Jerzy Hoffman chuligana żywot własny LUDZIE KINA © by Stanisław Zawiśliński © by Wydawnictwo „Skorpion" s.c Układ i redakcja: Stanisław Zawiśliński Projekt okładki i opracowanie graficzne: Grzegorz Wiśniewski Zdjęcia na okładkach: Krzysztof Wojdewski, Zenon Zyburtowicz, Andrzej Przestrzelski Repodukcje: Krzysztof Wojdewski, Jan Słodowski Skład, łamanie, redakcja techniczna: Małgorzata Trębicka Autorzy zamieszczonych zdjęć: Krzysztof Wojdewski, Mateusz Manikowski, Zenon Zyburtowicz, Stanisław Zawiśliński, Andrzej Przestrzelski, Romuald Pieńkowski W książce zamieszczono również zdjęcia i dokumenty z archiwum rodzinnego Jerzego Hoffmana oraz ze zbiorów Filmoteki Narodowej i wyd. Skorpion. Nie udało się zidentyfikować autorów wszystkich zdjęć. Publikacja powstała przy pomocy KOMITETU KINEMATOGRAFII i MIASTA STOŁECZNEGO WARSZAWY ??? Specjalne podziękowania wydawca składa Panu SŁAWOMIROWI SALAMONOWI i Syrena entertainment urouf ISBN 83-86466-21-9 hX5 05 Stanisław Zawiślinski oraz Joanna i Waldemar Piątek (współpraca) chuligana żywot własny WYDAWNICTWO skorpion Warszawa 1999 ) ? ?? ^71 Dlaczego Hoffman? Jest kimś nietuzinkowym, o niezwykłym życiorysie i nieprzeciętnych dokonaniach. Już to, że zwyciężył w „wojnie 30-letniej" o ekranizację całej „Trylogii" Sienkiewicza może być powodem, by go podziwiać za hart ducha i wytrwałość, za energię i siłę woli. A przecież z nazwiskiem Hoffmana kojarzy nam się nie tylko „Pan Wołodyjowski" i „Potop", nie tylko nominacja do Oscara, „Znachor" i „Trędowata" - także „Gangsterzy i filantropi", „Prawo i pięść", „Trzy kroki po ziemi" i ciekawe dokumenty, które zrealizował razem z Edwardem Skórzewskim. Nie da się zresztą ukryć, że duet Hoffman - Skórzewski, który rozpadł się ponad 30 lat temu, obrósł w legendę... Byłem ogromnie ciekaw, co o swojej drodze życiowej i karierze artystycznej ma do powiedzenia sam Hoffman. Pragnąłem go posłuchać, tym bardziej, że znany jest jako wspaniały gawędziarz - być może jeden z ostatnich, którzy tak, „po staropolsku", gawędzić i biesiadować potrafią. Niewątpliwie jest jedną z najbarwniejszych postaci polskiego kina. Chciałem zatem więcej dowiedzieć się o jego powikłanych losach, kulisach zawodowych sukcesów i porażek, porozmawiać o życiu. Jestem wdzięczny Jerzemu Hoffmanowi za to, że w trudnym dla siebie okresie zmagań z „Ogniem i mieczem" i równocześnie z chorobą żony, znalazł czas, by podzielić się - na potrzeby tej książki - swoimi pełnymi anegdot wspomnieniami i refleksjami. Dzięki temu mogę Państwu przedstawić artystę takim, jak on sam siebie postrzega i jak widzą go inni. Zdaję sobie sprawę, że jest to tylko jeden z wielu możliwych sposobów zaprezentowania sylwetki popularnego reżysera, ale - mam nadzieję - nie nudny. Żałuję jedynie, że nie możecie Państwo zobaczyć Hoffmana w akcji, „na żywo". Gdy będziecie czytać wywiad z nim, miejcie na uwadze, że jest on człowiekiem niesamowicie żywiołowym. Nie sposób go wtłoczyć w jakiekolwiek ramy - myślę, że potrzebuje przestrzeni, dobrze czułby się mając do dyspozycji konia i step ... Tytuł podsunął mi sam bohater tej książki. Gdy nieco oponowałem, stwierdził wprost: byłem chuliganem. - To może „chuligan za kamerą"? - sugerowałem. - Nie, za kamerą, to nie... Cały Hoffman? Niewykluczone... Stanisław Zawiśliński w cztery oczy rozmawiają Jerzy Hoffman Stanisław Zawiśliński W cztery oczy HOFFMAN Stanisław Zawiśliński: - Czy lubi pan ten dom na Mazurach, w którym teraz rozmawiamy? Jerzy Hoffman: - To sanatorium dla duszy. - Czuje się pan tu już zakorzeniony? - Trudno powiedzieć, że jestem gdziekolwiek mocno zakorzeniony. - Naprawdę? - Mogę powiedzieć, że czuję się zakorzeniony pod polską szerokością geograficzną, i to jest prawdą, ale też nie do końca. Z moją żoną, Walą, niemal od początku byliśmy takimi koczowniczymi duszami. Wiele - razem i osobno - podróżowaliśmy po świecie, bodaj siedem razy zmienialiśmy miejsce stałego zamieszkania. A przed spotkaniem Wali, to sam pan wie: dzieciństwo spędziłem w Gorlicach, potem pięć lat na Syberii, następnie byty Siedlce, Bydgoszcz... - studia w Moskwie... - tak, i dopiero po nich zamieszkałem w Warszawie. A tutaj, na Mazurach, niemal od 20 lat spędzam po kilka miesięcy w roku. Nie da się ukryć, że coraz częściej chodzi mi po głowie, by tylko na zimę wracać stąd do Warszawy. Niewykluczone, że tu jest moje właściwe miejsce na ziemi. - Nie zamierza już pan go szukać gdzie indziej? - Chyba nie. Nie chce mi się dalej podróżować. Nigdzie specjalnie mnie nie ciągnie. No, może wybrałbym się jeszcze zimą na jakiś czas do Hiszpanii lub do Grecji, by pokąpać się w ciepłym morzu. Tam mogę się poczuć jak u siebie w domu, te kraje odpowiadają mi pod względem ludzkich temperamentów i kulturowo. Pobyłbym tam sobie trochę i wrócił. -Na Mazury... - Jasne! Tu jest po prostu w dechę. Wala również pokochała to miejsce, choć początkowo nie miała do niego serca. Myślała, że mam taki kaprys, ale gdy zobaczyła moje zaangażowanie w budowę tego domu, to zaczęła mnie tutaj dowozić z Warszawy. Cóż, ja do 60 roku życia nie miałem prawa jazdy... Przez lata doprowadzałem to siedlisko do jakiego takiego stanu. Zresztą nie posiadałem tyle pieniędzy, by szybko ten dom remontować. Toteż rozrastał się on stopniowo. Stolarz z drugiego brzegu jeziora przez parę lat robił mi meble. A ja zdobywałem gwoździe, sedesy, pralki, umywalki - wtedy wszystko było problemem. Kilka lat temu zbudowałem na wodzie taras, postawiłem garaż, szopę na łodzie... -1 to pana jeszcze bardziej związało z tym miejscem? - Oczywiście. Mam tu ogromną frajdę w chodzeniu po lesie, zbieraniu grzybów, pływaniu... Po raz pierwszy odczułem potrzebę takiego bliskiego obcowania z naturą podczas zdjęć do „Pana Wołodyjowskiego". Była jakaś przerwa. Poszedłem odpocząć do pobliskiego lasu i roztopiłem się w ciszy. Poczułem, że tego potrzebuję... - A jak pan odkrył to miejsce? - To nie ja je odkryłem. Kiedy na poligonie w Orzyszu kręciliśmy „Do krwi ostatniej", woził mnie taksówkarz, pan Jan Brzuchalski z Ełku. To on ciągle mnie namawiał: - Panie Jureczku, panie Jureczku, może by pan dom tu kupił... - Panie Janku, jaki dom? Przecież my z żoną jesteśmy Cyganami - odpowiadałem, ale on nie ustępował. Pewnego razu, tak na odczepnego, powiedziałem mu, że jakby tu był dom w wodzie, to może bym taki kupił. On zbaraniał. - Jak to? Dom w wodzie? - Tak. Taki, żeby stał w wodzie... - Panie Jureczku, kiedyś, za Niemca, to były takie domy, a teraz to nie... - Jak nie ma, to nie ma, trudno. Minęło z pół roku. I oto niespodziewanie telefonuje pan Janek. - Jest dom w wodzie - mówi.- Niech pan przyjeżdża natychmiast... - To brzmiało intrygująco... - Był akurat środek mroźnej zimy. Wszystko zasypane na biało. Nie można było dojechać pod wskazane miejsce. Z Wojtkiem Wójcikiem i Jurkiem Gościkiem, którzy mnie zabrali autem, musieliśmy się zatrzymać na drodze i ostatni kilometr przejść w śniegu po kolana. Gdy tutaj dotarliśmy ujrzałem popękany, niemalże kompletnie zrujnowany dom nad zamarzniętym jeziorem. Wielka cisza i wielka przestrzeń... - Miał pan jakieś skojarzenia związane z tym widokiem? - Tak, powiało mi wtedy czymś z dzieciństwa spędzonego na Syberii. Oczywiście, nie można tego miejsca porównać do tajgi, aczkolwiek wyglądało jak odludzie. Nie było żadnych telefonów, telewizji ani choćby lodówki. Jeszcze na początku lat 80-tych, kiedy przyjeżdżał tu do mnie Leszek Bajer, nieżyjący już kierownik literacki zespołu „Zodiak", ratowała nas kuchenka gazowa, a jedynym miejscem, gdzie można się zakotwiczyć była kuchnia. Tam, na cegłach, leżała deska i to był nasz stół. A jak się widziało jakikolwiek samochód na horyzoncie, to W cztery oczy było wiadome, że to ktoś jedzie do nas. Bo nikt w okolicy nie miał samochodu. A teraz nie ma domu, w którym nie ma auta. Czasami są dwa. Z telefonami też nie ma problemu - są komórki. Mimo, że cywilizacja wpycha się dość gwałtownie, to wciąż jest tu cudownie. - Nie czuje się pan tu jak w jakiejś samotni? - Nie. Przeważnie odwiedzają mnie tu rozmaici ludzie. Znajomi z kraju i zza granicy. Niedaleko stąd prowadzą pensjonat Zosia Nasierowska i Janusz Majewski, mieszkają Ala Wahl i Jurek Żurek, obok mam wspaniałych sąsiadów. I w pobliskim Ełku też. Spotykamy się, odwiedzamy. Bywały u mnie przyjęcia i brydżyki - takie z panem, wójtem i plebanem. Ale zdarzało się, że przebywałem tu sam przez 3-4 miesiące. -1 co pan wtedy robił? - Ładowałem akumulatory. Czytałem, słuchałem muzyki, wiosłowałem. Wielokrotnie opłynąłem łodzią to jezioro. Przyroda nie pozwala się nudzić. Ciągle chciałoby się na nią gapić. Można tu poobserwować walki łabędzi o swoje tereny, kilkanaście odmian kaczek, nawet kormorany tu bywają. Proszę spojrzeć na to jezioro: w ciągu dnia ono zmienia się kilkanaście razy. Zmienia się jego kolor, fale, niebo nad nim, słońce, gwiazdy, księżyc... - Pańska żona chyba ma rację, twierdząc, że jest pan romantykiem... - Tak panu powiedziała? Hm... Ale mew to nie lubię, bo te bez przerwy osrywają mi molo. Początkowo wystawiałem przeciwko nim stracha na wróble. Potem biegałem i je przeganiałem. W końcu kupiłem na targu ruską pompę wodną i mogę zmywać ten osrany pomost, kiedy tylko chcę. - Ustąpił pan mewom... - Wie pan, okazuje się, że ja nie mam myśliwskiej natury. Choć jako gówniarz polowałem na Syberii, to później już ani razu nie strzelałem do żadnej zwierzyny. Mimo namów, nie wstąpiłem do koła łowieckiego. - Wystarcza panu, że ma pan dwa ogromne psy... - Wystarcza. One są wspaniałe. Żyjemy ze sobą w wielkiej przyjaźni. Ja tylko kotów nie lubię. rSW U ??? - Dlaczego? - Kiedyś, na Syberii, koty wyjadły nam ostatni, traktowany jak lekarstwo, kawałek masła. Wtedy zraziłem się do kotów. - Szkoda... Ale rybki podobno pan lubi. - Owszem, ale zdradzę panu, że nie jestem dobrym wędkarzem. Wystarcza mi, że kij pomoczę w wodzie. Za to znajomi, którzy tu przyjeżdżają, czasem nie schodzą z pomostu. Andrzej Kopiczyński czy Adek Drabiński rybki łowią namiętnie. - A pan je potem przyrządza... - No tak, bo ryby z patelni po prostu uwielbiam i lubię je sam pitrasić. I nimi zakąszać. - To ciekawe, bo zdaje się, że jest pan zodiakalną Rybą... - Ja jestem Rybą, a Walentyna - Wagą. Tu, na ścianie, wiszą dwa rysunki, które wyobrażają nasze znaki Zodiaku. - Są trochę frywolne... - Trochę. Kupiliśmy je w Moskwie u takiego malarza, Prisinowa. Najbardziej podobał nam się inny jego obraz, wyobrażający Strzelca: z jednego pnia, z jednego korpusu, wyłaniali się mężczyzna i kobieta przeszywający się nawzajem strzałami z łuku. No, ale Strzelec to nie nasz znak, choć nam pasował. - Czy dla relaksu maluje pan albo fotografuje? - Czasem fotografuję. A jeśli chodzi o malowanie, to powiem panu, że na studiach największe kłopoty miałem z kompozycją i rysunkiem. Zwykle rysował za mnie Edek Skórzewski, a ja to oddawałem jako swoje prace. Ale kiedyś sam coś narysowałem i wtedy stary profesor - wykładowca orzekł, że to nie jest mój rysunek, bo ja nie potrafię tak dobrze narysować. Byłem oburzony, wyszedłem z sali i powiedziałem, że nie będę zdawał tego przedmiotu, dopóki ten stary pierjiik nie umrze. I niech pan sobie wyobrazi: wracam po wakacjach na uczelnię, a tam jest akurat wystawiona trumna tego profesora. Okropnie się wtedy poczułem... W cztery oczy HDFFMRN - Nie dziwię się... Ciekaw jestem: czy pobyty na Mazurach owocują jakoś w pańskiej twórczości? - Bezpośrednio, to nie. - Ale pisze pan tu przecież scenariusze... - Coś rzeczywiście powstało - jakieś wersje „Ogniem i mieczem", scenariusz niezrealizowanej „Córki kapitana". Za tym stołem siedzieliśmy z Wołodią i pisaliśmy, jak się okazało, do kosza... - Kilka lat temu czytałem, że „Córka kapitana" jest kierowana do produkcji... - Przygotowania były zaawansowane. A motto tego filmu brzmiało: bunt rosyjski jest straszny i bezmyślny. - Chodziło o powstanie Pugaczowa... - O powstanie, o ruski bunt. Film miał powstać w koprodukcji polsko- rosyjskiej. Kiedy Rosjanie zarezerwowali już pieniądze, to u nas to zastanawiano się, czy je dać na rosyjski temat. Gdyby chodziło o ekranizację zachodniego klasyka, to nie byłoby pewnie wątpliwości. A Puszkin? Zabrakło mi jednego głosu, żeby wtedy dostać fundusze. Potem zmieniono decyzję, ale wówczas z kolei Rosjanie mieli kłopoty finansowe. W rezultacie ja zrezygnowałem z dalszych starań i ten film przeleciał mi koło nosa. - Żałuje pan? - W dzisiejszych warunkach nie podjąłbym się kręcenia tego filmu w Rosji. Kilka lat temu była jeszcze na to szansa. Pytał pan, co tu porabiam? Sprowadziłem stół montażowy i montowaliśmy w tym domu „Piękną nieznajomą", i kawał „Ogniem i mieczem". Da się tu popracować, nikt nie przeszkadza. Powiem panu: to naprawdę jest magiczne miejsce. - Dlaczego magiczne? - Ze względu na krajobraz i ze względu na tutejszych ludzi, prawdziwie zrośniętych z przyrodą.Oni są jacyś inni; inni nie tylko od nas, mieszczuchów. Może są tacy, bo w większości pochodzą z kresów. A może po prostu nie zatracili jeszcze swego autentyzmu, potrafią być sobą. To również dzięki nim zdarzają się tu dziwy nad dziwy. Czy widział pan kiedyś pływające koty i świnie? 