi. Garner odsunął od nich ręce, by nie ulec popędom, stanowiącym wielkie zagrożenie dla słynnej powściągliwości Townsendów. Ale Whitney spoglądała na niego tak, jakby rzucała mu kolejne wyzwanie, więc wziął głęboki oddech i przesunął gorset ponad ponętnymi wzgórkami. Siła, rzeczy dotknął jedwabistej skóry jej piersi i jego podniecenie sięgnęło zenitu. Wzdrygnął się i zaczerwienił. Odwrócił ją szorstko, by zasznurować z tyłu gorset, a ona w dalszym ciągu stała spokojnie. Drżącymi dłońmi z trudem przeciągał tasiemki i spoglądał na jej kark. ramiona, talie i pośladki. Jakże chciał przycisnąć to rozkoszne ciało do swej twardości objąć szczupłą kibić i uwolnić z gorsetu dorodne piersi. Nagle znieruchomiał, bo uprzytomnił sobie, że w tej: próbie sił Whitney chce, by wykazał inicjatywę i starał się ją podniecić. Ona doprowadziła go do eksplozji zmysłów bez najlżejszego dotyku i pocałunku, nie ujawniając swych pragnień. Znała jego słabość do siebie i wykorzystywała ją przeciwko memu. Z zadziwiającą łatwością niszczyła jego opanowanie. Czego od niego oczekiwała? Czy tego, by w końcu upadł do jej stóp? Zauważyła, że znieruchomiał. Czuła na plecach jego podniecające ciepło i odwróciła się wolno, by spojrzeć mu w oczy. Chciała na podstawie jego miny odgadnąć, czy jest spragniony jej pieszczot. Gdy znaleźli się twarzą w twarz, odsunął się na sztywnych nogach i wycofał pod drzwi. Teraz mogła dostrzec jego podniecenie. - Do cholery, niech cię wreszcie ubiorą jak damę. Gdy wyszedł, stała przez chwilę czerwona ze wstydu, że nie zareagował na jej podniecenie. Zastanawiała się, co jeszcze może zrobić, by w końcu ją objął. Gdy już wiedziała, jak to sprawić, uniosła dumnie podbródek i rozejrzała się po pokoju. Nie wystarczał do tego uwodzicielski czar Dalili, potrzebny był jeszcze spryt Danielsów. Znosiła cierpliwie przymiarki nowych strojów. Po początkowej odmowie włożenia gorsetu, gdy trzeba było wezwać na pomoc Garnera, nie utrudniała już pracy krawcowej i jej szwaczkom. Madeline pomogła im wybrać odpowiednie fasony sukien tylko dlatego, że Garner zażartował ponuro, iż w przeciwnym razie pokaże żonę bostońskiej elicie nagą. Whitney potulnie wkładała i zdejmowała sfastrygowane stroje, a nawet, ku swemu zaskoczeniu, z przyjemnością dotykała i oglądała w popołudniowym słońcu jedwabie, brokaty i delikatne koronki. Krój sukien wskazywał, że moda się zmieniła od czasu, gdy Kate zamieszkała na amerykańskim pograniczu. Gorsety uległy skróceniu i stały się wygodniejsze. Suknie miały wysokie talię, a halki były węższe i mniej sztywne. Mniej rzeczy krochmalono, gdyż w modę weszły miękkie, dobrze układające się materiały. Pończochy cechowała atłasowa gładkość i przejrzystość. Whitney obejrzała je uważnie, podobnie jak podwiązki, bo Garner miał słabość do jednych i drugich. Wtedy, gdy się do tego przyznał, wydało jej się niezrozumiałe, że może go podniecać coś pospolitego jak pończochy. Teraz uwierzyła, że to możliwe. Gdy uzgadniała z krawcową fasony sukien, odkryła w sobie zainteresowanie kobiecymi strojami. Nie rozmawiały o pieniądzach, więc była na tyle swobodna, że otwarcie manifestowała to swoje nowe upodobanie. Ze zdumieniem przyjęła informację, że trzeba uszyć dla niej wiele różnych strojów - do jazdy konnej, domowe i wizytowe, na rano, na dzień i na wieczór. Madeline twierdziła, że pani Townsend nie potrzebuje sukni balowych. Krawcowa oświadczyła jednak, że pan Townsend kazał uszyć kreację stosowną na bal u Hancocków. Słysząc to, panna Townsend jęknęła głucho. Gdy wieczorem krawcowa wychodziła z domu Townsendów, Whitney miała trzy nowe suknie, a spodziewała się dalszych dwudziestu. Od zapachu materiałów bolała ją głowa, piekły oczy i kręciło w nosie. Dziobnęła kolację, którą Mercy przyniosła na tacy i zmęczona położyła się w wygodnym łóżku. Bardzo potrzebowała snu. Wiedziała, że jeśli jej plan się powiedzie, to wkrótce nie będzie tu spędzać samotnych nocy. 18 Gdy następnego dnia wieczorem Garner wrócił do domu z biura firm Townsendów, czuł, że coś się wydarzy. Od wczoraj był podniecony i nie potrafił jasno myśleć. Wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu - wszędzie widział Whitney i czuł jej zapach. Woń przypraw w piekarni skojarzyła mu się z wonią jej oddechu, a aureola wokół płomienia świecy z blaskiem zlotomiedzianych włosów. Zaledwie pomyślał o żonie, a już krew szybciej krążyła mu w żyłach i dawało o sobie znać fizyczne pożądanie. To było żałosne. Whitney zdawała się z daleka sterować ciałem Garnera. Oddał Edgewaterowi palto i obciągnął kamizelkę, udając bardziej opanowanego, niż był. W oczekiwaniu na kolację udał się do zachodniego salonu, gdzie zastał Byrona i Ezrę. Wkrótce zjawiła się Madeline. Od razu zrobiła aluzję do nieobecności w salonie bardzo dziś zajętej Whitney. Garnera ucieszyła wiadomość, że żona nareszcie zaakceptowała stroje godne damy, żałował tylko, że nie stało się to wcześniej. Ale gdy w drzwiach stanęła zdenerwowana Mercy, od razu wiedział, że nie myliły go złe przeczucia. Odebrawszy wiadomość, zesztywniał, zacisnął dłonie i zaczerwienił się ze złości. - Cholera - zaklął pod nosem i ruszył na górę. - Pani Townsend kazała powiedzieć, by nie czekać na nią z kolacją - oznajmiła Mercy pozostałym trojgu Townsendom. Whitney stała przy kominku w którym buzował ogień, ubrana w haftowany szlafrok ze szmaragdowego jedwabiu, i wpatrywała się w drzwi. Oczekiwała w napięciu na przyjście Garnera. Przeszył ją dreszcz, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły i zamknęły. Mąż wszedł sztywno do pokoju, rozejrzał się i zmierzył ją wzrokiem, a ona widziała tylko jego długie umięśnione nogi, barczyste ramiona i duże zręczne dłonie Jeszcze nigdy nie wydawał się jej taki imponujący, męski i władczy. - Ubierz się - burknął. - Nie - odparła, starając się zachować zimną krew. Uniosła głowę i spojrzała mu w oczy - dostrzegała w nich opór wobec jej kaprysów. - Nie wiem, jaką prowadzisz ze mną grę, ale jej sobie nie życzę. Ubierz się stosownie i zejdź na dół na kolację albo... - Przerwał w pół zdania, bo wiedział, ze nie może jej postawić skutecznego ultimatum. Albo co? Miał ją sam ubrać, jak wczoraj rano? Gdy poczuł podniecenie, kategorycznie postanowił nie powtarzać wczorajszego błędu i warknął: - Ubierz się albo zawołam służące, by cię ubrały. - Głos mu jednak zadrżał. - No to... - rozwiązała szlafrok i zsunęła go z ramion, tak iż upadł na podłogę, a ona została naga - je zawołaj. By stanąć przed nim nago i ośmielić się kazać mu wzywać służące, by ją ubrały, musiała przywołać swą wiedzę na temat Dalili i spryt Danielsów. Obserwowała, jak znieruchomiał i desperacko starał się odwrócić od niej wzrok, ale nie potrafił. W tym momencie wiedziała, że nie zawiódł jej kupiecki instynkt. Tęsknota w oczach Garnera stanowiła dla niej znak. że jego mężowskie obowiązki wobec niej nie są zagrożone. Whitney stała przed nim jak bogini o dużych jędrnych piersiach, szczupłej talii, krągłych biodrach i długich zgrabnych nogach. Na ten widok krew zaczęła pulsować mu w skroniach jak oszalała. - Albo możesz potargować się ze mną o ten strój - zaproponowała bardziej zmysłowym głosem. - Potargować? - wykrztusił. - Potargować się z tobą? – Potrząsnął głową, chcąc rozjaśnić myśli. Z najwyższym trudem oderwał wzrok od ciała żony. Gdy spojrzał w szmaragdową toń jej oczu, dostrzegł, że również nią wstrząsają namiętności. - Niemal już o tym zapomniałem. Ale zgodnie z twoimi przekonaniami za wszystko trzeba zapłacić, nieprawdaż? Czego oczekujesz ode mnie tym razem? Czego chcesz? Gdy słuchała tych słów, na jej ustach błąkał się chytry uśmieszek. Postanowiła zażądać ceny, której on wcześniej od niej zażądał. - Daj mi buty i pończochy. Włożę moje, jeśli ty zdejmiesz swoje. - Słucham? - prychnął oburzony. - Nie bądź śmieszna. Jeśli przyszło ci do głowy, że... Jak mogło ci przyjść do głowy, że.. - Rozpaczliwie starał się zlekceważyć jej propozycję i w końcu rzucił z irytacją: - Dlaczego, u diabła, myślisz, że się rozbiorę w zamian za to, że ty się ubierzesz? Ale erotyzm, jaki krył się w tej... wymianie handlowej, miał wielką siłę przyciągania. Oznaczał słodką torturę zmysłów dzięki przedłużającemu się rozbieraniu i ubieraniu. Serce Whitney drgnęło, bo dostrzegła kolejny pomyślny dla siebie znak, gdyż wyraz twarzy Garnera zadawał kłam jego słowom. Starała się więc za wszelką cenę zachować spokój. Transakcja jeszcze nie została zawarta. Zapowiedź ubicia interesu nie była tym samym co jego ubicie. Jedynym słabym punkiem jej planu było to, że Garner mógł po prostu stąd wyjść i nie podjąć gry. Szczęśliwie nie zdradzał najmniejszej chęci opuszczenia sypialni. W rzeczywistości nawet mu nie przyszło do głowy, by stąd wyjść. Od chwili, gdy zjawił się w pokoju, zdawał sobie sprawę, że jest zuchwale uwodzony i reagował na nieodparte zmysłowe wyzwanie, jakie rzucała mu Whitney. Czuł przedsmak rozkoszy. Miał tak zmącony umysł, że nie wiedział już, czego żona od niego chce. Odrzuciła jego pieniądze, stroje, jakie mógł jej zapewnić, i pozycję społeczną. Toczył teraz prawdziwie dramatyczną walkę wewnętrzną. Nagle w przebłysku logicznego myślenia doszedł do wniosku, że jeśli zgodzi się na tę transakcję, to nic na niej nie straci. - Garnerze, twoje buty i pończochy w zamian za moje - przypomniała mu. Z zarzuconej damską bielizną ławy podniosła przejrzystą atłasową pończochę. Kołysząc biodrami okrążyła ławę i usiadła na niej, unosząc nogę, jakby zamierzała włożyć pończochę. Garner pożerał wzrokiem jej uwodzicielsko wygiętą nogę i pośladki, które mościła wśród jedwabiów i koronek. Jego podniecenie sięgnęło zenitu. Chciała od niego tylko buty. Wewnętrzny głos nakazał mu spełnić jej życzenie. Z jękiem zdjął buty ze złotymi klamerkami i wstrzymał oddech, gdy Whitney włożyła pończochę na palce stopy. W miarę, jak naciągała ją na łydkę, tracił resztki rozsądku. Gdy zatrzymała się i zerknęła wymownie na jego stopy, odpiął w kolanach guziki spodni i zerwał z nóg pończochy. Teraz uświadomił sobie, że rozebrał się z czegoś więcej niż tylko z części ubrania, jakby wraz z tym pozbył się oporu, jaki budziła w nim Whitney, i obnażył przed nią duszę. I nie potrafił już przestać. Atłasowa pończocha jaśniała także na drugiej nodze żony, a na niej koronkowa podwiązka. Wstrzymał oddech, gdy Whitney sięgnęła po aksamitne pantofle na zgrabnych niewysokich obcasach i wsunęła w nie stopy. - Zdejmij surdut. - Za co? - spytał zdławionym głosem. - Za moją koszulę. - Zdjęła ją z ławy i przysunęła do piersi, obserwując, jak mąż pochłania wzrokiem jej fatałaszek. Zdjął surdut z jedwabną podszewką, przeżywając udrękę zmysłów. Whitney uśmiechnęła się do niego ze współczuciem i włożyła cienki prześwitujący ciuszek. Garner odetchnął z ulgą, że jest przynajmniej częściowo ubrana, ale ulga trwała krótko, bo gdy koszula ułożyła się na ciele, okazało się, że jest ono widoczne pod przejrzystym materiałem. Paradoksalnie żona wydawała mu się teraz bardziej rozebrana niż wtedy, gdy stała naga. Jego pożądanie wcale nie osłabło, lecz przeciwnie, wzmogło się. - Zdejmij kamizelkę i koszulę za gorset - zaproponowała zmysłowym głosem, wpatrując się w jego płaski, wciąż zakryty brzuch. Miała miękkie kolana. Chodziło przecież o coś więcej niż o transakcję, interes i targowanie się. Jej podniecenie też narastało i ze szczególną przyjemnością śledziła ruchy drżących dłoni Garnera. gdy rozpinał koszulę. Wciągnęła przez nogi gorset. Gdy przesuwała go przez biodra, na moment podniosła się wraz z nim koszula i odsłoniła łono. Whitney stanęła w rozkroku, dopasowując gorset w talii i naciągając go na piersi. Gdy już to zrobiła, podeszła do Garnera i odwróciła się do niego tyłem, by go zasznurował. Roztaczała taki zmysłowy czar, że jej mąż stał oniemiały z wrażenia. Przerzuciła długie pachnące włosy na ramię, by mógł bez przeszkód manipulować tasiemkami. Robił to w stanie oszołomienia, ale jakoś zdołał zasznurować gorset i w ten sposób wyeksponować jej szczupłą talię i krągłe biodra, co wzmogło tylko jego podniecenie. Miał przecież słabość do gorsetów, jedwabnych pończoch i kusych cienkich koszulek, choć nauczył się traktować to z odrazą. Ale na figurze Whitney te wyszukane fatałaszki oznaczały dla jego zmysłów słodką torturę. Odwróciła się do niego i zsunęła z jego ramion rozpiętą koszulę. - Zdejmij spodnie - szepnęła i musnęła jego szyję gorącym oddechem. – Za halkę. Targ to targ. Podniosła z ławy delikatny; fatałaszek i szybko go włożyła. Garner w tym czasie zdjął spodnie. Jego nagość i nabrzmiała męskość podnieciły ją do granic wytrzymałości. Ostatnim wysiłkiem woli starała się wykonać końcowy ruch w tej grze i dodała: - Wydaje mi się, że brak ci jednej części garderoby, bo mam jeszcze do włożenia suknię. - Czego ode mnie chcesz? - spytał szorstko. - Jaką cenę proponujesz? Niecierpliwie ujął dłońmi jej ramiona. Spojrzał jej w oczy i wstrzymał oddech. Żelaznym major nagle się roztopił pod wpływem spalającego go miłosnego żaru, jakby wreszcie dopuścił, by doznania, których dostarczała mu Whitney, ukształtowały go na nowo. - Chcę, żebyś mnie kochał – szepnęła, wkładając w te słowa całą swą namiętność i miłość, jaką go darzyła. – Żebyś stale kochał się ze mną tu w moim łóżku. Wtedy bez sprzeciwu będę się ubierała w modne fatałaszki. Nic wierzył własnym uszom. Stał u bramy ziemskiego raju.. Chciała, żeby ją kochał? On też chciał ją kochać, już ją kochał, zawsze będzie ją kochał. - Tak. - Przytulił ją mocno i pochylił się do jej ust. – Tak. Objęła go w pasie, falując pod nim i zatracając się w pożądaniu. Dotyk jego silnego ciała, męski zapach, szorstki język i twardość podbrzusza niezmiennie wyzwalały w niej rozkosz. Wodziła dłońmi po jego pośladkach, a on odwzajemniał te pieszczoty, czule gładząc jej biodra. Delektował się różnicą dotyku fiszbinowego gorsetu i miękkiego ciała. Zadrżał na myśl, że pod tą powłoką czeka na niego spragnione kobiece łono. Nie przerywając pocałunku, poszukał tasiemek halki. Żona czuła, jak mocował się z nimi i pomogła mu je rozwiązać. Odsunęła usta od jego ust i roześmiała się. - Wydaje mi się, że nie chcesz, bym miała na sobie halkę? - zagadnęła figlarnie. - Do halek nie mam słabości - odparł zdyszany, drażniąc wargami jej wargi. Halka opadła na podłogę. Gdy jednak zaczął rozwiązywać tasiemki gorsetu, Whitney przytrzymała jego ręce. - Dziś pragnę, żebyś nie miała na sobie nic. – Uśmiechnął się. - Chcę kochać każdy centymetr twojego ciała, całą nagą Whitney. - Spalał ją wzrokiem. Szybko zdjął z niej wszystko z wyjątkiem pończoch i zaniósł ją do łóżka. Pieścił jej ciało długimi zręcznymi palcami, a w ślad za nimi podążały usta, pozostawiając wilgotne ślady na piersiach, brzuchu i udach. Gładził jej nabrzmiałe brodawki i maleńki wzgórek na łonie. Wiła się i pojękiwała, prężyła i wzdychała, spragniona silniejszych doznań, z każdym jego dotykiem coraz bardziej tęskniąc za najintymniejszym kontaktem. - Garnerze - jęknęła wreszcie. - Kochaj mnie. – Wygięła się, pragnąc zespolenia ciał. – Kochaj mnie zawsze. Wśliznął się pomiędzy jej jedwabiste uda. Oplotła nimi jego pośladki a gdy wszedł w nią, poddała się szybkim zgrabnym ruchom męskiego ciała. Wsunął ręce pod jej ramiona i zanurzył je w miękkich długich włosach. I tak trwali w miłosnym uścisku, upojeni wspólnym rytmem dawania i brama, podporządkowania i podboju, z każdą chwilą zespalając się coraz pełniej. Szybowali coraz wyżej, aż do utraty poczucia rzeczywistości, wyzwalając się z więzów czasu i przestrzeni, unosząc na fali niewypowiedzianej rozkoszy, przekraczając wszelkie granice. Gdy po długiej chwili Whitney odzyskała poczucie rzeczywistości, Garner położył się obok niej i muskał ustami jej skroń i ucho. Odetchnęła głęboko i z błogim westchnieniem pozwoliła mu się przytulić. Trwała tak z zamkniętymi oczami, a gdy je otworzyła, stwierdziła, że mąż patrzy na nią czule i tęsknie. Wydawał się jak nigdy odprężony i otwarty. Ogarnęło ją wzruszenie. Delikatnie przesunęła palcem po jego podbródku i owłosionym torsie, przyprawiając go o dreszcz, - Oczywiście teraz już muszę zawsze wkładać gorset - stwierdziła. - Mam nadzieje, że rzeczywiście będziesz. Ale to niegodziwe tak mi o tym przypominać. Wiesz przecież, psotna istoto, że patrząc na ciebie już nigdy nie uwolnię się od myśli o tym, co masz pod suknią. Bądź więc przygotowana - zerknął na jej dłoń, którą pieściła jego sutek - na konsekwencje swoich poczynań. Nie biorę odpowiedzialności za moją chuć, jeśli będziesz ją wyzwalała w taki sposób jak dziś. Zamrugała figlarnie. - Czy mam rozumieć, że dostanę więcej, niż wytargowałam? - Właśnie to powiedziałem, moja gorąca Whisky. - Więcej twojej miłości, uśmiechów i czasu? – Przesunęła palce z jego torsu na usta. Zarumieniona wyznała: - Garnerze tak bardzo tego pragnę. Chcę, żebyś był tu ze mną co noc. Ostrzegam, że i tak cię zdobędę. Jeśli będziesz mnie ignorował, unikał i tłumił swoje pragnienia, to pokażę ci, do czego jestem zdolna. - Szepnęła zmysłowo: - Potrafię walczyć do ostatniej kropli krwi. - Uśmiechnęła się do niego zniewalającym uśmiechem Danielsów, jakby chciała go rozbroić. Żelazny Major nie dysponował bronią porównywalną do tej, jaką stanowił jej uśmiech, który nie tylko zniewalał, lecz także oślepiał niczym słońce. Ogarnęła go dziwna błogość, bo najwyraźniej Whitney bardzo na nim zależało, skoro tak chciała o niego walczyć. - Chcę być twoją żoną, prawdziwą żoną – oświadczyła dobitnie, opierając się na łokciu i unosząc podbródek, jak zwykle wtedy, gdy demonstrowała upór. — Jeśli oznacza to ubieranie się w modne stroje, noszenie gorsetów i jedzenie każdej potrawy innym sztućcem, to będę to robiła. I oczywiście nauczę się pić wino zamiast whisky. Skoro zaś muszę tu mieszkać z twoją Żelazną Rodziną, to... - Przerwała zdumiona tymi deklaracjami, jakby składała je wbrew swej woli. Będzie nosiła gorsety? Przestanie pić whisky? Ale nawet jeśli teraz zaszokowała ją własna stanowczość, to przecież zawsze się nią wyróżniała i wykazywała także dla Garnera Townsenda. Tęskniła za nim takim, jaki był naprawdę, w środku, pod żelazną powłoką, targowała się z nimi desperacko go pragnęła. Leżał teraz obok niej właśnie taki - czuły, naturalny i serdeczny. Teraz już wiedziała, że za jego miłość zapłaciłaby każdą cenę, jakiej by od niej zażądał. Wzruszenie ścisnęło mu serce. - Naprawdę chcesz to wszystko zrobić, moja słodka Whisky? Naprawdę będziesz nosiła gorset, tolerowała moją rodzinę i nauczysz się wydawać pieniądze? - Tak, jeśli handel będzie uczciwy. - A może potargujmy się o zaprzestanie targowania. - Roześmiał się. Gładził ją zaborczymi ruchami, od ud po piersi i spoglądał zagadkowo. - Zażądałaś mojego czasu, uśmiechów i miłości? - Więcej - oświadczyła zuchwale. – Ja jestem twoja i dlatego mój czas, moje uśmiechy i moja miłość należą bez reszty do ciebie. Chcę mieć ciebie w stu procentach. Czy ty sam nie powiedziałeś kiedyś, że chcesz mnie mieć w stu procentach? Żadne inne słowa nie mogłyby tak trafić do jego przekonania. Należała do niego w stu procentach, całkowicie do niego. Odezwała się w nim męska zaborczość. Uniósł się na łokciu i położył ją na plecach, zakrywając udem jej biodra. Ogarnęła go radość i porwał nowy przypływ namiętności. - Dotychczas miałem wszystko w czterdziestu procentach — skomentował, głaszcząc ją czule po policzku i napawając się ciepłem jej uśmiechu. - Nie pamiętam, by cokolwiek w życiu należało do mnie całkowicie, tylko do mnie. Jak wiesz, spółki rodzinne i ten dom należą do mnie w czterdziestu procentach. W dzieciństwie nawet mój kucyk nie należał tylko do mnie. Wszystko zawsze w większym stopniu należało do Townsendów niż do Garnera. Ale teraz to się zmieniło, bo ty należysz tylko do mnie. jesteś moją kobietą. — Odczuwał coraz silniejsze podniecenie. - Moją żoną. Spragniona pocałunku, rozchyliła usta. Gdy ją całował i kochał, wydawało się jej, że wytargowała od Garnera najwspanialszą rzecz na świecie - wstęp do ziemskiego raju. Rano obudziło ich delikatne pukanie do drzwi, gdy mościli się jak w gniazdku w niebieskim łóżku Whitney. Garner uniósł się na łokciu i kazał wejść. Ukazał się uśmiechnięty Benson z naręczem drewna. Townsend otulił kołdrą nagie ramiona żony i pomachał do niego, by napalił w kominku. Kazał przynieść śniadanie i przygotować kąpiel. - Obudź się, żono - szepnął jej do ucha, obserwując, jak otrząsa się ze snu. Była taka apetyczna, słodka i rozkoszna. Przysunął się do niej i otoczył ją ramieniem, Odczuwał dziwny spokój, który, jak sądził, stanowił owoc harmonii uczuć, jaka wiele razy połączyła ich dziś w nocy. O tej wczesnej porze powinien być zmęczony, ale myślał jasno. Czuł się tak samo jak wtedy, gdy kochał się z nią w tym domu po raz pierwszy kojąc jej ból po znieważeniu przez ojca. Była w tym jakaś osobliwość, że Whitney równocześnie doprowadzała go do stanu kompletnego chaosu i zapewniała mu cudowną regeneracje. Świadomie wyzwalała w nim wielkie namiętności i tak samo świadomie znajdowała dla nich ujście. Dziś w nocy ukoiła jego uczucia, męską dumę i popędy! Pomogła mu wszystko na nowo uporządkować. Zawdzięczał jej jasność umysłu i spokój. Poza tym dzięki niej potrafił spojrzeć świeżym okiem na siebie, na rodzinę i na dotychczasowe życie. W wyrachowanym świecie Townsendów, w którym najbardziej liczyły się pieniądze i władza, nie było miejsca na coś tak nieprzewidywalnego jak ludzkie pragnienia - zostały one potępione i stłumione, przypisane gorszym osobnikom. W tym świecie wszyscy, którzy ulegali pragnieniom, uchodzili za niedoskonałych i odsłoniętych na ciosy, za przeciwieństwo Żelaznych Townsendów. Garner uśmiechnął się, doceniając trafność tego użytego przez Whitney określenia. Miał za sobą dwanaście łat życia pozbawionego radości, gdy usilnie starał się im dorównać i udowodnić, ze on również jest Żelaznym Townsendem. Bezwzględnie tłumił w sobie potrzebę utrzymywania intymnych związków z kobietą, pożądania jej i kochania, a także potrzebę swobody i niezależności. Whitney Daniels wypełniła dojmującą pustkę, którą dotychczas odczuwał. Oświadczyła mu, że pragnie z nim być i bezpardonowo zażądała, by ją kochał. Dał jej wszystko, czego od niego chciała. Uwielbiał jej uwodzicielskie ciało, namiętność, z jaką zespalała się z nim w najintymniejszym kontakcie i paradoksy, które w niej odkrył. Uwielbiał jej witalność, śmiałość i brawurę, z jaką rzucała wyzwanie jego rodzinie. Kochał tę czułą, wrażliwą dziewczynę, która podążyła za głosem pragnień, jakie w niej wzbudził, choć pozostała lojalna wobec swego ojca i przyszywanej rodziny, jaką stanowili dla siebie nawzajem mieszkańcy Rapture. Obserwowała go pogrążonego w zadumie i żałowała, ze nie umie czytać w jego myślach. Chciała, by nie przestraszył się wczorajszego targowania, które zaowocowało takim porywem uczuć. - Dzień dobry - szepnęła, muskając go w policzek. Objął ją na powitanie i dał jej odczuć, jak jest mu bliska i droga. Gdy po południu młodzi Townsendowie szli na obiad; wszyscy z podziwem spoglądali na Whitney. Jej początkowa niechęć do noszenia nowych strojów dostarczyła rozplotkowanym służącym wielu smacznych kąsków. Teraz zdumieni wpatrywali się w jej aksamitną szmaragdową suknię o podwyższonym stanie, ozdobioną koronkami i aksamitnymi wstążkami. Jej długie gęste włosy, zakręcone w loki, swobodnie spływały na plecy. Na szyi miała kremową satynową wstążkę, a na ramionach obszytą koronką chustę, której dwa rogi spinała rzeźbiona kamea z kości słoniowej. Poruszała się z gracją w pantoflach na wysokich obcasach. Sprawiała wrażenie, że czuje się w tym nowym stroju zupełnie swobodnie. Nikt nie mógł twierdzić, że nie wygląda tak, jak powinna wyglądać żona Townsenda. Gdy zajęli miejsca w jadalni po przeciwnej stronie stołu, wpatrywali się w siebie z zachwytem, niewiele jedząc i rozpraszając pozostałych. Z powodu tej zaskakującej przemiany wyglądu synowej i płomiennych spojrzeń, jakimi obrzucał ją Garner. Byron od razu udał się po obiedzie do biura firm Townsendów. Madetine siedziała sztywno, a gdy tylko skończyła obiad, poszła rozdrażniona do swojego pokoju. Ezra obserwował ich uważnie, a gdy służący toczył jego fotel na kółkach do gabinetu, uśmiechał się znacząco. On również szybko opuścił jadalnię, więc młodzi Townsendowie zostali przy stole sami. Przez resztę popołudnia spacerowali po miejskich błoniach. Trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy, zachwyceni, że nieoczekiwanie zaczęli stanowić wspaniały związek. Wieczorem, gdy wszyscy zebrali się w salonie, spotkanie trzech Townsendów zepchnęło na dalszy plan sprawy, którymi Whitney i Garner żyli od wczoraj. Najmłodszy z panów pod presją obowiązków i dezaprobaty rodziny, musiał podjąć z ojcem i dziadkiem rozmowę na temat wspólnych interesów, cen rumu i morskich tras handlowych. Whitney przyjęła z ciężkim sercem to wycofanie się męża w sferę niedostępnych dla niej spraw. Właśnie udało się jej wyegzekwować od niego trzecią powinność, którą uwzględniała transakcja małżeńska. Sądziła, że się nią zadowoli, ale, jak prawdziwa Dalila, zaraz zapragnęła czegoś więcej. Brała pod uwagę, że gdy ojciec mówił o utrzymaniu, które Garner powinien jej zapewnić, to mógł mieć na myśli coś jeszcze, a nie tylko byt materialny, to znaczy wspólne życie, współudział obojga w każdej sprawie i dzielenie się wszystkimi problemami. Nieoczekiwanie mąż uśmiechnął się do niej dyskretnie i spojrzał na nią zmysłowo, jakby ją zapewniał, że już wkrótce będą się kochali. Whitney zastanawiała się, czy połączy ich jeszcze coś więcej niż miłość fizyczna. Rano Garner udał się do biura firm Townsendów, pozostawiając Whitney swobodę, jak ma spędzić dzień. Postanowiła nadal poznawać wielki dom, ale wystrzegała się niepotrzebnego absorbowania służących i jakoś jej się to udawało. W południe obraziła natomiast niechcący Madeline, pytając ją w salonie, co porabia całymi dniami. Panna Townsend spiorunowała ją spojrzeniem, spakowała do koszyka robótki ręczne i bez słowa poszła do swojego pokoju. Po jakimś czasie zorientowała się, że stoi w korytarzu prowadzącym do gabinetu Ezry. Zastanawiała się, jak tu trafiła. gdy nagle zobaczyła starego Townsenda. Siedział zgarbiony w fotelu na kółkach i jechał prosto na nią. Na szczęście podniósł wzrok i gwałtownie się zatrzymał, w samą porę, by na nią nie wpaść. Próbował skręcić i ją ominąć, ale mu się nie udało. Był na rauszu. Drewniane koła fotela nie chciały się szybko kręcić na dywanie, więc Ezra miotał się na siedzeniu, chcąc przyspieszyć. I wtedy spod koca okrywającego jego kolana wypadła pod stopy Whitney brązowa butelka z cienką szyjka, z jakimś płynem na dnie. Whitney podniosła ją i spoglądała to na nią, to na Ezre, który się zaczerwienił i przybrał zaczepną pozę. - Kobieto, zejdź mi z drogi - warknął, uznawszy za najlepszy frontalny atak. Desperacko starał się skierować koła we właściwym kierunku. - Coś pan zgubił. W reakcji na jej uwagę nastroszył siwe krzaczaste brwi i zignorował ją. Udało mu się skierować fotel do gabinetu. Gdy mijał Whitney, usłyszała charakterystyczny brzęk szkła pod kocem, a gdy dojeżdżał do drzwi, stuknęła o podłogę następna butelka. Zaczerwienił się jeszcze bardziej, ale nie zważał na butelkę, starając się jak najszybciej zniknąć w gabinecie. Whitney podniosła ją z podłogi i weszła za nim do środka. Stanęła przed fotelem, który zatrzymał przy zarzuconym papierami mahoniowym sekretarzyku. Wiedziona impulsem, pociągnęła za róg koca okrywającego jego kolana. - Co to znaczy? — wybełkotał i bezsilnie zacisnął palce na kocu, gdyż oczom Whitney ukazały się dalsze cztery butelki. Miotał się na siedzeniu i błyskał na nią oczami, zły, że został przyłapany na gorącym uczynku. Nasyciwszy wzrok tym niecodziennym widokiem, przyjrzała się butelkom, które trzymała w dłoniach. Duma i gniew na pomarszczonej twarzy Townsenda poruszyły w niej ukrytą strunę, przypominając jej Juliusa i Ballarda. Odkorkowała jedną z butelek i powąchała płyn. Poczuła przyjemny, mocny zapach rumu. Zamknęła oczy i przez chwilę kontemplowała woń, jak przystało na gorzelnika, a następnie spojrzała pytająco na staruszka, bo poczuła zapach alkoholu w jego gabinecie. Naburmuszony Townsend zerkał na nią przezornie, jakby czekał, żeby skomentowała sytuację, - Powiesz im o wszystkim? - spytał zaczepnie, gdy milczała. Spojrzała na niego przenikliwie, uświadomiwszy sobie, kogo on ma na myśli. - We własnym domu człowiek chyba ma prawo się napić - uspokoiła go. - Dom jest mój tylko w dziesięciu procentach. – Staruszek spoglądał na nią spod oka. - Nie pozwalają mi wypić ani kropli wódki. Od czasu, gdy zachorowałem, dostaję jedynie kieliszek wina do kolacji. - Zmarszczył nos. - Jest cholernie rozwodnione. To prawdziwa libacja. Taksowali się wzrokiem. Ezra skrzyżował ręce na piersiach i ściągnął usta. Whitney zrobiła to samo. wciąż trzymając butelki. W zamyśleniu zmarszczyła czoło. - Mnie też nie pozwalają pić wódki. Muszę się nauczyć pić wino. - Skrzywiła się i otrząsnęła. Ezra poruszył ustami, ale nic nie powiedział. Patrzył na nią badawczo, a ona obserwowała go spod zmrużonych powiek. Zagryzła wargi, on zaś jeszcze bardziej ściągnął usta. Ją oblał rumieniec Danielsów, na jego twarzy pojawił się gniew Townsendów. W końcu nawzajem odgadli swe myśli. - Podaj kieliszki! - krzyknął. - Oczywiście. — Postawiła butelki na sekretarzyku i podążyła w kierunku wyciągniętej ręki Townsenda, do rogu gabinetu, gdzie stała lakierowana szafka. Wyjęła dwa kieliszki. Ezra kazał jej postawić je na sekretarzyku i przysunąć do niego skórzany fotel, by mogła usiąść. Nalał rumu do kieliszków. Gdy skrzywiła się, widząc, że nalał jej mniej, dopełnił kieliszek. Podnieśli je uroczyście i wypili. - Och. - Ezra oparł się w fotelu i delektował ostrym smakiem trunku, obserwując minę Whitney, która badała w ustach jakość rumu. Z wyraźną przyjemnością pociągnęła drugi łyk. - W porządku. - Skinęła głową i powąchała trunek. – Ten rum nie jest wprawdzie tak wspaniały jak whisky Danielsów, ale ma moc i przyjemny smak. - Wyciągnęła rękę, w której trzymała kieliszek, by Ezra jeszcze jej nalał. Napełnił kieliszki i wychylił się z fotela. - Nie pozwalają mi pić nawet naszego rumu. - Był bardzo oburzony. - Nie pozwalają mi robić niczego, co lubię. Zawsze mi mówią, że chodzi o moje zdrowie i żebym nie był śmieszny. Mój ojciec pozbawił mnie prawa do zajmowania się produkcją rumu, gdy skończyłem pięćdziesiąt lat, i przekazał je Byronowi. Zmusił mnie do podjęcia starań o urząd państwowy. – Gorycz na twarzy Ezry omal nie przyprawiła Whitney o śmiech, bo wyglądał z tą miną jak jeden z jego Żelaznych Przodków z portretów wiszących w wielkim salonie. - Boże, jak ja nie znoszę polityki. Nigdy jej nie lubiłem. Przez cały czas wszyscy siedzą człowiekowi na karku i czegoś od niego chcą. Trzeba udawać zainteresowanie nawet najgłupszą ideą. Każdy wyciąga do ciebie rękę. żebyś mu coś dał, lub bezczelnie wkłada ją do twojej kieszeni. Za to Byron jest prawdziwym politykiem... - przerwał zaskoczony, że ona go słucha i spojrzał na nią podejrzliwie. Od tak dawna nikogo nie obchodziło, co miał do powiedzenia. - Ja chciałem kierować gorzelnią Byłem w tym dobry. Produkowałem najlepszy rum w Bostonie. - Naprawdę? - Spojrzała na niego ciepło. — Ja też tęsknię za pracą w gorzelni, za sprawdzaniem smaku wody, wąchaniem zboża, za słodko-kwaśnym zapachem zacieru przed destylacją i dymem z trzaskającego w ogniu drzewa orzechowego, którym wujek Ballard pali pod destylatorem w zimną jesienną noc. - Pogrążyła się w zadumie. - Sama produkowałaś whisky? - Oczywiście. Wspólnie z tatą produkowaliśmy najlepszą whisky w zachodniej Pensylwanii. On uważa, że albo się to ma we krwi, albo nie. Ja mam. Jej gładką twarz o delikatnych rysach rozjaśnił piękny uśmiech, budząc uśpione zmysły Ezry i zniewalając go nieodpartym czarem. Upłynęła długa chwila, zanim zdołał oderwać od niej oczy i przemówić. - A wiec tak to