16395
Szczegóły |
Tytuł |
16395 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16395 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16395 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16395 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jerzy Hoffman
chuligana żywot własny
LUDZIE KINA
© by Stanisław Zawiśliński © by Wydawnictwo „Skorpion" s.c
Układ i redakcja: Stanisław Zawiśliński
Projekt okładki i opracowanie graficzne: Grzegorz Wiśniewski
Zdjęcia na okładkach: Krzysztof Wojdewski, Zenon Zyburtowicz, Andrzej
Przestrzelski
Repodukcje: Krzysztof Wojdewski, Jan Słodowski
Skład, łamanie, redakcja techniczna: Małgorzata Trębicka
Autorzy zamieszczonych zdjęć:
Krzysztof Wojdewski, Mateusz Manikowski, Zenon Zyburtowicz, Stanisław
Zawiśliński,
Andrzej Przestrzelski, Romuald Pieńkowski
W książce zamieszczono również zdjęcia i dokumenty z archiwum rodzinnego Jerzego
Hoffmana oraz ze zbiorów Filmoteki Narodowej i wyd. Skorpion.
Nie udało się zidentyfikować autorów wszystkich zdjęć.
Publikacja powstała przy pomocy
KOMITETU KINEMATOGRAFII
i
MIASTA
STOŁECZNEGO WARSZAWY
???
Specjalne podziękowania wydawca składa Panu SŁAWOMIROWI SALAMONOWI
i
Syrena entertainment urouf
ISBN 83-86466-21-9
hX5 05
Stanisław Zawiślinski
oraz
Joanna i Waldemar Piątek (współpraca)
chuligana żywot własny
WYDAWNICTWO skorpion
Warszawa 1999
) ?
??
^71
Dlaczego Hoffman?
Jest kimś nietuzinkowym, o niezwykłym życiorysie i nieprzeciętnych dokonaniach.
Już to, że zwyciężył w „wojnie 30-letniej" o ekranizację całej „Trylogii"
Sienkiewicza może być powodem, by go podziwiać za hart ducha i wytrwałość, za
energię i siłę woli.
A przecież z nazwiskiem Hoffmana kojarzy nam się nie tylko „Pan Wołodyjowski" i
„Potop", nie tylko nominacja do Oscara, „Znachor" i „Trędowata" - także
„Gangsterzy i filantropi", „Prawo i pięść", „Trzy kroki po ziemi" i ciekawe
dokumenty, które zrealizował razem z Edwardem Skórzewskim. Nie da się zresztą
ukryć, że duet Hoffman - Skórzewski, który rozpadł się ponad 30 lat temu, obrósł
w legendę...
Byłem ogromnie ciekaw, co o swojej drodze życiowej i karierze artystycznej ma do
powiedzenia sam Hoffman. Pragnąłem go posłuchać, tym bardziej, że znany jest
jako wspaniały gawędziarz - być może jeden z ostatnich, którzy tak, „po
staropolsku", gawędzić i biesiadować potrafią. Niewątpliwie jest jedną z
najbarwniejszych postaci polskiego kina. Chciałem zatem więcej dowiedzieć się o
jego powikłanych losach, kulisach zawodowych sukcesów i porażek, porozmawiać o
życiu.
Jestem wdzięczny Jerzemu Hoffmanowi za to, że w trudnym dla siebie okresie
zmagań z „Ogniem i mieczem" i równocześnie z chorobą żony, znalazł czas, by
podzielić się - na potrzeby tej książki - swoimi pełnymi anegdot wspomnieniami i
refleksjami. Dzięki temu mogę Państwu przedstawić artystę takim, jak on sam
siebie postrzega i jak widzą go inni.
Zdaję sobie sprawę, że jest to tylko jeden z wielu możliwych sposobów
zaprezentowania sylwetki popularnego reżysera, ale - mam nadzieję - nie nudny.
Żałuję jedynie, że nie możecie Państwo zobaczyć Hoffmana w akcji, „na żywo". Gdy
będziecie czytać wywiad z nim, miejcie na uwadze, że jest on człowiekiem
niesamowicie żywiołowym. Nie sposób go wtłoczyć w jakiekolwiek ramy - myślę, że
potrzebuje przestrzeni, dobrze czułby się mając do dyspozycji konia i step ...
Tytuł podsunął mi sam bohater tej książki. Gdy nieco oponowałem, stwierdził
wprost: byłem chuliganem. - To może „chuligan za kamerą"? - sugerowałem. - Nie,
za kamerą, to nie...
Cały Hoffman? Niewykluczone...
Stanisław Zawiśliński
w cztery oczy
rozmawiają Jerzy Hoffman
Stanisław Zawiśliński
W cztery oczy
HOFFMAN
Stanisław Zawiśliński:
- Czy lubi pan ten dom na Mazurach, w którym teraz rozmawiamy? Jerzy Hoffman:
- To sanatorium dla duszy.
- Czuje się pan tu już zakorzeniony?
- Trudno powiedzieć, że jestem gdziekolwiek mocno zakorzeniony.
- Naprawdę?
- Mogę powiedzieć, że czuję się zakorzeniony pod polską szerokością
geograficzną, i to jest prawdą, ale też nie do końca. Z moją żoną, Walą, niemal
od początku byliśmy takimi koczowniczymi duszami. Wiele - razem i osobno -
podróżowaliśmy po świecie, bodaj siedem razy zmienialiśmy miejsce stałego
zamieszkania. A przed spotkaniem Wali, to sam pan wie: dzieciństwo spędziłem w
Gorlicach, potem pięć lat na Syberii, następnie byty Siedlce, Bydgoszcz...
- studia w Moskwie...
- tak, i dopiero po nich zamieszkałem w Warszawie. A tutaj, na Mazurach, niemal
od 20 lat spędzam po kilka miesięcy w roku. Nie da się ukryć, że coraz częściej
chodzi mi po głowie, by tylko na zimę wracać stąd do Warszawy. Niewykluczone, że
tu jest moje właściwe miejsce na ziemi.
- Nie zamierza już pan go szukać gdzie indziej?
- Chyba nie. Nie chce mi się dalej podróżować. Nigdzie specjalnie mnie nie
ciągnie. No, może wybrałbym się jeszcze zimą na jakiś czas do Hiszpanii lub do
Grecji, by pokąpać się w ciepłym morzu. Tam mogę się poczuć jak u siebie w domu,
te kraje odpowiadają mi pod względem ludzkich temperamentów i kulturowo.
Pobyłbym tam sobie trochę i wrócił.
-Na Mazury...
- Jasne! Tu jest po prostu w dechę. Wala również pokochała to miejsce, choć
początkowo nie miała do niego serca. Myślała, że mam taki kaprys, ale gdy
zobaczyła moje zaangażowanie w budowę tego domu, to zaczęła mnie tutaj dowozić z
Warszawy. Cóż, ja do 60 roku życia nie miałem prawa jazdy... Przez lata
doprowadzałem to siedlisko do jakiego takiego stanu. Zresztą nie posiadałem tyle
pieniędzy, by szybko ten dom remontować. Toteż rozrastał się on stopniowo.
Stolarz z drugiego brzegu jeziora przez parę lat robił mi meble.
A ja zdobywałem gwoździe, sedesy, pralki, umywalki - wtedy wszystko było
problemem. Kilka lat temu zbudowałem na wodzie taras, postawiłem garaż, szopę na
łodzie...
-1 to pana jeszcze bardziej związało z tym miejscem?
