16395

Szczegóły
Tytuł 16395
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16395 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16395 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16395 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jerzy Hoffman chuligana żywot własny LUDZIE KINA © by Stanisław Zawiśliński © by Wydawnictwo „Skorpion" s.c Układ i redakcja: Stanisław Zawiśliński Projekt okładki i opracowanie graficzne: Grzegorz Wiśniewski Zdjęcia na okładkach: Krzysztof Wojdewski, Zenon Zyburtowicz, Andrzej Przestrzelski Repodukcje: Krzysztof Wojdewski, Jan Słodowski Skład, łamanie, redakcja techniczna: Małgorzata Trębicka Autorzy zamieszczonych zdjęć: Krzysztof Wojdewski, Mateusz Manikowski, Zenon Zyburtowicz, Stanisław Zawiśliński, Andrzej Przestrzelski, Romuald Pieńkowski W książce zamieszczono również zdjęcia i dokumenty z archiwum rodzinnego Jerzego Hoffmana oraz ze zbiorów Filmoteki Narodowej i wyd. Skorpion. Nie udało się zidentyfikować autorów wszystkich zdjęć. Publikacja powstała przy pomocy KOMITETU KINEMATOGRAFII i MIASTA STOŁECZNEGO WARSZAWY ??? Specjalne podziękowania wydawca składa Panu SŁAWOMIROWI SALAMONOWI i Syrena entertainment urouf ISBN 83-86466-21-9 hX5 05 Stanisław Zawiślinski oraz Joanna i Waldemar Piątek (współpraca) chuligana żywot własny WYDAWNICTWO skorpion Warszawa 1999 ) ? ?? ^71 Dlaczego Hoffman? Jest kimś nietuzinkowym, o niezwykłym życiorysie i nieprzeciętnych dokonaniach. Już to, że zwyciężył w „wojnie 30-letniej" o ekranizację całej „Trylogii" Sienkiewicza może być powodem, by go podziwiać za hart ducha i wytrwałość, za energię i siłę woli. A przecież z nazwiskiem Hoffmana kojarzy nam się nie tylko „Pan Wołodyjowski" i „Potop", nie tylko nominacja do Oscara, „Znachor" i „Trędowata" - także „Gangsterzy i filantropi", „Prawo i pięść", „Trzy kroki po ziemi" i ciekawe dokumenty, które zrealizował razem z Edwardem Skórzewskim. Nie da się zresztą ukryć, że duet Hoffman - Skórzewski, który rozpadł się ponad 30 lat temu, obrósł w legendę... Byłem ogromnie ciekaw, co o swojej drodze życiowej i karierze artystycznej ma do powiedzenia sam Hoffman. Pragnąłem go posłuchać, tym bardziej, że znany jest jako wspaniały gawędziarz - być może jeden z ostatnich, którzy tak, „po staropolsku", gawędzić i biesiadować potrafią. Niewątpliwie jest jedną z najbarwniejszych postaci polskiego kina. Chciałem zatem więcej dowiedzieć się o jego powikłanych losach, kulisach zawodowych sukcesów i porażek, porozmawiać o życiu. Jestem wdzięczny Jerzemu Hoffmanowi za to, że w trudnym dla siebie okresie zmagań z „Ogniem i mieczem" i równocześnie z chorobą żony, znalazł czas, by podzielić się - na potrzeby tej książki - swoimi pełnymi anegdot wspomnieniami i refleksjami. Dzięki temu mogę Państwu przedstawić artystę takim, jak on sam siebie postrzega i jak widzą go inni. Zdaję sobie sprawę, że jest to tylko jeden z wielu możliwych sposobów zaprezentowania sylwetki popularnego reżysera, ale - mam nadzieję - nie nudny. Żałuję jedynie, że nie możecie Państwo zobaczyć Hoffmana w akcji, „na żywo". Gdy będziecie czytać wywiad z nim, miejcie na uwadze, że jest on człowiekiem niesamowicie żywiołowym. Nie sposób go wtłoczyć w jakiekolwiek ramy - myślę, że potrzebuje przestrzeni, dobrze czułby się mając do dyspozycji konia i step ... Tytuł podsunął mi sam bohater tej książki. Gdy nieco oponowałem, stwierdził wprost: byłem chuliganem. - To może „chuligan za kamerą"? - sugerowałem. - Nie, za kamerą, to nie... Cały Hoffman? Niewykluczone... Stanisław Zawiśliński w cztery oczy rozmawiają Jerzy Hoffman Stanisław Zawiśliński W cztery oczy HOFFMAN Stanisław Zawiśliński: - Czy lubi pan ten dom na Mazurach, w którym teraz rozmawiamy? Jerzy Hoffman: - To sanatorium dla duszy. - Czuje się pan tu już zakorzeniony? - Trudno powiedzieć, że jestem gdziekolwiek mocno zakorzeniony. - Naprawdę? - Mogę powiedzieć, że czuję się zakorzeniony pod polską szerokością geograficzną, i to jest prawdą, ale też nie do końca. Z moją żoną, Walą, niemal od początku byliśmy takimi koczowniczymi duszami. Wiele - razem i osobno - podróżowaliśmy po świecie, bodaj siedem razy zmienialiśmy miejsce stałego zamieszkania. A przed spotkaniem Wali, to sam pan wie: dzieciństwo spędziłem w Gorlicach, potem pięć lat na Syberii, następnie byty Siedlce, Bydgoszcz... - studia w Moskwie... - tak, i dopiero po nich zamieszkałem w Warszawie. A tutaj, na Mazurach, niemal od 20 lat spędzam po kilka miesięcy w roku. Nie da się ukryć, że coraz częściej chodzi mi po głowie, by tylko na zimę wracać stąd do Warszawy. Niewykluczone, że tu jest moje właściwe miejsce na ziemi. - Nie zamierza już pan go szukać gdzie indziej? - Chyba nie. Nie chce mi się dalej podróżować. Nigdzie specjalnie mnie nie ciągnie. No, może wybrałbym się jeszcze zimą na jakiś czas do Hiszpanii lub do Grecji, by pokąpać się w ciepłym morzu. Tam mogę się poczuć jak u siebie w domu, te kraje odpowiadają mi pod względem ludzkich temperamentów i kulturowo. Pobyłbym tam sobie trochę i wrócił. -Na Mazury... - Jasne! Tu jest po prostu w dechę. Wala również pokochała to miejsce, choć początkowo nie miała do niego serca. Myślała, że mam taki kaprys, ale gdy zobaczyła moje zaangażowanie w budowę tego domu, to zaczęła mnie tutaj dowozić z Warszawy. Cóż, ja do 60 roku życia nie miałem prawa jazdy... Przez lata doprowadzałem to siedlisko do jakiego takiego stanu. Zresztą nie posiadałem tyle pieniędzy, by szybko ten dom remontować. Toteż rozrastał się on stopniowo. Stolarz z drugiego brzegu jeziora przez parę lat robił mi meble. A ja zdobywałem gwoździe, sedesy, pralki, umywalki - wtedy wszystko było problemem. Kilka lat temu zbudowałem na wodzie taras, postawiłem garaż, szopę na łodzie... -1 to pana jeszcze bardziej związało z tym miejscem? - Oczywiście. Mam tu