zrobiłaś? - Pociągnął łyk rumu i ukradkowo zerkał na jej twarz. Opis niezwykłej żony wnuka zacząłby od stwierdzenia, że jest piękna, odważna i zmysłowa. Ponadto tkwił w niej wytrawny kupiec, miała wstręt do pieniędzy, z ich władzą i pułapkami, i potrafiła produkować whisky. Teraz zaś popijała rum i uśmiechała się najbardziej czarująco na świecie. - Co jak zrobiłam? - Roześmiała się dźwięcznym silnym śmiechem. - Swym wyglądem. To znaczy, swym wyglądem sprawiłaś, że szczeniak połknął haczyk. Naprawdę musiałaś się prezentować nadzwyczajnie. Od czasu przygody z tą angielską dzierlatką kilka lat temu on prawie nie zwracał uwagi na kobiety. - Z angielską dzierlatką? - Odrobina rumu we krwi nie osłabiła jej czujności. Whitney przypomniała sobie aluzje Garnera i innych Townsendów do kobiet w jego życiu. W związku z jej ślubem z Garnerem Byron wspomniał o innych popełnionych przez syna idiotyzmach i o łączącej się z nimi hańbie. Oświadczył, że Whitney nie jest pierwszą kobietą, która próbowała złapać jego syna na męża, traktując go jako świetną partię. Młody Townsend był przecież zabójczo przystojny i nadzwyczajnie bogaty. Spytała konkretnie: - Miał wcześniej problemy z kobietą? - Z kobietami. Co najmniej z dwiema. Bardziej już nie mógł przysparzać sobie związanych z tym kłopotów. Gdy miał szesnaście lat, został po raz pierwszy przyłapany w stajni z panienką, która bardzo się starała zostać panią Townsend. Byron właśnie tam przyszedł, bo chciał pokazać przyjaciołom nowego ogiera, a wśród nich był również ojciec tej dzierlatki. Natknęli się wszyscy na szczeniaka, który mocował się z nią, i sam zachowywał się jak ogier. - Pod wpływem tego wspomnienia Ezra ożywił się i zaśmiał się w kułak. - Wzburzenie było tym większe, że ona okazała się starszą od niego wygą, znaną z takich prób, jeśli wiesz, co mam na myśli. Szczeniak został wysłany w niełasce do Anglii, gdzie dzielnie się spisywał w Królewskiej Akademii Wojskowej. Ale po skończeniu studiów przydarzyła mu się następna przygoda. Postanowiła go zdobyć narzeczona jego najlepszego przyjaciela i weszła mu do łóżka. Oczywiście skończyło się na pojedynku, w którym szczeniak ranił tego swojego przyjaciela. Wrócił do domu przybity i od tego czasu nie tknął alkoholu i nie spojrzał na kobietę. Mówiłem Byronowi, by zostawił go w spokoju i poczekał, aż jego słabość do kobiet sama przejdzie. Ale mój syn uważa tak samo jak uważała jego matka, że po prostu nie wolno folgować popędom. Nic nie rozumie. Nie ma w tym winy szczeniaka, że jest przystojny, bogaty i lubi te rzeczy. - Ezra roześmiał się, widząc, że Whitney jest zdumiona i zaczerwieniona. Ale nie wiedział przecież, że uchylił przed nią rąbka tajemnicy spowijającej dotychczasowe życie Garnera i pomógł jej zrozumieć jego początkowy desperacki opór wobec niej. Z relacji staruszka wynikało, że nie była pierwszą Dalilą w życiu Garnera. Wcześniej już dwa razy zhańbił się w oczach potężnej rodziny, bo nie potrafił okiełznać popędu płciowego. Został wysłany do Anglii, by się tam poprawił, a wrócił okryty jeszcze większym wstydem. Z powodu Dalili ranił najlepszego przyjaciela. Ona, Whitney Daniels, jako trzecia ściągnęła na niego hańbę, która miała dla niego znacznie poważniejsze konsekwencje. Postąpiła wobec niego tak samo jak te wcześniejsze kobiety, czyli wykorzystała jego pragnienia do swoich celów. Z kolei, chcąc zaspokoić swoje pragnienia, stale wprowadzała go w zakłopotanie i wymuszała na nim upokarzające naruszanie zasad, którymi się kierował w życiu. Doprowadziła do poniżającej dla niego konfrontacji z jego zwierzchnikiem wojskowym, a potem z rodziną. To był cud, że w ogóle chciał na nią spojrzeć, a tym bardziej uśmiechać się do niej tak ciepło, dotykać ją tak delikatnie i kochać z takim oddaniem. Kochać? Znieruchomiała z kieliszkiem w ręku. Czy właśnie to uczucie tak przed nią ukrywał? Czy to ono było siłą sprawczą jego pożądania i powodowało, że troszczył się ojej samopoczucie, bronił przed atakami Townsendów i rościł sobie do niej takie prawa? Nagle poczuła przypływ serdeczności do męża. Teraz w całej pełni dostrzegła jego troskę, by była szczęśliwa i została zaakceptowana przez Townsendów. Wyznał, że chce widzieć w niej prawdziwą żonę, koił jej lęki i okazywał czułość, traktował jak najdroższą istotę na świecie. Ogarnęła ją wielka radość. Garner miał rację. Powinna być dla niego prawdziwą żoną - oddaną, zdolną napawać go dumą, kochającą. Kochała go przecież całą sobą i wierzyła, że pewnego dnia on także ją pokocha, bo ona dołoży wszelkich starań, by tak się stało. - Pytałem, czy się jeszcze napijesz? - Ezra wychylił się z fotela i uniósł butelkę, z której ubyło już trochę rumu. Whitney powróciła do rzeczywistości, spoglądając to na niego, to na trzymany w dłoni pusty kieliszek. - Nie, dziękuję. - Z westchnieniem oblizała wargi i zasłoniła dłonią pusty kieliszek. - Nie mogę. Muszę się nauczyć pić wino. To znaczy, chcę się nauczyć. I mogę zacząć od razu. Stary Townsend z satysfakcją odkrył determinację w wyrazie jej twarzy. - Robisz to ustępstwo dla niego? Oblała się szkarłatem, ale zaraz odzyskała pewność siebie. To nie było ustępstwo, raczej transakcja handlowa: rezygnowała z czegoś, by zdobyć serce Garnera. - Cholera. - Ezra w podnieceniu odstawił butelkę na sekretarzyk. - Dopiero co znalazłem kogoś, z kim mogę się napić, a już... - Skrzyżował ręce na piersiach, rozparł się w fotelu i błysnął na nią oczami. Ale gdy uśmiechnęła się do niego w zadumie, zaproponował: - Nauczę cię pić wino. Doskonale znam się na winach. Zanim zdążyła odpowiedzieć, już manewrował kołami, chcąc skręcić w stronę drzwi. - Kobieto, nie siedź tak, tylko pchaj fotel! Zerwała się z siedzenia i zrobiła, co kazał. Na korytarzu przywołał Edgewatera. Przybrał władczą pozę i nieco ironicznym tonem wydał majordomusowi polecenie. - Każ podać wino w jadalni: wytrawne chablis, które przed dwoma dniami piliśmy do kolacji, najlepsze bordo i łagodne sherry, najlepszą maderę, mocne mozelskie i przedniego burgunda. - Ależ; sir, z pewnością... - Majordomus spoglądał to na Ezrę, to na Whitney i zgodnie ze swym zwyczajem bezczelnie pociągał nosem, przysuwając się do nich bliżej, w końcu poczuł zapach rumu. - Sądzę, że państwo już swoje wypili. - Do diabła, każ też podać chleb i postawić na stole dużo kieliszków do wina. - Nachmurzył się. widząc wahanie Edgewatera i oświadczył: - Ten dom, razem z piwnicami, wciąż w dziesięciu procentach należy do mnie. Jeśli nie każesz podać wina, to przysięgam, że twój tyłek zostanie stąd wyrzucony w stu procentach. Whitney stłumiła chichot, widząc, jak Edgewater pobladł i machnął ręką, udając się do kuchni i piwnicy z winami. Poły czarnego surduta majordomusa poruszały się, przywodząc na myśl skrzydła zranionego kruka. Ezra odetchnął zadowolony i skinął na Whitney. - Zawieź mnie do jadalni. 19 Wieczorem, po powrocie z biura, Garner znalazł żonę i dziadka w jadalni. Siedzieli przy stole, zasypanym okruchami chleba, a na blacie stało kilkanaście otwartych butelek i karafek z najlepszymi winami z piwnicy Townsendów. Ezra spał wyciągnięty w fotelu, okropnie chrapiąc, ewidentnie nietrzeźwy, a Whitney podpierała dłonią policzek i powtarzała nazwy win, ich roczniki i cechy charakterystyczne, jak uczennica odrabiająca lekcję łaciny. Ona również była oszołomiona alkoholem, choć nie w takim stopniu jak stary Townsend. Do jadami przyprowadziła Garnera Madeline, której towarzyszył majordomus. Oboje byli oburzeni i zgorszeni oglądaną sceną. Rozpoznawszy męża, Whitney nieco oprzytomniała. Uśmiechnęła się do niego głupawo, gdy stanął przy niej i zażądał, by mu wyjaśniła, co to wszystko, do cholery, znaczy. , - Och... Twój dziadzio uczył mnie pić wino - oświadczyła bełkotliwie i zachwiała się. Jej głowa pochyliła się i dotknęła brzucha Garnera. - Żebyś mógł być ze mnie dumny. Garner stał nieporuszony. Ujęła go jej szczerość, więc gniew od razu mu przeszedł. Znalazła drogę do serca nieprzystępnego, zgorzkniałego Ezry, tak jak wcześniej znalazła drogę do jego serca. Ujął w dłoń jej twarz. Poczuł dziwny skurcz w piersiach, który pojawiał się u niego tylko na jej widok. Była nietrzeźwa, ale wciąż ta sama - otwarta i prostolinijna Whitney, której grzeszki prezentowały się jak cnoty. Gdy wraz z tą myślą zniknęło jego zakłopotanie, zdał sobie sprawę, że jej zachowanie w żadnym wypadku nie okrywa go hańbą. Po prostu za dużo wypiła, kiedy zgodnie ze złożonym mu przyrzeczeniem postanowiła szybko dowiedzieć się wszystkiego o winach, by być odpowiednią żoną. Chciał wierzyć, że zależało jej na tym bardziej niż na targowaniu się z nim i czerpaniu rozkoszy z jego pieszczot. Zapewne nie powodowała nią nieznośna duma Danielsów, tylko leżało jej na sercu jego dobro i pragnęła go kochać. Wziął ją na ręce, a ona sennie przytuliła się do niego. Zmierzając do drzwi, przeszedł bez słowa obok urażonej Madeline i zdegustowanego Edgewatera. Ruszyli za nim do holu i wymieniali zgorszone spojrzenia, gdy skręcił na schody, by zanieść ją do sypialni. - Chyba masz rację. Kobieta, która nie wie, kiedy przestać; pić, nie powinna brać wina do ust - skomentował rano ze złośliwym uśmiechem, pochylając się nad jej pobladłą twarzą. Otworzyła usta, by mu odpowiedzieć, ale w tej samej chwili zasłoniła je dłonią, bo zrobiło jej się niedobrze. Gdy poczuła się lepiej i oprzytomniała, spojrzała na niego ze skruchą. - Przepraszam. Twój dziadek zaofiarował się nauczyć mnie pić wino. ale w czasie lekcji zdradziecko zawładnęło ono moim ciałem. - Wiem - osiadł na łóżku i głaskał ją po twarzy - że to niebezpieczne zostawić cię na dłużej samą. Whitney Daniels, co ja mam z tobą począć? - Chyba Whitney Daniels Townsend? Jestem przecież teraz panią Townsend. - Trudno zaprzeczyć - odparł ze śmiechem. Gdy Whitney doszła do siebie dzięki troskliwej opiece Garnera i Mercy, przyrzekła sobie pić alkohol tylko przy nadzwyczajnych okazjach. Gamer z pewnym niepokojem obsrwował jak podczas najbliższej kolacji wymieniała z Ezrą figlarne porozumiewawcze spojrzenia. Ale dotrzymywała słowa piła tylko kawę. podobnie zresztą jak on, toteż wkrótce przestał się o nią niepokoić. Zdumiewał się, że potrafiła sprawić, iż dziadek sypał dowcipami i śmiał się do rozpuku Wydawało się, że szczerze się polubili. Tym też się zdumiewał, bo sama myśl. że stetryczały staruszek może kogoś polubić była trudna do przyjęcia. Zastanawiał się. jak wypełnić żonie czas, nie zważając na lekceważenie stale okazywane jej przez Byrona i osobliwy wpływ, jaki wywierał na nią Ezra. - To wykluczone! - wybuchnęłaMadeline, gdy zasugerował, by zabierała Whitney na spotkania towarzyskie. - Jest nieokrzesana i nieprzewidywalna. Nie chcę by swym brakiem ogłady wprawiała mnie w zakłopotanie przy znajomych. Garner przyznawał w myślach, że jego żona jest nieprzewidywalna, ale z pewnością nie była nieokrzesana. Nawet pierwszego dnia pobytu w domu Townsendow zachowywała się bez zarzutu, a faktycznie miała nienaganne maniery, zważywszy na jej brak kontaktów z eleganckim towarzystwem i wyszukanymi zwyczajami. Zrozumienie, dlaczego Madeline jej nie akceptuje, nie wymagało wielkiej przenikliwości. Po prostu kuzynka przyzwyczaiła się, że jest w tym domu mężczyzn jedyną kobietą. Townsendowie wprawdzie nie rozpieszczali nikogo, nawet maleńkich osieroconych wnuczek i bratanic, ale potrafiła załatwić z nimi wiele rzeczy, na przykład w ubiegłym roku rentę dla swojej starej guwernantki. Od tamtego czasu już nikt nie zajmował się wychowaniem i edukacją tej szesnastolatki. Garner z zaskoczeniem stwierdzał, że uświadomił to sobie dopiero teraz. Zaskoczyło go, że użyła określenia „znajomi". Czyżby nie miała przyjaciół? Jej odmowa wprowadzenia Whitney na salony Bostonu pozostawiała mu niewiele możliwości - poza zajęciami domowymi mógł zaproponować żonie lekcje gry na instrumencie muzycznym, naukę rysowania, haftowania i szydełkowania, a ponadto robienie zakupów, co kobiety tak uwielbiały. Ale żaden z tych pomysłów nie wydawał mu się szczęśliwy. Zdesperowany wychodził czasami z biura i sam pokazywał Whitney miasto. W końcu uleci jej natrętnym prośbom i wybrał się z nią do gorzelni Townsendów. Korzystając z ładnej pogody, zawiózł ją tam eleganckim rodzinnym powozem. Minęło trochę czasu od jego ostatniej wizyty w tym murowanym dwupiętrowym budynku, w którym produkowano rum. Townsendowie przenieśli biuro swych firm do modnej finansowej dzielnicy miasta, gdy znacznie poszerzył się zakres prowadzonych przez nich interesów. Nie widzieli potrzeby stałego nadzoru nad pracą gorzelni, gdyż produkowany w niej rum sprzedawali niezmiennie z dużym zyskiem. Dlatego Garner był teraz zaskoczony tym, że budynek ma zniszczone drzwi i okiennice, a okna o brudnych popękanych szybach są poutykane gałganami. Również w środku gorzelnia okazała się zaniedbana i brudna. Na ceglanej zniszczonej podłodze leżała pleśniejąca słoma i stały butwiejące drewniane skrzynki, a pod ścianami bezładnie piętrzyły się stare beczki. Powietrze było ciężkie i unosił się w nim gorzki odór. Robotnicy, których spotkali w hali z fermentującą melasą i w składzie beczek z rumem, okazali się niechlujni i odpychający. Gamer kazał przywołać kierownika gorzelni, któremu udzielił ostrego napomnienia. Gdy był zajęty rozmową, Whitney postanowiła zwiedzić zakład samodzielnie. Robotnicy zaprowadzili ją do wielkiego destylatora, spod którego buchał żar, a potem do rozlewni, gdzie poprosiła o kapkę rumu najświeższej produkcji, chcąc poznać jego jakość. Zlustrowali wzrokiem jej aksamitną spódnicę, dopasowany w talii krótki płaszcz i gronostajową mufkę, i odmówili spełnienia prośby. Nie zniechęciła jej ich gburowatość. Uśmiechnęła się do nich promiennie. - Chcę wiedzieć, jak smakuje, dlatego muszę spróbować - oświadczyła. Spoglądali na nią nieprzychylnie, ale w końcu któryś wręczył jej cynowy kubek z rumem ze świeżo zaszpuntowanej beczki. Skosztowała trunku, starając się nie zdradzić, jak ocenia smak. - No i jak? - rozległ się posępny głos. Zanim zdążyła odpowiedzieć, do rozlewni wszedł Gamer, który jej szukał. Nie był zadowolony, że znalazł ją w takim towarzystwie i z kubkiem rumu w dłoni, - Właśnie spróbowałam - wyjaśniła i podała mu kubek. - Sądzę, że ty też powinieneś to zrobić. Ten trunek w ogóle nie przypomina rumu, którym kiedyś poczęstował mnie twój dziadek. Spróbował cierpkiego wodnistego płynu i zesztywniał. Pospiesznie wrócił z Whitney do powozu, odzywając się dopiero w połowie drogi do domu, gdy zniecierpliwiona uścisnęła go za rękę. - Byłeś rozczarowany - orzekła, mając na myśli również własne odczucia. Na jakości rumu najwyraźniej odbijała się pogoń To wnsendów za zyskiem, tak dla nich charakterystyczna. - Do licha. - Uderzył się zaciśniętą pięścią w udo. – Rum jest od początku podstawą naszej pomyślności. To przykre, że zamienił się w takie świństwo, które stanowi obrazę dla rumu Townsendów. Whitney obserwowała napięcie na jego twarzy i była tak samo wzburzona. Wszak trunek powinien stanowić przedmiot dumy gorzelnika. - Więc zrób z tym coś. - Na przykład co? - burknął, ale zaraz z niezadowoleniem stwierdził, że jest dla niej opryskliwy.- Może powierzyć wszystko tobie? - Mnie? A właściwie dlaczego nie? To świetny pomysł. - Ale, niestety, ja się nie znam na produkcji rumu, zna się; natomiast twój dziadek, który ma już dość bezczynności. Mógłby nauczyć mnie lub nas oboje, a my moglibyśmy… - przerwała, widząc, jak jest zły. - Whitney, to jest staruszek słabego zdrowia i trudny we współżyciu. - Naprawdę tak uważasz? - spytała zaczepnie. - Jest inwalidą przykutym do fotela na kółkach. - Jeździ nim, jakby to był taran. Czy kiedykolwiek popychałeś ten jego fotel? - Co chcesz przez to powiedzieć?- Spojrzał badawczo w szmaragową toń jej oczu. - Tylko tyle, że jest o wiele silniejszy, niż wszyscy przypuszczają. - Uśmiechnęła się ciepło, krusząc jego opór. - Poza wszystkim innym on też jest Żelaznym Townsendem. - Pomyśle o tym. Garner istotnie zastanawiał się nad całą sprawą, gdy po południu pokazywał Whitney miasto. W końcu dotarło do niego, że zwróciła mu uwagę na wyjątkową sposobność zmiany sytuacji. Chciała coś robić, nawet jeśli oznaczało to konieczność współpracy z jego wybuchowym dziadkiem, która dla kogoś innego byłaby niewyobrażalna. Po raz pierwszy w życiu był o krok od ubicia interesu. Kazał woźnicy, by zawiózł ich na wielki plac targowy, na którym kwitł handel Obserwował dyskretnie, jak Whitney się ożywiła, gdy wysiedli tam w ten chłodny, lecz słoneczny dzień. Oczy jej rozbłysły jak doświadczonemu kupcowi i niecierpliwiła stę coraz bardziej, słysząc dokoła, jak wszyscy się targują. - Ezra nadzorujący produkcję rumu... Zapaliłbym się do tego pomysłu o wiele chętniej, gdybyś zechciała nauczyć się wydawać pieniądze, jak przystało na żonę - szepnął jej do ucha. Wyjął z kieszeni kamizelki dwie monety i błysnął nimi. - Kup za nie, co chcesz. - Wskazał liczne stragany i wozy; z towarem. Widząc wahanie żony, położył jej na dłoni dwa metalowe krążki. - Spytaj o cenę i jeśli będzie to kosztowało mniej niż dziesięć dolarów, daj sprzedawcy pieniądze. Ale się nie targuj. Przełknęła ślinę. Zakazał jej targować się o cenę. W jej dłoni monety wydawały się zimne i obce. Gdy ją prowadził między straganami i wozami, zewsząd dochodziły do jej uszu głosy kupujących i sprzedających. Z podniecenia serce biło jej mocniej, a wargi stały się suche. Przystanęła kilka razy, by obejrzeć różne fatałaszki, co świadczyło o jej rosnącym zainteresowaniu kobiecymi strojami, ale za każdym razem, gdy chciała coś powiedzieć, miała zaciśnięte gardło, stawała się sztywna i słyszała tylko pulsowanie krwi w skroniach. Widząc, że mąż zaczyna tracić cierpliwość, wpadła w jeszcze większą panikę. - Przykro mi, ale nie mogę. - Wcisnęła mu do reki monety i pomknęła do powozu. Townsendowic byli znani z uporu, z jakim przezwyciężali pojawiające się przed nimi trudności. Pod tym względem Garner był najtwardszy z całej Żelaznej Rodziny. Odczekał dwa dni i chytrze przypomniał Whitney, że zbliża się Boże Narodzenie, sugerując, by z tej okazji wysłała ojcu i ciotce upominki. Wyraz jej twarzy zdradzał sprzeczne uczucia, ale zgodziła się pójść na zakupy. Coraz częściej była myślami przy ciotce w Raptute i ojcu w Pittsburghu. Martwiła się o nich i zastanawiała się, co u nich słychać. Kate miała odwiedzić Blackstone’a w wiezieniu i napisać do niej, do Bostonu, jaki dostał wyrok. Upłynęło już sześć tygodni od ich rozstania, a ciotka wciąż milczała, co budziło w Whitney coraz większy niepokój. Sądziła, że proces już się odbył, i obawiała się, że ojcu lub ciotce przydarzyło się coś najgorszego. Bardzo niechętnie zgodziła się pójść z Garnerem do dzielnicy handlowej. Wybrała fajkę i tytoń dla Blacka oraz wełnianą kamizelkę i kaptur dla Kate. Ale gdy trzeba było zapłacić, nie chciała wyjąć rąk z mufki i spojrzeć na Garnera. Widząc jej posępny nastrój i zdenerwowanie, sam zapłacił. Zaprowadził ją do powozu, położył sprawunki na siedzeniu, usiadł obok niej i wziął ją za ramiona, zmuszając do spojrzenia mu w oczy. - Whitney, o co chodzi? - O nic. Po prostu nie lubię płacić pieniędzmi. Transakcja trwa wówczas zbyt krótko i jest za łatwa. - Spojrzała na niego spod długich gęstych rzęs, chcąc się przekonać, że nie jest wzburzony i skłonny do dalszych pytań. - Chodzi o coś więcej - rzucił domyślnie. Jej nagły rumieniec upewnił go, że jego przypuszczenia są słuszne. - O co? - Gdy utkwiła wzrok w sprawunkach, już niemal znał prawdę. - O mojego tatę - szepnęła, bojąc się spojrzeć mu w oczy. by nie wyczytać w nich jakiejś okrutnej prawdy. - Nie mam żadnych wiadomości od cioci Kate. Obiecała mi, że do mnie napisze, gdy tylko... - przerwała, nie mogąc już nic więcej wydusić przez zaciśnięte gardło. Garner zesztywniał. Powinien wcześniej się domyślić, że chodzi o jej ojca. Z pewnością go jej brakowało, tak samo jak ciotki, a biorąc pod uwagę to, w jakich okolicznościach się rozstali i kto był za to odpowiedzialny... Na myśl, że Whitney nagle tak się od niego oddaliła, ogarnął go strach. Bał się tego bardziej niż czegokolwiek innego. Powinien przewidzieć jej reakcję i spróbować coś zrobić. Była posępna, ale nie patrzyła na niego oskarżycielsko i gniewnie ani też nie odsuwała się od niego. Mógł się czuć spokojny, że ona nadal do niego należy. Wzruszyło go to i podnieciło. Pochylił się do jej ust. a ona przyjęła je z rozkoszą, Przytulił ją do siebie, napawając się jej słodyczą i ciesząc się, że go nie potępia. Gdy się odsunął, spostrzegł w jej oczach łzy. Otarł je i uśmiechnął się do niej. - Każę naszym prawnikom wysłać do Pittsburgha pełnomocnika, który dopilnuje, by twojego ojca osądzono sprawiedliwie. Czy ulży ci to nieco? - Bardzo mi ulży - zapewniła go skwapliwie. Na cztery dni przed Bożym Narodzeniem Garner zjawił i się w eleganckim biurze prawnika Townsendów, Henredona Parkera, i przedstawił mu delikatną sprawę, zlecając, by zbadał sytuację Blackstonę’a Danielsa i zapewnił mu pomoc prawną. - Oczywiście. - Parker zmarszczył siwiejące brwi i sięgnął po papier i gęsie pióro.- A wiec życzy sobie pan, bym wydelegował prawnika z naszej kancelarii, celem ustalenia, jaka jest sytuacja tego Danielsa. A gdzie on się znajduje? - W Pittsburghu. - Garner stał niespokojnie. - Czyli na pograniczu - stwierdził ze zgrozą Parker, ale zaraz ukrył swe uczucia pod maską zawodowego chłodu i spytał - Dlaczego uważa pan. że go tam przetrzymują? Tym pytaniem zniweczył nadzieje Garnera, że nie będzie musiał podejmować tego tematu. - Bo to ja- przełknął ślinę - tam go dostarczyłem po aresztowaniu. Prawnik już nie potrafił ukryć zdziwienia. - Pan go aresztował? - spytał zaintrygowany, pochylając się w fotelu, - Brałem udział w wojskowej ekspedycji Waszyngtona do zachodniej Pensylwanii, w celu stłumienia buntu gorzelników. Muszę wiedzieć, co się z nim dzieje. - Buntu gorzelników? - Parker był zbity z tropu. - Aresztował go pan i teraz chce mu zapewnić pomoc prawną? Panie Townsend, z pewnością pan wie, że to jest wbrew przepisom. Garner przybrał najbardziej dostojną pozę Townsendów. - Tak się składa, ze to mój teść. - Wstał i powiedział zdumionemu prawnikowi „do widzenia", jakby nie było już nic do wyjaśniania. Wraz z nadejściem świąt Bożego Narodzenia Whitney ożywiła się. Posłała ojcu i ciotce świąteczne upominki i listy, zapewniając ich, że u niej wszystko w porządku, i prosząc by napisali, co u nich słychać. Udzielił się jej świąteczny nastrój. Z przyjemnością ozdobiła dom gałązkami świerku, do których przywiązała czerwone kokardki. W Wigilię rodzina udała się wspólnie do kościoła, a po powrocie podejmowała w zachodnim salonie gości, głównie wspólników w interesach, składających Townsendom z okazji świąt zwyczajową kurtuazyjną wizytę. Głównym obiektem zainteresowania była Whitney, która nie odstępowała Garnera i nie piła zaprawionego korzeniami ponczu. Byron i Madeline odebrali jej zachowanie z ulgą, jako godne prawdziwej damy. Ona też była z siebie zadowolona. Jedynie Ezra zdradzał rozczarowanie, że nie zrobiła nic oburzającego ani wprawiającego rodzinę w zakłopotanie. Oczywiście również Garner przyjmował z satysfakcją starania, by dostosować się do nowego otoczenia. Już nie targowała się o nic ze służącymi, z wyjątkiem tych rzadkich chwil, kiedy się zapomniała. Ale nadal odmawiała posługiwania się pieniędzmi, gdy wychodzili na zakupy, jakby sama jej natura buntowała się przeciwko nowemu stylowi życia. Niepokoiło to Gamera. Uważał, że gdyby potrafił zapanować nad jej upodobaniem do handlu wymiennego, to miałby również dostęp do jej głębszych uczuć. Toteż nie ustawał w wysiłkach nauczenia jej sposobu nabywania dóbr obowiązującego na wschodzie kraju. Pewnego popołudnia wyszedł z biura, by po raz kolejny wziąć ją na zakupy, gdyż obmyślił nowy plan działania. Gdy czekał na nią w holu, do domu wszedł wściekły Byron i zażądał z nim rozmowy w swoim gabinecie. Gamer nachmurzył się i hardo uniósł głowę w reakcji na wojowniczy nastrój ojca, ale zdjął płaszcz i bez słowa udał się za nim. Gdy Whitney zeszła do holu, nie było tam ani jej męża, ani majordomusa. Zauważyła tylko niedbale przewieszony przez poręcz schodów mężowski płaszcz. Skierowała kroki do zachodniego korytarza, bo usłyszała dochodzące stamtąd głosy. Napotkała tam Madeline, która miała naburmuszoną minę i wyzywająco skrzyżowane ręce na piersiach. Gdy ją mijała, ta rzuciła jej wściekłe spojrzenie. Zatrzymała się przed uchylonymi drzwiami do gabinetu Byrona. Był tam już Ezra, który przysłuchiwał się dobiegającej ze środka rozmowie. Zdenerwowana zatrzymała się obok starego Townsenda. wyraz jego twarzy świadczył o powadze sytacji. - Nigdy jeszcze nic nie udało ci się zrobić bez wplątania się w skandal, bez narażenia się na ruinę i hańbę - rugał Byron Garnera. - Dostałeś szansę uratowania honoru i wykazania się odwagą, otrzymania pochwały i odznaczenia w wyprawie przeciwko zbuntowanym gorzlnikom. I jak ją do diabła wykorzystałeś? - Pochwała się spóźnia - odparł szorstko Garner, starając się panować nad gniewem. - Albo ci jej nie przyznano - zasugerował ojciec. - Nie mam na to wpływu. - Gamerze, z tobą tak jest zawsze - oświadczył lekceważąco ojciec. - Wyruszasz po laury, a wracasz z czym? Z małą ladacznicą, która upiła się winem... - Dość tego - przerwał mu syn i sztywno podszedł do ojca. - Nie życzę sobie wysłuchiwania oszczerstw pod jej adresem. Jest moją żoną bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie. Pragnąłem jej, ożeniłem się z nią i będzie tu mieszkała wraz ze mną. Musisz się z tym pogodzić. Whitney rzuciła się do drzwi, ale Ezra nadspodziewanie silnie chwycił ją za rękę. - Nie zgodzę się na to, by ta mała przewrotna Izebel wywróciła wszystko w moim domu i w mojej rodzinie do góry nogami. - Byron stał na wprost drzwi i Whitney widziała jego czerwoną ze złości twarz. - Sprowadziłeś ją nam tu na kark, narzuciłeś jej towarzystwo. Ciekawe, jak szybko po niej zjawią się tu jej żałośni krewni? Kuzyni, wujowie i jej ojciec pędzący whisky? Whitney odebrała te urągające jej uwagi jak policzek. Na myśl o ojcu ścisnęło jej się serce. - Psiakrew - zaklął wciąż opanowany Garner. - Zostaw w spokoju ją i jej rodzinę. Jak zwykłe masz pretensje tylko do mnie. Możliwe, że nie jestem takim synem, jakiego pragnąłeś, ale jestem twoim synem. I żaden z nas nic na to nie poradzi. - Owszem, poradzę. - Ojciec podszedł do niego. - Postaram się, żebyś nie przejął firm Townsendów. Nigdy ci ich nie przekażę i zadbam, żebyś nie zmarnował dorobku mojego życia. Nie jesteś zdolny do poświęceń i brak ci poczucia obowiązku, nie dorastasz do odpowiedzialności, jaka wiąże się z kierowaniem tak poważnym przedsięwzięciem. Czy sądzisz, że nie widzę, jak zaniedbujesz obowiązki w biurze, gdy tylko ona skinie na ciebie palcem? Połowę czasu spędzasz na... Garner cofnął się, panując nad sobą z coraz większym trudem. - Nie będę się tłumaczył ani przed tobą, ani przed kimkolwiek innym z tego, jak spędzam czas i postępuję w moim małźeń... - Z pewności tak samo postępowałeś na tym przeklętym pograniczu – wyrzucał mu Byron, przerywając bez skrupułów. – Gdy tylko ją zobaczyłeś, porzuciłeś obowiązki, nie bacząc na honor! Tego było już za wiele. Garner zmrużył oczy i jego twarz znieruchomiała jak maska. Ale ojciec uznał jego gniew za potwierdzenie swoich oskarżeń. - Awiec się nie mylę? Dlatego musiałeś się ożenić z tą parweniuszką i nie dostałeś pochwały. Nie nagradza się przecież oficerów za zaniedbywanie obowiązków i lekceważenie honoru. - Dość! - Whitney wyrwała rękę z uścisku Ezry i wtargnęła do gabinetu. Zatrzasnęła za sobą drzwi i przystanęła w połowie drogi pomiędzy mężem i teściem, na którego spoglądała z oburzeniem: - Jak pan śmie? Jak pan śmie mówić do niego takie rzeczy? - Whitney, nie wtrącaj się - zagrzmiał Garner, ale go nie posłuchała, zraniona i rozgniewana. - Nie zauważyłby pan czyjegoś poczucia obowiązku i honoru, nawet gdyby wskazać je panu palcem. Nie znam nikogo bardziej oddanego krajowi i obowiązkowego niż Garner Townsend. Trzeba być skończonym głupcem, żeby nie dostrzec tego u swojego syna! - Spojrzała z podziwem na spiżową twarz i sylwetkę męża. Poczuła dumę na myśl o tym, jak nieugięcie Garner potrafi bronić honoru, choć przysparzał jej tym cierpień i budził w niej sprzeczne doznania. To właśnie poczucie obowiązku i honor wymagały od niego, by aresztował jej ojca i położył kres nielegalnej produkcji whisky w Rapture. I to honor nakazywał u wypełniać przysięgę małżeńską, chronić Whitney i troszczyć się o nią, stworzyć dla niej nowe warunki życia w zamian za te, które zniszczył, a może nawet pewnego dnia ofiarować jej miłość. Znał cenę swojego poczucia obowiązku i zasługiwał na lepsze traktowanie przez tych, którzy byli mu winni szacunek i pomoc, czyli przez członków własnej rodziny. - Chce pan wiedzieć, co naprawdę wydarzyło się w Rapture? Jak Garner się „pohańbił” i postąpił „niehonorowo”? Otóż wykonał swój żołnierski obowiązek i zniszczył nielegalną produkcję whisky, a także aresztował głównego gorzclnika już jako mój maż. - Whitney, nie... - Garner rzucił się w jej stronę, ale zdążyła się odsunąć. - Zniszczył zapasy whisky Danielsów, którą ja pomagałam pędzić - wycedziła przez zaciśnięte zęby, nie odrywając oczu od pąsowej twarzy Byrona. - A tym głównym gorzelnikiem, którego aresztował, był mój ojciec. Tego właśnie wymagał od Garnera żołnierski obowiązek i honor. Pański syn wykonał swą powinność, nie postąpił wbrew waszej irytującej dumie Townsendów! A gdy nadejdzie zawiadomienie o tej nieszczęsnej pochwale... - Whitney, do cholery! - Garner chwycił ją za ręce i pociągnął do drzwi, choć się opierała. - Nie, puść mnie... - Przestań, do cholery! - Nie panując nad emocjami, przerzucił ją przez ramię i wyszedł z gabinetu ojca, wprawiając dziadka i kuzynkę w prawdziwe osłupienie. Ezra i Madeline odprowadzali go wzrokiem, gdy niósł na ramieniu krzyczącą i wyrywającą się żonę. dopóki nie zniknął im z oczu w holu. - Byronie, zgadzam się z nią - warknął Ezra. Wjechał do gabinetu i spoglądał na syna z goryczą, nieodłączną od niego od tylu lat. - Jesteś skończonym głupcem. Ale dlaczego miałbyś nim nie być? Miałeś z kogo brać wzór. - Przez chwilę wymieniali cierpkie spojrzenia, po czym Ezra zaczął wycofywać fotel z pokoju i burknął do wnuczki: - Pomóż mi się stąd wydostać. Gdy ojciec zniknął w korytarzu, Byron odwrócił się od drzwi sztywny jak manekin. Czuł się dotknięty tym, ze Ezra po raz kolejny okazał mu pogardę. Ale stłumił gniew i urazę w reakcji na jego jadowite uwagi. Jak daleko sięgał pamięcią, cokolwiek by zrobił, osiągnął, stworzył, ojciec zawsze był... Z powodu napięcia poczuł duszność. Pogarda, z jaką traktował syna, dorównywała tej, z jaką jego traktował własny ojciec. Prawda o tym była bolesna. Nieprzyjemna była też dla niego świadomość, że Garnera tak zagorzale broniła jego żona. Jak ta dzierlatka miała czelność uważać, że powinna go bronić przed ojcem? Jej szokujące rewelacje zostały nieco przyćmione przez sposób, w jaki podkreślała nieskazitelność honoru Garnera. Byron poczuł straszna pustkę. Jego nikt nigdy nie bronił - ani zimna wytworna matka, ani wybuchowy, wymagający ojciec, ani tym bardziej delikatna i skromna dziewczyna, którą pojął za żonę, by zadowolić rodzinę. Nagle poczuł się nie tylko pusty, ale i obnażony wewnętrznie, podatny na ciosy — po raz pierwszy od dwudziestu lat . Rozwścieczony Garner wniósł żonę do swojego pokoju i posadził ją na łóżku. Przytrzymał ją za ramiona, bo chwiała się, nie mogąc złapać równowagi. - Na litość boską, co ty wyprawiasz? - zażądał wyjaśnień. Żałował, że nie może nią potrząsnąć, bo uważał, że zasłużyła sobie na to. - Ja tylko powiedziałam prawdę, całą prawdę. - Przeszły jej zawroty głowy, ale nadal czuła gniew. - W końcu ktoś musiał to zrobić. Twój ojciec zasłużył sobie na nią po tym, co ci powiedział! - Nie miałaś prawa informować go, że... - A właśnie, że miałam. - Zerwała