- Oczywiście. Mam tu ogromną frajdę w chodzeniu po lesie, zbieraniu grzybów,
pływaniu... Po raz pierwszy odczułem potrzebę takiego bliskiego obcowania z
naturą podczas zdjęć do „Pana Wołodyjowskiego". Była jakaś przerwa. Poszedłem
odpocząć do pobliskiego lasu i roztopiłem się w ciszy. Poczułem, że tego
potrzebuję...
- A jak pan odkrył to miejsce?
- To nie ja je odkryłem. Kiedy na poligonie w Orzyszu kręciliśmy „Do krwi
ostatniej", woził mnie taksówkarz, pan Jan Brzuchalski z Ełku. To on ciągle mnie
namawiał: - Panie Jureczku, panie Jureczku, może by pan dom tu kupił... - Panie
Janku, jaki dom? Przecież my z żoną jesteśmy Cyganami - odpowiadałem, ale on nie
ustępował. Pewnego razu, tak na odczepnego, powiedziałem mu, że jakby tu był dom
w wodzie, to może bym taki kupił. On zbaraniał. - Jak to? Dom w wodzie? - Tak.
Taki, żeby stał w wodzie... - Panie Jureczku, kiedyś, za Niemca, to były takie
domy, a teraz to nie... - Jak nie ma, to nie ma, trudno. Minęło z pół roku. I
oto niespodziewanie telefonuje pan Janek. - Jest dom w wodzie - mówi.- Niech pan
przyjeżdża natychmiast...
- To brzmiało intrygująco...
- Był akurat środek mroźnej zimy. Wszystko zasypane na biało. Nie można było
dojechać pod wskazane miejsce. Z Wojtkiem Wójcikiem i Jurkiem Gościkiem, którzy
mnie zabrali autem, musieliśmy się zatrzymać na drodze i ostatni kilometr
przejść w śniegu po kolana. Gdy tutaj dotarliśmy ujrzałem popękany, niemalże
kompletnie zrujnowany dom nad zamarzniętym jeziorem. Wielka cisza i wielka
przestrzeń...
- Miał pan jakieś skojarzenia związane z tym widokiem?
- Tak, powiało mi wtedy czymś z dzieciństwa spędzonego na Syberii. Oczywiście,
nie można tego miejsca porównać do tajgi, aczkolwiek wyglądało jak odludzie. Nie
było żadnych telefonów, telewizji ani choćby lodówki. Jeszcze na początku lat
80-tych, kiedy przyjeżdżał tu do mnie Leszek Bajer, nieżyjący już kierownik
literacki zespołu „Zodiak", ratowała nas kuchenka gazowa, a jedynym miejscem,
gdzie można się zakotwiczyć była kuchnia. Tam, na cegłach, leżała deska i to był
nasz stół. A jak się widziało jakikolwiek samochód na horyzoncie, to
W cztery oczy
było wiadome, że to ktoś jedzie do nas. Bo nikt w okolicy nie miał samochodu. A
teraz nie ma domu, w którym nie ma auta. Czasami są dwa. Z telefonami też nie ma
problemu - są komórki. Mimo, że cywilizacja wpycha się dość gwałtownie, to wciąż
jest tu cudownie.
- Nie czuje się pan tu jak w jakiejś samotni?
- Nie. Przeważnie odwiedzają mnie tu rozmaici ludzie. Znajomi z kraju i zza
granicy. Niedaleko stąd prowadzą pensjonat Zosia Nasierowska i Janusz Majewski,
mieszkają Ala Wahl i Jurek Żurek, obok mam wspaniałych sąsiadów. I w pobliskim
Ełku też. Spotykamy się, odwiedzamy. Bywały u mnie przyjęcia i brydżyki - takie
z panem, wójtem i plebanem. Ale zdarzało się, że przebywałem tu sam przez 3-4
miesiące.
-1 co pan wtedy robił?
- Ładowałem akumulatory. Czytałem, słuchałem muzyki, wiosłowałem. Wielokrotnie
opłynąłem łodzią to jezioro. Przyroda nie pozwala się nudzić. Ciągle chciałoby
się na nią gapić. Można tu poobserwować walki łabędzi o swoje tereny,
kilkanaście odmian kaczek, nawet kormorany tu bywają. Proszę spojrzeć na to
jezioro: w ciągu dnia ono zmienia się kilkanaście razy. Zmienia się jego kolor,
fale, niebo nad nim, słońce, gwiazdy, księżyc...
- Pańska żona chyba ma rację, twierdząc, że jest pan romantykiem...
- Tak panu powiedziała? Hm... Ale mew to nie lubię, bo te bez przerwy osrywają
mi molo. Początkowo wystawiałem przeciwko nim stracha na wróble. Potem biegałem
i je przeganiałem. W końcu kupiłem na targu ruską pompę wodną i mogę zmywać ten
osrany pomost, kiedy tylko chcę.
- Ustąpił pan mewom...
- Wie pan, okazuje się, że ja nie mam myśliwskiej natury. Choć jako gówniarz
polowałem na Syberii, to później już ani razu nie strzelałem do żadnej zwierzyny.
Mimo namów, nie wstąpiłem do koła łowieckiego.
- Wystarcza panu, że ma pan dwa ogromne psy...
- Wystarcza. One są wspaniałe. Żyjemy ze sobą w wielkiej przyjaźni. Ja tylko
kotów nie lubię.
rSW
U
???
- Dlaczego?
- Kiedyś, na Syberii, koty wyjadły nam ostatni, traktowany jak lekarstwo,
kawałek masła. Wtedy zraziłem się do kotów.
- Szkoda... Ale rybki podobno pan lubi.
- Owszem, ale zdradzę panu, że nie jestem dobrym wędkarzem. Wystarcza mi, że kij
pomoczę w wodzie. Za to znajomi, którzy tu przyjeżdżają, czasem nie schodzą z
pomostu. Andrzej Kopiczyński czy Adek Drabiński rybki łowią namiętnie.
- A pan je potem przyrządza...
- No tak, bo ryby z patelni po prostu uwielbiam i lubię je sam pitrasić. I nimi
zakąszać.
- To ciekawe, bo zdaje się, że jest pan zodiakalną Rybą...
- Ja jestem Rybą, a Walentyna - Wagą. Tu, na ścianie, wiszą dwa rysunki, które
wyobrażają nasze znaki Zodiaku.
- Są trochę frywolne...
- Trochę. Kupiliśmy je w Moskwie u takiego malarza, Prisinowa. Najbardziej
podobał nam się inny jego obraz, wyobrażający Strzelca: z jednego pnia, z
jednego korpusu, wyłaniali się mężczyzna i kobieta przeszywający się nawzajem
strzałami z łuku. No, ale Strzelec to nie nasz znak, choć nam pasował.
- Czy dla relaksu maluje pan albo fotografuje?
- Czasem fotografuję. A jeśli chodzi o malowanie, to powiem panu, że na studiach
największe kłopoty miałem z kompozycją i rysunkiem. Zwykle rysował za mnie Edek
Skórzewski, a ja to oddawałem jako swoje prace. Ale kiedyś sam coś narysowałem i
wtedy stary profesor - wykładowca orzekł, że to nie jest mój rysunek, bo ja nie
potrafię tak dobrze narysować. Byłem oburzony, wyszedłem z sali i powiedziałem,
że nie będę zdawał tego przedmiotu, dopóki ten stary pierjiik nie umrze. I niech
pan sobie wyobrazi: wracam po wakacjach na uczelnię, a tam jest akurat
wystawiona trumna tego profesora. Okropnie się wtedy poczułem...