ogromną frajdę w chodzeniu po lesie, zbieraniu grzybów, pływaniu... Po raz pierwszy odczułem potrzebę takiego bliskiego obcowania z naturą podczas zdjęć do „Pana Wołodyjowskiego". Była jakaś przerwa. Poszedłem odpocząć do pobliskiego lasu i roztopiłem się w ciszy. Poczułem, że tego potrzebuję... - A jak pan odkrył to miejsce? - To nie ja je odkryłem. Kiedy na poligonie w Orzyszu kręciliśmy „Do krwi ostatniej", woził mnie taksówkarz, pan Jan Brzuchalski z Ełku. To on ciągle mnie namawiał: - Panie Jureczku, panie Jureczku, może by pan dom tu kupił... - Panie Janku, jaki dom? Przecież my z żoną jesteśmy Cyganami - odpowiadałem, ale on nie ustępował. Pewnego razu, tak na odczepnego, powiedziałem mu, że jakby tu był dom w wodzie, to może bym taki kupił. On zbaraniał. - Jak to? Dom w wodzie? - Tak. Taki, żeby stał w wodzie... - Panie Jureczku, kiedyś, za Niemca, to były takie domy, a teraz to nie... - Jak nie ma, to nie ma, trudno. Minęło z pół roku. I oto niespodziewanie telefonuje pan Janek. - Jest dom w wodzie - mówi.- Niech pan przyjeżdża natychmiast... - To brzmiało intrygująco... - Był akurat środek mroźnej zimy. Wszystko zasypane na biało. Nie można było dojechać pod wskazane miejsce. Z Wojtkiem Wójcikiem i Jurkiem Gościkiem, którzy mnie zabrali autem, musieliśmy się zatrzymać na drodze i ostatni kilometr przejść w śniegu po kolana. Gdy tutaj dotarliśmy ujrzałem popękany, niemalże kompletnie zrujnowany dom nad zamarzniętym jeziorem. Wielka cisza i wielka przestrzeń... - Miał pan jakieś skojarzenia związane z tym widokiem? - Tak, powiało mi wtedy czymś z dzieciństwa spędzonego na Syberii. Oczywiście, nie można tego miejsca porównać do tajgi, aczkolwiek wyglądało jak odludzie. Nie było żadnych telefonów, telewizji ani choćby lodówki. Jeszcze na początku lat 80-tych, kiedy przyjeżdżał tu do mnie Leszek Bajer, nieżyjący już kierownik literacki zespołu „Zodiak", ratowała nas kuchenka gazowa, a jedynym miejscem, gdzie można się zakotwiczyć była kuchnia. Tam, na cegłach, leżała deska i to był nasz stół. A jak się widziało jakikolwiek samochód na horyzoncie, to W cztery oczy było wiadome, że to ktoś jedzie do nas. Bo nikt w okolicy nie miał samochodu. A teraz nie ma domu, w którym nie ma auta. Czasami są dwa. Z telefonami też nie ma problemu - są komórki. Mimo, że cywilizacja wpycha się dość gwałtownie, to wciąż jest tu cudownie. - Nie czuje się pan tu jak w jakiejś samotni? - Nie. Przeważnie odwiedzają mnie tu rozmaici ludzie. Znajomi z kraju i zza granicy. Niedaleko stąd prowadzą pensjonat Zosia Nasierowska i Janusz Majewski, mieszkają Ala Wahl i Jurek Żurek, obok mam wspaniałych sąsiadów. I w pobliskim Ełku też. Spotykamy się, odwiedzamy. Bywały u mnie przyjęcia i brydżyki - takie z panem, wójtem i plebanem. Ale zdarzało się, że przebywałem tu sam przez 3-4 miesiące. -1 co pan wtedy robił? - Ładowałem akumulatory. Czytałem, słuchałem muzyki, wiosłowałem. Wielokrotnie opłynąłem łodzią to jezioro. Przyroda nie pozwala się nudzić. Ciągle chciałoby się na nią gapić. Można tu poobserwować walki łabędzi o swoje tereny, kilkanaście odmian kaczek, nawet kormorany tu bywają. Proszę spojrzeć na to jezioro: w ciągu dnia ono zmienia się kilkanaście razy. Zmienia się jego kolor, fale, niebo nad nim, słońce, gwiazdy, księżyc... - Pańska żona chyba ma rację, twierdząc, że jest pan romantykiem... - Tak panu powiedziała? Hm... Ale mew to nie lubię, bo te bez przerwy osrywają mi molo. Początkowo wystawiałem przeciwko nim stracha na wróble. Potem biegałem i je przeganiałem. W końcu kupiłem na targu ruską pompę wodną i mogę zmywać ten osrany pomost, kiedy tylko chcę. - Ustąpił pan mewom... - Wie pan, okazuje się, że ja nie mam myśliwskiej natury. Choć jako gówniarz polowałem na Syberii, to później już ani razu nie strzelałem do żadnej zwierzyny. Mimo namów, nie wstąpiłem do koła łowieckiego. - Wystarcza panu, że ma pan dwa ogromne psy... - Wystarcza. One są wspaniałe. Żyjemy ze sobą w wielkiej przyjaźni. Ja tylko kotów nie lubię. rSW U ??? - Dlaczego? - Kiedyś, na Syberii, koty wyjadły nam ostatni, traktowany jak lekarstwo, kawałek masła. Wtedy zraziłem się do kotów. - Szkoda... Ale rybki podobno pan lubi. - Owszem, ale zdradzę panu, że nie jestem dobrym wędkarzem. Wystarcza mi, że kij pomoczę w wodzie. Za to znajomi, którzy tu przyjeżdżają, czasem nie schodzą z pomostu. Andrzej Kopiczyński czy Adek Drabiński rybki łowią namiętnie. - A pan je potem przyrządza... - No tak, bo ryby z patelni po prostu uwielbiam i lubię je sam pitrasić. I nimi zakąszać. - To ciekawe, bo zdaje się, że jest pan zodiakalną Rybą... - Ja jestem Rybą, a Walentyna - Wagą. Tu, na ścianie, wiszą dwa rysunki, które wyobrażają nasze znaki Zodiaku. - Są trochę frywolne... - Trochę. Kupiliśmy je w Moskwie u takiego malarza, Prisinowa. Najbardziej podobał nam się inny jego obraz, wyobrażający Strzelca: z jednego pnia, z jednego korpusu, wyłaniali się mężczyzna i kobieta przeszywający się nawzajem strzałami z łuku. No, ale Strzelec to nie nasz znak, choć nam pasował. - Czy dla relaksu maluje pan albo fotografuje? - Czasem fotografuję. A jeśli chodzi o malowanie, to powiem panu, że na studiach największe kłopoty miałem z kompozycją i rysunkiem. Zwykle rysował za mnie Edek Skórzewski, a ja to oddawałem jako swoje prace. Ale kiedyś sam coś narysowałem i wtedy stary profesor - wykładowca orzekł, że to nie jest mój rysunek, bo ja nie potrafię tak dobrze narysować. Byłem oburzony, wyszedłem z sali i powiedziałem, że nie będę zdawał tego przedmiotu, dopóki ten stary pierjiik nie umrze. I niech pan sobie wyobrazi: wracam po wakacjach na uczelnię, a tam jest akurat wystawiona trumna tego profesora. Okropnie się wtedy poczułem... W cztery oczy HDFFMRN - Nie dziwię się... Ciekaw jestem: czy pobyty na Mazurach owocują jakoś w pańskiej