13 HOFFMAN -Nie. - No właśnie... A ja widziałem. Kiedy podpływali tu okoliczni rybacy, to miejscowe koty zbiegały się i wskakiwały do ich łodzi wypełnionych rybami. A rybacy te koty za szyję i szuuu - wrzucali do wody. One zaś wcale nie topiły się. Spokojnie dopływały do brzegu i tam otrząsały sobie każdą łapę z osobna. Psy, gdy wyjdą z wody, otrząsają się całe, a koty, elegancja, Francja - najpierw łapka, potem nóżka... Mówię panu, jak śmiesznie to wygląda. - A świnie? - Naprzeciw jest wyspa obłożona kamieniami. Przepiękna. Kiedy myślałem o ekranizacji „Starej baśni", to planowałem wybudowanie na tej wyspie, dekoracji pogańskiej świątyni. Otóż na tę wyspę mój sąsiad wywoził jałówki i owce. I One się tam pasły. A może i świnie mi się wyżywią na wyspie - pomyślał. Ale świnie nie miały czym się pożywić. Toteż nocą przepływały one jezioro, by na brzegu, w chłopskich gospodarstwach ryć i dokarmiać się. Wreszcie, gdy straty zaczęły być dolegliwe dla gospodarzy, urządzono zasadzkę i okazało się, że to grasują nie, jak sądzono, dziki, lecz świnie. I one, gdy wieś spała, tak pływały sobie z wyspy na ląd i z powrotem. Takie są inteligentne! - To, co pan opowiada chciałoby się zarejestrować na taśmie filmowej. Czy nie myślał pan o realizacji filmu dokumentalnego właśnie o tych odkrytych przez siebie Mazurach? - Nie wiem, czy dzisiaj potrafiłbym jeszcze nakręcić dobry film dokumentalny. Dokument to dla mnie etap już chyba zamknięty. Powinni zajmować się nim ludzie młodzi, którzy lepiej i ostrzej widzą. Bo zawsze tak jest, że zapłon jest większy w młodszym wieku. - Uważa pan, że reżyser wraz z wiekiem zatraca przenikliwość spojrzenia? - Każdy wiek ma swoje prawa. A zawód reżysera w moim przekonaniu wymaga - poza posiadaniem talentu - niesłychanej siły i odporności psychicznej oraz fizycznej. Trzeba umieć w porę odejść z ringu. To jest tak samo jak w sporcie. Jeśli się jest na tym ringu za długo, to może się kończyć niekiedy żałośnie. - Ale są reżyserzy, którzy w pełnię sił twórczych wykazują w późnym wieku... - Ja też nie zawiesiłem kamery na kołku. Może jeszcze coś nakręcę. Mam kilka pomysłów, kilka niezrealizowanych scenariuszy. Może coś napiszę. Kiedyś zamierzałem spisać moje awantury, wybryki, całe te zwariowane losy. Myślałem nawet, że można to zatytułować: „Żywot chuligana"... W cztery oczy - Dlaczego chuligana? Uważał się pan za niego? - Ja nim byłem. - Nie wierzę. Alain Delon też twierdzi, że gdyby nie został aktorem, to byłby gangsterem. Ludziom podobają się takie wyznania... - Mój Boże, ja nie jestem Delonem. Sporo lat upłynęło zanim się wyszumiałem. A kiedyś trzeba wyspowiadać się z grzechów młodości. Chciałem to zrobić. Bo czasem na wspomnienie tego, co kiedyś wyczyniałem, ciarki mnie przechodzą po plecach. Szczególnie jeden wybryk nie daje mi spokoju... - Co to było? - Proszę pana: jest rok 1949. Bydgoszcz. Urządzamy sobie z moim dobrym kolegą, Markiem, bal pułkownikowski. - Pułkownikowski? - Tak go nazywaliśmy. Jak rodzice wyjeżdżali, to zapraszałem do mieszkania gości. Z kolegami przebieraliśmy się w stroje oficerskie mojego ojca i balowaliśmy. Strzelaliśmy z werandy. Butelki wrzucaliśmy do pobliskiego ogrodu klasztornego. Udające się na poranne nabożeństwo mniszki wznosiły okrzyk ku niebu i rozkładały ręce - nie mogły pojąć skąd wzięły się u nich te butelki po alkoholu. Nigdy się tego nie dowiedziały. -1 to panu nie daje do dziś spokoju? - Takie wygłupy, to pestka. Podobnie jak moje motorowe szaleństwa wykonywane bez prawa jazdy, za to w ojcowskim mundurze wojskowym. - Imponowało panu udawanie wojskowego? - Pewnie! Ale pewnego razu przebrany za pułkownika nadziałem się na tatę z mamą, idących mi naprzeciw. Ojciec był akurat ubrany po cywilnemu i gdy mnie spostrzegł, to go zamurowało. Warknął do mnie: - Do domu, gówniarzu... No cóż, idziemy: ojciec milczy, matka cała w nerwach... Tymczasem przechodzący naprzeciw nas wojskowi oddają mi honory. A ojciec odruchowo salutuje do kapelusza. Ja mówię: - To nie tobie salutują, tylko mnie... Wtedy ojciec już nie wytrzymał - roześmiał się... - Czy po tej wpadce zaprzestał pan korzystania z ojcowskich mundurów? - Skądże! Ani z tego, ani z urządzania tych pułkownikowskich balów. Na ten, o którym wspomniałem, nie doszły dwie dziewczyny. To był czas, kiedy obowiązywały pewne kanony - jest tyle par, ile pokoi. Pokoi było pięć. Ale dwie ?FMHN____________________________________________________—---------------------- ------------ dziewczyny nawalają. Wychodzimy więc z moim kolegą, Markiem, na ulicę: idą. Jedna z nich nieco w oddali, drugą prowadzi matka. Próbujemy podejść, ale matka drze się, że jej córka musi wrócić do domu. Wobec tego wycofujemy się. I zostajemy z jedną tylko dziewczyną. - Was dwóch i ona jedna.... - Na tym polega problem, bo pozostałe towarzystwo jest w komplecie. Co robić? Wkładam gabardynowy, wojskowy płaszcz ojca. Biorę jego czapkę wojskową. Marek też jest przebrany w mundur. Wzywamy taksówkę. Pędzimy na drugi koniec Bydgoszczy. Zatrzymujemy się pod domem tej dziewczyny, która szła z matką. Brama, podwórko, drzwi na parterze. Dzwonimy. Cisza. Dzwonimy raz jeszcze. - Kto tam?- słyszymy zza drzwi. - Otworzyć! - mówię stanowczo. Zza łańcucha od drzwi wyłania się kobieta. - Czy tu mieszka taka i taka? - pytam ją o dziewczynę. - Tak, ale nie ma jej w domu, uciekła. - Uciekła? Otworzyć! - Wchodzimy. - Nie palić światła! Poruczniku, latarka - komenderuję do Marka. Kobieta pyta: - Co się stało? - Czy dzisiaj dwóch osobników podchodziło do was na ulicy? - pytam. - Tak... - No właśnie... Wchodzę do mieszkania, gdzie dostrzegam łóżko, w którym leży przerażony chłopak. - Kto to jest? - Mój syn. - A gdzie córka? - Nie ma, nie wróciła... Gdy chcemy wyjść z mieszkania, ona akurat pojawia się w bramie. Mówię więc do jej matki, całej już rozdygotanej: - Nikogo tutaj nie było. Zrozumieliście? - Tak, panie pułkowniku. Nikogo tutaj nie było. A co z moją córką? - Wróci jutro, najpóźniej pojutrze... No i poszliśmy z nią do taksówki i na bal. W naszym mniemaniu wykonaliśmy świetny numer, wspaniały dowcip. Ale jakiego strachu napędziliśmy tej kobiecie, matce dziewczyny? Z kim ona mogła kojarzyć tak obcesowo się zachowujących ludzi w gabardynowych płaszczach bez dystynkcji, w butach z cholewami, w czapkach oficerskich bez orzełka? -ZUB... - ... i jak ona tego UB musiała się bać, skoro wyglądający na ubeków zabrali ze sobą jej córkę, a ona zgodziła się o tym milczeć! - Nie poniósł pan żadnych konsekwencji tamtego „dowcipu"? - Wszystko uszło mi na sucho. Ale czy w normalnych warunkach byłoby to możliwe? Tamten wybryk wiele mówi o atmosferze lat stalinowskich. Wspominam go, bo jawi mi się dzisiaj jako wielkie oskarżenie tamtych czasów, tamtego systemu i także nas, młodych ludzi, którym w ówczesnym klimacie politycznym takie kretyńskie pomysły wpadały do głowy, i często uchodziły bezkarnie. W cztery oczy - Ile pan miał wtedy lat? - Siedemnaście... Ale uważałem się za dorosłego. Miałem już za sobą niezłą szkołę życia. Moje beztroskie dzieciństwo skończyło się w roku trzydziestym dziewiątym, no, w czterdziestym. Potem było te pięć lat przyspieszonej, wszechstronnej edukacji życiowej. Toteż kiedy miałem lat trzynaście, to można powiedzieć, że pod względem doświadczeń miałem osiemnaście, a może i dwadzieścia. Pan mnie rozumie? Czułem się normalnie dorosłym człowiekiem. - W okresie licealnym był pan przewodniczącym międzyszkolnego zarządu ZMP... -Tak. - A wcześniej działał pan w ZWM-ie... - Oczywiście. Jednakże pierwszą organizacją, do której wstąpiłem do przyjeździe do Bydgoszczy było, oczywiście, harcerstwo. W harcerstwie jednak byłem krótko, bo po kilku miesiącach drużynowy wezwał mnie do siebie i powiedział: Ty nie możesz być w polskim harcerstwie, ponieważ jesteś Żydem. - Tak panu powiedział? - Tak, dokładnie. Wydawało mi się, że) świat mi się wtedy zawala kompletnie. Kilka dni później wstąpiłem do Związku Walki Młodych. Założyłem koła ZWM-u w mojej i paru innych szkołach, stworzyłem zarząd międzyszkolny. Przewodniczącym Zarządu Miejskiego ZWM był wtedy taki inteligent, nawiedzony ideowiec Obuch Woszczatyński. Wywarł na mnie ogromny wpływ. Podobnie jak Henryk Prygan, pozbawiony wszelkiej koniunkturalności, głęboko wierzący w to co robi chłopak, który później został przewodniczącym ZMP w Bydgoszczy. Dzięki nim niesłychanie wyżywałem się w działalności politycz-no-organizacyjnej. Do tego stopnia, że stałem się postrachem dyrektorów bydgoskich szkół. - Z jakiego powodu oni się pana bali? - Może się zanadto nie bali, ale musieli się ze mną liczyć: urządzałem przecież w szkołach masówki, wiece, wygłaszałem agitacyjne przemówienia, zwalniałem z lekcji uczniów a nawet całe klasy pod pozorem jakichś zebrań czy czynów społecznych - Wierzył pan w socjalizm? - Jeszcze jakypwięcie, glinko wierzyłem. Byłem przeszkolonym aktywistą^ potem p&olifem- lńYiycM Stałem się potwornym demagogiem. Kilka lat ?? %, fi, \ W cztery oczy później, gdy studiowałem w ZSRR, demagogia moich rodaków została skierowana przeciw mnie i wtedy oprzytomniałem, stałem się bardziej sceptyczny. Już nie rzucałem sloganami. Ale to później. W moich czasach ZMP-owskich nie lubiłem tylko tych zebrań aktywu, które organizowano wieczorem, a one przeciągały się często do późna w nocy. Przykład brany był z Josipa Wissarionowi-cza, który nigdy nie spał. - Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś... - Właśnie. Opracowałem jednak metodę skracania tych zebrań. Brałem ze sobą nożyczki i siadałem zawsze w pobliżu kontaktu. Po godzinie, gdy zaczynałem się nudzić, pakowałem nożyczki pierwszy raz do kontaktu. Gasło światło. Naprawiano je, ale jak po 15 minutach gasło drugi raz, potem trzeci, czwarty, to siłą rzeczy zebranie musiało się kończyć. To była moja stała metoda na racjonalizację czasu gadania, zebrań i pracy. - Na wiele sobie pan pozwalał... - Nie byłem wyjątkiem. Miałem paczkę znajomych i przyjaciół. Należeli do niej m.in. Jarek Szymkiewicz, dwaj bracia Burchard - Marek i Staszek. A także Zenek Wyżgowski, starszy ode mnie o kilka lat, syn przedwojennego komunisty. Pamiętam jak wracał na bani do domu, na Szwederowo i śpiewał na cały głos „my komuniści łupu cupu, łupu cupu cyk, nam komunistom nie dorówna nikt"... Żaden patrol milicyjny nie mógł go zatrzymać, no bo właściwie, za co? Że sławił komunizm? - Zwłaszcza aktywista ZMP mógł czuć się bezpiecznie w tamtym systemie... - Nie myślałem w ten sposób. Bo kiedy samorzutnie wydałem legitymacje uprawniające do bezpłatnego wstępu na każdą imprezę, na której znajdowała się młodzież, i te legitymacje honorowano, to miałem po prostu frajdę. Pamiętam też jak przed samą maturą, w roku 1950 wydałem dwadzieścia kilka legitymacji ZMP- owskich chłopcom niezrzeszonym, wpisując im nawet 2-letni staż w organizacji. Wydaliśmy ZMP-owskie legitymacje także kilku kolegom z Soda-licji Mariańskiej, bo chcieliśmy ułatwić im potem dostanie się na studia. I wielu ułatwiliśmy. Ale to już inna para kaloszy... - Rozumiem - sporo pan mógł zdziałać, załatwić. Czy nie ciążyło panu to stosunkowo wczesne branie odpowiedzialności za różne sprawy? - Gdy miałem lat siedemnaście byłem kierownikiem obozu szkoleniowego ZMP. I mój zastępca do spraw gospodarczych, dużo starszy ode mnie, malwersował pieniądze. Nim się sprawa wyjaśniła czułem, że to na mnie wszyscy patrzą jak na złodzieja. Pewnego dnia wziąłem więc pistolet ojca i chciałem się zastrzelić. I szczerze mówiąc nie popełniłem samobójstwa dlatego, że jak przystawiłem do łba lufę Waltera, to mi się zimno zrobiło i to zimno przeszło mi do serca. I ze strachu się nie zastrzeliłem. Ale to wiązało się z poczuciem odpowiedzialności. Mnie i wielu moim kolegom nie przychodziło do głowy, żeby napaść na kogoś i go obrabować. - A jakie wybryki uważał pan za dopuszczalne? - Jak się upolowało kaczkę albo podkradło trochę kartofli na spływie, to nie uważaliśmy tego za coś złego. Albo jak urządziliśmy drobną zadymę na zabawie w Bydgoskim Towarzystwie Wioślarskim - to się uważało za rzecz normalną, po prostu za taki popis. Eksperymentalnie próbowaliśmy się też narkotyzować... - Już wtedy były narkotyki? - Zależy jakie - my braliśmy dużą, kilogramową paczkę kawy i gotowaliśmy ją w 1,5 litrze wody. Pół litra wsiąkało w kawę, zostawał litr mocnej, jak jasna cholera kawy i po ostudzeniu mieszało się ją z litrem spirytusu. Do tego dodawało się trochę cukru, żeby złamać goryczkę. Działanie było niesłychane. Miało się fascynujące odczucie trzeźwości, jakby jasności widzenia mózgu, przy jednoczesnym nieistnieniu w ogóle ciała. Dzisiaj na takim seansie wykorkowałbym. Zresztą wtedy też wystarczyły nam dwa czy trzy seanse. - A co na to wszystko rodzice? - Rodzice. Czyi rodzice? - Pana. - Moi? Oni nie za bardzo wiedzieli, co ja robię. Ojciec był komendantem Okręgowej Przychodni Lekarskiej w Bydgoszczy. Bardzo często był poza domem, gdyż pracował od rana do nocy. A ja w domu informowałem, że mam dobre stopnie. Bo tak było. Jeżeli gdzieś zabradziażyłem, to mówiłem, że wyjechałem w delegację, w ramach organizacji. Ale pewnego razu, wracając do domu bardzo późno w nocy, oparłem się głową o dzwonek, i gdy ojciec otworzył drzwi, to wpadłem do środka. Wtedy ojciec coś poczuł, zaczął coś podejrzewać, ale jakoś się wyłgałem. - Mama, przypuszczam, też była zapracowana? - Nie było jej rano i nie było po południu, bo przyjmowała pacjentów w dwóch przychodniach. W domu tylko Truda zostawała. W cztery oczy - Kim była Truda? - Naszą gosposią. Tuż po wojnie było tak, że w rodzinach wojskowych jako pomoce domowe zatrudniano m.in. volksdojczki. Nam przydzielono Trudę, która miała wtedy jakieś 20 lat. I ona zajęła się bardzo dokładnie moim wychowaniem. A że był to kawał dziewczyny, która miała wszystkiego bardzo dużo i bardzo potrzebowała chłopa, więc we własnym interesie zadbała, żeby mnie wyedukować także erotycznie. Stąd też śmieszyły mnie potem takie podchody do dziewcząt moich kolegów - rówieśników, gdyż ja bez podchodów zostałem wtajemniczony w ars amandi. - Z tego co pan mówi wynika, że rzeczywiście szybko pan dojrzał. Miał pan autorytet w klasie? - Miałem. W klasie i w szkole. A miałem go również dlatego, że na rękę kładłem wszystkich, nawet chłopców starszych ode mnie o 4, 5 czy 6 lat. Pokonywałem ich też w zapasach, a jak trzeba było to i jednym ciosem rozkładałem bez żadnych problemów. - Pana dawni znajomi twierdzą, że zapowiadał się pan na niezłego boksera... - To był epizod. Okres bokserski miałem między 16 a 17 