W cztery oczy
HDFFMRN
- Nie dziwię się... Ciekaw jestem: czy pobyty na Mazurach owocują jakoś w
pańskiej twórczości?
- Bezpośrednio, to nie.
- Ale pisze pan tu przecież scenariusze...
- Coś rzeczywiście powstało - jakieś wersje „Ogniem i mieczem", scenariusz
niezrealizowanej „Córki kapitana". Za tym stołem siedzieliśmy z Wołodią i
pisaliśmy, jak się okazało, do kosza...
- Kilka lat temu czytałem, że „Córka kapitana" jest kierowana do produkcji...
- Przygotowania były zaawansowane. A motto tego filmu brzmiało: bunt rosyjski
jest straszny i bezmyślny.
- Chodziło o powstanie Pugaczowa...
- O powstanie, o ruski bunt. Film miał powstać w koprodukcji polsko- rosyjskiej.
Kiedy Rosjanie zarezerwowali już pieniądze, to u nas to zastanawiano się, czy je
dać na rosyjski temat. Gdyby chodziło o ekranizację zachodniego klasyka, to nie
byłoby pewnie wątpliwości. A Puszkin? Zabrakło mi jednego głosu, żeby wtedy
dostać fundusze. Potem zmieniono decyzję, ale wówczas z kolei Rosjanie mieli
kłopoty finansowe. W rezultacie ja zrezygnowałem z dalszych starań i ten film
przeleciał mi koło nosa.
- Żałuje pan?
- W dzisiejszych warunkach nie podjąłbym się kręcenia tego filmu w Rosji. Kilka
lat temu była jeszcze na to szansa. Pytał pan, co tu porabiam? Sprowadziłem stół
montażowy i montowaliśmy w tym domu „Piękną nieznajomą", i kawał „Ogniem i
mieczem". Da się tu popracować, nikt nie przeszkadza. Powiem panu: to naprawdę
jest magiczne miejsce.
- Dlaczego magiczne?
- Ze względu na krajobraz i ze względu na tutejszych ludzi, prawdziwie
zrośniętych z przyrodą.Oni są jacyś inni; inni nie tylko od nas, mieszczuchów.
Może są tacy, bo w większości pochodzą z kresów. A może po prostu nie zatracili
jeszcze swego autentyzmu, potrafią być sobą. To również dzięki nim zdarzają się
tu dziwy nad dziwy. Czy widział pan kiedyś pływające koty i świnie?
13
HOFFMAN
-Nie.
- No właśnie... A ja widziałem. Kiedy podpływali tu okoliczni rybacy, to
miejscowe koty zbiegały się i wskakiwały do ich łodzi wypełnionych rybami. A
rybacy te koty za szyję i szuuu - wrzucali do wody. One zaś wcale nie topiły się.
Spokojnie dopływały do brzegu i tam otrząsały sobie każdą łapę z osobna. Psy,
gdy wyjdą z wody, otrząsają się całe, a koty, elegancja, Francja - najpierw
łapka, potem nóżka... Mówię panu, jak śmiesznie to wygląda.
- A świnie?
- Naprzeciw jest wyspa obłożona kamieniami. Przepiękna. Kiedy myślałem o
ekranizacji „Starej baśni", to planowałem wybudowanie na tej wyspie, dekoracji
pogańskiej świątyni. Otóż na tę wyspę mój sąsiad wywoził jałówki i owce. I One
się tam pasły. A może i świnie mi się wyżywią na wyspie - pomyślał. Ale świnie
nie miały czym się pożywić. Toteż nocą przepływały one jezioro, by na brzegu, w
chłopskich gospodarstwach ryć i dokarmiać się. Wreszcie, gdy straty zaczęły być
dolegliwe dla gospodarzy, urządzono zasadzkę i okazało się, że to grasują nie,
jak sądzono, dziki, lecz świnie. I one, gdy wieś spała, tak pływały sobie z
wyspy na ląd i z powrotem. Takie są inteligentne!
- To, co pan opowiada chciałoby się zarejestrować na taśmie filmowej. Czy nie
myślał pan o realizacji filmu dokumentalnego właśnie o tych odkrytych przez
siebie Mazurach?
- Nie wiem, czy dzisiaj potrafiłbym jeszcze nakręcić dobry film dokumentalny.
Dokument to dla mnie etap już chyba zamknięty. Powinni zajmować się nim ludzie
młodzi, którzy lepiej i ostrzej widzą. Bo zawsze tak jest, że zapłon jest
większy w młodszym wieku.
- Uważa pan, że reżyser wraz z wiekiem zatraca przenikliwość spojrzenia?
- Każdy wiek ma swoje prawa. A zawód reżysera w moim przekonaniu wymaga - poza
posiadaniem talentu - niesłychanej siły i odporności psychicznej oraz fizycznej.
Trzeba umieć w porę odejść z ringu. To jest tak samo jak w sporcie. Jeśli się
jest na tym ringu za długo, to może się kończyć niekiedy żałośnie.
- Ale są reżyserzy, którzy w pełnię sił twórczych wykazują w późnym wieku...
- Ja też nie zawiesiłem kamery na kołku. Może jeszcze coś nakręcę. Mam kilka
pomysłów, kilka niezrealizowanych scenariuszy. Może coś napiszę. Kiedyś
zamierzałem spisać moje awantury, wybryki, całe te zwariowane losy. Myślałem
nawet, że można to zatytułować: „Żywot chuligana"...
W cztery oczy
- Dlaczego chuligana? Uważał się pan za niego?
- Ja nim byłem.
- Nie wierzę. Alain Delon też twierdzi, że gdyby nie został aktorem, to byłby
gangsterem. Ludziom podobają się takie wyznania...
- Mój Boże, ja nie jestem Delonem. Sporo lat upłynęło zanim się wyszumiałem. A
kiedyś trzeba wyspowiadać się z grzechów młodości. Chciałem to zrobić. Bo czasem
na wspomnienie tego, co kiedyś wyczyniałem, ciarki mnie przechodzą po plecach.
Szczególnie jeden wybryk nie daje mi spokoju...
- Co to było?
- Proszę pana: jest rok 1949. Bydgoszcz. Urządzamy sobie z moim dobrym kolegą,
Markiem, bal pułkownikowski.
- Pułkownikowski?
- Tak go nazywaliśmy. Jak rodzice wyjeżdżali, to zapraszałem do mieszkania gości.
Z kolegami przebieraliśmy się w stroje oficerskie mojego ojca i balowaliśmy.
Strzelaliśmy z werandy. Butelki wrzucaliśmy do pobliskiego ogrodu klasztornego.
Udające się na poranne nabożeństwo mniszki wznosiły okrzyk ku niebu i rozkładały
ręce - nie mogły pojąć skąd wzięły się u nich te butelki po alkoholu. Nigdy się
tego nie dowiedziały.
-1 to panu nie daje do dziś spokoju?
- Takie wygłupy, to pestka. Podobnie jak moje motorowe szaleństwa wykonywane
bez prawa jazdy, za to w ojcowskim mundurze wojskowym.
- Imponowało panu udawanie wojskowego?
- Pewnie! Ale pewnego razu przebrany za pułkownika nadziałem się na tatę z mamą,
idących mi naprzeciw. Ojciec był akurat ubrany po cywilnemu i gdy mnie
spostrzegł, to go zamurowało. Warknął do mnie: - Do domu, gówniarzu... No cóż,
idziemy: ojciec milczy, matka cała w nerwach... Tymczasem przechodzący naprzeciw
nas wojskowi oddają mi honory. A ojciec odruchowo salutuje do kapelusza. Ja
mówię: - To nie tobie salutują, tylko mnie... Wtedy ojciec już nie wytrzymał -
roześmiał się...