twórczości? - Bezpośrednio, to nie. - Ale pisze pan tu przecież scenariusze... - Coś rzeczywiście powstało - jakieś wersje „Ogniem i mieczem", scenariusz niezrealizowanej „Córki kapitana". Za tym stołem siedzieliśmy z Wołodią i pisaliśmy, jak się okazało, do kosza... - Kilka lat temu czytałem, że „Córka kapitana" jest kierowana do produkcji... - Przygotowania były zaawansowane. A motto tego filmu brzmiało: bunt rosyjski jest straszny i bezmyślny. - Chodziło o powstanie Pugaczowa... - O powstanie, o ruski bunt. Film miał powstać w koprodukcji polsko- rosyjskiej. Kiedy Rosjanie zarezerwowali już pieniądze, to u nas to zastanawiano się, czy je dać na rosyjski temat. Gdyby chodziło o ekranizację zachodniego klasyka, to nie byłoby pewnie wątpliwości. A Puszkin? Zabrakło mi jednego głosu, żeby wtedy dostać fundusze. Potem zmieniono decyzję, ale wówczas z kolei Rosjanie mieli kłopoty finansowe. W rezultacie ja zrezygnowałem z dalszych starań i ten film przeleciał mi koło nosa. - Żałuje pan? - W dzisiejszych warunkach nie podjąłbym się kręcenia tego filmu w Rosji. Kilka lat temu była jeszcze na to szansa. Pytał pan, co tu porabiam? Sprowadziłem stół montażowy i montowaliśmy w tym domu „Piękną nieznajomą", i kawał „Ogniem i mieczem". Da się tu popracować, nikt nie przeszkadza. Powiem panu: to naprawdę jest magiczne miejsce. - Dlaczego magiczne? - Ze względu na krajobraz i ze względu na tutejszych ludzi, prawdziwie zrośniętych z przyrodą.Oni są jacyś inni; inni nie tylko od nas, mieszczuchów. Może są tacy, bo w większości pochodzą z kresów. A może po prostu nie zatracili jeszcze swego autentyzmu, potrafią być sobą. To również dzięki nim zdarzają się tu dziwy nad dziwy. Czy widział pan kiedyś pływające koty i świnie? 13 HOFFMAN -Nie. - No właśnie... A ja widziałem. Kiedy podpływali tu okoliczni rybacy, to miejscowe koty zbiegały się i wskakiwały do ich łodzi wypełnionych rybami. A rybacy te koty za szyję i szuuu - wrzucali do wody. One zaś wcale nie topiły się. Spokojnie dopływały do brzegu i tam otrząsały sobie każdą łapę z osobna. Psy, gdy wyjdą z wody, otrząsają się całe, a koty, elegancja, Francja - najpierw łapka, potem nóżka... Mówię panu, jak śmiesznie to wygląda. - A świnie? - Naprzeciw jest wyspa obłożona kamieniami. Przepiękna. Kiedy myślałem o ekranizacji „Starej baśni", to planowałem wybudowanie na tej wyspie, dekoracji pogańskiej świątyni. Otóż na tę wyspę mój sąsiad wywoził jałówki i owce. I One się tam pasły. A może i świnie mi się wyżywią na wyspie - pomyślał. Ale świnie nie miały czym się pożywić. Toteż nocą przepływały one jezioro, by na brzegu, w chłopskich gospodarstwach ryć i dokarmiać się. Wreszcie, gdy straty zaczęły być dolegliwe dla gospodarzy, urządzono zasadzkę i okazało się, że to grasują nie, jak sądzono, dziki, lecz świnie. I one, gdy wieś spała, tak pływały sobie z wyspy na ląd i z powrotem. Takie są inteligentne! - To, co pan opowiada chciałoby się zarejestrować na taśmie filmowej. Czy nie myślał pan o realizacji filmu dokumentalnego właśnie o tych odkrytych przez siebie Mazurach? - Nie wiem, czy dzisiaj potrafiłbym jeszcze nakręcić dobry film dokumentalny. Dokument to dla mnie etap już chyba zamknięty. Powinni zajmować się nim ludzie młodzi, którzy lepiej i ostrzej widzą. Bo zawsze tak jest, że zapłon jest większy w młodszym wieku. - Uważa pan, że reżyser wraz z wiekiem zatraca przenikliwość spojrzenia? - Każdy wiek ma swoje prawa. A zawód reżysera w moim przekonaniu wymaga - poza posiadaniem talentu - niesłychanej siły i odporności psychicznej oraz fizycznej. Trzeba umieć w porę odejść z ringu. To jest tak samo jak w sporcie. Jeśli się jest na tym ringu za długo, to może się kończyć niekiedy żałośnie. - Ale są reżyserzy, którzy w pełnię sił twórczych wykazują w późnym wieku... - Ja też nie zawiesiłem kamery na kołku. Może jeszcze coś nakręcę. Mam kilka pomysłów, kilka niezrealizowanych scenariuszy. Może coś napiszę. Kiedyś zamierzałem spisać moje awantury, wybryki, całe te zwariowane losy. Myślałem nawet, że można to zatytułować: „Żywot chuligana"... W cztery oczy - Dlaczego chuligana? Uważał się pan za niego? - Ja nim byłem. - Nie wierzę. Alain Delon też twierdzi, że gdyby nie został aktorem, to byłby gangsterem. Ludziom podobają się takie wyznania... - Mój Boże, ja nie jestem Delonem. Sporo lat upłynęło zanim się wyszumiałem. A kiedyś trzeba wyspowiadać się z grzechów młodości. Chciałem to zrobić. Bo czasem na wspomnienie tego, co kiedyś wyczyniałem, ciarki mnie przechodzą po plecach. Szczególnie jeden wybryk nie daje mi spokoju... - Co to było? - Proszę pana: jest rok 1949. Bydgoszcz. Urządzamy sobie z moim dobrym kolegą, Markiem, bal pułkownikowski. - Pułkownikowski? - Tak go nazywaliśmy. Jak rodzice wyjeżdżali, to zapraszałem do mieszkania gości. Z kolegami przebieraliśmy się w stroje oficerskie mojego ojca i balowaliśmy. Strzelaliśmy z werandy. Butelki wrzucaliśmy do pobliskiego ogrodu klasztornego. Udające się na poranne nabożeństwo mniszki wznosiły okrzyk ku niebu i rozkładały ręce - nie mogły pojąć skąd wzięły się u nich te butelki po alkoholu. Nigdy się tego nie dowiedziały. -1 to panu nie daje do dziś spokoju? - Takie wygłupy, to pestka. Podobnie jak moje motorowe szaleństwa wykonywane bez prawa jazdy, za to w ojcowskim mundurze wojskowym. - Imponowało panu udawanie wojskowego? - Pewnie! Ale pewnego razu przebrany za pułkownika nadziałem się na tatę z mamą, idących mi naprzeciw. Ojciec był akurat ubrany po cywilnemu i gdy mnie spostrzegł, to go zamurowało. Warknął do mnie: - Do domu, gówniarzu... No cóż, idziemy: ojciec milczy, matka cała w nerwach... Tymczasem przechodzący naprzeciw nas wojskowi oddają mi honory. A ojciec odruchowo salutuje do kapelusza. Ja mówię: - To nie tobie salutują, tylko mnie... Wtedy ojciec już nie wytrzymał - roześmiał się... - Czy po tej wpadce zaprzestał pan korzystania z ojcowskich mundurów? - Skądże! Ani z tego, ani z urządzania tych pułkownikowskich balów. Na ten, o którym wspomniałem, nie doszły dwie dziewczyny. To był czas, kiedy obowiązywały pewne kanony - jest tyle par, ile pokoi. Pokoi było pięć. Ale dwie ?FMHN____________________________________________________—---------------------- ------------ dziewczyny nawalają. Wychodzimy więc z moim kolegą, Markiem, na ulicę: idą. Jedna z nich nieco w oddali, drugą prowadzi matka. Próbujemy podejść, ale matka drze się, że jej córka musi wrócić do domu. Wobec tego wycofujemy się. I zostajemy z jedną tylko dziewczyną. - Was dwóch i ona jedna.... - Na tym polega problem, bo pozostałe towarzystwo jest w komplecie. Co robić? Wkładam gabardynowy, wojskowy płaszcz ojca. Biorę jego czapkę wojskową. Marek też jest przebrany w mundur. Wzywamy taksówkę. Pędzimy na drugi koniec Bydgoszczy. Zatrzymujemy się pod domem tej dziewczyny, która szła z matką. Brama, podwórko, drzwi na parterze. Dzwonimy. Cisza. Dzwonimy raz jeszcze. - Kto tam?- słyszymy zza drzwi. - Otworzyć! - mówię stanowczo. Zza łańcucha od drzwi wyłania się kobieta. - Czy tu mieszka taka i taka? - pytam ją o dziewczynę. - Tak, ale nie ma jej w domu, uciekła. - Uciekła? Otworzyć! - Wchodzimy. - Nie palić światła! Poruczniku, latarka - komenderuję do Marka. Kobieta pyta: - Co się stało? - Czy dzisiaj dwóch osobników podchodziło do was na ulicy? - pytam. - Tak... - No właśnie... Wchodzę do mieszkania, gdzie dostrzegam łóżko, w którym leży przerażony chłopak. - Kto to jest? - Mój syn. - A gdzie córka? - Nie ma, nie wróciła... Gdy chcemy wyjść z mieszkania, ona akurat pojawia się w bramie. Mówię więc do jej matki, całej już rozdygotanej: - Nikogo tutaj nie było. Zrozumieliście? - Tak, panie pułkowniku. Nikogo tutaj nie było. A co z moją córką? - Wróci jutro, najpóźniej pojutrze... No i poszliśmy z nią do taksówki i na bal. W naszym mniemaniu wykonaliśmy świetny numer, wspaniały dowcip. Ale jakiego strachu napędziliśmy tej kobiecie, matce dziewczyny? Z kim ona mogła kojarzyć tak obcesowo się zachowujących ludzi w gabardynowych płaszczach bez dystynkcji, w butach z cholewami, w czapkach oficerskich bez orzełka? -ZUB... - ... i jak ona tego UB musiała się bać, skoro wyglądający na ubeków zabrali ze sobą jej córkę, a ona zgodziła się o tym milczeć! - Nie poniósł pan żadnych konsekwencji tamtego „dowcipu"? - Wszystko uszło mi na sucho. Ale czy w normalnych warunkach byłoby to możliwe? Tamten wybryk wiele mówi o atmosferze lat stalinowskich. Wspominam go, bo jawi mi się dzisiaj jako wielkie oskarżenie tamtych czasów, tamtego systemu i także nas, młodych ludzi, którym w ówczesnym klimacie politycznym takie kretyńskie pomysły wpadały do głowy, i często uchodziły bezkarnie. W cztery oczy - Ile pan miał wtedy lat? - Siedemnaście... Ale uważałem się za dorosłego. Miałem już za sobą niezłą szkołę życia. Moje beztroskie dzieciństwo skończyło się w roku trzydziestym dziewiątym, no, w czterdziestym. Potem było te pięć lat przyspieszonej, wszechstronnej edukacji życiowej. Toteż kiedy miałem lat trzynaście, to można powiedzieć, że pod względem doświadczeń miałem osiemnaście, a może i dwadzieścia. Pan mnie rozumie? Czułem się normalnie dorosłym człowiekiem. - W okresie licealnym był pan przewodniczącym międzyszkolnego zarządu ZMP... -Tak. - A wcześniej działał pan w ZWM-ie... - Oczywiście. Jednakże pierwszą organizacją, do której wstąpiłem do przyjeździe do Bydgoszczy było, oczywiście, harcerstwo. W harcerstwie jednak byłem krótko, bo po kilku miesiącach drużynowy wezwał mnie do siebie i powiedział: Ty nie możesz być w polskim harcerstwie, ponieważ jesteś Żydem. - Tak panu powiedział? - Tak, dokładnie. Wydawało mi się, że) świat mi się wtedy zawala kompletnie. Kilka dni później wstąpiłem do Związku Walki Młodych. Założyłem koła ZWM-u w mojej i paru innych szkołach, stworzyłem zarząd międzyszkolny. Przewodniczącym Zarządu Miejskiego ZWM był wtedy taki inteligent, nawiedzony ideowiec Obuch Woszczatyński. Wywarł na mnie ogromny wpływ. Podobnie jak Henryk Prygan, pozbawiony wszelkiej koniunkturalności, głęboko wierzący w to co robi chłopak, który później został przewodniczącym ZMP w Bydgoszczy. Dzięki nim niesłychanie wyżywałem się w działalności politycz-no-organizacyjnej. Do tego stopnia, że stałem się postrachem dyrektorów bydgoskich szkół. - Z jakiego powodu oni się pana bali? - Może się zanadto nie bali, ale musieli się ze mną liczyć: urządzałem przecież w szkołach masówki, wiece, wygłaszałem agitacyjne przemówienia, zwalniałem z lekcji uczniów a nawet całe klasy pod pozorem jakichś zebrań czy czynów społecznych - Wierzył pan w socjalizm? - Jeszcze jakypwięcie, glinko wierzyłem. Byłem przeszkolonym aktywistą^ potem p&olifem- lńYiycM Stałem się potwornym demagogiem. Kilka lat ?? %, fi, \ W cztery oczy później, gdy studiowałem w ZSRR, demagogia moich rodaków została skierowana przeciw mnie i wtedy oprzytomniałem, stałem się bardziej sceptyczny. Już nie rzucałem sloganami. Ale to później. W moich czasach ZMP-owskich nie lubiłem tylko tych zebrań aktywu, które organizowano wieczorem, a one przeciągały się często do późna w nocy. Przykład brany był z Josipa Wissarionowi-cza, który nigdy nie spał. - Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś... - Właśnie. Opracowałem jednak metodę skracania tych zebrań. Brałem ze sobą nożyczki i siadałem zawsze w pobliżu kontaktu. Po godzinie, gdy zaczynałem się nudzić, pakowałem nożyczki pierwszy raz do kontaktu. Gasło światło. Naprawiano je, ale jak po 15 minutach gasło drugi raz, potem trzeci, czwarty, to siłą rzeczy zebranie musiało się kończyć. To była moja stała metoda na racjonalizację czasu gadania, zebrań i pracy. - Na wiele sobie pan pozwalał... - Nie