16390

Szczegóły
Tytuł 16390
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16390 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16390 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16390 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

EWA KUJAWSKA Dom Małgorzaty 2007 Nad brzegiem zimnego morza przycupnęło Miasto. Rodziło się - jak większość miast - niedostrzegalnie. Jakby od niechcenia: jedna czy dwie chałupy wydane na pastwę sztormów; nieporadnie sklecona łódź wyciągana daleko na piasek, żeby nie pochwyciła jej woda; szamotanie się w sieci ukradzionych morzu ryb. Taki był zapewne początek Miasta. A może początkiem było czyjeś uważne spojrzenie, które przerodziło się w przekonanie, a potem w dojrzałą pewność, że to właśnie TO miejsce. W jakiś sposób lepsze od wszystkich innych. Że warto pozostać tu dłużej. Jednak wszystko mogło zacząć się i zdarzyć bez tej pewności. U początków Miasta mogło lec znużenie tak wielkie, że niemożliwe wydawało się dojście gdziekolwiek dalej. I zadecydowało ślepe jak los zmęczenie. Pierwsze ulice, mieszkańcy, w najlepszym wypadku pierwszy dom lub domy - to granica, poza którą pamięć nie sięga. Wszystko, co było wcześniej, kurczy się, by ostatecznie zniknąć. Raz na zawsze. I Muzyka kieliszków na cienkich nóżkach Dom stał przy głównej ulicy, która była stworzona przede wszystkim po to, aby doprowadzić Miasto nad sam brzeg morza, złapanego w pułapkę portu. Biegła ona przez Miasto leniwym meandrem brukowanym kocimi łbami, gromadząc po obu stronach sklepy i niewysokie kamienice, pyszniąc się fontanną z dwoma pyzatymi aniołkami i parkiem, w którego sercu błyszczał mały stawek. Dźwigała też kościół - strzelistą wieżą wskazujący niebo. Ulicę nazwano dumnie imieniem Wodza, jednakowoż Dom wymykał się jej, ponieważ - w odróżnieniu od innych, posłusznie ustawionych w równym szeregu - rozsiadł się nieco w głębi, co mogło sprawiać wrażenie, że zagapił się, kiedy inne domy zajmowały miejsca wzdłuż ulicy - i dla niego nie starczyło już miejsca. Albo jakby nieśmiałość nakazywała mu trzymać się na uboczu. Dzięki takiemu położeniu Dom, chroniony dodatkowo czymś w rodzaju potrójnego zabezpieczenia, stawał się niewidzialny dla ciekawskich spojrzeń. Najpierw więc była brama, i to na niej zatrzymywało się wścibskie oko. Wprawdzie jej ażurowa konstrukcja pozwalała wślizgnąć się spojrzeniu, które jednak parę metrów dalej więzło na dobre pośród czarno-białej, nieregularnej szachownicy stodoły, zbudowanej z pruskiego muru i postawionej w tym miejscu niczym ponury, przysadzisty wartownik. Trzecie zabezpieczenie stanowiły wreszcie solidne, wysokie na dwa metry wrota z desek o nieokreślonym kolorze, zbitych ciasno, jedna przy drugiej. Wobec ich burej obojętności natręci wycofywali się w przeświadczeniu, że wrota są niczym innym jak granicą, poza którą ulica nie sięga. Przed Domem rozpościerało się podwórko. Oddychało się tu swobodnie powietrzem pełnym stukotu przejeżdżających furmanek, żałosnych wrzasków mew, leniwego gdakania kur. Wiosną rosła tu trawa tak zielona, że rudy kot brodząc w niej, mrużył żółte ślepia, prychał zniecierpliwiony, kiedy delikatne źdźbła muskały jego nastroszone wąsy. Jakby chciał dać światu do zrozumienia, że ma mu za złe całą tę zieloność. Od wycierania się w trawie na futerku kota pojawiały się brudnozielone plamy, które pieczołowicie zlizywał potem swoim ostrym językiem. Jesienią trawa rudziała i czekała na złoto-czerwone liście dzikiego wina, które spadały i spadały, i spadały, i w końcu całe podwórko wyglądało jak wielkie skrzydło martwego motyla, dopóki czyjaś ręka uzbrojona w grabie nie wypowiedziała wojny zeschłym liściom i nie przywróciła podwórku należycie schludnego wyglądu. Niekiedy znienacka pojawiały się wichury, które wznosiły liście wysoko i zawieszały je na krzakach bzu, albo też ciskały nimi w okna Domu... Dom był podobny do wielu domów kreślonych dziecięcą rączką: ze spiczastym dachem, z kominem pykającym strużką dymu, oknami ułożonymi symetrycznie po dwóch stronach masywnych drzwi, w których uwięziona była ogromna mosiężna klamka. Takie domy - jeśli spojrzeć na nie z oddali, przelotnie i w zamyśleniu - przypominają smutne ludzkie twarze. Opuszczona w dół klamka tkwi w drzwiach jak wieczny grymas niezadowolenia. Dom zbudował mężczyzna imieniem Fritz. Wybudował go dla siebie, dla swojej żony Hildegard, dla swych synów i - taką żywił nadzieję - dla dzieci swych dzieci. Stawiał go razem z bratem - ponurym olbrzymem o dłoniach jak łopaty; cieślą Horstem, nie wiedzieć czemu znanym jako Czarny Horst, chociaż od dawna był łysy jak kolano. I ze starym Peterem Kruppe, w obecności którego psy kuliły się ze strachu; być może dlatego, że jego lewe oko miało barwę jasnozieloną, a prawe - tak ciemnobrązową, że właściwie było zupełnie czarne. Peter Kruppe budował domy od niepamiętnych czasów. Od zawsze domy w okolicy, w sąsiednich wsiach i miasteczkach rosły pod jego dwukolorowym spojrzeniem. - Ten dom stawiał Peter Kruppe - mawiali miejscowi. - Oo, ten dom to postoi. Przeżyje was i waszych wnuków. Albo też przestrzegali: - Dom Braunów... Taak. Ten dach nie wygląda dobrze... No cóż - to nie jest dom spod ręki Kruppego. Kiedy zaczynał się sztorm, w powietrzu dudniły wściekłe uderzenia fal przewalających się ponad molami, a całe niebo pokrywało się strzępami chmur, wyglądającymi jak rozbita i wniebowzięta piana. Wtedy to strużka dymu z komina nagle zmieniała swój bieg i próbowała sunąć w dół, wciskać się z powrotem do pieca. Kuchnia wypełniała się wówczas gryzącym zapachem. A przy naprawdę wielkiej wichurze gaszono kuchenne palenisko i piece w pokojach. Żeby po takich swawolach wiatru w domu nie przechował się nigdzie zapach dymu, prano zasłonki kuchenne, wykrochmalone zazwyczaj do granic wytrzymałości, i wiszącą w rogu kuchni serwetę, z wyhaftowanym granatową nicią