roktem życia. Należałem do międzyszkolnego klubu sportowego. Walczyłem w półciężkiej, ale by nie przekroczyć limitu tej kategorii, często musiałem wagę dusić. Stoczyłem kilkanaście walk w ringu. I zakończyłem karierę po tym jak, w ramach łączności miasta ze wsią, pojechaliśmy w teren i stoczyłem walkę z takim osiłkiem z miejscowego LZS-u. Przez dwie rundy, jak w ścianę, jak w bęben, waliłem tego potwora. A on nawet się nie zachwiał, choć krew mu tryskała z nosa. W trzeciej rundzie byłem od tego bicia go tak zmęczony, że czekałem tylko na końcowy gong. Byłem przerażony, bo słabłem, i czułem, że gdyby on mnie choć raz trafił tymi swoimi cepami, to by mnie zabił. Po meczu powiedziałem sobie: koniec. W imię czego mam tak się narażać? - A co w ogóle do uprawiania boksu pana skłoniło? - Proszę pana, pływać nauczył mnie mój kuzyn w bardzo prosty sposób. Byłem bodaj 4-letnim dzieckiem, kiedy wrzucił mnie do wody i spokojnie czekał - wypłynę, czy nie. No, musiałem wypłynąć, bo inaczej bym utonął. I od tego czasu pływam. Z boksem było podobnie: ktoś mnie wyzwał na pojedynek i musiałem walczyć. Wygrałem, więc pojawiali się kolejni chętni do sprawdzenia się ze mną. - Miał pan jakichś idoli sportowych? - Chyba tak... Sporo mówiło się o Joe Louisie, Szymurze, Kolczyńskim... - W jednym z wywiadów, Jarosław Szymkiewicz, powiedział, że w waszych czasach licealnych namiętnie rozczytywał się pan w polskiej klasyce... - Oczywiście. Przeczytałem przede wszystkim „Ogniem i mieczem", które nie dotarło na Syberię, „Quo vadis", i raz jeszcze „Potop", „Pana Wołodyjowskiego". Gdy tylko wróciłem do Polski, to od razu rzuciłem się na rozmaite książki - najpierw przygodowe, komiksowe, potem zabrałem się za poezję i rzeczy poważniejsze. Próbowałem niemal wszystkiego - gry na pianinie, bo do tego zachęcali mnie rodzice a także tańca towarzyskiego, bo chyba mam wrodzone poczucie rytmu. - Podobno do dzisiaj świetnie tańczy w tańcu pan wyszkolił... niejednego aktora - Mój Boże... Pierwszy raz zatańczyłem w domu starców na Syberii. Był tam taki garbaty skrzypek i grał mi na melodię: „Kupujcie bubliczki, gorące bubliczki.." (śpiewa). A ja tańczyłem. Bawiło mnie to. Bodaj w 1957 roku mój kolega z Instytutu Filmowego kręcił w Suchumi film na podstawie powieści Nazima Hikmeta, tureckiego pisarza i poety. I miał potworny problem, bo w jednej scenie, miano tańczyć boogie woogie. Nie umiał tego tańczyć ani choreograf, ani nikt z miejscowych tancerzy. Natomiast my z Edkiem Skórzewskim i Wackiem Florkowskim boogie woogie tańczyliśmy, że hej... Reżyser mówi: - Spadliście mi jak z nieba. Ratujcie! -1 uratowaliście? - Przez cztery dni uderzaliśmy bambusowymi kijami tych kilkudziesięciu tancerzy, co mieli chyba drewniane nogi i w końcu nauczyliśmy ich tego tańca. - Powróćmy do czasów gimnazjalnych. Maturę zdawał pan w roku 1950... - Tak, to był dla mnie rok przełomowy. W tymże roku dokonałem dwóch numerów, za które powinienem był dostać po parę lat więzienia. Tylko szczęściu i kolegom zawdzięczam to, że się tak nie stało. Wstyd mi o tym mówić. To nie były rzeczy robione samotnie, w tajemnicy przed innymi. To wydarzało się, gdy byłem w grupie. A że miałem w sobie zawsze ciągoty do wielkiego teatru... - Zatem ten pierwszy „występ"... - To było w Łasinie, miasteczku niedaleko Grudziądza. Prowadziłem tam jakiś kurs szkoleniowy dla aktywu ZMP. Pewnego wieczoru ostro napiliśmy się wódeczki w miejscowej piekarni. W cztery oczy - Dlaczego w piekarni? - Bo tam zdarzyła się okazja do wypicia. I po tej wódeczce wyszliśmy na ulicę. Tu muszę nadmienić, że dwa dni wcześniej podpalono nam siano, które przygotowaliśmy do sienników dla kursantów. - Dlaczego podpalono? - Małe miasteczko - byliśmy tam obcy, może dlatego. Ale myśmy uznali, że zrobiono to w ramach... walki klasowej. Przed piekarnią stały worki pełne suchych bułek. Nimi, a gdy ich zabrakło to także kamieniami, powybijaliśmy okna w co bogatszych, jak nam się wydawało, domach. Ponieważ takim domem był również dom sekretarza partii, więc jemu też wybiliśmy okno. Awantura była dzika. To był jeden z numerów, który mam na sumieniu. - A drugi? - Bezpośrednio po maturze dostałem przez ZMP skierowanie do Centrum Wyszkolenia Marynarskiego w Kruszwicy. Były tam kursy przygotowawcze do Szkoły Oficerskiej Marynarki Wojennej. Dowódcą ośrodka był komandor porucznik, który całą wojnę był we flocie na Zachodzie. Kadra, w większości, była apolityczna - normalni podoficerowie marynarki. Ale czasy były takie, że to nie komandor porucznik miał decydujący głos., lecz ja - 18-letni szczeniak, mianowany zastępcą komendanta do spraw politycznych. - Uderzyła panu do głowy woda sodowa? - Zaraz, zaraz... Jednym z pierwszych zarządzeń, które wydaję jest likwidacja kar w postaci mycia latryn, akcji „lotnik, kryj się!", robienia żabek itp. Dzięki temu mam za sobą wszystkich kursantów, ale nie kadrę, w której było sporo kaprali. Następnie zarządzam, że kadra ma jeść razem z kursantami. Na to kadra urządza mi bunt, mam ją przeciwko sobie. Ale mijają jeszcze trzy czy cztery dni. Kilku z kadry ostro narozrabiało w mieście i zgarnęła ich milicja. Poszedłem ze swoimi ludźmi na komisariat. Powiedziałem: - Ci, których zatrzymaliście podlegają żandarmerii wojskowej. Proszę ich natychmiast wypuścić. Oni mówią: nie. To ja wydaję rozkaz przybyłym ze mną kursantom: - Otwierać te drzwi! - Poskutkowało? - Jak zobaczyli z kim przyszedłem, to wypuścili zatrzymanych. I od tego dnia miałem za sobą i kadrę. Ale miasteczko nas nienawidziło, bo co sobota 1/3 kursantów, czyli 200 chłopa w marynarskich mundurach dostawało przepustki i ruszało na zabawę. Jakie szanse mieli miejscowi? Otóż w trakcie jednej z takich zabaw, trochę już podochocony, zarządzam zbiórkę kursantów. - Jak się bawicie? - pytam ich. Ktoś mówi: - Źle, obywatelu komendancie... - A to dlaczego? - No, nie śmiemy do dziewcząt... - Ach tak, to wy chcecie być zejmany, wy chcecie być matrosy. Widzicie te krzaki?... - Tak jest, obywatelu komendancie. - Widzicie te dziewczyny?... - Tak jest... - Jak mi się za 15 minut wszystkie krzaki nie będą ruszały, to cofam przepustki. I wróciłem do knajpy. Za pół godziny broniliśmy się, przyparci do wody, przed całą męską ludnością Kruszwicy. Musieliśmy wezwać na pomoc resztę kursantów, którzy przyszli z kijami od składanych łóżek. Poprowadziłem kontrnatarcie według wszystkich zasad otoczenia, wpędzania do środka, wyskakiwania przez okna itd. - Krótko mówiąc zorganizował pan niezłą bijatykę... - Taką, że już na drugi dzień przyjechała do nas specjalna komisja z Warszawy. I jestem przesłuchiwany jako ten niby prowodyr. Potem przesłuchiwana jest kadra i kursanci. I wyobrazi pan sobie - wszyscy, jak jeden mąż zeznają, że mnie wczoraj w ogóle nie było na miejscu. Rozumie pan? - Dali panu alibi. - Gdyby mnie wydali, to ja bym zobaczył studia jak koniec własnego ucha. Dostałbym ładne parę lat. Tymczasem na tym obozie dostałem później zawiadomienie, że mam się stawić na rozmowę kwalifikacyjną do Ministerstwa Kultury i Sztuki. I w marynarskim mundurze pojechałem do Warszawy. - To ciekawe, że wspominając lata powojenne, tak wielu ludzi - podobnie jak pan - podkreśla, że byl to czas zabaw, niezliczonych festynów, rozmaitych rozrób... - Tak przejawiało się odreagowywanie wojny. Jedni wrócili z frontu, inni wyszli z lasu... Nie można było kupić materiału na ubranie ani żadnej techniki, trudno W cztery oczy było o radio, ale można było się bawić, żarcia było w bród. Wszystkie knajpy były pełne... Ta atmosfera zmieniła się przy końcu tzw. planu 3-letniego, albo na początku 6- letniego. Pamiętam jak to pogorszenie mi się objawiło. Weszliśmy, żeby strzelić kielicha do baru „Pod dzwonkiem" a na gablocie leżało jedynie takie dzwonko śledzia, szaroburo-malinowe, potworne i nic poza tym nie było. - Nie ma pani nic prócz śledzia? Nic? Nawet kawałka kiełbasy? - spytał kolega. Ona na to: - Kiełbasy? A chwyć się pan za swoją... Taka była jej odpowiedź, która odzwierciedlała nowy stan zaopatrzenia rynku. - Od tamtego czasu minęło prawie pół wieku. Czy z perspektywy czasu nie wydaje się panu, że po wojnie współuczestniczył pan nie w budowaniu, lecz w niszczeniu kraju, że służył pan złej ideologii i złej sprawie? - O jakim niszczeniu pan mówi? Pan sądzi, że w 1945 roku wszyscy Polacy zdawali sobie sprawę z tego, że oto znów jesteśmy ujarzmieni, że zaczyna się jakaś nowa niewola? No, może niektórzy to sobie uświadamiali... - Nawet walczyli o to, by zmienić bieg wydarzeń... - Cześć im i chwała za to, pod warunkiem, że nie stawali się przy okazji bandytami. Bo i tak się zdarzało. Zresztą każda partyzantka gdzieś, w końcówce swojej doprowadza do tragedii. Nie sposób jednak kwestionować faktów: gdyby nie było po wojnie entuzjazmu, to Warszawa może do dziś pozostałaby nie odbudowana. Mnie cieszyło, że mogę się uczyć tej nowej Polski po polsku. Do organizacji młodzieżowych i do partii młodzi ludzie zapisywali się również z pobudek ideowych. - Ale ta idea się nie sprawdziła... - To wiemy teraz, wtedy nie wiedzieliśmy. Ja też uważałem, że idea jest w porządku, tylko ludzie ją psują. Ale pamiętam - po wojnie o okresie dwudziestolecia międzywojennego mówiło się, że to była jedna wielka hańba. Usuwało się w cień dokonania typu budowy CUP-u, Gdyni, a przecież w ciągu tych 20 lat z trzech różnych zaborów stworzono jeden naród, uchwalono jedno prawodawstwo... Mniejsza o to - wiem, do czego pan zmierza, więc powiem panu: historia zawsze była i jest wykorzystywana dla celów politycznych i ideologicznych, a nawet ci, co dobrze ja znają, na ogół nie wyciągają z niej wniosków. - A pan? - Ja stałem się człowiekiem szalenie wyrozumiałym, wybaczającym innym rozmaite przewiny. Tylko jednego nie toleruję: dobrowolnego skurwysyństwa. Bo nie wiem jakbym się zachował w sytuacji, gdyby mnie szantażowano, wyrywa- no paznokcie, czy wtedy bym wytrzymał... Kiedy jednak ktoś dobrowolnie donosi, dobrowolnie robi świństwa - wtedy nie ma przebaczenia. Do tego doszedłem. - Powiedział pan kiedyś: nigdy nie ukrywałem swego pochodzenia... - Nie ukrywałem i nie ukrywam. - Zatem jest pan rodowitym krakusem... - W Krakowie ja się tylko urodziłem w lecznicy położniczej i przebywałem po urodzeniu kilka dni. Potem matka zabrała mnie i pojechaliśmy do Gorlic. W drodze nastąpiła nagła zmiana pogody. Zrobiło się tak potwornie zimno, że przerażony konduktor ciągle zaglądał, jak mi opowiadała matka, do przedziału, czy ten noworodek jeszcze żyje. Ale okazało się, że to pierwsze zetknięcie się z zimnem może było nieprzypadkowe i dobrze zahartowało mnie na przyszłą Syberię. Natomiast Kraków jest miejscem, w którym nie tylko przyszedłem na świat, ale też zostałem życiu przywrócony, j;dy miałem 5 lat. -55 .x- mU Paszport babki Jerzego Hoffmana - Natalii W cztery oczy _? - W dzieciństwie sporo chorowałem: przeszedłem bardzo ciężko zwłaszcza odrę i szkarlatynę, po której były powikłania. Konieczne było przekłucie ucha. A życie uratował mi profesor Spiro, słynny krakowski laryngolog, który mi zrobił trepanację czaszki. Tak że, de facto, po raz drugi urodziłem się w Krakowie. Po trepanacji czaszki prawie rok nie chodziłem. Miałem bardzo silne bóle i moja niania Marynia brała mnie na ręce, stawała przy oknie okna i przy księżycu opowiadała bajki. Wiele tym bajkom zawdzięczam. Niestety, nie miały one wpływu na mój chroniczny katar, który mi minął dopiero na Syberii, w tamtym kontynentalnym klimacie. Nie pomogły żadne Rabki, żadne Iwonicze, żadne Sopoty, do których wozili mnie rodzice. - Był pan ich jedynym dzieckiem? - Jedynym i późnym. Proszę wziąć pod uwagę, że rodzice moi urodzili się oboje w 1898 roku. Matka była o parę miesięcy starsza od ojca. To w momencie mojego poczęcia mieli 33 lata, a moich urodzin 34. Dlaczego tak się stało? No cóż, ojciec mój poszedł na front w wieku 18 łat, w 1916 roku i walczył jako oficer ce-kaemów CK Austro-Węgier na froncie włoskim, gdzie był 3-krotnie ranny. Koniec wojny zastał go w szpitalu polowym. Trzecia rana była bardzo poważna. Rekonwalescencja trwała długo. I dopiero gdzieś w 1921 roku ojciec stanął na nogi. Potem studia. Numerus clausus, który już wtedy obowiązywał w Polsce, spowodował, że ojciec studiował na uniwersytecie w Pradze. Tam zresztą spotkali się z matką. Lata studiów, potem nostryfikacja dyplomów, zarówno przez ojca, jak i przez matkę. Najpierw na Uniwersytecie Lwowskim, później Jagiellońskim. Wszystko to były lata. A ponieważ w owym czasie przed urodzeniem dziecka jednak ludzie myśleli o tym, żeby stworzyć jakiś byt, no to czasu na stworzenie tego bytu było ile? Trzy do czterech lat. No i dlatego ja tak późno się urodziłem. - Dzieciństwo spędzał pan w Gorlicach - centrum rozwijającego się wówczas zagłębia naftowego. Co robili tam pańscy rodzice? - Pracowali jako lekarze. W Gorlicach mieszkali też moi dziadkowie ze strony matki. Mieli sklep bławatny na ulicy 3 Maja, niedaleko rynku. Obok nich mieszkała zaś siostra mojej babki, ciocia Sonia. Natomiast, siostra mojej matki, ciocia Rózia wyszła za mąż za adwokata Tyslowitza, który miał kancelarię w Jędrzejowie. Wujek Henryk był dobrym adwokatem. Miał jedną, że tak powiem, namiętność. Były nią karty. I gdy od czasu do czasu zgrywał się do szczętu, wtedy ciotka Rózia razem z dziećmi, moim kuzynem Julkiem i kuzynką Zosią, na czas, póki będzie trochę gotówki, lądowali u dziadków w Gorlicach. - Skąd pochodzili pana dziadkowie? - Dziadek Józef - ten ze strony matki - wywodził się ze starej rodziny rabinac- kiej, z rabinów Żółkiewskich, którzy mieli jeszcze papiery od Jana III Sobieskiego za zasługi w walkach z Turkami. Był człowiekiem wykształconym. Mówił bardzo dobrze po polsku, ale oczywiście mówił też w jidysz i po niemiecku. Zachowywał tradycje i wszystkie święta aż do wybuchu II wojny odbywały się właśnie w domu dziadka ze strony matki. Tyle, że ja nie lubiłem specjalnie dziadka Józefa. Był taki kostyczny, akuratny, ale parę groszy na lody u Finder- mana zawsze od niego dostawałem. Przepadałem natomiast za dziadkiem Maurycym lub jak pan woli Morycem. - czyli ojcem pana taty... - Tak. I nie lubiłem z kolei żony dziadka Maurycego, babci Natalii. Wiecznie była chorowita, zresztą może to ja tylko pamiętam ją taką leżącą, jęczącą, dbającą bardzo o siebie i tak dalej. Jakoś do niej nie miałem serca. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ta babcia nie jest/ tamtym dziadkiem i odwrotnie. Bo babcia Antonina też mi nie pasowała do dziadka Józefa. Mogłem godzinami siedzieć pod stołem, patrząc jak babcia Antonina rozczesywała swoje piękne, wspaniałe włosy, które jej spadały aż poniżej kostek. - Kim był dziadek Maurycy? - Pochodził z wielodzietnej, świeckiej rodziny polskich Żydów. Ponieważ rodzice szybko go odumarli, jako najstarszy z rodzeństwa musiał na swoich barkach trzymać rodzinę. Nie studiował. Jak pamiętam, przed wojną był dyrektorem wielkich tartaków w Oszczadnicy. - Gdzie to jest? - Na Słowacji. Tam jeździliśmy na wakacje. Pamiętam stamtąd zapach drzewa, pracę tartaków, drezyny pędzące po wąskotorówkach, burzliwą rzekę, drewniany dom, stosy drzewa i syreny oraz światła przejeżdżających nocą pociągów... A dziadek imponował mi szalenie. Był fantastycznym znawcą drzew, myśliwym. - Czy może zabierał pana na jakieś polowania? - Nie, byłem za mały. Natomiast pamiętam trofea myśliwskie w jego domu. Pamiętam jak fantastycznie strzelał do lotek. Chodził z laską, której w ogóle nie potrzebował. Dla podparcia się tylko ta laska była potrzebna, dla stylu. Bo chodził zawsze wyprostowany jak świeca. Gdy szedł ulicą, to baby się za nim oglądały, choć miał już wtedy 7o lat. I był łysy jak kolano. Łysy jak mój ojciec i jak pan widzi, ja też. W cztery oczy - Słyszałem, że łysina jest dziedziczna, ale co drugie pokolenie... - Okazuje się, że niekoniecznie. Dziadek Maurycy nigdy głosu na mnie nie podniósł. Gdy coś nabroiłem, to po prostu ruszał wąsem - a miał wspaniałego wąsa - patrzył na mnie i mówił: „pastuch ostatni..." I to była dla mnie najgorsza kara, jaką mogłem ponieść. Właziłem pod stół i w ogóle robiłem wszystko, żeby dziadka nie zobaczyć. - Czy często pan bywał w dziadka Maurycego? - Po zajęciu przez przez Niemców Czechosłowacji, w roku 1938, dziadkowie ze strony ojca przyjechali do Polski. Zamieszkali również w Gorlicach, w takiej willi wiodącej do parku. Ten park był znany, bo był tam pawilon, gdzie co sobota odbywały się dancingi przy lampionach. Chodzili na nie również moi rodzice. Natomiast dla mnie park był miejscem zabaw i wojen toczonych z grupami rówieśników. Oczywiście, bawiliśmy się najczęściej w wojsko. Zabawki mojego dzieciństwa to głównie ołowiane żołnierzyki - miałem u siebie najprzeróżniejsze formacje, od rycerstwa poprzez husarię, okres napoleoński aż do wojny bolszewickiej włącznie. Posiadałem nawet żołnierzy z wojny abi-syńskiej, nie mówiąc już o Indianach. Jednakże największym moim przeżyciem było to, że z jakiejś okazji dostałem prawdziwe, kupione w Krakowie czako ułańskie i szablę. - Był pan wtedy szczęśliwy? - Tak, to był absolutnie szczęśliwy, beztroski czas. - Pomimo poważnych chorób, które pan przechodził? - Mimo chorób. Mimo tego, że miałem mnóstwo piegów, byłem bardzo rudy, w związku z tym nie tylko przezywano mnie „Jurek ogórek, kiełbasa i sznurek, kiełbasa uciekła a Jurek do piekła", bo to jest normalne, związane z imieniem, ale także nazywano mnie: „rudy wlazł do budy, wylazł z budy i jeszcze rudy". To mnie nie bolało. Miałem frajdę, kiedy banda starszych chłopców, którzy jak my wszyscy również bawili w wojsko, zaczęła nas się bać. A stało się to wówczas, kiedy ich komendanta dorwaliśmy, gdy on był sam. Przywiązaliśmy go do ławki i zbiliśmy tak, jak potrafią zbić młodsi i słabsi gówniarze kogoś, kto się nad nimi znęcał dotychczas. I proszę sobie wyobrazić, że po tym starsi chłopcy już nas nie nękali. - Ale ile lat miał tamten komendant? - Skoro my mieliśmy po 6-7 lat, to on mógł mieć dziesięć, jedenaście. Dzięki niemu przekonałem się, że sposobem można pokonać nawet starszych od siebie. ? ? W cztery oczy I kiedy później Wicka Barków - najsilniejszy chłopak w Sidorowce, czyli w Ałtajskim Kraju, znęcał się nad jednym malcem, to ten, za moją namową, wyczekał chwili, kiedy Wicka nachylił się mocno nad studnią. I jak wypiął mocno tyłek, to mu weń wpakował szydło szewskie. Takiego ryku i wycia nie słyszałem jak żyję. - A jaką otrzymał pan kindersztubę od rodziców? - W domu nie byłem bity. Tak naprawdę to dostałem od ojca dwa razy pasem, ale za to takim oficerskim, z I wojny światowej. Pierwszy raz dostałem lanie po tym jak wszedłem do domu zabeczany, skarżąc się, że mnie chłopcy pobili. Dostałem za to, że się skarżyłem. I potem już nigdy się nie skarżyłem. Sam wymierzałem sprawiedliwość. W pierwszej klasie wezwano ojca do szkoły, bo wybiłem piórnikiem ząb chłopakowi z trzeciej czy czwartej klasy. Gdy ojciec pytał mnie, dlaczego to zrobiłem, to powiedziałem, że za przezywanie: „pierwszaki - dupa-ki, pierwszaki - dupaki". - Ale dlaczego piórnikiem? - dociekał ojciec. - Musiałem, on był ode mnie wyższy i silniejszy. - No, w zasadzie masz rację - przyznał ojciec. I tak się skończyło. Drugi raz dostałem pasem, kiedy przegrałem w karty nie swoje pieniądze. A trzeci raz, to było już na Syberii, nie było lania, tylko ojciec przez rok o mnie wspominał w listach z frontu, kiedy dowiedział się, że uderzyłem dziewczynę. - Uderzył pan? - Tylko raz w życiu, bo paplała dokoła, że kocham się w jednej takiej... - Miał pan potem jakieś pretensje do ojca o stosowane metody wychowawcze? - Nie, nigdy. O co innego do rodziców miałem żal. Niedługo przed wybuchem wojny ojciec dostał od jakiegoś pacjenta wspaniały pasztet z zająca. Ja coś na-broiłem i za karę nie dostałem tego pasztetu. Chciałem go jednak wykraść ze spiżarki następnego dnia. Miałem na niego niesamowitą ochotę. Wyobrażałem sobie jak musi smakować. Niestety, w nocy włamał się złodziej i ukradł pasztet. Przez wszystkie lata Syberii wypominałem rodzicom ten niezjedzony przysmak z zająca. - Czy przed wojną chodził pan już do kina? - Nawet do dwóch kin, bo jedno było w Gorlicach, a drugie w pobliskim Glinni-ku Mariampolskim. Oczywiście, zabierali mnie tam rodzice. Wielkie wrażenie wywarły na mnie filmy z Jackiem Kogenem, takim chłopcem - aktorem, podobnym do mnie oraz z Shirley Tempie. Na długie lata zapamiętałem scenę, w której Tempie dostaje taką szklaną kulę, z której, gdy się ją odwraca, pada biały śnieg i pokrywa domek bielą. Nie pamiętałem tytułu tego filmu, nie wiedziałem co to za film. I proszę sobie wyobrazić niesłychane wzruszenie, gdy stosunkowo niedawno oglądam telewizję, i nagle widzę tę scenę z Shirley Tempie. To był ten film. Ale nadal nie znam jego tytułu... - Gdy wybuchła II wojna światowa miał pan zaledwie 7 lat. Co działo się z panem i pańską rodziną we wrześniu 1939 roku? - Pamiętam jak uciekaliśmy przed Niemcami. Z Gorlic furmanką do Zagórzan, potem pociągiem do Tarnopola, gdzie była nasza dalsza rodzina. Nawet nie przeżywałem strachu, gdy kryliśmy się w kartofliskach przed nalotami samolotów. Była to fantastyczna zabawa dla mnie i dopiero później zrozumiałem sens tego wszystkiego, gdy gdzieś w kadrach kronikalnych z 1939 roku zobaczyłem dziewczynkę płaczącą nad trupem swojej matki, Polki. W Tarnopolu zamieszkaliśmy na placu Piłsudskiego u krewnych. - 17 września na ziemie polskie wkroczyła Armia Czerwona. Widział ją pan w Tarnopolu? - To było niesłychanie dziwne, bo chodziły wtedy plotki, że oni idą na pomoc, przeciwko Niemcom. Ludzie mieli jakąś taką nadzieję. Weszły ogromne czołgi z wieżami, obręczami. Było trochę strzelaniny w mieście, widziałem jakiś karabin maszynowy na wieży kościelnej, próby obrony, chaotyczne. To wszystko trwało bardzo krótko. Wejście Armii Radzieckiej kojarzy mi się do dzisiaj z zapachem dziegciu. Rosyjscy oficerowie swoje buty z cholewami mieli wysmarowane ostro dziegciem i to dawało tak intensywny zapach, że został na długo w pamięci. Mieli też długie karabiny, czapki budionowki z dużymi gwiazdami, bluzy spięte pasem, spodnie galife. Obwieszeni wszyscy byli ogromną ilością odznaczeń. Nie były to ordery, jak się później okazało, ale rozmaite zwyczajne odznaki. A wyglądali tak, jakby niemal każdy z nich był bohaterem wielu stoczonych już walk. Dzieci biegały za nimi i krzyczały: - Towariszcz, daj te mini zwizdki... - Dawali? - Czasem dawali... Z Tarnopola przenieśliśmy się do Stryja, a następnie zamieszkaliśmy w Daszawie koło Stryja. Daszawa to była duża osada ukraińsko- polska, ze szkołą ukraińską i szkołą polską. Ale do obu wprowadzono obowiązkowo język ukraiński i w związku z tym wszystkich nas, którzy byliśmy po pierwszej klasie i mieliśmy przejść do drugiej, cofnięto do klasy pierwszej z powodu nieznajomości języka ukraińskiego. W Daszawie byliśmy przez całą zimę 1939/40 i dopiero tam dowiedzieliśmy się, że został zawarty pakt Mołotow -Ribbentrop o stosunkach między Niemcami i Związkiem Radzieckim. W cztery oczy -Późno... - Z tego powodu duża część naszej rodziny - m.in. dziadkowie ze strony matki, ciotka z mężem i dziećmi, wujek Henryk i Rózia, w sumie dwadzieścia parę osób zostało na terenach polskich okupowanych przez Niemców. - W Daszawie chodził pan do szkoły ukraińskiej? - No, tak... Szkoła ukraińska. Matka skrzętnie chowała wszystkie moje świadectwa, ale to z Daszawy się nie zachowało. W każdym razie już w Daszawie, poza normalnymi zabawami, dochodziło też do dziecięcych potyczek między Polakami i Ukraińcami. Na jednej górce chłopcy ukraińscy krzyczeli do nas: „Na hori pirohi, na dołyni kasza, utikajte Polaki, bo to zimla nasza". My im krzyczeliśmy: „Syna flaha, żółty kinci, haj zdyhajut Ukraińcy". I to, co doprowadzało ich do absolutnego szału, perfidną: »Haj, żiwe czerwona Ukraina, haj zdyhajet żółto syna«. I tak po takich połajankach, tak jak to się zresztą odbywało od średniowiecza, poprzez wszystkie bitwy wieku siedemnastego i niemal osiemnastego, poszły kamienie w ruch, po kamieniach - zwarcie. Ich było o wiele więcej, dostaliśmy ostre baty. Pewnego dni/zamknęli mnie w kostnicy cmentarnej, w kaplicy. Siedziałem skulony w kącie. Mogłem uciec przez otwarte okno, ale pod oknem na drewnianej pryczy leżał nieboszczyk z podwiązaną szczęką. Krążyły nad nim i łaziły po nim muchy. A ja, żeby wydostać się przez to okno, najpierw musiałem przeskoczyć przez tego trupa. Siedziałem tak godzinę, drugą, trzecią, w pełnym przerażeniu, w rozpaczy i w strachu, ale w końcu przemogłem się - przeskoczyłem nieboszczyka. Gnałem do domu co sił, a tam już NKWD ładowało dziadków do ciężarówki. Zapakowałem się z nimi. - A co się stało z rodzicami? - Rodziców wzięto z zebrania lekarskiego i przywieziono na dworzec towarowy w Stryju. Tam matka czołgając się na kolanach przed jakimś naczelnikiem wy-błagała zgodę na połączenie się z dzieckiem. Istny cud. A potem, też cudem, znaleźliśmy się w jednym transporcie razem - ja, rodzice i dziadkowie. A przecież każdy z nas mógł pojechać w inną stronę. - Dokąd was wywieziono? -Nikt nam nie mówił dokąd jedziemy. Leżeliśmy pokotem w wagonach towarowych i jechaliśmy. Po kilkadziesiąt osób w każdym wagonie. Otwór w podłodze, który ludzie zawiesili kocem, to była latryna. Co jakiś czas, w czasie postojów roznosili w wiadrach jakąś breję... W wagonie spotkałem mojego krewnego, Marka, który był Czechem. - Czechem? - Wyjaśnię panu: po zajęciu przez Niemców Czechosłowacji, generał Svoboda, ten sam, który później zorganizował armię w Związku Radzieckim, z grupą oficerów nie poddał się, lecz przybył do Polski i tam w Krakowie usiłował stworzyć taką półlegalną brygadę bojową. Był w niej oficer, którego tam, w Krakowie, poznała moja dalsza ciotka i wyszła za niego za mąż. Przedtem ona była wdową, a Marek był jej synem z pierwszego małżeństwa. I tak po drugim za-mążpójściu swojej mamy stał się Czechem. Był ze 2 lata młodszy ode mnie, ale miał ze sobą ogromną ilość różnych Buffallo Billów. I myśmy w tym transporcie nimi się zajmowali. Może dlatego nie nudziłem się. - Czy zorientował się pan w końcu dokąd was wiozą? - Skądże! Wiedziałem tylko, że na Wschód. W odróżnieniu od Niemców, gdzie był ordnung los każdego transportu zależał de facto od nastroju, charakteru i natury komendanta. Transporty, które spotykaliśmy, były odrutowane, zamknięte. Nasz pro forma zamykano taką łapą. Potem w drodze, ponieważ był upał potworny, ludzie laskami robili szpary. Komendant na postojach wypuszczał dzieci, aby mogły sobie pobiegać. Na jakimś przystanku nurkowałem z zamkniętymi oczyma w Wołdze i uderzyłem głową o dno barki. Potem na Uralu stanęliśmy przy słupie z tablicą: Europa - Azja. Biegaliśmy z lewa na prawo -kto więcej razy będzie w Europie, kto będzie więcej w Azji. - Same przygody... - Z pewnością nie uświadamiałem sobie grozy sytuacji, z wielu rzeczy wówczas nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, ale coś tam mnie jednak przejmowało. Na jednej ze stacji, chodząc między transportami, zobaczyłem w szparze odratowanych, zamkniętych drzwi wagonu - siostrę mojej babci, ciocię Sonię. Pobiegłem do rodziców, a oni z błaganiem do komendanta transportu, żeby ją pozwolił zabrać z nami. On mówi: - Jeżeli ktoś się zamieni, proszę bardzo. Mnie jest wszystko jedno, byle ilość się zgadzała... Ponieważ nikt nie wiedział dokąd kogo wiozą, to znalazł się samotny człowiek, który powiedział: - Proszę bardzo. Ja się zamienię. Ale tamtemu komendantowi w tym momencie już nie było wszystko jedno i ciotka Sonia nie zabrała się z nami - została wywieziona do Kazachstanu i tam potem umarła. W zupełnym osamotnieniu. - Jak długo trwała ta podróż w nieznane? - Wieźli nas ponad 3 tygodnie. Pamiętam jak na stacjach kolejowych nocą przetaczano pociągi. Wydawało się, że nasz pociąg jedzie z powrotem. Ludzie łudzili się nadzieją, że może wracają. Ale to były zwidy. W cztery oczy - Dokąd w końcu dotarliście? - Dotarliśmy nad rzekę Czułym, która jest dopływem Obu. Stamtąd dwoma ogromnymi statkami, o takich wielkich łopatach, zawieziono nas w górę rzeki. Prawie 4 dni i noce trwał ten rejs z około półtora tysiącem ludzi na pokładach. Co jakiś czas statki stawały na mieliźnie; wyładowywano nas na brzeg, statki ściągano z mielizny i płynęliśmy dalej. Ostatecznie wysadzono nas w jakiejś osadzie, gdzie już czekały ciężarówki napędzane szurkami na tzw. holtzgaz. Nimi wywieziono nas kilkadziesiąt kilometrów od Czułymu, w głąb tajgi, do osady, która się nazywała Kaszkati Tajga. -1 tam był obóz. - Kaszkati Tajga to był łagier Stały jeszcze wartownicze wieże, resztki zasieków, było NKWD, trochę więźniów. No i typowe, drewniane baraki. Pamiętam: po tym jak nas rozładowano naczalnik z niebieskim otokiem NKWD-ystów wszedł na podwyższenie i powitał nas słowami: »Nikagda i nikuda nie ujediesz. Pri-wykniesz. Nie priwykniesz, zdochniesz...