byłem wyjątkiem. Miałem paczkę znajomych i przyjaciół. Należeli do niej m.in. Jarek Szymkiewicz, dwaj bracia Burchard - Marek i Staszek. A także Zenek Wyżgowski, starszy ode mnie o kilka lat, syn przedwojennego komunisty. Pamiętam jak wracał na bani do domu, na Szwederowo i śpiewał na cały głos „my komuniści łupu cupu, łupu cupu cyk, nam komunistom nie dorówna nikt"... Żaden patrol milicyjny nie mógł go zatrzymać, no bo właściwie, za co? Że sławił komunizm? - Zwłaszcza aktywista ZMP mógł czuć się bezpiecznie w tamtym systemie... - Nie myślałem w ten sposób. Bo kiedy samorzutnie wydałem legitymacje uprawniające do bezpłatnego wstępu na każdą imprezę, na której znajdowała się młodzież, i te legitymacje honorowano, to miałem po prostu frajdę. Pamiętam też jak przed samą maturą, w roku 1950 wydałem dwadzieścia kilka legitymacji ZMP- owskich chłopcom niezrzeszonym, wpisując im nawet 2-letni staż w organizacji. Wydaliśmy ZMP-owskie legitymacje także kilku kolegom z Soda-licji Mariańskiej, bo chcieliśmy ułatwić im potem dostanie się na studia. I wielu ułatwiliśmy. Ale to już inna para kaloszy... - Rozumiem - sporo pan mógł zdziałać, załatwić. Czy nie ciążyło panu to stosunkowo wczesne branie odpowiedzialności za różne sprawy? - Gdy miałem lat siedemnaście byłem kierownikiem obozu szkoleniowego ZMP. I mój zastępca do spraw gospodarczych, dużo starszy ode mnie, malwersował pieniądze. Nim się sprawa wyjaśniła czułem, że to na mnie wszyscy patrzą jak na złodzieja. Pewnego dnia wziąłem więc pistolet ojca i chciałem się zastrzelić. I szczerze mówiąc nie popełniłem samobójstwa dlatego, że jak przystawiłem do łba lufę Waltera, to mi się zimno zrobiło i to zimno przeszło mi do serca. I ze strachu się nie zastrzeliłem. Ale to wiązało się z poczuciem odpowiedzialności. Mnie i wielu moim kolegom nie przychodziło do głowy, żeby napaść na kogoś i go obrabować. - A jakie wybryki uważał pan za dopuszczalne? - Jak się upolowało kaczkę albo podkradło trochę kartofli na spływie, to nie uważaliśmy tego za coś złego. Albo jak urządziliśmy drobną zadymę na zabawie w Bydgoskim Towarzystwie Wioślarskim - to się uważało za rzecz normalną, po prostu za taki popis. Eksperymentalnie próbowaliśmy się też narkotyzować... - Już wtedy były narkotyki? - Zależy jakie - my braliśmy dużą, kilogramową paczkę kawy i gotowaliśmy ją w 1,5 litrze wody. Pół litra wsiąkało w kawę, zostawał litr mocnej, jak jasna cholera kawy i po ostudzeniu mieszało się ją z litrem spirytusu. Do tego dodawało się trochę cukru, żeby złamać goryczkę. Działanie było niesłychane. Miało się fascynujące odczucie trzeźwości, jakby jasności widzenia mózgu, przy jednoczesnym nieistnieniu w ogóle ciała. Dzisiaj na takim seansie wykorkowałbym. Zresztą wtedy też wystarczyły nam dwa czy trzy seanse. - A co na to wszystko rodzice? - Rodzice. Czyi rodzice? - Pana. - Moi? Oni nie za bardzo wiedzieli, co ja robię. Ojciec był komendantem Okręgowej Przychodni Lekarskiej w Bydgoszczy. Bardzo często był poza domem, gdyż pracował od rana do nocy. A ja w domu informowałem, że mam dobre stopnie. Bo tak było. Jeżeli gdzieś zabradziażyłem, to mówiłem, że wyjechałem w delegację, w ramach organizacji. Ale pewnego razu, wracając do domu bardzo późno w nocy, oparłem się głową o dzwonek, i gdy ojciec otworzył drzwi, to wpadłem do środka. Wtedy ojciec coś poczuł, zaczął coś podejrzewać, ale jakoś się wyłgałem. - Mama, przypuszczam, też była zapracowana? - Nie było jej rano i nie było po południu, bo przyjmowała pacjentów w dwóch przychodniach. W domu tylko Truda zostawała. W cztery oczy - Kim była Truda? - Naszą gosposią. Tuż po wojnie było tak, że w rodzinach wojskowych jako pomoce domowe zatrudniano m.in. volksdojczki. Nam przydzielono Trudę, która miała wtedy jakieś 20 lat. I ona zajęła się bardzo dokładnie moim wychowaniem. A że był to kawał dziewczyny, która miała wszystkiego bardzo dużo i bardzo potrzebowała chłopa, więc we własnym interesie zadbała, żeby mnie wyedukować także erotycznie. Stąd też śmieszyły mnie potem takie podchody do dziewcząt moich kolegów - rówieśników, gdyż ja bez podchodów zostałem wtajemniczony w ars amandi. - Z tego co pan mówi wynika, że rzeczywiście szybko pan dojrzał. Miał pan autorytet w klasie? - Miałem. W klasie i w szkole. A miałem go również dlatego, że na rękę kładłem wszystkich, nawet chłopców starszych ode mnie o 4, 5 czy 6 lat. Pokonywałem ich też w zapasach, a jak trzeba było to i jednym ciosem rozkładałem bez żadnych problemów. - Pana dawni znajomi twierdzą, że zapowiadał się pan na niezłego boksera... - To był epizod. Okres bokserski miałem między 16 a 17 roktem życia. Należałem do międzyszkolnego klubu sportowego. Walczyłem w półciężkiej, ale by nie przekroczyć limitu tej kategorii, często musiałem wagę dusić. Stoczyłem kilkanaście walk w ringu. I zakończyłem karierę po tym jak, w ramach łączności miasta ze wsią, pojechaliśmy w teren i stoczyłem walkę z takim osiłkiem z miejscowego LZS-u. Przez dwie rundy, jak w ścianę, jak w bęben, waliłem tego potwora. A on nawet się nie zachwiał, choć krew mu tryskała z nosa. W trzeciej rundzie byłem od tego bicia go tak zmęczony, że czekałem tylko na końcowy gong. Byłem przerażony, bo słabłem, i czułem, że gdyby on mnie choć raz trafił tymi swoimi cepami, to by mnie zabił. Po meczu powiedziałem sobie: koniec. W imię czego mam tak się narażać? - A co w ogóle do uprawiania boksu pana skłoniło? - Proszę pana, pływać nauczył mnie mój kuzyn w bardzo prosty sposób. Byłem bodaj 4-letnim dzieckiem, kiedy wrzucił mnie do wody i spokojnie czekał - wypłynę, czy nie. No, musiałem wypłynąć, bo inaczej bym utonął. I od tego czasu pływam. Z boksem było podobnie: ktoś mnie wyzwał na pojedynek i musiałem walczyć. Wygrałem, więc pojawiali się kolejni chętni do sprawdzenia się ze mną. - Miał pan