napisem "Zimna woda zdrowia doda". Pokoje były cztery, nie licząc dwóch pokoików na piętrze, jako że z pozbawionej ogrzewania góry korzystało się wyłącznie latem. Wdrapywano się tam, pokonując trzeszczące schody z dębowych desek. Z nastaniem chłodów górę zajmowały usypiające pomiędzy deskami motyle ze skrzydłami złożonymi jak do modlitwy, słoiki z zaprawami i skostniałe z zimna strachy. Ten, który budował Dom, rozmieścił cztery dolne pokoje na podobieństwo paciorków nanizanych na sznurek: przedzielone dwoma korytarzykami i kuchnią opasywały Dom, pozwalając na swobodną po nim wędrówkę. Wyruszając więc z kuchni drzwiami skierowanymi na zachód, wchodziło się do pokoju nazywanego przez domowników Pokojem z Biurkiem. Znajdował się tam przysadzisty mebel z orzechowego drewna, przechowujący w swym pociętym szufladami i przegródkami wnętrzu wszystkie możliwe dokumenty, akty własności, listy, wyblakłe fotografie. Stał nobliwie pod oknem, ustawiony tak specjalnie po to, aby siedząc przy nim w wygodnym fotelu, móc zerkać przez okno ku bramie. Na blacie przykrytym wystrzępioną podkładką stały pióro, kałamarz oraz radio z zielonym okiem. Wobec okazałości tego sprzętu pozostałe meble traciły blask: ani kanapa otulana atłasową kapą, ani stół z lnianym obrusem, ani też komoda przykrywana klockowymi serwetami nie miały w sobie tego daru przykuwania spojrzeń, jaki posiadało orzechowe biurko. Pokój ów łączył się z Pokojem Stołowym, gdzie królował wielki czarny kredens zdobiony motywem winorośli. Gdy ktoś otwierał jedne z jego trojga drzwiczek, kredens brzęczał cichą muzyką kieliszków na cienkich nóżkach. Ten sam dekoracyjny motyw winorośli pysznił się na nogach rozkładanego stołu i krzeseł cisnących się wokół niego. Drugie drzwi wyprowadzały na korytarz i stawiały przed takim oto wyborem: można było wyjść z Domu przez drzwi ze smutną klamką, lub też przejść do kolejnego pokoju, tego, w którym rozpychały się kwiaty na parapecie i gdzie w kącie przysypiał obity zielonym pluszem tapczan. To tutaj w czasie sztormów najgłośniej w całym Domu huczało morze i - bez względu na otwieranie okna i mycie podłóg - bezustannie utrzymywała się nikła woń soli i morskich wodorostów. Czwarty pokój stanowił końcowe ogniwo kolistej amfilady: mijając go - dwa łóżka ustawione zagłówkami na wschód, toaletkę z marmurowym blatem, szafę podzieloną na dwie sprawiedliwe części dla rzeczy letnich i zimowych - powracało się do kuchni. Wielka, zbierająca dla siebie najlepsze światło z południowych okien kuchnia strzegła swoich odgłosów: tykania zegara, postękiwania fajerek, buzowania ognia w kuchennym palenisku. Zamykała je ścianami, zatrzymywała na biało-granatowych kafelkach, ustawionych równiutko, czystych i błyszczących. Granatowo-biały deseń, granatowo-biały rytm ustalał ostatecznie porządek, dzielił dzień na pory posiłków, zawstydzał tego, kto usiłowałby tu wejść wprost z dworu w buciorach, nie zmieniwszy ich uprzednio na domowe pantofle. Nic dodać, nic ująć. Człowiek patrzy na takie domy i przychodzi mu na myśl, że ich mieszkańcy - zamknięci w klatce ścian - poruszają się w środku zgodnie z naturalnym rytmem wschodów i zachodów słońca. Że w kuchni, której okna wychodzą na południe, kroją chleb i układają kromki na talerzach odbijających słoneczne promienie; że budzą się wraz ze światłem we wschodnim pokoju, a przed ułożeniem na spoczynek sprawdzają w północnych drzwiach, czy klucz jest należycie przekręcony. Można zrozumieć to myślenie. Jak również wynikające zeń przekonanie, że taki dom jak ten - tak przezornie i rozumnie zaprojektowany - uchroni tych, którym daje schronienie, od wszystkich nieszczęść tego świata. Że akurat ten dach nie runie człowiekowi na głowę. Że podłoga nie ucieknie spod stóp. Że ściany osłonią przed wiejącymi od morza wiatrami i przed zimnem, które tylko czeka, żeby zaszyć się gdzieś pod skórą. Że taki dom nie pozwoli, aby człowieka wziął we władanie Przypadek. Hildegard Bauske, od kiedy została sama, wiedziała, że to nieprawda. Mogła - nawet w środku nocy, wybudzona z Bóg wie jak głębokiego snu - recytować całą litanię różnorakich zagrożeń i nieszczęść czyhających na człowieka, niezależnie od tego, dokąd ów desperacko będzie próbował przed nimi uciec, gdzie będzie próbował się skryć. Wiedziała, że żaden dom nie ukryje ani jej, ani nikogo innego, kiedy przyjdzie to, co nieuniknione. Wiedza ta przyszła do niej w chwili, kiedy przestała rano kroić chleb na czternaście kromek: cztery dla Willa, cztery dla Johanna, cztery dla Fritza i dwie dla siebie. I przestała układać je na talerzach rozświetlonych porannym słońcem. Lustro Zapowiedzią rezygnacji z pierwszych czterech kromek, tych dla Fritza, były pogłoski o wojnie. Wojna wymościła sobie gniazdo w Pokoju z Biurkiem. Zamieszkała w radiu i mrugała do Fritza zielonym okiem. Najpierw jej głos był cichy i niepozorny jak szept, z czasem jął przybierać na sile. Fritz Bauske nieporuszenie siedział obok i jego głowa wypełniała się brzęczeniem płynącym z radia: "Wojna, która jest potrzebna, konieczna, słuszna, która stanowi jedyne możliwe rozwiązanie; otwiera przestrzeń przed Narodem; rozwiązuje problemy; wojna, przed którą nie wolno uciekać; wojna i Naród; wojna i świat; świat i Naród. Naród". Hildegard ostentacyjnie wychodziła z pokoju. Nie chciała słuchać tego, co mówiło radio jej Fritzowi. Nie chciała słuchać westchnień sąsiadki pielącej ogródek za płotem. Gdyby ktoś pytał ją o zdanie, odrzekłaby uczciwie, że nie dba ani o Naród, ani o wojnę. Światem, który znała najlepiej i który jej w zupełności wystarczał, był Dom, gdzie mieszkała z Fritzem i chłopcami, podwórko, ulica. Inne światy po prostu jej nie interesowały. Stroszyła się na samą myśl o nich. - To są sprawy najwyższej wagi - przemawiał nieswoim głosem Fritz w rozmowie z sąsiadem. Mniej więcej tak samo piszczała podniecona Hannelore w sklepie. A