się z łóżka i zmusiła go by się cofnął. - Wygłaszał zjadliwe i małostkowe uwagi na temat naszego małżeństwa i ciebie. Jak mogłeś pozwolić, by mówił takie rzeczy, wiedząc, że to haniebne wymysły? To jest twój ojciec? To jest twoja rodzina? - Tak, i sam będę sobie z nimi radził. - To nie jest żadna rodzina, ale stado szakali, które tylko wyszczekują swoje procenty! Na miano rodziny zasługują ci, którzy dzielą ze sobą radości i smutki i wspierają się w ciężkich chwilach - Prawdziwa rodzina to taka, która pragnie dla swoich członków tego. co najlepsze, a oni wierzą w siebie i pomagają sobie. Wcale nie muszą ich łączyć więzy krwi. Moją rodzinę stanowią mieszkańcy Rapture, choć nie jesteśmy spokrewnieni. Twoje dobro leży im wszystkim na sercu bardziej niż złośliwym, egoistycznym Townsendom. Twój ojciec i Madeline nie troszczą się o ciebie, nie ufają ci, nie wspierają cię w niczym i z pewnością cię nie kochają. - A ty niby mnie kochasz? - zagrzmiał. - Oczywiście, że kocham! - krzyknęła, desperacko pragnąc sprowokować dumę Townsendów. - Naprawdę kocham, choć miałam powody, by cię znienawidzić za twój charakter i zabić moje uczucie do ciebie, pragnienie bycia z tobą. Nie pojmuję, dlaczego oni wszyscy cię nie kochają! Garner cofnął się gwałtownie. Każde jej słowo trafiało mu do przekonania. Jego świadomość poraził kontrast pomiędzy nieugiętymi i niewybaczającymi Townsendami a otwartymi i serdecznymi mieszkańcami Rapture, pomiędzy chłodem i dumą członków jego rodziny, nieprzewidujących we własnym gronie miejsca dla obcych, a łatwością włączania innych do swojej społeczności przez ziomków Whitney. Ci ostami zaakceptowali go, pomimo iż nawet sam sobie wydawał się nie do zaakceptowania, uznali za swojego, choć mieli prawo mu nie ufać. Jeszcze bardziej uderzył go inny kontrast. Townsendowie, których krew płynęła w jego żyłach, pogardzali nim i drwili z niego z powodu dwu kłopotliwych sytuacji, jakie przydarzyły mu się, gdy był młody i niedoświadczony, podczas gdy inni ludzie dawno puściliby to w niepamięć. Tymczasem Whitney go kochała i występowała w jego obronie, choć miała wszelkie powody, by pałać do niego nienawiścią. W Rapture oskarżał, ją o różne rzeczy i lżył, aresztował jej ojca i zlikwidował gorzelnictwo, którym trudnili się Danielsowie, a ponadto wywarł na nią presję, by zamieszkała w „stadzie szakali", stale przypominających sobie nawzajem o procentowych udziałach we wspólnie prowadzonych interesach. Zachwiał się pod wpływem wrażenia, jakie to na nim wywarło. Zadawał sobie pytanie, jak to możliwe, że Whitney go kocha. Obserwowała, jak się cofał i bała się, że z każdym jego krokiem otwiera się pomiędzy mmi przepaść. Krew pulsowała jej w skroniach, a oddech stał się krótki i szybki. Wyrzucała sobie, że tak nieoczekiwanie wyznała Garnerowi miłość, że wykrzyczała, co do niego czuje. Starała się odgadnąć, co znaczy dziwny wyraz twarzy męża, świadczący wręcz o przeżywanym szoku, ale tym razem zawiódł ją jej przenikliwy umysł. Nierozważnie ujawniła to, co było najważniejsze w transakcji życia, jaką zawarła z Garnerem Townsendem. Teraz nie wiedziała, czy zostanie to przyjęte, czy odrzucone. - Miałam... - Głos jej się załamał. - Miałam na myśli twoją obowiązkowość, sumienność i prawość. Wszyscy w Rapture uważali, że masz te cechy. - Jęknęła w duchu, gdy Garner spojrzał na nią nachmurzony. - Jesteś uczciwy; zawsze wobec mnie byłeś. I postępujesz honorowo. Jeśli mówisz, że coś zrobisz, robisz to, nawet gdyby dotrzymanie słowa kosztowało cię życie. Poza tym jesteś silny i opanowany nawet w sytuacji największej prowokacji, a także dżentelmeński, powściągliwy i wrażliwy moralnie. Gdybym nie zakradła się do twojego pokoju jak Dalila, nie starałbyś się mnie uwieść. - Jesteś tego pewna? - Nareszcie otrząsnął się z szoku i zamknął ją w zaborczym uścisku, czując rosnące podniecenie. Jego twarz znieruchomiała, a spojrzenie sposępniało. - Więc ci powiem, jak faktycznie było ze mną w Rapture. Od tego popołudnia, kiedy nieoczekiwanie trzymałem cię w objęciach, myślałem tylko o tobie, o twoich dorodnych piersiach, soczystych wargach i długich, szczupłych nogach. Przez cały czas powodowało mną ślepe pożądanie, które spychało wszystko inne na dalszy plan. Chciałem w tej samej chwili udusić cię i uwieść. Ile razy cię spotkałem, zawsze wprawiałaś mnie w zakłopotanie lub upokarzałaś, a ja potrafiłem myśleć tylko o tym, jak smakowałoby mi twoje ciało, gdybym połączył się z nim w miłosnym uścisku, co bym czuł, gdybyś mnie obejmowała, a ja byłbym w tobie. - Przytulił ją jeszcze mocniej, pokonując opór jej dłoni spoczywających na jego torsie, i pochylił się nad nią. - Nie masz pojęcia, jak musiałem walczyć z pokusą, by cię wziąć: w twoim łóżku, w lesie, pod przeklętą stajnią na twojej farmie, w żołnierskim obozie. Twoja cnota zawsze znajdowała się z mojego powodu w niebezpieczeństwie. Nie zdawałem sobie sprawy, że istnieje taka rozkosz, dopóki nie chciałaś mnie za jej pomocą przekupić. - Ścisnął ją tak mocno, że zabrakło jej tchu. - Wcale nie chciałam cię za jej pomocą... Chciałam tylko zawrzeć uczciwą... - Transakcję - dokończył za nią. - Teraz już to wiem, Dunbar mi wyjaśnił, o co chodziło, ale ja chciałem wierzyć we wszystko, co najgorsze na twój temat, pomimo iż tak desperacko cię pragnąłem. Byłem napuszony, arogancki i obłudny, a tylko stwarzałem pozory powściągliwego i wrażliwego moralnie! Faktycznie zaniedbałem moje obowiązki i zapom- niałem o honorze. Wiedziałem, że jesteś zaangażowana w nielegalną produkcję whisky, ale nic w tej sprawie nie zrobiłem. Miałem świadomość, że obejmowanie cię i całowanie nie służy moim interesom, ale nie starałem się z tym skończyć. Pragnąłem cię bardziej niż pochwał, postępowania zgodnie z honorem i uznania mojej strasznej rodziny. Wcale nie jestem wzorem obowiązkowości i prawości! Ożeniłem się z tobą, bo zostałem do tego zmuszony, a nie zgodnie z nakazem honoru. Również Blacka Danielsa aresztowałem pod presją okoliczności, a nie z patriotycznego obowiązku. Co więcej, zabrałem cię ze sobą do Bostonu dlatego, że nie mogłem znieść myśli, iż twoje ciało będzie poza moim zasięgiem, a nie z powodu świętego małżeńskiego obowiązku. Faktycznie jestem zachłanny, pozbawiony umiaru, bluźnierczy i kochliwy, tak, cholera, kochliwy! Wyprężył się, dając jej odczuć, jak jest podniecony. - Czy po tym wyznaniu darzysz mnie jeszcze uczuciem? 20 Whitney z wdzięcznością przyjęła to wyznanie, to obnażenie przed nią duszy. Zaryzykował, że sprawi jej przykrość i ją rozczaruje, a zarazem ukaże nadzieję, jaką żył. Istotnie poznanie kłębiących się w nim pragnień i dążeń było bolesne. Zagryzła wargi i skinęła głową. Zamknął oczy. - Whitney, nigdy nie czyń takich wyznań, jeśli faktycznie tego nie czujesz. Powiedz po prostu, że chcesz być moją żoną i pragniesz, bym się z tobą kochał, a nawet, iż jesteś zainteresowana moimi pieniędzmi. - Pragnę, byś się ze mną kochał - miała łzy w oczach i chcę być twoją żoną, ale tak się składa, ze poza tym kocham cię. Garnerze, choć jesteś zachłanny, pozbawiony umiaru, kochliwy, ale także wielkoduszny, czuły i niezwykle uczciwy, przystojny, ujmujący i utalentowany. Wiem, jaki jesteś. - Zarzuciła mu ręce na szyję i stanęła na palcach, by łatwiej było jej go uścisnąć. - Naprawdę cię kocham. Wówczas on przestał się już wahać i wątpić, i tłumić namiętności, jakie nim wstrząsały. Niecierpliwie wpił się w jej usta i poczuł słony smak łez. Napawał się jej wyznaniem. A więc kochała go! Kochała! Uniósł ją i okręcił się z nią dookoła, nagle lekkomyślny i oszalały z radości, uwolniony od brzemienia, które przytłaczało go aż do tej chwili. - Rozwiąż mi tasiemki - szepnęła, z trudem odrywając na moment usta od jego ust - Rozepnij mi guziki - zażądał po chwili. Zdjął jej suknię i zanim sięgnął po gorset, rozkoszował się widokiem szczupłej talii, bujnych piersi i krągłych bioder. Uniósł ją nagą, by ich brzuchy, piersi i usta znalazły się na tej samej wysokości, by się dotykały. Wyprężył się i odchylił do tyłu, przysuwając ją coraz bliżej do siebie i podniecając tym coraz bardziej. Wiła się pod dotykiem jego twardości, coraz silniej pragnąc czuć ją w sobie. Zaniósł ją do łóżka i nadal podniecał jej zmysły. Opierając się na rękach, drażnił swym twardym członkiem jej łono i pochłaniali wzrokiem falujące kobiece ciało. Gdy Whitney wyprężyła się i jęknęła zniecierpliwiona, że Garner tak przedłuża wstępną grę miłosną, tę słodką torturę zmysłów, pochylił się nad nią. - Powtórz to - zażądał zduszonym głosem i patrzył na nią rozpłomieniony. - Powtórz. - Kocham cię - szepnęła w podnieceniu. Uśmiechnął się do niej promiennie i osunął na nią, aż zabrakło jej tchu. Pocałował ją namiętnie i zaborczo, nakrywając swoim ciałem. - Jeszcze raz. — Poczuła na szyi jego gorący oddech. - Kocham. - Spalało ją pożądanie i uskrzydlała radość, że Garner tak jej pragnie. - Kocham, kocham, kocham. – Wygięła się. gdy przesunął palcami po jędrnych piersiach. Jej podniecenie sięgnęło zenitu. - Kochaj się ze mną, kochaj, proszę, Garnerze. Nauczył się już odbierać jej pragnienia jak swoje i rozumiał, co miała na myśli, gdy zażądała, by się z nią kochał. Nie chodziło jej bowiem o samo złączenie ciał, lecz także o komunię dusz, o coś, czego pragnęli oboje. I tylko on mógł jej to ofiarować. Uniósł głowę i spojrzał w jej uwodzicielskie szmaragdowe oczy. - Kocham cię, moja słodka Whisky. - Pogłaskał ją po policzku i po włosach. - Najdroższa... Wstrzymała oddech. Słyszała bicie swojego serca, gdy wpatrywała się w twarz męża na której malowało się napięcie zdradzające wielkie namiętności, potrzebę kochania i bycia kochanym. Na myśl, że Garner ją kocha, poczuła nieopisaną radość. - Jestem dla ciebie najdroższa? - Uważnie obserwowała jego twarz. - Wprawiam was wszystkich w zakłopotanie i mieszam się do waszych spraw, nie potrafię wydawać twoich pieniędzy, a ty mnie kochasz? - Kocham.. - Zostałeś zmuszony do ożenku ze mną, nakłoniony przeze mnie do tego pierwszego razu i stale przysparzam kłopotów tobie i twojej rodzinie, a ty mnie kochasz? Skinął głowa i zrobił niezadowoloną minę. - Czy naprawdę tak trudno w to uwierzyć? Przecież dopiero co wyznałaś miłość zachłannemu, pozbawionemu honoru i aroganckiemu łajdakowi, który pożąda cię od pierwszej chwili. Dlaczego uważasz, że nie mogę kochać upartej, zuchwałej i przebiegłej kobiety, która wykorzystywała moją słabość do niej przy każdej nadarzającej się okazji? - Garner roześmiał się. gdy nagle zaczęła mu się opierać. - Rzeczywiście jestem czasami uparta. - I stanowcza. - Uśmiechnął się. - Ale nie chcę być zuchwała ani nie okazywać innym szacunku. - Wierzę, - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - I nie chcę się mieszać do cudzych spraw. - Lecz być pomocna - wszedł jej w słowo, wciąż się uśmiechając, czego nie mogła zobaczyć. Nagle go olśniło. To dzięki miłości potrafił inaczej spojrzeć na wady Whitney, a za jej przesadnymi reakcjami dostrzec powodującą nią gorliwość. Zrządzeniem losu i skutkiem mądrości, kryjącej się za tym uczuciem, wady Whitney spotkały się ze słabościami jego charakteru, paradoksalnie go wzmacniając. Z kolei te słabości zdawały się pomagać jej przezwyciężać wady. Garner odwrócił jej twarz ku sobie. - Whitney. potrzebuję cię. Łaknę ciepła i radości, jakie potrafisz mi dać. Przy tobie czuję, że żyję naprawdę. Bardzo cię kocham. Pocałował ją tak czule, ze zaparło jej dech w piersiach. Gdy uniósł głowę i spojrzał na nią, leżała zatopiona w błogich doznaniach. Pogłaskał ją po policzku i przywrócił do rzeczywistości. - Pokaż mi, jak mnie kochasz - zażądała zarumieniona pod wpływem podniecenia. - Objęła go za szyję i otoczyła udami jego biodra, ponaglając, by w nią wszedł. Gdy połączył się z nią, krzyknęła w uniesieniu. Poruszali się jednym wspólnym rytmem, unosząc coraz wyżej na spirali rozkoszy, aż osiągnęli punkt kulminacyjny. Garnerze. — Whitney potarła policzek o jego ramię. - Czy on rzeczywiście może to zrobić? - Kto może co zrobić? - Spojrzał na nią nieprzytomnie. - Twój ojciec. Czy może odsunąć cię na zawsze od kierowania firmami Townsendów? Garner długo nie odpowiadał, bo sprawa wymagała zastanowienia. - Sam nie może. Musi mieć na to zgodę Ezry i Madeline, czyli formalnie dysponować sześćdziesięcioma procentami głosów. Dziwił się, że teraz to wszystko wydawało mu się tak mało ważne. Nagle miłość wyparła coś, co do dziś było jego główną ambicją. Poczuł błogie ciepło i objął Whitney mocniej. Nareszcie przestał sprowadzać swą przyszłość do podążania wąską dróżką wytyczoną przez starszych Townsendów, a zawdzięczał to czarującej Dalili, którą teraz trzymał w ramionach. W uszach Whitney wciąż dźwięczała liczba sześćdziesiąt. Gamer potrzebował sześćdziesięciu procent głosów. Zasłużył sobie na nie. Skoro zaś jego zwierzchnictwo nad firmami Townsendów było zagrożone z jej powodu, uważała, że powinna mu pomóc. Z tym postanowieniem przytuliła się do niego i zasnęła. Gdy się obudzili, słońce już zaszło. Garner zamrugał i odwrócił się na brzuch, kurczowo zaciskając powieki i nie reagując na przypomnienie Whitney, że trzeba zejść na kolację Był nieugięty. Za nic w świecie nie zamierzał dać się wyciągnąć z ciepłego wygodnego łóżka. Whitney stała nad nim w koszuli, zastanawiając się, jak złamać jego upór. Nagle oczy jej; rozbłysły, gdyż znalazła sposób. Zdjęła koszulę i ostrożnie odchyliła, pościel odsłaniając zbuntowanego męża. Usiadła na nim okrakiem, tak iż pozostało mu tylko leżeć nieruchomo i rozkoszować się chłodem jedwabistej skóry jej ud. - Whitney, co ty robisz? Chyba mnie gryziesz? - spytał czując gwałtowne napięcie mięśni, gdy natrafiła na czułe miejsce. - Aha - potwierdziła i zrobiła to ponownie. W reakcji drgnął gwałtownie i zaczął się wykręcać to w jedną, to w drugą stronę. Ale Whitney tylko się roześmiała, jakby zapowiadała, ze ugryzie go po raz trzeci. Skupił się więc na erotycznym działaniu tej osobliwej pieszczoty. Gdy nagle poczuł się rozbudzony, chciał się odwrócić na plecy, lecz popchnęła w dół jego umięśnione ramię i zaczęła go lekko gryźć w plecy. Zamknął oczy, by łatwiej czerpać z tego przyjemność. - Skoro już tak chcesz to robić, wybierz miejsca, które nie wprawią w szok mojego lokaja - powiedział przez zaciśnięte zęby, wyginając się i przekręcając pod wpływem rosnącego podniecenia. W odpowiedzi znowu rozległ się żywiołowy śmiech Dalili. - Może wobec tego powinieneś zrobić lokaja z Bensona, bo ten niczego by nie zauważył. - Gdy dotarła do ucha Garnera, zaczęła je lekko szczypać zębami. Pomrukiwała przy tym jak kotka. - Z Bensona? Zastanowię się - powiedział chrapliwym głosem. Udając, że się poddał, chwycił ją za nadgarstki i w jednej chwili położył na łużku, a w następnej przytłoczył swoim ciałem. Gdy udawała święte oburzenie i wyrywała się, ostrzegł ją: - Najpierw załatwię moje porachunki z tobą. Masz dziwny zwyczaj gryzienia mnie, za co, jak ci zapowiedziałem, zapłacisz mi pewnego dnia. - Rozciągnął jej ręce i przycisnął je do łóżka. - Właśnie nadszedł ten dzień. - Garnerze, och, nie! - Wykręcała się i spoglądała na jego zmysłowo obnażone zęby. - Tylko nie to. - Ale on przesunął zębami po jej ramieniu, po czym chwycił nimi brodawkę piersi. Whitney z trudem oddychała i wiła się bezradnie, spoglądając na niego z rosnącym zdumieniem, gdy spostrzegła, gdzie on patrzy. - Garnerze, nie. Och! Och! Delikatnie szczypał zębami jej ramiona, od pach po łokcie, a następnie talię i brzuch, podniecając ją i nie zważając na błagania. Później drażnił skórę od bioder po kolana, a w końcu przesunął usta w górę, pomiędzy udami, na łono, podniecając tym Whitney niewyobrażalnie. Gdy nakrył ją swym ciałem, potrafiła tylko cicho pojękiwać. - Gdy będziesz mnie gryzła, dostaniesz właśnie to - zapowiedział gardłowym głosenn - Zawsze? - Zawsze. - Nic więcej? - Właśnie to. Zamknęli oczy i wstrzymali oddech. Po długiej chwili Whitney poczuła usta Garnera na ustach. - A co do Bensona - zaczęła. - Słucham? - Będziesz go potrzebował. - Znowu się wtrącasz. Och! Whitney! Następnego dnia po tym wielkim wybuchu uczuć Whitney zapukała do gabinetu Ezry. Gdy usłyszała zrzędhwy głos starego Townsenda, z uśmiechem weszła do środka, po cichu zamykając drzwi i kładąc palec na ustach. Gest ten znaczył, te w pobliżu czai się Edgewater. Ezra uśmiechnął się rozpromieniony, gdy wyjęła z fałdów obszernej spódnicy buteilkę jego. ulubionego rumu z gorzelni Townsendów. - Przepadam za nim - wyznał później w zadumie, gdy pociągnął ostami łyk z kieliszka. Prychnął urażony, widząc, jak mocno zakorkowała butelkę. Najwyraźniej chciała być dla niego tak samo surowa jak reszta rodziny. - Odpowiadałoby panu próbowanie rumu codziennie? Ponowne zajmowanie się destylacją? - zaczęła go kusić. Momentalnie wyprostował się w fotelu i utkwił w niej bystre spojrzenie, pamiętając, że ona potrafi się targować. - Masz na myśli moją pracę w gorzelni? - Serce biło mu jak uczniakowi, któremu ktoś obiecuje ulubioną zabawę. Obserwował Whitney uważnie spod zmrużonych powiek. - A co za to chcesz? Ona też się wyprostowała i uniosła podbródek, ale nie była buńczuczna. - Pana dziesięć procent - Widząc jego zdziwienie, dodała: - Dla Garnera. - To szczeniak — parsknął Ezra i zdegustowany odwrócił głowę. — Należało przewidzieć, że tak się zachowa. - Nie dziesięć procent udziałów, lecz głosów - uściśliła,. widząc jego reakcję. - On potrafi znakomicie zarządzać imperium Townsendów. Nie należy oceniać umiejętności Gar- nera - przełknęła ślinę i zdobyła się na szczerość - kierując się tym, jak go pociągam. - A dlaczego nie, do diabła? - Ezra spojrzał na niąprzebiegle - Dobrego biznesmena musi pociągać kilka rzeczy i zawsze powinien za nimi podążać. Moje dziesięć procent głosów za możliwość-ponownego kierowania gorzelnią. - Uśmiechnął się uszczęśliwiony. - Ślub z tobą to najlepszy interes, jaki szczeniak zrobił. Pogoda w styczniu była wyjątkowo brzydka. Padał mokry śnieg i panował przenikliwy chłód. Gdy w końcu pewnego popołudnia zza chmur wyjrzało słońce, Garner uznał to za wielkie święto, którym postanowił się nacieszyć razem z Whitney. Wyszedł wcześniej z biura, by ją zabrać na długo oczekiwany spacer po błoniach. Wrócili do domu przed zmierzchem i usiedli w salonie, każąc Edgewaterowi podać herbatę i ciastka Gdy nagle do ich uszu dotarty z holu jakieś hałasy, posłali majordomusa. by sprawdził, co się tam dzieje. Edgewater ze zdziwieniem stwierdził, że lokaj trzyma w żelaznym uścisku kogoś ubranego w niezgrabny zamszowy surdut, podbity baranią skórą, w zdefasonowany filcowy kapelusz i wysokie zabłocone buty. Ściągnął usta i żwawo ruszył do lokaja, by utwierdzić go w przekonaniu, iż takiej kreatury nie należy przyjmować w domu Townsendów. - Każ temu nieznośnemu czupiradłu natychmiast mnie puścić - rozległ się zuchwały kobiecy głos. - To jest nie do pomyślenia. Przybyłam tu, by zobaczyć się z moją siostrzenicą, Whitney Daniels. Wiem, że została tu przywieziona wbrew swej woli i nie wyjdę stąd, dopóki nie zamienię z nią słowa. - Boże, a więc to jest kobieta - zdumiał się Edgewater, nieufnie lustrując z daleka jej męski strój. - W rzeczy samej. - Rzuciła mu gniewne spojrzenie. -Jestem Kathryn Morrison, ciocia Whitney - przedstawiła się i dodała wysokim głosem: - Żądam spotkania z nią! - Edgewater, na litość boską, co się tam dzieje? - rozległ się na schodach głos Madeline. W tym momencie we frontowych drzwiach pojawił się poirytowany Byron Townsend, ale nikt nie zauważył jego wejścia. - Edgewater, do cholery - warknął, zrywając z głowy modny kapelusz. - Mógłbyś przynajmniej czuwać przy drzwiach. - Zaniemówił, gdy jego wzrok padł na Kate Morrison, a ściślej mówiąc na jej proste, ciężkie ubranie. - Co to jest, do diabła. - Jestem... Puść mnie! - Kate wyrwała się z uścisku lokaja i spojrzała na aroganckiego pedanta, który ją obraził swoim pytaniem. - Jestem Kathryn Morrison. - Istotnie, to jest Kathryn Morrison, sir - prychnął majordomus, jakby przedstawiał gospodarzowi jakąś osobliwosć. - Kto to jest, do diabła, Kathryn Morrison? -zwrócił się Byron do Edgewatera, ignorując ją. - Co robi coś takiego na czystej posadzce holu mojego domu? Kate nie posiadała się z oburzenia. Zerwała z głowy filcowy kapelusz i oczom zebranych ukazały się jej zaczerwienione z gniewu policzki, oczy ciskające błyskawice i ciemne długie włosy. Odruchowo zerknęła na swoje brudne buty i na suche błoto, które pozostawiły na marmurowej posadzce. - To chyba krewna Whitney Daniels, sir - poinformował majordomus, zadowolony ze swej niejednoznacznej odpowiedzi - Żąda spotkania z nią. - O Boże! - Byron spojrzał na nią z typową dla siebie szyderczą miną. - Wiedziałem, że tak będzie, że zaroi się tu od tych nieprzyjemnych typów z pogranicza. Dumna i dystyngowana Kate Morrison jechała z Rapture do Bostonu przez ponad trzy tygodnie, w strasznych niewygodach,, zimnie i błocie, dzielnie znosząc tę niebezpieczną podróż i męskie zaczepki, nieuchronne w wypadku kobiety samotnej:.. Jej cierpliwość i spokój wyczerpały się, gdy po przybyciu na miejsce była tak obrażana i znieważana. - Ty napuszony niegościnny łajdaku - natarła na Byrona i z zadowoleniem stwierdziła, że cofnął się pod wpływem jej morderczego spojrzenia. Z premedytacją strząsnęła z butów błoto. - Jechałam tu przez kilka tygodni, nie śpiąc i mało co jedząc, na wpół przemarznięta, na każdym kroku narażona na niebezpieczeństwo - sztywno podeszła do niego bliżej - po to, by się z nią zobaczyć. I Bóg mi świadkiem, spotkam się tu z moją siostrzenicą i dowiem się, jak ten podły człowiek z nią postępuje. Nie przeszkodzisz mi w tym, arogancki, pyszałkowaty prostaku. - Oparła zaciśnięte dłonie na biodrach i krzyknęła najgłośniej, jak potrafiła: - Whitney! - Uspokój się. kobieto! - zagrzmiał Byron, zdumiony siłą jej głosu. – Jak śmiesz nachodzić mnie w moim domu, wrzeszczeć i obrażać mnie. - Edgewater, zrób coś - ponagliła go Madeline. Pospiesznie zeszła ze schodów i popchnęła zszokowanego majordomusa. - Edgewater! W salonie Whitney grzała się przy kominku i cieszyła coraz częstszymi uśmiechami na twarzy męża. Nagle usłyszała w holu podniesione głosy i zesztywniała. - Garnerze. to chyba... - Bezzwłocznie ruszyła do drzwi a on pospieszył za nią. Edgewater, lokaj Nolan i Madeline krzyczeli i pokazywali na kogoś palcem, jakby żądali od siebie nawzajem wykonania polecenia, od którego każdy się uchylał. Górował nad nimi Byron Townsend, w rękawiczkach i płaszczu, czerwony jak burak i wściekły, a za nim stała Kate! - Ciocia Kate? - Whitney mrugała powiekami nie wierząc własnym oczom. - Whitney? - Pani Monison rzuciła się do niej, również mrugając w zdumieniu na widok aksamitnej sukni siostrzenicy. - To naprawdę ty? - Otaksowała spojrzeniem modny strój, wytworne urocze loki i rozkwitłą urodę ukochanej siostrzenicy. Pod wpływem silnego wzruszenia nie mogła już nic powiedzieć. Zrobiła krok do przodu i z wahaniem wyciągnęła ręce. Whitney natychmiast objęła ją mocno i serdecznie. Śmiały się i płakały, kręcąc się w kółko i nie uważając na zgorszonych taką wylewnością służących, Madeline i Byrona. Po długiej chwili Kate wreszcie odsunęła Whitney i pogłaskała ją po twarzy i włosach. - Whitney, niech ci się przyjrzę. Odchodziłam od zmysłów z niepokoju, co się z tobą dzieje. - Ciociu, u mnie wszystko w porządku. Naprawdę. Jak się tu dostałaś? - Whitney zerknęła Kate przez ramie, jakby się spodziewała zobaczyć jeszcze kogoś. - Najpierw jechałam wozem, a gdy został uszkodzony, podróżowałam konno. - Sama?- Garner podszedł do niej i spoglądał na nią z powagą. - Podróżowała pani sama z Rapture do Bostonu: Kate szybko otarła łzy i przybrała zaczepną pozę. - Owszem. Jak zapewne pan pamięta, majorze, jestem od kilku miesięcy sama. Przyjechałam, by się przekonać, czy u Whitney wszystko w porządku. Garner zwrócił uwagę, że drży jej podbródek, a piękne oczy są podkrążone. Musiała być strasznie wyczerpana tą podróżą. Ujęła go radość, troska i miłość, z jaką przed chwilą, spoglądała na siostrzenicę. Niewątpliwie łączyło go z panią Morrison uczucie do Whitney. Świadomość tego pomogła mu przełamać dystans. - Zapraszamy do nas, pani Morrison. Kate zauważyla odprężenie i spokój w wyrazie jego twarzy i w postawie. - Dziękuję, majorze. - Edsewater, nie stój tak. - Whitney odwróciła się rozpromieniona do oburzonego majordonmsa. - Pomóż jej zdjąć surdut i każ podać gorącą herbatę. Ona jest przemarznięta do szpiku kości! Majordomus zawahał się, ale pod wpływem groźnego spojrzenia młodego Townsenda podszedł sztywno do Kate i pomógł jej zdjąć „wierzchnie odzienie", jak zapewne pomyślał o surducie. Oczom zebranych ukazała się bardzo zgrabna kobieca sylwetka w wełnianej sukni o pikowanym staniku, niemodnej, ale znakomicie eksponującej wąską talię i szczupłe ręce pani Morrison. Kate zauważyła zszokowane miny i rozłożyła ręce. - Przepraszam za mój zaniedbany wygląd - zwróciła się do Whitney i Garnera. - Udałam się najpierw do gospody cieszącej się dobrą opinią, ale odmówiono mi noclegu jako kobiecie samotnej, bez poręczenia lub listu polecającego. – Zwróciła się do Garnera: - Obawiam się, sir, że muszę prosić pana o takie poręczenie, jeśli oczywiście może pan to dla mnie zrobić. Whitney objęła ją. - Oczywiście, że poręczy... - Przerwała zaskoczona powagą malującą się na twarzy męża, bo nagle przyszło jej do głowy, że on może nie cieszy się, w przeciwieństwie do niej, z wizyty pani Morrison. - Nie ma takiej potrzeby - odparł spokojnie młody Townsend, choć zwrócił uwagę na napięcie na twarzy ojca i kuzynki. - Mamy tu dość miejsca. Pani Morrison, nie może pani pogardzić naszą gościnnością. - Nie. - Kate zarumieniła się. Nie chciała okazać, jak bardzo zaskoczył ją ten „podły człowiek" swoją uprzejmością. - Nie mogę. To byłoby narzucanie się. - Właśnie - podchwycił Byron, zaciskając palce na rondzie kapelusza. - Nie wątpię, że krewni twojej żony, przybywający tu z pogranicza, będą się czuli o wiele lepiej gdzie indziej. Poza tym mamy tu problem z zakwaterowaniem.- Posłał Garnerowi jadowite spojrzenie. - Jak rozumiem, czterdzieści procent twoich sypialni jest zajętych. Młody Townsend z trudem powstrzymywał chęć zbesztania drażliwego ojca. - Mamy tu wiele pustych pokoi gościnnych, ale być może pani Morrison będzie wolała od nich mój apartament Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że od pewnego czasu w nim nie mieszkam. - To jest nie do przyjęcia, nie do pomyślenia. - Byron poczerwieniał jeszcze bardziej. Zacietrzewiony błyskał oczami na Kate, a ona nie pozostawała mu dłużna. Był bardzo niezadowolony z tego, że z takim uporem lustruje wzrokiem zgrabną figurę tej kobiety i zwraca uwagę na jej uderzająco piękne oczy. - Chyba nie mówisz poważnie, że zamierzasz gościć to stworzenie pod... Umilkł pod wpływem wyzywającego spojrzenia Kate, która nie cofała się przed dalszą konfrontacją. Zwróciła uwagę na podobieństwo jego twarzy do twarzy przystojnego majora. Był oczywiście starszy i posiwiały na skroniach, ale miał te same zmysłowe usta, orli nos i wyraziste rysy twarzy. - Przyjmuję pańską gościnność - zwróciła się do Garnera. - Z przyjemnością się tu zatrzymam, dopóki sobie czegoś nie znajdę. Uradowana zgodą ciotki Whitney dopiero po chwili zwróciła uwagę na to, co ta powiedziała. - Dopóki sobie czegoś nie znajdziesz? - zdziwiła się. - Nic po mnie w Rapture, skoro nie ma tam już ciebie i twojego ojca. Postanowiłam wrócić do miasta. Może to być równie dobrze Boston jak każde inne. - Zerknęła niepewnie na Garnera. zaskoczona, że uśmiechnął się do niej, jakkolwiek sztywno - Pani Morrison. może tu pani mieszkać tak długo, jak długo pani zechce - potwierdził zaproszenie. - Do cholery! W moim domu. - Byron zerwał z ramion płaszcz i cisnął go Edgewaterowi. Stanął w lekkim rozkroku. i oparł zaciśnięte dłonie na biodrach, zupełnie tak samo jak major, gdy w Rapture Kate obserwowała jego wybuchy bezsilnej złości. Spiorunował ją spojrzeniem, więc odwdzięczyła mu się tym samym - Po chwili ruszył wyniośle do swego gabinetu, przeklinając pod nosem. Garner i Whitney zaprowadzili Kate do salonu, posadzili ją w miękkim fotelu przy kominku i okryli jej nogi kocem. Pani Morrison zarumieniła się jak dziewczyna pod wpływem żaru bijącego od paleniska i żaru wewnętrznego, jaki wzbudził w niej Byron Townsend. - Co z tatą? - Whitney przykucnęła przed fotelem i wzięła ciotkę za ręce, a Garner oparł się łokciem o obramowanie kominka i w zadumie pocierał dłonią podbródek. — Tak się o niego martwię. Przyrzekłaś mi, że mnie powiadomisz, co się z nim dzieje. - Tydzień po twoim wyjeździe wybrałam się do Pittsburgha, aby się z nim spotkać. - Ciotka uścisnęła jej dłonie. - Udało mi się porozmawiać z nim przez kilka minut i dać mu jedzenia oraz ubranie. Po dwóch tygodniach dowiedziałam się, że więźniowie pomaszerowali na wschód, prawdopodobnie do. Filadelfii na proces. - Do Filadelfii? - Garner skrzywił się z niezadowoleniem. Kate skinęła głową. - Whitney, jestem pewna, że nie stało mu się nic złego. Blackstone potrafi przetrwać w najtrudniejszych warunkach. Gdy się z nim widziałam, nie upadał na duchu, a to najważniejsze. – Nie chciała martwić siostrzenicy opowiadaniem o śladach bicia, jakie zauważyła na jego twarzy. – Proces jeszcze się nie odbył i nic na to nie wskazuje, by wyznaczono jego datę. Whitney spojrzała ze zdumieniem na Garnera. - Jeśli trzymają go w Filadelfii, to wkrótce to potwierdzimy - pocieszył ją. Uśmiechnęła się do niego blado i zmusiła do pogodnego wyrazu twarzu, gdy spojrzała na ciotkę. - A co słychać w Rapture? - zmieniła temat. - Wszystko po staremu, choć niezupełnie. - Kate ożywiła się. - Majorze, niektórzy pańscy żołnierze upodobali sobie Rapture. Po zwolnieniu do domu kilku z nich tam wróciło. Ten rosły Wallace kupił za zaległy żołd parę akrów ziemi i jest narzeczonym May Donner. Czekają na wędrownego pastora, by dał im ślub. Faktycznie mamy dwie pary narzeczonych, bo jeszcze tego Kingery’ego i Friedę Delbarton. Jej synowie byli tym oburzeni i omal go nie powiesili! Ale w samą porę zjawił się Harvey Dedham, kazał go odciąć i słuchać matki. - Kate uśmiechnęła się i potrząsnęła głową, - To był widok, gdy czterech młodych Delbartonów się na niego rzuciło. - A co u cioci Sarah? - ponagliła ją Whitney. - Wszystko w porządku? Kate roześmiała się. - Oczywiście strasznie tęskni za Charliem, jak możesz się domyślać. Ale pocieszył ją ten sierżant. Nazywa się Laxault, tak? Zjawił się w Rapture na krótko przed moim wyjazdem. Powiedział, że nie mógł znieść myśli, iż Sarah przez całą zimę będzie pozbawiona pomocy mężczyzny i musi robić wszystko sama. - Kate roześmiała się ponownie melodyjnym, dźwięcznym śmiechem. - Sądzę, że gdy wiosną zjawi się w Rapture pastor. pobłogosławi i tej parze. A Harvey dobudowuje do gospody dwie dalsze sypialnie za pieniądze od... - Zerknęła na Garnera. - Za te „nędzne papierowe pieniądze", które dostał ode mnie i od moich żołnierzy - dokończył za nią, udając najpierw gniew, a następnie zadowolenie karczmarza. - Mały obłudnik - Spojrzał wyzywająco na Whitney. - Jeślii on potrafił przełamać niechęć do gotówki, to każdy może to zrobić. Whitney zarumieniła się. Kate zauważyła zmianę ich spojrzeń i serdeczność, jaka się za nimi kryła. Edgewater osobiście przyniósł tacę z herbatą i ciasteczkami. Whitney usiadła na kanapie naprzeciwko ciotki. Kate z pewnym zaskoczeniem obserwowała, jak siostrzenica nalewa herbatę z gracją i wdziękiem prawdziwej damy. Gdy wzięła do ręki filiżankę z chińskiej porcelany i pomyślała, jak często marzyła o takiej przyszłości Whitney, jej oczy zasnuły się mgiełką. Ile to razy w wyobraźni widziała ją w wytwornym salonie, jak nalewa herbatę do filiżanek, w stroju damy i rozpromieniona dzieki mężowskiej miłości. Pod wpływem badawczego spoirzenia Whitney spąsowiała. Cieszyła się, że nareszcie nadeszła okazja, by podziękować ciotce za nauczenie jej zachowania przy stole i dobrych manier. Garner obserwował je, popijając herbatę, gdy rozmawiały o wydarzeniach minionych tygodni, i od czasu do czasu rzucał jakiś żart Przywoływał w pamięci wyraziste postacie mieszkanców Rapture i wspominał swój pobyt tam. Szczerze się ucieszył na wieść, że wujek Ballard przeżył poważny atak grypy, a wujek Julius i wujek Ferrel Dobson pomagają wujkowi Harveyowi rozbudować gospodę. Z zaskakującym wzruszeniem przyjął też pozdrowienia dla „wujka Townsenda" od Robbiegoj Dedhama. 