«. Los okazał się przewrotny. Bardzo wielu zesłańców nie wróciło do Polski. Ale z tego naczalstwa obozu nie przeżył nikt. Po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej, po ataku Niemców na Związek Radziecki, ich wszystkich, jako jeżowców, wysłano do batalionów karnych, a one, jak wiadomo, oznaczały pewną śmierć. - Jak wyglądało życie w Kaszkati Tajdze? - Najpierw dowiedzieliśmy się tam kim jesteśmy. Byliśmy specpiereseleni - specjalni przesiedleńcy. Status nasz różnił się tym od więźniów, że wolno nam się było oddalać do 7 km od miejsca zamieszkania. - A co znajdowało się w promieniu tych 7 kilometrów? - Tajga... Tylko tajga. Natomiast w obozie ciasnota była straszliwa, wszędzie pluskwy, karaluchy. Na terenie obozu był też areszt otoczony taką palisadą. Jak dziś pamiętam, przetrzymywano tam ludzi, którzy próbowali uciec. - A zdarzały się udane ucieczki? - Kiedyś przyszła do nas kartka treści mniej więcej takiej: „Józek jest we Lwowie stolarzem i robi długie nogi". Wie pan co to znaczyło? - W języku budowlańców jak materiały mają długie nogi, to znaczy, że ktoś je podkradł... - A w tym wypadku chodziło o to, że on uciekł lub ukrywa się. I to była jedyna, o której słyszałem, udana ucieczka. Niech pan sobie wyobrazi, że zimą mrozy dochodziły tam do 42 - 43 stopni. Wtedy się nikt nie ruszał. Zasypywało domy. Śnieg był na wysokość człowieka. Aż 8 miesięcy trwała tam zima, a później 4 miesiące lato. Właściwie nie było wiosny i jesieni. Natomiast lato jest upalne, czysty, absolutnie kontynentalny klimat, tyle, że bez wiatru. Wiatry przychodziły dopiero gdzieś na przełomie marca i kwietnia - zaczynał się buran i kto w tym czasie był w drodze, to po prostu zamieć śnieżna go zasypywała. Coś niesamowitego. Ta tajga śniła mi się po nocach przez wiele, wiele lat. - Jak się panu śniła? Niczym jakiś koszmar? - Nie, nie tylko tak. Bo trzeba powiedzieć, że różnie tam bywało, przeważnie głodno i chłodno, ale przynajmniej nasza rodzina nie spotkała się z niczym złym ze strony ludzi stale tam mieszkających, a całe zło, które nas spotkało pochodziło od władz, od rządu, administracji. Powiem panu więcej: były okresy, ale to już kiedy mieszkaliśmy w Sidorowce, że nam było lepiej niż miejscowej, syberyjskiej ludności. Bo my dostawaliśmy paczki z UNRRY, a oni nie dostawali nic. Wracając do tajgi: tam po raz pierwszy zobaczyłem prawdziwego niedźwiedzia. Widziałem burunduki - malutkie zwierzątka, mniejsze od wiewiórki, takie w żółto- czarne paski, do których sybirscy myśliwi strzelali w oko, żeby nie zniszczyć ich cennej skóry. Widziałem amurskie wilki i obławy na nie... Tam również, na jednym z cmentarzy, gdzie jako chłopcy zbieraliśmy się i opowiadaliśmy sobie straszyłki, zobaczyłem ducha, który się poruszał. ?^^????????^^???^^ ~ ^° )u^ Pan cnyba fantazjuje.... - Otóż nie, zdarza się, że w całkowicie bezwietrzne noce ze starych grobów wychodzi ostrosłup z kości. I wystarczy, żeby wtedy ktokolwiek poruszył się choć odrobinę, to zaczyna falować powietrze. I ja to widziałem. -Ale nie duchy... - Z pewnością ten fosforowy słup, który zobaczyłem, to były duchy. Nie przekona mnie pan, że było inaczej. - Nie zamierzam. - Dziękuję... Powiem panu jedno: wspominam tajgę, bo ona pomogła nam przeżyć. W cztery oczy - Przeżyć obóz? - Obóz i nie tylko obóz. W obozie dostawaliśmy jedynie średnio rzadkie zupy i przydział chleba - inny był dla pracujących w lesie, inny dla pracujących w biurze, inny dla dzieci, starców, chorych. Początkowo było to 800, 600 gram, ale w miarę upływu czasu i działań wojennych, zeszło to do 400 nawet 200 gramów. Czasami pojawiał się symboliczny kawałeczek mocno solonego mięsa i to wszystko. Gdyby nie to, co oferowała tajga... - Ma pan myśli runo leśne? - Tak, grzyby, maliny, ale też i szyszki cedrowe, które miały naprawdę fantastyczny smak. Pamiętam, że przy pierwszych mrozach uwielbialiśmy jeść zmrożoną jarzębinę, bo w niej, podobnie jak w zmarzniętych kartoflach, było trochę słodyczy. - Czym zajmowali się na codzień zesłańcy? - Większość została skierowana do wyrębu lasu. To była katorga. Chociaż pracowali w moskitierach, ale chroniły one jedynie przed komarami, lecz nie przed tzw. moszkarą, czyli taką muszką, która przechodziła dosłownie przez wszystko. I zaczęła się malaria. Leków prawie żadnych, chinina na wagę złota, ludzie umierali. Nasi nie wiedzieli też, że ścinane drzewa trzeba najpierw podrąbać - początkowo ścinali je tak, że one padając rozczepiały się i odrywały ludziom głowy. Rósł więc na takiej wycince, kilkaset metrów od osady, coraz dłuższy rząd polskich mogił... A przecież te ścięte drzewa trzeba było jeszcze jakoś wywieźć. Wywożono je zimą. Traktory ciągnęły za sobą długi pociąg ogromnych, obładowanych sań. Jazda odbywała się po drodze lodowej... Po to, żeby utrzymać tę drogę, należało ją systematycznie polewać w ten mróz wodą. Po to, by woda dotarła nie jako lód, beczkowozy z kipiatkom, czyli z wrzątkiem szły na tę drogę. Gdy dochodziły na miejsce, woda była już prawie zimna. Wylewano ją i zamarzała natychmiast. Niesamowicie wyglądali ludzie pracujący przy tej drodze. - Co ma pan na myśli? - Pracowali w filcowych maskach, z niewielkimi otworami na oczy. Jak jacyś Yeti. I ginęli na tej drodze. Mój dziadek również pracował przy niej. Pewnego razu, gdy niósł dwa wiadra wody na koromysłach, nadjeżdżał akurat taki pociąg z drzewem. Dziadek się spieszył, przebiegł tę drogę, poślizgnął się, upadł, oblał się wodą. Dostał zapalenia płuc. Jego zdawałoby się żelazny organizm walczył 3 tygodnie z chorobą. Ojciec i matka stawali na głowie, by go wyleczyć. Lekarstw brakowało, o antybiotykach nikt wtedy nie słyszał... Dziadek zmarł. Został pochowany w tajdze, na polskim cmentarzu. Strasznie przeżyłem śmierć dziadka... - A jak wyglądała na zesłaniu pańska nauka? - Najpierw chodziłem do szkoły rosyjskiej, bo tylko taka była w obozie. Szkoły polskie powstały później, po podpisaniu układu z Sikorskim. Do tego czasu po polsku uczyła mnie matka i paru absolwentów seminarium nauczycielskiego, którzy byli w obozie i przychodzili do naszego baraku. - Szybko nauczył się pan rosyjskiego? - Nie było wyjścia. Musiałem. Ale jak rosyjskie dzieci śpiewały specjalnie nam - Polakom dedykowaną piosenkę: »Pomniat wsie atamany, pomniat polskije pa-ny konarmiejskije naszi klimki«, to myśmy im tą samą melodią odpowiadali: „Pomniat wsie atamany, pomniat ruskije grażdany, ułanskije naszi klimki..." Zresztą przez cały okres mojego pobytu na Syberii między nami - uczniami, Polakami i Rosjanami nieustannie dochodziło do rozmaitych walk, nawet do bójek, do udowadniania kto jest lepszy, silniejszy. Ale nawiązywaliśmy też prawdziwe przyjaźnie. Nie zapomnę jak po zakończeniu wojny, odprowadzał mnie do pociągu Tolka Pałkownikow, chłopak, który fantastycznie rysował i równie dobrze się bił, ale tylko wtedy, gdy był sprowokowany. Obaj czuliśmy, że chyba już nigdy w życiu się nie spotkamy. I nie spotkaliśmy się. A przeżyliśmy razem niemało. - Ile klas ukończył pan na zesłaniu? - Formalnie ukończyłem VI klasę, ale zaliczyłem też dwa lata przysposobienia wojskowego. Uczyłem się strzelania, granatu, doboru karabinu, używania broni podstawowej, cekaemu, maxima itd. Po szóstej klasie rosyjscy chłopcy często szli na front. - W wieku 13 lat, na front? - W piątej, szóstej klasie wielu było przerośniętych, oni repetowali poszczególne klasy i gdy doszli do szóstej, to często mieli już 18 lat. -1 z takimi przyszło panu się uczyć? - Z różnymi się uczyłem. I musiałem wywalczyć sobie jakieś miejsce wśród nich.To się zresztą powtarzało w każdej ze szkół, do których chodziłem w czasie wojny: na początku usiłowano mnie, jako nowego i Polaka, zastraszyć i podporządkować sobie. Gdy na przerwach napadano na mnie, to ustawiałem się w kącie, nie przyjmowałem walki na żaden dystans tylko pozwalałem, żeby dochodziło do największego zwarcia i wtedy dopiero biłem pięścią w głowę. Tak z góry w dół, a ponieważ miałem w rękach wielką krzepę, to efekt był taki, że na trzeci, czwarty dzień już byłem nie tylko swój, ale przeważnie po miesiącu byłem wybierany starostą klasy. W cztery oczy - O tej pańskiej silnej ręce także w środowisku filmowym krążą legendy.... - Legendy? Cóż, gdy miałem lat czterdzieści parę, a nawet pięćdziesiąt, to też zdarzało mi się tak ścisnąć z jakiejś radości rękę przyjaciela, że trzaskały mu kości. Prawdę mówiąc, to ja przez długi czas nie zdawałem sobie sprawy z mojej siły. - Widać na Syberii nabrał pan krzepy... - To oczywiste. Na Syberii, kto nie przyładował, ten nie żył. Po prostu nie miał żadnego autorytetu. A ja oprócz tego, że potrafiłem nieźle bić, to i uczyłem się dobrze, wiadomości miałem więcej od reszty. Rosyjskim uczniom jakoś nie mieściło się to w głowie, bo ewakuowane do nas z oblężonego Leningradu dzieci inteligentów, takie chuderlaki, obrywały nieźle - jeżdżono na nich wierzchem, ciągnięto ich za uszy, robiono im największe dowcipy, kazano różne posługi spełniać. - „Fala" w naszym współczesnym wojsku to broszka w porównaniu z tamtymi obyczajami... - Być może, tylko że tam do pewnego czasu w żadnych bójkach nie używano noży. Za nóż był automat - dycha. Noże pojawiły się wtedy, gdy przywieziono Kałmuków. Przyjechali do Ałtajskiego Kraju, chyba w 43 czy 44 roku. I nastąpiła pełna koalicja: wszyscy przeciw Kałmukom, Kałmucy przeciw wszystkim. Kałmucy kradli nam odzież albo smarowali ją dziegciem. Jedno i drugie było katastrofą. I pamiętam, jak wyskoczyliśmy kiedyś z jeziora w momencie, kiedy oni jeszcze nie zdążyli dorwać się do naszych rzeczy leżących na brzegu Każdy chwycił za swoje ołowiane płytki, które miał zawsze w kieszeni spodni. Ołowiane płytki na rzemyku były bardzo cerma rzeczą. Pomagały, gdy się biło otwartą dłonią. Starsi chłopcy mieli na tym ołowiu wykute albo litery ukochanej, albo sierp i młot czy też gwiazdę. Tak, że wiadomo było kto się z kim spotyka, kto z kim chodzi. Jak ktoś na ryju nosił taką pieczątkę, to wiadomo było od kogo... Oni zaczęli uciekać. Dogoniłem takiego kałmuckiego chłopca, uderzyłem go, ale tak ześlizgiem, tak że on przewracając się rzucił się na plecy i wyciągnął nóż. Dwa ciosy odbiłem. Trzeci uderzył mnie w kolano. Na chwilę straciłem przytomność. Gdy oprzytomniałem, to niemal zmasakrowałem płytką twarz tego Kałmuka. - Waleczność niesamowita... - Wcześniej podskoczył mi syn naczalnika obozu. Podstawił mi nogę, uderzył. Myśmy w tym czasie coś tam czyścili przed szkołą. Ja miałem motykę w ręku i mu przyładowałem tą motyką, niestety, bardzo źle, bo ostrzem HDFFMHN ____^^______________________________________ w głowę. Afera była kolosalna. Na szczęście, ranę zszywał mu mój ojciec i dlatego mi to uszło... - Wnioskuję, że z pana ojcem liczono się w Kaszkati Tajdze... - Tak. Rodzice jako lekarze natychmiast po naszym przybyciu do obozu zostali włączeni do służby szpitalnej, w której przedtem byli co najwyżej felczerzy. Ojciec szybko zaczął pozyskiwać wpływy, bo był wspaniałym lekarzem. No a naczalstwo również chorowało i musiało się leczyć. W razie potrzeby, chcąc nie chcąc, chodzili więc do doktora Zigmunda. Toteż kiedy ojciec o coś ich poprosił, to może i ze strachu, że kiedyś może im nie pomóc, załatwiali mu różne sprawy. -Na przykład... - Był wśród nas, wywiezionych, profesor Maliniak, który przed wojną był wybitnym działaczem PPS, redaktorem „Robotnika". Oczywiście, jako PPS-owiec został skierowany natychmiast na drogę lodową. No i udało się profesora Maliniaka z niej wyciągnąć. Dostał pracę w buchalterii, co już było bezpieczniejsze. Ojciec wyciągnął go też z baraku ogólnego i on zamieszkał z nami w izbuszce. Później, po podpisaniu paktu między ZSRR a rządem Sikorskiego, profesor został delegatem rządu londyńskiego na Nowosybirskuju Obłaść i Ałtajskij Kraj. - Mówił pan już w wywiadach, że na Syberii miał pan okazję zapoznać się z Sienkiewiczem, z „Panem Wołodyjowskim", „Potopem". Jak te książki tam dotarły? - Sienkiewicza ojciec przysłał mi z frontu. To było w 1944 roku. Dostałem najpierw „Pana Wołodyjowskiego", później „Potop". A „Ogniem i mieczem" już do mnie nie dotarło - zatrzymała je cenzura wojskowa. Wcześniej czytałem to, co ludzie zabrali ze sobą do transportów. Ktoś miał Marczyńskiego, ktoś miał niecałego „Nikodema Dyzmę", coś Żeromskiego. Pierwsze całe polskie książki, które trafiły w nasze ręce pochodziły od rządu londyńskiego a później ze Związku Patriotów Polskich. - Co to było? - Poezja - Mickiewicz, Słowacki,Tuwim, Broniewski, Słonimski - jego „Alarm dla miasta Warszawy" do dziś znam na pamięć. Zresztą bardzo wielu wierszy się wtedy nauczyłem. Czytałem „Faraona" „Starą