Hildegard, przygryzając wargę, myślała o tym, że trzeba zmienić kurom ziarno, bo marnie się niosą. Powodem, dla którego Hildegard nie chciała myśleć o wojnie, nie były wcale - jak mogłoby się wydawać - potworności, jakie ona z sobą niosła. Tak naprawdę nie potrafiłaby ich sobie nawet wyobrazić, bowiem jedyną wojną, jaką znała, było awanturowanie się kur na podwórku, gdzie zresztą i tak porządek zaprowadzał natychmiast wyleniały kogut o temperamencie zarządcy. Właściwie jedynym powodem była organiczna niezdolność Hildegard do wyobrażenia sobie, aby cokolwiek mogło biec innym rytmem aniżeli dotychczas, i - będąca wynikiem owej niezdolności - niezgoda na to, by choćby w najmniejszym stopniu uległy zmianie jakiekolwiek z prawy, podług których żyła. Prawa, jakie zawsze uznawali z Fritzem za swoje, były jasne i proste. Świat Fritza to krowy, świnie, naprawy w domu, zarabianie pieniędzy na rodzinę. Świat Hildegard to porządek, gotowanie, warzywa w ogrodzie, pilnowanie, żeby na czas zdjąć z okien balkonetki i założyć dodatkowe okiennice przed zimą, dbanie o Wilhelma i Johanna, o to, by mieli co na siebie włożyć. Szycie chłopcom spodni. Potem cerowanie tych spodni, naszywanie na nie łat - równiutko, dokładnie - tak by po tych łatach można się rozpoznać choćby i w niebie. Hildegard nie umiałaby sobie nawet wyobrazić klęski tak wielkiej, która byłaby w stanie sprawić, żeby w poniedziałek poniechano prania, we wtorek mycia i pastowania podłóg, we środę odkurzania komody i kredensu, we czwartek mycia okien, w piątek czyszczenia sreber i garnków, w sobotę kąpieli i pieczenia ciasta, a w niedzielę pójścia na mszę do kościoła i na spacer z rodziną - ulicą do portu, a później promenadą wzdłuż plaży. Przestrzeganie tego porządku miało kojącą moc. Niosło ze sobą pewność i poczucie, że nic złego nie może się przydarzyć. Przez szyby wymyte tak, jakby ich wcale nie było, wpadało słońce i odbijało się od srebrnych sztućców, wyjętych do wyczyszczenia. Kiedy Hildegard je odkładała, słońce wracało tam, skąd przyszło. W korytarzu naprzeciw drzwi wejściowych wisiało podłużne, kryształowe lustro z głębokimi cięciami szlifów; ujęte w prostą, ciemnobrązową ramę. Podglądane lustro sprawiało wrażenie pogrążonego we śnie. Nieobecnego. Jak obraz. Ożywiało się, widząc wchodzących. Stawało się nieruchomą taflą ciemnego stawu, nad którą przelatuje ptak, zapisując na jedno mgnienie swą ptasią historię na powierzchni wody. Kiedy Hildegard wracała do domu, po przekroczeniu progu widziała samą siebie - Hildegard z lustra. Lustro przekonywało ją, że ona, Hildegard Bauske, istnieje naprawdę. Że jest z krwi i kości. Tę samą prawdę objawiało Fritzowi, chłopcom, każdemu, kto stanął w otwartych drzwiach. Wtedy lustro łowiło też w swą połyskliwą sieć fragment nieba, krzak bzu w ogrodzie, ścianę z pnącym się winobluszczem. Hildegard miała wrażenie, że słyszy cichy szept: tu jest Dom, a tam jest Świat. Ty należysz już do Domu. Dlatego Hildegard, ilekroć przekraczała próg, zawsze przez krótką chwilę spoglądała na swe odbicie, przez moment patrzyła sobie prosto w oczy - dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Przez kilkanaście lat. Uzbierała się z tego całkiem pokaźna suma spojrzeń, powtarzających jak refren prawdę, która - będąc dla Hildegard najoczywistszą z prawd - stanowiła pierwszy akapit z Wielkiej Księgi Prawdy, jaką każdy pisze przez całe życie, nawet o tym nie wiedząc. W księdze Hildegard było zapisane: to jesteś Ty, Hildegard. To jest Twój Dom. Dom, który dla Ciebie i Twoich synów zbudował Twój mężczyzna. Spojrzenia te zbudowały świat Hildegard - ten, w którym czuła się spokojna i bezpieczna, chociaż nigdy nie przyszłoby jej do głowy zastanawiać się nad tym. Szuflada komody Hildegard nie przywiązała się do swojej młodości, do gładkiej skóry, młodych i równych zębów, do szczupłego ciała. Roztyła się bez westchnień i ubolewań, bez przelotnego nawet żalu za utraconą zwinnością. Jej synowie biegali wokół niej jak młode koźlęta, a ona sama te ścieżki przemierzała stateczniej. Zgadzała się na to, że ich czas pędzi szybciej i że tak już pozostanie. Kiedy miała dwadzieścia sześć lat, urodziła Wilhelma, a rok później Johanna i już nigdy nie mogła uwolnić się od wrażenia, że jest już po trosze sobą, po trosze Wilhelmem i Johannem. Wydawało się Hildegard, że kiedy chłopcy urosną, będą myśleć w dużym stopniu jak ona, ich matka. Zapach wykrochmalonych obrusów będzie ich przenikał przyjemnym ciepłem. Będą radośnie odczuwać spokój, jaki niesie ze sobą poddawanie się rytmowi zdarzeń powtarzanych po wielekroć, z taką samą niezmiennością. Będą patrzeć na świat jej pewnymi oczyma. Łatwo było w to wierzyć. Zwłaszcza gdy odnajdywała w rysach ich uśpionych twarzy swoje własne rysy. Kiedy patrzyła w ich oczy i na niebieskich tęczówkach synów dostrzegała takie same ciemnozłote plamki jak te, które znaczyły jej tęczówki. Macierzyństwo Hildegard przez długi czas było naznaczone ufnością, że wystarczy sama jej obecność przy nich, by synowie stali się w przyszłości tacy jak ona i Fritz. Hildegard nie rozpieszczała dzieci. Dla ich dobra, twierdziła, odszukała w sobie surowość i hamowała wybuchy czułości. Nawet twarz, którą ukazywała synom, choć pogodna, była przecież naznaczona jakimś rodzajem powagi. O tej surowości i chłodzie z niej wynikającym zwykła myśleć, że jest dobra dla synów i bezpieczna. Wysłuchiwała z uwagą ich dziecięcych szczebiotów, lecz nie szczebiotała tak, jak to czyniły inne matki - jak młoda Hilda Schultz czy Hannelore Hoffmann. W odróżnieniu od nich Hildegard była w swym macierzyństwie stateczną kwoką. I klapsy, i uśmiechy rozdawała oszczędnie, jakby i w jednym, i w drugim przypadku szczodrobliwość mogła w czymś zaszkodzić. Swoim synom Hildegard ofiarowała przede wszystkim spokój dzieciństwa, poprzez które Will i Johann dorastali bez lęku, ale i bez