- Czy po tej wpadce zaprzestał pan korzystania z ojcowskich mundurów?
- Skądże! Ani z tego, ani z urządzania tych pułkownikowskich balów. Na ten, o
którym wspomniałem, nie doszły dwie dziewczyny. To był czas, kiedy obowiązywały
pewne kanony - jest tyle par, ile pokoi. Pokoi było pięć. Ale dwie
?FMHN____________________________________________________—----------------------
------------
dziewczyny nawalają. Wychodzimy więc z moim kolegą, Markiem, na ulicę: idą.
Jedna z nich nieco w oddali, drugą prowadzi matka. Próbujemy podejść, ale matka
drze się, że jej córka musi wrócić do domu. Wobec tego wycofujemy się. I
zostajemy z jedną tylko dziewczyną.
- Was dwóch i ona jedna....
- Na tym polega problem, bo pozostałe towarzystwo jest w komplecie. Co robić?
Wkładam gabardynowy, wojskowy płaszcz ojca. Biorę jego czapkę wojskową. Marek
też jest przebrany w mundur. Wzywamy taksówkę. Pędzimy na drugi koniec
Bydgoszczy. Zatrzymujemy się pod domem tej dziewczyny, która szła z matką. Brama,
podwórko, drzwi na parterze. Dzwonimy. Cisza. Dzwonimy raz jeszcze. - Kto tam?-
słyszymy zza drzwi. - Otworzyć! - mówię stanowczo. Zza łańcucha od drzwi wyłania
się kobieta. - Czy tu mieszka taka i taka?
- pytam ją o dziewczynę. - Tak, ale nie ma jej w domu, uciekła. - Uciekła?
Otworzyć! - Wchodzimy. - Nie palić światła! Poruczniku, latarka - komenderuję do
Marka. Kobieta pyta: - Co się stało? - Czy dzisiaj dwóch osobników podchodziło
do was na ulicy? - pytam. - Tak... - No właśnie... Wchodzę do mieszkania, gdzie
dostrzegam łóżko, w którym leży przerażony chłopak. - Kto to jest? - Mój syn. -
A gdzie córka? - Nie ma, nie wróciła... Gdy chcemy wyjść z mieszkania, ona
akurat pojawia się w bramie. Mówię więc do jej matki, całej już rozdygotanej: -
Nikogo tutaj nie było. Zrozumieliście? - Tak, panie pułkowniku. Nikogo tutaj nie
było. A co z moją córką? - Wróci jutro, najpóźniej pojutrze... No i poszliśmy z
nią do taksówki i na bal. W naszym mniemaniu wykonaliśmy świetny numer,
wspaniały dowcip. Ale jakiego strachu napędziliśmy tej kobiecie, matce
dziewczyny? Z kim ona mogła kojarzyć tak obcesowo się zachowujących ludzi w
gabardynowych płaszczach bez dystynkcji, w butach z cholewami, w czapkach
oficerskich bez orzełka?
-ZUB...
- ... i jak ona tego UB musiała się bać, skoro wyglądający na ubeków zabrali ze
sobą jej córkę, a ona zgodziła się o tym milczeć!
- Nie poniósł pan żadnych konsekwencji tamtego „dowcipu"?
- Wszystko uszło mi na sucho. Ale czy w normalnych warunkach byłoby to możliwe?
Tamten wybryk wiele mówi o atmosferze lat stalinowskich. Wspominam go, bo jawi
mi się dzisiaj jako wielkie oskarżenie tamtych czasów, tamtego systemu i także
nas, młodych ludzi, którym w ówczesnym klimacie politycznym takie kretyńskie
pomysły wpadały do głowy, i często uchodziły bezkarnie.
W cztery oczy
- Ile pan miał wtedy lat?
- Siedemnaście... Ale uważałem się za dorosłego. Miałem już za sobą niezłą
szkołę życia. Moje beztroskie dzieciństwo skończyło się w roku trzydziestym
dziewiątym, no, w czterdziestym. Potem było te pięć lat przyspieszonej,
wszechstronnej edukacji życiowej. Toteż kiedy miałem lat trzynaście, to można
powiedzieć, że pod względem doświadczeń miałem osiemnaście, a może i dwadzieścia.
Pan mnie rozumie? Czułem się normalnie dorosłym człowiekiem.
- W okresie licealnym był pan przewodniczącym międzyszkolnego zarządu ZMP...
-Tak.
- A wcześniej działał pan w ZWM-ie...
- Oczywiście. Jednakże pierwszą organizacją, do której wstąpiłem do przyjeździe
do Bydgoszczy było, oczywiście, harcerstwo. W harcerstwie jednak byłem krótko,
bo po kilku miesiącach drużynowy wezwał mnie do siebie i powiedział: Ty nie
możesz być w polskim harcerstwie, ponieważ jesteś Żydem.
- Tak panu powiedział?
- Tak, dokładnie. Wydawało mi się, że) świat mi się wtedy zawala kompletnie.
Kilka dni później wstąpiłem do Związku Walki Młodych. Założyłem koła ZWM-u w
mojej i paru innych szkołach, stworzyłem zarząd międzyszkolny. Przewodniczącym
Zarządu Miejskiego ZWM był wtedy taki inteligent, nawiedzony ideowiec Obuch
Woszczatyński. Wywarł na mnie ogromny wpływ. Podobnie jak Henryk Prygan,
pozbawiony wszelkiej koniunkturalności, głęboko wierzący w to co robi chłopak,
który później został przewodniczącym ZMP w Bydgoszczy. Dzięki nim niesłychanie
wyżywałem się w działalności politycz-no-organizacyjnej. Do tego stopnia, że
stałem się postrachem dyrektorów bydgoskich szkół.
- Z jakiego powodu oni się pana bali?
- Może się zanadto nie bali, ale musieli się ze mną liczyć: urządzałem przecież
w szkołach masówki, wiece, wygłaszałem agitacyjne przemówienia, zwalniałem z
lekcji uczniów a nawet całe klasy pod pozorem jakichś zebrań czy czynów
społecznych
- Wierzył pan w socjalizm?
- Jeszcze jakypwięcie, glinko wierzyłem. Byłem przeszkolonym aktywistą^ potem
p&olifem- lńYiycM Stałem się potwornym demagogiem. Kilka lat
?? %,
fi,
\
W cztery oczy
później, gdy studiowałem w ZSRR, demagogia moich rodaków została skierowana
przeciw mnie i wtedy oprzytomniałem, stałem się bardziej sceptyczny. Już nie
rzucałem sloganami. Ale to później. W moich czasach ZMP-owskich nie lubiłem
tylko tych zebrań aktywu, które organizowano wieczorem, a one przeciągały się
często do późna w nocy. Przykład brany był z Josipa Wissarionowi-cza, który
nigdy nie spał.
- Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś...
- Właśnie. Opracowałem jednak metodę skracania tych zebrań. Brałem ze sobą
nożyczki i siadałem zawsze w pobliżu kontaktu. Po godzinie, gdy zaczynałem się
nudzić, pakowałem nożyczki pierwszy raz do kontaktu. Gasło światło. Naprawiano
je, ale jak po 15 minutach gasło drugi raz, potem trzeci, czwarty, to siłą
rzeczy zebranie musiało się kończyć. To była moja stała metoda na racjonalizację
czasu gadania, zebrań i pracy.