21 O zmierzchu do salonu weszła pokojówka, by zamknąć okiennice i zaciągnąć brokatowe zasłony w oknach. Whitney zerwała się z kanapy. - Zapomniałabym o kolacji! - krzyknęła. - Ciociu, zaprowadzę cię do twojej... - Odwróciła się do Garnera i zmarszczyła czoło. - Czy naprawdę chcesz użyczyć cioci swojej sypialni? - Whitney, ulokuj panią Morrison wszędzie, gdzie chcesz. - Roześmiał się i uniósł znacząco brwi. - Wszędzie, z wyjątkiem twojej sypialni. Whitney oblała się szkarłatem. Wzięła, ciotkę pod rękę i zaprowadziła ją na pierwsze piętro, po drodze opowiadając jej o tym wielkim domu. Ulokowała ją w pokoju gościnnym, w którym dominowały zielone i złociste brokaty. Kazała Mercy rozpalić w kominku i przygotować kąpiel dla pani Morrion, a sama pospiesznie udała się do swej sypialna Wybrała dla Kate jedną ze swych nowych sukien i zmianę bielizny. - Jaka śliczna. - Ciotka nieśmiało pogładziła aksamit w kolorze lila i wspaniałe koronki. - Kupił ci nowe stroje. Nieco stropiona Whitney skinęła głową. - Nie uważasz, że przyjmując je, złe postąpiłam? Uczciwie mówiąc, prawie nic nie robię, by zarobić na utrzymanie, a gdy próbuję się o coś targować, wszyscy się na mnie oburzają. - Byłam na to przygotowana. – Kate zagryzła wargi, by nie wybuchnąć śmiechem, gdy sobie wyobraziła zachowanie siostrzenicy. Musiało to być doprawdy zdumiewające spotkanie handlu wymiennego z Rapture z bostońskimi pieniędzmi. - Prawdę powiedziawszy, musiał mniec zamknąć w moim pokoju, żebym zechciała spotkać się z krawcową. - Na to też byłam przygotowana. - Ciotka zasłoniła dłonią usta. - Ale w końcu zawarliśmy transakcję. - Zalotoy uśmieszek siostrzenicy ławo pozwolił Kate Morrison domyślić się natury tej transakcji. - Staram się wiec być dla niego odpowiednią żoną. Ciociu, to dobry człowiek. - Czy jest wobec ciebie delikatny? - spytała Kate, dostrzegając na twarzy siostrzenicy tęskną zadumę. - Tak. - Whitney spuściła oczy i dodała: - Kiedy chcę, żeby był. Teraz Kate spąsowiała. Ale szczęśliwie nadeszła Mercy z pozostałymi służącymi, którzy przynieśli drewno, czystą-pościel i wodę do kąpieli. Nie było już czasu na rozmowę. Wkrótce ciotka siedziała w wannie napełnionej rozkosznie ciepłą i pachnącą wodą, odświeżając się i wzmacniając po podróży. Whitney spoczęła w pobliżu na krześle i obserwowała zachwyconą ciotkę. - Czy to nie cudowne tak siedzieć w wodzie? - zagadnęła. - Gdy zjawiłam się tu z Garnerem w nocy, rano przygotowano mi kąpiel i teraz zażywam jej przynajmniej raz dziennie. Pamiętam, jak opowiadałaś mi w Rapture o takich kąpielach, które brałaś, gdy mieszkałaś w mieście. Naprawdę jest dokładnie tak, jak mówiłaś. Ze wszystkim jest tak, jak mówiłaś. Nie lubię tylko Żelaznej Rodziny Garnera. - Gdy Kate spojrzała na nią pytająco, oznajmiła: - Po prostu musisz ignorować ojca mojego męża. Ezra - jego dziadek - mówi, że Byron nie zdradza w swym zachowaniu żadnych popędów, więc nie rozumie ich u innych. A Madeline jest zepsuta i okropnie przekorna. Stary Ezra da się lubić. On jest, czy raczej był, zamiłowanym gorzelnikiem. Został przykuty do fotela na kółkach i podszczypuje pokojówki, by się nie nudzić, a także podkrada rum, gdy chce się napić. Kate zachichotała w reakcji na tę opowieść Whitney o bogatej rodzinie męża. Siostrzenica nie oszczędzała żadnego z Townsendów, z wyjątkiem Garnera. - Och, lepiej się pospiesz. - Whitney wskazała na różane mydełko, wstała z krzesła i wygładziła suknię. - Będą na nas czekali z kolacją, więc nie możemy zejść do jadalni zbyt późno. - Już miała wyjść, ale nagle coś sobie przypomniała. - Proszę, nie reaguj, jeśli Madeline każe dziś podać homara. Kiedyś to zrobiła w nadziei, że obrzydzi mi jedzenie. Ale ja uświadomiłam sobie, że jest to po prostu wielki rak, który ma o wiele więcej mięsa niż zwykły. - Uśmiechnęła się promiennie. Kate wybuchnęła śmiechem. - Homara - powiedziała w zamyśleniu, przypominając sobie, jak po raz pierwszy jadła ten przysmak. Zwróciła uwagę na niezmiennie praktyczne podejście Whitney do wszystkiego. - Postaram się o tym pamiętać. Whitney i Kate weszły do jadalni niemal punktualnie. Zatrzymały się w drzwiach, przygotowane na to, że zostaną otaksowane wzrokiem. Oczy wszystkich były zwrócone na panią Morrisom Jej kobiece kształty eksponowała aksamitna suknia w bladym kolorze lila, a ciemne włosy były wysoko upięte. Głęboki dekolt odsłaniał jedwabistą skórę piersi. Gdy Whitney poczuła, że ciotka mocniej ściskają za rękę, uśmiechnęła się, chcąc dodać jej pewności siebie. Garner formalnie przedstawił Kate Madeline i Ezrze, który podał jej rękę i wyprostował się w fotelu. Byron tylko mruknął coś pod nosem i wskazał wszystkim miejsca przy stole. Zrobił niestosowną uwagę na temat liczby widelców przy każdym nakryciu i znacząco spojrzał na Kate, która w odpowiedzi błysnęła na niego oczami. Podczas kolacji przy stole panowała ożywiona rozmowa, w której nie uczestniczyli Madeline i Byron. Kate rozkoszowana się wspaniałym jedzeniem i ku zaskoczeniu Whitney znała miejsca pochodzenia serwowanych win i roczniki, choć tych ostatnich czsami nie potrafiła odgadnąć. Gdy ogłada i subtelność pani Morrison potwierdziły się na każdym polu, Byron usiadł głębiej w fotelu. W pewnym momencie Ezra uświadomił sobie, że nazwisko Morrison nie jest mu obce. Wówczas Kate powiedziała, że rodzina jej zmarłego męża zajmowała wAllentown handlem i zasiadała w pierwszej stanowej legislaturze w Pensylwanii. Byron spojrzał na nią z niedowierzaniem i sięgnął po ostatnie danie. Whitney poczuła się dotknięta jego ostentacyjnym lekceważeniem dystyngowanej Kate i postanowiła sama jej wyjaśnić, iż on uważa mieszkańców pogranicza za kryminalistów i nieudaczników. Gdy mówiła o tamtejszym robactwie, błocie i zdemoralizowaniu, oczy ciotki miotały błyskawice. Kate dopiła wino, delikatnie położyła serwetkę obok talerza i powściągliwie pochwaliła potrawy. Następnie wstała i ostentacyjnie wzięła do ręki pięć widelców, których nie pozwoliła zabrać służącym. Ruszyła do miejsca, na którym siedział Byron. - Pańskie widelce, sir, - Położyła je obok nakrycia zdziwionego gospodarza. — Zwróciłam uwagę, że obawiał się pan o nie w związku ze mną. Zapewniam więc, że są wszystkie.- Pierwszy... - Zrzuciła go na kolana Byrona. - Och! -Poruszył się nerwowo, gdy ostrza ukłuły go w nogę przez sukno obcisłych spodni i widelec upadł z trzaskiem na podłogę. - Psiakrew... Och... Co to... - Drugi! Trzeci! Czwarty! - Proszę się uspokoić! Natychmiast. - Wykonała szeroki gest i uśmiechnęła się mściwie. Odsunęła się, gdy Byron wstał, klnąc i odgrażając się. Odwróciła się do Whitney i Garnera: - Czy kawa i sherry zostaną podane w salonie? Ezra tak się śmiał, wyjeżdżając z jadalni, ze Whitney bała sie, by mu to nie zaszkodziło. Ale zanim w zachodnim salonie podano kawę i sherry, wszystko na pozór wróciło do normy. Gdy Madeline nalewała kawę, zjawił się Byron. Wyglądał i poruszał się jak posąg. Ale, o czym właśnie pomyślał Garaer, Townsendowie nigdy nie opuszczali swego miejsca, nawet jeśli w danej chwili byłoby im to na rękę. Powściągnął uśmiech, bo rozumiał ojca. Gdy zszokowany Byron siedział przy stole, a widelce, jeden za drugim, spadały mu na kolana, Garner czuł zdumiewającą solidarność z napuszonym, praktycznie myślącym ojcem, bo wiedział, co czuje mężczyzna przywracany do porządku przez zuchwałą, obrażającą go kobietę. Ale ponieważ sam tego doświadczył, cieszył się, że przydarzyło się to również jego dostojnemu ojcu. Gdy wieczorem rozpinał koszulę w sypialni żony, uśmiechał się od ucha do ucha. - Twoja ciocia Kate to jest kobieta - skomentował, czując pod koszulą dotyk niecierpliwych dłoni Whitney. - Prawda? - Roześmiała się złośliwie. - Do końca życia nie zapomnę osłupiałej twarzy twojego ojca. Zasłużył sobie na takie potraktowanie. - Przesunęła dłonie z torsu Garnera na jego biodra i brzuch. - Dotychczas nie zdawałam sobie sprawy z tego, z ilu przyjemności ciotka musiała zrezygnować, decydując się zamieszkać w Rapture. Sądzę, że nigdy nie przywykła do tamtejszego trybu życia. Nie targuje się. - Nie targuje się? Chcesz powiedzieć, że posługuje się pieniędzmi? - spytał coraz mniej zdolny do myślenia, gdy zaczęła pieścić palcami jego podbrzusze. - Obawiam się, że ich używa - szepnęła, pocierając nagie piersi o jego plecy. - Ale nie afiszowała się z tym. My, Danielsowie, mamy swoją dumę. Czy zamierzasz spędzić w tym ubraniu całą noc? Ale właściwie nie mam nic przeciwko temu, bo bardzo lubię spodnie. Chciałbym się dowiedzieć, czy dostał pan wiadomość od swojego przedstawiciela w sprawie Blacka Danielsa. - Garner zjawił się w kancelarii prawniczej Henredona Parkera następnego dnia rano, zaniepokojony wiadomością Kate Morrison, że więźniowie prawdopodobnie pomaszerowali z Pittsburgha do stolicy. Chciał jak najszybciej poznać prawdę. - Niestety, sir. - Wybitny prawnik w zamyśleniu pocierał podbródek. - Czy to możliwe, że wraz z innym,.nielegalnymi gorzelnikami musiał się udać na proces do Filadelfii? - Z innymi? - Garner był zaniepokojony. - Skoro wysłano tam wielu z nich. to dlaczego nic o tym .niewiemy? - Gazety bostońskie są okropnie zaściankowe. Od tygodni nie informują o tej sprawie - ubolewał Parker, przerzucając papiery na pobliskim stole. - Jest! - Znalazł zniszczoną gazetę i włożył monokl, by lepiej widzieć tekst. - Mój wspólnik właśnie wrócił z Filadelfii i przywiózł mi kilka gazet. - Szybko przeczytał dwa artykuły, które raczej nie nastrajały oprymistycznie. Jak pisano we wcześniejszej gazecie, więźniów przyprowadzono z Piitsburgha do Filadelfii w Boże Narodzenie, ostentacyjnie demonstrując pokonanie „buntowników". Zostały wygłoszone okolicznościowe przemówienia i zgromadzonych zaszczycił swą obecnością prezydent Waszyngton. To było głośne wydarzenie. W późniejszej gazecie donoszono o gor- liwym zbieraniu dowodów winy „haniebnych przestępców i zdrajców", którzy „zagrażali porządkowi społecznemu i suwerenności państwa". - Czy chciałby pan, żebym zasięgnął informacji u mojego przyjaciela w Filadelfii. Bartholomew Hayesa? - upewnił się prawnik. Garner westchnął ciężko. Blackstone Daniels to gorzelnik aresztowany za niepłacenie podatków, a nie za zdradę stanu. Dlaczego ciągnęli go taki szmat drogi, z Pittsburgha do Filadelfii? - Gdy Parker tylko wzruszył ramionami i spoglądał na niego pytająco, dodał: - Oczywiście. Jeśli mógłby pan wysłać tam kogoś lub napisać do przyjaciela. Przez następne dwa tygodnie Kate była tolerowana w domu Townsendów, ale nikt nie czynił tajemnicy z tego, że koszty jej utrzymania obciążają Garnera jako właściciela czterdziestu procent rodzinnego majątku. Whitney wyjaśniła ciotce podejście Townsendów do interesów i rodziny, zgodnie z którym pozycja każdego zależała od posiadanej własności: Garnerowi i Byronowi przypadało po czterdzieści, a Ezrze i Madeline po dziesięć procent rodzinnego majątku. Ciotka przyjęła takie podejście z odrazą i uznała je za największą osobliwość, o jakiej słyszała. Ale Whitney obruszyła się na to i przypomniała jej, że Gamer też uznał „rodzinę" mieszkańców Rapture - których nie łączyły więzy pokrewieństwa - za osobliwość. Wzajemna wrogość Kate i Byrona przejawiała się w codziennych drobnych utarczkach. On mówił o niej „ta kobieta", a ona o nim „ta bestia". Nigdy jej nie słuchał, co kiedyś skończyło się tym, że wylał na spodnie filiżankę herbaty i musiał wyjść; z salonu, odprowadzany złośliwym kobiecym śmiechem, który obrażał jego męską dumę. Z kolei Kate zawsze była nastroszona, gdy w pobliżu znajdował się Byron, i nic nigdy od niego nie chciała. Absurdalnie uparła się, że sama wniesie po schodach swoje bagaże, wszystkie naraz, gdy dostarczono je do domu Townsendów. Niestety, jedna torba zsunęła się z jej ramienia i potoczyła po stopniach do holu, gdzie wypadła z niej damska bielizna, prosto pod nogi Byrona. Kate spoglądała ze zgrozą, jak Townsend dotknął czubkiem eleganckiego buta zniszczonego muślinu, a potem popatrzył w górę i obrzucił ją szyderczym spojrzeniem. Oblała się rumieńcem. Pewnego dnia zjawił siew domu niespodziewanie wcześnie, już po południu, i zastał ją w swoim gabinecie, gdzie przeglądała jego książki. Zawrzał gniewem, że ośmieliła się wtargnąć do jego samotni i posądził ją o chęć wyniesienia stąd czegoś. Gwałtownie zaprotestowała przeciwko takim insynuacjom, zawstydzona myślami, w których była pogrążona, gdy tu; wszedł. Zaczerwieniła się, a on wyraźnie się rozgniewał. Gdy cofała się do wyjścia, on postępował w ślad za nią. Nazwał ją osobą interesowną, a ona jego awanturnikiem i tyranem. Gdy tak doszli do drzwi, dzieliły ich od siebie zaledwie centymetry. Patrzyli sobie w oczy zmieszani, że wzbudzają w sobie takie emocje. W końcu Kate odwróciła się i ruszyła przez hol na miękkich nogach. Byron zatrzasnął drzwi i chwiejnym krokiem podszedł do sekretarzyka, mrucząc gniewnie pod nosem. Pomimo protestów Whitney i Gonera, pani Momson chciała, sie spotykać z pośrednikami mieszkaniowymi, by znaleźć dla siebie w Bostonie stałe lokum, skromne - na miarę możliwości, jakimi dysponowała dzięki pieniądzom ze spadku po mężu - lecz eleganckie, odpowiadające jej gustowi. Wnitney zdawała sobie sprawę, że powodem tego jest niezmienna niechęć Byrona do ciotki i cierpkie uwagi, które kierował pod jej adresem, ale nie mogła nic na to poradzić. Nie pozostało jej nic innego jak pomagać Kate szukać mieszkania i modlić się w duchu, by jak najdłużej nie znalazła nic odpowiedniego. Codzienne oględziny mieszkań stwarzały Wnitney sposobność sfinalizowania transakcji, jaką zawarła z Ezrą. Zaproponowała mu, by towarzyszył jej i Kate podczas tych poszukiwań, na co zgodził się z entuzjazmem. Kate próbowała oponować, ale siostrzenica okazała się nieustępliwa, a niepowtarzalny wdzięk zrzędliwego staruszka był nie do odparcia. Poczekały, aż Byron i Garner wyjdą do pracy, a Madeline zajmie się w małym salonie robótkami ręcznymi, i dyskretnie zawiozły Ezrę do powozu. Nolan i Benson załadowali do środka fotel na kółkach i niebawem wszyscy ruszyli w drogę. Po jakimś czasie dotarli do południowego krańca skupiska składów i magazynów i skręcili w wąską, cuchnącą uliczkę. Z okien powozu widać było duży pociemniały budynek z cegły o popękanych szybach w oknach, poutykanych szmatami. Wnitney i Ezra spojrzeli na siebie nawzajem z udawanym zaskoczeniem, jakby przypadkowo znaleźli się pod gorzelnią Townsendow. Ale skoro już tu trafili, to było nie do pomyślenia, by się nie zatrzymali i nie weszli do środka. Przystanęli w drzwiach gorzelni i zdegustowani oglądali ściany, od których odpadało wapno, pokryte brudem szyby w oknach i mokrą ceglaną podłogę. Ale Whitney zauważyła, że zniknęły sterty butwiejącej słomy i przegniłe drewniane skrzynki. Osłabł też bijący poprzednio w nozdrza kwaśny odór. Zaniedbania jednak nadal były rażące. - Uprzedzałam pana, w jakim stanie jest gorzelnia - przypomniała Ezrze, gdy wraz z Kate toczyły jego fotel na kółkach przez mroczny korytarz w stronę biura, mijając po drodze zagracone hale produkcyjne. Oburzony staruszek miotał pod nosem przekleństwa. Gdy skręcili, zbliżając się do hali, w której odbywała się destylacja, nieoczekiwanie natknęli się na Garnera, ostro napominającego kierownika. Whitney uśmiechnęła się słodko do męża i dzielnie wyjaśniła mu, że przejeżdżali obok i postanowili wstąpić na chwilę. Napięcie na jego twarzy i zmrużone z gniewu oczy świadczyły jednak o tym, że nie uwierzył w prawdziwość tego wyjaśnienia. - Wiem, co tu robisz. Znowu się mieszasz do cudzych spraw. Whitney, nie życzę sobie tego. - Stał przy niej blisko i mówił szeptem, by nie słyszał go kierownik i robotnicy. - Ale ty nie jesteś urodzonym gorzelnikiem. Nawet nie próbujesz rumu, jaki produkują w twojej gorzelni. Jeśli chcesz tu wprowadzić rzeczywiste zmiany, to musisz od tego zacząć - sprzeciwiła się, również ściszając głos. Spojrzała na niego wymownie, jakby zwracała mu uwagę na obecność rozdrażnionego Ezry, i oświadczyła: - Twój dziadek zna się na tym i może cię wiele nauczyć. Garner zesztywniał. Zerknął na pomarszczoną twarz staruszka, która zdradzała wielki upór. Po raz pierwszy od dawna spojrzał dziadkowi głęboko w oczy i dostrzegł w nich prag- nienie, którego staruszek sam nigdy by nie wypowiedział. Kazał wrócić żonie i ciotce do powozu, ale rnimo to Whitney była zadowolona. - Musimy wrócić do domu wcześniej, niż planowałyśmy, i posłać powóz do gorzelni po Ezrę i Garnera - oświadczyła. - Trzeba powiadomić Madeline, że na kolacji będzie nas tylko czworo. - Uśmiechnęła się do pani Morrison i dodała konspiracyjnym tonem: - Bo Ezra będzie w gorzelni uczył Gamera, jak robi się naprawdę dobry rum. Ale zdążyli obaj wrócić do domu na kolację. Zaczerwienieni z podniecenia i pogodni, byli wyraźnie zadowoleni z dnia spędzonego w gorzelni. Ezra powoli wtajemniczał Garnera w sztukę produkcji dobrego rumu. Rozmawiali o tym jeszcze podczas kolacj, a potem obaj szybko udali się na spoczynek. Whitney obserwowała, jak mąż rozbiera się z wysiłkiem i pada zmęczony na łóżko. Zasnął kamiennym snem, leżąc na brzuchu i nie zdążywszy zdjąć spodni. Z miłością poczochraia mu włosy i sama się rozebrała. Obudał się po kilku godzinach w mroku, który rozświetlały tylko szczapy żarzące się w kominku, i ze zdumieniem stwierdził, że ma na sobie spodnie. Dotknął śpiącej u jego boku Whitney. Niezmiennie działała na jego zmysły. Gdy teraz niespodziewanie się obudziła, wyszeptała jego imię i uwodzicielsko osunęła się na niego. Pamiętał, czym to się skończyło, gdy zachowała się tak po raz ostami. Wyprężył się i odwrócił na plecy, delikatnie spychając ją na łóżko, ale po krótkiej walce położyła się na nim. Poddał się i leżał nieruchomo, czując pieszczotę jej dłoni na brzuchu. W rozświetlonym blaskiem ognia mroku dostrzegł jej bujne splatane włosy i błyszczące oczy. Uniósł ją do góry a po chwili poczuła w sobie jego męskość. Poruszał się rytmicznie, kierując nią, jak pewny wzajemnych uczuć kochanek. Po długiej, upajającej chwili słodko westchnęła i przytuliła sięc do jego spoconego ciała, rozkoszując się nim. - Ezra dobrze sobie radził w gorzelni, nieprawdaż? - zagadnęła. - Zachowywał się jak kobieta. - Garner westchnął, udając, że jest rozzłoszczony. - Domagał się hołdu dla swej intuicji. - Intuicji gorzelnika – uściśliła. I co? Sprawdziła się? – Whitney niecierpliwie domagała się potwierdzenia. - Tak, ale to nie może się powtórzyć - oświadczył stanowczym tonem. - Z pewnością może – stwierdziła tak samo zdecydowanie. – Chodzi o naszą transa… - wymknęło jej się. - O co? - Ożywił się i uniósł na łokciu, czując rosnące napięcie. - Transakcję? Jaką transakcję? Psiakrew, Whitney. Nie pozwalam ci ubijać żadnych interesów i wtrącać sic do cudzych spraw. Mów, o co chodzi? - Był na granicy wybuchu. - Właściwie to nie jest transakcja, tylko dojście do porozumienia. Ezrze podoba się twoja postawa, a on tak strasznie chce znowu pracować w gorzelni. - Czyli wszystko ukartowałaś. - Przeszył ją gniewnym spojrzeniem. - Co dostałaś za to, że dziadek tam wrócił? - Faktycznie - przełknęła ślinę - to ty dostałeś. - Widząc jego zagniewaną minę, pisnęła tylko jak myszka: - Dziesięć procent Ezry. Garner zerwał się z łóżka i chodził po pokoju. W bezsilnej złości przystawał i przeczesywał włosy palcami. Po chwili zatrzymał się przy łóżku, na którym siedziała Whitney okryta po podbródek prześcieradłem. Spoglądała na niego niepewnie, co mocno go poruszyło. Zrobiła to dla niego. Dostała od jego dziadka dziesięć procent głosów, by ułatwić mu przejecie kontroli nad rumami Townsendów. - Nie rozumiem cię. Myślałam, że tego chcesz-stwierdziła z żalem, - Miałem na to zapracować. - Bezradnie pomachał rekami. - A nie otrzymać dzięki handlowi wymiennemu, jakim zajmuje się moja żona! - Z pewnością zapracowałeś, ty i twoje popędy. - Uklękła i wychyliła się w jego stronę. - Moje co? - Był zbity z tropu. - Ezra wyznał mi, że podobają mu się ludzie, którymi powodują jakieś popędy. Jego zdaniem mężczyzna czasami musi podążyć za ich głosem, zarówno w interesach, jak i w łóżku z kobietą. Uważa, że dobrze będziesz kierował imperium Townsendów. Ja tylko doszłam z nim do porozumienia. - Zagryzła wargi i czekała na reakcję męża, który wyraźnie toczył wewnętrzną wałkę. - Whitney, do licha! - krzyknął, bliski furii. Wszedł na łóżko i osunął się na nią. Dyszał, wzburzony i podniecony. - Do cholery, żebyś już nigdy więcej nie dochodziła z nikim w ten sposób do porozumienia! Z ulgą przyjęła jego fizyczne podniecenie i uśmiechnęła się. Zarzuciła mu ręce na szyję. - Będziesz wspaniałym gorzelnikiem. Obserwował jak dochodzi w niej do głosu pożądanie i myślał o tym, że na dłuższą metę nie powstrzyma jej od dzialania żaden zakaz. Musiała się wtrącać, zachowywać jak kupiec, dochodzić do porozumienia i zawierać transakcje, bo inaczej me byłaby sobą. Kochał to w niej. Odprężył się i spojrzał jej w oczy. - Staruszek twierdzi, że mam do tego zmysł. - Wiedziałam o tym. Masz bardzo wrażliwy nos. - Jej melodyjny głos brzmiał tak słodko i podniecająco. Zaczęła falować pod Gamerem. - I bardzo czuły język. Nazajutrz po południu Ezra znowu udał się do gorzelni Townsendów w towarzystwie Whitney i Kate, i tak było już codziennie. Pani Townsend z przyjemnością obserwowała, jak jest podekscytowany i ożywiony. Jej maż dysponował teraz pięćdziesięcioma procentami głosów i miał dziadka po swojej stronie. Pozostało jej tylko ustalić, czego pragnie złośliwa Madeline. Dla bostoństóej elity bal u Hancocków był najważniejszym wydarzeniem towarzyskim zimy. Gdy Townsendowie dostali formalne zaproszenie, Garner zaskoczył wszystkich, a już zwłaszcza Madeline, stwierdzemem, że nadarzyła się znakomita otozja przedstawienia jej szerszemu gronu, Podkreślił, że kuzynka niebawem osiągnie pełnoletniość. Madeline natychmiast stanęła po jego stronie dzięki temu nieoczekiwanemu okazaniu jej względów. Pomimo aluzji Byrona, że niektórzy mieszkańcy domu Townsendów i ich goście będą się czuli na balu przestraszeni i zagubieni, zaproszenie przyjęła cała rodzina i goszcząca u niej dama. Na balu wszyscy z zaciekawieniem oglądali żonę Garnera, plotkując na temat jej urody i miejsca pochodzenia. Gdy w wielkim salonie rezydencji Hancocków, rzęsiście oświetlonym świecami, zapowiedziano wejście państwa Townsendów, nikt nie był rozczarowany. Garner prezentował się znakomicie w czarnym aksamitnym ubraniu, wytwornej białej koszuli i stosownym krawacie, ale uwagę skupiała przede wszystkim jego żona. Pani Townsend miała na sobie jedwabną suknię w zielonym odcieniu jadeitu, haftowaną złotymi nićmi, która połyskiwała: w świetle świec, podobnie jak złotomiedziane włosy, eksponując zgrabną kobiecą figurę i nieskazitelną jasną cerę. Czując uścisk; dłoni Garnera, Whitney nie bała się i uśmiechała się czarująco ciepłym, zmysłowym uśmiechem. Byron obserwował z odrobiną goryczy, jak syn i synowa są oblegani przez bostońską elitę. Poczuł się jeszcze bardziej dotknięty, gdy stwierdził, że ojciec, który towarzyszył Kate Morrison, przyciąga większą uwagę niż on. A gdy spostrzegł, że liczni mężczyźni śledzą wzrokiem uderzająco piękną Kate Morrison, miał ochotę rzucić się na nich z pięściami. On też nie potrafił oderwać oczu od jej ponętnej figury wyeksponowanej w wytwornej sukni. Obciągnął kamizelkę i zatańczył pierwszy taniec z Madeline. Oddał ją szybko pod opiekę synowi znajomego biznesmena i chodził jak cień za Garnerem, Whitney i Kate. Zaniepokoił się, gdy inny znajomy biznesmen poprosił parną Morrison do tańca. Śledził jej każdy pełen gracji krok i pochłaniał wzrokiem zmysłowy uśmiech. Nie widział nic poza tym. Czy ta kobieta nie miała wstydu, że tak popisywała się w tańcu i w swej zwiewnej sukni przyciągała uwagę mężczyzn? Gdy tylko muzyka umilkła, ruszył do niej, by zakazać jej tego skandalicznego zachowania. - Pani Morrison, zamawiam następny taniec. – Jego spiżowa twarz była czerwona od gniewu. Patrzył na Kate tak, jakby z góry wykluczał odpowiedź odmowną. Skinęła z powagą głową, ale spoglądała na niego nieufnie, gdy sztywno prowadził ją w najodleglejsze mejsce parkietu, nerwowo przełykając ślinę. - Pani Morrison, niech pani bardziej uważa na swoje zachowanie. - Mówiąc ledwie poruszał ustami, a na jego twarzy gościł wymuszony, powściągliwy uśmiech, przeznaczony dla patrzących na nich, a nie dla Kate. - Pani może się nie troszczyć o swoją reputacje, ale inni ucierpią z powodu pani zachowania. - Mojego zachowania?- mruknęła oburzona, uswiadomiwszy sobie, że wyciągnął ją tu, by jej udzielić reprymendy. - Ma pan czelność je ganić? Proszę się zatroszczyć o swoje ponuractwo. - Odwróciła się, chcąc odejść, ale chwycił ją za rękę. -Mam czelność, bo jest pani gościem w moim domu, a tu znajduje się pani pod moją opieką. Pani popisywanie się przynosi ujmę mnie i mojej rodzinie. - Można wiedzieć, w jaki to sposób, pana zdaniem, popisuje się? - Powściągnęła gniew i odwróciła się do Byrona. - Co takiego zrobiłam, co obraża przyzwoitość? - Afiszuje się pani i paraduje. - Spaceruję. - Wściekła powtórzyła cicho: - Spaceruję. - Pędzi pani na parkiet z pierwszym lepszym, który prosi panią do tańca - warknął. - Zostaliśmy sobie przedstawieni przez gospodarza. - Mówiłem już, że popisuje się pani, nie powściąga śmiechu, rozmawia w sposób niestosowny i zachowuje się w sposób rozwiązły. - Rozwiązły? – Kate była bliska wybuchu. Nagle uświadomiła sobie, że ilekroć w ciągu minionej godziny zerknęła na niego, wpatrywał się w nią z chmurną miną. Teraz też tak było. Wyprostowała się i uniosła podbródek: - Widzę, że zadaje sobie pan wielki trud, by odnotować wszystkie moje wady. Rzecz w tym, że czyjeś wady i zalety to rzecz względna, zależna od tego, podobnie jak uroda, kto ocenia. Jeśli mój widok tak pana drażni, to dlaczego pan mnie bez przerwy obserwuje? Byron drgnął, jakby wymierzyła mu policzek. Rzeczywiście, dlaczego? Bo jego wyćwiczona mina, manifestująca awersję do Kate, skrywała zainteresowanie tą kobietą. Obserwował panią Morrison tak gorliwie, ponieważ była piękna pełna werwy i gorąca, nawet za gorąca. Potrafiła tak patrzeć na mężczyznę, ze czuł się rzeczywiście mężczyzną. Psiakrew! Jego twarz znieruchomiała jak rzeźba. Wziął Kate za ramiona, nie zważając na jej opór. Były takie ciepłe i delikatne, a błyski w jej oczach zapowiadały, że zdolna jest do wielkich namięt- ności. Kate dostrzegła zmianę w jego aroganckim spojrzeniu, świadczącą o tym, że traktuje ją niemal jak własność. Próbowała, lecz nie potrafiła uwolnić się z jego uścisku. Trzymało ją coś więcej niż jego dłonie. Chodziło o męską silę i energię bijącą z jego urodziwej twarzy, o fizyczne pożądanie, widoczne w spojrzeniu szarych oczu. Przez jedwab obcisłych rękawów czuła ciepło męskich dłoni, które pobudzało jej zmysły. Gdy jej wzrok spoczął na wyrazistych ustach Byrona, które czasami wydymał w cynicznym uśmieszku, poczuła podniecenie. Na parkiecie obok nich stało kilka par. Czekały, aż orkiestra zacznie grać i obserwowały osobliwe zachowanie Townsenda i nowej w towarzystwie damy. Byron stał obok niej bardzo blisko. Niewątpliwie łączyła ich jakaś mowa ciała. Ich twarze były zarumienione, a oczy pałały zmysłowym blaskiem. Gdy zabrzmiała muzyka, rozległy się wokół nich dyskretne pokasływania i pary ruszyły do tańca. Przywróciło ich to do rzeczywistości. Kate odsunęła się od Byrona w tej samej chwili, w której on zdjął ręce z jej ramion. Oboje zaczerwienili się z gniewu i odwrócili od siebie, ruszając w przeciwnych kierunkach. W chłodnym korytarzu na pierwszym piętrze Kate oparła się plecami o ramę drzwi, przyciskając dłonie do rozpalonej twarzy. Nigdy dotąd nie patrzyła tak mężczyźnie w oczy i nie czuła takiego fizycznego podniecenia. Ta nikczemna bestia zrobiła z niej widowisko na oczach bostonskiej elity! Na parterze Byron przeżywał podobne wzburzenie, choć gdyby Kate znała jego reakcje, stanowiłoby to dla mej marne pocieszenie. Jak mógł tak trzymać tę kobietę za ramiona na oczach znajomych ze świata biznesu! To była katastrofa, która mu się przydarzyła z powodu przeklętych pięknych oczu, jedwabistej skóry i ponętnego kołysania biodrami, gdy szłia. Stojąc przy niej blisko, czuł coś, czego nie czuł od dwudziestu lat, jakby obudziły się w nim uśpione namiętności. Cholera! Do rana jego szanowane nazwisko będzie na ustach wszystkich, skojarzone z tą kobietą! Whitney była natomiast bardzo pogodna. Cieszyła się swym debiutem w tym ważnym wydarzeniu towarzyskim, widokiem npudrowanych twarzy, miękkich jedwabiów, wyperfumowanych nadgarstków i pełnych zachwytu spojrzeń. Ale mając Garnera u boku, widziała wszystko jak przez mgłę. Na początku zatańczył z nią ludowy taniec, bardzo podobny do tego, jaki pamiętała z hucznych imprez towarzyskich w Rapture, i wypili po szklaneczce - nie więcej! - ponczu. W ten sposób zadali kłam krążącym w Bostonie plotkom o jej osobliwych upodobaniach alkoholowych. Podobnie za sprawą jej nieskazitelnych manier ucichły pogłoski o tym, że została dziwacznie wychowana na pograniczu. Każdy mógł się naocznie przekonać, że to dama w każdym calu. Wieczorem Whitney i Kate udały się na pierwsze piętro do damskiej gotowalni. Ciotka chciała tu jeszcze zostać, więc Whitney postanowiła sama wrócić do Garnera. Ruszyła w kierunku schodów, ale skręciła w niewłaściwy korytarz i wkrótce znalazła się na jego końcu. Zawracając, usłyszała ciche głosy w pokoju obok i zatrzymała się, tknięta złym przeczuciem. Nie dotarłyby do jej uszu, gdyby nie panująca w cisza, i nie przystanęłaby, gdyby jeden z nich nie zabrzmiał dla niej znajomo. Najpierw rozpoznała męskie westchnienie i spąsowiała, bo zdradzało ono fizyczne podniecenie i łączyło się z doznawaniem zmysłowej rozkoszy. Następnie usłyszała znajomy kobiecy głos i wypowiadane słowa. - Nie musimy stąd nigdzie iść, jeszcze nie teraz. To była Madeline! Wyglądało na to, że jest w sypialni z mężczyzną! Whitney ogarnął niepokój. - Madeline, naprawdę będziesz... będziemy skompromitowani, jeśli tu ktoś wejdzie. Och. Jesteś o wiele za młoda na takie... - Wcale nie jestem za młoda - zaprotestowała stanowczo. - Carterze, zrób to jeszcze raz. Proszę. Whitney była zszokowana. Co miał zrobić? Weszła do pokoju, z trzaskiem zamykając drzwi. Spłoszyła Madeline i jej adoratora, którzy stali w objęciach, oparci o parapet okna. Byli ubrani, co Whitney przyjęła z ulgą. - Och! – krzyknęła osłupiała panna Townsend, a młodzieniec wysunął się przed nią, chcąc wziąć pierwszy cios na siebie. - O Boże - wymamrotał. Oboje zastygli jak posągi, gdy Whitney prześwietlała ich wzrokiem. Ich ubrania były w idealnym porządku. Gorączkowo zastanawiała się, jaką obrać taktykę. Wyglądało na to, że jeszcze nie doszło do najgorszego. - Madeline, dziadek chce cię widzieć. - Wyprostowała się i przybrała obojętny ton. - Sądzę, że nie powinnyśmy dopuścić, by się niecierpliwił. - W napięciu oczekiwała, by dziewczyna wyszła zza pleców wymuskanego młodzieńca. Zaczerwieniony młody dżentelmen wykorzystał szansę oferowaną im przez panią Townsend, odwrócił się i wziął Madeline za rękę. - Panno Townsend - mruknął i ze smutkiem skinął głową, pociągając opierającą się szesnastolatkę za rękę. Pąsowa Madeline obruszyła się, błysnęła na niego oczami, a potem popatrzyła na Whitney i wyszła z pokoju. Pani Townsend została tylko chwilę dłużej, by udzielić młodzieńcowi reprymendy. - Madeline jest bardzo młoda. Liczę. że w przyszłości wykaże pan więcej rozsądku - oświadczyła i ruszyła do drzwi. Dogoniła dziewczynę w głównym korytarzu i chwyciła ją za rękę, wciągając do wytwornej sypalni. - Co tam z nim robiłaś? - zażądała wyjaśnień. - Całowałam się. - Madeline wyrwała rękę z jej uścisku i odskoczyła do tyłu, prychając jak rozzłoszczona kotka. - Całował mnie. Ty z pewnością wiesz coś na ten temat. Ty i kuzyn Garner całujecie się chyba dość często! - Jak śmiesz… - Whitney zaczerwieniła się, ale nie dopuściła, by Madeline udało się zbić ją z tropu. – Ja i Garner jesteśmy małżeństwem. To zupełnie coś innego niż wymykanie się z mężczyzną do ustronnego miejsca i… i… - Całowanie się z nim – dokończyła za nią Madeline, zaczepnie krzyżując ręce na piersiach. - Chciałam się tego nauczyć, więc go tam zwabiłam. Wszystko szło wspaniale. dopóki... Jak śmiałaś wtargnąć tam, wprawić mnie w zakłopoianie i zepsuć mi randkę? - Gdybym nie nadeszła w porę, mogłoby się wydarzyć znacznie więcej. - Whitney podeszła do niej bliżej i spoglądała na nią ze złością. - Jeden pocałunek prowadzi do następnych, a te do innych rzeczy, łączących kobietę i mężczyznę, na które nie jesieś jeszcze gotowa. Do rzeczy, które zniszczyłyby twoją reputację i okryły hańbą twoją rodzinę! - Nie bądź śmieszna. - Śmieszna? - Whitney zmrużyła oczy. Zastanawiała się, co faktycznie kuzynka Garnera wie na temat uczciwej transakcji, jaką powinni zawrzeć kobieta i mężczyzna. - Wszystko zaczyna się od długich namiętnych pocałunków, które wywołują straszne podniecenie. W końcu mężczyzna wkłada ręce pod suknię. Gdybym nadeszła dwadzieścia minut później, może zastałabym cię z nim nagą w łóżku? Madeline zdumiała się. W pierwszej chwili była zbita z tropu, ale zaraz odparowała cios. - I co w tym złego? - spytała wyzywająco, starannie ukrywając, jak wstrząsnęty nią usłyszne słowa. - Czy wiesz, kto to jest? To Carter Melton, najlepsza partia w Bostonie. – Uniosła zaczepnie podbródek. - Czy to nie jest doskonały sposób „skompromitowania się"? Whitney osłupiała. Wszystko wskazywało na to, że Madeline rozważała wcześniej konsekwencje swego zachowania i liczyła się z nimi. Nie obawiała się, że zostanie przyłapana skompromitowana, skoro chodziło o bogatego i przystojnego młodzieńca, najlepszą partię w Bostonie. - Ty mała Dalilo! - oburzyła się, zdumiona taką przebegłoscią. Władcza Madeline najwyraźniej skrywała pod maską różne pragnienia. - Miałaś na coś ochotę i postanowiłaś to zdobyć, nie licząc się z uczuciami innych. Czy nigdy się nie zastanawiałaś nad tym, jakie możesz spowodować cierpienie? Nad hańbą, zniszczoną przyszłością i gniewem, jaki ten mężczyzna czułby do ciebie, gdybyś zmusiła go do pogwałcenia jego zasad i naraziła na skutki swej hańby? Wydawał się uczciwy. Może już kogoś kocha? Czy w ogóle o tym pomyślałaś? - mówiła podniesionym głosem, nacierając na Madeline z furią, tak iż ta, pomimo woli oporu, cofała się i coraz bardziej traciła pewność siebie. - Posłuchaj, dziewczyno. Na świecie są dwa rodzaje kobiet: przyzwoite i Dalile. - Pogroziła jej palcem. - Dalile mają takie same jak mężczyźni zmysłowe żądze i pragnienia, popychające je do popełniania uczynków, których potem żałują. Ale to, że jest się Dalilą i ma się takie żądze i pragnienia, nie znaczy, iż należy je perfidnie wykorzystywać. W każdym razie można się starać być powściągliwą. Nie trzeba kusić mężczyzny i oszukiwać go, by dostać od niego to, co się chce. Należy się zachowywać przyzwoicie i honorowo. Bo jeśli tak nie będzie, jeśli żądze i pragnienia zdominują rozum i uczucia, to wszystko ułoży się źle. Bo zrani się innych. Umilkła, ale w myślach wciąż słyszała wypowiedziane przed chwilą słowa. Były prawdziwe. Kobieta mogła urodzić się Dalilą, ale nie musiała postępować jak ona. Uderzyło ją, że również ona miała taki wybór. Gdy nie udało jej się przegonić Garnera Townsenda z Rapture, postanowiła wejść do jego łóżka i udać, że chce go uwieść. Ale wówczas on zaproponował jej uczciwą transakcję, taką, jaką mogą zawrzeć kobieta i mężczyzna, wiec zgodziła się na nią. Madeline była zdumiona jej słowami jak zielona gąska, zupełnie inna niż twarda, praktyczna panna Townsend. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z możliwych konsekwencji swego zachowania, jeśli oczywiście Whitney mówiła prawdę o tym, do czego mogą doprowadzić pocałunki. Carter całował ją namiętnie, był podniecony, ściskał ją i próbował wsunąć rękę pod… Pobladła na myśl o tym, jakiej reprymendy udzieliłby jej stryj Byron. Wyobraziła sobie, jak spiorunowałby ją spojrzeniem, potępił, napiętnował jako ladacznicę i oskarżył o okrycie Townscndów hańbą. - Chyba im o niczym nie powiesz? – spytała nietypowym dla niej drżącym głosem, nie potrafiąc ukryć lęku. Jej niepewne spojrzenie i ten grżący głos wyzwoliły kupiecki instynkt Whitney, która dowiedziała się wreszcie czego chce ta dziewczyna. Jej milczenia. Pani Townsend odechnęła więc głęboko i uśmiechnęła się chytrze. Wszystko można kupić za odpowiednią cenę. - Madeline… - Przybrała jedną z subtelnych póz, do których uciekała się przy targowaniu. Spojrzała jej w oczy, wciąż zdradzające lek. Ze zdziwieniem stwierdziła, że dziewczyna zagryzła wargi i drży. Jeszcze nigdy nie widziała jej takiej skulonej i odsłoniętej na ciosy, pozbawionej swej zwykłej arogancji i wyniosłości. Teraz kuzynka Garnera była; naiwną szesnastoletnią gąską. Najwyraźniej pod powłoką Żelaznej Madeline Townsend kryła się samotna młoda dziewczyna tak wychowana przez trzech Żelaznych Townsendów, by sprawiała wrażenie starszej i bardziej dumnej, niż faktycznie była. Whitney cofnęła się i złożyła dłonie, by uniknąć nerwowych gestów. Jej kupieckie namiętności zostały nagle przytłumione, bo dopiero teraz w pełni uświadomiła sobie możliwe konsekwencje zachowania prawdziwej Madeline. Nie potrafiła zapomnieć o jej dziewczęcym lęku, gdy myślała o tym, jak mogłaby ją wykorzystać. To, że wiedziała już, czego ona chce, nie znaczyło, iż musi ubić z nią interes. Wychowano ją w przekonaniu, że wszystko można kupić za odpowiednią cenę i jej doświadczenie życiowe to potwierdzało. Ale być może rzeczywiście istniało coś, jak uważał Garner, czego nie da się kupić za żadną cenę? Ruszyła do drzwi. - Whitney... Powiesz im? - dobiegł do jej uszu głos Madeline. Odwróciła się i spojrzała na nią w zadumie. - Radzę ci, żebyś jak najszybciej odszukała dziadka i trzymała się go. Jeszcze nie wiem, co zrobię. Przystanęła w połowie schodów. Z pewnością już będzie potrafiła zmusić Madeline do współdziałania. Nie rozumiała teraz, dlaczego się tak wahała? Z dołu schodów uśmiechał się do niej Garner. który ruszył jej na spotkanie. Była Dalilą. Miała w ręku narzędzie działania, które mogła wykorzystać lub z tego zrezygnować. Nazajutrz późnym popołudniem, gdy rodzina spotkała się. już wypoczęta po balu, na herbacie we wschodnim salonie, wszystkich zdumiała wspaniałomyślność Madeline wobec Whitney. Do dziś bowiem panna Townsend zawsze sama nalewała herbatę do filiżanek, a teraz nagle poprosiła o to panią Townsend. I nie było w jej zachowaniu cienia protekcjonalnosci. Whitney spojrzała na nią badawczo i szybko odkryła pod wspaniałomyślnością Madeline rzadki i subtelny gest akceptacji, przeprosin w stylu Townsendów i prośbę o wyrozumiałość. Wszyscy obserwowali, jak patrzą na siebie i jak nagle na twarzy Whitney pojawia się promienny uśmiech Danielsów. Madeline tez zdobyła się na niepewny i rzadki u niej uśmiech, jakby wyrażała w ten sposób wdzięczność Whitney za jej milczenie. Po raz pierwszy w życiu Whitney Daniels Townsend zrezygnowała z okazji zawarcia dobrej transakcji. 22 Dwa dni po balu wczesnym wieczorem na marmurowej posadzce głównego holu domu Townsendów rozlegały się kroki ciężkich butów i słychać było pobrzękiwanie mieczy w pochwach. Trzej żołnierze w szykownych niebieskich mundurach i białych spodniach z podziwem oglądali wytworny hol, czekając na przekazanie gospodarzowi wiadomości, z którą przybyli. Po chwili w holu ponownie zjawił się majordomus i zaprowadził ich do zachodniego salonu. Gdy za pół godziny wrócili ze spaceru po miejskich błoniach Whitney i Garner, czekali na nich w zachodnim salonie Townsendowie, Kate i trzej żołnierze. Radośni i rześcy po zimowymi spacerze zatrzymali się na moment w drzwiach. Garner óczywiście spodziewał się, że żołnierze mają mu do przekazania ważną wiadomość. Byron wstał i uroczyście przedstawił kapitana oraz towarzyszących mu dwóch podwładnych z... - Dywizji Maryland - dokończył za niego syn i sztywno skinął głową. Czekał w napięciu na ich słowa, podobnie jak Whitney, o czym wiedział bez konieczności spoglądania na nią, gdyż kurczowo trzymała go za rękę, gdy starał się przełamać jej opór i skłonić ją, be weszła głębiej do salonu – Muszę wyznać, że jestem zdumiony, iż dywizja ta wciąż nie została rozwiązana. - Niektóre oddziały będą trzymane w pogotowiu, sir, dopóki nie zakończą się procesy i nie zostanie zażegnane niebezpieczeństwo ponownego wybuchu buntu – pospieszył z wyjaśnieniem młody kapitan. - Przybyłem tu, by wręczyć to panu i przekazać gratulacje od prezydenta Waszyngtona - Z oficjalnej wojskowej przesyłki, którą podał mu adiutant wyjął zapieczętowany dokument i podał Garnerowi z nieukrywanym podziwem. Garner wypuścił rękę Whitney - wziął pergamin, odwrócił go i zobaczył prezydencką pieczęć odciśniętą w czerwonym wosku. Poczuł straszne napięcie, którego nie mógł się szybko pozbyć. Podszedł do niego zniecierpliwiony Byron, ale nie odważył się wyjąć mu pisma z rąk. - Nie każ nam tak długo czekać - ponaglił go, pochłaniając pergamin wzrokiem. - Odpieczętuj. Nie można tak zwlekać z przeczytaniem wiadomości od prezydenta! Garner złamał pieczęć i rozprostował papier, pewny, co na nim znajdzie. Pismo było zamaszyste i płynnne, ze szkarłatnymi i złotymi zawijasami w ważnych punktach. Przebiegł wzrokiem treść, wychwytując ważne zdania, które znał z archiwalnych dokumentów rodzinnych: „pochwała", „najwyższy honor" i „wdzięczność". Jeszcze przed kilkoma miesiącami byłoby to spełnienie jego oczekiwań i stanowiło klucz do pomyślnej przyszłości. Ale teraz nie dostrzegał w tym nic więcej jak tylko słowa. Ojciec przysunął się bliżej, coraz bardziej podekscytowany. - Co tam jest? - spytał w końcu. Garner bez słowa wręczył mu kartkę. Byron przebiegł wzrokiem tekst i zdumiony zmarszczył nos. - Specjalna pochwała dla majora Garnera Adamsa. Townsenda - czytał głośno na życzenie Ezry - za wzorowe wykonanie żołnierskich obowiązków w czasie ekspedycji, w październiku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego czwartego roku, do zachodniej Pensylwanii. – Zaczął czytać głośniej i z większym przejęciem. - Jako dowódca naszej milicji stłumił bunt zdrajców ojczyzny, którzy zagrozili jej suwerenności, wyróżnił się odwagą oraz żołnierskim honorem. Tą przykładną, wyrózniającą się służbą dla kraju zasłużył sobie na specjalna pochwałe i dozgonną wdzięczność dowódcy, rządu i współziomków. Podpisał Jerzy Waszyngton, prezydent i wódz naczelny. Zaoadła długa cisza, którą przerwał kapitan, gdy wraz z towarzyszami wstał i wszyscy trzej zasalutowali Garnerowi, choć nie był w mundurze. - Gratulujemy panu majorowi - powiedział kapitan. – To nadzwyczajny honor. Takie wyróżnienie spotkało niewielu. - Uścisnął Garnerowi rękę, a po nim jego towarzysze. Po nich podszedł do Garnera Byron. - Świetnie się spisałeś. Dostałeś specjalną pochwałę! - wykrzyknął rozpromieniony, potrząsając jego dłonią. – Tylko pomyśleć, jak wspaniale będzie się prezentowała taka wiadomość w „Gazette"! Trzeba to uczcić naszą najlepszą francuską brandy. Edgewater! Wśród głosów podziwu i pytań Garner dziwnie milczał. Patrzył na swoją dłoń, którą Byron wciąż potrząsał. Potrafił myśleć tylko o tym, że ojciec od lat nie trzymał go za ręekę. Gdy Byron czytał pochwałę, Whitney stanęła obok ciotki. Uderzyła ją sztywna poza i wymowne milczenie męża. Była dumna z tego, że dla Garnera tak liczył się honor i obowiązek, lecz zarazem cierpiała, iż jego cnoty zostały nagrodzone kosztem wolności Blacka Danielsa. Rozumiała jednak, jaką miały one dla niego wagę i znaczenie dla jego pozycji w rodzinie. Ta świadomość oraz wspomnienie słów, które na pożegnanie wypowiedział do niej ojciec, pomogło jej przezwyciężyć wewnętrzne rozdarcie. W reakcji na spojrzenie męża zamrugała mokrymi od łez rzęsami i uśmiechnęła się do niego, starając się pokazać mu, jak jest z niego dumna i jak go kocha. Ale on bez trudu dostrzegł, że żona ukrywa ból. Czuł wewnętrzna pustkę i udawał zadowolenie, odbierając od Townsendów dlugo oczekiwane wyrazy uznania. Były jak zimowe słońce, błyszczące niczym klejnoty, lecz pozbawione ciepła. - Sir… Chciałbym teraz przedstawić drugi cel nazego przyjazdu - odezwał się kapitan i wyjął z wojskowej przesyłki następny dokument. Zaczał czytać: - „Sąd federalny Stanów Zjednoczonych wzywa majora Garnera Adamsa Townsenda do swej siedziby w Filadelfii, pierwszego kwietnia bieżącego roku, by złożył zeznanie w sprawie działalności niejakiego Blackstone’a Danielsa, oskarżonego o zdradę rządu Stanów Zjednoczonych". Kazano mi przywieźć potwierdzenie, że będzie pan zeznawał. Czy ten termin panu odpowiada? Garner przestał się uśmiechać i w osłupieniu przebiegł wzrokiem treść wezwania sądowego, które wręczył mu kapitan. - Dostosujemy się. - Byron wysunął się do przodu i posępnie spojrzał na syna. - Townsendowie zawsze starali się służyć temu krajowi. Powiada pan, ze chodzi o zdradę stanu? - To jest jeden z przywódców buntu, sir. - Kapitan o pociągłej twarzy odwrócił się do Garnera i spoglądał na niego ostrożnie. Majorze, to, co pan zrobił, absolutnie zasługuje na nagrodę. Naprawdę możemy to wykorzystać. Uzbrojona banda Bradforda uciekła do Ohio, a szeryfa Johna Hamiltona i pastora Johna Corbleya, wyróżniających się przywódców buntu, trzeba było zwolnić z powodu braku dowodów i zeznań świadków. Nie zaryzykują procesu bez pańskiego zeznania, które ma kluczowe znaczenie. Kapitan nagle zdał sobie sprawę, że Garner Townsend patrzy ponad nim na żonę. - Na zeznaniu mojego syna można polegać, dzięki czemu przynajmniej jeden z tych nikczemnych zdrajców i buntowników zostanie przykładnie ukarany – wtrącił swoje trzy grosze Byron, czuły tylko na dumę Townsendów. Oczywiście Whitney usłyszała treść wezwania sądowego i namowę kapitana, by Garner złożył zeznanie, a także karygodną deklarację Byrona. Ale poraziło ją tylko oskarżanie jej ojca o zdradę stanu. Stanęła obok Garnera i drżącymi, zimnymi dłońmi sięgnęła po pismo. Przebiegała wzrokiem tekst, a on patrzyła na nią uważnie i niepewnie. Gdy doszła do miejsca, w którym było napisane, że Blackstone'a Danielsa oskarża się o zdradę stanu, utkwiła wzrok w jego nazwisku napisanym fantazyjnym charakterem. Zbladła i zachwiała się, ale szczęśliwie Garner ją podtrzymał. - Whitney. Gdy podniosła na niego oczy, które ukazywały straszny ból, a on wziął ją za ramiona, wszyscy patrzyli na nich w napięciu. - Za zdradę … - Straciła głos. Po chwili powtórzyła, nie odrywająć oczu od męża: - Za zdradę stanu? Urządzają mu proces o zdradę stanu? – Obserwowała jak Garner przełyka ślinę i kurczowo zaciskapalce na jej ramionach. Ponieważ milczał, przeniosła wzrok na kapitana i jego podwładnych, wyraźnie zbitych z tropu, a potem na Madeline i Kate. - Zdrajców się... wiesza. - Pociągnęła za rękawy koszuli Garnera, jakby chciała, by temu zaprzeczył. - Zdrajcy zasługują na powieszenie - oświadczył Byron, obserwując wymianę spojrzeń miedzy synem i jego żoną; - Poczuł się dotknięty, ze Whitney tak się wtrąca i godzi w jego dumę. - To cena. jaką muszą zapłacić za próbę zniszczenia ładu i porządku, za chęć obalenia konstytucyjnych władz kraju. Whitney nie słuchała już nikogo. Ojciec mógł stracić życie, a powiedział jej, że nie dostanie więcej niż dwa lub trzy lata. Wierzyła w to. gdy jechała z Garnerem do Bostonu, dzięki czemu mogła tu budować swe nowe życie. Gwałtownie odsunęła dłonie męża i ruszyła do drzwi. - Whitney. -Garner rzucił się za nią, ale zaraz się zatrzymał i podszedł do ojca. W szale chwycił go za surdut i potrząsnął nim. –Jesteś łajdakiem, żałosnym, na nic nieczułym łajdakiem! - Garaerze! Tak nie wolno! - Kate chwyciła go za rękę. - To twój ojciec. Zatroszcz się o Whitney. Jesteś jej potrzebny.- Błagalne spojrzenie ciotki żony pomogło mu odzyskać rozsądek. Wysiłkiem woli opanował gniew i zdyszany odsunął się od ojca. - Zamieść te rewelacje w przeklętej „Gazette". Dostałem specjalną pochwałę po to, bym się przyczynił do powieszenia ojca mojej żony – warknął. Odwrócił się i ruszył za Whitney. Zszokowani żołnierze pospiesznie zbierali się do wyjścia. Byron trząsł się ze złośc, upokorzony ich ukradkowymi zdumionymi spojrzeniami i otwarcie manifestowaną wściekłością Ezry i Kate. Wypadł z salonu i skierował się do swojego gabinetu. Ezra zażądał by pomóc mu natychmiast opuścić to miejsce. Madeline po raz pierwszy zastosowała się do jego polecenia bez sprzeciwu. Garner przystanął pod drzwiami sypialni Whitney. Był strasznie wzburzony. Znowu miał przed oczami widok twarzy żony, zdradzający wielkie cierpienie. Było to trudniejsze do wytrzymania niż zachowanie ojca i jego przeklęte poczucie obowiązku. Whitney okazała dumę z żałosnego mężowskiego „sukcesu", choć nie przyszło jej to łatwo, a już po chwili została strasznie zraniona. Kurczowo przyciskała się do boku Garnera, nie mogąc uwierzyć, że życie jej ojca jest zagrożone i że jakaś rolę odegrał w tym jej mąż. Ojcu Whitney zarzucano zdradę stanu. To było niewiarygodne. Zamknął oczy, z trudem znosząc brutalność tej sytuacji. Jak mógł przewidzieć, że przekręcą jego oświadczenie w sprawie Blacka Danielsa - uznają go za przywódcę buntu i oskarżą o zdradę stanu? Przypomniał sobie rozkaz pułkownika Gaspara, by dokonał aresztowań, nie troszcząc się o dowody winy, bo o te zadbają sądy. Dopiero teraz zaczął pojmować złowieszcze konsekwencje tych słów. Spojrzenie Whitney świadczyło o tym. że zawiódł jej zaufanie. Strasznie go to zabolało. Pragnął zaraz do niej pójść. Chciał się z nią kochać i ją pocieszyć. Ale czy miał do tego prawo? Zacisnął dłoń na klamce. Whitney stała przy oknie w półmroku pokoju, z rękami skrzyżowanymi wokół talii, wyprostowana i z uniesioną głową. Najwyraźniej starała się stawić czoło przerażającym wiadomościom. Gdy Garner podszedł do niej, odwróciła się. Niepokój malujący się na jej twarzy kazał mu się zatrzymać. Przez chwilę spoglądali na siebie badawczo. - Wiedziałeś? – spytała cicho. Kiedyś on też zadał jej to pytanie. I wierzył bardziej w zbieg okoliczności, niż w jej uczciwość. Teraz mógł tylko mieć nadzieję, że ona da większą wiarę jego słowom, niż on kiedyś jej. - Nie, Whitney. nie wiedziałem. Aresztowałem twojego oka za nielegalne pędzenie whisky, za nic więcej. Nie miałem pojęcia, że oskarżą go o zdradę stanu. Uwierz mi, że gdybym to przewidział, w ogóle bym go nie zatrzymał. Obserwowała go i toczyła wewnętrzną walkę. Jej spojrzenie mówiło że chce mu wierzyć, ale nie może. Wzywano go, by zeznawał przeciwko jej ojcu, by dostarczył dowodów zdrady Blacka Danielsa. Po co by go wzywano, gdyby rzeczywiście nie miał nic do powiedzenia? Widział jej zwątpienie. Nie potrafił z nim walczyć. Mógł tylko wyznać, jak strasznie cierpi, dlatego że cierpi ona. - Whitney, kocham cię. - Ja też cię kocham. - Przeżywała jednocześnie miłość i rozpacz. W jej oczach błysnęły łzy. - Ale kocham również mojego ojca. Skinął głową. Tym razem nie potrafił wziąć Whitney w objęcia, gdyż nie mógł jej przed niczym uchronić. Sam stanowił dla niej największe zagrożenie. Wyszedł bez palta na dwór. Pragnął, by nocne zimowe powietrze zmroziło jego ból. Ledwie Byron zatrzasnął za sobą drzwi do gabinetu, a już kioś gwałtownie je otworzył. Odwrócił się, przygotowany na kolejną utarczkę z Garnerem lub Ezrą, lecz to była Kate Morrison. Stała w drzwiach, pąsowa i ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, a jej piwne oczy ciskały blyskawice. - Co u diabła, pani robi… - Jest pan najbardziej gruboskórnym i nieczułym łajdakiem na świecie – przerwała mu, podchodząc bliżej. – Czy nie ma pan w sobie żadnych ludzkich uczuć? - Jak miała pani czelność tu wtargnąć? - oburzył się, ale zaraz zaczął się bronić. - Mam prawo czuć się dumny z osiągnięć mojego syna. - Ton jego głosu i wyraz oczu świadczyły że przeżywał wzruszenie. - Czekałem na to tyle lat, by uścisnąć mu dłoń, kiedy odniesie sukces. - Sukces? - Przeszyła go spojrzeniem. - To nazywa pan sukcesem? - Przeraził ją tym, że jest tak skupiony na sobie. - Przecież chodzi o jej ojca, ojca Whitney, Blacka Danielsa. Garner aresztował go w Rapture i teraz został wezwany do złożenia zeznań przeciwko niemu. Napięte rysy twarzy Byrona świadczyły o tym, że jest nie tylko rozgniewany, ale i zbity z tropu. - O jej ojca? - zdziwił sie, - Tak. Chodzi o ojca Whitney. Tak gorliwie pan przyrzekał, że Garner pomoże pogrążyć swojego teścia – oświadczyła. Z jego miny wywnioskowała, że nareszcie coś do niego dotarło. - A skąd, do diabła, miałem o tym wiedzieć?! - wybuchnął. Żałował teraz, że nie zbadał bliżej okoliczności, w jakich syn się ożenił, zwłaszcza gdy okazało się, że Garner aresztował ojca swej wybranki. - To straszne, że chodzi o zdrajcę. Dziś po raz pierwszy usłyszałem imię i nazwisko tego łajdaka! - Bo nigdy nie zadał pan sobie trudu, by czegokolwiek się o niej dowiedzieć, nieprawdaż? O swojej synowej. Ale dlaczego miałoby być inaczej, skoro własnego syna traktuje pan jak kogoś obcego? - Kate nacierała na niego, podchodząc coraz bliżej i pobudzając jego gniew i zmysły. - Nie wie pan lub nie troszczy się o to, że on kocha Whitney, a ona jego. I prawdopodobnie nic dla pana nie znaczy, że złożenie przez niego zeznania może ich na zawsze rozdzielić. - Z zawziętością sięgnęła po jeszcze ostrzejsze i niezawodne oskarżenie: - Nie potrafi pan tego zrozumieć, bo nie ma pan pojęcia, co to znaczy żywić uczucia wobec drugiego człowieka. Fizyczna bliskość Kate podniecała go i pobudzała emocjonalnie. Jej płomienne spojrzenie wyzwalało w nim pożądanie w sposób zupełnie dla niego nieoczekiwany. Dotychczas mu sie nie zdarzyło, by kobieta równocześnie prowokowała jego dumę i zmysły. A teraz drżał z podniecenia. Opanowały go namiętności, jakich nie doświadczył od dawna. - Ezra ma rację – ciągnęła pogardliwie Kate. – Nie ma pan żadnych popędów, więc nie rozumie ich pan u innych. - Nie mam żadnych cholernych popędów? – Chwycił ją za ramiona i mocno przycisnął do siebie. - Nie mam? – Zaczął ja całować i przyciskać. Również w niej doszły do głosu zmysłowe pragnienia. Westchnęła i rozchyliła usta, co natychmiast wykorzystał i dotknął jązykiem jej języka, zmuszając, by w duchu cofnęła oskarżenia, w których ośmieliła się twierdzić, że on me ma popędów. Ale odpychała się od niego, nie chcąc poddać się zmysłowym pragnieniom i czuć smaku jego ust. Swym oporem zdziałała jednak tylko tyle, że Byron przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej i dał jej odczuć, jak jest podniecony. W końcu przestała się wyrywać, zdumiona swym coraz silniejszym pożądaniem. Nagle zaczęła odczuwać pożądanie pełnią swej kobiecości. Byron bez trudu dostrzegł tę zmianę. Całował teraz Kate delikatniej i bardziej pieszczotliwie, lecz, zarazem zaborczo, jakby nie mógł się nasycić jej bujnym zmysłowym ciałem. Gdy poczuł swą twardość, drgnął i spojrzał zachłannie na zarumienioną twarz Kate. Pochylił się nad nią ponownie i pocałował ją bardziej ogniście niż za pierwszym razem, niecierpliwie gładząc dłońmi jej szczupłą talię i zgrabne pośladki. - Och, Kate- jęknął. Przyciskał ją do swej nabrzmiałej męskości. Był zdumiony naturalnością tego, co robił. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek wcześniej pożądał tak kobiety, jak teraz pani Morrison. Odkrył, że i ona go pragnie, bo namiętnie pocierała dorodne piersi o jego tors i zmysłowo pieściła językiem jego język. W żyłach obojga krew płynęła coraz szybciej, a ich pożądaniu towarzyszyło rosnące napięcie. Stali objęci i przytulali się do siebie, aż poczuli słabość w kolanach i oparli się o sekretarzyk. Byron posadził Kate na blacie. Muskał ustami jej szyję i dekolt ponad bujnymi piersiami i pieścił je dłońmi, napawając się ich jedwabistą gładkością. Kate wyprężyła się i poddała jego pocałunkom i dotykom. - Byronie. - Jej podniecenie osiągnęło punkt kulminacyjny. Imię Townsenda zabrzmiało w jej ustach jak okrzyk towarzyszący erotycznemu uniesieniu. - Och, Byronie. Słysząc swe imię, zaczaj ją całować jak szaleniec, doprowadzając tym do zatracenia. Nagle w drzwiach rozległ się czyjś zduszony krzyk. Byron uniósł głowę ponad ramieniem Kate i zobaczył osłupiałą Madeline, która natychmiast się odwróciła i wyszła, ostrożnie zamykając drzwi. Momentalnie zesztywniał, dysząc ciężko i mrugając, jakby z trudem powracał do rzeczywistości. Z powodu szoku jego ręce znieruchomiały na ciele Kate, która zaskoczona tym, otworzyła oczy i spoglądała nieprzytomnie. Odsunął się od niej, cofając się chwiejnym krokiem. A ona stwierdziła, że jedna z jej piersi jest odsłonięta. Z jekiem włożyła ją do gorsetu i ześliznęła się z biurka, stając na miękkich nogach. Kręciło jej się w głowie. Byron całował ją i pieścił jej ciało... Przełknęła ślinę, chcąc coś powiedzieć, ale nie mogła wydusić z siebie słowa. Wciąż była podniecona. Miała nabrzmiałe i gorące usta. Również on przeżywał szok. Nadal czuł ciepło jej bujnego ciała i swoje podniecenie. Zerknął na swą nabrzmiałą męskość. Upokarzał go ten stan. Jak stary Ezra śmiał twierdzić, że jego syn nie ma żadnych popędów! Widok Kate cofającej się do drzwi przywrócił go w pełni do rzeczywistości. W jej błyszczących oczach dostrzegł to samo przerażenie, zdumienie i podniecenie, jakich doświadczył on. - Kate! Kate! Jego głos obudził ją z transu, bo odwróciła się i wyszła z gabinetu, czerwona ze wstydu. Byron odprowadził ją wzrokiem. Nie wiedział, czy powinien ją zatrzymywać i czy w ogóle tego chce. Drżał, wciąż nie mogąc ochłonąć. Rozzłościł się na ojca. Dopuścił do głosu swe popędy, bo bardzo pragnął pani Morrison! Z jękiem opadł na krzesło. Miała ogładę, była śliczna, kobieca i namietna. Rozpalała jego zmysły, napawała go dumą, a nawet budziała w nim to okropne sumienie Kate oparła się o drzwi swego pokoju. Słyszała oszalałe bicie serca. Jeszcze nigdy nie zachowywała się tak lubieżnie. Wzdychała, prężyła się i przyciskała do... Byrona Townsenda! Ale znacznie bardziej szokujące było dla niej odkrycie w sobie namiętności. Przy tym mężczyźnie spalało ją pożądanie. Tak pragnęła dotyku jego ciała, że nie potrafiła normalnie oddychać i mówić. Nigdy wczesniej nie reagowała tak na mężczyznę, a już z pewnością nie na męża, przystojnego Claytona Morrisona, w okresie ich pieciolemiego małżeństwa. Zimne muśnięcia wargami i obowiązki świadczone w alkowie to było wszystko, czym musiała się zadowolić, jeżeli w ogóle Clayton raczył wrócić na noc do domu. Byron Townsend potrafił natomiast sprawić, że czuła się podniecona jak nigdy przedtem, że dochodziły w niej do głosu jej zmysłowe pragnienia. Ona miała zmysłowe pragnienia? Ona? Jak to możliwe, skoro była przyzwoitą kobietą? Dokonała szokującego odkrycia na swój temat! Bicie stojącego zegara w holu znaczyło, że jest czwarta nad tanem, a Garner wciąż nie wrócił do domu. Wbitney dwa razy wkładała aksamitny szlafrok i zaglądała do pokoju męża, by sprawdzić, czy wreszcie jest. Teraz już martwiła się o niego naprawdę. Bała się, że on może nigdy nie wrócić. Ddy wychodził z jej pokoju, był taki posępny. Przeżywała z tego powodu coraz większą udrękę. Niecierpliwiła się, chcąc odwołać to, co mu powiedziała i o co go oskarżała. W nocnym chłodzie myślała jaśniej i w mniejszym stopniu kierowała się emocjami. Teraz wiedziała, że powinna go wysłuchać, porozmawiać z nim lub po rostu otworzyć dla niego ramiona. Z każdą chwilą martwiła się o niego coraz bardziej. Bała się, że on już nie zechce dzielić z nią łoża, nawet jeśli wróci. Wzięła świecznik i szybko przeszła przez korytarz. Była zawiedziona, że wciąż go nie ma, ale poczuła ulgę gdy znalazła się w jego pokoju. Krążyła w kółko, wypatrując jego śladów. Gładziła wypolerowane meble i bordowe obicia z brokatu, spoglądała na wielkie łoże, na fotel przy kominku i na sekretarzyk. W powietrzu unosił się ledwie wyczuwalny zapach piżma, który na zawsze skojarzyła z miłosnymi uniesieniami, jakie przeżywała z Garnerem. Poczuła łzy w oczach. Nagłe jej wzrok padł na mały skórzany kuferek w rogu pokoju. Gdy podeszła bliżej, serce zabiło jej mocniej. To był wojskowy tornister męża, który pamiętała z Rapture. Postawiła świecznik na obramowaniu kominka i przysunęła kuferek bliżej paleniska, na którym leżał tylko popiół. Gdy odpięła skórzane pasy jej wzrok padł na wytłoczone z boku inicjały GT, zalała ją fala wspomnień. Zobaczyła w wyobraźni wspaniały mundur Garnera, cztery koszule z delikatnego płótna i połyskujące złote guziki. Przypomniała sobie jego wieczną irytację, zmysłowe podniecenie, przed którym tak się bronił, i transakcję, którą zawarli. Mieli już sporo wspólnych przeżyć. Ogarnęło ją wzruszenie. Tornister był lekki, wiec uznała, że raczej jest pusty. Ale z ciekawości odpięła zatrzask i zajrzała do środka. Zobaczyła dobrze jej znany brązowawoszary filc i guziki, które razem z ojcem zrobiła z rogów pierwszego jelenia, jakiego upolowała. To był jej surdut! Prosty, brzydki stary surdut! Poczuła ucisk w gardle. A więc Garner nie kazał go spalić. Wzruszona wyjęła surdut i przysunęła go do twarzy, zamykając oczy. Poczuła mieszające się ze sobą zapachy dymu z ogniska, konia i ściółki leśnej, które przypommaly jej las i dom w Rapture. Gdy odsunęła surdut od twarzy, stłumua krzyk, bo jej wzrok padł na leżące w tornistrze zamszowe jasnobrązowe spodnie. Podniosła je i potarła policzek miękkim zniszczonym zamszem. Garner nie wyrzucił również jej spodni! Na dnie kuferka coś błysnęło. Pochyliła się i wyjęła złoty guzik od munduru męża. Miał na gładkiej powierzchni szramę po jej zębach, która powstała, gdy usiłowała go odgryźć. Było jej przykro. Tak okrutnie potraktowała Garnera, a on zachował te drogie jej sercu pamiątki z Rpture. Wtuliła twarz w surdut i zaczęła szlochać. Garner wrócił o świcie i zastał ją w swoim pokoju, gdy siedziała w zimnie na podłodze. Wszedł tu od razu, bo bał się, że ona nie chce go widzieć. Gdy wieczorem wyszedł z domu, udał się do pustego biura fitm Townsendów. Chodził tam po gabinecie i obwiniał sie o spowodowanie w swoim małżeństwie bolesnego rozdźwieku. Po ostatnim spotkaniu z Henredonem Parkerem domyślał się, że ojciec Whitney jest w Filadelfii. W gazetach przywiezionych przez wspólnika Parkera ze stolicy sugerowano, że rząd desperacko szuka kozłów ofiarnych, nie mogąc schwytać rzeczywistych przywódców buntu. Garner jednak nie wspomniał o tym Whitney, bo nie chciał jej martwić. Dziś wieczorem, gdy spytała go, czy wiedział o wszystkim, odparł, że nie. I była to prawda. Wiadomość, ze Black Daniels ma być sądzony za zdradę stanu, zaszokowała go tak samo jak Whitney. Mimo to nie do końca postąpił wobec żony uczciwie, gdyż zdawał sobie sprawę, że sytuacja jej ojca się pogorszyła, ale zataił to przed nią. Pragnienie, by zachować wzajemną czułości uchronić swój związek z Whimey przed przykrościami, sprawiło, że zaniedbał coś, co w miłości jest konieczne, czyli uczciwość. Prawda była taka, że bardzo się bał stracić Whitney. Przez cały czas obawiał się, że pewnego dnia może się pojawić coś, czego ona zapragnie bardziej niż jego. Z jego doświadczenia wynikało, że kobiety zawsze rozglądają się za czymś lepszym i korzystniejszym od tego, co aktualnie mają. Gdy mówił sobie, że ona jest inna, to zaraz przychodziły mu na myśl jej początkowe zdrady. Skoro zatem nieuchronnie taki dziań miał nadejść, to należało umieć rozpoznaćcoś, co zagrażało ich związkowi. Whitney zdradziła go dwa razy z powodu swego ojca, którego życie znajdowało się teraz w niebezpieczeństwie, za co odpowiedzialny był on, nawet jeśli nie miał złych zamiarów. Istniały powody, by