zachwytu, jaki bywa udziałem tych dzieci, których matki nie trzymają na wodzy swoich przypływów emocji. Jej uśmiechu nie otrzymywało się niespodziewanie - był on nagrodą, łupem wojennym. Ponieważ obawiała się ukazać chłopcom, jak bardzo ich kocha, zamiast miłości okazywała sprawiedliwość. Miarą uczucia stała się dla niej zdolność do sprawiedliwego rozdzielania kar i nagród: widoku jej ściągniętych niezadowoleniem brwi i rozjaśnionej aprobatą twarzy. Spokój ich dzieciństwa - łudziła się - miał z czasem procentować. Miał pozwolić im cierpliwie znieść burze, jakie grozić mogą w dorosłym życiu. Miał przeprowadzać synów przez rafy koralowe. Tak myślała i tak nazywała to, co się między nią a dziećmi działo przez te lata. Odbywało się to bez udziału Fritza, który zazwyczaj był nieobecny... Którego nieobecność trwała nawet wtedy, gdy siadał z rodziną do stołu. Kiedy leżał w sypialni i Hildegard słyszała jego świszczące pochrapywanie. Kiedy Wilhelm wołał: "Patrz, patrz tatusiu, co dla ciebie mam", a on z bardzo daleka odpowiadał: "Widzę, widzę...". Ponieważ tak naprawdę Fritz zawsze był gdzieś obok. Koło koni, koło krów, gdzieś przy obluzowanych dachówkach - tam, gdzie akurat błądziły jego myśli. Hildegard nauczyła się nie odczuwać żalu i rozczarowania z powodu tego, że myśli Fritza tak rzadko krążą przy tej, która jest jego żoną. Że tak często go nie ma, kiedy powinien być. Że kiedy nachodzą ją obawy, musi je oswajać sama. Z czasem ich małżeństwo zaczęło przypominać stare, niemodne rękawiczki. Nienoszone od lat, schowane do komody, opuszczone na dnie najniższej szuflady. Na które natrafi się przypadkiem po latach i znów trzeba będzie stanąć wobec konieczności rozstrzygania o ich dalszym losie. - Po co trzymać te stare szmaty, które do niczego się już nie nadają? - buntowała się Hildegard w młodości, widząc matkę przeobrażającą kolejne półki w szafie w rodzaj odzieżowego czyśćca dla wyleniałych czapek, sfilcowanych skarpet, rękawiczek z powycieranymi palcami. - Wyrzucić zawsze zdążysz - odpowiadała ze stoickim spokojem matka. - Wszystko się jeszcze może kiedyś przydać. Sama zobaczysz. A potem w jesienne i zimowe wieczory matka siadywała w fotelu i pracowicie pruła resztki rękawiczek, a Hildegard zwijała wełnę w kłębuszki. Jeszcze w pierwszych latach małżeństwa podszepty pamięci przynosiły Hildegard wspomnienia przelotnych spojrzeń, jakimi Fritz niegdyś obdarzał jej uniesione ręce, kiedy poprawiała włosy, a on przełykał ślinę na widok złotawej skóry opinającej jej krągłe ramiona. Albo bukietów jaskrów przynoszonych przez męża, gdy wracał z pola. Kiedyś te wspomnienia napływały do niej szeroką, wezbraną wodą, z upływem lat zmieniły się w wąskie, coraz ciszej szemrzące strumyczki, którym bez przeszkód pozwalała odpływać, nie starając się wstrzymać ich biegu choćby na jedną chwilę. Jednak tak naprawdę to wszystko nie znaczyło nic. Było pozbawione znaczenia do tego stopnia, że Hildegard nie przyszłoby na przykład do głowy powiedzieć, że rozczarowała się do Fritza, do małżeństwa czy do samej siebie. Wszak życie opływało ją ze wszystkich stron - łagodnie, bez wzruszeń i porywów serca. Poświęcała mu całą swą leniwą, sytą uwagę. Przecież mam dzieci - myślała, nie odczuwając żadnego niepokoju, iż uwagi tej nie wystarcza już ani dla niej samej, ani też dla żadnego innego życia. Dom był przecież Domem. Ale zarazem był też i wyspą, i morzem, którego senne fale podpływały na piaszczystą plażę tej zaginionej połaci lądu, i stateczkiem przemierzającym wody. Dom był jak wywrócona na drugą stronę kieszeń - świat krył się na zewnątrz i w samym środku. Ponieważ był świeżo zbudowany, nie mieszkały w nim niczyje wspomnienia, nie kryła się żadna pamięć - z wyjątkiem ich własnej. To sprawiało, że Hildegard w dwójnasób czuła się za niego odpowiedzialna. Radio z zielonym okiem Zastanawiała się nieraz - kiedy chłopcy odrośli już trochę od jej maminego fartucha - jakby to było, gdyby jeszcze urodziła córkę. Przy synach musiała pogodzić się z faktem, że nie będą jej asystowali ani przy pieczeniu ciasta, ani przy układaniu w szafach prze-równo złożonej pościeli, ani też przy przekładaniu bielizny na półkach ziołami i płatkami kwiatów suszonych późnym latem. Chłopcy przecież nie będą - z wysuniętym koniuszkiem języka - ścibolić igłą niezdarnego z początku ściegu na złożonym kawałku kolorowego kretonu, by z czasem dojść do większej wprawy i któregoś dnia triumfalnie położyć przed matką uszyty w sekrecie płócienny woreczek na zioła. Nie urodziła jednak Hildegard Fritzowi już ani jednego dziecka - ani chłopca, ani małej, słodkiej dziewczynki, na buzi której pojawiałby się pełen zachwytu uśmiech na widok szczęśliwego mariażu czerwonych pelargonii i kołyszących się majestatycznie na wietrze wsyp na pierzyny. Na pociechę pozostało jej posyłanie chłopców z blachami surowego ciasta do piekarni obok, skąd nie wychodzili dopóty, dopóki umączony piekarz w ich obecności nie wsunął ciasta na wielkiej łopacie do pieca. Ona zaś patrzyła przez okno Pokoju z Biurkiem, czekając, aż ukażą się znów w bramie ich dwie jasne głowy i w jej kierunku poszybują dwa spojrzenia: to ukośne Wilhelma, patrzącego tak, jakby specjalnie dla niego Bóg stworzył drugi świat - przesunięty w bok, przycupnięty obok; i miękkie spojrzenie jej małego Johanna, wiecznie zdziwione i wiecznie niepewne, czy zdziwienie zamienić już w przestrach, czy jeszcze trochę poczekać. Biedny Johann... Wszyscy pokpiwali sobie z jego dziecięcych strachów, nikt się nimi specjalnie nie przejmował, tylko Hildegard z uporem oswajała świat dla Johanna, żeby się go nie bał, żeby go polubił, żeby się potrafił zaprzyjaźnić z tym, co takie na początku straszne. W łazience, która była zawsze zimna i wilgotna, mieszkały pająki. Było ich tam całe mnóstwo. Były różne: duże i małe, a ten najbardziej okazały był naprawdę przerażający. Wielkie