baśń". I siłą rzeczy bardzo dużo czytało się po rosyjsku. Zwłaszcza Veme'a, Londona, Hugo, Balzaca, także coś Tołstoja, Szołochowa. Ale nie było to żadne usystematyzowane czytanie, po prostu taka mieszanina... W tym okresie, gdy istniała polska szkoła, powstał te- 40 W cztery oczy atrzyk amatorski. Śpiewaliśmy: „Za Niemen, hen, precz...., dziewczyno ty moja, uściśnij, daj miecz". Kiedyś nasza nauczycielka przerobiła hymn i śpiewaliśmy: „Marsz, marsz Sikorski, z Tobą łaska Boża, zbudujemy Polskę od morza do morza". Komendant uczastka, jak to usłyszał, wezwał nas do siebie i powiedział: „Daj wam Boże, żeby była łaska Boża z wami i daj Boże, żeby Sikorski maszerował, ale od morza do morza to nie będzie". - A jak pan myślał? - Tak jak głosiły słowa piosenki. Zresztą docierały do nas również gazety drukowane w armii Andersa. I pamiętam z tego okresu wiersz poświęcony generałowi Borucie-Spiechowiczowi. Nie wiem, czy ktokolwiek w Polsce go pamięta. Zaczynał się tak: „Myśmy się wżarli w śniegu biel puszyste, zaryli wściekle w ziemi czarny grunt, świętą przysięgę złożyli wieczystą i rozpalili w głębi młodej piersi bunt. Nas nie zatrzyma zasiek linia kręta, Krwi nam nie zmrozi szrapnelowy wizg, bo w nas odwetu siła jest zaklęta i gdy nam plują w twarz, bijemy pięścią w pysk. My nie w paradach, nie w szlifach mundurów, Nie w błyskach szabel, orderów i sznurów. Nie wburz wiwatach, nie w balach i kwiatach Żelazny gotujem swój marsz. My w zawierusze, szarudze, zawiei Pieścim potęgę zwycięstwa nadziei. Choć śmierć się wziera /mróz doskwiera, Żelazny gotujem swój marsz. My, dzieci V Dywizji z żelaza Chcemy iść wielcy ku sławie, ku chwale. Przyjmij nasz raport wodzu - generale. Patrz w dumne twarze, krwią imię swoje otulim Szaloną a straszną będzie z niedoli wykuta V Dywizja, żelazna, czerwona i jej generał - Boruta". - Nie znałem tego. - To był rok 1941 albo 1942. Przed wyjściem armii Andersa... W każdym razie powiem panu, że słowa wieszcza zawarte w „Konradzie Wallenrodzie" - „O pieśni gminna, tyś arką przymierza między dawnymi a nowymi laty. W tobie lud widzi broń swego rycerza, swych myśli przędzę i swych uczuć kwiaty... o pieśni gminna, ty stoisz na straży narodowego pamiątek kościoła..." te słowa intuicyjnie rozumiałem już wtedy, jako pacholę. Tam, na Syberii pojąłem, że nie ma człowieka przez prawdziwe »C«, nie ma społeczności, nie ma narodu, który mógłby istnieć nie czując za sobą swoich przodków i grobów swoich przodków. - Tęsknił pan za Polską? - Tęskniłem. A matka podsuwała mi kolejne wiersze, opowiadała o historii. - Czy po zawarciu układu z Sikorskim odmienił się nieco wasz zesłańczy los? - Naczalstwo poinformowało nas, że w związku z podpisaniem tego paktu otrzymujemy amnestię. Mogliśmy opuścić Kaszkati Tajgę i udać się, gdzie chcemy, p o z a - i tu wymieniono wszystkie miasta europejskie i oczywiście szereg miast w innych republikach radzieckich. Po ogłoszeniu tej wiadomości nastąpiła cisza, a potem ludzie zaczęli śpiewać »Rotę«. Te kilkaset ludzi stłoczonych w zamkniętym, ciasnym pomieszczeniu tak donośnie zagrzmiało, że całe naczalstwo zwiało ze sceny. - Wszyscy wyszli z obozu? - Tak, wszyscy Polacy, którzy dożyli do tej chwili, wyszli stamtąd. Myśmy wyjeżdżali jako jedni z ostatnich, ponieważ lekarze musieli wyjeżdżać na końcu. Gdy opuszczaliśmy obóz po drodze spotkaliśmy idących nam naprzeciw ludzi w mundurach Armii Czerwonej, ale bez dystynkcji. To były strojbaty, czyli bataliony pracy Niemców Nadbużańskich. To ich zesłano na nasze miejsce. - A wy dokąd się udaliście? - Najpierw trzeba było przebyć kilkadziesiąt kilometrów do Zirianki, centrum rejonowego. Tam musieliśmy mieszkać i czekać kilka tygodni aż stanie Czułym, żeby można było przejechać przez lód na drugą stronę. Stamtąd przez trzy i pół doby jechaliśmy do najbliższej stacji takim pociągiem zestawionym z sań, które wynajęliśmy w kilka rodzin. - Dokąd zmierzaliście dojechać? - Większość Polaków chciała przedostać się na południe, do Taszkientu i dalej. Jedni dlatego, żeby być bliżej powstającej armii polskiej, inni, żeby po prostu uciec od mrozów. Po drodze, w wyniku nagłych zmian klimatycznych i zmian pożywienia dziesiątkowała Polaków epidemia dezynterii. Niedawno czytałem, W cztery oczy że kilkadziesiąt tysięcy naszych rodaków zmarło w Rosji w okresie wojny z powodu tej krwawej biegunki. - Hoffmanowie też mieli jechać na południe? - Tak, ale na dworcu w Nowosybirsku odnalazł nas przedstawiciel naszej delegatury rządu z kartką od profesora Maliniaka. On prosił, abyśmy się zatrzymali i pojechali do Ałtajskiego Kraju, gdzie w dwudziestu paru osadach mieszkają Polacy i nie ma ani jednego lekarza. Dotarła do nas ta wiadomość na parę minut przed ruszeniem transportu na południe. Nie zdążyliśmy wysiąść w Nowosybirsku. Udało się to dopiero na takim przystanku żywcem wziętym z Tuwima, na stacji Chandraubijska, gdzieś w mordobijskim powiecie. Był to tak zwany ucza- stok.Nie wieś, tylko uczastok, Nowosybirskaja Obłaść, Ałtajskij Kraj, Barnaulski Rajon, Kasichińskij Le- tran- hoz, czyli leśno-transportowe gospodarstwo. - Na czy polegała różnica między wsią a uczastkiem? - Wieś to była stała osada, która mogła liczyć kilkadziesiąt lat a tam były wsie i o stuletniej tradycji. Mieszkali tam Sybiracy, z pokolenia na pokolenie. Natomiast uczastki powstawały na okres wyrębu lasu, na sezon. W każdym z nich była taka lesopiłka czyli piła tarczowa, do każdego dochodziła jakaś droga albo linia kolejowa. Uczastok istniał dopóki w określonym obszarze las nie został wyrąbany. Potem zarastał. Ludzie też przebywali tam sezonowo. My trafiiśmy najpierw do Kontoszyna, potem na dwudziesty drugi uczastok, następnie na piąty, do Sidorowki. Na 22 uczastku spotkało nas, w naszym pojęciu, największe wtedy nieszczęście. Suchary zebrane przez matkę na czarną godzinę pewnej nocy nam ukradziono. Widmo zagłodzenia stanęło nam przed oczyma... - W roku 1943 pański ojciec poszedł na front, wstąpił do I Armii Wojska Polskiego i jak wiem, przeszedł z nią szlak od Lenino... - To prawda, ojciec walczył pod Lenino i jako jedyny chyba lekarz odznaczony został Krzyżem Grunwaldu. Ale zanim on poszedł na front, to choć był lekarzem, patrzono na nas krzywo. Wszyscy Rosjanie byli na froncie, a jednymi mężczyznami w sile wieku byli tam przez pewien czas tylko Polacy. I aż do ich pójścia na front, stosunki polsko-rosyjskie były w osadzie dość napięte. - Mam wrażenie, że film „Do krwi ostatniej" został zainspirowany pana osobistymi losami, a także wojennymi doświadczeniami pańskiego ojca i Polaków, których spotykał pan na zesłaniu... - Oczywiście, podjąłem się realizacji tego filmu mając na uwadze przeżycia własne i mojego ojca. Ale nie tylko i nie głównie nasze. Wiele, może zbyt wiele rzeczy chciałem oddać w tym filmie, ale okazało się, że nie jest to możliwe. Proszę sobie wyobrazić: jest taka cisza tego osiedla w tajdze. Słychać tylko gdzieś tam, daleko, pracującą piłę tarczową. I nagle wyrywa się przeszywający płacz, wycie kobiety - „ach, na kawo ty mienia astawił" - i wszyscy zamierają, bo przyszło kolejne zawiadomienie o śmierci. Jak oddać takie sprawy na ekranie? Takie, nie tylko takie... Może potrzebny jest do tego większy dystans... - Ojciec poszedł walczyć, a pan został z matką... - Właściwie zostałem sam, bo matka stale wyjeżdżała w objazd po okolicznych osadach. Natomiast babcia Antonina zmarła wkrótce po naszym przyjeździe do Sidorowki i została pochowana na takim zniszczonym już cmentarzu polsko- rosyjskim, gdzie często pasły się krowy... Chodziłem na ten cmentarz wielokrotnie. - Jak pan sobie radził, kiedy nie było już babci, a matka była poza domem... - Chodziłem do Gieni Zamorskiej, dziewczyny, w której się kochałem platonicz-nie Kilkanaście kilometrów co niedzielę w jedną i drugą stron szedłem tylko po to, żeby ją zobaczyć. - To była przyjemność... - Jednakże miałem i obowiązki nadane przez matkę. 8-9 km od nas, w tajdze, znajdował się dom starców i sierot polskich. Najpierw prowadziła ten dom delegatura rządu londyńskiego, później przejął to Związek Patriotów Polskich. Otóż moim psim obowiązkiem było, niezależnie od tego czy była to zima czy lato, odwiedzanie tego domu raz w tygodniu. Recytowałem pensjonariuszom polską poezję. Nocowałem i wracałem. - Jak długo pan tam chodził? - Ponad rok... Drugim moim obowiązkiem było zabezpieczenie opału i kartofli na całą zimę. Kartofle były podstawą bytu. Jak się matce udawało gdzieś zdobyć, to dostałem trochę mleka. Raz, pamiętam, mama przywiozła jajka indycze, kiedyś buraki cukrowe, innym razem trochę fasolki. To było wielkie urozmaicenia jedzenia Bo oczywiście cukru nie było... Ale były wokół Sidorowki jeziora leśne pełne ryb, które łowiono tam przy pomocy korczak, czyli takich plecionych koszy, zamykanych mchem, gdzie ryba mogła wejść. Nocami, my mali chłopcy, podpływaliśmy i wyciągaliśmy ryby z tych korczak. Co nie było rzeczą bezpieczną. Można było dostać z dwururki.. Ja jednak miałem już za sobą niejeden „chrzest", zasłużyłem sobie na miano chojraka... W cztery oczy - Jak pan zasłużył? - Trzeba było pokonać szerszenie. _? - Rzecz polegała na tym, żeby wybrać dziuplę szerszeni w odległości nie większej niż 100 metrów od wody, znaleźć drąg i tak celnie uderzyć w dziuplę, żeby jak najmniej szerszeni mogło wylecieć. Jeśli się trafiło obok, to wylatywał cały rój, a wtedy istniała groźba, że one zagryzą cię śmiertelnie. To były wielkie szerszenie. Kto im sprostał, to znaczy nie dał się im - był chojrakiem. Ja z czasem zyskałem mir również dlatego, że nabyłem strzelbę. Kupiłem ją za pieniądze zdobyte częściowo dzięki paczce, którą ojciec przysłał. - A co takiego cennego było w tej paczce? - Poza książkami i zeszytami były w niej ołówki i igły. - Igły do czego? - Do szycia, do maszyny. Igła to był pieniądz. Za jedną igłę można było dostać 5 lub 6 litrów mleka, kawałek masła. Zatem środki na strzelbę częściowo pochodziły z tych igieł, a częściowo z gry w karty. - Z kim i w co pan tam grał? - Grało się w domu braci Wasiowych. Do gry zjawiało się siedem, osiem osób. Graliśmy w nocy, przy lampie naftowej, najczęściej w podkidnowo duraka, czyli podrzucanego durnia. A stawką były na przykład buty z cholewami, czapka, pas, harmonia. No, nie mówiąc o takich rzeczach jak płytki ołowiane i komplet babek. Babki to były takie kości wieprzowe służące do gry. I każda taka babka miała swoją wartość. No cóż, jak to w kartach, jeden chciał przechytrzyć drugiego, zwłaszcza młodsi starszych. Bracia Wasiowy kiedyś się połapali i odkryli naszą maszynerię do robienia szachrajstw. - Maszynerię? - To znaczy szpulę z nitką przeprowadzoną pod stołem... Natychmiast doszło do cholernie ostrej bójki. Wszystkim się rzucało, co było pod ręką. Jeden z braci Wasiowych złapał metalową obręcz, którą się wyjmowało z ruskich pieców czu-guny, czyli garnki bez uszu, skoczył na piec, wziął zamach i ja wtedy przypadkowo się nawinąłem i dostałem w łeb. O, to jest ta dziura w głowie. Widzi pan? Miałem złamaną podstawę czaszki. Ale w warunkach ekstremalnych na człowieku wszystko się goi jak na psie. Ja miałem cholernie gęstą czuprynę, co sobie teraz trudno wyobrazić, i gdy matka po 3 czy 4 tygodniach wróciła z objazdu, to rana już zarosła tą czupryną. Miałem wprawdzie jeszcze obwiązaną głowę, ale wyjaśniłem mamie, że po prostu spadłem z drzewa... - A kiedy pan matce powiedział prawdę? - Ojciec jej powiedział. Bo, jak wiadomo, łysieje się dwojako: jeżeli czoła to znaczy, że od rozumu, a jak od ciemienia, to od cudzych poduszek. Więc ja zacząłem łysieć od cudzych poduszek. No i któregoś dnia, już w Polsce, kilka lat po wojnie, ojciec zapytał mnie: co to jest? skąd ty to masz? I wtedy dopiero opowiedziałem mu tamtą historię. A ojciec opowiedział ją matce. - Czy coś szczególnego wydarzyło się jeszcze, gdy był pan na Syberii? - Nie wyliczę wszystkiego. Musiałbym opowiadać panu bez końca. Powiem o filmach, bo czasem przyjeżdżało tam kino objazdowe. Poza produkcyjniakami wyświetlano też niezłe rzeczy - „Świat się śmieje" i „Cyrk" Aleksandrowa, a także komedie Pyrjewa, którego po latach poznałem osobiście. Gdy studiowałem w Moskwie, to on był opiekunem mojego roku. Ale nie wspomniałem jeszcze o jabłkach... Kiedy bowiem opowiadałem syberyjskim chłopcom o moich drewnianych zabawkach, ołowianych żołnierzykach, o Polsce, o moim dzieciństwie, to oni jakby mi wierzyli, ale kiedy mówiłem o naszych polskich, smakowitych jabłkach, których oni w życiu nie widzieli, to okazywali pełne niedowierzanie. Ale bardzo chcieli tych jabłek kiedyś spróbować. Nadarzyła się po temu okazja, gdy przyjechało 2 Uzbeków i przywieźli jabłka. Było ich niewiele, jedno przypadało na dwa domy. A poza tym były szalenie drogie. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że prawie wszystkie te jabłka były mocno nadgniłe. Niczym nie przypominały smaku tych jabłek, o których ja opowiadałem. I moi koledzy pomyśleli, że ja ich oszukałem. Chcieli mnie zbić... - ....na przysłowiowe kwaśne jabłko. - Oczywiście. Żeby jednak zrozumieć tych chłopców, trzeba wiedzieć, że dla nich niesamowitym wydarzeniem, które długo pamiętali, było pojawienie się w miejscowym sklepie beczki powideł. Gdy beczkę opróżniono, oni włazili do środka i wylizywali resztki. Jaki więc zawód musiał ich spotkać, kiedy „królewskie" jabłka okazały się zgniłkami. - Jak podsumowałby Pan te pięć syberyjskich lat? - Cóż, tam nauczyłem się palić skręty z gazet albo z jakichś liści tytoniu pomieszanych z mchem. Miesiąc po pójściu ojca na front zostałem zaproszony na takie gulianie na wsi, gdzie dostałem pierwszą szklankę 70% samogonu, to znaczy pierwacza. Pędzono samogon w bardzo wielu domach. Ponieważ zapach tego sa- W cztery oczy mogonu szedł przez otwarte okno, to właziliśmy przez nie, wypijaliśmy tu po trochu, tam po trochu... A w wieku lat niepełnych trzynastu na Syberii poznałem, jak to się mówi, smak kobiety. Tam nauczyłem się strzelać, nauczyłem się bić i nauczyłem się jednocześnie na pamięć licznych strof „Pana Tadeusza", „Grażyny", „Konrada Wallenroda", „Sonetów Krymskich". To matka nauczyła mnie kochać literaturę, poezję i historię, zwłaszcza historię Polski i tak to już zostało. - Czy koniec wojny zastał pana w Sidorowce? - Tak. Dzień zakończenia wojny uczczony został strzelaniną z broni palnej. Z jednorurek, dwururek, wszystkiego co było na miejscu. Była radość, śpiewy, ogromne ilości samogonu i płacz w tych rodzinach, gdzie już wiedziano, że ci, co poszli na front, nie wrócą. Chociaż do końca wielu wierzyło, że wrócą... - Jak pan wrócił stamtąd do Polski? - Myśmy wyjechali jako jedni z pierwszych na wizo, czyli wezwanie przysłane przez ojca, ponieważ rodziny wojskowe miały pierwszeństwo powrotu. Najpierw udaliśmy się do Moskwy. Podróż trwała zaledwie 2,5 doby. - Jakie wrażenie wywarła na panu Moskwa roku 1945? - Pamiętam, że jadłem tam po raz pierwszy od przedwojnia lody. Lody, które sprzedawano wszędzie. I pierożki - takie zapiekane, z kartoflami. Potem, dopiero na studiach, jadłem pierożki z mięsem, ale wtedy były tylko te z kartoflami i z kapustą... Pamiętam też ogromną wystawę utrapiejnowo orużija, całej zdobycznej broni niemieckiej, rumuńskiej, węgierskiej, nawet czeskiej. Zakwaterowani byliśmy pod Moskwą, w ośrodku Związku Patriotów Polskich dla rodzin powracających. I byliśmy tam, nie pamiętam, może 3, a może 4 dni. Potem w pociąg i do Polski. Nie mogłem się doczekać momentu, kiedy znajdę się na polskiej ziemi. - Kiedy ostatecznie pan na niej stanął? - Latem, chyba na przełomie czerwca i lipca. Po drodze napatrzyłem się na zniszczone dworce kolejowe, spalone wsie, masę zniszczonych czołgów porzuconych przy samych torach, obalonych parowozów, spalonych ciężarówek. Taki krajobraz po bitwie widziałem po raz pierwszy. Jakimś ludziom wysiadającym po drodze składaliśmy prośby, by przekazano w wojsku polskim, że rodzina majora Hoffmana - ojciec wtedy był w stopniu majora - wróciła do Polski. W tym czasie ludzie takie prośby, wiedząc, że wszyscy się gdzieś szukali, traktowali bardzo poważnie. Wreszcie przyjeżdżamy na stację Warszawa -Praga. Dzień jest upalny. Masa unoszącego się kurzu; jakoś zrobiło mi się miękko w nogach... HDFFMRN - Wzruszenie? - Coś w tym rodzaju... A tu jakiś, praski chłopak popatrzył na mnie i bez słowa, buch mnie w mordę. No cóż, miałem na sobie andersowski mundur zgniłozielo-nego koloru, rosyjskie buty z cholewami złożonymi w harmonię, rosyjską czapkę, a swoje bujne włosy miałem wypuszczone na modłę syberyjską - czubem do przodu. Może on myślał, że oto wysiadł z wagonu Moskal. Zbaraniałem kompletnie. Ścisnęło mnie w gardle i tylko jedyną rzecz byłem w stanie powiedzieć: - No i co, swojego bijesz? Bo nie mogłem zrozumieć, że Polak bije Polaka. I po syberyjsku, na odlew walnąłem go w ucho pięścią tak, że zwinął się i poleciał jak ten kurz. I to był mój pierwszy po wojnie krok na ziemi polskiej. - Czy tylko to pan zapamiętał? - Na dworcu rozbrzmiewały nieustannie głosy: papierosy - swojaki, papierosy - swojaki, amerykańska guma do żucia... Daję słowo, że ruiny Warszawy nie wtrząsnęły mną tak jak widok setek straganów pełnych białego chleba, bułek, kiełbasy, mięsa. To było coś niesamowitego. Ja po prostu nie mogłem uwierzyć, że coś takiego istnieje. Białego chleba nie widziałem od 5 lat. Od 5 lat nie widziałem mięsa. Taką objawiła mi się Polska w 1945 roku. - Powrócił pan tylko z matką... - Już panu mówiłem - dziadkowie i ciocia Sonia nie przeżyli zsyłki. Potem okazało się, że z naszej rodziny wojny nie przeżył prawie nikt. Cała rodzina matki - dziadek i babka, siostra matki, jej mąż Julek i Zosia, zginęli w czasie holocaustu. I Mun-dek, na którego małżeństwo z Melą, nie chciała się zgodzić ciocia Sonia, też. Ostatni list w czasie, gdy stosunki między Niemcami a ówczesnym Związkiem Radzieckim układały się dobrze, dostaliśmy na Syberię. I tam była ich fotografia. Ja byłem przeziębiony, miałem gorączkę i ołówkiem kopiowym zrobiłem im kropki na oczach. I to zdjęcie zachowało mi się do dziś. Zginął także mój kuzyn Zyg-muś - alpinista, sportowiec, super Aryjczyk, w ogóle nie znający jidysz, natomiast mówiący piękną polszczyzną, i równie pięknie po niemiecku. Miał pecha, na ulicy we Lwowie spotkał kolegę z uniwersytetu, który go po prostu oddał na gestapo. No i tak dwadzieścia parę osób z naszej rodziny zginęło podczas okupacji. 48 W cztery oczy - Można powiedzieć, że wywózka na Syberię ocaliła życie panu i rodzicom? - Tak. Paradoksalnie ocalałem dzięki Syberii. Ale najpierw trzeba było tam przeżyć. Potem ojciec przy różnych okazjach i zakrętach życiowych mówił mi: skoro przeżyliśmy Syberię, to już wszystko inne przeżyjemy. I ojciec przeżył bodaj siedem zawałów serca - zmarł zaś mając 81 lat. Mamie pół roku zabrakło do 100 lat. Umarła w roku 1998. - Kiedy po wojennej rozłące spotkał się pan z ojcem? - Trzy dni koczowaliśmy na tym dworcu w Warszawie. Trzeciego dnia zobaczyłem na rampie idącego ojca. Nie wiem jak to się stało, ale ja wskoczyłem na tę rampę tak wysoko, tak jakby mnie ktoś po prostu uniósł w powietrze. Wskoczyłem i znalazłem się w objęciach ojca. Nigdy, ani przedtem ani potem nie dokonałem takiego skoku. Tak odnaleźliśmy się z ojcem. - Czy miał pan poczucie, że powrócił do wolnego kraju? - Nie rozumiem... Ja miałem 13 lat! Wróciłem do Polski! Do Polski! Nie do Gorlic, nie do Tarnopola... Przyjechałem do Warszawy, w której przedtem nigdy w życiu nie byłem. - Jednak w Warszawie nie zatrzymał się pan długo... - Ojciec zabrał mnie i matkę do Siedlec, gdzie stacjonował jego I batalion sanitarny. Zobaczyłem tam ogromną ilość rannych żołnierzy - leżących w łóżkach, chodzących po korytarzach, wokół budynku. I tam też wydarzyła się straszna rzecz. Był mianowicie taki młody chłopak, który odniósł rany w ten sposób, że stracił swoją męskość. Koledzy też ranni dla dowcipu zamknęli go w ubikaq'i. Śmiali się, że tacy jak on są niepotrzebni, no bo, po co. I ten chłopak powiesił się w tej ubikaq'i.... - Jak zapamiętał pan Siedlce tamtych czasów... - Przez dworzec przejeżdżały transporty powracającej armii radzieckiej. Nie mogła sobie z nimi poradzić ani milicja, ani wojsko, które tam stało, bo ci wracający, zadowoleni, że żyją, urządzali dantejskie sceny. Wypadali na ulice Siedlec, grabi-li co się da. Pamiętam jak mnie kiedyś tacy właśnie, podpici radzieccy żołnierze zatrzymali wieczorem. Chcieli mi zabrać zegarek. Ale gry odezwałem się do nich po rosyjsku, przy czym mówiłem wtedy po rosyjsku tak, że nie czuło się cudzoziemca, to puścili wolno. Uznali, że jestem swój. - W Siedlcach zaczął pan uczęszczać do gimnazjum, prawda? - Nim zacząłem chodzić do gimnazjum, rodzice zawieźli mnie na kilka dni do Łodzi, gdzie zostawili mnie u krewnych ze Stryja. Oni tylko przeżyli, a wśród ??? nich mój rówieśnik, Ludwik Gelobter. Miał on masę takich samych ołowianych żołnierzy, których ja miałem kiedyś. Dramatycznie skończył się tam mój pobyt - gdy dzieliliśmy wojsko, oddałem mu całą armię jaką on miał, a dla siebie zarezerwowałem tylko armatę. Tę armatę nabiłem, tzn. rozbroiłem łuskę od naboju karabinowego, nasypałem do niej proch, wpakowałem do środka jakiś kawałek ołowiu. Podpaliłem, walnąłem w jego żołnierzy. Odbiło się to rykoszetem od krzesła, rozbiło serwantkę, w ogóle pogrom był potworny. Amunicji, broni było wtedy wszędzie pełno. Wspominaliśmy niedawno te czasy z Ludwikiem. Odwiedził mnie, bo na stałe mieszka w Ameryce, dokąd z rodzicami wyjechał po pogromie kieleckim. - Czy teraz zamierza może wrócić do Polski? - Nie. Ale wydaje gazetę relamowo-hotelową w Warszawie. Założył też podobne pisma w Pradze i w Bukareszcie. Też przeżył ciekawe historie. Ożenił się z przepiękną dziewczyną, Mulatką, co było nie do przyjęcia przez jego mieszczański dom. I rodzice się jego prawie wyrzekli. - A pan, latem 1945 roku, z Łodzi ponownie trafił do Siedlec... - Byłem tak dobrze przygotowany z arytmetyki, fizyki, chemii, biologii przez tych moich syberyjskich wykładowców oraz z literatury polskiej i historii przez matkę, że bez żadnych problemów mógłbym pójść do II klasy gimnazjum. Miałem jednak kłopoty z łaciną i musiałem ją nadrabiać. Nie pamiętam z Siedlec ani kolegów, ani wykładowców - poza jednym człowiekiem. Poza księdzem katechetą, człowiekiem tak mądrym i tak niesłychanie ludzkim, że ja, wychowywany w domu ateistycznym, stałem się po miesiącu kontaktów z nim naprawdę głęboko wierzącym katolikiem. Później, już w Bydgoszczy, ten jego wpływ zniwelował tamtejszy katecheta. Zrobił wszystko, aby klasa nie lubiła religii... - Jak się okazało Siedlce i Bydgoszcz, to były jedynie kolejne etapy w pańskiej wędrówce przez życie. Jak długo towarzyszyło panu poczucie tymczasowości? - Wspominałem już: nigdzie nie poczułem się do końca zakorzeniony. - A pragnął pan tak się poczuć? - To nie chodzi o pragnienia. Jeden z największych dramatów współczesności, mający wyraz w załamaniu się naszej kondycji moralnej,w zaniku poszanowania dla pewnych wartości i kanonów, spowodowany został nie tylko przez bezpośrednie okrucieństwa wojny, ale także przez wielką migrację ludzi, także przez tę ze wschodu na zachód Bugu. Masy ludzi zostały oderwane od gro- w przodków. W cztery oczy - Współczesny świat wręcz zmusza ludzi do nieustannego przemieszczania się z miejsca na miejsce... - Ale inną rzeczą jest dobrowolne migrowanie, inną to z konieczności. I rzecz nie w tym, że ludzie trafiali z gorszych w lepsze warunki, często takie, że nie umieli z nich korzystać. Nie ma większego znaczenia, że powracający ze Wschodu, przybyli do gospodarstw pełnych techniki niemieckiej, i często ją niszczyli, bo nie wiedzieli co z nią zrobić. Cóż z tego, że oni niejednokrotnie po raz pierwszy zetknęli się z kanalizacją, z przyzwoitą ubikacją, nie mówiąc już o maszynach? Albowiem największe spustoszenie w ich głowach i umysłach wywołane zostało tym, że zostali gwałtownie oderwani od swych korzeni, od grobów ojców i dziadów, ze społeczności związanej ze sobą od pokoleń. A w nowej społeczności, gdzie się ludzie mało znają, chyba się pewne moralne i nie tylko moralne kanony zatraca. Tam, gdzie człowiek rozpływa się wśród nieznanych ludzi, do wszystkiego staje się zdolny. - Co więc dawało panu oparcie w życiu? - Najważniejsza w życiu jest pasja. I miłość. Miłość dodaje człowiekowi skrzydeł. Kobieta może kochanego mężczyznę wynieść wysoko na piedestał, uczynić go niemalże aniołem, ale może go też zniszczyć, wdeptać w błoto. - Pan spotkał taką kobietę, która uskrzydliła? - Spotkałem. - Porozmawiamy o tej kobiecie? -Później... - Trzymam za słowo. Czy teraz może mi pan powiedzieć co go skłoniło do studiów w moskiewskim Instytucie Filmowym? - Przekora. Rodzice chcieli żebym został lekarzem. W ZMP chciano, żebym został działaczem politycznym. Mnie to nie odpowiadało. Dlatego za pośrednictwem ZMP złożyłem papiery na studia zagraniczne, bo dowiedziałem się o takiej możliwości. - Sądził pan, że ma predyspozycje do studiów artystycznych... - W gimnazjum recytowałem na akademiach, robiłem świetlicowe inscenizacje. Takie typu „Komuna paryska", z rozbiciem na głosy, na bębny, orkiestrę, na me- lorecytację. Chodziłem też na lekcje do reżysera teatralnego, pana Muskała. Pismo „Świetlica" opublikowało scenariusze tych moich inscenizacji. Pisałem też słuchowiska radiowe do miejskiego radiowęzła, no i wiersze... - O pisanie wierszy pana nie podejrzewałbym... - A pan nie pisał w młodości wierszy? -Może kilka... - Ja też niewiele ich napisałem, ale parę wydrukowano mi w gazecie. W sumie wybór studiów nie był więc taki przypadkowy. Gdybym nie został filmowcem, to mógłbym być jeszcze historykiem, bo historią pasjonowałem się od wczesnej młodości. Dlatego nie zapomnę jaką krzywdę wyrządził mi - tak to wówczas odczuwałem - profesor historii w I klasie gimnazjum, który oskarżył mnie, że przepisałem wypracowanie od kolegi, a było odwrotnie. Sytuacja się wkrótce wyjaśniła i z historii zawsze już otrzymywałem najwyższe noty. - Czy rodzice nie mieli nic przeciwko temu, by studiował pan w Moskwie? - Nawet gdyby mieli, to by mnie nie zatrzymali. A ja nie miałem obaw, że sobie tam nie poradzę. Tyle, że na egzaminie kwalifikacyjnym w naszym ministerstwie kultury miałem trochę szczęścia. W trakcie egzaminu zdegustowany moimi odpowiedziami jeden z egzaminatorów sięgnął po moje papiery i przeczytawszy je spojrzał na mnie zza swoich grubych szkieł i zapytał: - A Zygmunt Hoffman z I Armii WP to nie pański krewny? - To mój ojciec - odpowiedziałem. - To dziękuję - powiedział. Był to profesor Stanisław Wohl. - Krótko mówiąc, on panu pomógł? - Tak, dostałem się na te studia po kumotersku. Niewiele zresztą brakowało, bym we WGIK- u nie studiował. Zakwalifikowanych na studia do Sojuza skoszarowano bowiem w warszawskim akademiku przy placu Narutowicza i szkolono z podstaw języka rosyjskiego oraz nauk politycznych. Ponieważ na jednym i drugim kursie nudziłem się transcendentalnie, to zacząłem zasypiać albo urywałem się z wykładów. I raz wyrwaliśmy się całą paczką do „Kameralnej". Nota bene śliczna dziewczyna poszła z nami - później studiowała w Leningradzie, wyszła za mąż za malarza, ojca tego barda - Jacka Kaczmarskiego...I za to pójście do „Kameralnej" spotkał nas sąd dyscyplinarny. - Nie wolno było tam chodzić? - Zależy komu... Nam zarzucono hołdowanie burżuazyjno-mieszczańskim wzorom. - Kto to zarzucał? - Kadra tego kursu. A w komisji dyscyplinarnej zasiadała pani, która wcześniej na pytanie: czy w Związku Radzieckim nosi się kapelusze? odpowiadała nam: W cztery oczy___________________________________________________ HDFFMRN - zdarza się, że ludzie noszą tam