Whitney się od niego odsunęła, przestała go kochać i uznała transakcję, którą zawarli, za nieaktualną. Garner zdumiał się, gdy zastał ją w swojej sypialni, siedzącą na podłodze przy wygasłym kominku, zapłakaną i kochającą. Gdy spostrzegł otwarty swój tornister wojskowy, a w dłoniach żony jej stary surdut i spodnie, zamarł w pół kroku. - Nie kazałeś ich spalić - szepnęła, spoglądając na niego promiennie. Zapadła cisza. Whitney patrzyła mu w oczy, które nagle stały się wilgotne. Garner desperacko usiłował powstrzymać łzy. - Whitney, nie potrafiłbym zniszczyć nic twojego – wyznał prawdę, którą skrywał głęboko w duszy. Wierzyła mu. Spod jej przymkniętych powiek popłynęły długo powstrzymywane łzy. Kochał ją i nigdy świadomie nie zraniłby ani jej, ani tych, których kochała. Wstała i podeszła do niego, otwierając ramiona. - Garnerze. Objął ją. Dał jej odczuć swą siłę i energię, a ona jemu swe ciepło i wiarę w niego. Stali w czułym uścisku, połączeni ozdrowieńczą magią miłości, zrodzoną w ogniu najgorętszych porywów serca. Po chwili Whitney uniosła zapłakaną twarz, spragniona jego pocałunku. Wówczas pochylił drżące usta do jej ust i wziął w posiadanie skarb, którego tak bał się dziś utracić. Pieścili się i tulili do siebie, rozmawiając językiem miłości. Później kochali się w łóżku Garnera, nie zważając na panujący w pokoju chłód. Gdy już upoili się miłością, długo leżeli w objęciach, ogrzani ciepłem uczuć. - Co my zrobimy? -spytała bezradnie, wtulona w jego tors, jakby zdawała sobie sprawę, że Garner też czuje się bezradnie. - Nie wiem – wyznał szczerze, choć Żelazny Townsend, jaki w nim tkwił, buntował się przeciwko temu. Ale nie chciał już dłużej ukrywać przed nią prawdy. – Przysięgam, że znajdziemy sposób wydostania twojego ojca z kłopotów. – Uniósł jej podbródek i spojrzał w załzawione oczy. – Kocham cie moja słodka Whisky. Przysunął usta do jej ust, a ona ufnie skinęła głową. - Atesztowałeś go za nielegalną produkcję whisky i niepłacenie podatku – stwierdziła bez urazy. – Więc jak to się stało, że ma być sądzony za zdradę stanu? – Uniosła się na łokciu. Garner obawiał się tego pytania, ale teraz, gdy był pewny jej miłości, wyjaśnił wszystko zgodnie z tym, co sądził. Opowiedział jej o uprzedzeniach Gaspara i o presji, jaką na niego wywierał. Wyznał, że aresztował Blacka Danielsa, bo taki był iego obowiązek, choć powodował się także gniewem. Uprzytomnił jej, jak sfrustrowani byli żołnierze wchodzący w skład pseudoarmii pozbawionej żywności, żołdu i wroga, a także bezowocność poszukiwań przywódców buntu, który faktycznie; nie miał przywódców. I ujawnił to, czego się dowiedział na temat rosnącej determinacji rządu, by znaleźć kozła ofiarnego i ukarać go za bunt gorzelników, i w ten sposób usprawiedliwić niepotrzebne powołanie pod broń tylu mężczyzn. Whitney wysłuchała go uważnie. - Czyli odpowiedzialność za wszystko ponosi rząd? Musi więc wyciągnąć z tego jakąś korzyść i uratować swój honor - stwierdziła oburzona, doskonale rozumiejąc, o co chodzi. - Politycy mają do uratowania coś więcej niż własną skórę - dodał Garner, nieco speszony dokonywaniem przez nią w każdej sytuacji „bilansu strat i zysków". Dzięki swej niepowtarzalnej filozofii handlu, jakiej nauczyła się na pograniczu, potrafiła sprowadzić najbardziej skomplikowane działania do straty, zysku, popytu i podaży. Była prawdziwą znawczynią ekonomicznych podstaw życia. Przy niej on też zaczynał postrzegać wszystko w kategoriach zysku, ceny i transakcji, choć nie miał pewności, czy to dobrze. - A więc federaliści wiedzą, czego chcą – podsumowała z zadumie. – A ktoś taki… - Whitney! – Przerwał jej, widząc, że dostała wypieków i uniosła wysoko podbródek, pochłonięta sprawami zysku, ceny i transakcji. Zapewne obmyślała operację handlową i po raz kolejny miało się okazać, że nie pomyliła się w swych rachunkach. – Whitney! Wyraz jej twarzy zdradzał wielką determinację. - Garnerze. Zrobimy to razem. Razem postaramy się mu pomóc. - Dziwny wyraz jego twarzy odczytała jako niechęć i dodała, przyciskając udo do jego podbrzusza: - Potrafię sprawić, że ci się to opłaci. W pierwszej chwili miał odpowiedzieć, że nie potrzebuje takiej zachęty, ale zaraz doszedł do przeciwnego wniosku i wspaniałomyślnie pozwolił jej targować się z nim o wspólne działanie. Poza wszystkim innym Danielsowie mieli przecież swoją dumę. 23 W domu Townsendów od rana mówiło się tylko o sytuacji Blacka Danielsa i o roli, jaką miał w niej do odegrania Garner. Poza tym wszyscy zastanawiali się, dlaczego Kate postanowiła wyprowadzić się stąd jeszcze tego dnia. Wiadomość o tym przekazał Byronowi Edgewater. W reakcji na to Byron wyszedł pospiesznie z gabinetu i ruszył do pokoju Kate. W holu Madeline błysnęła na niego oczami. Zwróciła uwagę, że stryj wygląda strasznie. Poinformowała go. iż pani Morrison właśnie się pakuje. Ruszył szybko po schodach, zapukał do sypialni Kate i nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka. - Co ty, u diabła, robisz? - zaatakował ją od progu, zatrzaskując za sobą drzwi i przybierając wojowniczą pozę. - To chyba widać - wybuchnęła, pakując halkę do leżącej, na łóżku walizy. Uniosła głowę i zdumiona spostrzegła rozchełstaną i zmiętą koszulę Townsenda, jego podkrążone oczy i nieogolony podbródek. Z mściwą miną kontemplowała jego okropny wygląd. Wyglądało na to, że w nocy nie zmrużył oka. - Po prostu uciekasz - skomentował oskarżycielko. - Po tym, co się wydarzyło, nie wyobrażam sobie, że mogłabym tu zostać minutę dłużej. - Oblała się szkarłatem. - Jesteś zszokowana? Skompromitowana? Bo nie może ci chodzić o moje zachowanie. - Zręcznie wykorzystał jej słowa przeciwko niej i oświadczył: - Wiesz przecież, że ja nie mam żadnych popędów. A skoro tak, to znaczt, że uciekasz z powodu swoich. Nie zważając na jej oburzenie, podszedł do niej i posadził ją na łóżku, ale natychmiast rzuciła się do drzwi. Gdy je otwierała, chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie. - Pan się zapomina - wycedziła przez zaciśnięte zęby, próbując się wyrwać z jego żelaznego uścisku. - Psiakrew, Kate. Właśnie do siebie dochodzę - burknął, - Wszystko to twoja wina. Skłoniłaś mnie do myślenia o rzeczach, o których nie myślałem od lat - o pożądaniu i rozkoszy, uczuciu i rodzinie. - Gdy znieruchomiała w napięciu, pogłaskał ją szorstko po policzku. - Nigdzie się stad nie wyprowadzisz, w każdym razie nie teraz. Pod wpływem tej bezczelnej pieszczoty, Kate zadrżała. - Jak pan śmie wydawać mi polecenia? - oburzyła się, ale dostrzegła w szarych oczach Byrona pewność, która nie miała nic wspólnego z jego zwykłą arogancją. - Dzięki tobie ożyła moja pamięć. - Sugestywnie zniżył głos. - A ja najwidoczniej sprawiłem, że zapomniałaś o sobie i o swojej siostrzenicy, która bez wątpienia będzie chciała wiedzieć, dlaczego stąd uciekasz i zostawiasz ją samą w tak krytycznej dla niej chwili. Kate zachwiała się, porażona tą logiką, która tak dobrze służyła jego celom, a której nie potrafiła odeprzeć. Istotnie zapomniała o biednej Whitney! To było niedopuszczalne, że myślała tylko o ucieczce od zmysłowych pragnień - Byrona i swoich... Dalili. Byron obserwował, jak zapalczywa, niezależna pani Morrisom ustępuje miejsca kobiecie łagodniejszej i bardziej bezbronnej. Znowu doszło do głosu jego pożądanie. Pragnął jej bliskości i rozkoszy, jaką mu dawał ich fizyczny kontakt. Odczuwał potrzebę doświadczania z nią przeżyć, jakich faktycznie nigdy jeszcze nie zaznał. Uniósł podbródek Kate i patrzył w jej chmurne oczy. Po chwili pochylił się do jej ust. Pocałował ja krótko, lecz namiętnie. Doznał takiej rozkoszy, że chciał ją wziąć w ramiona, ale wysiłkiem woli zdołał się odsunąć i ruszył do drzwi. - Kate, rozpakuj się – rzucił na porzegnanie i wyszedł. Podeszła chwiejnym krokiem do łóżka i oparła się o słupek baldachimu. Byron Townsend nie chciał, by odeszła. Dał jej przedsmak tego, co z nim przeżyje, jeśli zostanie. Na myśl o tym, co może się między nimi zdarzyć, przeszył ją dreszcz. Na korytarzu Edgewater przycisnął się do ściany, by jego chlebodawca nie zauważył, że podsłuchiwał. Zaszokowany mrugał i z trudem oddychał. To było nie do pomyślenia. Pan Byron i ta kobieta. Po południu Whitney i Garner oświadczyli, że niezwłocznie udają się do Filadelfii. Kate przyjęła tę wiadomość.z ulgą i zaproponowała swe towarzystwo. Byron stał naprzeciwko niej. bo wszyscy pili herbatę w salonie. Spojrzał na nią gniewnie i oświadczył, ze on też wybiera się z nimi do Filadelfii. Madeline natychmiast stwierdziła, że nie zostanie w Bostonie sama, zwłaszcza ze może tam być potrzebna rodzinie. Wszyscy spojrzeli na nią z takim zaskoczeniem, że się zarumieniła po raz pierwszy od dzieciństwa. Oczywiście mieli im towarzyszyć służący: Edgewater, Mercy i Benson. Ezra wyraził niezadowolenie, że będzie sam, ale Whitney pokrzepiła go stwierdzeniem, iż zostawiają dom pod jego opieką. Od razu polepszył mu się humor. Rzeczywiście, wszyscy byli w lepszym niż wczoraj nastroju, gdyż złe wiadomości zbliżyły ich do siebie, a nie oddaliły. Byron szybko załatwił im pobyt w miejskim domu Samuela Pottera, byłego senatora i biznesmena, z którym robił interesy. Garner patrzył z niechęcią na aroganckiego ojca, który z zadowoleniem przekazywał wszystkim tę wiadomość. Byron Townsend nigdy nie robił nic bezinteresownie i Garner zachodził w głowę, czego ojciec się spodziewa, udzielając im pomocy. W końcu młody Townsend doszedł do wniosku, że Byron chce być w Filadelfii, by zminimalizować szkody wyrządzone prestiżowi Townsendów, gdy wyjdzie na jaw , iż są spowinowaceni z Danielsami. Starał się opanować gniew. Od jakiegoś czasu już go nie obchodziło, co myśli o nim zimny, nieprzejednany ojciec. Ale gdyby ten łajdak zrobił lub powiedział coś, co zraniłoby Whilney... Black Daniels siedział w starym więzieniu, które służyło, jak utrzymywali federaliści, zapewnieniu niebezpiecznym buntownikom jak najlepszej ochrony. Po przybyciu do Filadelfii Garner potwierdził wiadomość, że oskarżonych istotnie zmuszono do przybycia tu pieszo z zachodniej Pensylwanii i zamknięto w ponurym więzieniu. Proces miał objąć zaledwie dwudziestu mężczyzn, gdyż innych stopniowo wypuszczono z braku dowodów winy, pozostawiając ich samym sobie - mieli na własną rękę wrócić do domu lub próbować utrzymać się w stolicy. Garner pod pretekstem załatwienia dla Blacka pomocy prawnej wyszedł z domu Pottera, zostawiając tam rodzinę i udał się gwarnymi ulicami Filadelfii do zrujnowanego więzienia. Gdy tam dotarł, przystanął naprzeciwko bramy i obejrzał pokryte sadzą ceglane mury, rozbite szyby w okratowanych oknach i gburowatych leniwych wartowników. Upewnił się, że dobrze zrobił, iż przyszedł tu sam. To było niebezpieczne więzienie wojskowe. Chcąc się zobaczyć z Blackiem, nie przewidział, że napotka takie trudności. Przy bramie zatrzymali go żołnierze. Gdy przedstawił im cel wizyty, kazali mu pójść do mrocznej cuchnącej wartowni, gdzie zatrzymali go inni żołnierze. Spojrzał na nich szyderczo i zażądał widzenia z naczelnikiem. Wówczas ci posiwiali wartownicy wypluli przeżuwany tytoń na podłogę z surowych desek, niepokojąco blisko wypolerowanych butów Garnera. i niechętnie podnieśli się z miejsc. Zaprowadzili interesanta do ociekającej wilgocią piwnicznej pakamery dla oficerów, której kamienne mury stanowiły przedłużenie fundamentów. Przy zdezelowanym stole, na którym walały się papiery i resztki jedzenia, siedział mały krepy mężczyzna o wydętych ustach i nieprzyjemnym spojrzeniu. Garner pochylił się, by nie uderzyć głową w drewniane belki sufitu i utkwił wzrok w mężczyźnie. - Czego chcesz? - warknął naczelnik, ale gdy się zorientował, że ma do czynienia z wytwornym dżentelmenem, dodał: - Wasza lordowska mość. - Chcę rozmawiać z Blackstone’em Danielsem. - Tu nie ma żadnych widzeń. Taki otrzymaliśmy rozkaz. - Naczelnik wstał i obrzucił go szyderczym spojrzeniem. Podszedł do niego bliżej i przyglądał mu się w świetle lampy. - Chyba mnie pan nie zrozumiał. Jestem z rodziny i przyszedłem w sprawie jego obrony na procesie - odrzekł spokojnie Garner. - Nic z tego, nawet gdyby pan był samym królem Jerzym III. - Oficer zadziornie uniósł nieogolony podbródek, zadowolony, że ma władzę pozwalającą mu odmówić widzenia. – Nie przyjmujemy tu żadnych gości. Obaj byli nieugięci. Nagle Garner dostrzegł w paciorkowatych oczkach mężczyzny pazerność. Przypomniał sobie dewizę Danielsów, że wszystko można kupić za odpowiednią cenę. Sięgnął do kieszeni surduta po sakiewkę z pieniędzmi. Oficer utkwił w niej wzrok, więc Garner zabrzęczał kusząco cennymi krążkami. Ale nagle naczelnik odskoczył do tyłu i spojrzał na Garnera z gniewem i z pogardą. - Proszę zabrać pieniądze, bo każę pana aresztować. Nie bierzemy tu łapówek - warknął. Zmartwiony niepowodzeniem Townsend oblał się rumieńcem. Odwracając się do wyjścia, zapomniał o niskim suficie i uderzył głową w belkę. W bramie czterej wartownicy bili obdartego mężczyznę, który widocznie nie miał dość rozsądku, by wyjść stąd jak najszybciej. Jeden z nich kopnął go w żebra, a gdy ten skulił się z jękiem, wypchnęli go na zimną ulicę. Garner zmarszczył brwi, bo wyrzucony więzień przyciągnął czymś jego uwagę. Gdy mężczyzna z trudem podniósł się z ziemi, mimowolnie spojrzał na Garnera i na widok jego eleganckich wysokich butów przeszył go dreszcz. Masował dłonią zakrwawione usta, wpatrując się w te buty, których nigdy nie zapomniał. W końcu uniósł twarz. Miał silny, długo niegolony zarost. Garner już wiedział, kto to jest. Znał te za długie teraz ciemne włosy, te wyraziste, surowe rysy twarzy i zniszczoną koszule oraz dziurawe obecnie buty. Mężczyzna był znacznie szczuplejszy niż kiedyś, ale jego bystre piwne oczy spoglądały tak samo zaczepnie. - To pan! - Charlie Dunbar skoczył do niego i spiorunował go spojrzeniem, ale odwrócił się równie gwałtownie i wypluł krew z rozkrwawionych ust. Jeden ze stojących w bramie żołnierzy myślał, że więzień go zaczepia i rzucił się na niego. Wówczas Garner chwycił Charliego i przeciągnął go na drugą stronę ulicy, a ten znowu spiorunował go spojrzeniem i oświadczył: - Powinienem się domyślić, że pan przyjdzie. – Wydawało się, że zaraz skoczy mu do oczu, więc Garner odchylił się do tyłu i tak trwali przez chwilę, taksując się spojrzeniami. W końcu Charlie powiedział zaczepnie: - Pospieszył mi pan z pomocą. Czyżby ruszyło pana sumienie? Garner osłupiał, słysząc, jaki wniosek Dunbar wyciągnął z tego przypadkowego incydentu, ale nie miał ochoty niczego mu teraz tłumaczyć. Gdy Charlie spostrzegł jego opanowanie, uniósł zakrwawiony podbródek, co oznaczało, ze zamierza się ostro targować. - Zabierze mnie pan do Whit czy sam mam jej poszukać. - To znaczy do Whitney? - Przyrzekłem Blackowi. że gdy wyjdę stąd pierwszy, odnajdę ją i sprawdzę, jak pan ją traktuje. On nadal będzie tu siedział, a ja jestem na wolności, wiec muszę to zrobić. Dunbar nigdy nie cofa danego słowa. Jest mi pan to winien. – Charlie spojrzał wymowymownie na swoje poturbowane ciało i okrywające je łachmany. - I może jakiś surdut. Czy to możliwe? Chciał tylko przeklęty surdut? Garner omal się nie zachwiał. Charlie nie rzucił się na niego, nie znieważył go i nie szukał zemsty. Garner z trudem zachował obojętny wyraz twarzy. - Dunbar, nigdzie cię nie zabiorę wtakim stanie. Wyglądasz jak ofiara losu. Kiedy ostatni raz jadłeś i myłeś się? Stanowili dziwną parę w drodze do najbliższej gospody. Obaj byli tego świadomi. Garner zamówił dla niego coś do jedzenia i kufel ale i posłał chłopca usługującego w gospodzie do sklepu, by kupił Charliemu ciepły surdut i buty. Dunbar przez cały czas spoglądał na niego nieufnie i gniewnie. - Chciałem się zobaczyć z jej ojcem - wyznał sztywno Townsend. Obserwował, jak wygłodniały Dunbar pochłania jedzenie z talerzy, jakby nie jadł od kilku dni. Poczuł się nieswojo. - Ale nie dotarłem za daleko, choć pobrzękiwałem sakiewką. Charlie wypił duszkiem kufel złocistego ale i spojrzał na niego posępnie. - Nigdy nie siedział pan w więzieniu, prawda? - upewnił się. - To chyba widać - odparł Townsend z kwaśną miną. - W więzieniu pieniądze nie mają żadnej wartości, ani dla więźniów, ani dla strażników. Nie można ich jeść, ubierać się w nie i… - Więc powiedz mi, co, u diabła, ma tam wartość? - przerwał mu Garaer, poirytowany jego lekceważącym podejściem kupca. Do czego doszło! Siedział w dusznej gospodzie z Charliem Dunbarem, który go teraz pouczał, czym przekupuje się więziennych nadzorców, a którego kiedyś kazał przez kilka tygodni trzymać przykutego łańcuchem do drzewa, bo rywalizował z nim o względy Whitney Daniels! Chytry uśmiech Charliego też wyrażał zdumienie z powodu tej niecodziennej sytuacji. - Żywność, panie majorze. - Podniósł do ust wielki kufel i gorący pasztecik.- Wódka i dobre jedzenie, a może też porządna koszula i buty. - Cholera! – Garner poruszył się nerwowo. - Czy nikt wciąż nie używa pieniędzy? - Majorze, dzięki żywności można załatwić wiele spraw. – Charlie z trudem krył wesołość. - Nie pamięta pan, jak dobrze się to sprawdziło w Rapture? - Zaśmiał się w kułak, widząc zaczerwienione uszy Garnera Townsend. - To znaczy, mam uroczyście wkroczyć do tego łajdaka naczelnika z koszykiem jedzenia i zaproponować mu trącenie się po przyjacielsku kieliszkami rumu? - zadrwił sobie z niego major. - Majorze, pan naprawdę nie chce nic pamiętać! - Charile utkwił w Townsendzie zawiedzione spojrzenie, jakby się dziwił że choć major jest taki potężny, to zupełnie nie ma w sobie żadnej przebiegłości. - Ten naczelnik nawet nie kiwnie palcem, jeśli przyjdzie do niego pan lub ja. Trzeba do niego posłać zapłakaną kobietę. - Uśmiechnął się chytrze. - Chodźmy wreszcie tam, gdzie jest ten ideał. Whitney zbiegła po schodach do holu; a za nią Kate, gdy tylko Edgewater powiadomił je, że wrócił Garner. Nie mogła się doczekać na wiadomość o ojcu. Ruszyła do męża od drzwi salonu, ale nagle zatrzymała się, oniemiała na widok kudłatego mężczyzny, który stał tyłem przy kominku. Serce podskoczyło jej do gardła, gdy Charile Dunbar odwrócił się do niej i spojrzał na nią przenikliwie. Powściągając wybuch radości, przywitała się z nim serdecznie i uścisnęła Garnera, uśmiechając się do niego promiennie. Wyrażała tym wdzięczność za spowodowanie uwolnienia Charliego, bo sądziła, że mąż się do tego przyczynił. Kate uścisnęła niedawnego więźnia, otarła łzy i zapewniła, że u Sarah wszystko dobrze i że w Rapture każdy tęskni za Charliem Dunbarem. Byron spoglądał na niego groźnie, gdy mu go przedstawiono, a Madeline cofnęła się na widok jego brudnej dłoni. Spojrzała znacząco na Edgewatera i zażądała przykrycia czymś krzesła, by przybysz nie pobrudził obicia. Charile opowiedział im, jak wraz z Blackiem szli pod przymusem do Filadelfii, gdzie zostali osadzeni w wojskowym więzieniu. Byli razem do ostatnich tygodni, gdy nagle Blacka, który zawsze mówił otwarcie to, co myśli, przeniesiono do pojedynczej celi. Charile z dumą mówił o jego odwadze, wierności przekonaniom, obronie innych więźniów i narażaniu się na niebezpieczeństwo. Podkreślił, że z Blackiem Danielem się liczono. Gdy skończył, Garner wziął żonę za ręce i sztywno zrelacjonował nieudaną próbę przekupienia naczelnika. Whitney uśmiechnęła się do niego przez łzy, gdy pomyślała, jak się starał. Arystokratyczny Garner Townsend ze wschodu kraju usiłował zawrzeć transakcję z naczelnikiem więzienia, by pomóc jej ojcu! - Dunbar, czego nam potrzeba zgodnie z tym, co powiedziałeś? - Garner spojrzał na niego groźnie, widząc, jak bezczelnie rozwala się na kanapie. Charile wpatrywał się w wyniosłą Madeline, która miała bardzo kobiecą figurę, i gwałtownie odwrócił głowę do młodego Townsenda. Na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmiech. - Potrzeba nam zapłakanej kobiety i kawałek placka. Zaoferowali mu pobyt w tym domu, dopóki nie odzyska sił. Whitney na to nalegała i Garner się zgodził. Nie podobał mu się ten pomysł, ale chcąc jakoś wybrnąć z kłopotu, oświadczył, że wiedza Dunbara na temat sytuacji Blacka w więzieniu może się okazać przydatna. Madeline przeszyła Charliego wściekłym spojrzeniem, jakby karała go za odrażający wygląd, i wyszła urażona. Byron mruknął coś pod nosem i udał się na przechadzkę. Edgewater i Benson otrzymali trudne zadanie doprowadzenia Charliego do ludzkiego wyglądu. Niemałym wysiłkiem zdołali go wykąpać,.zdezynfekować, ogolić i ostrzyc. Był teraz szczupły, więc zmieścił się w stare ubranie Garnera. Schodzili po schodach zmęczeni i niepewni, czy zdołali zabić wszystkie pchły Dunbara, a on podążał za nimi, psiocząc, że cackali się z nim jak z dzieckiem. Ale nikt nie potrafił lepiej niż on dostosować się do sytuacji. Już wkrótce spijał z ust Whitney i Kate komplementy, zastanawiając się, jaki interes zrobić na tym, że wciśnięto go w fantazyjny strój dżentelmena. Gdy wraz z Whitney i Kate zjawił się w jadalni na obiedzie, zauważył, że Madeleine jest zaszokowana jego nowym wyglądem. Whitney i Garner rozmawiali o tym, jak przekupić naczelnika wiezienia, by umożliwił im zobaczenie się z Blackiem, a on rozmyślał o zupełnie innych transakcjach, jakie mógłby zawrzeć, korzystając z okazji, że się tu znalazł. Nazajutrz rano Garner i Charlie obserwowali z drugiej strony ulicy, jak Whitney i Kate, z koszami pełnymi aromatycznych przysmaków, przechodzą przez bramę do zrujnowanego więzienia i mijają oniemiałych wartowników. - Nie powinienem pozwolić, by w ogóle przeszła obok tej piekielnej nory - wściekał się Garner, uderzając pięścią o dłoń. - Ależ, majorze, Whit to kuty na cztery nogi kupiec - żachnął się Charlie, odpychając własne niepokoje. - Ona naprawdę ma do tego żyłkę. Udawanie zapłakanej kobiety pójdzie jej jak z płatka. - Umilkł, ale nie mógł znieść napiętej atmosfery, więc dodał: - A jeśli to nie pomoże, zawsze możemy łajdakowi spuścić lanie. Ale nie było powodu do zmartwienia. Gdy już weszły do środka, Kate pociągnęła nosem, zasłaniając go chusteczką, ale głównie za sprawą bijącego w nozdrza smrodu amoniaku. Whitney natomiast nie musiała udawać ponurego nastroju, gdy zobaczyła obskórne wnętrze. Oznajmiła posiwiałemu naczelnikowi, teatralnie pociągając nosem, że ona i ciotka mają na świecie tylko Blacka Danielsa. - Wiemy, że spoczywa na panu trudny obowiązek dbania o tylu więźniów. -Zdobyła się na wątły uśmiech, który miał świadczyć o tym, jak jest dzielna. - Uspokajałam ciocię Kate zapewniając ją, że czuje się pan zobowiązany troszczyć o niego jak każdy prawy człowiek. Ale ona tęskni, smuci się i boi, że przy całej pana odpowiedzialności on jest dla wszystkich prawdziwym ciężarem. Nalegała, żebyśmy przyniosły dla niego żywność, trunek, mydło, brzytwę i koszulę. W oficerskiej pakamerze mieszały się zapachy pasztetu, jabłecznika i świeżych bułek, i oczywiście kusiły zażywnego naczelnika. Spojrzał w szmaragdową toń oczu Whitney i utonął. - Nie będziemy nalegały na widzenie się z nim sir. - Whitney objęła Kate, udającą coraz baraziej rozdzierające łkanie. - Prosimy tylko, żeby mu powiedzieć, iż bardzo tęsknimy i cierpimy z nim razem. I że pozwolił nam pan przynosić mu codziennie kosz z wiktuałami. - Codziennie? - Na myśl o tym naczelnik poczuł przyjemne podniecenie i ślinka napłynęła mu do ust. Słysząc, że szlochanie Kate nie tylko nie ustaje, lecz nawet się wzmaga, poprosił z troską by usiadły. - Może uda się sprawić, żebyście widziały się z nim przez chwilę. - Och. sir. naprawdę? Blackowi kazano szybko się umyć i wyjść po schodach do bardziej suchej celi, ale nie powiedziano mu dlaczego. Sarkał, prychał i odwracał przyzwyczajone do ciemności oczy od lampy, spodziewając się nowej tortury lub połajanki, a tu uchylono mu wrót do nieba. Przyprowadzono do niego jego ukochaną Whitney! Gdy stanęła w drzwiach celi, a po jej policzkach płynęły łzy, zadrżał. Rzuciła mu się w ramiona, lecz on przez długą chwilę nie mógł uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Gdy już się uściskali, odsunął ją, chcąc jej się przyjrzeć. Widząc że rozkwitła, wzruszył się do łez. Już nie chciał wziąć swej Whitney w ramiona, tłumacząc, że zrujnuje jej wspaniały strój. - Czy on troszczy się o ciebie? - Black połknął łzy, gdy potaknęła skinieniem głowy. Pomimo wcześniejszego oporu, podszedł do niej bliżej i oparł jej głowę na swoim brudnym ramieniu. Z ulgą przyjął wiadomość, że Townsend darzy Whitney uczuciem, zgodnie z tym, co przeczuwał. – Zawarłaś z tym swoim majorem o żelaznym tyłku uczciwą transakcję? Tak, tato. To jest prawdziwa transakcja małżeńska. On stara się wraz ze mną tobie pomóc. Wynajął dla ciebie najlepszego adwokata w Filadelfii, a teraz czuwa na zewnątrz, gdy ja tu jestem. Przyniosłam ci koszyk z wiktuałami i świeżym ubraniem. Tato, jakoś cię z tego wyciągniemy - mój major o żelaznym tyłku i ja. Od tego dnia Black Daniels stał się cenionym więźniem. Przeniesiono go na parter, gdzie cele były suchsze i panowały lepsze warunki, dostał lampę i mógł odbywać krótki spacer. Whitney i Kate przychodziły do więzienia codziennie z dwoma koszykami,które zawierały to samo: koszulę, buty, placek, butelkę whisky itd. Wkrótce zobaczyły ubranych w te koszule i buty żołnierzy pilnujących bramy. Zdrowie i wygląd Blacka poprawiały się codziennie. Whitney patrzyła na niego z lżejszym sercem. Garner oświadczył Whitney, Kate i Charliemu, że teraz najbardziej potrzebne są Blackowi wpływowe osobistości. Szansa wycofania zarzutów stawianych Danielsowi była znikoma, ale przynajmniej należało próbować je złagodzić. Czasu było coraz mniej, więc Garner uznał, że powinni zjednać sobie te osobistości, które miały bezpośredni wpływ na wynik procesu Blacka: prokuratorów, sędziów i niektórych dygnitarzy. Whitney spytała Garnera, czego chcą prokuratorzy. - Sądzę, że najbardziej chcą zostać sędziami - odparł po namyśle. Spytała więc o sędziów. - Ponownie otrzymać stanowiska lub być może zostać wybrani do kongresu. - Garner przytoczył słowa Ery, który ubolewał nad żałosnym stanem sądownictwa. By to osiągnąć, musieli się wydawać wybitni, prawi i niezwykle pracowici – przynajmniej w relacjach gazetowych. Musieli wygłaszać przemówienia, ściskać ludziom ręce i wysłuchiwać ich, a także dbać o ukazywanie się stosownych sprawozdań prasowych. Wszystko musiało trafić do gazet i do tak zwanej opinii publicznej, którą zdaniem Garnera można było kupić. Każdemu członkowi rządu wiecznie brakowało jej reakcji i usilnie starał się w niej zaistnieć. - Czego więc chcą gazety? - spytała Wnimey. Gamer pogładził się po podbródku. - Wydawcy chcą sprzedawać ich jak najwięcej – by to osiągnąć, muszą zamieszczać chętnie czytane artykuły. I pragną, by czytelnicy im wierzyli - wyjaśnił. Dostrzegł w wyrazie jej oczu nieomylny znak, że rozważa, jaki na tym zrobić interes. - Mam coś czego chcą gazety! - oświadcza, zrywając się z miejsca. Filadelfijski „General Advertiser” zamieszczał artykuły różnych korespondentów, krytyczne wobec wojskowego rozwiązania problemu, który faktycznie miał charakter ekonomiczny i lokalny zasięg. Gdy w redakcji zjawiła się pełna słodyczy, ubrana w prosty strój z samodziału córka więźnia oczekującego na proces, chętnie jej słuchano i drukowano przejmujące opowieści o tym, jak dzielnych mieszkańców pogranicza nękano w czasie haniebnej wojskowej okupacji tych terenów. W ślad za-„General Advertiser" również dwie inne gazety zamieszczały artykuły na temat bezwzględności federalistów, którzy postawili w stan oskarżenia pastora Johna Corbleya - na krótko przedtem zmasakrowano mu na jego oczach żonę i dzieci - i dopuścili, by pseudoarmia Waszyngtona grabiła i zastraszała mieszkańców pogranicza. Gdy Whitney po raz pierwszy udzielała wywiadu, Garner przechadzał się nerwowo przed budynkiem, w którym mieściła się redakcja. Czekał tam na nią wraz z Charliem. Ze zdumieniem spostrzegł; ze do drzwi odprowadził ją dostojny siwy mężczyzna, który z niedowierzaniem i oburzeniem kręcił głową, niezwykle przejęty opowieścią. Osłupiały Townsend odwrócił się do Charliego, który szczerzył zęby w uśmiechu. - Whit zawsze każdego przekona - orzekł Dunbar. Anonimowy głos opinii publicznej jednak nie wystarczył, by uratować Blacka. Potrzebna była do tego opinia szybko działających specjalistów. Garner sporządził listę kongresmanów i prawników zatrudnionych w wymiarze sprawiedliwości, którzy odnosili się ze zrozumieniem do sytuacji mieszkańców pogranicza. Ich zaangażowanie w sprawę mogło wystarczyć, by odmienił się los Blacka Danielsa. Początkowo próbował umawiać się z nimi na spotkania w ich biurach, zgodnie z przyjętą procedurą, ale nigdy ich tam nie było. Oczywiście w przedpokojach zawsze wisiały ich kapelusze i surduty. Obrażało to jego poczucie przyzwoitości i doprowadzało go do szału. - Psiakrew! Jak mam ich przeku... przekonać do działania, jeśli nawet nie mogę się z nimi spotkać? - burknął, chodząc nerwowo po salonie, w którym siedzieli Whitney, Katei Charlie, przygnębieni z powodu takiego obrotu sprawy. - Mogę ci to ułatwić - zaofiarował się zziębnięty Byron, stajać w drzwiach salonu. Wrócił ze spotkania w interesach i z przedpokoju usłyszał narzekania syna. W ostatnich dniach ciągle myślał o stwierdzeniu Kate, że Whitney i Garner się kochają. Zdawał sobie sprawę, że jeśli syn będzie zeznawał przeciwko teściowi, to małżeństwo się rozleci. Mtody Townsend w napięciu spoglądał na ojca, w którego tonie wyczuł zarzut nieporadności. - Nie potrzebuję i nie chce twojej pomocy ani wtrącania się w moie sprawy - oświadczył wyniośle. - Do cholery! - żachnął się Byron. - Ty przecież nie znasz świata polityki i nie wiesz, jak on funkcjonuje. Ja mam z nim do czynienia bez przerwy. Kate obserwowała ich zaniepokojona. W ofercie ojca dostrzegła nieśmiały krok w kierunku pojednania z synem. W ostatnich dniach poznała zupełnie innego Byrona Townsenda. Ukradkowe spojrzenia, którymi ją obrzucał, zdradzały coraz większą czułość, a przelotne dotyki świadczyły o rosnących zmysłowych pragnieniach. Zauważyła, że on obserwuje Garnera i Whitney i powoli dochodzą w nim do głosu uczucia, które długo tłumił i skrywał pod maską arogancji i dumy. Postanowiła chronić te wątłe jeszcze emocje. - Jak możesz. Garnerze. zwracać się tak do ojca? – Stanęła pomiędzy nimi, zdumiewając obu swoim zachowaniem. – On oferuje pomoc tobie i Blackstone'owi, a ty z tym swoim niemądrym uporem nie chcesz skorzystać z z czegoś, co może uratować życie ojcu Whitney. - Ciekawe, czego za to zażąda? Nigdy nie robi nic bezinteresownie - burknął Garner. - Może chce ci pomóc po prostu dlatego, że jesteś jego synem i ponieważ obchodzi go los twojego małżeństwa z Whitney - stwierdziła opryskliwie. - A może boi się, że zostanie splamione tak mu drogie nazwisko rodziny. - Garner utkwił w ojcu gniewne spojrzenie. Kate odsunęła się. Była zaskoczona tak wielką niechęcią syna do ojca, przepaścią, jaką miedzy sobą wykopali. Jedno spojrzenie na kamienną twarz Byrona wystarczyło jej, by dostrzec jak desperacko stara się on ukryć wzburzenie i ból. Dziwiła się, że oprócz niej nikt inny tego nie dostrzega. - Jakie to ma znaczenie, dlaczego chce to zrobić? – spytała zdławionym głosem, z trudem powstrzymując łzy. - Czy to nie wystarczy, że chce pomóc Blackstone’owi? Whitney stała sztywno, pobladła i posępna. Patrząc na nią, Gamer przypomniał sobie, że mu zaufała, gdy przyrzekł jej uczynić wszystko, co w jego mocy, by pomóc Blackowi. Co się z nim działo? Tylko głupiec mógł odrzucić taką pomoc, nawet jeśli proponował ją zimny, wyrachowany ojciec. Rozluźnił się i odwrócił do Kate. Czuł się tak, jakby uratowała go przed runięciem w przepaść. - Ma pani rację. Co za różnica, jakie motywy nim kierują? - Trzeźwo spojrzał na ojca. — Chętnie przyjmiemy pańską pomoc, sir. - Choć bez wdzięczności. — Byron przeniósł wzrok z syna na Kate. - Ale to zupełnie wystarczy. Whitney podeszła do Garnera i przytuliła się do niego. Kate wyszła z salonu, a Byron podążył w jej ślady. Przystanął w holu i z wielkim wzruszeniem myślał o tym, jak go broniła. Do tej; pory nikt nigdy go nie bronił. Szukając Kate, zerknął do jadalni. A gdy jej tam nie zastał, popędził na pierwsze piętro. Siedziała przy oknie na krześle, z twarzą ukrytą w dłoniach. Podszedł do niej. podniósł ją z siedzenia i objął. - Kate, dlaczego to zrobiłaś? - spytał niecierpliwie. - A jaka to różnica, czym się kierowałam? - Dla mnie zasadnicza. Jego twarz dziwnie złagodniała, więc pani Morrison zdobyła się na odwagę i wyznała mu prawdę. - Wiem, że chciałeś mu pomóc. Obserwowałam cię. Owszem, jesteś twardy, ale nie z żelaza. On naprawdę cię obchodzi. Chciałam, żebyście wykorzystali sznsę. - W całym moim życiu nikt nigdy nie zatroszczył się o to, jak się czuję i czego chcę. Kate, zupełnie zbijasz mnie z tropu. Objął ją mocno i spojrzał jej głęboko w oczy. - Ale pragnę cię tak, jak mężczyzna może pragnąć kobiety. Nie wyprę się tego. Pochylił się do jej ust, a ona poddała sie jego pocałunkowi, pozwalając dojść do głosu namiętności. Przytulili się do siebie przeżywając rozkosze, których wcześniej nie zaznali. Byron zaborczo wodził dłońmi po jej talii i niecierpliwie pieścił dorodne jędrne piersi, chcąc zawładnąć zmysłami i sercem tej kobiety. Ona zachłannie przyciskała się do niego i upajała jego siłą i męskością, nie tłumiąc najgłębszych pragnień. Upłynęło kilkanaście długich minut, zanim Townsend nieco oprzytomniał i uniósł głowę, przypominając sobie, że poprzednio, gdy się tak obejmowali, do gabinetu weszła Madeline. Posadził Kate na łóżku i zamknął uchylone drzwi. Osłupiała Whitney odsunęła się od ściany korytarza na pierwszym piętrze. Przyszła sprawdzić, jak ciotka się czuje, a zastała ją z... Z wrażenia drżały jej kolana, gdy szła do sypialni, którą dzieliła z Garnerem. Wciąż miała w pamięci zsunięty z piersi stanik sukni ciotki, jej rozpromienione oczy i nabrzmiałe usta. Kate z... Byronem. Całowała się z nim i ocierała o niego jak prawdziwa Dalila. Czyżby również nieskazitelna ciocia Kate miała w sobie coś z Dalili? Chichot Whitney przemienił się w głośny śmiech. Jeśli taka kobieta jak Kate Morrison, z charakterem, elegancka i dobrze ułożona, miała w sobie coś z Dalili, to musiało tak być z każdą kobietą. 