pajęcze monstrum. Kiedy przypadkiem ktoś, wchodząc do łazienki, natknął się na niego, pająk zastygał na moment nieruchomo, a potem bardzo powoli i majestatycznie wycofywał się na owłosionych nogach. Jedno Hildegard wiedziała z całą pewnością: nie wolno zabijać pająków. Wiedzę tę zawdzięczała swojej babci, która starym, popękanym głosem roztaczała przed małą dziewczynką widmo zagłady, jaka niechybnie nawiedzi świat pozbawiony pająków. Wierzyła zatem Hildegard święcie w to, że pająki zjadają mrówki, które zakradają się do domów, by wynosić na swoich grzbietach cukier dla królowej, żłobiąc na potrzeby tej marszruty całą sieć podziemnych korytarzy i korytarzyków zdolnych nadwątlić stabilność najtrwalszej z pozoru konstrukcji. Była przekonana, że w jakiś tajemniczy sposób pająki chronią przed powodzią i innymi nieszczęściami. Kiedy więc mały Johann któregoś dnia omal nie rozdeptał wielkiego pająka, uciekając w popłochu i wrzeszcząc do niej: "Mamo! Mamo! Zabij go, jest taki straszny!", Hildegard długo uspokajała jego płacz, opowiadając chłopcu wszystko, co tylko udało się jej naprędce wymyślić o tym wielkim, przerażającym monstrum: obdarowała go żoną i dziećmi, stworzyła historię całej rodziny. Powiedziała Johannowi, że na pająka pod wanną czeka jego potomstwo, które przeżyłoby tragedię, gdyby ich ojciec nie powrócił. Przestrach i histeria Johanna ustępowały z wolna miejsca ciekawości. - Ma dzieci? Czy to są chłopcy, mamo, czy dziewczynki? - Och, ma synów i córki... Chłopców jest trzech - to Guziczek, Olle i Bębenek, i dwie córki - mała Onni i Klara. Jest dla nich bardzo dobrym ojcem. Trzeba ci wiedzieć, że kiedy jest piękna pogoda, wybiera się z dziećmi do ogrodu. Mają swoje przejście przez dziurę w tynku. A kiedy mają już wracać, dzieci w ogóle się nie ociągają. Posłusznie idą za swoim tatusiem. Wychodzą też czasem na podwórko, ale to nie jest dla nich zbyt bezpieczne... wiesz, Johann, kot i kury mogłyby pożreć któreś z pajęczych dzieci... W miarę jak Hildegard snuła te opowieści, rozbudowując pajęczą rodzinę, dokładając pociotków i kuzynów, wujków i rodzeństwo, Johann uspokajał się i strach przed potworem, który jeszcze przed chwilą miał go bestialsko pożreć, ustępował miejsca czemuś na kształt sympatii. - Mamo, jak to dobrze, że go nie rozdeptałem, prawda? Jak go znów spotkam, to zamknę oczy, żeby się nie przestraszyć, dobrze? Innym znów razem strachy Johanna stawiały Hildegard na baczność w środku nocy, kiedy to chłopiec - wytrącony ze snu zawodzeniem wiatru albo niespodziewanym ujadaniem psa - budził przeraźliwym krzykiem cały dom. - Co się dzieje? Co tam się dzieje? - bełkotał gniewnie zaspany Fritz, a Hildegard, szukając po omacku kapci, odpowiadała mężowi nieuważnie: - To nic. Śpij, śpij... Johann się obudził. Jak kot odnajdując drogę w ciemnościach, przemykała się do pokoju synów. - No już, Johann, już... śpij spokojnie. Tamten sen już sobie poszedł - szeptała, a Johann, prowadzony spokojnym, szorstkim głosem matki, na powrót osuwał się w sen. - No, Johann - pytał Fritz przy śniadaniu - co tam znowu w nocy były za strachy, co? Jesteś już duży, nie można się wszystkiego bać. Musisz być mężczyzną, synu. - To dlatego, że wiatr rzucił dachówką, tato, a ja myślałem, że ktoś się zakrada i chce mnie zabrać - tłumaczył przejęty i zawstydzony Johann, ale Fritz kręcił z dezaprobatą głową i powtarzał: - Musisz być mężczyzną, Johann. Mężczyzna nie boi się byle dachówki. - Już nie będę, tatusiu - obiecywał skruszony Johann, a jego lęki przychodziły i odchodziły. Z upływem lat było ich coraz mniej i nawet sama Hildegard nie zauważyła, kiedy to poszły sobie na dobre. - Z Johanna już prawie mężczyzna - powiedziała któregoś wieczoru do Fritza znad cerowanej skarpety. - W końcu przestał się bać tych wszystkich rzeczy, zauważyłeś, Fritz? Fritz?! - spytała i pomyślała, że prędzej odpowie jej wełniana skarpeta niż mąż, który - zasłuchany w gadaninę płynącą z radia - nawet nie drgnął. Hildegard zachowała w pamięci obraz swego męża, który najpierw siedział i siedział przy radiu z zielonym okiem. Słuchał i słuchał głosu, jaki sączył się z radia, aż wreszcie zatruł się zupełnie tym radiowym gadaniem i zniknął. Zniknął z jej życia. Zniknął z życia Wilhelma i Johanna. Na początku wojna była więc dla Hildegard nade wszystko hipnotycznym głosem, kuszącym przez radio porządnych mężczyzn, ojców i mężów. Wyciągającym ich z domów, odrywającym od codziennych spraw, pakującym do pociągu i wywożącym, Bóg jeden wie, dokąd. W ten sposób znikły z porannego świata Hildegard cztery pierwsze kromki. Fritz wyszedł z domu z wojskowym plecakiem. I dopiero gdy zniknął z oczu jej i chłopców, do Hildegard dotarła ta najoczywistsza z prawd: że na wojnie trzeba zabijać, bo tym się żywi wojna. Że mężczyźni idą na wojnę po to, żeby zabić jakichś innych mężczyzn. Lub też po to, by samemu dać się zabić. Weszła wtedy powoli do domu, przekręciła klucz w drzwiach uważniej niż zwykle i pomyślała o Fritzu. O tym, że kiedy wróci do domu - o ile wróci - przybędą wraz z nim dusze tych zmarłych mężczyzn, których Fritz będzie musiał zabić. Przez wiele następnych nocy coś kazało jej wyobrażać sobie te bezcielesne postaci, które snuć się będą po ich Domu, niewidzialnymi oczyma przyglądać się jej i chłopcom. Przez wiele następnych dni, gdy jej wzrok napotykał spojrzenie Wilhelma czy Johanna, musiała się zastanawiać, czy ich ojciec w tej chwili właśnie do kogoś nie strzela. Albo czy ktoś nie strzela do niego. Obraz nad biurkiem Kiedy Fritz poszedł na wojnę, czas w Domu najpierw stanął: Hildegard co dzień budziła się z przekonaniem, że mąż właśnie pakuje plecak, szykując się do drogi. Dopiero po paru tygodniach czas odnalazł umiejętność wypełniania się na nowo, tak jakby uwolnił się właśnie z jakichś niewidzialnych pęt. Bardzo powoli w życie Hildegard jęło wkraczać coś innego, co