jakichś idoli sportowych? - Chyba tak... Sporo mówiło się o Joe Louisie, Szymurze, Kolczyńskim... - W jednym z wywiadów, Jarosław Szymkiewicz, powiedział, że w waszych czasach licealnych namiętnie rozczytywał się pan w polskiej klasyce... - Oczywiście. Przeczytałem przede wszystkim „Ogniem i mieczem", które nie dotarło na Syberię, „Quo vadis", i raz jeszcze „Potop", „Pana Wołodyjowskiego". Gdy tylko wróciłem do Polski, to od razu rzuciłem się na rozmaite książki - najpierw przygodowe, komiksowe, potem zabrałem się za poezję i rzeczy poważniejsze. Próbowałem niemal wszystkiego - gry na pianinie, bo do tego zachęcali mnie rodzice a także tańca towarzyskiego, bo chyba mam wrodzone poczucie rytmu. - Podobno do dzisiaj świetnie tańczy w tańcu pan wyszkolił... niejednego aktora - Mój Boże... Pierwszy raz zatańczyłem w domu starców na Syberii. Był tam taki garbaty skrzypek i grał mi na melodię: „Kupujcie bubliczki, gorące bubliczki.." (śpiewa). A ja tańczyłem. Bawiło mnie to. Bodaj w 1957 roku mój kolega z Instytutu Filmowego kręcił w Suchumi film na podstawie powieści Nazima Hikmeta, tureckiego pisarza i poety. I miał potworny problem, bo w jednej scenie, miano tańczyć boogie woogie. Nie umiał tego tańczyć ani choreograf, ani nikt z miejscowych tancerzy. Natomiast my z Edkiem Skórzewskim i Wackiem Florkowskim boogie woogie tańczyliśmy, że hej... Reżyser mówi: - Spadliście mi jak z nieba. Ratujcie! -1 uratowaliście? - Przez cztery dni uderzaliśmy bambusowymi kijami tych kilkudziesięciu tancerzy, co mieli chyba drewniane nogi i w końcu nauczyliśmy ich tego tańca. - Powróćmy do czasów gimnazjalnych. Maturę zdawał pan w roku 1950... - Tak, to był dla mnie rok przełomowy. W tymże roku dokonałem dwóch numerów, za które powinienem był dostać po parę lat więzienia. Tylko szczęściu i kolegom zawdzięczam to, że się tak nie stało. Wstyd mi o tym mówić. To nie były rzeczy robione samotnie, w tajemnicy przed innymi. To wydarzało się, gdy byłem w grupie. A że miałem w sobie zawsze ciągoty do wielkiego teatru... - Zatem ten pierwszy „występ"... - To było w Łasinie, miasteczku niedaleko Grudziądza. Prowadziłem tam jakiś kurs szkoleniowy dla aktywu ZMP. Pewnego wieczoru ostro napiliśmy się wódeczki w miejscowej piekarni. W cztery oczy - Dlaczego w piekarni? - Bo tam zdarzyła się okazja do wypicia. I po tej wódeczce wyszliśmy na ulicę. Tu muszę nadmienić, że dwa dni wcześniej podpalono nam siano, które przygotowaliśmy do sienników dla kursantów. - Dlaczego podpalono? - Małe miasteczko - byliśmy tam obcy, może dlatego. Ale myśmy uznali, że zrobiono to w ramach... walki klasowej. Przed piekarnią stały worki pełne suchych bułek. Nimi, a gdy ich zabrakło to także kamieniami, powybijaliśmy okna w co bogatszych, jak nam się wydawało, domach. Ponieważ takim domem był również dom sekretarza partii, więc jemu też wybiliśmy okno. Awantura była dzika. To był jeden z numerów, który mam na sumieniu. - A drugi? - Bezpośrednio po maturze dostałem przez ZMP skierowanie do Centrum Wyszkolenia Marynarskiego w Kruszwicy. Były tam kursy przygotowawcze do Szkoły Oficerskiej Marynarki Wojennej. Dowódcą ośrodka był komandor porucznik, który całą wojnę był we flocie na Zachodzie. Kadra, w większości, była apolityczna - normalni podoficerowie marynarki. Ale czasy były takie, że to nie komandor porucznik miał decydujący głos., lecz ja - 18-letni szczeniak, mianowany zastępcą komendanta do spraw politycznych. - Uderzyła panu do głowy woda sodowa? - Zaraz, zaraz... Jednym z pierwszych zarządzeń, które wydaję jest likwidacja kar w postaci mycia latryn, akcji „lotnik, kryj się!", robienia żabek itp. Dzięki temu mam za sobą wszystkich kursantów, ale nie kadrę, w której było sporo kaprali. Następnie zarządzam, że kadra ma jeść razem z kursantami. Na to kadra urządza mi bunt, mam ją przeciwko sobie. Ale mijają jeszcze trzy czy cztery dni. Kilku z kadry ostro narozrabiało w mieście i zgarnęła ich milicja. Poszedłem ze swoimi ludźmi na komisariat. Powiedziałem: - Ci, których zatrzymaliście podlegają żandarmerii wojskowej. Proszę ich natychmiast wypuścić. Oni mówią: nie. To ja wydaję rozkaz przybyłym ze mną kursantom: - Otwierać te drzwi! - Poskutkowało? - Jak zobaczyli z kim przyszedłem, to wypuścili zatrzymanych. I od tego dnia miałem za sobą i kadrę. Ale miasteczko nas nienawidziło, bo co sobota 1/3 kursantów, czyli 200 chłopa w marynarskich mundurach dostawało przepustki i ruszało na zabawę. Jakie szanse mieli miejscowi? Otóż w trakcie jednej z takich zabaw, trochę już podochocony, zarządzam zbiórkę kursantów. - Jak się bawicie? - pytam ich. Ktoś mówi: - Źle, obywatelu komendancie... - A to dlaczego? - No, nie śmiemy do dziewcząt... - Ach tak, to wy chcecie być zejmany, wy chcecie być matrosy. Widzicie te krzaki?... - Tak jest, obywatelu komendancie. - Widzicie te dziewczyny?... - Tak jest... - Jak mi się za 15 minut wszystkie krzaki nie będą ruszały, to cofam przepustki. I wróciłem do knajpy. Za pół godziny broniliśmy się, przyparci do wody, przed całą męską ludnością Kruszwicy. Musieliśmy wezwać na pomoc resztę kursantów, którzy przyszli z kijami od składanych łóżek. Poprowadziłem kontrnatarcie według wszystkich zasad otoczenia, wpędzania do środka, wyskakiwania przez okna itd. - Krótko mówiąc zorganizował pan niezłą bijatykę... - Taką, że już na drugi dzień przyjechała do nas specjalna komisja z Warszawy. I jestem przesłuchiwany jako ten niby prowodyr. Potem przesłuchiwana jest kadra i kursanci. I wyobrazi pan sobie - wszyscy, jak jeden mąż zeznają, że mnie wczoraj w ogóle nie było na miejscu. Rozumie pan? - Dali panu alibi. - Gdyby mnie wydali, to ja bym zobaczył studia jak koniec własnego ucha. Dostałbym ładne parę lat. Tymczasem na tym obozie dostałem później zawiadomienie, że mam się stawić na rozmowę kwalifikacyjną do