24 Rano w domu wynajmowanym przez Townsendów w Filadelfii powstał osobliwy sojusz działania politycznego, najwyższej determinacji i przebiegłości, połączonej z brutalną siłą, uosabianych odpowiednio przez Byrona, Garnera i Charliego. W ciągu kilku następnych dni dyskretnie penetrowali świat polityki, starając się dotrzeć do wpływowych osób, od senatorów po sędziów i podsekretarzy stanu. Garner obserwował, jak ojciec używa swego czaru i udaje onieśmielenie, otwierając drzwi gabinetów, które były przed nim zamknięte. Był na tyle rozluźniony, że zwracał uwagę, z jakim wyczuciem Byron zagajał spotkania - z każdą osobistością inaczej. Uderzyło go, że ojciec zdawał się wiedzieć lub odgadywać, co umówiona wpływowa osoba ceniła sobie najbardziej i skwapliwie to wykorzystywał. W subtelnych transakcjach, jakie chciał zawrzeć, nigdy nie wchodziły w grę pieniądze. Natychmiast przyszło mu do głowy porównanie ze sposobem postępowania Whitney, która zawsze starała się zorientować, czego ktoś pragnie, i wykorzystywała to, by ubić z nim interes. Odkrył, że zarówno wśród ludzi władzy, jak i wśród osób prostych obowiązuje handel wymienny i targowanie się. Wśród tych pierwszych wpływ na bieg zdarzeń - informacje i poufne wiadomości - sprzedawało się za poparcie w wyborach, zaoddany na kogoś głos. Najcenniejszą walutą okazywała się tu przysługa. -Ale bywało też, że żdna logika, żadna perswazja i pochlebstwo me pomagały. Wysłuchiwano ich uprzejmie, lecz odprawiano z mczym. Gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, Charlie się zdenerwował. - Powinniśmy potargować się z nim ręcznie – burknął obciągając gniewnie kamizelkę, gdy zatrzaśnięto za nim drzwi biura ważnej osobistości. Byron zwrócił uwagę, że w zachowaniu Charliego miesza się prostota mieszkańca pogranicza z bystrością miejskiego wygi. - Powiadasz, Dunbar, że ręcznie? Wydaje mi się, że też znam ten sposób. - Spojrzał na czujnego Charliego ze znaczącym uśmieszkiem i zaśmiał się złośliwie. - O czym wy, u licha, mówicie? — rozłoscił się Garner. - W ten sposób też się dobija targu. Bierze się od kogoś to, co się chce, a on może tylko trzymać ręce przy sobie - zażartował Charlie. W stolicy nowego państwa toczyła się taka walka wpływów politycznych i robiono tyle intryg, ze zabiegi podejmowane przez Townsendów były jednymi z wielu. Ale mimo wszystko, skutki tych zabiegów szybko stały się widoczne. Wpływy, jakie zdobyli, zostały uruchomione, zarówno drogą oficjalną, jak i poprzez kontakty osobiste. Delikatna natura kampanii przeciw gorzelnikom sprawiła jednak, że nie było wiadomo, kto tę kampanię podjął. Podejrzewano wszystkie ważne osobistości, od sekretarza stanu, Randolpha, po ustawodawcę i rzecznika gorzelników z Pensylwanii, Alberta Gallatina. Ktoś stale wywierał presję na oskarżycieli wyznaczonych do procesu Blacka Danielsa, rosła więc ich determinacja, by ukarać tego podżegacza motłochu z pogranicza. Zaledwie na kilka dni przed procesem posłali po Garnera żołnierzy, którzy przyprowadzili go do głównego oskarżyciela, Everharta, i pułkownika O1ivera Gaspara. Pretensjonalny pułkownik miał na sobie nieskazitelny mundur i uśmiechał się służalczo do prokuratora. Na widok tej twarzy Garner zawrzał gniewem. - Miło was znowu widzieć, majorze Townsend – odezwał się Gaspar i zerknął porozumiewawczo na oskarżyciela. - Wiele się zmieniło od czasu naszego ostatniego spotkania w Pittsburghu. Wypada panu pogratulować specjalnej pochwały za wzorową służbę. - Tak samo jak panu. pułkowniku. - Prokurator Everhart uśmiechnął się sztywno. - To prawdziwy przywilej mieć w tej trudnej sprawie dwóch tak znakomitych świadków. - Dwóch świadków? - zdziwił się Garner. - Ja też będę zeznawał - pospieszył z wyjaśnieniem Gaspar. Garner zwrócił uwagę, że jak wynikało ze słów prokuratora, również pułkownik otrzymał specjalną pochwałę. Miał świadomość, że Gasparowi zależało na niej tak samo jak jemu i teraz doszedł do wniosku, iż pułkownik przypisał sobie jakiś udział w pojmaniu Blacka Danielsa, by ją otrzymać. Spojrzał na niego z najwyższą pogardą. Gdy prokurator kazał mu usiąść, zwalczył nieprzepartą chęć wyjścia stąd. Zmusił się do zajęcia krzesła za biurkiem Everharta, obok pułkownika. Musiał dowiedzieć się tyle, ile było możliwe. - Pułkowniku, jestem zaskoczony wiadomością, że będzie pan zeznawał, tak samo jak tym, że Black Daniels został oskarżony o zdradę stanu. Doskonale pamiętam, że aresztowałem go za nielegalne pędzenie whisky i niepłacenie podatku - stwierdził spokojnie. Zauważył, że Gaspar i Everhart wymienili spojrzenia. - Z tą sprawą mamy od początku różne trudności. W niejasny sposób zniknęła whisky, zabezpieczona jako dowód przeciwko niemu. Podobnie zniknęło pana pisemne zeznanie i inne dokumenty, które miały być tu przysłane z Pittsburgha. Dlatego z ulgą przyjęliśmy ofertę pułkownika, że będzie zeznawał w sprawie zdrady stanu tego człowieka - oświadczył prokurator. Garner zesztywniał. Dowody przeciwko Blackowi i Charliemu zniknęły? To dlatego Charlie został wypuszczony z więzienia! W sytuacji braku dowodów postanowili uczynić kozła ofiarnego z Danielsa i przyjęli ofertę sprzedajnego Gaspara, by sfabrykować oskarżenie o zdradę stanu! - Może czytał pan artykuły w gazetach – kontynuował Everhart, gdy Townsend się nie odezwał. – Moim obowiązkiem jest ostrzec pana, że nie tylko prasa wywiera na nas presję. Poważne siły zaangażowały się w to, by uniemożliwić ten proces. Nie wątpię, że mogą próbować odwodzić pana od składania zeznań. Garner przybrał wyniosłą pozę i hardo spojrzał prokuratorowi w oczy. - Ale ja wątpię, by chcieli zawracać sobie mną głowę. Nie mam nic do powiedzenia. Aresztowałem Blacka Danielsa za nielegalne produkowanie whisky i niepłacenie podatku. Nie wiem nic, co mogłoby się przyczynić do skazania go jako zdrajcy stanu. Miał małą satysfakcję, widząc, jak Everhart blednie, a Gaspar oblewa się szkarłatem. - Popisywanie się znajomością ustaw, wypowiedzi podważające prawo nakładania podatków przez legalny rząd, nakłanianie innych do oporu przeciwko prawowitej władzy poprzez niepłacenie podatków. - Przypominający ropuchę Gaspar spiorunował Townsenda spojrzeniem. - Jest winny i ma pan obowiązek usunąć zagrożenie, jakie stwarza on dla państwa! - Moim obowiązkiem jest mówić prawdę. - Garner utkwił w pułkowniku stalowe spojrzenie. - Jeśli w ogóle cokolwiek powiem. - Jeśli w ogóle... - Pobladły Everhart zerwał się z krzesła i ze zdumieniem spojrzał na Gaspara. - Powie pan. Jest pan wezwany na świadka. To pana obowiązek. - On jest moim teściem. - Garner wstał z godnością Townsenda i obrzucił Everharta i Gaspara lodowatym spojrzeniem. - Z pewnością nie zapomniał pan o tym, pułkowniku, bo był pan na moim ślubie. Black Daniels to ojeiec mojej żony i nie zeznam słowa przeciwko niemu. Gaspar sapał z gniewu. - Do cholery,Townsend, będziesz zeznawał.Nie wyjdziemy przez ciebie na głupców. Potrzebowali przywódcy buntu, to go im znaleźliśmy! Daniels jest bezspornie winny i zamierzamy dopilnować, by zawisł na szubienicy. - Żebyś mógł dostać jeszcze jedną niezasłużoną pochwałę, nieprawdaż? Idź do diabła! - Garner ruszył do drzwi, ale Everhart zastawił mu drogę. - Townsend, będziesz zeznawał - syknął pułkownik, stając za plecami Everharta. - Bo jeśli odmówisz, urządzimy ci proces i postawimy zarzut zdrady stanu. Jaki sąd nie uwierzy, że odmówiłeś złożenia zeznań, chcąc uratować ojca twojej żony od szubienicy? Okażesz się oficerem, który zdradził obowiązek i kraj z powodów osobistych. I zawiśniesz na szubienicy obok twojego teścia zdrajcy. Garner kipiał gniewem Wiedział, że to zrobią, oskarżą go, by zabezpieczyć swe tłuste posadki u anonimowych, lecz potężnych mocodawców. Doprowadzą do powieszenia ojca i męża Whitney Daniels Townsend. Gaspar utkwił w Townsendzie paciorkowate oczka. W duszy już triumfował. Mieli w garści potężnego majora. - Townsend, jeśli będziesz z nami współpracował, to kto wie. jakie zaszczyty czekają na odważnego oficera, który przyczynia się do wymierzenia sprawiedliwości zakonspirowanemu przywódcy buntu gorzelników - rzucił dla zachęty. Garner utkwił w nim mordercze spojrzenie, ale milczał. - Będzie pan zeznawał, majorze. - Pułkownik uśmiechnął się zimno i odwrócił się do prokuratora. - Major Townsend to arystokrata, który ma poczucie obowiązku. Może powinniśmy zadbaćo jego bezpieczeństwo i zapewnić mu eskortę wojskową aż do procesu? Everhart skinął głową. Gdy tylko Garner wszedł do salonu, Whitney od razu wiedziała, że stało się coś złego. Podeszła do niego, ale nie chciał z nią rozmawiać, tylko udał się do saloniku na pierwszym piętrze, by pomyśleć w samotności. Niebawem wraz z Kate poszła do Blacka do więzienia. Przed domem zauważyła żołnierzy, co ją upewniło, że rzeczywiście stało się coś złego. Gdy wróciły do domu, żołnierze nadal go pilnowali. Był to dla Whitney znak, że pomyślnemu załatwieniu sprawy ojca stara się przeszkodzić jakaś nowa złowieszcza siła. Ponury Garner krążył po saloniku. - Co się stało? - Spojrzała na niego rozbrajająco. - Rano zostałem wezwany do prokuratora, który ma oskarżyć Blacka w procesie. Zamierzają doprowadzić do powieszenia twojego ojca. - Oznajmił to tak posępnym tonem, że ugięły się pod nią kolana. - Ale przecież już od jakiegoś czasu znamy ich zamiary, nieprawdaż? - Próbowała uśmierzyć swe lęki. - Chcą to zrobić dzięki mojemu zeznaniu. - Twojemu... - Zachwiała się. - Powiedziałeś, że nie będziesz zeznawał przeciwko mojemu ojcu, jeśli mu to pomoże. Powiedziałeś... - Pobladła i zachwiała się ponownie. - Ci żołnierze przed domem... - Zaczynała rozumieć, co się stało. - Mają mnie ochraniać - zadrwił. W końcu stanęli oko w oko z niubłaganą rzeczywistością, której nie dopuszczali do świadomości w ostatnich tygodniach. Garner miał zeznawać w sądzie przeciwko jej ojcu. - Garnerze. - Chwyciła go za rękę i utkwiła w nim wzrok. Z powodu jego napięcia nie mogła wykrztusić z siebie prośby. W końcu powiedziała zduszonym głosem: - Proszę cię, nie zeznawaj przeciwko mojemu ojcu. - Whitney. - Serce mu się krajało na myśl o jej rozpaczy i ufności. - Czy uważasz, że zeznawałbym, gdybym nie musiał. To mój przeklęty żołnierski obowiązek. Złożyłem przysięgę. Nic na to nie poradzę. Ale wierz mi, nie mam do powiedzenia nic, co obciążyłoby twojego ojca winą zdrady stanu. - To dlaczego zmuszają cię do złożenia zeznań? - Zabrakło jej tchu. - Czy ci żołnierze przed domem cię zmuszają? Położył drżące dłonie na jej ramionach i przymknął powieki. - Whitney, muszę zeznawać. Przyrzekam, że nie zrobię nic co zaszkodziłoby twojemu ojcu. Proszę, zaufaj mi. Ton jego głosu świadczył o wielkim bólu. Posępny wyraz twarzy też był autentyczny. Whitney drżała, gdy ją tak trzymał. Starała się dzielnie znieść cierpienie i chaos, jaki ją ogarnął. Co mogła zrobić, by powstrzymać męża od złożenia zeznań? W jaki sposób mogła temu zapobiec? Spoglądając badawczo w jego szaroniebieskie oczy, odkryła, że w zamęcie, jaki przeżywał, desperacko pragnął, by w niego wierzyła, by mu ufała, by go zawsze kochała i była z nim do końca życia. Ale czy pragnął tego wszystkiego wystarczająco mocno, by sprzeniewierzyć się żołnierskiemu obowiązkowi? Wyznał że w Rapture mu się to przydarzyło. Przy odpowiedniej stawce mogłaby zatem próbować się z nim targować. Chcąc podjąć właściwą decyzje, starała się wyczytać z wyrazu oczu Garnera jak najwięcej. Wyczytała miłość, zaufanie i czułość mężczyzny, który nie potrafił zniszczyć niczego, co miało z nią związek do tego stopnia, że nie wyrzucił jej spodni i pamiętnego guzika. Poruszyło ją to do głębi. Owszem, była Dalilą. ale zawsze miała wybór. Wreszcie sobie uświadomiła, że są rzeczy, o które się nie targuje. Traktować czyjąś miłość jako stawkę w transakcji, znaczyło stracić ją, bez względu na to, co udałoby się osiągnąć. - Och. Garnerze. Co my zrobimy? - Po jej policzkach płynęły łzy. Objęła go i przytuliła się do niego. - Zaufaj mi. - Jego oczy też były wilgotne. Przycisnął ją mocno do siebie. Jej oddanie pomogło mu odzyskać równowagę. - Kocham cię, moja słodka Whisky. Zaufaj mi, proszę. W nocy, gdy Whitney w końcu zdołała zasnąć, Garner ponownie udał się do saloniku na pierwszym piętrze. Byron również nie spał. Słysząc odgłosy kroków na korytarzu, wyszedł z pokoju, by sprawdzić, kto to. Oczywiście wiedział, tak jak wszyscy domownicy, o wizycie syna u prokuratora i znał powód pilnowania domu przez żołnierzy. Nie martw się – odezwał się zczą Garner, jakby uprzedzając jego obawy. – Wypełnię swój obowiązek jak prawdziwy Townsend. Byron wzdrygnął się. Syn wciąż mu nie ufał, nawet po ostatnich wydarzeniach. - A ja mój. Mamy jeszcze kilka dni. Sprawdzę, co zdziałaliśmy od początku starań - odrzekł spokojnie. Spojrzeli sobie w oczy badawczo i z rezerwą. Ale w żadnym nie zgasła iskierka nadziei, że się pojednają. Garner sie rozluźnił i skinął głową w geście wdzięczności za pomoc. Ojciec ruszył ciężkim krokiem do swego pokoju. Gmach sądu federalego był wypełniony po brzegi. Tłok panował wszędzie. Townsendowie z trudem torowali sobie drogę do sali rozpraw, do której dostali się tylko dlatego, ze Garner miał zeznawać, a władczy wygląd Byrona nieco ludzi odstraszał. Młody Townsend, ubrany w nowy mundur, prowadził Whitney. a Byron towarzyszył Kate i Madeline. Charlie pozostał w tłumie przed drzwiami sali rozpraw, jakby bał się tam wejść. Olbrzymią, wyłożoną boazerią salę otaczała z trzech stron amfiteatralna galeria. Szeroka ława sędziowska i mównica dla świadków stały na podiach, a przed nimi stoły zarzucone księgami i papierami. Prawnicy w czarnych togach stali w grupkach, naradzając się i dyskutując. Był wśród nich prokurator Everhart, który od razu zauważył Garnera i posłał mu znaczący uśmiech, ale młody Townsend odwrócił od niego spojrzenie i skupił je na adwokacie Barthotomew Hadesie, przyjacielu Henredona Parkera. Zatrudnił go jako obrońcę Blacka Danielsa. Hayes skinął mu głową i uśmiechnął się krzepiąco do Whitney. Na salę wprowadzono Blacka ubranego w strój dostarczony przez Garnera - w stateczny brązowy surdut i stosowne spodnie. Daniels przeszukiwał wzrokiem galerie, chcąc zlokalizować Whitney i Kate. Na jego widok ciotka zwróciła się do Byrona, by szepnął Garnerowi, że chciałaby przypiąć szwagrowi pewien drobiazg. Otworzyła zaciśniętą dłoń i zdumieni Townsendowie zobaczyli odznaczenie w kształcie serca, z purpurowego materiału, haftowanego złotą nicią. Zdobiła je wstążka. Byron był szczerze zaskoczony tym widokiem. - To odznaczenie wojskowe za waleczność – stwierdził i zerknął na Whitney i Kate, które skinęły głową. Garner nie mógł oderwać wzroku od legendarnego odznaczenia, ustanowionego przez Jerzego Waszyngtona. Uhonorowano nim za nadzwyczajną odwagę żołnierzy uczestniczących w wojnie o niepodległość. Było to jedyne odznaczenie wojskowe, jakie dotychczas ustanowiły i przyznały zasłużonym rodakom Stany Zjednoczone. Dostał je także Black Daniels. - Zanieś mu to. - Kate wręczyła je Whitney i otarła łzy chusteczką. Garner sprowadził żonę po schodach do barierki oddzielającej galerie od reszty sali. Gdy Whitney obejmowała Blacka, Kate ścisnęła Byrona za rękę. Obserwowali, jak córka przypina ojcu do piersi słynne odznaczenie, a on prostuje się dumnie. Zapłakana pani Morrison z trudem widziała, jak siostrzenica i jej maż powracają na swoje miejsca. Następnego dnia rano rozprawa rozpoczęła się od powołania przez prokuratora pierwszego świadka, niejakiego Horace’a Nevina, poborcę podatkowego z zachodniego Maryland. Zarzucany pytaniami Nevin opowiadał, na jakie straszne przykrości naraził jego i rodzinę chłopski motłoch. rozwścieczony z powodu akcyzy nałożonej na alkohol Twierdził, że gorzelnicy wytarzali go nagiego w smole i pierzu, podpalili jego stajnię, a nocą stratowali pole z uprawami. Hayes zgłosił sprzeciw, argumentując, że ta żałosna opowieść nie ma związku z zarzutem stawianym Blackowi Danielsowi, ale sędzia Peterson natychmiast go uciszył. Najwyraźniej sąd nie chciał uznać, że skoro ów poborca mieszka dwieście mil od Rapture, to nie może mieć nic wspólnego ze sprawą Blacka. Po Nevinie zeznawało jeszcze kilku poborców podatkowych. Oni również opowiadali o przykrościach, jakie wyrządzili im gorzelnicy znieważający autorytet rządu. Wielokrotnie zgłaszany sprzeciw adwokata Hayesa znaczył, że na tej sali sądzi się bunt gorzelników, a nie jego klienta. Sędzia Petersom konsekwentnie oddalał każdy kolejny sprzeciw obrońcy Blacka, a raz nawet zagroził, że każe usunąć Hayesa z saki, jeśli ten nadal będzie zakłucał przebieg procesu. Najwyraźniej sądzenie buntu gorzclników odbywało się według z góry ustalonego planu. Trzeciego dnia rano na mównicę dla świadków wezwano majora Garnera Townsenda. Gdy wstał, na sali zapanowała pełna napięcia cisza. Oczywiście zaczął od złożenia przysięgi na Biblię, że będzie mówił prawdę, całą prawdę. Whitney zalała się łzami. Everhart przeszedł od razu do rzeczy i spytał, jak major dowiedział się o zdradzieckiej działalności gorzelnika Blacka Danielsa i jak aresztował tego wroga ładu i porządku. Hayes znowu zgłosił sprzeciw, który sędzia znowu oddalił. Wówczas nawet na twarzach innych członków składu sędziowskiego pojawiło się zdziwienie. - Dowiedziałem się, że nielegalnie pędzi whisky, bo połączyłem różne informacje, jakie miałem od mieszkańców osady. Przeszukiwałem farmy, a w nocy patrolowałem z żołnierzami okolicę i udało nam się odkryć zapasy whisky. - Majorze, proszę powiedzieć całą prawdę. Kto pana poinformował, że Black Daniels jest przywódcą bandy gorzelników? Który z mieszkańców? - dociekał Everhart. Garner utkwił oczy w Whitney, a ona zachęciła go spojrzeniem, by odpowiedział na pytanie. - Whitney Daniels, jego córka. - A więc córka Blacka Danielsa osobiście poinformowała pana o jego zdradzieckiej działalności - orzekł triumfalnym tonem Everhart. - Majorze, gratuluję siły perswazji. Wkrótce ożenił się pan z panną Daniels, nieprawdaż? - Wskazał na Whitney. W sali sądowej rozległ się szmer zdumionych głosów. Zebrani wyciągali szyje, a nawet wstawali z miejsc, chcąc zobaczyć tę kobietę. Garner stłumił gniew. Liczył się z tym, że jego małżeństwo, z Whitney zostanie wykorzystane przeciw Blackowi i postanowił stawić temu czoło. Ale na widok insynuującego uśmieszku Everhatra i złośliwego spojrzenia Gaspara, który i siedział na galerii, omal nie dostał furii. - To prawda - potwierdził sucho. - Czyli wstydziła się zdradzieckiej działalności ojca i postanowiła stanąć po stronie ładu i porządku. Przyszła do pana z dowodem jego zdradzieckiej działalności! – pospieszył z wnioskiem Everhart, wywołując tym zdziwienie składu sędziowskiego. - Ty nędzny łajda... - Garner zerwał się z miejsca i ruszył do prokuratora. Od nagany uratował go tylko głośny sprzeciw Hayesa, który zagłuszył jego słowa, a połajanka wygłoszona przez sędziego do adwokata dała mu czas na opanowanie nerwów. - Black Daniels jest pana teściem. Czy aresztował go pan przed czy po ślubie? - Everhart wystrzelił w niego swój ostatni pocisk i dumnie ruszył w stronę sędziów. - Po - odparł Garner. - To. że aresztował pan Blacka Danielsa po ślubie z jego córką, jest zaiste godne uwagi. - Uśmiechnął się jowialnie do sędziów. - Wielu z nas może tylko żałować, że nie jest w stanie tak zręcznie pozbyć się kłopotliwych krewnych. — Tą uwagą wywołał na sali stłumione chichoty. Odwrócił się do Garnera. - Dlaczego śledził pan i aresztował Blacka Danielsa po ślubie z jego córką? W ostatnich tygodniach Townsend zastanawiał się nad tym pytaniem. Zerknął na Whitney, Blacka i ojca, a potem spojrzał hardo na Everharta. - Moim obowiązkiem było stać na straży prawa i egzekwować jego przestrzeganie. Everoart odprężył się i jego ziemistą twarz wykrzywił wstrętny uśmieszek. - Przyłapał go pan z jego bandą buntowników, gdy transportowali beczki z whisky, za którą nie zapłacili podatku i aresztował, bo było jasne, że jest winny! - Winny pędzenia whisky bez płacenia… - Garner chciał uściślić odpowiedź, ale Everhart go zagłuszył, mówiąc do sedziów podniesionym głosem. -Aresztował Blacka Daniela, bo wiedział, że jest winny, że to niegodziwy zdradziecki anarchista! Pomimo powinowactwa z tym człowiekiem, wypełnił swój obowiązek idopiłnował, by człowiek ów został usunięty z pogranicza jako zagrażający ładowi i porządkowi. Teraz wy musicie wykonać swój obowiązek, uznając Blacka Danielsa za winnego i wyznaczając mu należną karcę! Ruszył do swojego stołu i oświadczył że nie ma więcej pytań. Teraz pozwolono Hayesowi przesłuchać Garnera, choć główny sędzia często mu przerywał i zgłaszał sprzeciw. Przesłuchanie odroczono w najbardziej emocjonującym momencie, ogłaszając przerwę na obiad. Po powrocie na salę członkowie składu sędziowskiego byli senni, bo wypili za dużo wina do obiadu, a z przejedzenia mieli ociężałe umysły. Nie byli usposobieni do wysłuchiwania poważnych zeznań. Ożywili się tylko na chwilę, gdy Garner opowiedział o pojmaniu Blacka Danielsa, po czym znowu popadli w odrętwienie. Dobitne podkreślanie przez świadka, że aresztował oskarżonego nie pod zarzutem zdrady stanu, lecz za nielegalne pędzenie whisky, spotkało się ze źle wróżącą obojętnością. Bez słowa odprawiono go na miejsce, a na mównicę poproszono Gaspara. Pułkownik opowiedział o swoim przyjeździe do Rapture i o obecności na ślubie majora Townsenda z córką Blacka Danielsa. Wówczas sędziowie nieco się ożywili, a on zwrócił się do nich wprost. Oznajmił, że jest dumny z wyczynu majora i ze swojej postawy podczas przesłuchań Blacka Danielsa w Pittsburghu. Opowiedział o incydentach, które jakoby zdarzyły się w więzieniu, gdy przebywał tam Black. Zgodnie ze starannie sfabrykowaną i zręcznie przedstawiona opowieścią Daniels ostro napadał na rząd i nakłaniał współwięźniów do buntu przeciwko pilnującym ich żołnierzom. Gaspar tak się wyćwiczył w insynuowaniu oskarżonemu różnych twierdzeń, że pod koniec trzeciego dnia rozprawy w uszach sędziów dźwięczały tylko słowa rzekomo wypowiedziane przez Blacka o konieczności „rzucenia na kolana tego Babilonu federalistów”. Do wydania wyroku w sprawie zdrady stanu wystarczało dwóch świadków. Prokurator nie miał do Gaspara pytań, więc sędzia Peterson uciszył zebranych i spytał adwokata Hayesa, czy chce coś powiedzieć, zanim sąd uda się na naradę. Zdumiony Hayes oświadczył, że ma do wygłoszenia mowę obronną, ale sędzia uznał to za stratę czasu, bo jego zdaniem przedstawione dowody w całej rozciągłości potwierdzały winę oskarżonego; W sali rozpraw zapanował okropny rozgardiasz. Korespondenci prasowi krzyczeli i przepychali się do wyjścia, a na galerii rozlegały się głosy protestu, bowiem obserwatorzy procesu byli podzieleni. Adwokat wdał się w ostrą polemikę zprokuratorem. Oburzenie na sali skłoniło Petersona do zmiany stanowiska i po przywróceniu porządku niechętnie pozwolił Hayesowi przesłuchać zaledwie dwóch świadków. Gdy adwokat wezwał na mównicę panią Townsend, w sali zapadła cisza. Zdobył się na ten desperacki gest w sytuacji, gdy nie mógł wygłosić mowy obronnej. W pierwszej chwili Garner był przeciwny przesłuchiwaniu Whitney, ale jej oczy zdradzały taką psychiczną udrękę, że się zgodził. Nikt się nie poruszył. Było słychać szelest halki pani Townsend, gdy szła galerią. Złożyła przysięgę i adwokat wprowadził ją na mównicę. Hayes przedstawił ją jako żonę Townsenda i córkę Danielsa, po czym przeszedł do rzeczy. - Zostało tu powiedziane, że poinformowała pani majora Townsenda o tym, iż pani ojciec nielegalnie pędzi whisky. Czy pani io potwierdza? - Tak. W sali rozległ się szmer głosów i Petersom po raz kolejny uderzył w stół młotkiem - Dlaczego pani tak postąpiła? – kontynuował przesłuchanie adwokat Whitney utkwiła oczy w Warnerze i zagryzła drżące wargi. - Ponieważ się w nim zakochałam i uażałam, że powinien o wszystkim wiedzieć. Wyraz jej twarzy i szczerość budziły taką sympatię, że na galerii rozległ Się szmer głosów. - Czy kierował panią wstyd z powodu rzekomej zdradzieckiej działalności ojca? - Ależ skąd! - Dramatycznym gestem przytrzymała się barierki. W jej oczach błysnęły łzy. - Nie wstydzę się ojca ani niczego, co zrobił. Istotnie nie płacił podatku, bo uważał, że nałożono go niesłusznie. Wiele osób tak uważa i nie oskarża się ich o zdradę stanu. Ojciec wierzy w naszą wolność, o którą walczył w wojnie o niepodległość, a walczył przecież o naszą wolność od niesprawiedliwych podatków nakładanych na nas przez Anglików, o prawa i swobody gwarantowane nam przez samego Boga. Walczył pod dowództwem Jerzego Waszyngtona i za waleczność otrzymał ustanowione przez niego odznaczenie. On kocha ten kraj i naród. - Głos uwiązł jej w gardle, a po policzkach płynęły łzy. To była najważniejsza transakcja w jej życiu, więc płakała naprawdę.- Black Daniels nigdy nie zdradziłby kraju, za którego wolność przelał krew. Hayes podał jej ramię i sprowadził ją po schodach z mównicy. Podeszła do ojca i padła mu w ramiona. Obejmowali się w milczę w milczeniu, a w sali panowała cisza. Po długiej chwili Black Daniels odsunął córkę i posłał ją do męża, który czekał na nią przy przejściu w barierce. Teraz wszyscy widzieli, jak mocno trzyma ją Garner Townsend, starając się dodać jej sił i wesprzeć duchowo. Wszystkich poruszyła osobista tragedia, jaka się tu rozgrywała. Łzy Whitney odniosły skutek, bo sędziowie po raz pierwszy spojrzeli na jej ojca z odrobiną współczucia i sympatii. Gdy zajął miejsce na mównicy, wszyscy spoglądali na jego bladą piękną twarz i zielone oczy o żywym spojrzeniu, tak podobne i do oczu córki. Odpowiadał na pytania Hayesa. wykorzystując każdą sposobność, by potwierdzić swą lojalność wobec młodego państwa Stanów Zjednoczonych Ameryki. Gdy adwokat spytał go, za co dostał odznaczenie, opowiedział, jak na wojnie uratował swym towarzyszom życie, dwukrotnie zostając rannym i omal nie przypłacając tego życiem. Nie trzeba było być weteranem walki o niepodległość, by rozumieć wymowę tego odznaczenia. Gdy mówił o przyczynie niepłacenia podatku, zwrócił uwagę na trudy i niebezpieczeństwa bycia na pograniczu i na niesprawiedliwe nałożenie akcyzy na wnisky w wypadku farmerów ledwie wiążących koniec z końcem. Była to zdumiewająca obrona zasad, jakimi kierowali, się zbuntowani gorzelnicy, przedstawiająca racje tych, którzy kwestionowali podatek. Gdy ogłoszono przerwę do następnego dnia, sędziowie mieli o czym myśleć. Czwartego dnia rano proces został zakończony. I znowu sędzia Peterson zdumiał Hayesa i większość osób zasiadających na galerii, uznając zbędność mowy obrońcy. Sam podsumował sprawę Blacka Daniela i zasugerował składowi sędziowskiemu wydanie jedynego możliwego wyroku w sytuacji tak przytłaczających dowodów winy. Przysięgli udali się na naradę. Garner i Byron pocieszali Whitney, że nie wszystko jeszcze stracone, ale ponad jej głową spoglądali na siebie z niepokojem. Gdy rozmawiała po cichu z Kate i rozpłakała się, Madeline objęła ją i otarła jej łzy swoją chusteczką. Mijały godziny i czas się wszystkim dłużył, ale chcieli wytrwać do końca w przełomowym procesie o zdradę stanu. Townsendowie krążyli po sali i rozmawiali z Blackiem i Hayesem. W południe wyszli, by przynieść coś do picia i właśnie wtedy sąd powrócił na salę, by ogłosić wyrok. Whitney była w szoku. Wstała i lodowatymi dłońmi przytrzymywała się oparcia siedzenia przed sobą. Madeline przedzierała się przez mim w poszukiwaniu Garnera i Byrona. Wszystko działo się jak w malignie - na salę powrócił jako ostatni sędzia, stuknął młotkiem w stół, zwrócił się do przysięgłych i kazał obrońcy wstać. Black Daniels został uznany za winnego. Whitney czuła się tak, jakby ktoś wbił jej w serce sztylet. Na sali zaczęła się kotłowanina, bo siedzący na galerii napierali na barierkę , gwiżdżąc i krzycząc w proteście przeciwko wyrokowi. Dochodziło nawet do przepychanek pomiędzy przeciwnikami i zwolennikami machiny politycznej federalistów, odpowiedzialnej za ten wyrok. Garner i Byron z trudem przepchnęli się do miejsca, w którym stał drżący Black, wysłuchując wyroku skazującego go na śmierć przez powieszenie. Młody Townsend dostrzegł ponad głowami żonę której, twarz poszarzała, a oczy wyrażały nieopisany ból. Poczuła się przez niego zdradzona. Widząc go, zalała się łzami. To z jego winy jej ukochany ojciec miał zostać powieszony. Odwróciła się od niego i ruszyła przez tłum, szybko niknąc mu z oczu. Garner jak oszalały przepychał się do miejsca, w którym widział ją po raz ostatni. Byron obserwował ich wymianę spojrzeń, nieutulony żal Whitney i ból Garnera. Teraz z łatwością dostrzegł zagrażającą im miażdżącą siłę i ich desperacką miłość. Oboje zostali zranieni. Mogli tego wszystkiego nie przetrwać, jeśli... Rzucił się za synem w tłum. - Muszę ją znaleźć. - Garner starał się odsunąć ojca, ale ten mocno trzymał go za ręce. - Nie! Posłuchaj! Mamy mało czasu! Musimy coś zrobić! - Ona mnie potrzebuje. - Nie, do diabła! To Black cię potrzebuje! - Byron potrząsnął nim, chcąc zmusić go do szybkiego działania. - Znajdziesz ją później! Pomyśl o Blacku. Musimy uratować mu życie! Chodź ze mną! Coś w tonie głosu ojca przekonało Garnera i przestał się opierać. -Dokąd? - Do prezydenta. Teraz to jest jedyna szansa. Garner wreszcie zrozumiał. Prezydent mógł Blacka ułaskawić! - Poczekaj! - Rzucił się do Danielsa. Ledwie zdołał mu odpiąć odznaczenie, gdy pomocnicy szeryfa chwycili skazańca i powlekli przez tłum. W korytarzu Byron kazał Charliemu odprowadzić kobiety do domu i ruszył z synem do wyjścia. W niesłychanym napięciu kroczyli ulicami miasta do prezydenta. - Co zrobimy? - zapytał Garner. - Żebym to ja wiedział. Możemy spróbować ubić z nim interes - burknął Byron. 