- Na wiele sobie pan pozwalał...
- Nie byłem wyjątkiem. Miałem paczkę znajomych i przyjaciół. Należeli do niej
m.in. Jarek Szymkiewicz, dwaj bracia Burchard - Marek i Staszek. A także Zenek
Wyżgowski, starszy ode mnie o kilka lat, syn przedwojennego komunisty. Pamiętam
jak wracał na bani do domu, na Szwederowo i śpiewał na cały głos „my komuniści
łupu cupu, łupu cupu cyk, nam komunistom nie dorówna nikt"... Żaden patrol
milicyjny nie mógł go zatrzymać, no bo właściwie, za co? Że sławił komunizm?
- Zwłaszcza aktywista ZMP mógł czuć się bezpiecznie w tamtym systemie...
- Nie myślałem w ten sposób. Bo kiedy samorzutnie wydałem legitymacje
uprawniające do bezpłatnego wstępu na każdą imprezę, na której znajdowała się
młodzież, i te legitymacje honorowano, to miałem po prostu frajdę. Pamiętam też
jak przed samą maturą, w roku 1950 wydałem dwadzieścia kilka legitymacji ZMP-
owskich chłopcom niezrzeszonym, wpisując im nawet 2-letni staż w organizacji.
Wydaliśmy ZMP-owskie legitymacje także kilku kolegom z Soda-licji Mariańskiej,
bo chcieliśmy ułatwić im potem dostanie się na studia. I wielu ułatwiliśmy. Ale
to już inna para kaloszy...
- Rozumiem - sporo pan mógł zdziałać, załatwić. Czy nie ciążyło panu to
stosunkowo wczesne branie odpowiedzialności za różne sprawy?
- Gdy miałem lat siedemnaście byłem kierownikiem obozu szkoleniowego ZMP. I mój
zastępca do spraw gospodarczych, dużo starszy ode mnie, malwersował pieniądze.
Nim się sprawa wyjaśniła czułem, że to na mnie wszyscy patrzą jak
na złodzieja. Pewnego dnia wziąłem więc pistolet ojca i chciałem się zastrzelić.
I szczerze mówiąc nie popełniłem samobójstwa dlatego, że jak przystawiłem do łba
lufę Waltera, to mi się zimno zrobiło i to zimno przeszło mi do serca. I ze
strachu się nie zastrzeliłem. Ale to wiązało się z poczuciem odpowiedzialności.
Mnie i wielu moim kolegom nie przychodziło do głowy, żeby napaść na kogoś i go
obrabować.
- A jakie wybryki uważał pan za dopuszczalne?
- Jak się upolowało kaczkę albo podkradło trochę kartofli na spływie, to nie
uważaliśmy tego za coś złego. Albo jak urządziliśmy drobną zadymę na zabawie w
Bydgoskim Towarzystwie Wioślarskim - to się uważało za rzecz normalną, po prostu
za taki popis. Eksperymentalnie próbowaliśmy się też narkotyzować...
- Już wtedy były narkotyki?
- Zależy jakie - my braliśmy dużą, kilogramową paczkę kawy i gotowaliśmy ją w
1,5 litrze wody. Pół litra wsiąkało w kawę, zostawał litr mocnej, jak jasna
cholera kawy i po ostudzeniu mieszało się ją z litrem spirytusu. Do tego
dodawało się trochę cukru, żeby złamać goryczkę. Działanie było niesłychane.
Miało się fascynujące odczucie trzeźwości, jakby jasności widzenia mózgu, przy
jednoczesnym nieistnieniu w ogóle ciała. Dzisiaj na takim seansie wykorkowałbym.
Zresztą wtedy też wystarczyły nam dwa czy trzy seanse.
- A co na to wszystko rodzice?
- Rodzice. Czyi rodzice?
- Pana.
- Moi? Oni nie za bardzo wiedzieli, co ja robię. Ojciec był komendantem
Okręgowej Przychodni Lekarskiej w Bydgoszczy. Bardzo często był poza domem, gdyż
pracował od rana do nocy. A ja w domu informowałem, że mam dobre stopnie. Bo tak
było. Jeżeli gdzieś zabradziażyłem, to mówiłem, że wyjechałem w delegację, w
ramach organizacji. Ale pewnego razu, wracając do domu bardzo późno w nocy,
oparłem się głową o dzwonek, i gdy ojciec otworzył drzwi, to wpadłem do środka.
Wtedy ojciec coś poczuł, zaczął coś podejrzewać, ale jakoś się wyłgałem.
- Mama, przypuszczam, też była zapracowana?
- Nie było jej rano i nie było po południu, bo przyjmowała pacjentów w dwóch
przychodniach. W domu tylko Truda zostawała.
W cztery oczy
- Kim była Truda?
- Naszą gosposią. Tuż po wojnie było tak, że w rodzinach wojskowych jako pomoce
domowe zatrudniano m.in. volksdojczki. Nam przydzielono Trudę, która miała wtedy
jakieś 20 lat. I ona zajęła się bardzo dokładnie moim wychowaniem. A że był to
kawał dziewczyny, która miała wszystkiego bardzo dużo i bardzo potrzebowała
chłopa, więc we własnym interesie zadbała, żeby mnie wyedukować także erotycznie.
Stąd też śmieszyły mnie potem takie podchody do dziewcząt moich kolegów -
rówieśników, gdyż ja bez podchodów zostałem wtajemniczony w ars amandi.
- Z tego co pan mówi wynika, że rzeczywiście szybko pan dojrzał. Miał pan
autorytet w klasie?
- Miałem. W klasie i w szkole. A miałem go również dlatego, że na rękę kładłem
wszystkich, nawet chłopców starszych ode mnie o 4, 5 czy 6 lat. Pokonywałem ich
też w zapasach, a jak trzeba było to i jednym ciosem rozkładałem bez żadnych
problemów.
- Pana dawni znajomi twierdzą, że zapowiadał się pan na niezłego boksera...
- To był epizod. Okres bokserski miałem między 16 a 17 roktem życia. Należałem
do międzyszkolnego klubu sportowego. Walczyłem w półciężkiej, ale by nie
przekroczyć limitu tej kategorii, często musiałem wagę dusić. Stoczyłem
kilkanaście walk w ringu. I zakończyłem karierę po tym jak, w ramach łączności
miasta ze wsią, pojechaliśmy w teren i stoczyłem walkę z takim osiłkiem z
miejscowego LZS-u. Przez dwie rundy, jak w ścianę, jak w bęben, waliłem tego
potwora. A on nawet się nie zachwiał, choć krew mu tryskała z nosa. W trzeciej
rundzie byłem od tego bicia go tak zmęczony, że czekałem tylko na końcowy gong.
Byłem przerażony, bo słabłem, i czułem, że gdyby on mnie choć raz trafił tymi
swoimi cepami, to by mnie zabił. Po meczu powiedziałem sobie: koniec. W imię
czego mam tak się narażać?
- A co w ogóle do uprawiania boksu pana skłoniło?
- Proszę pana, pływać nauczył mnie mój kuzyn w bardzo prosty sposób. Byłem bodaj
4-letnim dzieckiem, kiedy wrzucił mnie do wody i spokojnie czekał - wypłynę, czy
nie. No, musiałem wypłynąć, bo inaczej bym utonął. I od tego czasu pływam. Z
boksem było podobnie: ktoś mnie wyzwał na pojedynek i musiałem walczyć. Wygrałem,
więc pojawiali się kolejni chętni do sprawdzenia się ze mną.