Ministerstwa Kultury i Sztuki. I w marynarskim mundurze pojechałem do Warszawy. - To ciekawe, że wspominając lata powojenne, tak wielu ludzi - podobnie jak pan - podkreśla, że byl to czas zabaw, niezliczonych festynów, rozmaitych rozrób... - Tak przejawiało się odreagowywanie wojny. Jedni wrócili z frontu, inni wyszli z lasu... Nie można było kupić materiału na ubranie ani żadnej techniki, trudno W cztery oczy było o radio, ale można było się bawić, żarcia było w bród. Wszystkie knajpy były pełne... Ta atmosfera zmieniła się przy końcu tzw. planu 3-letniego, albo na początku 6- letniego. Pamiętam jak to pogorszenie mi się objawiło. Weszliśmy, żeby strzelić kielicha do baru „Pod dzwonkiem" a na gablocie leżało jedynie takie dzwonko śledzia, szaroburo-malinowe, potworne i nic poza tym nie było. - Nie ma pani nic prócz śledzia? Nic? Nawet kawałka kiełbasy? - spytał kolega. Ona na to: - Kiełbasy? A chwyć się pan za swoją... Taka była jej odpowiedź, która odzwierciedlała nowy stan zaopatrzenia rynku. - Od tamtego czasu minęło prawie pół wieku. Czy z perspektywy czasu nie wydaje się panu, że po wojnie współuczestniczył pan nie w budowaniu, lecz w niszczeniu kraju, że służył pan złej ideologii i złej sprawie? - O jakim niszczeniu pan mówi? Pan sądzi, że w 1945 roku wszyscy Polacy zdawali sobie sprawę z tego, że oto znów jesteśmy ujarzmieni, że zaczyna się jakaś nowa niewola? No, może niektórzy to sobie uświadamiali... - Nawet walczyli o to, by zmienić bieg wydarzeń... - Cześć im i chwała za to, pod warunkiem, że nie stawali się przy okazji bandytami. Bo i tak się zdarzało. Zresztą każda partyzantka gdzieś, w końcówce swojej doprowadza do tragedii. Nie sposób jednak kwestionować faktów: gdyby nie było po wojnie entuzjazmu, to Warszawa może do dziś pozostałaby nie odbudowana. Mnie cieszyło, że mogę się uczyć tej nowej Polski po polsku. Do organizacji młodzieżowych i do partii młodzi ludzie zapisywali się również z pobudek ideowych. - Ale ta idea się nie sprawdziła... - To wiemy teraz, wtedy nie wiedzieliśmy. Ja też uważałem, że idea jest w porządku, tylko ludzie ją psują. Ale pamiętam - po wojnie o okresie dwudziestolecia międzywojennego mówiło się, że to była jedna wielka hańba. Usuwało się w cień dokonania typu budowy CUP-u, Gdyni, a przecież w ciągu tych 20 lat z trzech różnych zaborów stworzono jeden naród, uchwalono jedno prawodawstwo... Mniejsza o to - wiem, do czego pan zmierza, więc powiem panu: historia zawsze była i jest wykorzystywana dla celów politycznych i ideologicznych, a nawet ci, co dobrze ja znają, na ogół nie wyciągają z niej wniosków. - A pan? - Ja stałem się człowiekiem szalenie wyrozumiałym, wybaczającym innym rozmaite przewiny. Tylko jednego nie toleruję: dobrowolnego skurwysyństwa. Bo nie wiem jakbym się zachował w sytuacji, gdyby mnie szantażowano, wyrywa- no paznokcie, czy wtedy bym wytrzymał... Kiedy jednak ktoś dobrowolnie donosi, dobrowolnie robi świństwa - wtedy nie ma przebaczenia. Do tego doszedłem. - Powiedział pan kiedyś: nigdy nie ukrywałem swego pochodzenia... - Nie ukrywałem i nie ukrywam. - Zatem jest pan rodowitym krakusem... - W Krakowie ja się tylko urodziłem w lecznicy położniczej i przebywałem po urodzeniu kilka dni. Potem matka zabrała mnie i pojechaliśmy do Gorlic. W drodze nastąpiła nagła zmiana pogody. Zrobiło się tak potwornie zimno, że przerażony konduktor ciągle zaglądał, jak mi opowiadała matka, do przedziału, czy ten noworodek jeszcze żyje. Ale okazało się, że to pierwsze zetknięcie się z zimnem może było nieprzypadkowe i dobrze zahartowało mnie na przyszłą Syberię. Natomiast Kraków jest miejscem, w którym nie tylko przyszedłem na świat, ale też zostałem życiu przywrócony, j;dy miałem 5 lat. -55 .x- mU Paszport babki Jerzego Hoffmana - Natalii W cztery oczy _? - W dzieciństwie sporo chorowałem: przeszedłem bardzo ciężko zwłaszcza odrę i szkarlatynę, po której były powikłania. Konieczne było przekłucie ucha. A życie uratował mi profesor Spiro, słynny krakowski laryngolog, który mi zrobił trepanację czaszki. Tak że, de facto, po raz drugi urodziłem się w Krakowie. Po trepanacji czaszki prawie rok nie chodziłem. Miałem bardzo silne bóle i moja niania Marynia brała mnie na ręce, stawała przy oknie okna i przy księżycu opowiadała bajki. Wiele tym bajkom zawdzięczam. Niestety, nie miały one wpływu na mój chroniczny katar, który mi minął dopiero na Syberii, w tamtym kontynentalnym klimacie. Nie pomogły żadne Rabki, żadne Iwonicze, żadne Sopoty, do których wozili mnie rodzice. - Był pan ich jedynym dzieckiem? - Jedynym i późnym. Proszę wziąć pod uwagę, że rodzice moi urodzili się oboje w 1898 roku. Matka była o parę miesięcy starsza od ojca. To w momencie mojego poczęcia mieli 33 lata, a moich urodzin 34. Dlaczego tak się stało? No cóż, ojciec mój poszedł na front w wieku 18 łat, w 1916 roku i walczył jako oficer ce-kaemów CK Austro-Węgier na froncie włoskim, gdzie był 3-krotnie ranny. Koniec wojny zastał go w szpitalu polowym. Trzecia rana była bardzo poważna. Rekonwalescencja trwała długo. I dopiero gdzieś w 1921 roku ojciec stanął na nogi. Potem studia. Numerus clausus, który już wtedy obowiązywał w Polsce, spowodował, że ojciec studiował na uniwersytecie w Pradze. Tam zresztą spotkali się z matką. Lata studiów, potem nostryfikacja dyplomów, zarówno przez ojca, jak i przez matkę. Najpierw na Uniwersytecie Lwowskim, później Jagiellońskim. Wszystko to były lata. A ponieważ w owym czasie przed urodzeniem dziecka jednak ludzie myśleli o tym, żeby stworzyć jakiś byt, no to czasu na stworzenie tego bytu było ile? Trzy do czterech lat. No i dlatego ja tak późno się urodziłem. - Dzieciństwo spędzał pan w Gorlicach - centrum rozwijającego się wówczas zagłębia naftowego. Co robili tam pańscy rodzice? - Pracowali jako lekarze. W Gorlicach