25 Interes. Transakcja... Te słowa świdrowaty Garnerowi w mózgu. Niech Bóg ma ich w swojej opiece. Zamierzał, podjąć próbę zawarcia transakcji z prezydentem Stanów Zjednoczonych, celem spowodowania ułaskawienia zdrajcy skazanego na powieszenie. Był to desperacki krok, podjęty w desperackiej sytuacji. Musiało im się udać, bo od tego zależało życie Blacka i los małżeństwa Garnera i Whitney. Prezydenta nie było w biurze, wiec udali się do jego rezydencji. Chcąc do niego dotrzeć, musieli zostać przepuszczeni przez żołnierzy i sekretarzy stanu. Ale nazwisko Townsend i te, na które powoływał się Byron, otwierały im kolejne drzwi. - Przyprowadziłem cię tu. a teraz wszystko zależy od ciebie - oświadczył ojciec, gdy szli do gabinetu prezydenta. Garaer przełknął ślinę, patrząc na silnie zbudowanego mężczyznę, który siedział za biurkiem zarzuconym papierami. Wyglądem odpowiadał legendzie, jaką już stanowił. Spoglądał na Garnera przenikliwie zza okularów w drucianej oprawce, gdy ten podszedł bliżej i przedstawił się. Na dźwięk nazwiska Townsend jego pomarszczona i nalana twarz drgnęła. Znam to nazwisko. Chodzi o Boston i o milicję. Z czym pan przychodzi? - Z bardzo pilną sprawą, sir. - Garner przeszedł do rzeczy i zbliżył się do biurka. – Właśnie zakończył się proces Blackstone’a Danielsa, którego uznano za winnego zdrady stanu Jest to tragiczna pomyłka sądowa. Przyszliśmy prosić pana by zrobił wszystko, co w jego mocy, i nie dopuścił do powieszenia niewinnego człowieka. - Chodzi o proces w sprawie nielegalnej produkcji whisky? - Waszyngton był niezadowolony. - Czego oczekujecie w tej sprawie? Gdy jednak Garner wyjaśnił mu swe skomplikowane związki z Blackiem Danielsem i ze swadą opowiedział, jak do nich doszło, w oczach prezydenta pojawiła się iskierka zrozumienia. Zdjął okulary i spoglądał łagodniej, słuchając relacji o tym, jak miłość doprowadziła do spędzenia razem nocy i do przymusowego ślubu, po którym doszło do pojmania najważniejszego gorzelnika. To była zdumiewająca historia małżeństwa i rodziny, które spotkała straszna niełaska. Garner zaczerpnął tchu. Uświadomił sobie, że mówił bez przerwy przez kwadrans. Widząc poważną minę Waszyngtona, domyślił się, jaką usłyszy odpowiedź, - Majorze Townsend. to naprawdę niezwykła historia, która porusza serce i przemawia do rozumu. Ale jest całkowicie poza moją gestią. Ten człowiek został osądzony i skazany przez ławę przysięgłych. - Tylko na skutek niewyobrażalnie stronniczego i niedorzecznego postępowania sądu federalnego, sir. To nie było wymierzanie sprawiedliwości, lecz czysta kpina z niej! –oburzył się Byron. - Postąpiono z tym człowiekiem słusznie. – Waszyngton wstał i odwrócił się do okna. - Czy zdajecie sobie sprawę, ile złowrogich sił stara się zniszczyć te kruchą władzę i panujący porządek? Skazany jest otwartym przeciwnikiem podatków. Garner miotał się w bezsilnej złości. Tracił już nadzieję, gdy nagle przypomniał sobie, że trzyma w dłoni ważny dowód w sprawie Blacka Danielsa. Rozprostował palce i spojrzał na odznaczenie - świadectwo odwagi i lojalności teścia. Wyciągnął rękę z purpurowym sercem z materiału. - I patriotą - dodał. Waszyngton odwrócił sie zdumiony i podszedł do niego. Przyjrzał się odznaczeniu i zaczął spacerować po gabinecie. - Skąd pan to ma? -spytał cicho. Od człowieka, którego uhonorował pan tym odznaczeniem... od Blacka Danielsa - odparł zniecierpliwiony. - Spędził pod pana dowództwem zimę w Valley Forge, a w następnym roku został dwukrotnie ranny, ratując swych towarzyszy od pewnej śmierci. Rumiana twarz Waszyngtona jakby poszarzała. - Jeśli to, co pan mówi. jest prawdą... Była sroga zima. Te twarze są wyryte w mej pamięci. Jak wygląda ten człowiek? - Jest dość wysoki, ma ciemne włosy i zielone oczy o zaczepnym spojrzeniu, a także odrobinę zadarty nos. To urodzony kupiec, przywódca i mówca. Podobno potrafi przechytrzyć każdego! Waszyngton przerwał ten opis gestem dłoni i przymknął powieki. Przywołał w pamięci wciąż żywe wspomnienie obdartych, przemarzniętych żołnierzy, którzy czasami mu się śnili. I nagle zobaczył tę twarz, z której najlepiej zapamiętał promienny, zniewalający uśmiech i lekko zadarty nos. Po niej pojawił się obraz krwawiących bosych stóp w śniegu. - Oddałbym duszę za tych żołnierzy, którzy tam znosili wraz ze mną tę zimę - wyznał zdławionym głosem. - Ale nie mogę oddać kraju. Każdą zdradę należy przykładnie karać. - Ale to nie była zdrada! - zaprotestował Garner, zły i przygnębiony. - Aresztowałem go za niepłacenie podatku, a nie za zdradę stanu. Wyssali ją z palca i zagrozili mi, że jeśli odmówię złożenia zeznań, to oskarżą mnie o to samo. - Ogarnęła go czarna rozpacz. Czego, do licha, mógł chcieć ktoś taki jak Waszyngton? Czym można było go kupić? Odpowiedź podsunął mu sam generał. - Nie mogę dopuścić, by historia przekazała potomnym, że walczyliśmy o powstanie tego państwa i dopuściliśmy, by od razu zginęło. Jeśli mam zająć miejsce w historii, to jako jego obrońca – powiedział. Czyli chciał zająć godne miejsce w historii! Miał tylko jedno pragnienie - być szanowanym przez przyszłe pokolenia, zostawiając po sobie godne dziedzictwo. Garner musiał podjąć z nim ryzykowną grę i postarać się wygrać! - A jak historia oceni rząd tak słaby, niepewny i przestraszony, że gorliwie uznaje on winę i skazuje na śmierć niewinnych ludzi - patriotów - za to, iż mówią, co myślią, bo takie prawo gwarantuje im konstytucja? Jak długo przetrwa kraj, w którym sędziowie odmawiają oskarżonym przysługującego im prawa do obrony i dostosowują wyroki do koniunktury politycznej? Jak przyszłe pokolenia ocenią prezydenta, który toleruje takie jaskrawe pomyłki sądowe? Waszyngton się nachmurzył, ale wydawało się, że przeżywa rozterki. - Czy będzie pan mógł spać spokojnie, mając na sumieniu śmierć Blacka Danielsa? Jest pan pierwszym prezydentem, Stanów Zjednoczonych. Czy chce pan być zarazem pierwszym, który uznał wyrok śmierci o zdradę stanu w wypadku niewinnego człowieka, na dodatek pańskiego towarzysza walki o niepodległość kraju? - Garner wcisnął mu do ręki odznaczenie teścia i patrzył badawczo w oczy, starając się wyczytać z ich wyrazu przyszłość. - Po panu przyjdą na ten urząd inni, ale długo będziemy czekać na kogoś tak oddanego sprawiedliwości i prawdzie. To będzie dziedzictwo, jakie pan po sobie zostawi. Przez lata ladzie będą mówili o pana uczciwości. Mogą mówić już od jutra, gdy o pana szlachetnym geście napiszą gazety i poruszy pan serca i umysły. Generale, na pańskiej dłoni spoczywa dowód lojalności Blacka Danielsa wobec tego kraju. Ten człowiek nie zasłużył sobie na śmierć, walcząc o powstanie Stanów Zjednoczonych. Zasłużył sobie na sprawiedliwe potraktowanie i życie na wolności, za którą pod pańskim dowództwem przelewał krew. Waszyngton wpatrzył się w zniszczoe odznaczenie, a gdy po chwili podniósł wzrok na Townsenda, miał wilgotne oczy. Uznał prawo Blacka Danielsa do ułaskawienia. Garner i Byron zjawili się w domu z triumfalnymi minami. Na ich spotkanie wybiegli z domu Kate, Madeline i Charlie. Gdy rozległa się radosna wieść, wszyscy padali sobie w objęcia. - Został ułaskawiony! – krzyknął Byron, porwał Kate w ramiona i zakręcił nią w kółko. - Garner wytargował dla niego wolność! - Gdzie jest Whitney? - Młody Townsend chwycił za ramię Charliego i Madeline. - Chcę być tym, który jej to... - Zniknęła. -Madeline pociągnęła go za rękaw. -Wybiegła z gmachu sądu. Myśleliśmy, że wróciła do domu. ale nikt jej nie widział. Zniknęła. Trwało chwilę, zanim Garner to sobie uświadomił. Nagle przypomniał sobie wyraz jej twarzy, gdy odczytano wyrok. Rzucił się do drzwi. Przemierzał konno Filadelfię. Nie znała tego miasta. Dokąd mogła pójść? Była zdruzgotana i bezbronna. Myśl o tym działała na niego jak ostroga. Żałował teraz, że nie odszukał Whitney w gmachu sądu, że nie poprosił jej, by mu zaufała. Zaufała? Jak mogła mu zaufać, gdy jej miłość doznała takiego zawodu, a ojca czekał stryczek? Na myśl o tym Garner przeżywał katusze. Zaczął się zastanawiać, dokąd mogła pójść. Próbował wczuć się w nią. Lubiła whisky i handel. Natchnęło go to myślą, by udać się na targ. Popędził konia. W Bostonie lubiła przebywać na tętniącym życiem targu. Może nawoływania przekupniów zaprowadziły ją na wielki plac targowy Filadelfii? Torując sobie drogę w tłumie, wśród straganów i wózków, wypatrywał kobiecego stroju ze szmaragdowego aksamitu, w kolorze oczu Whitney. W końcu go zobaczył. Jego żona przechadzała sie po placu i z zadowoleniem obserwowała targujących się ludzi. Garner zsiadł z konia i zawołał ją, ale jego głos zagłuszały okrzyki przekupniów. - Whitney! – Usłyszała jakby z daleka swoje imię i rozejrzała się. To Garner szedł do niej. Miał rozgorączkowane spojrzenie i zaczerwieniną, spoconą twarz. – Whitney. – Widząc go tak blisko, cofnęła się w tłum, nieprzygotowana na spotkanie z nim w sytuacji, gdy ojciec miał wkrótce zawisnąć na szubienicy. – Whitney! – Przyspieszył kroku, bo zaraz mogła na dobre zniknąć mu z oczu. Teraz dopiero w pełni zdał sobie sprawę, jak okrutnie była zraniona. Szedł za nią, gdy przestraszona kluczyła w tłumie, aż w końcu zdołał ją chwycić za rękaw. – Psiakrew, Whitney! Zatrzymaj się. Muszę ci coć… - Nie. – Wyrywała się nieustępliwie, potrącając przechodniów. Czy nie rozumiał, że potrzebowała samotności? Że jego widok był dla niej bolesny jak cios w serce? - Whitney. – Zauważył, że ludzie zaczynają im się przyglądać. – Wróć ze mną do domu – poprosił. Muszę ci powiedzieć… - Nie. Nie wrócę. Zostaw mnie samą. – Poczuła jego palce na nadgarstku, ale nie dała się przyciągnąć. - Whitney, daj mi coś powiedzieć. – Tak chciał ją przekonać, że przestał zważać na to, czy ktoś usłyszy jego słowa. – Black został ułaskawiony. Rozumiesz? Ułaskawiony! Zamarła w bezruchu. - Co? – wykrztusiła. - Tak jak powiedziałem. Prezydent rozpatruje jeo sprawęi przyrzekł mi, że go ułaskawi. - To niemożliwe. - Do lich, Whitney, to prawda. Dzięki staraniom mojego ojca Waszyngton przyjął nas obu. Wytargowałem od niego akt łaski dla twojego ojca. Przysięgam! Widząc niedowierzanie na jej twarzy, zadał sobie sprawę, że musi to brzmieć niewiarygodnie. On, stateczny, nieskazitelny bostończyk, wytargował u prezydenta Stanów Zjednoczonych prawo łaski dla gorzelnika uczestniczącego w buncie, będącego jednym z tych, których Waszyngton przyrzekł wykorzenić z narodu. Po chwili Whitney uświadomiła sobie, że szczery bezkompromisowy Garner Townsend nie powiedziałby czegoś takiego, gdyby to była nieprawda. Dotychczas nie okłamał jej w żadnej sprawie. Nigdy by tego nie zrobił. Nogi ugięły się pod nią, bo stało się coś absolutnie zdumiewającego. - Ty? – spytała zduszonym głosem. – Ale w tobie nie ma za grosz kupca. Nie znasz się na handlu. - Widocznie jednak znam się na tyle dobrze, by uratować twojego ojca od stryczka. Odprężyła się. - Jesteś pewny, że naprawdę go ułaskawił? - Wypuszczą go z więzienia, gdy tylko będą gotowe stosowne dokumenty, prawdopodobnie jutro. – Dostrzegł w wyrazie jej oczu nadzieję, ale nie do końca pozbyła się wątpliwości. - Jak ci się udała? Generał Waszyngton… Co mu powiedziałeś? - Ona mi wciąż nie wierzy! – krzyknął zdesperowany do gapiów, którzy ich otoczyli ciasnym kręgiem – stare bezzębne handlarki ryb, grubi, kapiący od tłuszczu rzemieślnicy, bosi majtkowie biznesmeni w jedwabnych pończochach i zapiętych ciasno pod szyją kołnierzach. Garner puścił rękę Whitney i przeczesał włosy palcami. Uniósł podbródek tak jak ona, gdy zaczynała się targować. - Chodź ze mna do domu, to opowiem ci wszystko słowo w słowo. - Ale… - Whitney Daniels Townsend, jeśli chcesz się dowiedzieć, jak wytargowałem dla twojego ojca ułaskawienie, to musisz wrócić ze mną do domu. – Gdy pozwoliła, by ją prowadził, tłumek ryszył za nimi. – Musisz wrócić ze mną do domu jak godna żona i przestać robić widowisko na oczach całej Filadelfii. - Przestać robić z nas widowisko – powtórzyła, uświadomiwszy sobie, że mąż targuje się z nią o powrót do domu! Mogła mu więc wierzyć, gdy mówił, że wytargował dla jej ojca ułaskawienie! Radość wzięła górę nad wątpliwościami. Serce Whitney podskoczyło na myśl o tym, że odzyskała ojca i męża. Spojrzała Warnerowi w oczy przez łzy szczęścia, z miłością i wdzięcznością. A on spojrzał jej w oczy z dumą, ufnością i troską, rozgrzewając ją tym jak łykiem najprzedniejszej whisky. W tej wymianie spojrzeń kryły się życiodajne uczucia i przyrzeczenia. - Chcę mieć godną żonę - powiedział wzruszony. - Ale przede wszystkim chcę mieć ciebie. Jestem odpowiedzialny za to, że tak cierpiałaś. Przysięgam, że z całych sił będę się starał zawsze sprawiać ci radość. Wróć ze mną do domu i bądź moją kobietą. Jeśli chcesz, ubieraj się w spodnie, targuj się ze służącymi i pracuj w gorzelni, a nawet pij whisky, pod warunkiem, że nie będziesz za bardzo upijała mojego dziadka. Gdybyś mi jeszcze przyrzekła, że nie będziesz walczyła ze mną zbyt zaciekle, to zawarłbym z tobą rajską transakcję, której owoce będą istniały do końca twoich dni! Gapie wstrzymali oddechy, ciekawi jej odpowiedzi. - To się nazywa interes! Śmiała się przez łzy, rzucając mu się w ramiona. Pocałowała go namiętnie. Upojony tą pieszczotą, potraktował ją jako zapowiedź ziemskiego raju, który właśnie od niej wytargował. Black Daniels istotnie został ułaskawiony i zwolniony z więzienia następnego dnia. Prezydent postawił mu tylko jeden warunek - że nie będzie już zajmował się gorzelnictwem na terytorium Stanów Zjednoczonych. Ułaskawiony uznał to za niemal tak samo trudne do przyjęcia jak kara, której uniknął. Chciał nawet udać się do swego dawnego dowódcy i złożyć mu pewną propozycję. Garner i Charlie stanowczo wyperswadowali mu takie pomysły. Blackowi nie pozostało nic innego, jak zgodzić się na warunek Waszyngtona. Ale opusz- czając więzienie, nadal się zastanawiał, jak przystało na Danielsa, czy w odległym od stolicy, bezpiecznym miejscu nie zajmować się jednak gorzelnictwem. W drodze do domu powiedział Garnerowi i Charliemu, że współwięźniowie uważali za takie miejsce Kenmeky, z racji położenia daleko na zachodzie, w bezpiecznej odległości od armii federalnej, a także ze względu na dobrą ziemię i wodę, i rzekę zapewniającą łatwy transport. W domu czasowo zajmowanym przez Townsendów został przyjęty z euforią. Whitney uścisnęła go z najwyższym wzruszeniem, a po nim Garnera i Charliego. Stając przed sztywnym Byronem, zachowała jednak dystans, choć nie uniosła hardo podbródka, a w jej oczach błysnęły łzy. - Dziękuję za wszystko, co pan dla nas zrobił. - Wyciągnęła do niego ręce, a on je uścisnął. Gdy tak stali, dało się słyszeć pociąganie nosem i pochrząkiwanie. Wieczorem pod okiem Edgewatera została wydana wspaniała uczta dla uczczenia pomyślnych wydarzeń. Pierwszy wzniósł toast Black, wyrażając wdzięczność dla Garnera i Byrona. Po nim podniósł się Garner i podziękował ojcu za wspaniałomyślną pomoc, a Charliemu za wszelkie starania. Odwrócił się do Whitney i oświadczył, że ma ona do zrobienia pewien interes, a mianowicie musi jeszcze raz udać zapłakaną kobietę i pofa- tygować się do redakcji gazet, by opowiedzieć im o kierowanej przez opatrzność mądrości prezydenta i o jego niezawodnym poczuciu sprawiedliwości. Uważał to za część... transakcji zawartej z Waszyngtonem, zgodnie z którą wszyscy mieli poznać wielkość generała. Uśmiechnęła się z zadowoloniem, wyrażając zgodę. Po nim wstał Byron. - Może mówię te słowa trochę za późno, ale ze szczerego serca. Whitney, witaj w naszej rodzinie. - Trzymał w dłoni kielich i dumnie unosił głowę. Teraz nagle każdy zdał sobie sprawę z tego, co stało się w ostatnich tygodniach. Wszyscy pokonali wzajemną niechęć, wspierali się i pomagali sobie nawzajem, jak prawdziwa rodzina. Garner z podziwem pomyślał o dzielności i odwadze żony, o jej szlachetności i zdolności wybaczania. Wniosła do jego rodziny swą witalność i krzepiącą serdeczność. Czuł się najszczęśliwszym mężczyzną na świecie. W jego myśli wdarł się głos ojca: - Wznoszę toast za małżeństwo mojego syna. - Gdy wypili, Byron odwrócił się do Kate. - I za nasz rychły ślub. - Już niemal podnieśli kielichy do ust, gdy zorientowali się, co faktycznie powiedział. Przyjął ich zaskoczenie z pewnym zadowoleniem i dodał: - Pobierzemy się z Katheryn po powrocie do Bostonu, najszybciej, jak to będzie możliwe. Garner jako jedyny był szczerze zdumiony oświadczynami, bo tylko on nigdy nie zastał pani Morrison i ojca w dwuznacznej sytucji. Ale Kate spoglądała na Byrona wyraźnie zaszokowana. Oblała się purpurą i spiorunowała go spojrzeniem, wstając gwałtownie z krzesła. - Byronie Townsend, jak pan śmie przedstawiać tego rodzaju pańskie plany? Nawet mnie pan nie spytał, czy chcę zostać pana żoną. - Z furią wyszła z jadalni. Byron spojrzał na nią i na zebranych. - Chyba nie zna się pan na kobietach - skomentował złośliwie Black, taksując go wzrokiem. Roześmiał się i orzekł: - Chcąc się o nich czegoś dowiedzieć, wybrał pan sobie twardą sztukę. Byron miał taką minę, jakby żałował, że pomógł go ocalić od śmierci. Odwrócił się od niego, ale jego wzrok natrafił na Madeline, która wyzywająco skrzyżowała ręce na piersiach i spoglądała na niego ze złością. - Stryju Byronie, radzę ci, nie zepsuj tego. Niech ci się powiedzie z ciocią Kate - zmrużyła oczy - bo inaczej oddam moje dziesięć procent głosów Gamerowi - ostrzegła go. Idąc po schodach do pokoju pani Morrison, Townsend myślał o tym, że stawką w tej grze jest jego miłość, męska duma i biznes. Gdy do jadalni dobiegły stłumione odgłosy ostrej wymiany zdań, Black uśmiechnął się złośliwie, wstał i oświadczył, że idzie się przejść. Whitney i Charlie zgłosili chęć towarzyszenia mu, ale stwierdził, że chce być sam, zakosztować wolności i pomyśleć. Garner ziewnął i znacząco spojrzał na żonę. Niebawem ruszyli objęci do swojego pokoju. Na schodach nie było słychać odgłosów sprzeczki w pokoju na pierwszym piętrze, za to z holu dotarły do ich uszu znaczące słowa. - Spróbuj to zrobić jeszcze raz, a przysięgam, że cię ugryzę! – ostrzegła kogoś Madeline tonem godnym członka rodziny Żelaznych Townsendów. Odpowiedział jej śmiech Charliego Dunbara. Piątego maja, miesiąc po ułaskawieniu Blacka, Kathryn Morrison i Byron Townsend wzięli ślub w Bostonie, w obecności wybranych osób z bostońskiej elity politycznej i finansowej. Na przyjęciu ślubnym Byron ogłosił, że kierownictwo firm Townsendów przejmuje jego syn, Garner, a on po miesiącu miodowym zacznie starania o wybór do Kongresu. Kate spoglądała na niego z dumą i miłością. Garner i Whitney promienieli, a Ezra ze wzruszeniem kiwał głową. Na przyjęciu ślubnym najstarszy Townsend z ożywieniem dyskutował z Blackiem Danielsem na temat różnych metod destylacji alkoholu. Ostatnio zdarzało im się to codziennie. Madeline ze złością odrzucała zaloty Charliego Dunbara, który szybko się z tym pogodził i adorował inne kobiety z towarzystwa. Właściwie było mu obojętne, że Madeline woli pokazywać się z przystojnym Carterem Meltonem. Nie chciał jej łamać serca, bo wkrótce wybierał się z Blackiem do Kentucky. Późnym wieczorem, gdy goście wyszli i w domu zapanował spokój, Garner i Whitney udali się do swego pokoju bardzo siebie spragnieni. Może świadomość, że jest to noc poślubna Byrona i Kate, podnieciła ich zmysły. Whitney cierpliwie stała przy wygasłym kominku, gdy mąż zdejmował z niej wytworną suknię z przejrzystego jedwabiu. Na widok dorodnych piersi uwolnionych z obcisłego zalotnego gorsetu poczuł przypływ namiętności. Zamknął drzwi i obserwował zmysłowe ruchy żony, gdy zdejmowała halki, podniecona tak samo jak on. Podszedł do niej jak skradający się drapieżnik, miękkimi bezszelestnymi krokami. Ale jej nie dotknął, choć dzieliła ich odległość kilku centymetrów. Pod wpływem tej bliskości serce Whitney biło mocniej i czuła mrowienie skóry. Zamknęła oczy, wyobrażając sobie dotyk ciała męża i nagle poczuła jego dłonie na ramionach, piersiach, szyi i twarzy. Przeżywała takie upojenie zmysłów, że już nie potrafiła odróżnić rzeczywistości od wyobraźni. Stanęła na palcach i rozchyliła usta, szukając jego ust. Otworzyła oczy, bo zaczął się od niej odsuwać. Przeżywając udrękę podniecenia patrzyła, jak usiadł w fotelu przy kominku i nonszalancko wyciągnął długą umięśnioną nogę. - Ogarnęła mnie zaduma - oświadczył zmysłowym głosem, ale jego spojrzenie zdradzało, że w pełni kontroluje swoje reakcje. - Jestem niezwykłym szczęściarzem. Mam piękną żonę, która wspaniale spełnia wszystkie moje oczekiwania z wyjątkiem jednego. - Zawiesił głos i rozkoszował się jej dezorientacją. - Chodzi o to, że moja żona nie wydaje zara- bianych przeze mnie pieniędzy, w ogóle nie wydaje pieniędzy. - Gdy Whitney osłupiała, zrobił minę męczennika. - To trudna do zniesienia hańba i straszny wstyd dla człowieka interesu ze wschodu. Postanowiłem wziąć dziś sprawy w swoje ręce. Whitney odwróciła się do niego, zbita z tropu tym posunięciem i posępna, bo pobudzone zmysły nie dawały jej spokoju. Gdy z kieszeni surduta wyjął skórzaną sakiewkę i zaczął nią pobrzękiwać, była tą grą zaskoczona. - Zamierzam cię nauczyć sztuki wydawania pieniędzy w sposób nadzwyczaj przyjemny i niezapomniany. Jeśli chcesz dziś zażywać ze mną zmysłowych rozkoszy, musisz za nie zapłacić. - Nie wygłupiaj się - odezwała się po chwili konsternacji. Garner uśmiechał się szeroko, naśladując uśmiech Danielsów, którym wyrażali złośliwość i stanowczość. - Wcale się nie wygłupiam, tylko targuję. Ja musiałem się nauczyć targować, ty musisz się nauczyć wydawać pieniądze. To niezwykle łatwe. Będziesz mi mówiła, czego chcesz, a ja będę ci podawał cenę. Wręczysz mi pieniądze, a ja dam ci za nie to, czego zapragniesz. - Stanął jak uwodziciel i napawał się jej podnieceniem. - Garnerze, nie bądź śmieszny. - Rzuciła mu zniewalające spojrzenie i otarła się piersiami o jego tors. Ale on wziął ją za ramiona i odsunął. Z powagą włożył jej do ręki sakiewkę. Rzuciła pieniądze na stół i poszła w najdalszy kąt pokoju. Jak Garner śmiał tak z nią postępować? Usiadł na krześle. Jego twarz wyrażała stanowczość, gdy obserwował, jak nadąsana Whitney chodzi po pokoju. Zastanawiał się, czy przed pierwszą lekcją nie powinien żony jeszcze bardziej podniecić. Zatrzymała się i rzuciła mu wściekłe spojrzenie. - Oczywiście, jeśli nie możesz... - Garnerze Townsendzie, to nic trudnego wydawać pieniądze, W Bostonie robi to każdy półgłówek i niedorajda - burknęła, nieświadoma, że tymi słowami dostarcza mu ar- gumentów. Znieruchomiała na widok jego sarkastycznego uśmiechu, bo nagle zdała sobie sprawę z wymowy swego stwierdzenia. Każdy półgłówek i niedorajda wydawał pieniądze, a ona nie mogła? Podeszła sztywno do stołu i z jękiem chwyciła sakiewkę, otwierając ją szarpnięciem. Zobaczyła dużo złotych monet różnej wielkości i o różnych nominałach. Nie mogła przełknąć śliny, bo gardło dziwnie jej się zacisnęło, a w głowie miała pustkę. Odetchnęła głęboko i wyjęła dużą monetę. Uniosła podbródek. - Chcę dostać pocałunek - powiedziała cicho, przeżywając torturę zmysłów. Garner był przy niej w jednej chwili. - Za pięćdziesiąt dolarów? Nie wolałabyś zacząć od czegoś skromniejszego? Prychnęła z irytacją i spoglądając posępnie na jego skrzywione w uśmiechu usta, sięgnęła do sakiewki po monetę o mniejszym nominale. Wyjęła mniejszą od poprzedniej z wybitą liczbą dwadzieścia. - Czy ta wystarczy? To jest dwadzieścia dolarów, nieprawdaż? - odezwała się urażona. - Gdy opanujesz podstawy, musimy się zająć twoją rozrzutnością - oświadczył czule i stanął tak blisko niej, że niemal się o nią ocierał. To spraw, by ten pocałunek był wart dwadzieścia dolarów. - Gdy to powiedziała, była dziwnie podekscytowana, jakby otrzymała władzę. Nagle przypomniała sobie, że zna to uczucie. Zawsze jej przecież towarzyszyło, gdy ubiła z kimś interes. Garner zaczął ją całować. Pieścił jej wargi językiem, a po chwili wsunął go do jej ust. Poczuła w podbrzuszu znajome ciepło i wilgotność. Wyprostował się i nieco odsunął. Wyraz jego twarzy świadczył o trudnym do opanowania podnieceniu. Objął ją. Czuł, jak pod wpływem dotyku jej ciała zaczyna płonąć. Ale wiedział, że ostateczna rozkosz będzie tym większa, im dłużej potrafi zapanować nad namiętnościami. Złość, jaka na moment rozbłysła w jej oczach, dobrze świadczyła o jego stanowczości. - Trzymaj mnie mocno - zażądała. Jej piersi falowały coraz silniej. - To kosztuje dziesięć dolarów. Przypuszczam też, że chcesz, bym cię pocałował po raz drugi za dwadzieścia dolarów - odparł spokojnie. - Psiakrew, Garnerze Townsendzie! - wybuchnęła, tupiąc. Obudziła się w niej uśpiona Dalila. Jej mąż też przecież miał zmysłowe pragnienia, choć nad nimi panował. Postanowiła dostać od niego to, czego chciała. Wyjęła z sakiewki dziesięcio-i dwudziestodolarówkę. Wcisnęła je Garnerowi do ręki. Włożył je do kieszeni i wziął ją w ramiona, spijając słodycz z jej ust. Mimowolnie przysunął do jej brzucha nabrzmiałą męskość, podniecając tym ją i siebie jeszcze bardziej. Gdy się odsunął, oboje dyszeli. Ich ciała były teraz spragnione najintymniejszego kontaktu. - Przy takim tempie ta noc będzie cię dużo kosztowała. - Uśmiechnął się uwodzicielsko. - Ile kosztuje dotyk? - Udawała, że nie dostrzega, jak on się z nią drażni. - To zależy, jaki rodzaj dotyku. - Intymny, długi i mocny. - Uwolniła piersi z gorsetu. - Tu. - Obiema dłońmi... dwadzieścia dolarów. - Z trudem wydobył z siebie głos, obserwując, jak pod wpływem dotyku twardnieją i powiększają się brodawki piersi Whitney. Sięgnęła do sakiewki i nie patrząc, wyjęła monetę dwudziestodolarową. Mignęła mu przed oczami złotym krążkiem i włożyła go do kieszeni jego spodni. Wówczas mocno ujął w dłonie jej piersi o jasnej jedwabistej skórze i gładził je wprawnymi ruchami palców. Pod wpływem tej pieszczoty Whitney zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu, prężąc się i wzdychając. Gdy jego ręce znieruchomiały, uniosła powieki i spojrzała mu w oczy. Ujęła go za nadgarstki i przesunęła jego dłonie na swoje boki, a następnie na pośladki. Równocześnie ocierała się piersiami o jego tors. - Czy jest to już inny dotyk? - upewniła się. Stanął prosto tylko dzięki temu, że przestał myśleć o jej jędrnych piersiach. Jego zmysły płonęły. Teraz był na siebie zły, że rozpoczął tę szaloną grę z pieniędzmi. - Inny. - Dotknij mnie jeszcze raz. - Sięgnęła do sakiewki po złoty krążek. Wówczas ujął w dłonie jej krągłe gładkie pośladki. Znowu musiał wytężać całą swą wolę, by odsunąć od nich ręce. Drżał, bojąc się poruszyć, ale ona chwyciła sakiewkę i poszła z nią do łóżka. Położyła się na miękkiej pościeli i skinęła na niego palcem. - Rozbierz się, ale powoli - poleciła mu i wyjęła z sakiewki pięćdziesiąt dolarów. Posłusznie zdejmował ubranie bez pośpiechu, obserwując, jak rośnie pożądanie Whitney na widok jego coraz bardziej obnażonego ciała. Na wpół siedząc, tęsknie ocierała jedną nogę o drugą. - I całuj mnie całą. - Masz bardzo kosztowne upodobania - westchnął podniecony, kładąc się obokniej. - Chcę za to jeszcze pięćdziesiąt dolarów. Wcisnęła mu do ręki monetę i położyła się, upajając jego bliskością. Uklęknął obok niej i pocałował ją w usta, w skronie, uszy i szyję, a potem drażnił wargami i językiem jej piersi i biodra, pieszcząc ją także dłońmi. Jej ciało płonęło z rozkoszy. Powoli przesuwał usta na jej uda, kolana i stopy, i z powrotem w górę, aż do łona. Falowała, drżąca, rozgrzana, zarumieniona. To była niebiańska tortura zmysłów, rozkosz rozlewająca się po całym ciele. Pod wpływem pieszczoty łona krzyknęła. Wówczas Garner uklęknął pomiędzy jej rozchylonymi udami i spoglądał z uwielbieniem na jej piękne ciało, gotowe na jego przyjęcie. - Lekcja skończona. Uniósł sakiewkę i wysypał monety na jej brzuch i piersi. Pod wpływem dotyku zimnego metalu straciła oddech. Garner okrył ją swym gorącym ciałem, pocałował ogniście, przytulił i połączył się z nią w miłosnym uniesieniu. Zakochani i namiętni, poruszali się zgodnym rytmem jak najwspanialsi kochankowie, upajając się sobą bez końca. Gdy porwała ich fala najwyższej rozkoszy, zatracili się w niej oboje, jakby stanowili jedno ciało. Długo leżeli w objęciach, nie chcąc się rozłączyć. Później Whitney z zadowoleniem cmoknęła Garnera w tors i podbródek. - Czy zdałam egzamin z tej bezwstydnej rozrzutności? - Wydaje mi się, że masz do niej nadzwyczajny talent. - Garner był zdumiony. - Do czego? Do wykorzystywania twoich pieniędzy czy twoich namiętności? - spytała słodko, a on się roześmiał. Nie mogła oderwać oczu od jego pięknej twarzy - zgrabnego orlego nosa, silnych kości policzkowych i zmysłowych wyrazistych ust. Wydawało jej się, że jeszcze wyprzystojniał. To mogło wróżyć przyjście na świat ślicznych dzieci. - Garnerze. - Słucham? - On też błądził gdzieś myślami. - W jaki sposób przyczynisz się do tego, że urodzą się dzieci? Garner trząsł się ze śmiechu. Uniósł się na łokciu, spojrzał na nią i odwrócił ją do siebie. Zaczerwieniła się. - Jeśli chcesz, to zrezygnuję z mojego udziału. - Śmiał się, przytulając ją mocno do piersi. - Wówczas dobry Bóg da nam dzieci na kredyt, który będziemy spłacali do końca życia Od autorki Droga Czytelniczko, mam nadzieję, że podobała Ci się historia Whitney i Garnera. Została oparta na faktach, które mogą się wydać dziwniejsze niż fikcja. Bunt gorzelników był bezkrwawym protestem w większości biednych i lojalnych wobec państwa farmerów z amerykańskiego pogranicza. W sytuacji zagrożenia z zewnątrz i wewnętrznych podziałów w obozie władzy Jerzy Waszyngton i członkowie jego gabinetu uważali, że lepiej wykazać nadgorliwość, niż zaniechać interwencji. Pod wpływem informacji wywiadu, czasami żenująco nieścisłych, zdecydowali się na demonstrację siły. Zarządzono pospieszny pobór do wojska i stworzono tak zwaną arbuzową armię, źle wyposażoną i złożoną głównie z bezrolnych biedaków ze wschodu kraju. Oficerowie należący do kręgu dżentelmenów często musieli stawiać czoło awanturnictwu i dzikości obyczajów żołnierzy. Jerzy Waszyngton był zaniepokojony tym, że oddziały dokonują grabieży, „nie pozostawiając talerza, łyżki, kieliszka i widelca". Jak pokazuje przykład majora Garnera Townsenda, samo określenie „milicja” zyskało pogardliwy wydźwięk. Znany jest przykład buntu kilkunastu jednostek maszerujących na zachód, które odmówiiy zwinięcia obozu i dalszego marszu. Zdezorientowani oficerwe musieli im dać dodatkowe racje whisky i zapewnić dzień odpoczynku, by mogli się upić. Niektórzy dżentelmeni godzili się służyć tylko w pułkach tworzonych z członków ich warstwy społecznej (konnych dragonów) i wiedli niekończące się spory na temat fasonu, barwy i „dodatków" do mundurów. Jak pisze historyk, Thomas P. Slaughter, w książce The Whiskey Rebellion: „Jeśli ktoś spośród zamożnych nie był usatysfakcjonowany, mógł odmówić służby lub kupić sobie zastępcę. Często miejsce patriotyzmu zajmowały honor i ambicja, mając największe znaczenie zarówno dla olśniewających dragonów, jak i dla tych, którym przypadło w armii gorsze miejsce". Za winnych zdrady stanu uznano tylko dwóch spośród aresztowanych buntowników, których zmuszono do marszu do Filadelfii. Obu ułaskawił Jerzy Waszyngton na prośbę zamożnych obywateli. Prokuratorom procesy buntowników nastręczały poważne kłopoty i wielu podejrzanych wypuszczono na wolność z powodu braku dowodów i świadków. Jak odnotowali ówcześni obserwatorzy, dwa wymienione wypadki uznania podejrzanych za winnych zdrady stanu stanowiły rezultat jawnej stronniczości sądu i niewłaściwego prowadzenia rozprawy. Spotkanie Whitney i Garnera, choć niewyobrażalne, mogło się zdarzyć - dziewczyny wychowanej w społeczności mieszkającej na amerykańskim pograniczu, która nie posługiwała się pieniędzmi, i oficera dżentelmena, pyszniącego się złotymi guzikami u munduru i powodowanego ambicją. Poczynania gorzelnika Blacka Danielsa i starych wujków ubarwiła przeszłość mojej rodziny i pewne związki tamtej sytuacji ze współczesnymi (nielegalnymi) gorzelnikami. Zgodnie z moją filozofią wszystko ma swoją cenę, choć są rzeczy, których nigdy nie da się kupić, wytargować ani sprzedać.