- Miał pan jakichś idoli sportowych?
- Chyba tak... Sporo mówiło się o Joe Louisie, Szymurze, Kolczyńskim...
- W jednym z wywiadów, Jarosław Szymkiewicz, powiedział, że w waszych czasach
licealnych namiętnie rozczytywał się pan w polskiej klasyce...
- Oczywiście. Przeczytałem przede wszystkim „Ogniem i mieczem", które nie
dotarło na Syberię, „Quo vadis", i raz jeszcze „Potop", „Pana Wołodyjowskiego".
Gdy tylko wróciłem do Polski, to od razu rzuciłem się na rozmaite książki -
najpierw przygodowe, komiksowe, potem zabrałem się za poezję i rzeczy
poważniejsze. Próbowałem niemal wszystkiego - gry na pianinie, bo do tego
zachęcali mnie rodzice a także tańca towarzyskiego, bo chyba mam wrodzone
poczucie rytmu.
- Podobno do dzisiaj świetnie tańczy w tańcu pan wyszkolił...
niejednego aktora
- Mój Boże... Pierwszy raz zatańczyłem w domu starców na Syberii. Był tam taki
garbaty skrzypek i grał mi na melodię: „Kupujcie bubliczki, gorące bubliczki.."
(śpiewa). A ja tańczyłem. Bawiło mnie to. Bodaj w 1957 roku mój kolega z
Instytutu Filmowego kręcił w Suchumi film na podstawie powieści Nazima Hikmeta,
tureckiego pisarza i poety. I miał potworny problem, bo w jednej scenie, miano
tańczyć boogie woogie. Nie umiał tego tańczyć ani choreograf, ani nikt z
miejscowych tancerzy. Natomiast my z Edkiem Skórzewskim i Wackiem Florkowskim
boogie woogie tańczyliśmy, że hej... Reżyser mówi: - Spadliście mi jak z nieba.
Ratujcie!
-1 uratowaliście?
- Przez cztery dni uderzaliśmy bambusowymi kijami tych kilkudziesięciu tancerzy,
co mieli chyba drewniane nogi i w końcu nauczyliśmy ich tego tańca.
- Powróćmy do czasów gimnazjalnych. Maturę zdawał pan w roku 1950...
- Tak, to był dla mnie rok przełomowy. W tymże roku dokonałem dwóch numerów, za
które powinienem był dostać po parę lat więzienia. Tylko szczęściu i kolegom
zawdzięczam to, że się tak nie stało. Wstyd mi o tym mówić. To nie były rzeczy
robione samotnie, w tajemnicy przed innymi. To wydarzało się, gdy byłem w grupie.
A że miałem w sobie zawsze ciągoty do wielkiego teatru...
- Zatem ten pierwszy „występ"...
- To było w Łasinie, miasteczku niedaleko Grudziądza. Prowadziłem tam jakiś kurs
szkoleniowy dla aktywu ZMP. Pewnego wieczoru ostro napiliśmy się wódeczki w
miejscowej piekarni.
W cztery oczy
- Dlaczego w piekarni?
- Bo tam zdarzyła się okazja do wypicia. I po tej wódeczce wyszliśmy na ulicę.
Tu muszę nadmienić, że dwa dni wcześniej podpalono nam siano, które
przygotowaliśmy do sienników dla kursantów.
- Dlaczego podpalono?
- Małe miasteczko - byliśmy tam obcy, może dlatego. Ale myśmy uznali, że
zrobiono to w ramach... walki klasowej. Przed piekarnią stały worki pełne
suchych bułek. Nimi, a gdy ich zabrakło to także kamieniami, powybijaliśmy okna
w co bogatszych, jak nam się wydawało, domach. Ponieważ takim domem był również
dom sekretarza partii, więc jemu też wybiliśmy okno. Awantura była dzika. To był
jeden z numerów, który mam na sumieniu.
- A drugi?
- Bezpośrednio po maturze dostałem przez ZMP skierowanie do Centrum Wyszkolenia
Marynarskiego w Kruszwicy. Były tam kursy przygotowawcze do Szkoły Oficerskiej
Marynarki Wojennej. Dowódcą ośrodka był komandor porucznik, który całą wojnę był
we flocie na Zachodzie. Kadra, w większości, była apolityczna - normalni
podoficerowie marynarki. Ale czasy były takie, że to nie komandor porucznik miał
decydujący głos., lecz ja - 18-letni szczeniak, mianowany zastępcą komendanta do
spraw politycznych.
- Uderzyła panu do głowy woda sodowa?
- Zaraz, zaraz... Jednym z pierwszych zarządzeń, które wydaję jest likwidacja
kar w postaci mycia latryn, akcji „lotnik, kryj się!", robienia żabek itp.
Dzięki temu mam za sobą wszystkich kursantów, ale nie kadrę, w której było sporo
kaprali. Następnie zarządzam, że kadra ma jeść razem z kursantami. Na to kadra
urządza mi bunt, mam ją przeciwko sobie. Ale mijają jeszcze trzy czy cztery dni.
Kilku z kadry ostro narozrabiało w mieście i zgarnęła ich milicja. Poszedłem ze
swoimi ludźmi na komisariat. Powiedziałem: - Ci, których zatrzymaliście
podlegają żandarmerii wojskowej. Proszę ich natychmiast wypuścić. Oni mówią: nie.
To ja wydaję rozkaz przybyłym ze mną kursantom: - Otwierać te drzwi!
- Poskutkowało?
- Jak zobaczyli z kim przyszedłem, to wypuścili zatrzymanych. I od tego dnia
miałem za sobą i kadrę. Ale miasteczko nas nienawidziło, bo co sobota 1/3
kursantów, czyli 200 chłopa w marynarskich mundurach dostawało przepustki i
ruszało na zabawę. Jakie szanse mieli miejscowi? Otóż w trakcie jednej z takich
zabaw, trochę już podochocony, zarządzam zbiórkę kursantów. - Jak się bawicie? -
pytam ich. Ktoś mówi: - Źle, obywatelu komendancie... - A to dlaczego? - No, nie
śmiemy do dziewcząt... - Ach tak, to wy chcecie być zejmany, wy chcecie być
matrosy. Widzicie te krzaki?... - Tak jest, obywatelu komendancie. - Widzicie te
dziewczyny?... - Tak jest... - Jak mi się za 15 minut wszystkie krzaki nie będą
ruszały, to cofam przepustki. I wróciłem do knajpy. Za pół godziny broniliśmy
się, przyparci do wody, przed całą męską ludnością Kruszwicy. Musieliśmy wezwać
na pomoc resztę kursantów, którzy przyszli z kijami od składanych łóżek.
Poprowadziłem kontrnatarcie według wszystkich zasad otoczenia, wpędzania do
środka, wyskakiwania przez okna itd.
- Krótko mówiąc zorganizował pan niezłą bijatykę...
- Taką, że już na drugi dzień przyjechała do nas specjalna komisja z Warszawy. I
jestem przesłuchiwany jako ten niby prowodyr. Potem przesłuchiwana jest kadra i
kursanci. I wyobrazi pan sobie - wszyscy, jak jeden mąż zeznają, że mnie wczoraj
w ogóle nie było na miejscu. Rozumie pan?
- Dali panu alibi.
- Gdyby mnie wydali, to ja bym zobaczył studia jak koniec własnego ucha.