kapelusze, ale gdyby ktoś z naszych studentów pojawił się w kapeluszu, to musielibyśmy się za niego wstydzić. - Pan żartuje? - Nie. Tak było. - Pojechał pan w końcu do Moskwy... - Uratował mnie nadgorliwiec z Katowic, którego kierowano do ZSRR na aspiranturę. Miał około trzydziestki. Powiedział, że jestem prowodyrem, że sprowadziłem go z drogi cnoty, co w nawet w tej demagogicznej komisji wzbudziło niesmak. I jego odesłano z kursu do domu, a mnie jakoś zostawiono. - Czy przed wyjazdem do Moskwy należał już pan do partii? - Byłem tylko kandydatem. I dlatego w Moskwie brano mnie specjalnie pod lupę. Dopiero jak zacząłem pisać audycje dla radia moskiewskiego to uznano, że już jesteśmy ze Skórzewskim odpowiednio wychowani, i ja zostałem oficjalnie przyjęty do partii. - A Skórzewski? - On był bezpartyjny od początku do końca. - Czy był pan swoistą zasłoną ideologiczną dla niego? - Nigdy o tym nie pomyślałem. Myśmy wszelkie przynależności dość luźno traktowali. - Czy od samego początku studiów tworzyliście z Edwardem Skórzewskim tandem? - Tak. Od egzaminów wstępnych, kiedy to poznaliśmy się, niemal cały czas spędzaliśmy ze sobą. Wspólne były nasze awantury, zwariowane pomysły wakacyjne. Poza półtoraroczną przerwą, kiedy nas rozdzielono, ponieważ zdaniem naszego ziomkostwa źle na siebie wpływaliśmy, mieszkaliśmy w jednym pokoju. Nigdy nie zdarzyło nam się zastartować do tej samej dziewczyny. Obowiązywała wzajemna lojalność, całkowite zaufanie. Edek był świadkiem na moim ślubie i na moim rozwodzie. Ja na jego. Po powrocie ze studiów Edek chyba ze dwa lata przemieszkał ze mną, u moich rodziców. Razem pracowaliśmy... ?IN ____^^________ - To była prawdziwa, męska przyjaźń? - Absolutnie tak. Łączyła nas nie tylko zawodowa współpraca. - Dlaczego więc wasze drogi się rozeszły? - Ci, którzy nas dobrze znali, prorokowali, że podzielą nas ambicje albo dziewczyny. A podzielił nas alkohol. Niestety... - Wspomniał pan o audycji, która zapewniła wam w Moskwie dobrą opinię... - Na uczelni mieliśmy dobrą opinię, ale nasze ziomkostwo, czyli zarząd polskich studentów afiliowany przy naszej ambasadzie, ciągle coś do nas miał. A myśmy w akademiku najpierw stworzyli radio „Pikolino", przez które nadawaliśmy audycje muzyczne łącznie z muzyką jazzową, a potem nas poproszono do prawdziwego radia moskiewskiego. Mieliśmy opowiadać jak nam się studiuje. Przy okazji zaproponowaliśmy, że możemy dla tego radia robić audycję słowno-muzyczną. Zgodzono się na to. - O czym były te audycje? - O różnych obyczajach ludowych - np. o weselach na wsi i w kołchozie - pomysł zerżnęliśmy żywcem z „Chłopów" Reymonta, zilustrowaliśmy muzycznie „Mazowszem". Za godzinę takiej audycji płacono nam prawie 2,5 tys. ówczesnych rubli, a dla porównania nasze duże stypendium wynosiło 800 rubli. A były wznowienia tych naszych audycji, otrzymaliśmy za nie nagrody. I poczuliśmy się w Moskwie jak jacyś królowie. -1 bogacze? - Stać nas było nawet rezygnację z mieszkania w akademiku i wynajęcie pokoju w porządnym hotelu „ National". - Jak z perspektywy czasu ocenia pan poziom studiów w moskiewskim Instytucie Filmowym? - Bardzo dobrze. Abstrahując od wykładów z marksizmu; polityki, ekonomii, pozostałe zajęcia dotyczące np. sztuki zachodnioeuropejskiej, pracy z aktorami, reżyserii czy montażu stały na bardzo wysokim poziomie. Montażu uczyli nas Foss i Suchobokow, bliscy współpracownicy Eisensteina. Otarliśmy się o wybitnych filmowców takich jak Kuleszpw, Aleksandrów, Gierasi-mow, nie mówiąc o Sofiko Cziaurelim i naszym mistrzu - Iwanie Pyrjewie. Wykładali też wybitni aktorzy. Oczywiście, były plusy i minusy studiowania w Moskwie. Nie mieliśmy tam takiego dostępu do filmów zachodnich, }ak studenci łódzkiej filmówki. Poza tym w Instytucie Filmowym de facto nakrę- W cztery oczy ciliśmy tylko po jednej etiudzie, za to wiele wystawialiśmy na scenie. Zbyt małą, naszym zdaniem, ilość zajęć z kamerą, uzupełnialiśmy sobie w ten sposób, że praktyki wakacyjne odbywaliśmy w Polsce. Już po I roku wymyśliliśmy z Edkiem, że trzeba wakacje spędzić pożytecznie i wesoło. I w związku z tym jako temat naszej praktyki zgłosiliśmy pracę brygad Służby Polsce. - Można powiedzieć, że temat „słuszny", na linii i na bazie... - Mimo to musieliśmy do niego przekonywać władze wydziału. W Polsce do ekipy dobraliśmy sobie jeszcze moich kolegów z Bydgoszczy - Jarka Szymkiewicza i Romka Kesslera, tego, który jest teraz w Izraelu. Mieliśmy ze sobą aparaty Zorka, powiększalnik i pojechaliśmy do Wrocławia. Tam w Komitecie Wojewódzkim zażądaliśmy samochodu na dojazdy. Ówczesny sekretarz KW, oburzony naszym buńczucznym zachowaniem, zaczął krzyczeć: - Wasze nazwiska. Gdy powiedziałem: Hoffman, on spuścił z tonu: - A towarzysz Hoffman z ??, to nie wasz krewny? Ja na to: - To nie ma znaczenia. Potrzebujemy samochodu... I dostaliśmy go, i wszystkie niezbędne papiery. Okazało się potem, że na wysokim szczeblu ?? rzeczywiście pracował jakiś Hoffman. Nie miał nic wspólnego z moją rodziną. - Co powstało z tej eskapady do brygad SP? - Najpierw robiliśmy junakom zdjęcia tymi Zorkami i jeszcze na tym zarabialiśmy. W pewnym momencie oni zażądali, żebyśmy im zrobili również zdjęcia filmowe. A kamery przecież nie mieliśmy. Któregoś ranka Edek Skórzewski wstał i widzi co następuje: cała brygada, 600 chłopa, chodzi po placu tam i z powrotem, a wszyscy mają zadarte gęby do góry. On podniósł wzrok za nimi i zobaczył mnie siedzącego na dachu, z powiększalnikiem w ręku, do którego przymocowana była puszka od taśmy. I ja ich filmowałem w ten sposób. Edek posiusiał się ze śmiechu. Ale junacy nie zorientowali się w tej mistyfikacji. Nasza praca wakacyjna i temat - brygady Służby Polsce, skończyły się jednak skandalem innego rodzaju: jeden z nas, nie powiem kto, ale nie ja, poderwał sekretarkę i kochał się z nią w biurze, co widziało kilkudziesięciu junaków, ponieważ on zapomniał zgasić światło. Komenda SP nie chciała nadawać rozgłosu sprawie, ale musieliśmy się stamtąd zwinąć. - Po kolejnym roku mieliście, zdaje się, praktykę w warszawskiej Wytwórni Filmów Dokumentalnych... - Nie bylibyśmy parą Hoffman - Skórzewski, gdybyśmy przyjechali tam normalnie. W Centralnym Urzędzie Kinematografii urzędnik zajmujący się osobami jf W cztery oczy studiującymi za granicą postanowił nas uhonorować i podwieźć do tej wytwórni. Posadził nas do nieco wiekowego, ale eleganckiego auta w typie chevroleta. On usiadł z przodu koło kierowcy, a my, młodzi filmowcy, bo już takimi czuliśmy się, na tylnym siedzeniu. Rozparliśmy się szeroko, zapaliliśmy papierosy i osentacyjnie strząsaliśmy popiół przed siebie, w miejsce, gdzie jak nam się wydawało, powinna być popielniczka. Tyle, że jej tam nie było. Nagle spod przedniego siedzenia zaczął wydobywać się dym. Kierowca zatrzymał samochód, ale nie mógł go zgasić, więc nacisnął mocno na gaz i pognał... Gdy w kłębach dymu dojechaliśmy do bramy wytwórni, już naprzeciw nam wybiegała straż pożarna. Takie było nasze entree na Chełmską... - Nie da się ukryć: odstawiliście niezłą fanfaronadę. Skierowano nas jednak do Polskiej Kroniki Filmowej, którą kierowała niezwykłe inteligentna pani Lemańska, która po 1968 roku wyjechała z Polski, a potem pracowała w filmotece w Paryżu. To dzięki niej udało nam się zrobić krótki, krytyczno-satyryczny temat o niedziałających windach, zatytułowany „Warszawska alpinistyka". Nakręciliśmy go w domu przy Nowowiejskiej 5, gdzie mieszkali moi rodzice i tam winda ciągle się psuła, i chyba psuje się do dziś. Przy okazji praktyk w WFD poznałem Andrzeja Munka i Witolda Lesiewicza, którzy byli wtedy wielkimi nadziejami polskiego kina. Robili świetne dokumenty. Lemańska mówiła o Munku, którego uważała za chwiejnego ideologicznie: „trzeba go chronić, to nasz Wajda...". Bo Wajda był akurat po sukcesie słusznego „Pokolenia"... - A kto - poza panem i Skórzewskim - studiował we WGIK-u? Z kim się pan zaprzyjaźnił w czasie studiów? - W Instytucie Filmowym towarzystwo było całkowicie międzynarodowe. Z Polaków nauki pobierali tam Jerzy Ziarnik, Wacek Florkowski, Antoni Staśkiewicz, Krystyna Gryczełowska, Bogusław Rybczyński, wiele lat później Maciej Drygas. Na moim roczniku tylko ja i Edek byliśmy z Polski. Oprócz nas studiowało chyba siedem osób z Węgier, m.in. Marta Meszaros, 7 Rumunów, Czech, Mongoł i po jednym studencie z każdej z 15 republik radzieckich. - Na festiwalu w Giffonni spotkałem kilka lat temu Albańczyka, Dymitra Aga-nosti, który pamiętał pana ze studiów... - Ach, tak - byli i Albańczycy, ale ja ich dobrze nie kojarzę. Raczej się nie wyróżniali. Ja najbardziej zaprzyjaźniłem się z Litwinem, Vytautasem Żalakieviciusem, później twórcą takich filmów jak „Nikt nie chciał umierać" czy też „Wspaniałe słowo - wolność". Przez lata, aż do jego przedwczesnej śmierci, spotykaliśmy ? się i pozostawaliśmy w bardzo bliskich kontaktach. Dobrze znałem się z Elda-rem Szengielają, Marlenem Chucyjewem, Otarem Joselianim; jako studentkę I roku poznałem niesłychanie utalentowaną reżyser Larisę Szepitko, która potem zrobiła głośne „Wniebowstąpienie". Zginęła tragicznie, w wypadku. Jej mąż, Elen Klimów, też był fantastycznym facetem, dopóki nie został przewodniczącym Stowarzyszenia Filmowców Radzieckich. Gdy stał się wielkim działaczem, skończył się jako artysta. Bardzo blisko byliśmy też z Walentynem Jeżowem -scenarzystą, przez pewien czas z Grigorijem Czuchrajem, z Rezo Czcheidze i Tengizem Abuładze, tym od „Pokuty". Z całą plejadą rosyjskich filmowców utrzymywałem kontakty, ale niestety, bardzo wielu moich tamtejszych przyjaciół już nie żyje. Gdy zmarł Sergiej Gierasimow, to poproszono, żebym to ja przyjechał i pożegnał go w imieniu obcokrajowców. - Sądzę, że obracał się pan nie tylko w środowisku filmowym... - To oczywiste, studenci szkół artystycznych stanowili swoistą rodzinę. Bliskie kontakty utrzymywaliśmy zwłaszcza ze studentami Instytutu Teatralnego - GI-TIS- u. Tam studiowała m.in. Alina Obidniak, która potem dyrektorowała paru polskim teatrom, a jako studentka towarzyszyła nam w wielu przedsięwzięciach filmowych. W Moskwie poznałem też Jerzego Grotowskiego. W latach 60- tych dokumentowałem jego działalność, gdy w Opolu prowadził Teatr Laboratorium 13 Rzędów. Kilka lat temu Jurek wyszedł z propozycją, abym zrobił dokument o jego ostatnich doświadczeniach i poszukiwaniach teatralnych w Pordedone, ale nie zdecydowałem się na filmowanie. - Dlaczego? - Nie czułem już tego, co on robi. Uważam, że artysta nie powinien podejmować się realizacji tematów dla siebie obojętnych. Bo nic dobrego z tego nie wyjdzie. Trzeba coś lubić, kochać lub nienawidzieć; być bardziej za lub przeciw czemuś. Dobre kino rodzi się z pasji, z wielkiego zaangażowania i poświęcenia. - Profesjonalizm nie wystarczy? - On jest niezbędny, jest podstawą, ale trzeba do niego coś jeszcze dołożyć od siebie, z głębi duszy. - Czy można połknąć bakcyla kina? - Można. Jestem na to dowodem. Ale warto wiedzieć, że bakcyl kina to nieuleczalna choroba. A jeśli nawet bywa uleczalna, to wyleczyć się z niej jest tak samo trudno jak z AIDS. W cztery oczy NIM - Kiedy pan się zaraził tym bakcylem? Na samym początku studiów czy później? - Gdy zaczynałem studiować, to nie wiedziałem, czy praca w filmie stanie się moim życiowym powołaniem. Dopiero, gdy znalazłem się na planie, zrobiłem pierwsze filmy, to odczułem, że kino naprawdę mnie wciąga. - Jak mawiał Orson Welles: „kino to najlepsza zabawka jaką kiedykolwiek wymyślono dla mężczyzn"... - Oczywiście! Miałem szczęście: jak się okazało, moja miłość do filmu została przez film odwzajemniona. A nie zawsze tak się dzieje. - Jednakże nie oddał pan kinu całej duszy. Już w czasie moskiewskich studiów zdążył się pan ożenić - z Ormianką.... - No cóż... Byliśmy młodzi, mieliśmy masę siły, masę energii, pracowaliśmy dziko po kilkanaście godzin dziennie, a potem bawiliśmy się do upadłego. Oczywiście, tam gdzie były zabawy, były dziewczyny. I Marlena mnie wypatrzyła. Studiowała na wydziale organizacji produkcji. Miała warkocze sięgające niemalże do samych pięt i ogromne, czarne, przewrotne oczy Ormianki. I tak tymi oczyma wszędzie wodziła za mną. Kiedyś, aby ją zniechęcić, powiedziałem: przestań tak za mną patrzeć. Znasz mnie przecież: dziś ta, jutro inna, ja nie chcę cię skrzywdzić... Kiedy jednak pokłóciłem się z jedną dziewczyną, to zadzwoniłem do Marleny. I tak się zaczęło. - Zakochał się pan? - Była to w ogóle historia niesamowita. Bo w Marlenie romantycznie kochał się pewien malarz - Hiszpan, który został z grupą dzieci przywieziony do Związku Radzieckiego po 1936 roku. Co ciekawe, po roku 1957 ci emigranci zaczęli masowo wracać do Hiszpanii. Ale to dygresja. W każdym razie zaangażowałem się w znajomość z Marleną. Zacząłem przywozić jej jakieś prezenty. Raz przywiozłem jej przepiękny srebrny pas zrobiony w Polsce. Zresztą całkowicie inny od tych pasów kaukaskich... Ja, Edek, paru innych kolegów, którzy też mieli swoje dziewczyny, zaczęliśmy w końcu przebąkiwać o żeniaczce. Ożeniłem się tylko ja, bo Edek zrobił to później i zupełnie z kimś innym niż początkowo zamierzał.. - Gdzie odbył się pański ślub - w Moskwie, czy może w Polsce? - W Moskwie. Wesele odbyło się w prefektarzu byłego soboru Nowodziewicze-go czyli Klasztoru Niepokalanego Poczęcia, w którym wówczas znajdował się żeński akademik WGIK-u. Impreza trwała dwa i pół dnia.. Było ponad 200 gości, Dostałem w prezencie m.in. przepiękny kryształowy puchar, w którym mieściło się 1,5 litra. Bobi Mihelec, Rumun, przyjaciel tego malarza - Hiszpana, SS6t -tmimBoj ????????? "? *? .}S IiHHHOHflDdX91IJO({ ??????'?» ?«???0????©/?|1** •J2 $OH. sW3w«ouo>vn ???»?? i «JO soasfe»1 '•' uiauRl iro/asui . ???^??* aAuoł«9? ?^ M9ipms JM"» ujo' #P! .a,s«zP jayMS /??' Przygotowalnią: BEAM, Warszawa Druk: TOKAWI, Warszawa Oprawa: PRYMUS, Płońsk