być może pojawiło się po to, aby zapełnić miejsce pozostawione przez Fritza. Wprawdzie odjazd Fritza nie odebrał blasku srebrom, ścierki kuchenne, firanki czy obrusy nie utraciły nic ze swej sztywnej, wykrochmalonej kanciastości - jednak nieobecność męża sprawiła, że wszystko dookoła stało się o wiele wyraźniejsze. Domagało się uwagi. Dokładnych oględzin. Uważniejszego spojrzenia. Hildegard na przykład po raz pierwszy zauważyła, że mężczyzna na wiszącym przy biurku nad Fritzowym radiem obrazie kieruje spojrzenie ku mijającym go postaciom, drepczącym poboczem. Teraz, po odjeździe Fritza, Hildegard nauczyła się podążać za spojrzeniem tego jadącego na dwukółce mężczyzny i dostrzegła kobietę objuczoną wiklinowym koszem. Kosz, przykryty kraciastą chustką, mógł być wypełniony jabłkami, może jajami - jeden Bóg wiedział, co się kryło pod kraciastymi wybrzuszeniami. Sama nie wiedząc czemu, Hildegard złapała się na myśli, iż wolałaby, aby to były jabłka - okrągłe, pachnące kule, przyrumienione wczesnojesiennym słońcem na czerwono i złoto. Któregoś dnia medytującą nad obrazem matkę zaskoczył Johann. - Mamo, ty patrzysz na ten obraz? Dokąd jedzie ten pan, jak myślisz? - Nie wiem - odparła Hildegard - może wraca do domu? - A kim są ci ludzie na drodze? - Pewnie idą na targ. Johann patrzył przez chwilę, a potem zauważył: - On patrzy na tę kobietę z koszem, prawda mamo? - Chyba tak. - Myślisz, że oni się znają? Ci z tego obrazu? - drążył dalej Johann. Hildegard zastanowiła się nad tym. Zaczęła rozmyślać, czy mężczyzna z dwukółki znał kobietę z koszem. Przyglądała się obrazowi w taki sposób, w jaki człowiek patrzy na scenę rozgrywającą się na ulicy, na którą zerka z okna, a tych dwoje zna z widzenia. Przez chwilę zadumała się nad tym, czy Fritz również zadawał sobie podobne pytania. Czy patrzył na to, co dzieje się wewnątrz obrazu, kiedy tak siedział pochłonięty swoim radiem. Ale odrzuciła tę myśl, jako zupełnie niepasującą do Po jakimś czasie znała już obraz tak dobrze, że potrafiła z zamkniętymi oczyma przywołać każdy szczegół, każdy światłocień kładący się na twarzy mężczyzny wyrazem cichego smutku, z kobiecej zaś wydobywający zmęczenie i rezygnację. Zadawała sobie pytanie, dlaczego nigdy przedtem nie zauważyła tego, co dzieje się na obrazie. Dlaczego patrzyła nań, tak naprawdę nie widząc? Czy naprawdę tylko dlatego, że wcześniej jej uwagę przykuwał siedzący za biurkiem Fritz i to tylko ku niemu kierowała spojrzenie - najczęściej pospieszne i nieuważne, czasem rozzłoszczone, że oto siedzi tak długo, a trzeba narąbać drew albo czas przyprowadzić konia, albo zatroszczyć się o dwie nadłamane w płocie sztachety, albo cokolwiek innego? Dociekliwość, jaką niespodziewanie u siebie samej odkryła, nakazała Hildegard zastanowić się, w jaki sposób patrzył na nią Fritz. Czy kiedykolwiek przyglądał jej się z uwagą tak wielką jak ta, którą ona wykrzesała z siebie wobec nieznajomej grupy uwięzionej na zawsze w obrazie? Zaczęła o tym myśleć któregoś piątkowego popołudnia, kiedy zrywała wiśnie z drzewa, a na korze pęczniał pachnący, żywiczny sopel, o który zabrudziła fartuch. Powietrze było cierpkie od zapachu żywicy z wiśniowego drzewa, ciężkie od upału, przeczuwające burzę w migotliwym chybotaniu ważek, esach-floresach kreślonych przez jaskółki. Hildegard, plamiąc palce sokiem z dojrzałych owoców, zawieszała między gałęziami pytania: czy Fritz zauważył, jak szybko z młodej dziewczyny czas przeistoczył ją w dojrzałą kobietę? Czy dostrzegał cierpki wyraz jej ust, który zaczął się pojawiać, gdy chłopcy stawali się coraz więksi i coraz mniej obecni? Czy gościła w jego snach, czy pojawiała się w nich tak, jak on czasami jeszcze zjawiał się w jej śnie? W powietrzu rozprażonym wyjątkową spiekotą jej pytania pękały jak mydlane bańki, rozmywały się szybciej, niż Hildegard była w stanie zdecydować, czy chciałaby znać odpowiedzi. Jednak samo ich pojawianie się, fakt, że przyoblekały się w słowa - niecierpliwiły Hildegard. Sprawiały, że czuła się niepewna i zmieszana. A co to może zmienić - myślała gniewnie - w czym to komu teraz pomoże? Jakież to ma dziś znaczenie: sposób, w jaki Fritz na nią patrzył, i to, co mógł przez to swoje patrzenie zobaczyć - on, który tak bezmyślnie i potulnie dał się wyciągnąć z domu, zostawiając dwóch synów, dorastających teraz bez ojca! I to właśnie wtedy, kiedy chłopcy najbardziej potrzebują męskiej ręki i przykładu mężczyzny! - Musimy być cierpliwe. Musimy wierzyć, że wkrótce wszystko się skończy. A twój Fritz i mój Frank bezpiecznie wrócą, TO jest potrzebne, Hildegard. No przecież musisz to wiedzieć... musisz to rozumieć... - tłumaczyła jej Hannelore, kołysząc w objęciach miesięczną Nene. - Ty też już wiesz, że tatuś musiał iść, żeby nas bronić, prawda, moja kruszynko - gruchała do niemowlęcia. Hildegard kręciła głową. W takich razach Hannelore wydawała jej się tak samo głupia, beznadziejnie głupia, jak głosy z radia, jak Fritz i wszyscy ci inni, dorośli mężczyźni, których ubywało z Miasta jak wody z dziurawego dzbana. Nie wdawała się jednak z sąsiadką w dyskusję, z jednej strony przepełniona niechęcią do słów, które sprowadziły na Miasto zamęt, z drugiej zaś - bezustanny płacz niemowlęcia uniemożliwiał prowadzenie dłuższych rozmów. - Cały czas tak wrzeszczy - żaliła się Hannelore, przekrzykując dziecko. - Może to ten upał, sama już nie wiem... Żadne poprzednie tak nie płakało. A może mam gorsze mleko i mała ma kolki? - Płacze, bo chowane bez ojca - kiwała głową Hildegard. - Teraz takie dzieci będą się rodzić, zobaczysz, Hannelore. Tamta jednak uparcie wracała do swej prawdy: - Musimy być cierpliwe... - Ach, daj mi spokój - machała w końcu ręką Hildegard, głaskała na pożegnanie spoconą, czerwoną buzię malutkiej Nene i wracała do domu. Nawet gdyby chciała, nie mogłaby poświęcić Hannelore więcej czasu, ponieważ nieobecność