mieszkali też moi dziadkowie ze strony matki. Mieli sklep bławatny na ulicy 3 Maja, niedaleko rynku. Obok nich mieszkała zaś siostra mojej babki, ciocia Sonia. Natomiast, siostra mojej matki, ciocia Rózia wyszła za mąż za adwokata Tyslowitza, który miał kancelarię w Jędrzejowie. Wujek Henryk był dobrym adwokatem. Miał jedną, że tak powiem, namiętność. Były nią karty. I gdy od czasu do czasu zgrywał się do szczętu, wtedy ciotka Rózia razem z dziećmi, moim kuzynem Julkiem i kuzynką Zosią, na czas, póki będzie trochę gotówki, lądowali u dziadków w Gorlicach. - Skąd pochodzili pana dziadkowie? - Dziadek Józef - ten ze strony matki - wywodził się ze starej rodziny rabinac- kiej, z rabinów Żółkiewskich, którzy mieli jeszcze papiery od Jana III Sobieskiego za zasługi w walkach z Turkami. Był człowiekiem wykształconym. Mówił bardzo dobrze po polsku, ale oczywiście mówił też w jidysz i po niemiecku. Zachowywał tradycje i wszystkie święta aż do wybuchu II wojny odbywały się właśnie w domu dziadka ze strony matki. Tyle, że ja nie lubiłem specjalnie dziadka Józefa. Był taki kostyczny, akuratny, ale parę groszy na lody u Finder- mana zawsze od niego dostawałem. Przepadałem natomiast za dziadkiem Maurycym lub jak pan woli Morycem. - czyli ojcem pana taty... - Tak. I nie lubiłem z kolei żony dziadka Maurycego, babci Natalii. Wiecznie była chorowita, zresztą może to ja tylko pamiętam ją taką leżącą, jęczącą, dbającą bardzo o siebie i tak dalej. Jakoś do niej nie miałem serca. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ta babcia nie jest/ tamtym dziadkiem i odwrotnie. Bo babcia Antonina też mi nie pasowała do dziadka Józefa. Mogłem godzinami siedzieć pod stołem, patrząc jak babcia Antonina rozczesywała swoje piękne, wspaniałe włosy, które jej spadały aż poniżej kostek. - Kim był dziadek Maurycy? - Pochodził z wielodzietnej, świeckiej rodziny polskich Żydów. Ponieważ rodzice szybko go odumarli, jako najstarszy z rodzeństwa musiał na swoich barkach trzymać rodzinę. Nie studiował. Jak pamiętam, przed wojną był dyrektorem wielkich tartaków w Oszczadnicy. - Gdzie to jest? - Na Słowacji. Tam jeździliśmy na wakacje. Pamiętam stamtąd zapach drzewa, pracę tartaków, drezyny pędzące po wąskotorówkach, burzliwą rzekę, drewniany dom, stosy drzewa i syreny oraz światła przejeżdżających nocą pociągów... A dziadek imponował mi szalenie. Był fantastycznym znawcą drzew, myśliwym. - Czy może zabierał pana na jakieś polowania? - Nie, byłem za mały. Natomiast pamiętam trofea myśliwskie w jego domu. Pamiętam jak fantastycznie strzelał do lotek. Chodził z laską, której w ogóle nie potrzebował. Dla podparcia się tylko ta laska była potrzebna, dla stylu. Bo chodził zawsze wyprostowany jak świeca. Gdy szedł ulicą, to baby się za nim oglądały, choć miał już wtedy 7o lat. I był łysy jak kolano. Łysy jak mój ojciec i jak pan widzi, ja też. W cztery oczy - Słyszałem, że łysina jest dziedziczna, ale co drugie pokolenie... - Okazuje się, że niekoniecznie. Dziadek Maurycy nigdy głosu na mnie nie podniósł. Gdy coś nabroiłem, to po prostu ruszał wąsem - a miał wspaniałego wąsa - patrzył na mnie i mówił: „pastuch ostatni..." I to była dla mnie najgorsza kara, jaką mogłem ponieść. Właziłem pod stół i w ogóle robiłem wszystko, żeby dziadka nie zobaczyć. - Czy często pan bywał w dziadka Maurycego? - Po zajęciu przez przez Niemców Czechosłowacji, w roku 1938, dziadkowie ze strony ojca przyjechali do Polski. Zamieszkali również w Gorlicach, w takiej willi wiodącej do parku. Ten park był znany, bo był tam pawilon, gdzie co sobota odbywały się dancingi przy lampionach. Chodzili na nie również moi rodzice. Natomiast dla mnie park był miejscem zabaw i wojen toczonych z grupami rówieśników. Oczywiście, bawiliśmy się najczęściej w wojsko. Zabawki mojego dzieciństwa to głównie ołowiane żołnierzyki - miałem u siebie najprzeróżniejsze formacje, od rycerstwa poprzez husarię, okres napoleoński aż do wojny bolszewickiej włącznie. Posiadałem nawet żołnierzy z wojny abi-syńskiej, nie mówiąc już o Indianach. Jednakże największym moim przeżyciem było to, że z jakiejś okazji dostałem prawdziwe, kupione w Krakowie czako ułańskie i szablę. - Był pan wtedy szczęśliwy? - Tak, to był absolutnie szczęśliwy, beztroski czas. - Pomimo poważnych chorób, które pan przechodził? - Mimo chorób. Mimo tego, że miałem mnóstwo piegów, byłem bardzo rudy, w związku z tym nie tylko przezywano mnie „Jurek ogórek, kiełbasa i sznurek, kiełbasa uciekła a Jurek do piekła", bo to jest normalne, związane z imieniem, ale także nazywano mnie: „rudy wlazł do budy, wylazł z budy i jeszcze rudy". To mnie nie bolało. Miałem frajdę, kiedy banda starszych chłopców, którzy jak my wszyscy również bawili w wojsko, zaczęła nas się bać. A stało się to wówczas, kiedy ich komendanta dorwaliśmy, gdy on był sam. Przywiązaliśmy go do ławki i zbiliśmy tak, jak potrafią zbić młodsi i słabsi gówniarze kogoś, kto się nad nimi znęcał dotychczas. I proszę sobie wyobrazić, że po tym starsi chłopcy już nas nie nękali. - Ale ile lat miał tamten komendant? - Skoro my mieliśmy po 6-7 lat, to on mógł mieć dziesięć, jedenaście. Dzięki niemu przekonałem się, że sposobem można pokonać nawet starszych od siebie. ? ? W cztery oczy I kiedy później Wicka Barków - najsilniejszy chłopak w Sidorowce, czyli w Ałtajskim Kraju, znęcał się nad jednym malcem, to ten, za moją namową, wyczekał chwili, kiedy Wicka nachylił się mocno nad studnią. I jak wypiął mocno tyłek, to mu weń wpakował szydło szewskie. Takiego ryku i wycia nie słyszałem jak żyję. - A jaką otrzymał pan kindersztubę od rodziców? - W domu nie byłem bity. Tak naprawdę to dostałem od ojca dwa razy pasem, ale za to takim oficerskim, z I wojny światowej. Pierwszy raz dostałem lanie po tym jak wszedłem do domu zabeczany, skarżąc się, że mnie chłopcy