Dostałbym ładne parę lat. Tymczasem na tym obozie dostałem później zawiadomienie,
że mam się stawić na rozmowę kwalifikacyjną do Ministerstwa Kultury i Sztuki. I
w marynarskim mundurze pojechałem do Warszawy.
- To ciekawe, że wspominając lata powojenne, tak wielu ludzi - podobnie jak pan
- podkreśla, że byl to czas zabaw, niezliczonych festynów, rozmaitych rozrób...
- Tak przejawiało się odreagowywanie wojny. Jedni wrócili z frontu, inni wyszli
z lasu... Nie można było kupić materiału na ubranie ani żadnej techniki, trudno
W cztery oczy
było o radio, ale można było się bawić, żarcia było w bród. Wszystkie knajpy
były pełne... Ta atmosfera zmieniła się przy końcu tzw. planu 3-letniego, albo
na początku 6- letniego. Pamiętam jak to pogorszenie mi się objawiło. Weszliśmy,
żeby strzelić kielicha do baru „Pod dzwonkiem" a na gablocie leżało jedynie
takie dzwonko śledzia, szaroburo-malinowe, potworne i nic poza tym nie było. -
Nie ma pani nic prócz śledzia? Nic? Nawet kawałka kiełbasy? - spytał kolega. Ona
na to: - Kiełbasy? A chwyć się pan za swoją... Taka była jej odpowiedź, która
odzwierciedlała nowy stan zaopatrzenia rynku.
- Od tamtego czasu minęło prawie pół wieku. Czy z perspektywy czasu nie wydaje
się panu, że po wojnie współuczestniczył pan nie w budowaniu, lecz w niszczeniu
kraju, że służył pan złej ideologii i złej sprawie?
- O jakim niszczeniu pan mówi? Pan sądzi, że w 1945 roku wszyscy Polacy zdawali
sobie sprawę z tego, że oto znów jesteśmy ujarzmieni, że zaczyna się jakaś nowa
niewola? No, może niektórzy to sobie uświadamiali...
- Nawet walczyli o to, by zmienić bieg wydarzeń...
- Cześć im i chwała za to, pod warunkiem, że nie stawali się przy okazji
bandytami. Bo i tak się zdarzało. Zresztą każda partyzantka gdzieś, w końcówce
swojej doprowadza do tragedii. Nie sposób jednak kwestionować faktów: gdyby nie
było po wojnie entuzjazmu, to Warszawa może do dziś pozostałaby nie odbudowana.
Mnie cieszyło, że mogę się uczyć tej nowej Polski po polsku. Do organizacji
młodzieżowych i do partii młodzi ludzie zapisywali się również z pobudek
ideowych.
- Ale ta idea się nie sprawdziła...
- To wiemy teraz, wtedy nie wiedzieliśmy. Ja też uważałem, że idea jest w
porządku, tylko ludzie ją psują. Ale pamiętam - po wojnie o okresie
dwudziestolecia międzywojennego mówiło się, że to była jedna wielka hańba.
Usuwało się w cień dokonania typu budowy CUP-u, Gdyni, a przecież w ciągu tych
20 lat z trzech różnych zaborów stworzono jeden naród, uchwalono jedno
prawodawstwo... Mniejsza o to - wiem, do czego pan zmierza, więc powiem panu:
historia zawsze była i jest wykorzystywana dla celów politycznych i
ideologicznych, a nawet ci, co dobrze ja znają, na ogół nie wyciągają z niej
wniosków.
- A pan?
- Ja stałem się człowiekiem szalenie wyrozumiałym, wybaczającym innym rozmaite
przewiny. Tylko jednego nie toleruję: dobrowolnego skurwysyństwa. Bo nie wiem
jakbym się zachował w sytuacji, gdyby mnie szantażowano, wyrywa-
no paznokcie, czy wtedy bym wytrzymał... Kiedy jednak ktoś dobrowolnie donosi,
dobrowolnie robi świństwa - wtedy nie ma przebaczenia. Do tego doszedłem.
- Powiedział pan kiedyś: nigdy nie ukrywałem swego pochodzenia...
- Nie ukrywałem i nie ukrywam.
- Zatem jest pan rodowitym krakusem...
- W Krakowie ja się tylko urodziłem w lecznicy położniczej i przebywałem po
urodzeniu kilka dni. Potem matka zabrała mnie i pojechaliśmy do Gorlic. W drodze
nastąpiła nagła zmiana pogody. Zrobiło się tak potwornie zimno, że przerażony
konduktor ciągle zaglądał, jak mi opowiadała matka, do przedziału, czy ten
noworodek jeszcze żyje. Ale okazało się, że to pierwsze zetknięcie się z zimnem
może było nieprzypadkowe i dobrze zahartowało mnie na przyszłą Syberię.
Natomiast Kraków jest miejscem, w którym nie tylko przyszedłem na świat, ale też
zostałem życiu przywrócony, j;dy miałem 5 lat.
-55 .x-
mU
Paszport babki
Jerzego Hoffmana
- Natalii
W cztery oczy
_?
- W dzieciństwie sporo chorowałem: przeszedłem bardzo ciężko zwłaszcza odrę i
szkarlatynę, po której były powikłania. Konieczne było przekłucie ucha. A życie
uratował mi profesor Spiro, słynny krakowski laryngolog, który mi zrobił
trepanację czaszki. Tak że, de facto, po raz drugi urodziłem się w Krakowie. Po
trepanacji czaszki prawie rok nie chodziłem. Miałem bardzo silne bóle i moja
niania Marynia brała mnie na ręce, stawała przy oknie okna i przy księżycu
opowiadała bajki. Wiele tym bajkom zawdzięczam. Niestety, nie miały one wpływu
na mój chroniczny katar, który mi minął dopiero na Syberii, w tamtym
kontynentalnym klimacie. Nie pomogły żadne Rabki, żadne Iwonicze, żadne Sopoty,
do których wozili mnie rodzice.
- Był pan ich jedynym dzieckiem?
- Jedynym i późnym. Proszę wziąć pod uwagę, że rodzice moi urodzili się oboje w
1898 roku. Matka była o parę miesięcy starsza od ojca. To w momencie mojego
poczęcia mieli 33 lata, a moich urodzin 34. Dlaczego tak się stało? No cóż,
ojciec mój poszedł na front w wieku 18 łat, w 1916 roku i walczył jako oficer
ce-kaemów CK Austro-Węgier na froncie włoskim, gdzie był 3-krotnie ranny. Koniec
wojny zastał go w szpitalu polowym. Trzecia rana była bardzo poważna.
Rekonwalescencja trwała długo. I dopiero gdzieś w 1921 roku ojciec stanął na
nogi. Potem studia. Numerus clausus, który już wtedy obowiązywał w Polsce,
spowodował, że ojciec studiował na uniwersytecie w Pradze. Tam zresztą spotkali
się z matką. Lata studiów, potem nostryfikacja dyplomów, zarówno przez ojca, jak
i przez matkę. Najpierw na Uniwersytecie Lwowskim, później Jagiellońskim.
Wszystko to były lata. A ponieważ w owym czasie przed urodzeniem dziecka jednak
ludzie myśleli o tym, żeby stworzyć jakiś byt, no to czasu na stworzenie tego
bytu było ile? Trzy do czterech lat. No i dlatego ja tak późno się urodziłem.
- Dzieciństwo spędzał pan w Gorlicach - centrum rozwijającego się wówczas
zagłębia naftowego. Co robili tam pańscy rodzice?