Fritza powodowała, że z każdym dniem przybywało jej pracy. Wprawdzie chłopcy starali się we wszystkim pomagać matce, co cieszyło ją niepomiernie, ale i napawało pewną obawą, że tak szybko i nieodwołalnie mężnieli. Coraz mniej było w nich z dzieci, a więcej z mężczyzn. Zwłaszcza Wilhelm stawał się z dnia na dzień podobniejszy do ojca. Ledwo Hildegard zdążyła się przyzwyczaić do jego nowo brzmiącego, buczącego nisko głosu, już musiała na powrót oswajać zdziwienie z powodu gestów Fritza, które odkrywała u najstarszego syna - sposobu, w jaki pocierał kościstą szczękę, mierzwił włosy nad czołem, niecierpliwie bębnił palcami w oparcie krzesła. W milczeniu przeżuwała odkrycie, że twarz jej - jeszcze nie tak dawno małego - Willa staje się twarzą kogoś innego. Tak jakby w Willu mieszkał i Will, i Fritz, i ktoś jeszcze. - Mamo - huczał swoim nowym głosem Will - cała szkoła ma jechać w przyszłym miesiącu na wycieczkę. Czy mama myśli, że powinniśmy z Johannem też jechać? - A dlaczegóżby nie, skoro wszyscy inni jadą? - pytała obojętnie. - No, bo to przecież całe trzy dni - tłumaczył się niepewnie. - Zostałaby mama sama na te trzy dni... Czy mama myśli, że ojciec chciałby, żebyśmy jechali? - Nie wiem, co ojciec chciałby, a czego nie. Ojca nie ma, a ja wam mówię, że możecie jechać. Przecież nie zginę bez was. W kącikach oczu Hildegard pojawiał się cień uśmiechu. Chociaż starała się to ukryć przed Johannem i Willem, dopadało ją w takich razach rozczulenie, łagodna tkliwość przepełniająca myśli i uczucia, z którą nie wiedziała, co począć. Starszy syn przewyższał ją teraz o głowę i Hildegard, chcąc nie chcąc, musiała zacząć godzić się z tym, że z matki dwóch chłopców zmienia się w stateczną matkę dwóch zadziwiających istot, które za niewyobrażalnie krótką chwilę przedzierzgną się w mężczyzn. Czas jakiś bawiła się tym odkryciem. Częściej niż dotychczas przeglądała nieliczne fotografie, na jakich czas uwięził jej synów - przed rokiem, dwoma, siedmioma laty. Najbardziej lubiła zdjęcie zrobione im kilka lat wcześniej na plaży przez przypadkowego fotografa: ona i Fritz w strojach kąpielowych, a przed nimi dwie małe figurki siedzące na piasku. Hildegard wydawało się, że czuje ciepło promieni słonecznych emanujące z postaci synów. Któregoś wieczoru przyszło jej do głowy, że być może - pomimo przedłużającej się nieobecności męża - wszystko się jakoś poukłada, wskoczy na powrót w utarte koleiny. Trzeba tylko cierpliwie to wszystko przeczekać, nie wybiegając niepotrzebnie myślą do przodu - pomyślała. Jednak z czasem zaczął kiełkować w niej niepokój. Najpierw była to przelotna, krucha Myśl, która nie do końca dawała się ubrać w słowa. Myśl jednak żyła swoim życiem, dojrzewała i z każdym dniem stawała się coraz bardziej gotowa na urodzenie słów. Hildegard uparcie wzbraniała Myśli dostępu do siebie w słusznej obawie, że będzie ona w stanie zatruć każdą chwilę. Pojawi się i już nie odejdzie. Zadomowi się w każdej godzinie dnia i zamieszka w snach. Na dobre zmrozi chłodem ciepło grzejące dłonie, kiedy palce wędrują po światach sepiowych fotografii. Pilniej więc aniżeli dotychczas czytała Hildegard kartki od Fritza i jego oszczędne listy w nadziei, że natrafi na jakiś ślad zwiastujący rychły koniec wojny, czy choćby mglistą zapowiedź tego końca. Przedzierała się przez znaki kopiowego ołówka, jakim zazwyczaj pisał, szukając czegoś, co mogłaby ustawić między sobą a Myślą. Czym mogłaby nakryć się jak czapką-niewidką, tak żeby Myśl nie miała do niej dostępu. Fritz jednak nie dawał jej niczego: żadne zdanie z jego listu nie stawało się liną ratunkową. W końcu więc Hildegard nie pozostało nic innego, jak pomyśleć tę Myśl, tłukącą się dokoła jej głowy z niecierpliwością ćmy. Co stanie się, jeżeli chłopcy dorosną, zanim wojna się skończy? Co będzie, jeśli okażą się zdatni do noszenia karabinu, nim ta zawierucha na świecie przycichnie? A jeśli wojna uzna, że może połknąć ich również? - zahuczała w końcu Myśl w głowie Hildegard. Hildegard przyciskała dłonie do skroni, chcąc uciszyć pytania, jakimi zasypała ją Myśl. Próbowała obłaskawiać Los, modląc się za Fritza i innych żołnierzy. Tak jakby jej modlitwa mogła dodać im sił, dopomóc w skończeniu wojny. Uciekała przed Myślą, z pasją oddając się szorowaniu podłóg, praniu, myciu okien częściej, niźli to miała w zwyczaju. Wieczorami bywała tak zmęczona, że padała na kanapę, zasypiając w ubraniu. Rano budziła się przed świtem i synowie, wstając z łóżek, zastawali ją na przykład polerującą z jakąś wściekłą zaciętością mosiężne klamki, lub też myjącą klosze od lamp. W końcu dom lśnił czystością, ostatni pyłek kurzu został wymieciony i starty, a jedyne, co pozostało Hildegard, to znienawidzić Myśl - tego przeklętego intruza, który zamieszkał w niej jak nieproszony, uprzykrzony gość. Jak kornik zmieniający ulubiony mebel w sypiące się próchno. Kuchenny stół Tak więc blisko dwa lata po tym, jak jej mąż wyruszył z domu z wojskowym plecakiem, ze zdumiewającą wszystkich gwałtownością Hildegard Bauske zaczęła się nagle interesować wojną. Każdą napotkaną osobę zadręczała pytaniami o sytuację na froncie. Podobnie jak niegdyś Fritz, tak teraz ona sama wysiadywała przy radiu, z głową pochyloną w kierunku głośnika. W końcu orientowała się w tym wszystkim jak wojskowy strateg. Wydawało jej się, że dysponuje w miarę dokładną wiedzą, że potrafi powiedzieć, ile dywizji znajduje się w tej chwili na Wschodzie, o ile kilometrów przemieściła się linia frontu, jakie straty w ludziach odnoszono codziennie po każdej ze stron. Jednak to, czego się dowiadywała, nie uspokajało jej. Pomimo zapewnień, którymi każdego dnia raczyły ją głosy w radiu - o zwycięstwach i odnoszonych triumfach - narastała w niej pewność, że wojna nie skończy się szybko. Że jest gotowa poczekać, aż jej chłopcy dorosną, aby wziąć sobie i ich. Wojna rozrastała się niezależnie