- Pracowali jako lekarze. W Gorlicach mieszkali też moi dziadkowie ze strony
matki. Mieli sklep bławatny na ulicy 3 Maja, niedaleko rynku. Obok nich
mieszkała zaś siostra mojej babki, ciocia Sonia. Natomiast, siostra mojej matki,
ciocia Rózia wyszła za mąż za adwokata Tyslowitza, który miał kancelarię w
Jędrzejowie. Wujek Henryk był dobrym adwokatem. Miał jedną, że tak powiem,
namiętność. Były nią karty. I gdy od czasu do czasu zgrywał się do szczętu,
wtedy ciotka Rózia razem z dziećmi, moim kuzynem Julkiem i kuzynką Zosią, na
czas, póki będzie trochę gotówki, lądowali u dziadków w Gorlicach.
- Skąd pochodzili pana dziadkowie?
- Dziadek Józef - ten ze strony matki - wywodził się ze starej rodziny rabinac-
kiej, z rabinów Żółkiewskich, którzy mieli jeszcze papiery od Jana III
Sobieskiego za zasługi w walkach z Turkami. Był człowiekiem wykształconym. Mówił
bardzo dobrze po polsku, ale oczywiście mówił też w jidysz i po niemiecku.
Zachowywał tradycje i wszystkie święta aż do wybuchu II wojny odbywały się
właśnie w domu dziadka ze strony matki. Tyle, że ja nie lubiłem specjalnie
dziadka Józefa. Był taki kostyczny, akuratny, ale parę groszy na lody u Finder-
mana zawsze od niego dostawałem. Przepadałem natomiast za dziadkiem Maurycym lub
jak pan woli Morycem.
- czyli ojcem pana taty...
- Tak. I nie lubiłem z kolei żony dziadka Maurycego, babci Natalii. Wiecznie
była chorowita, zresztą może to ja tylko pamiętam ją taką leżącą, jęczącą,
dbającą bardzo o siebie i tak dalej. Jakoś do niej nie miałem serca. Nie mogłem
zrozumieć, dlaczego ta babcia nie jest/ tamtym dziadkiem i odwrotnie. Bo babcia
Antonina też mi nie pasowała do dziadka Józefa. Mogłem godzinami siedzieć pod
stołem, patrząc jak babcia Antonina rozczesywała swoje piękne, wspaniałe włosy,
które jej spadały aż poniżej kostek.
- Kim był dziadek Maurycy?
- Pochodził z wielodzietnej, świeckiej rodziny polskich Żydów. Ponieważ rodzice
szybko go odumarli, jako najstarszy z rodzeństwa musiał na swoich barkach
trzymać rodzinę. Nie studiował. Jak pamiętam, przed wojną był dyrektorem
wielkich tartaków w Oszczadnicy.
- Gdzie to jest?
- Na Słowacji. Tam jeździliśmy na wakacje. Pamiętam stamtąd zapach drzewa,
pracę tartaków, drezyny pędzące po wąskotorówkach, burzliwą rzekę, drewniany dom,
stosy drzewa i syreny oraz światła przejeżdżających nocą pociągów... A dziadek
imponował mi szalenie. Był fantastycznym znawcą drzew, myśliwym.
- Czy może zabierał pana na jakieś polowania?
- Nie, byłem za mały. Natomiast pamiętam trofea myśliwskie w jego domu. Pamiętam
jak fantastycznie strzelał do lotek. Chodził z laską, której w ogóle nie
potrzebował. Dla podparcia się tylko ta laska była potrzebna, dla stylu. Bo
chodził zawsze wyprostowany jak świeca. Gdy szedł ulicą, to baby się za nim
oglądały, choć miał już wtedy 7o lat. I był łysy jak kolano. Łysy jak mój ojciec
i jak pan widzi, ja też.
W cztery oczy
- Słyszałem, że łysina jest dziedziczna, ale co drugie pokolenie...
- Okazuje się, że niekoniecznie. Dziadek Maurycy nigdy głosu na mnie nie
podniósł. Gdy coś nabroiłem, to po prostu ruszał wąsem - a miał wspaniałego wąsa
- patrzył na mnie i mówił: „pastuch ostatni..." I to była dla mnie najgorsza
kara, jaką mogłem ponieść. Właziłem pod stół i w ogóle robiłem wszystko, żeby
dziadka nie zobaczyć.
- Czy często pan bywał w dziadka Maurycego?
- Po zajęciu przez przez Niemców Czechosłowacji, w roku 1938, dziadkowie ze
strony ojca przyjechali do Polski. Zamieszkali również w Gorlicach, w takiej
willi wiodącej do parku. Ten park był znany, bo był tam pawilon, gdzie co sobota
odbywały się dancingi przy lampionach. Chodzili na nie również moi rodzice.
Natomiast dla mnie park był miejscem zabaw i wojen toczonych z grupami
rówieśników. Oczywiście, bawiliśmy się najczęściej w wojsko. Zabawki mojego
dzieciństwa to głównie ołowiane żołnierzyki - miałem u siebie najprzeróżniejsze
formacje, od rycerstwa poprzez husarię, okres napoleoński aż do wojny
bolszewickiej włącznie. Posiadałem nawet żołnierzy z wojny abi-syńskiej, nie
mówiąc już o Indianach. Jednakże największym moim przeżyciem było to, że z
jakiejś okazji dostałem prawdziwe, kupione w Krakowie czako ułańskie i szablę.
- Był pan wtedy szczęśliwy?
- Tak, to był absolutnie szczęśliwy, beztroski czas.
- Pomimo poważnych chorób, które pan przechodził?
- Mimo chorób. Mimo tego, że miałem mnóstwo piegów, byłem bardzo rudy, w
związku z tym nie tylko przezywano mnie „Jurek ogórek, kiełbasa i sznurek,
kiełbasa uciekła a Jurek do piekła", bo to jest normalne, związane z imieniem,
ale także nazywano mnie: „rudy wlazł do budy, wylazł z budy i jeszcze rudy". To
mnie nie bolało. Miałem frajdę, kiedy banda starszych chłopców, którzy jak my
wszyscy również bawili w wojsko, zaczęła nas się bać. A stało się to wówczas,
kiedy ich komendanta dorwaliśmy, gdy on był sam. Przywiązaliśmy go do ławki i
zbiliśmy tak, jak potrafią zbić młodsi i słabsi gówniarze kogoś, kto się nad
nimi znęcał dotychczas. I proszę sobie wyobrazić, że po tym starsi chłopcy już
nas nie nękali.
- Ale ile lat miał tamten komendant?
- Skoro my mieliśmy po 6-7 lat, to on mógł mieć dziesięć, jedenaście. Dzięki
niemu przekonałem się, że sposobem można pokonać nawet starszych od siebie.
?
?
W cztery oczy
I kiedy później Wicka Barków - najsilniejszy chłopak w Sidorowce, czyli w
Ałtajskim Kraju, znęcał się nad jednym malcem, to ten, za moją namową, wyczekał
chwili, kiedy Wicka nachylił się mocno nad studnią. I jak wypiął mocno tyłek, to
mu weń wpakował szydło szewskie. Takiego ryku i wycia nie słyszałem jak żyję.
- A jaką otrzymał pan kindersztubę od rodziców?
- W domu nie byłem bity. Tak naprawdę to dostałem od ojca dwa razy pasem, ale za
to takim oficerskim, z I wojny światowej. Pierwszy raz dostałem lanie po tym jak
wszedłem do domu zabeczany, skarżąc się, że mnie chłopcy