od jej starań i zabiegów, rozpleniała się na świecie na podobieństwo chwastu, który - jeśli raz pozwolić mu wtargnąć do ogrodu - rozpanoszy się i zagłuszy potrzebne rośliny. Na wojnę Hildegard nie miała wpływu. Uznała zatem, że jedyne, co może jeszcze zrobić, to w jakiś absurdalny z pozoru sposób zaprzeczyć dorastaniu i mężnieniu Willa i Johanna. Zamknąć przed nimi uchylone już drzwi do świata dorosłych i tak długo, jak tylko się da, zatrzymać ich w świecie dzieciństwa. - Zostaw to, synku - nakazywała łagodnie, gdy któryś z chłopców brał się za pomaganie jej w cięższych pracach. - Zostaw, to jeszcze nie dla ciebie. Will i Johann przyglądali się tej zmianie ze zdumieniem i niedowierzaniem. Przecież dotychczas matka domagała się ich uczestnictwa w większości zajęć. Próbowali oponować, wyczuwając, że gdzieś tu czai się zamach na ich niedaleką dorosłość, że tym swoim "zostaw to, synku" matka wypowiada niezrozumiałą wojnę ich sypiącemu się wąsowi, mężniejącym głosom, dłoniom, które z każdym dniem stają się coraz bardziej kanciaste i zachłanne. - No niechże się mama sama z tym nie szarpie - niecierpliwił się Johann, podczas gdy Hildegard z kropelkami potu lśniącymi nad górną wargą mocowała się z oporną okiennicą. - Przecież ja to potrafię zrobić. - Głupoty gadasz, Johann - odpowiadała, zasapana z wysiłku. - Może i potrafiłbyś, ale jeszcze nie masz dość siły. Tu trzeba dorosłego, a nie dzieciaka. Synowie wzruszali ramionami. Will uznał, że matka robi im na złość, Johanna zaś pochłaniały sny, dzięki którym odkrywał cierpkie tajemnice dorastania. Po jakichś trzech miesiącach od dnia, kiedy Hildegard pozwoliła, aby Myśl odezwała się w jej głowie po raz pierwszy, zdechł ze starości wielki, rudy kot. Pochowali go pod krzakiem bzu i Hildegard, patrząc na łzy Johanna i jego szczerą rozpacz, gdy opłakiwał kota, pomyślała z ulgą, że płacz jej syna jest wciąż taki sam jak przed laty. - Boże mój, jakie też z niego dziecko - zwierzała się starej pani Stolzowej. - Gdyby pani widziała, jak on opłakiwał tego biednego kocura... mówię pani, istny pogrzeb z Willem mu urządzili. Stara pani Stolzowa kiwała z niedowierzaniem głową. - Johann? Przecież to już stare chłopisko! Ile on ma już lat, pani Bauske? Z siedemnaście? - Johann? Johann - chłopisko? Co też pani wygaduje - oburzała się Hildegard. - On jest jeszcze taki dziecinny, nawet sobie pani nie wyobraża... Zresztą i Willie jest dokładnie taki sam. Do wszystkiego trzeba ich gonić... Jak małe dzieci... Wie pani, tak mi się czasem wydaje, że bez ojca chłopcy później dorastają, tak jakby wolniej rośli, nie myśli pani, pani Stolzowa - pytała, wstrzymując oddech, jakby to od pani Stolzowej miało ostatecznie zależeć, czy los nie uzna jej dzieci za wystarczająco dorosłe, aby je z sobą zabrać. - Pani Bauske, och, pani Bauske - wzdychała pani Stolzowa - niech jak najdłużej będą mali... Słyszała pani - tu pani Stolzowa ściszała głos - że coraz młodsi idą walczyć? Coraz więcej żołnierzy potrzeba... Niecały rok później te same słowa powtórzył Wilhelm. Zjadł śniadanie i kiedy Hildegard krzątała się, sprzątając ze stołu, nie patrząc na nią, zaczął wyrzucać z siebie zdania. Że obowiązkiem każdego młodego obywatela jest ruszyć na pomoc, kiedy Ojczyzna tego potrzebuje. Że są wojny i wojny. Że ta, która toczy się teraz, jest najsłuszniejsza ze wszystkich. Nie można tego nie rozumieć. I że z jego byłej klasy zaciągnął się już Peter Raube i Klaus Kluge, i Werner Schultz, i... Zerknął na matkę niepewnie i zająknął się pod jej ciężkim nieruchomym spojrzeniem. - Czemu mama nic mi nie mówi - podjął po chwili. - Musi mama przecież wiedzieć, że mam już skończone osiemnaście lat, a potrzeba coraz więcej żołnierzy. Od tego, czy ruszymy, zależy być może życie innych - wyrecytował drewnianym głosem, tak jak recytuje się wyuczoną formułkę. - Kto ci tak w głowie naprzewracał? - zapytała go cicho. Will skulił się pod jej głosem. - Nie chcę o tym więcej słyszeć ani jednego słowa, zrozumiałeś? Zrozumiałeś, Will? Will przełknął głośno ślinę i spuścił wzrok. - Idź podsypać ziarna kurom - poleciła szorstko Hildegard i widząc, jak ochoczo podniósł się, by spełnić jej polecenie, poczuła ulgę. Nigdzie się nie wybierze - pomyślała. - Ani on, ani Johann. Na razie boją się matki bardziej niż wojny, chwała Bogu! Przez najbliższe dni bacznie przyglądała się synom, wyczulona na najlżejszy przejaw sprzeciwu. Zaczęła im znów wynajdować coraz to nowe zajęcia, wyrzekając na nadmiar obowiązków i prac spoczywających na jej głowie. Pocieszała się myślą, że jeżeli będą chodzić cały dzień jak w kieracie, to zmęczenie uchroni ich przed pokusą ulegania niepotrzebnym gestom. Jednak los odroczył wyrok zaledwie na kilka tygodni. Tym razem Will nie powiedział ani jednego słowa. W milczeniu położył na kuchennym stole dwa urzędowe papiery. - Co to jest? - zapytała niepewnie matka. - No, co to jest? Mowę ci odebrało, Will? - Karty mobilizacyjne. Dla mnie i dla Johanna. Za tydzień wyjeżdżamy. - Mamo... Tak musi być. To nie potrwa już długo, zobaczy mama - zaczął bąkać Johann nieswoim głosem. Hildegard zamknęła oczy i myślała tylko o tykaniu zegara. W ciszy, która zapadła, wsłuchiwała się w jednostajny i miarowy dźwięk. Z oddali napłynęło pianie koguta, ale szybko umilkło. Hildegard usłyszała, jak Will głośno nabiera powietrza, chcąc chyba coś jeszcze dodać. Gestem dłoni nakazała milczenie. W końcu bardzo powoli odemknęła powieki, by ze zdziwieniem przekonać się, że wszystko jest jak dawniej. Wszystko stoi na swoim miejscu. Żaden kształt ani barwa nie zmieniły się o jotę. Stół stoi jak stał, chociaż powinien był runąć pod ciężarem dwóch świstków papieru. Will i Johann patrzą na nią, a ona patrzy na synów, chociaż tak naprawdę nie powinna być żywa po tym, co właśnie usłyszała. - Przecież mama rozumie, że mama musi być silna... No przecież mama jest silna, por